Redakcja: redaktor naczelny – Przemysław Owczarek – ojun@poczta.onet.pl zastępca redaktora naczelnego – Robert Rutkowski – robrut@o2.pl sekretarz redakcji, korekta – Rafał Gawin – rafal.k.gawin@gmail.com redaktor graficzny – Agnieszka Kowalska-Owczarek – agnellus@tlen.pl skład, łamanie numeru – Jowita Podwysocka-Modrzejewska – jowita.podwysocka@gmail.com layout, projekt okładki, opracowanie graficzne numeru, cykl fotografii pt. Struktury – Agnieszka Kowalska-Owczarek
Stale współpracują: Kacper Bartczak Piotr Gajda Marta Horodniczy Paulina Ilska Paweł Kaczmarski Krzysztof Kleszcz Monika Kocot Krzysztof „cHris” Marciniak Michał Murowaniecki Magdalena Nowicka-Franczak Piotr Pasiewicz Sławomir Płatek Joanna Sikorzanka Magdalena Szkoda Krzysztof Szwarc Kosma Woźniarski
Rada programowa: Jerzy Jarniewicz Lucyna Skompska Andrzej Strąk Maciej Świerkocki
Wydawca: Dom Literatury w Łodzi Stowarzyszenie Pisarzy Polskich – Oddział w Łodzi
Adres redakcji: Dom Literatury w Łodzi ul. Roosevelta 17 90–056 Łódź http://kwartalnik-arterie.pl http://dom-literatury.pl arterie.spp@gmail.com tel. 607 932 475, 609 946 987, 42 636 68 38
Druk i oprawa: Piktor Szlaski i Sobczak Spółka Jawna ul. Tomaszowska 27 93–231 Łódź
Dofinansowano ze środków Urzędu Miasta Łodzi.
Spis treści Redakcja / Wstępniak nr 26 / 3 Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińskaek / Śniadanie awangardowe / ROZMOWA / 4
Agnieszka Kowalska-Owczarek / FOTOGRAFIA / 14 Michał Krysiak / TOMCZYCIEL / OPOWIADANIE / 15 Maciej Melecki / *Nigdzie indziej (fragmenty) / PROZA POETYCKA / 19 Filip Zawada / RADEMENES; JEDNA UŁOŻONA ŚCIANKA W KOSTCE RUBIKA; POWTARZANIE; SZEPTY / POEZJA / 22
Marcin Hanuszkiewicz / Ścieżka dźwiękowa, trop dźwiękowy; Akhronikos (sjp.pl/na+czuja);
[hop hop] [chrob chrob]; *glei- (wizyta w enklawie beztkankowców) / POEZJA / 27 Marcin Pierzchliński / Kto ma ognia?; Splin; Lokalizator; Drone; Fail Army; Barka; / POEZJA / 30 Marcin Podlaski / lobotomia; about: blank; gęsta ręka anioła / POEZJA / 33 Karol Maliszewski / Przełomy i pokolenia bez kobiet? / ESEJ / 36 Victor Ficnerski / Chao / PROZA / 45 Victor Ficnerski / R. / PROZA / 46 Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża / Penetrowanie nicości / ROZMOWA / 47 Mateusz Skrzyński / Akt na dziesięć wściekłych kotów i kilku niegodziwców / PROZA / 56 Mateusz Skrzyński / Zmagający się z chytrymi lisami namiętności / PROZA / 60 Kinga Piotrowiak-Junkiert / Bodarze (porządek ryb) 1. popodwieczór. węgorze; 2. wędzarnia. wertykalnie; 3. kołysanka rybiej głowy; Cierlice (porządek lnu); Tetenal (porządek ciemni); Błękit Turnbulla (porządek werniksu) / POEZJA / 63
Anna Matysiak / wszystkie ziemskie; * [ale że tak za nóżki…]; związki chiralne / POEZJA / 68 Klaudia Wiercigroch-Woźniak / Sankcje; Rekolekcje; Współodczuwanie / POEZJA / 70 Anna Wieser / Where have all the flowers gone; Luxure; *** [Chciałabym umrzeć cicho…] / POEZJA / 72 Karol Samsel / Autodafe / POEZJA / 73 Monika Gilewska / z cyklu Patyki / FOTOGRAFIA / 75 Agnieszka Kowalska-Owczarek / FOTOGRAFIA / 82 Łódź Konkretna / 83 Joanna Sikorzanka / Czarni? Chytrzy? Brodaci? / REPORTAŻ / 84 Wiesław Przybyła / Józef Roth w Łodzi / ESEJ / 96 Bartłomiej Król / Mąż; Nauta; Exodus; Spleen / POEZJA / 105 Agnieszka Kowalska-Owczarek / FOTOGRAFIA / 108 Prowincja Oświecona / 109 Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł / Nawet nie wiemy, jaki pisarz nam się zdarzył – o Dziełach zebranych Andrzeja Łuczeńczyka / ROZMOWA / 110
Małgorzata Ślązak / nocna zmiana; tekno love song; koniczyny; tekstyliami; mała Japonia; syrop z agawy / POEZJA / 119
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich / Esej podróżny – z Andrzejem Mencwelem o Toaście na progu / ROZMOWA / 126
Maciej Topolski / Niż (fragmenty) / PROZA / 134 Tomasz Fijałkowski / ZŁOTA LEGENDA; *** [Na dnie wiklinowego kosza wypatroszone węgorze]; *** [Odłamki zbrojonego szkła błyszczą w pustej hali produkcyjnej i mucha]; MIŁOŚĆ NAJWYŻSZA; PIERWSZE ŚNIADANIE / POEZJA / 137
Anna Dwojnych / Dystanse; Wersja z napisami; Bagaż podręczny / POEZJA / 140 Karina Stempel / Nie umiem; Beton, kawałki szkła; Historia; Stężenie kryształu; Imię; zludzenie / POEZJA / 142
Oliwia Betcher / musi#1; czułość albo czeluść; światopoglądowa; znajdź dziesięć różnic; intro / POEZJA / 148
Bogna Juchnowicz / Rudyment, Czarna Polewka / PERFORMANCE / 151 Kolektyw Elipsa / Herstory / PERFORMANCE / 154 Adriana Michalska / Perfomatywność jako uzupełnienie wypowiedzi wizualnej / ESEJ / 155 Justyna Skolicka / Rewitalizacja gatunku: bajka literacka / ESEJ / 159 Charles Bukowski / TAK BYŁO; EDDIE I EWA / POEZJA / 166 Walt Whitman / GŁOS ŚMIERCI; PIOSENKA W PORZE BZÓW; PO PROSU BYĆ; TERAZ, MOJE DAWNE PIEŚNI, ŻEGNAJCIE, ŻEGNAJCIE / POEZJA / 171
Mikkel Vika / Wszyscy chcą do Auschwitz / PROZA / 175 Mikkel Vika / ZOO we Wrocławiu / PROZA / 179 Georgi Gospodinow / Niewidzialne kryzysy / ESEJ / 182 Jan Styczeń / Dorożkaż / PROZA / 170 Magdalena Nowicka-Franczak / Czuła wiedźma / UMRZEĆ Z NACZYTANIA / 190 Paweł Kaczmarski / Zlikwidujmy nagrody, zróbmy stypendia / SŁOŃ W POKOJU / 197 Piotr Gajda / Z nieba spadać będą komety / NÓŻ W PŁYCIE / 204 Robert Rutkowski / Od literackiego idealisty do sceptycznego pragmatyka – „Anoreksja” Piotra Gajdy/ JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE / 207
Maciej Robert / Ostatni inteligentni ludzie. Błazeńsko-poważne wywiady Frédérica Beigbedera – Frédéric Beigbeder, Rozmowy dziecięcia wieku / RECENZJA / 211
Piotr Gajda / Nie-Boskie Buenos, czyli dyskretny mrok burżuazji – Witold Wirpsza, Sama niewinność. Powieść / RECENZJA / 213
Zuzanna Sala / Poeta miłości bezsilnej – Szczepan Kopyt, Wypisy dla klas pracujących / RECENZJA / 216
Michał Murowaniecki / Wrogie przejęcie – Dominik Bielicki, Pawilony / RECENZJA / 219 Patrycja Chajęcka / Fabryczne dziewczyny – Marta Madejska, Aleja Włókniarek / RECENZJA / 222 Patrycja Chajęcka / Labirynty opowieści – Georgi Gospodinow, Fizyka smutku / RECENZJA / 224 Magdalena Szkoda / Fundacja nasza przyszłość w rodzinnym biznesie, czyli o seksownych selfie, Jonie Bon Jovim i chłopcach, których by wybaczyła żona / PIÓREM W OKO / 228
Andrzej Strąk / Wiersz się plecie na stulecie / SŁÓW GORĄCZKA PANA STRĄCZKA / 232 Autorzy Numeru / 234 Agnieszka Kowalska-Owczarek / FOTOGRAFIA / 240
Awangarda jest tam, gdzie dopiero dotrze ogólnodostępna wiedza. Kiedy publiczność zdąży już zapoznać się z awangardowym zjawiskiem, zostaje zwykle po nim ekscytujący powidok albo dzieło oporne na łatwe interpretacje. Niniejszy numer stanowi ariergardę wydarzeń upamiętniających stulecie polskiej awangardy, które obchodziliśmy w 2017 roku. Skazani przez aktualnie dominujący dyskurs władzy na byt rocznika, radujemy się losem Szwejka i ubezpieczamy tyły – świadomi, że co się odwlecze, to nie uciecze. Dzięki temu można dociec więcej. Jesteśmy z miasta tradycyjnie nowoczesnego, polis urodzajnego dla wszelkiej straży przedniej, gdzie czyn tak często poprzedza myśl, że byle cwanemu nie burczy w brzuchu. Kto sunie ostrożnie i bruździ w glebie, temu zawsze trafi się ochłap. Dlatego przystoi nam gest na opak i radośnie trwamy w ogonie. Zaprawdę postępujmy niespiesznie, dostojnym krokiem marudera. Tym, którym smakuje pożywny grunt, polecamy dwie dołączone do niniejszego numeru książki poetyckie: Zawsze ziemię Marcina Zegadły i To bruk Piotra Gajdy. Takie dania spożywa się boso. Redakcja „Arterii”
fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
wstępniak
Wstępniak nr 26
rozmowa
Śniadanie awangardowe – z Jakubem Kornhauserem, Beatą Śniecikowska i Tymonem Tymańskim rozmawia Anna Groblińska Anna Groblińska: Awangarda dziś kojarzona jest z elitarną, trudną w odbiorze wypowiedzią artystyczną, natomiast wydaje mi się, że w czasach początków awangardy rozliczne manifesty, których nam trochę dzisiaj brakuje, miały wymiar totalny. Beata Śniecikowska: Tak i nie. To były tylko manifesty. Słabo przekładały się na praktykę artystyczną. Nie było tak, że awangardziści sądzili, że zaraz wszyscy zaczną futuryzować. Współczesne manifesty, na przykład neolingwistów, są przecież bardzo podobne i bardzo intertekstualnie nawiązujące do manifestów futurystycznych i do tego, co robili lingwiści. A.G.: Wciąż pojawiają się manifesty, chociaż jest ich nieco mniej. Wtedy był ich wysyp, ale to wiązało się również z grupowością. Czy dzisiaj istnieje taka grupowość, na przykład w Gdańsku, panie Tymonie? Tymon Tymański: Mamy do czynienia z czymś takim jak wysycenie tych nurtów. Trudno mi śledzić zjawiska, które dzieją się na pograniczu literatury cyfrowej czy szerzej – kultury cyfrowej. Tam również istnieją próby manifestacji życia artystycznego, aczkolwiek w moim środowisku też borykaliśmy się z poczuciem niemocy i tego, że wszystko już było. Opisuję to w swojej książce jako czasy kompilacji, a nie czasy innowacji. Jakieś grupy oczywiście są, ale mniej formalne, bardziej zatomizowane. Jakub Kornhauser: Teraz są zdecydowanie bardziej zatomizowane. Natomiast większość awangardowych manifestacji, które właściwie od początku wieku miały miejsce na całym świecie, to jednak zjawiska bardzo kolektywne. Nawet sama technika tworzenia była kolektywna, pisano wspólne teksty literackie, wspólne manifesty i pod jednym takim tekstem podpisywało się sześćdziesięciu siedmiu artystów. Wypracowano kolektywne sposoby realizacji. Na przykład taki „wyborny trup” surrealistyczny. Polegało to na tym, że osoby siedzące przy stole miały jedną kartkę. Pierwsza osoba pisała jedno zdanie, zawijała kartkę, kolejna osoba – nie wiedząc, co napisała poprzednia – pisała swoje zdanie, i tak dalej. W efekcie powstawał kolektywny wiersz, w dodatku bez kontroli nad procesem tworzenia. Takich przykładów jest oczywiście znacznie więcej. Grupowość, która była tak charakterystyczna zwłaszcza dla wczesnych nurtów awangardowych, od futuryzmu począwszy, do neoawangardy, czyli tego wszystkiego, co działo się po
4
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska drugiej wojnie światowej, teraz osłabła. Nawet jeśli mamy pojedyncze historie grup zespolonych jakąś ideologią albo wspólnym widzeniem procesu twórczego, są to wciąż zjawiska incydentalne. Historycznie rzecz biorąc, dostrzeżemy stopniowe skłanianie się do atomizacji. I to wiąże się, w przypadku literatury, z decentralizacją. Środowisko literackie jest obecnie bardzo rozproszone po różnych lokalnych ośrodkach, miejscach. Nie ma centrali i to jest w jakiś sposób dobre… B.Ś.: Zdecydowanie dobre. Zastanawiam się, na ile to diagnoza tylko na dziś. Jak to się będzie zmieniać. Awangardowe grupy były także bardzo efemeryczne. Polscy futuryści działali zaledwie kilka lat. Wydawniczo to lata 1919–26, ale już w 1923 roku diagnozowano koniec futuryzmu w Polsce. Nie była to też wcale spójna grupa, dzieliła ją między innymi kwestia polityczno-historycznych uwarunkowań. Z tego również poniekąd wyrośli dadaiści i surrealiści. Przez jakiś czas intensywnie śledziłam przypadek neolongwizmu, bo to rzeczywiście zbiór bardzo ciekawych osobowości: Joanna Mueller, Marcin Cecko, Maria Cyranowicz… Najpierw mówili jednym głosem – mocnym, ale świadomie zapożyczonym z awangard Wiele pism podąża za jeddwudziestolecia. Teraz rozbiło się to na ponym czy drugim streamem, szczególne talenty.
nurtem, prądem czy jakkol-
T.T.: XX wiek to ciekawy okres, jeśli chodzi o takie przełamania. Tam się tyle stało, że wiek to zwać. A tu redakcji teraz możemy powiedzieć jako badacze nie obchodzi, co jest wielkim sztuki, literatury i muzyki, że wracamy do tego i staramy się to na nowo skonsumować. wydarzeniem medialnym, kto Pewne drzwi zostały w awangardzie otwarte został przez kogo namaszczoz kopa po to, żeby korzystać z nowych możliwości, z nowych technik. Ta grupowość dzia- ny. I to jest dla mnie ciekawe. łania literatów przełożyła się na grupowość działania muzyków w jazzie, rock’n’rollu, postrocku czy choćby hip-hopie. Jeśli nawet nie bezpośrednio, to na pewno można mówić o inspiracji. Zespoły muzyczne z XX wieku działały pod niewątpliwym wpływem futuryzmu, dadaizmu, beatników… Powstawały różne zbiorowe koncepcje, które nazywam intersubiektywizmem. Z braku obiektywizmu mamy subiektywizm, bo nie istnieje coś, co ogląda rzeczywistość bez obecności świadomości. Grupowe, świadome uwspólnienie punktu widzenia nazwiemy właśnie bisubiektywizmem lub intersubiektywizmem. Dowodem na to jest choćby współpraca Johna Lennona i Paula McCartneya, w której zaistniały inspiracje awangardą i postmodernistyczne kolaże, tudzież duumwirat Lou Reeda i Johna Cale’a, gdzie doszło do syntezy ulicznej, ikonoklastycznej poezji rockowej i muzycznego minimalizmu ze szkoły La Monty Younga. Burroughs pisał o tym zresztą jako o fenomenie Trzeciego Umysłu. Literatura, zwłaszcza poezja, zdecydowanie antycypowała te wydarzenia, choćby z tęsknoty
5
rozmowa
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska za tym, żeby pisać razem, nie być właśnie tym samotnym subiektywnym głosem. Żeby uwspólnić zbiory. Również takie, które sprawiają, że te wyważone drzwi prowadzą do odkrycia nowych technik, jakie nam dzisiaj służą.
J.K.: Zawsze musi nastąpić moment, w którym indywidualność artystyczna bierze górę nad wspólnymi poszukiwaniami. Jeśli mówimy o dadaizmie i surrealizmie, to historia się powtarza. Niby jest kolektywna praca, grupa twórców o własnych ambicjach, talentach, które tę synergię próbują wyzwolić, ale zawsze pojawia się jakiś guru, jedna osoba, która zaczyna przewodzić temu stadu i jeśli ktoś jej podpada w danym momencie, to się go wyrzuca, prawda? I to jest przypadek surrealizmu. Był André Breton, który niby gromadził w grupie wszystkich podobnie myślących Zawsze musi nastąpić moment, surrealistów francuskich, ale to on tak w którym indywidualność arty- naprawdę nią rządził i wybierał, kto w niej styczna bierze górę nad wspól- może być, a kto nie. Podobnie w Serbii. Był taki jeden gość, Ljubomir Micić, zenitysta. nymi poszukiwaniami. Wymyślił własny kierunek i wszyscy, którzy w Serbii w latach dwudziestych uważali się za awangardzistów, chcieli należeć do jego kręgu. Ale to Micić decydował, kto tam będzie. Jeśli ktokolwiek skrytykował Micicia, był usuwany z zenitystycznego środowiska i szedł w swoją stronę. W latach dwudziestych było w Jugosławii kilkadziesiąt kierunków awangardowych, bo każdy z wyrzucanych wymyślał co najmniej kilka własnych. Na przykład hipnizm, interkosmizm, klokotryzm, sumatraizm. Dziwne nazwy, choć postulaty w zasadzie takie same: rewolucja i sprzeciw wobec Micicia. Z jednej strony zatem grupowość, a z drugiej przepychanie swojej wizji, żeby uwolnić indywidualny sposób ekspresji. B.Ś.: U nas też był taki gość. Tadeusz Peiper. Choć może nie działał aż tak autorytarnie. Zapominamy o dość ważnym elemencie bardzo mocno związanym z awangardą literacką, mianowicie o awangardzie w plastyce i tym, co się działo jeszcze wcześniej. O impresjonizmie i postimpresjonizmie. To bardzo silna grupowość, bardzo silne poszukiwania nowości i bardzo istotne wpływy z zewnątrz. Na przykład z Japonii – fascynacja grafiką japońską, wyzwolenie z kanonów. To naprawdę szło ręka w rękę. A.G.: W nawiązaniu do tego, o czym wspomniał Jakub Kornhauser, był artysta, który obklejał się kartkami ze słowami i mówił, że jest wierszem. J.K.: Tak. Miroljub Todorović, serbski poeta neoawangardowy. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku stworzył swój prywatny kierunek artystyczny, sygnalizm. Owijał się kartkami z wierszami, choć nie były to wiersze w tradycyjnym rozumieniu, raczej sprokurowane, zaprogramowane przez komputer przy użyciu pierwotnych programów komputerowych, typu ALGOL. Program
6
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska rozmowa
losował wyrazy i układał je w wiersze. Todorović potem formował je w trakcie performance’u, nazywając to działanie poezją gestualną. Mamy w historii takie zjawiska jak action poetry, gdy twórcy karmią słonia albo malują na różowo fortepian, uważając, że jest to tworzenie poezji. B.Ś: U nas robiła to Ewa Partum. A.G.: A czy można do tego porównać działania Aleksandra Wata i jego kolegów, kiedy na przykład wozili się taczkami albo udawali, że jeden drugiego zastrzelił, a potem coś wykrzykiwali? B.Ś.: Tak, ale nie przeceniałabym tego, bo to były jednorazowe parahappeningowe działania. T.T.: Jeden z dadaistów wypłynął zresztą do Ameryki zaimprowizowaną łodzią i zaginął. Ludzie pozwalali sobie na takie ryzyko. J.K.: Awangarda to nie tylko zmiana estetyki, to często zmiana w planie społecznym, ideologicznym, w ogóle politycznym. W najbardziej gruntownych przypadkach, jak właśnie surrealizm francuski, to kwestia zmiany postrzegania świata. Mówi się o rewolucji społecznej w każdym wymiarze, o próbie uwolnienia ludzkiego umysłu spod jarzma racjonalizmu.
Awangarda to nie tylko
T.T.: Mnie interesuje ten moment intersubiektywny, o którym mówiłeś. Moment, zmiana estetyki, to często kiedy indywidualizm bierze górę. Zachodnim zmiana w planie społeczmyśleniem rządzi dualizm „albo-albo”, jak w dziele Kierkegaarda. Natomiast w awan- nym, ideologicznym, w ogóle gardzie myśli filozoficznej, psychologicznej politycznym. W najbardziej czy artystycznej – à la Schopenhauer, Jung, Cage, Cohen, Bowie – czuć fascynację bud- gruntownych przypadkach, dyjską i taoistyczną koncepcją jedności jak właśnie surrealizm franświata, w którym nie ma podziału. Nauczyciele zen dają swoim uczniom koany, żeby cuski, to kwestia zmiany doświadczyli tej esencjonalnej jedności postrzegania świata. ponad wszelkimi podziałami. Nauczyciele taoizmu mówią o tym, że świat jest niepodzielnym Tao, do którego wracamy poprzez medytację, praktykę qigongu czy tai chi chuan. Kiedy pojawiają się pierwsze koncepcje, świat dzieli się na ojca Niebo, matkę Ziemię i człowieka – Medium. Powstanie globalnej wioski, rozpowszechnienie nauk buddyjsko-taoistycznych i technik medytacyjnych, wreszcie mistyczne doświadczenia narkotyczne, zaprowadziły artystów lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku na rubieże sztuki i na granicę doświadczenia duchowego. Widać to na przykładzie Beatlesów, którzy w wywiadzie z 1966 roku, na pytanie o Boga, odpowiedzieli głosem Harrisona:
7
rozmowa
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska „Tam jeszcze nie dotarliśmy, ale próbujemy”. Czyli nie tylko mediumizm, ale wręcz mediumizm intersubiektywny, uwspólniony. Wspólne śnienie, wspólne halucynowanie, wspólne tworzenie i odkrywanie nowych światów dla dobra ludzkości. To połączenie umysłów powoduje wzmożone działanie i wyczulenie na granice do przekroczenia. Ja też to odczuwałem w Totarcie. Oczywiście mieliśmy świadomość, że pojawiliśmy się trochę za późno, kiedy większość awangardy XX wieku już się dokonała, ale z drugiej strony ostatnio coraz częściej myślę o tym jako o jednej z ostatnich literackich grup awangardowych ubiegłego stulecia. Byliśmy zachwyceni futuryzmem, dadaizmem, patafizyką, Artaudem, Fluxusem, Living Theater i w ogóle wszystkim, co rozpieprzało system, co wyrywało się z ciasnych ramek kategoryzacji. J.K.: Określaliście się jako awangardowi czy mówiliście sobie, że awangarda już była? T.T.: Sajnóg, lider grupy, miał na to bardzo cwany sposób. Kiedy spotkałem Totartowców w szpitalu psychiatrycznym na Srebrzysku, zaczepnie powiedziałem Sajnógowi, że jest kimś w rodzaju nowego Wojaczka. Trochę go to chyba uraziło, bo choć obydwaj szanowaliśmy Wojaczka, wiedzieliśmy, że gra toczy się o coś więcej, o grupę, o wykucie nowej jakości. Sajnóg miał na to znakomitą odpowiedź: „Nie robimy awangardy, robimy ariergardę. Pilnujemy, żeby narodowej kultury nikt nie wyrżnął w dupę”. Ariergarda? To było celowe cofnięcie się, swoista „przyczajka”, użycie Według Totartu nowa sztuka, sztuki małej, niskiej i ulicznej. Totart to antyheroiczna nazwa, należąca do dostępna dla wszystkich, miała była tak zwanej poezji słabych tytułów. Wiebudować podwaliny społeczeń- dzieliśmy, że nie możemy być wcześniej, więc zrobiliśmy filozofię i happening stwa alternatywnego, egali- z bycia później. Z tego, co pamiętam, były tarnego i wolnomyślicielskiego, dwa rodzaje awangardy: ta konstruktya my, totartowcy, uważaliśmy się wistyczna, poważna, ustalająca zasady nowego ładu, i ta ludyczna, sowizdrzalska, za kapłanów tejże rewolucji. obrazoburcza, obalająca bałwany. My byliśmy tu i tu – mieliśmy poważne manifesty i koncepcje, ale posługiwaliśmy się też zaumem, głupawką, spontanicznym happeningiem. Postulowaliśmy, że nowa sztuka będzie dla wszystkich, że będą Zjednoczone Stany Europy, że wszyscy będą pisać, robić zdjęcia i uczestniczyć w kulturze. OK, to utopia, ale czy do końca? Mamy Internet, media społecznościowe, blogi, vlogi i „instahistorie”. Według Totartu nowa sztuka, dostępna dla wszystkich, miała budować podwaliny społeczeństwa alternatywnego, egalitarnego i wolnomyślicielskiego, a my, totartowcy, uważaliśmy się za kapłanów
8
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska
A.G.: Skoro jesteśmy przy Totarcie, to chciałabym zapytać, czy to z tym zjawiskiem powiązany był człowiek-ryba?
rozmowa
tejże rewolucji. To było, owszem, juwenilne, głupkowate i nieopierzone, ale z tych wszystkich nurtów wyłoniły się później ciekawe ruchy i tendencje: banalizm, nieudalizm, yass czy zepsutech.
T.T.: Człowiekiem-rybą był Wojtek Stamm, czyli Lopez Mausere. Myślę, że Lopez podpisałby się pod częścią moich wypowiedzi. Mój teraźniejszy światopogląd jest wypadkową doświadczeń zarówno artystycznych, totartowskich i post-totartowskich, jak i buddyjskich. To samo pewnie powie Wojtek. Nasza sztuka była celowo i sprytnie niska, jarmarczna, żeby z dołu, prawem owej oddolności i, jak to mówi Gombrowicz w Ferdydurke, „prawem skosu”, zakwestionować tak zwaną sztukę wysoką, zwalić konserwę z cokołów i piedestałów. Część działań była świadomie głupkowata, ale ta głupkowatość nie wynikała z tego, że nie mieliśmy talentu czy rozeznania w temacie historii sztuki. Talentu mieliśmy dokładnie tyle, ile trzeba, żeby później rozwinąć się jako odrębni artyści. Wiedzy akurat tyle, ile jej posiadają młodzi ludzie, którzy czują imperatyw działania, zmiany. Pewnie nie wiedzieliśmy wcale mniej niż Wat czy Jasieński. Pamiętajmy, że mamy inne czasy, czasy kompilacji. Dziś jest od cholery książek o awangardzie, których wtedy nie było. Za to pewnie awangarda była wtedy bardziej żywa, bardziej nagląca. Wisiała w powietrzu, unosiła się nad miastami jako Zeitgeist, duch transformacji i innowacji. A my czuliśmy, że prawie wszystko zostało już powiedziane. I to mądrze, frapująco i – co najgorsze – wcześniej. Ale każdy ma prawo do swojej awangardy i ikonoklastii. Kiedy to odkrywaliśmy, to szukaliśmy głupkowatych, absurdalnych sformułowań, manifestów i działań, by podkreślić, że jesteśmy świadomi tego, że nie podszywamy się pod żadną nową awangardę. Którą to, oczywiście, na swój użytek tworzyliśmy. B.Ś.: Świadomość tego, co robiła awangarda i jak bardzo było to różnorodne, jest nie do przecenienia. Mimo powierzchownej głupkowatości – talmudyczność, śmiech i wygłup często podszyte były intelektem i mądrością spojrzenia na świat. Ci, którzy o tym wiedzą, mają się do czego odwoływać i co przetwarzać, ale również od czego się odcinać. Wydaje mi się, że cały czas w awangardzie istnieją pokłady rzeczy do odkrycia. Być może to moje skrzywienie zawodowo-estetyczne, ale sądzę, że w dzisiejszej literaturze, polskiej i zagranicznej, zdecydowana większość najciekawszych rzeczy wiąże się z awangardą. J.K.: W tym sensie stała się ona klasyczna. Trzeba przejść przez lekcję awangardy, żeby się jakoś od niej odbić. Pytanie brzmi: czym właściwie jest awangarda? Czy możemy jeszcze mówić o awangardzie nie tylko w literaturze, ale i w sztuce? Czy awangarda to bycie innowacyjnym, czy też to zupełnie coś innego, związanego
9
rozmowa
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska z prywatnym, subiektywnym widzeniem świata? Nie chodziłoby wyłącznie o innowacyjność w planie ogólnym, bo awangarda to też oczyszczenie wyobraźni i znalezienie jakiegoś własnego języka. Być może awangardowym jest ktoś, kogo na pierwszy rzut oka nie określilibyśmy awangardowym. B.Ś.: Albo pisze tradycyjne sonety, ale bardzo po swojemu. T.T.: Jestem wielkim fanem literatów żyjących na pograniczu XIX i XX wieku: Alfreda Jarry’ego, Raymonda Roussela i Jamesa Joyce’a. Ich doświadczenie literackie rodziło się na kanwie styku z dawną, wysoką, ale też i zmurszałą sztuką, którą rzeczeni artyści usiłowali w genialny sposób dekonstruować. Wspaniałe, patafizyczne dzieła Jarry’ego, o jakieś trzydzieści lat antycypujące Teatr Absurdu (jeśli za pierwsze dzieło tegoż uznać gombrowiczowską Iwonę, Księżniczkę Burgunda z roku 1935), genialny Ulisses i wielkie, nieprzeniknione dzieło Finneganów tren Joyce’a, wreszcie Locus Solus i Impresje z Afryki Raymonda Roussela… Toż to przecież kamienie milowe awangardowej literatury. Weźmy choćby historię Roussela. To, jak żył ten facet, to w ogóle coś niesamowitego. Właśnie dlatego kocham czytać biografie – stąd się właśnie dowiedziałem, że przed Coltranem, Lennonem i Iggym Popem był Rimbaud, Jarry czy Ives. Swoją drogą, Roussel był całkiem bogatym człowiekiem i jadł niezmiennie dwanaście dań dziennie. Kiedy przypłynął do Chin, spędził tam bodajże trzy tygodnie, nie wychodząc z hotelu. Kiedy indziej przyjechał koleją do Indii. „A więc tak wyglądają Indie”, powiedział, po czym pojechał z powrotem. Miał swoiście arystotelejskie podejście do zasady mimesis, tworząc własne, oniryczne wieloświaty. Jeszcze innym przykładem artysty przekuwającego zastaną tradycję w awangardę był wspaniały amerykański kompozytor Charles Ives, zafascynowany transcendentalistami z Concord. Ttworzył muzyczne kolaże, w których literackie idee Whitmana, Emersona czy Thoreau zderzały się z psalmami, piosenkami z dzieciństwa, rag time oraz atonalnością, polirytmią czy ćwierćtonowością. Duch tych wielkich awangardystów ciągle wisi w powietrzu, nieustannie inspirując nas i popychając do szalonego działania. To, że drzwi zostały wyważone, nie znaczy, że nie idziemy w pewnym pochodzie. Stąd ten nasz dzisiejszy hołd. A.G.: Niepokój to bardzo ważna sprawa. Ludzie, którzy lubią rubryki i tabelki, jakoś nie mogą sobie dzisiejszych czasów usystematyzować. Poczucie, że wszystko już było i że trzeba inaczej, to coś, co kojarzy się nam z postmodernizmem – z drugiej strony mówimy o awangardzie, a to dwa różne zjawiska. One gdzieś tam się spotykają. Chyba żyjemy w takim świecie, w którym nie można dokonać ścisłych podziałów. Trzeba mieć otwarty umysł. B.Ś.: Z szufladkami zawsze jest kłopot. W awangardzie był również. To, co mówi Tymon, jest bardzo bliskie dadaizmowi. Awangarda rzeczywiście rzuciła
10
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska rozmowa
mnóstwo iskier w bardzo różne strony. Niektóre z nich wypaliły się bardzo szybko. Wracam cały czas do polskiego futuryzmu, bo najdłużej go zgłębiałam. Nic dziwnego, że Janusz Sławiński w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku pisał, że oni nie stworzyli wspólnej poetyki, nic dalej z tego nie wynikło, aczkolwiek było to bardzo ciekawe – w przeciwieństwie do Awangardy Krakowskiej, która pozapładniała późniejszych twórców. Co się później okazało? Te iskierki, które rzucili futuryści, po dziesięcioleciach zapłonęły u lingwistów, neolingwistów czy niektórych współczesnych poetów, którzy się z jakąkolwiek grupowością nie łączą. Wydaje mi się, że takich awangardowych iskier, które się teraz zaczynają żarzyć, jest po prostu mnóstwo. T.T.: To, co powiedziałaś, można prześledzić na przykładzie Aleksandra Wata. Jego pisanie stawało się powolutku dojrzałe, aż przeszło w konserwatyzm. Ten awangardyzm jest częścią nas, tak jak niewydarzona lewackość staje się w końcu dojrzałym poglądem. Ten właśnie Wat, zarówno wczesny, awangardowy, jak i dojrzały, bardziej konserwatywny, istnieje w „mojej wewnętrznej bibliotece”, jak to określił literaturoznawca Pierre Bayard. Dla mnie pisarze Jarry, Roussel, Joyce i Gombrowicz, czy też kompozytorzy Ives, Cage i Scelsi, albo wreszcie jazzmani Coltrane, Dolphy i Coleman, rockmani Zappa i Captain Beefheart – to przykłady wybitnych twórców awangardowych, inspiratorów awangardowych biografii, napisanych własną krwią i przeżyciem. Ludzie, których arcyodważna i wizjonerska sztuka stała się przedłużeniem ich niełatwych życiowych perypetii. B.Ś.: Oczywiście Wat. Jeśli już pijemy do polskich autorów, to i u Sterna tak było, u Młodożeńca. Jasieński już nie mógł później pisać, wiadomo. Ale ich wczesna twórczość była najbardziej burzycielska, eksperymentatorska, później się uspokajali. Na przykład Słowo o Jakubie Szeli jest znakomitym tekstem, jeśli go porządnie przeczytać. T.T.: Palę Paryż. Facet jest właściwie dzisiaj zapomniany, ale to poprzedzało Gombrowicza i wiele innych tekstów w literaturze polskiej. B.Ś.: To jest też tak, że zwykle awangardzistów czyta się poprzez ich metateksty, a to często mija się z tym, co zostało napisane w tekstach. Tym, co czerpie u nas z awangardy, jest choćby życiopisanie. Weźmy na przykład Białoszewskiego. On do samego końca w zasadzie tworzył w poprzek, po swojemu, ale bardzo silnie czerpiąc z kanonu naszej awangardy, jakkolwiek obrazoburczo by to brzmiało. J.K.: Ja się z tym oczywiście zgadzam. Istnieją przecież przypadki artystów, których postrzegamy jako klasycznych, konserwatywnych, a na początku swojej drogi byli tak naprawdę awangardzistami. Jak choćby Zbigniew Herbert, który uchodzi za klasyka, obrońcę tradycji, a w jego pierwszych książkach znajdziemy fantastyczne poematy prozą. One należą do tych nielicznych
11
rozmowa
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska w rodzimej literaturze prób nawiązania do tradycji poematu prozą od Rimbauda i Baudelaire’a po kubistów francuskich, Reverdy’ego i Jacoba. W niektórych przypadkach możemy mówić wręcz o pewnym zadłużeniu. Miejscami Herbert wychodzi poza te inspiracje i jest to u niego niezwykle świeże, choć prawie wcale się o tym nie mówi. W ogóle na jakiej zasadzie oceniać, co jest awangardowe? Czy ważna jest technika i poetyka utworu, czy raczej postawa samego twórcy, czy sam akt tworzenia? Czy awangardzistą jest ten, który deprecjonuje racjonalną kontrolę nad powstawaniem dzieła sztuki? Przecież istniały te wszystkie awangardowe techniki tworzenia losowego albo na przykład środki odurzające u Witkacego czy Watowski Piecyk…, czy automatyczne pisanie u surrealistów. Surrealiści interesowali się też zresztą twórczością dzieci czy osób psychicznie nietradycyjnych… B.Ś.: Ładnie powiedziane… J.K.: Bo przecież chodzi o proces wyłączenia kontroli, żeby rozum nie dyktował gotowców. Ale z drugiej strony to przecież nie jest jedyny wymóg bycia awangardowym, mamy również awangardzistów bardzo racjonalnych. T.T.: To, co ty mówisz, jest bardzo racjonalne. Tu przywołałbym arystotelejską koncepcję złotego środka, być może inspirowaną naukami buddyzmu, który mówi o Madhjamace, czyli Drodze Środka. To inspiracja, która stanowi część naszej kultury i jest bardzo istotna dla zachodniego systemu myślenia. Jeśli uznamy, że część naszych działań warunkują rozsądek, wiedza i racjonalizm, które z kolei implikują aranż, ład i porządek, to my, artyści, dążymy do odkrycia Jeśli uznamy, że część naszych tej drugiej strony Księżyca, gdzie rządzą działań warunkują rozsądek, sny, kolektywna podświadomość, flow wiedza i racjonalizm, które i stany jasnowidzenia. Poprzez sen, medytację, hipnozę czy narkotyki człowiek z kolei implikują aranż, ład i po- usiłuje wyrwać się z tego wszechobejrządek, to my, artyści, dążymy mującego racjonalizmu, tego, co było i ciąży, i przejść w błogosławiony stan do odkrycia tej drugiej strony flow. Stąd u Witkiewicza narkotyki, stąd Księżyca, gdzie rządzą sny, ko- u surrealistów wielki sentyment do hipnozy czy mediumizmu. Stąd lektywna podświadomość, flow śnienia, też moje spontaniczne pisanie Chłopów 3 i stany jasnowidzenia.. ze Zbyszkiem Sajnógiem, żeby się przekroczyć, wyjść ze strefy racjonalnego komfortu, wyciągnąć sobie samemu dywanik spod nóg. Te dwa światy mają uzasadnienie w muzyce. Kiedy człowiek przygotowuje się do koncertu albo do płyty, tkwi w stanie kontemplacji wiedzy, czyta o harmonice fukcyjnej, o technikach
12
Jakub Kornhauser, Beata Śniecikowska, Tymon Tymański, Anna Groblińska
J.K.: Awangarda sama w sobie jest paradoksalna, jest oksymoronem. Może być działaniem maksymalistycznym i minimalistycznym, czyli ograniczać się do braku i nieobecności, jak u Cage’a i Malewicza, ale pamiętajmy także o trans- czy interdyscyplinarności, łączeniu różnych technik, dziedzin i wątków. Nie można już mówić o jasnej klasyfikacji działań twórczych (na przykład działania performatywne w odniesieniu do poezji czy prac plastycznych). Trudno odnaleźć się w tabelkach. B.Ś.: Pamiętajmy też o transkulturowości. W modernizmie rozmaite granice zaczęły się do siebie zbliżać. Sztuka japońska najpierw oddziałuje na artystów wizualnych, potem na pisarzy. U nas tak tego nie widać, ale niektórzy twierdzą, że na Zachodzie haiku współtworzy modernizm – to estetyka braku, milczenia i przemilczenia. J.K.: Awangarda nie zna granic. Zapis „Śniadania Awangardowego”, jakie zostało zjedzone 25 listopada 2017 roku w klubie Lokal. Wydarzenie zorganizował Wydział Kultury Urzędu Miasta Łodzi we współpracy z Radiem Łódź S.A.
rozmowa
kompozytorskich, sprawdza, co się stało na scenie elektronicznej w Los Angeles, analizuje sonorystykę, polirytmię czy agogikę danego utworu… Jest to sytuacja analizy, czas gromadzenia informacji i wiedzy. Natomiast podczas scenicznego wykonu jest już głównie miejsce na flow. Nie mam czasu na analizę tonacji czy korektę wypowiedzi scenicznej – jest tu i teraz, poparte wizją, jasnowidzeniem i improwizacją. W poezji awangardowej była przecież właśnie taka tendencja, by wejść w stan jasnowidzenia i somnambulizmu, żeby pisać to, czego się nie wie. To samo jest w awangardowym jazzie czy postrocku. Miles Davis mówił: „Graj to, co wiesz, i graj ponad”. Awangarda jest dla mnie próbą tworzenia w pewnych ramach, ale też poszukiwania wyjścia poza ramy, szachownicę, ograniczenie.
14
Michał Krysiak
Nigdy nie powiedziałem, że źle jest wchodzić do Krainy Czarów, mówiłem tylko, że zawsze jest to niebezpieczne. G.K. Chesterton
opowiadanie
TOMCZYCIEL Czy sensem drzewa nie jest to, że się drzewi? G. Deleuze
Kiedy Alicja chwilowo porzuciła salon i udała się do Krainy Czarów, on, z braku lepszego zajęcia, tomczył paluchami kota. Robił to zawsze, gdy Ala znikała. A choć wiedziona doświadczeniem Ala znikała raczej rzadko, zawsze znikała z przykrym skutkiem. Mimo pośpiechów wkładanych w wyprawy, nigdy nie wracała na czas, a czas nigdy nie wracał jej straconych rzeczy. Tymczasem niewinny Tomczyciel z braku Ali tomczył niewinnie; zdarzało się to nawet, gdy leżąca odłogiem Ala nie patrzyła. Wtedy była jeszcze nadzieja, że Ala ocknie się w porę i w porę wszystkiemu zaradzi, ale dziś wieczorem, gdy akt tomczenia trwał sobie w najlepsze, Ala męczyła się ze znalezieniem powrotnej norki. A norki nie zawsze prowadziły do domu. Często, błądząc, natrafiała na rynsztoki, kanały i krzaki, z których wracała już nie Alą, a tylko alopodobną Alicją. Tomczenie zaś przebiegało swoim zwyczajnym rytmem. Niepozorne z początku, przeradzało się w miarową uzurpację kota po to, by zakończyć się absolutnym jego stomczeniem. Kto patrzył w oczy kota, wie, że niełatwo się od nich uwolnić, a kto wpadł w tomczycielskie oko, wie, że nie uwolni się nigdy, i choć kot tę prawdę pojął, wierzgał jak dziki, dziko próbując się spod ciężkiej ręki wydostać. Na próżno. Było po nim. – Buciej, kocie! I kot na zawołanie zbuciał. Nieżywotny i umartwiony kot przestał się szarpać. Krew i kości zastąpiły guma i skóra. Tłuste podbrzusze nabrało twardości podeszwy, a sierść momentalnie opadła. Zaczęło się obmacywanie w poszukiwaniu kocich pozostałości, ale kocie pozostałości wydawały się już całkiem bucie. „Frapujące”, pomyślał i podrapał się w głowę. – Kociej, bucie! Ale kot zbuntował się w bucie. – Ala! Kot ci zbuciał! Ubucony kocur niepokoił. Cisza niepokoiła. Jedynymi rzeczami pokojącymi to zgubne tomczycielstwo były ściany, podłoga i sufit, które wciąż pozostawały
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
15
opodwiadanie
Michał Krysiak
16
pewnym gwarantem pokoju. Wszystkie meble, dawno temu stomczone, w postaci rzeczy niepotrzebnych, wylądowały na śmietniku. Mieszkanie od miesięcy pustoszało, zostawiając tę dwójkę z uposażeniem skąpym jak u prawdziwych biedaków. – Boże… – wyrwało mu się z piersi. – Stomczyłem kota! W jego dłoni wciąż pozostawał but. Na oko niemilowy but. Niedorzeczny i mały, za mały nawet dla byle dzieciaka, a dla niego całkowicie niepotrzebny. Dla Ali przydatny w zależności od chwili, która lubiła przyprawiać ją o różne rozmiary stopy. – Alu! Przepraszam. Wiem, że stomczyłem ci męża i że stomczyłem ci brata, i całą twoją rodzinę także stomczyłem, a potem stomczyłem jeszcze pana listonosza, pana hydraulika i pana dozorcę, a gdy wszystko było doskonale stomczone, stomczyłem lodówkę, piekarnik, mikrofalę, krzesła i komplet sztućców, a teraz stomczyłem ci kota, ale ja inaczej nie potrafię. Nie umiem gotować, prasować, sprzątać, prowadzić domu albo samochodu, umiem jedynie tomczyć. Alu! Gdzie jesteś? Ale Ala milczała. Nie było nawet pewności, że Ala w mieszkaniu jest, bo Ala z Krainy Czarów wracała albo niespodziewanie wielka, albo niespodziewanie mała, nierzadko trzymając w ręku pieniądze, których ilość często zależała od wielkości Ali. – Jestem Tomczycielem i paluchuję czasami! Wiesz przecież! Ciebie też dawno temu stomczyłem w zaciszu mojego pokoju, kiedy byłem trochę mniejszy. Od tego czasu stomczyłem jeszcze wiele osób i rzeczy, ale wszystkie powoli znikają, a ja jestem i tomczę dalej. Bezradnie stał w pustym mieszkaniu, patrząc raz w sufit, raz w podłogę, nie wiedząc, czy Ala zaskoczy go z góry, czy może jednak z dołu. – Tomczyłem w wiekach ciemnych, w wiekach światła, maszyny i pary, a teraz, gdy nadszedł wiek produkcyjny, chce mi się tomczyć jeszcze bardziej. Chcę przetomczyć każdą osobogodzinę, jaka nawinie mi się w życiu. Mieszkanie się zatrzęsło. Niepokój, wywołany nieskoconym butem, przekształcił się w przedpokój, kiedy Ala o ciele dużym i grubym przebiła na wylot ścianę działową, łącząc dwa pomieszczenia w jedno. Z płaczem krzyknęła: – Znowu miałam wrócić dorosła, a wróciłam tylko większa! Jemu nie wydawało się to specjalnie istotne. Wielkości Ali, małe czy duże, zawsze przyprawiały go o rumieńce, a jego rumieńce zawsze przyprawiały Alę pogodnym pieprzem pracy po godzinach, której to oddawała się z godnym podziwu zamiłowaniem. Dla niego chwilowo ważniejsze było ukrycie pozostałego po kocie buta, który trzymał za swoimi tomczycielskimi plecami. Dorosłość Ali była o tyle frustrująca, o ile męczyła go brakiem dla niego jakichkolwiek perspektyw. – To całe bycie Alicją już dawno trafiło na komisariat! Zobaczysz, niedługo tu przyjadą.
Michał Krysiak opowiadanie
– Kto przyjedzie? – Policja! Policja przyjedzie! Rozumiesz? Zamkną mnie! Ale on patrzył wzrokiem nieco tępym, jakby do końca nie rozumiejąc. Drapał się po głowie wyjętym zza pleców butem w poszukiwaniu eurek, ale żadnej eureki nie mógł znaleźć. Zachlipana Ala z wielkich oczu lała łzy tak wielkie, że po chwili mieszkanie stało się jednym olbrzymim jeziorem, w którym tomczycielskie myśli tonęły jak niewyławialne graty. „Boże, przecież za chwilę zaleje sąsiadów”, pomyślał. I wtedy go olśniło. – Zmalej, Alu, szybko! – Nie mam już siły! – Alu, zmalej! Musimy cię gdzieś schować! – Nie dam rady! – Przecież cię znajdą! Ala nic sobie z tego nie robiła i podchlipywała skulona w jednym z czterech kątów jeziora, rzewnie zalewając zbiornik wodny łzami. – To nie ma sensu! Jaki jest sens maleć, skoro jutro znowu wrócę duża i nic nie zarobię? Tomczycielowi ta logika wydawała się nieco okrutna, szczególnie że – będąc utrzymankiem Ali – w całości polegał na jej pieniądzach, których niewielka ilość pozwalała mu na spędzenie chudego życia w niedużym mieszkaniu na szóstym piętrze pewnego pięcioklatkowca. W trosce więc o własny chudy byt w jego tomczej głowie narodziła się głupia myśl przekupstwa, i to przekupstwa wszystkim, co posiadał. – Zmalej, chociaż dla tego buta. Dam ci go w prezencie, jeśli zmalejesz! Podniosła głowę znad kolan i obdarzyła go mokrym, nieufnym spojrzeniem. – Skąd masz tego maleńkiego buta?! – Ja?… Znikąd… Ala, wściekła jak foka, uderzyła dłonią w taflę wody i ochlapała mu twarz. – Stomczyłeś go?! – Nie! – Boże, stomczyłeś naszego kota! I Ala, wielka jak nigdy, ruszyła na niego. Zacisnęła rękę na jego gardle z siłą, z jaką spokojnie mogłaby zmaleć, ale zmaleć nie chciała. Dusiła tylko i ryczała. Ryczała i dusiła. Wielkie łzy z jej twarzy spływały wprost do jeziora, którego wody zalewały tomczycielskie usta. Przez zaciśnięte zęby udało mu się wykrztusić: – Malej, do cholery! I faktycznie, jak na rozkaz, Ala zaczęła maleć i maleć, aż w końcu, stomczona, zmalała doszczętnie, zostawiając go samego w słonej toni jeziora, w której pływał zagubiony jak dziecięca łódź podwodna.
17
opowiadanie
Michał Krysiak – Zdaje się, że stomczyłem Alę! – wychlupotał z siebie. Nad tym jednak nie było czasu rozpaczać. Jego uszu dobiegł dźwięk policyjnych syren. Kto nie drżał nigdy przed niebieskim światłem koguta, spokojnie ogląda przez wizjer zakutego w kajdanki sąsiada, kto jednak ma sumienie całkiem tomcze, wie, że ryzyko więzienia zawsze wisi nad głową, dlatego jak brzytwy chwyta się każdej niedorzeczności. – A jak zechcą ukrócić moje tomczycielstwo? Trzeba wiać. Szybko dopłynął do drzwi i naciskając na klamkę, wylał całą wodę na zewnątrz. Ale woda nie spływała po schodach jak po malutkich kaskadach. Spływała jedną pionową ścianą do samego parteru. – Schody! Boże, gdzie schody? Czyżbym schody też stomczył? Wrócił do mieszkania. Niecierpliwie chodził od okna do drzwi, od drzwi do okna, depcząc kałuże – nic niewarte pamiątki dokonanego żywota Ali. W końcu wyszedł na balkon i pajęczo łapiąc się anten telewizyjnych, zlazł na ziemię. Przerażony zrozumiał, że w dłoni wciąż trzyma ten niemilowy but, z którym daleko nie ucieknie. – Trzeba pozbyć się dowodów. Błociej, bucie! I but na zawołanie zbłociał. A on biegł, przemykając między kamienicami jak największy zbrodniarz. Latarnie zginały się przed nim wpół, a płoty biły pokłony do ziemi. Na jego życzenie światła policyjnych syren gasły w oddali, a on wyruszał na żer, zostawiając za plecami wszelką odpowiedzialność. W pobliskim parku przystanął i spojrzał na dłoń. Potrząsnął nią i zbłocony but opadł na ziemię. On zaś ruszył przed siebie i pognał w świat.
Maciej Melecki
(fragmenty)
*** Nowe felgi w naszym dawnym czerwonym samochodzie, który od ponad dwóch miesięcy należy już tylko do niej, żaluzje w kolorze piasku w oknach dawnego wspólnego pokoju, syk z jej ust: „Napisz o tym, no, napisz”, kiedy pytałem ją o coś, siedząc na lodach w Dniu Dziecka, i wylew pretensji po lekturze mojej książki, w której – według niej – została skrzywdzona. Moje wszystkie ubrania, ciasno upchane w dużym plecaku i turystycznej torbie, leżą gdzieś w pokoju, w którym przespałem kilka lat, na dwóch regałach wciąż stoją moje książki, czasopisma i albumy – plon siedmiu lat lektur w tym mieszkaniu. Na jednej z półek, wciśnięta między książki, czarna teczka z rękopisami moich wierszy. Oto ostatnie ślady mojej dawniejszej obecności, jakieś moje zapodziane rzeczy, przedmioty, moja fotografia zrobiona na Helu, w czarnej ramce, jeszcze chyba nieściągnięta z półki, stojąca obok zdjęcia mojego Ojca. Świetliste opiłki kurzu krążą po całym mieszkaniu, opadając swobodnie w ciasne i szerokie kąty. Są gotowe wzbić się natychmiast, kiedy tylko ktoś do mieszkania wejdzie.
proza poetycka
Nigdzie indziej
*** Życie to bilardowa kula. Uderzana nie wiadomo z jakiej strony końcówkami kija, z których, po drugiej stronie, dyndają marchewki, nieustannie odbija się od band i jednocześnie od innych gęsto rozsianych kul, w całkowitym bezwładzie, wytraceniu wszelkich kierunków, coraz bardziej zwichrowana, obita i ogłuszona, by w swej ostateczności dać się wepchnąć do pierwszej z brzegu dziury. *** Media reżimowe to nic innego jak obora nacjonalistycznej paranoi. *** Motowidło to figura idealnie oddająca moje położenie. Pasma różnych stanów są ciasno – w krzyżowych kierunkach – naciągane na przekątne poprzeczki, a cała konstrukcja opiera się na usztywniającym bolcu. Nawlekanie owej życiowej przędzy odbywa się zawsze czyimiś rękami, mocami lub wolą anonimowych sił. Jeśli chcesz się wyszamotać z tego ograniczonego pola, możesz to uczynić
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
19
proza poetycka
Maciej Melecki tylko na chwilę, odnajdując jakąś wnękę wytchnienia, śladowego zapomnienia tego, że jesteś wiecznie poszukiwany, w stanie nieustannej ucieczki, gdyż coraz mocniej upostaciowione i konkretyzujące się widma chcą cię namotać na swoje przekątnie zbite żerdzie. *** Spirala to wykręcony czas. Na każdy twój gest spada amortyzująca go mokra ścierka. Oś to tnący na oślep lancet. Tylko sen daje jeszcze poczucie realności. Przedrążenie kolczastą pustką. *** Nieznany wiersz Bohdana Zadury pod tytułem „Co pozostało”: „Kiedyś podwiązki / teraz Powązki”. *** Opuść wiosło dali. Jest zbutwiałe od przemokłego horyzontu i bezładnie dryfuje w przystani oka. Żyj już w garści rozmiękłej gleby, albowiem, jak twierdzi Leopardi, każdy jest tylko „wędrownym grobem”. *** Wcale nie nowa typologia: poeta lokajny. *** Blisko serca masz pęk kluczy. Żaden z nich nie jest zardzewiały. A jednak kiedy wkładasz jeden do zamka, w chwili, gdy go przekręcasz, chrobot, który słyszysz, okazuje się serią zgrzytów na minutę. Puls jest korodowany od początku. *** O wielu rzeczach człowiek po prostu nie chce pamiętać, nieustannie zacierając je różnymi czynnościami w osadniku, jakim bez wątpienia jest wydrążona w tobie dziura mieszcząca wszelkie urazy sensu, wypływające z owych rzeczy na tyle skutecznie, że zostają po nich zetlałe kontury, spłowiałe resztki do niedawna jeszcze żywych i krwistych postaci. Szybkie ulatnianie się emocji powstających w bezpośrednim odbiorze owych rzeczy jest nie do powstrzymania, albowiem konserwująca je złość staje się równie efemeryczną procesją, co samo doznawanie takichż rzeczy, które błyskawicznie osaczają i przypierają do muru racji. I mimo wiedzy o jej ułudzie, ulegamy tym paraliżującym skokom na nasze gardła, poprzysięgając sobie, że będziemy to zawzięcie przechowywać w zanadrzach swojej wiedzy o międzyludzkich relacjach. Początkowy, pogrubiony uraz właśnie – coraz
20
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Maciej Melecki
*** Nic nie wydarza się za późno, choć żyjemy w dychawicy ciągłego poczucia opóźnienia, nienadążania za masywnymi feeriami wszelakiej dookolnej wydarzeniowości, skradającej się na bliską odległość naszego podprogowego odbioru zjawisk i zdarzeń, będących nagonką na zbłąkanego, zaszczutego ciebie, dławiącego się obawami wynikającymi z niemożności przekraczania, rzucanego raz po raz pod nogi, progu czegoś, co jest zwykłym drągiem czasu. *** Spalone spłonki resztek nadziei, które – skądinąd – zawsze marnie towarzyszyły danym poczynaniom, pozostają tylko ościstym powidokiem, ociemniałym rewirem chłonącym ciarki najdrobniejszych poruszeń. Mieszkasz w wykrocie. Odpadki wiadomości karmią cię regularnie. Ścieranie i mielenie odbywa się nieustannie, aczkolwiek niemal niezauważalnie. Przechodzisz przeto codziennie przez zamki w drzwiach, wnikasz w szczeliny, wyłaniasz się nagle za czyimiś plecami i powiększasz sobą niepobielony mur. Kamień graniczny, kamień węgielny i kamień jawy – za każdym razem, kiedy natrafiasz na jeden z nich – wskazuje tylko jeden kierunek. Jest nim odwrót. Tak więc jedynie wycofanie do czegoś cośkolwiek cię zbliża. Opóźnienie nigdy nie ulega zmianie, jest stałą krzywą każdego przemieszczenia. Molekuły pakuł.
proza poetycka
mgliściej się jawiący – rozpuszcza się w solnym kwasie dni, aż znienacka pojawia się jakiś błahy impuls, który uruchamia na nowo zastygłą w szramach wspomnień galopadę awersji. Tak więc kwadratura koła jest bodaj jedynym sugestywnym ujęciem, oddającym istotę nieokreśloności ludzkich zmagań z dowodzeniem swoich prawd.
poezja
Filip Zawada
RADEMENES Flaki mu wyszły od strony kręgosłupa, chociaż koty powinny zawsze spadać na cztery łapy, a flaki powinny wiedzieć, gdzie jest dół, a gdzie góra, ale tak się akurat zdarzyło, że śmierć pomyliła się z życiem i trzeba było zacząć się rozkładać na części pierwsze i ostateczne, które obowiązują wszystkie koty – nawet te, które mają siedem żyć w zapasie. Jeżeli twój kot nazywa się Rademenes, to może spełniać życzenia, chociaż nie ma żadnych pragnień w przeciwieństwie do ludzi, którzy chcą je mieć i chcą posiadać chociaż zwykłą robotę, za którą są w stanie wykarmić rodzinę i kota, którego nazwą Mruczek, bo to imię najlepiej pasuje do rzeczywistości, która ich obezwładnia. A ja przecieram szybę zimowym płynem drogim jak chuj, bo próbowałem hamować i coś zrobić, ale się nie udało i trzeba się do tego przyzwyczaić, i szybko zmazać, i zapomnieć, bo wszyscy mamy w sobie to samo, i za każdym razem, kiedy się to widzi, to myśli się, że mógłby to być ktoś inny, i nawet jeżeli się nie jedzie zbyt szybko, to i tak to nie nasza wina, że los nam podrzuca pod koła czyjąś śmierć, którą łatwo jest rozpoznać po tym, że się nie rusza i wygląda jak inne śmierci. Żeby zrozumieć rzeczy przyziemne, trzeba pojąć, że nie ma innych. Żeby zrozumieć rzeczy przyziemne, trzeba pojąć, że nie ma innych. Żeby zrozumieć rzeczy przyziemne, trzeba pojąć, że nie ma innych. Tego nie uczą nas w kościele, a szkoda, bo czasami się przydaje wiedzieć, jak żyć na ziemi, a nie tylko w niebie, do którego i tak ciężko jest się dostać – szczególnie kotom, które w nic nie wierzą i nie da się im wytłumaczyć, że powinny, bo koty mają swoją filozofię, którą widzą w nocy, kiedy świecą im oczy dzięki naszym światłom, do których czasem ciężko nam się przyznać, ale to nie zmienia natury rzeczy i dlatego koty często ofiarowują ludziom coś, z czym nie wiadomo, co zrobić, bo do czego może się przydać śmierć, ale właśnie dzięki Mruczkom, Puszkom i Łaciatkom ona leży na wycieraczce i nigdy się nie opala. Więc przeprowadzamy kolejne doświadczenia, z których dowiadujemy się, że koty tak naprawdę spadają na dwie łapy, a pozostałe dwie służą im tylko do tego, żeby utrzymać równowagę, i świat profesorów jest zachwycony naszym odkryciem, a my budzimy się zlani potem, bo szkoła zawsze wywołuje takie odruchy, i budzimy się po raz kolejny i kolejny na tym samym korytarzu, w tej samej kolejce, czekając na nie wiadomo co, z nie wiadomo jakiego powodu, z pudełkiem po butach na kolanach, a w środku jest coś, co już nie wiadomo jak nazwać, bo przed chwilą to było życie, a teraz nie da się tego wytłumaczyć. Żeby zrozumieć rzeczy przyziemne, trzeba pojąć, że nie ma innych. Żeby zrozumieć rzeczy przyziemne, trzeba pojąć, że nie ma innych. Żeby zrozumieć rzeczy przyziemne, trzeba pojąć, że nie ma innych.
22
Filip Zawada
To jest dobre miejsce, żeby zrobić sobie selfie, na którym wygląda się lepiej niż w rzeczywistości, bo rzeczywistość jest tylko po to, żeby być, a nie po to, żeby się podobać, a kiedy już jestem lepszy od wszystkiego i zaczynam się rozglądać, to nie widzę nic, na co warto zwrócić uwagę.
poezja
JEDNA UŁOŻONA ŚCIANKA W KOSTCE RUBIKA
Wszystko jest gorsze od tego, co sobie wyobrażałem. To, co odkryte, mniej bawi i nic nie uczy, a człowieka podnieca tylko to, co można zdobyć albo czasami rozebrać, dlatego nawet te śmieszne momenty, kiedy nie wiesz, jak rozpiąć biustonosz, elektryzują i nadają sens kolejnym działaniom wojennym, bo miłość jest przemocą i dlatego trzeba codziennie przegrupowywać wojska, i zastanawiać się, jaką przyjąć taktykę, bo jeżeli nie walczymy, to umieramy. Więc stoję jak Krzysztof Kolumb i nie wiem, co zrobić z Ameryką, a przecież można by zrobić wszystko, jednak wszystko to zawsze za dużo dla człowieka, ale kiedy nie mamy wszystkiego, to jesteśmy zdołowani i każdy stan poniżej średniej wiąże się z tabletkami, które akurat wszystko mogą, a my możemy im tylko zazdrościć, a kiedy już zauważamy, że przedmioty znaczą i umieją więcej niż my sami, to jesteśmy otoczeni i okazuje się, że jesteśmy odkrywcami tego, czego nie ma, bo to nas przed chwilą odkryto i od razu zdemaskowano. Kiedyś, synu, to wszystko będzie należało do ciebie, to nic, na które patrzysz, będzie tylko twoje i pamiętaj: Bóg nie odwraca się do człowieka plecami, bo się boi, i chociaż wydaje się niemożliwe, żeby stworzyć coś gorszego od siebie samego, to jednak to powstaje, bo takie są wymagania rynku, tak zmienia się ewolucja, i nie ma się nad czym zastanawiać, inni tego nie robią i żyje im się całkiem dobrze. Dlatego jem śniadanie, które nic nie znaczy, nic nie daje i nic nie zmienia, i jem, bo tak wypada, tak samo jak wypada założyć garnitur na pogrzeb, i chociaż wygląda się w nim głupio, a nie odświętnie, to trzeba to robić, bo inni będą oceniać, i trzeba mieć nadzieję, że nie potraktują źle tych, którzy czują się głupio, a powinni się czuć odświętnie. Spróbuj znaleźć to, czego jesteś pewien, podpowiada mi coś wewnątrz mnie samego, ale nie mogę się zdecydować, bo nie wiem, czy to intuicja, czy wariactwo, a ja nie jestem jak Lord Vader, ale chciałbym taki być, tylko jego peleryna mnie śmieszy i ciężko by było umyć zęby przez maskę, którą ciągle ma się na twarzy. Poza tym bohaterowie są śmieszni, kiedy się napinają, żeby pomagać, bo to powinno być naturalne jak sranie, ale natura często kojarzy nam się z czymś śmierdzącym, bo w każdej bramie cuchnie sikami i chociaż to normalne, to ciężko się do tego przyzwyczaić, a ludzie zawsze mieli problem z tym, co wydobywa się z innych ludzi, i chociaż słowa nie śmierdzą, to i tak nie możemy się do nich przyzwyczaić. Kocham cię – w telewizji to zdanie brzmi dobrze, a w rzeczywistości sztucznie, a przecież miłość jest częścią naszej historii i nie ma co się nad nią zastanawiać, tylko trzeba ją kontynuować, chociaż to nie takie proste, bo to, co mamy od zawsze, jest z każdym dniem bardziej skomplikowane. I nie można tego wszystkiego traktować jak kostki Rubika, bo tak naprawdę potrafimy ułożyć tylko jedną ściankę, a reszta pozostaje w chaosie i w tym momencie trzeba pamiętać, że nie wypada narzekać, i że chaos jest większą częścią całości.
23
poezja
Filip Zawada
POWTARZANIE Czujemy się pewniej, kiedy dowiadujemy się o rzeczach, o których wiemy, chociaż powinniśmy nauczyć się czerpać korzyści z wątpliwości, bo ich zawsze mamy więcej, ale gdyby tak się stało, to niepotrzebne by nam były żadne elektrownie, nakłady na służbę zdrowia, plakaty reklamujące, znaki powstrzymujące, religie, które wierzą tylko w jedną rację, pomniki, z którymi po czasie nie wiadomo co robić, a szkoda jest je burzyć, bo to czyjaś praca, tylko w tym momencie nie pasuje do obowiązującej teorii. Więc znowu czujemy się pewniej, kiedy dowiadujemy się o rzeczach, o których wiemy, ubieramy się w modę i wskakujemy w rolę, chociaż chce się spać, ale trzeba iść i robić coś, co ma sens dla kogoś, kogo nigdy nie widzieliśmy, ale wiemy, że istnieje, bo co miesiąc robi przelew na nasze konto i dzięki temu co miesiąc można rozpoczynać od nowa to samo. Powtarzanie uczy nas popełniania błędów od nowa. Powtarzanie uczy nas popełniania błędów od nowa. Powtarzanie uczy nas popełniania błędów od nowa. Co mam z tym wszystkim zrobić? Nie dotykaj tego, nie dotykaj tamtego. Świat nas traktuje jak nienormalne dziecko, które wie, gdzie jest prawda, ale nie ma pojęcia, jak tam dojść. Ludzie spotykają się przypadkiem, chociaż nie chcą w to wierzyć, bo co wtedy zrobić z przeznaczeniem, to przecież użyteczne słowo, bo powstało z jakiegoś powodu i ma za zadanie na coś zwracać uwagę. Jednak teraz zwracamy uwagę tylko na zegarek, bo jesteśmy w pracy i trzeba jakoś to przetrwać i udawać zainteresowanie, bo bez tego nikt nie jest w stanie uwierzyć, że dobrze pracujemy, więc okłamujemy się nawzajem – taka jest między nami relacja, a podobno nic nie należy budować na kłamstwie, bo ma ono krótkie nogi, a teraz nogi muszą być długie i ogolone, bo innych nie wypada mieć. Powtarzanie uczy nas popełniania błędów od nowa. Powtarzanie uczy nas popełniania błędów od nowa. Powtarzanie uczy nas popełniania błędów od nowa. Kiedyś podniecały nas jaskinie, a teraz podniecają żelbetony. Człowiek od samego początku chciał się schować przed tym, co go czeka, więc znowu czujemy się pewniej, kiedy dowiadujemy się o tym, co już wiemy, i mimo że cały dzień gdzieś idziemy, to stoimy w miejscu albo się cofamy, i za jakiś czas znowu nie będziemy wiedzieli, czym jest żarówka, i od nowa trzeba będzie wymyślić telefon i suszarkę, ale na razie korzystamy z wiatru, bo nie mamy wyjścia, bo są jeszcze rzeczy, nad którymi nie warto jest panować. I będziemy się wstydzić za siebie, kiedy dowiemy się o nich więcej niż wypada. I będziemy się wstydzić za siebie, kiedy dowiemy się o nich więcej niż wypada. I będziemy się wstydzić za siebie, kiedy dowiemy się o nich więcej niż wypada.
24
na stronie obok: il. Monika Gilewska
poezja
Filip Zawada
SZEPTY Za szybko powiedziałem do widzenia, a przecież dopiero wczoraj się witaliśmy. Za szybko nam chodziło o to, żeby się zakochać, a na rzeczy piękne trzeba poczekać, poczekać tylko po to, żeby je za szybko zniszczyć i odejść jak Lucky Luke w stronę zachodzącego słońca, i chociaż to kreskówka, a nie prawdziwy western, to jednak udajemy, że jesteśmy dorośli, chociaż za szybko coś tworzymy, bo nie ma wyjścia albo jest, tylko go nie widać. Coraz mniej rozumiem i coraz bardziej rozpoznaję siebie jako kogoś mniej rozpoznawalnego. Życie jest jak podłożenie bomby w prima aprilis i trzeba to zrozumieć, tylko nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, i kiedy nie wiem, co robić, słyszę więcej szeptów. Po pierwsze życie trzeba przeżyć, żeby je zrozumieć. Po drugie lepiej jest chcieć mniej niż inni. Po trzecie nie wierzyć w sprawiedliwość świata. Po czwarte nie szukać szczęścia. Po piąte nie mieć pretensji do nikogo. Po szóste nie wierzyć, że spokój istnieje. Po siódme iść na kompromisy tylko z samym sobą. Po ósme widzieć więcej, żeby mniej myśleć. Po dziewiąte na grzyby zabierać tylko pusty koszyk. Po dziesiąte przykazania są po to, żeby je zmieniać. Ten ktoś, kto ci szepcze do ucha, nie musi być twoim wrogiem, chociaż wiadomo, że wróg zawsze jest najbliżej, żeby mógł zaatakować tak, żeby nikt tego nie zauważył. Wojna ma sens tylko strategiczny i kiedy ją kończysz, musisz zawsze być wygranym, ale wyglądać na pokrzywdzonego. Trzeba się skurczyć w sobie samym tak, żeby zmieściła się w tobie jeszcze jedna osoba i pies, bo najlepiej jest zacząć od czegoś małego, a nie od razu od dziecka. Generał patrzy i ocenia tylko tych, którzy przeżyli, a w tym momencie, kiedy jesteś zerem, musisz wyciągać jakieś wnioski i jeżeli nawet są takie, że kiedy człowiek o masie zero upada, to nic go nie boli, to jest to dobry wniosek, bo pokazuje, że żyjesz. I może to być zaskakujące, ale to dobrze, jeżeli człowiek potrafi zaskoczyć samego siebie, bo gorzej by było, gdyby zaskakiwali cię inni, bo to zawsze wygląda na atak i nawet jeżeli jest sympatyczny, to ciężko wyciągnąć wnioski z czegoś, co jest obce i nigdy w życiu się nie przytrafiło. Szepty czasami są tak głośne, że bolą. Więc: Po pierwsze życie trzeba przeżyć, żeby wyjść z twarzą. Po drugie lepiej jest krzyczeć mniej niż inni. Po trzecie nie wierzyć w sprawiedliwość i nikomu o tym nie mówić. Po czwarte nie szukać czegoś, czego nie ma. Po piąte zawsze pamiętać, co było po czwarte. Po szóste spokój istnieje, ale nikt go nie przeżył. Po siódme tylko samego siebie można okłamać skutecznie. Po ósme trzeba myśleć, że się widzi. Po dziewiąte pusty koszyk nie musi być pełny, żeby spełniał swoją funkcję. Po dziesiąte przykazania są po to, żeby je zmieniać.
26
Marcin Hanuszkiewicz
(bursztynowa folia firmy Autechre) Doświadczenie konstelacji: 2. Wypełnij duże pomieszczenie (np. salę gimnastyczną) stołami do tenisa stołowego. Pomieszczenie musi być blisko drzwi do piwnicy, a piwnica musi również być zapełniona stołami do tenisa stołowego. 3. Otwórz połączenie akustyczne między pomieszczeniem a piwnicą. 4. Zbierz tylu tenisistów stołowych, ilu potrzeba do obsadzenia wszystkich stołów dwoma graczami. 5. Każ im grać. 1. Spaceruj po pomieszczeniu i słuchaj od gwiazdy do gwiazdozbioru (lub odwrotnie).
poezja
Ścieżka dźwiękowa, trop dźwiękowy
(opcjonalne) Aby skomplikować przedsięwzięcie, każ tenisistom stołowym grać dwoma piłeczkami naraz Akhronikos (sjp.pl/na+czuja) śnią mi się czasem (a właściwie bezczasem) zakulisy wielkich narracji: Sznuruję buty na schodach przy szalecie pod czarnym koloseum, na arenie którego Cesarzowa zdecydowała się wydać wyrok na przywódczynię Rebelii. Przed chwilą prowadziłem rewolucjonistkę na jej proces, musiała ona jednak przed stanięciem w obliczu władczyni udać się do toalety. Zasznurowawszy buty, czekam i oglądam makietę świata zastygłą jak porfir, niezdolną do Wydarzenia. [hop hop] [chrob chrob] Opalałem się w świetle wszystkich księżyców. W ciemnościach uczono mnie rozmawiać ze szczurami, za dnia podglądałem żucze amory. Studiowałem ascezę w ślimaczych wieżycach wzniesionych w śluzie czoła na omszałych kamieniach. Myłem sobie uszy świerszczami; przemieniłem się, niczym tancerz but, w wielkie, drżące ucho niesione przeszywającymi dreszczami od głosu do odgłosu, od skurczu do skurczu, bez rozkurczu. (Fonotaksja? Być może. Jeśli chcesz wyzwolić się z wyobraźni, to właśnie tak możesz wyhodować wydźwięcznię) Stworzyłem warzywny kult i stałem się dla jego członków heretykiem. Stworzyłem kult ciem i wyrzuciłem z niego wszystkich poza schizmatykami. Złożyłem ofiarę bogini, która wobec ofiar ani nie przychyla się do próśb, ani nie rośnie w siłę – aby obmyć się w zimnych, boskich łzach, złożyłem siebie w ofierze bogini, która płacze nad składanymi jej ofiarami. Wskutek tych i wielu innych rytuałów udało się: na całe swoje zawsze jestem tym, co robaczywe.
27
poezja
Marcin Hanuszkiewicz
*glei- (wizyta w enklawie beztkankowców) Muszę gnieść, gnieść, gnieść i gnieść, nie wiem, co jest w środku; czy jesteśmy w pełnym Słońcu? (zapach cykadzidła) Bez Słońca, ba, bez nieba – leżenie, zalegnięcie, lgnięcie, lęgnięcie: lęgną się płaty śliskie i mokre, zielone i miękkie jak żaby. Innymi słowy, mumifikacja algami, gruzeł o trzewiach uklepanych z lepkich od śliny jęków. Źle. Jeszcze inne, wciąż złe słowa: Za sobą zostawiłem echa bytów czystych – bezcielesnych tułaczy. Na twarzy nareszcie nie czuję światła. Mrowienie: każda żyła, każdy włos, każde włókno w moim ciele zmienia się w oszalałą glistę. W mrowiu ich konwulsji osiągam obślizgłość, potem oślizgłość, a w końcu oślizłość glonu.
28
na stronie obok: il. Monika Gilewska
29
poezja
Marcin Pierzchliński
Kto ma ognia? Sterty śmieci zalegają; zajmują przestrzeń dla banerów i figurek z opon. Pełne kontenery domagają się – kto ma ognia? Żaby i bociany proszą o całopalenie i płyną jedną strugą przez dymiącą łąkę. Powoli gęstnieją oceany, które wreszcie będą kolorowe jak prasa. Dryfujące wysypiska to nasza odpowiedź na niemodne już ogrody. Przejrzystość wody? – daliśmy sobie z nią spokój; dawno skończyliśmy z bujnością rafy. Tamten żółw połyka kęs ropy; ławica rybek mieni się w foliowej siatce.
30
il. do wiersza Kto ma ognia? Monika Gilewska
Marcin Pierzchliński
Zdążam w niejasnym kierunku, aczkolwiek widzę: postępuje ekspansja nudy wraz z przygodnym lokowaniem jej produktów; nowych roślin i słabych zwierząt – i kiedyś nastąpi. W obszarze bez smogu jestem jak w enklawie; też mam niskie niebo – brzydkie, lecz skłonne do przejaśnień.
poezja
Splin
31
poezja
Marcin Pierzchliński Lokalizator Wychylono nas w znaczną odległość, a znaleziono tuż za rogiem. W niewietrzonych pokojach, z przewodem wetkniętym w port USB, siedzieliśmy bardzo zmęczeni. Dysk zewnętrzny – od dawna pełen zdjęć kotów, pornografii i spamu – nie udźwignął więcej i zapadł się pod własnym ciężarem. I teraz jesteśmy w kropce; łudzeni promocjami podajemy karty płatnicze jak dłonie – jakie to sprytne! Odnajdujemy się w pikselu mapy. Drone Zgasły wentylatory, znikła strzałka czasu. Pozostał tylko jeden drone rozciągnięty w nieskończoność, który jak kir żałobny wlecze się po bruku. Kolory zwietrzały; zapachy i faktury zredukowane do postaci minimalnych bodźców. Wreszcie u dna oka musuje spokój. Jak długo utrzymają się supełki i firanki?
Fail Army W jakości VHS: pastor wjeżdża do świątyni na motorze z piskiem opon. Przez moment czuć, jak łomocze mu serce. Dodaje za dużo gazu i krótkim lotem skacze w dekoracje, robiąc niezłe zamieszanie. Barka Cumujemy, kapitanie! Nasza barka pozostanie na brzegu – nie udźwignie więcej, ale jeszcze buja się wesoło. Mamy Despacito i pijemy bez popity. Do dna, na dno!
32
Marcin Podlaski poezja
lobotomia inwizja | obwolut lagi | chitonina | animokwas | nagasaki | przeładunek | każdy ma konice | pochodnie | a szarańcza nad galeami | w mrówkach | czy obok | z prorokami | ezeftelim | machunem | czardybonem | archypelem | z archipelagu | widziałem totalnie | na wyspie cezarei ||
il. Monika Gilewska
33
poezja
Marcin Podlaski
about: blank
18 | kod | razem | ok mówię espresso myślę doppio wychodzi acqua na piekarach wywożą gruz popowstańcowy to była bitwa gonitwa z karabinem krabem się cofali na targ pod arkady koło domu chleba naszego hutniczego dajże i małą czarną sonię osiem złotych sonarów nad głowami głównodowodzących twierdzeń utwardzeń asfaltu po planetoidzie idzie nowszy bielszy czystszy pustszy about blank bankiet kątników ful serwis odbędzie się w hoterze bulwar mamy important order na pierdyliard latte art oraz espresso tonic z lodem i cytryną trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa dla pana na wynos | kod
34
Marcin Podlaski poezja
gęsta ręka anioła
dywizje wymaszerowały szczeliną widnokręgu z kolumnad mazurek miny karabiny diabeł larwalny szpon szpicruta z wydzieliną skorpiona jego głos / kolumny / boże (jak tysiąc igieł w moim sercu) i rogi na jakich krwawią w agonii michał gabriel baradiel barachiel szachakiel szatkiel pazriel nakazał swym braciom mordować wszystkie zwierzęta kopytne [i raciczne wybuchła sekunda sądu rozstrzygającego nasz spór o moje [zatrzymane prawo już nie będziemy się kłócić mówię tobie a jest to prawda nad [prawdami boże to ma oczy ciemniejsze od termitier wiele kończyn posyła strzały gąsienice (powstań o panie wystąp przeciw niemu i powal go) mielą zwłoki boże to wszystko jest metodyczne to przeraża ten ewidencyjny porządek zagłady bo ci żołnierze mają jasny cel pal
35
esej
Karol Maliszewski
Przełomy i pokolenia bez kobiet? Znak zapytania wieńczący tytuł sygnalizuje podstawową niepewność: czy nikła liczba nazwisk kobiecych w historycznoliterackich statystykach to fakt, który wiąże się z tym, że procent aktywnych poetek (w stosunku do poetów) był rzeczywiście wielokrotnie mniejszy, czy też podsuwany nam obraz jest zafałszowany, a wyciągane zeń wnioski zmanipulowane? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta i potrzebuje co najmniej kilku konkretnych zobrazowań skoncentrowanych na kategoriach „pokolenia” i „przełomu”. Lektura podręczników i opracowań1 sprzyja poglądowi, że dwudziestowieczne polskie poetki zostały niejako wyrzucone poza imperatyw pokoleniowości, poza historię literatury – rozumianą jako przestrzeń zwalczających się generacji i dokonujących się przełomów – albo tylko na chwilę skojarzone z kategorią pokolenia, a potem dyskretnie usunięte w cień, poza zestaw sztandarowych, męskich nazwisk. Tak myślę – jeśli chodzi o pierwsze zjawisko – na przykład o Annie Świrszczyńskiej, Julii Hartwig, Annie Kamieńskiej, Ludmile Marjańskiej, Joannie Pollakównie i Krystynie Miłobędzkiej. Jeśli chodzi o drugie zjawisko, wskazałbym na przykład Helenę Raszkę, Małgorzatę Hillar, Teresę Ferenc, Bogusławę Latawiec, Ewę Lipską, Małgorzatę Baranowską i Mariannę Bocian. W tym kontekście tytuł książki Miłosza o Świrszczyńskiej2 z powodzeniem można czytać jako hasło niemal symboliczne. Potraktować jak pytanie, zwrot formułowany przez męskocentryczną historię literatury (tę od manifestów, pokoleń, przełomów), kierowany w stronę kobiecych praktyk lirycznych niepasujących do przyjętego modelu. A więc za każdym razem będzie to gromkie 1 Zob. np.: B. Chrząstowska, E. Wiegandtowa, S. Wysłouch, Literatura współczesna. Podręcznik dla klas maturalnych, Poznań 1992 – wśród wielu wymienionych powojennych poetów z samodzielnym zestawem wierszy zaistniały tylko trzy poetki: Szymborska, Kamieńska i Lipska; J. Jarosiński, Literatura lat 1945–1975, Warszawa 1996 – obok kilkudziesięciu poetów pojawiają się: Szymborska, Kamieńska, Kozioł, Świrszczyńska i Poświatowska; A. Lam, Kolumbowie i współcześni. Antologia poezji polskiej po roku 1939, Warszawa 1972 – książka zawiera wiersze pięćdziesięciu jeden autorów i dziewięciu autorek, wyraźnie zmarginalizowane poetki mają w tej antologii znacznie mniej wierszy niż mężczyźni; Literatura polska. Przewodnik encyklopedyczny, Warszawa 1984 – hasło liryka (autor Janusz Kryszak), w którego części poświęconej poezji lat 1918–78 występuje kilkudziesięciu poetów i tylko cztery poetki: Pawlikowska-Jasnorzewska, Iłłakowiczówna, Szymborska i Lipska. 2 Cz. Miłosz, Jakiegoż to gościa mieliśmy, Kraków 1996.
36
Karol Maliszewski esej
i cokolwiek ironiczne „Jakiegoż to gościa mieliśmy?”. I tak na przykład czytane dzisiaj liryki prozą Debory Vogel mogą umożliwić nam nieco inne spojrzenie na spuściznę Awangardy Krakowskiej, na ukształtowany tam język, który tutaj można postrzegać jako męski. Czy zatem istniała jakaś kobieca Awangarda, czy możliwe było jej zaistnienie i dopuszczenie do głosu w danych warunkach literacko-społecznych? Janusz Sławiński, pisząc o Świrszczyńskiej, umieszcza ją pośród poetów kojarzonych z tak zwaną Drugą Awangardą. „Przedwojenna poezja Świrszczyńskiej – jej debiut to Wiersze i proza z roku 1936 – choć osadzona we wspomnianym kręgu literackim, pod pewnymi względami wydaje się być mu daleka. Problematyka historiozoficzna, którą nasycone są ówczesne wiersze Miłosza, która organizuje mroczne wizje poezji Zagórskiego, problematyka zrodzona z niepokojów o losy cywilizacji w obliczu przewidywanych kataklizmów dziejowych i przeczuwanej katastrofy, u Świrszczyńskiej występuje w roli ornamentu wkomponowanego w stylizowaną baśń poetycką”3. A więc jakiś historycznoliteracki punkt osadzenia został w tym przypadku stworzony. Niestety, niepodjęty przez autorów opracowań i podręczników4. Według nich Świrszczyńska zaistniała w próżni, rozpoznawalną poetką stając się dopiero w późniejszych latach. Do schematycznego ujęcia awangardowości lat trzydziestych nie pasowało jej upodobanie do czegoś, co „odczuwa się jako staroświecko-kiczowate”5. Sławiński, widząc związki z poetyką katastrofizmu, pisał, że autorka ta, mając świadomość nadchodzącej Apokalipsy, „odkrywa urok świata tandetnych obrazów i sentymentalnych tęsknot pań aptekarzowych”6. Zwróćmy uwagę, bo to gest o znaczeniu – jak się wydaje – powszechnym. Poetka pozostaje poza „poetyckim kręgiem”, nie mieszcząc się w wypracowanym przez historię literatury wzorcu myślenia o katastrofizmie i Drugiej Awangardzie. Jest częścią historycznoliterackiego procesu, ale jakby na innych, dość okazjonalnych, „niepotwierdzonych” warunkach. Nawet Miłosz, jako autor przywoływanej książeczki, wyraźnie stawia sobie za cel „przywrócenie miejsca jej należnego w dziejach polskiej poezji”7, czyli chce uczynić ją widzialną pośród męskich kategorii historycznoliterackiego postrzegania. Miłosz jawi się tutaj jako wynalazca kolejnej formuły „pokutnej”, wyrazu utajonego kajania się. W pierwszej zawarto konsternację krążącą wokół znaczenia słowa „gość”, będącego przeciwieństwem 3 J. Sławiński, Przypadki poezji, Kraków 2001, s. 169. 4 Zob. np. opis w książce Literatura polska. Przewodnik encyklopedyczny, Warszawa 1984, s. 580: „Najwybitniejsze utwory tego nurtu poezji, w strukturach swych często synkretycznej, łączącej elementy liryki i epiki, uwrażliwionej na refleksję historiozoficzną, stworzyli Czechowicz, Cz. Miłosz, J. Łobodowski, W. Sebyła” (J. Kryszak). Tu nieco inny zestaw nazwisk, lecz wśród nich także nie ma Świrszczyńskiej. 5 J. Sławiński, dz. cyt., s. 171. 6 Tamże. 7 Cz. Miłosz, dz. cyt., s. 6.
37
esej
Karol Maliszewski kogoś trwale zamieszkującego określoną przestrzeń. W tym ujęciu poetka jest kimś, kto na chwilę odwiedził po męsku ustrukturyzowaną przestrzeń i nie został w ramach owej struktury należycie potraktowany. Z tym wiąże się znaczenie drugiej formuły mówiącej o „przywracaniu miejsca”. Jest w tym ukryta sugestia czy wizja szeregu, z którego poetkę wypchnięto, i teraz należy cały układ oraz jego funkcjonariuszy przywołać do porządku po to, by jakieś tam miejsce w strukturze dla kobiety piszącej wiersze znaleźć. Wobec takiego obrazu rzeczy rodzi się myśl o dwóch w tej materii porządkach, męskim i żeńskim, skoro pierwszy łaskawie chce nieraz jakąś poetkę uhonorować awansem z gościa na domownika, życzliwie wskazać owemu żeńskiemu dokonaniu lirycznemu miejsce na wyższej półce, chce protegować i asymilować. Rozwijając tę myśl, można sformułować pytanie: a może ten drugi porządek, poza konfliktem pokoleń, przełomami i inną historycznoliteracką agresją, takiego zaszeregowania nie potrzebuje? Może go nie chce? Stąd chyba bierze się wrażenie słabej obecności kobiet w wydarzeniach toczących się na pierwszej linii estetycznych i pokoleniowych walk. W obliczu tej obserwacji staje się jasne, że rozwój kobiecej liryczności odbywał się przez cały wiek XX obok dominującej linii męskiej, nieraz nawiązując z nią kontakt, a niekiedy całkoCzęsto jest tak, że próby we- wicie ją ignorując. Jest zatem do napisania pchnięcia jakiejś poetki do po- (i zapewne już fragmentarycznie się pisze) historia polskiej poezji XX wieku widziana koleniowego szeregu odbywają z tej perspektywy. Bez zaszeregowania się tylko zgodnie z zasadą i poza układem. Często jest tak, że próby wepchnięcia poprawności, a bez wewnętrz- jakiejś poetki do pokoleniowego szeregu nego przekonania krytyka odbywają się tylko zgodnie z zasadą politerackiego. prawności, a bez wewnętrznego przekonania krytyka literackiego. Jeśli chodzi o przełom październikowy i pokolenie „Współczesności”, nieźle na tym tle wypada jedynie Wisława Szymborska8, zresztą wtłaczana w ten schemat jako tak zwana męska poetka9. O wiele większy problem pojawia się przy tak zaszufladkowanym nazwisku Haliny Poświatowskiej. „Koleje życia sprawiły, że pozostawała poza wszelkimi układami i grupami poetyckimi. Debiutowała w roku 1956, ale trudno 8 Mimo że starsza, kojarzona z tym pokoleniem na tej samej zasadzie, co ponownie czy też później debiutujący Zbigniew Herbert, Miron Białoszewski i Tadeusz Nowak. 9 Z wielu przykładów takiego określania wybieram najbardziej znamienny: „Możemy podziwiać poetów, którzy tragizm ten ukazują nam wprost, którzy swoje lęki i fobie wyładowują przed nami, zazwyczaj uwalniając się w ten sposób od nich. Ale na większy szacunek zasługują poeci, u których wartości estetyczne i poznawcze łączą się z etycznymi. Tacy, którzy w swojej poezji tworzą – mimochodem, jak gdyby niechcący – pewien model człowieczeństwa, który może stać się wzorcem czy pomocą dla innych. Do takich poetów należy Szymborska” (J. Kwiatkowski, Magia poezji, Kraków 1995, s. 142–143).
38
Karol Maliszewski esej
powiedzieć, by należała do pokolenia popaździernikowej odwilży”10. Już Kazimierz Wyka miał duże wątpliwości, czy uznać jej poezję za pokoleniowo ważną: „W latach sześćdziesiątych […] miał powiedzieć profesorowi Verdianiemu, przygotowującemu antologię polskiej poezji, że Poświatowskiej tłumaczyć na włoski – nie warto”11. Oto przykład istnienia poza męskocentrycznym kanonem określającym to, co ważne i to, co mniej ważne. Być poza szeregiem, którego parametry mozolnie określają całe zastępy krytyków literackich, zazwyczaj mężczyzn, to skazywać się na drugorzędność12. Za życia i – często – dalej. Z Poświatowską jednak im się nie udało. Wymknęła się spod tak określonej jurysdykcji. Weszła głęboko do potocznej wrażliwości czytelniczej (mowa o dość elitarnym kręgu miłośników poezji) i została w niej na dłużej. Poza szeregiem, obok przygotowywanego dla niej neutralnego, drugorzędnego miejsca, na przekór złośliwym lub ironicznym, formułowanym z wyższością rozpoznaniom. Inny przykład z tego kręgu pokoleniowego (i – jeśli tak można to ująć – „wrażliwościowego”) związany jest z osobą i twórczością Anny Zelenay. Do pojęć, które do tej pory wystąpiły, można dołożyć „nieprzystawalność”. O niej myślał piszący recenzję wewnętrzną do debiutanckiego tomiku Zelenay pod tytułem Zielona hemoglobina Jan Błoński. Jego zdaniem liryka kłodzkiej poetki z powodu niedostatku wyobraźni nie mieściła się w założeniach dokonującego się w poezji przełomu. Rozpoznania Kazimierza Wyki, dotyczące twórczości na przykład Jerzego Harasymowicza13, urastały pod piórem Błońskiego do rozmiarów obowiązującego kanonu. Zatem liryka ta nie licowała czy raczej nie przystawała do estetycznych założeń rozpoznawanego (i współkreowanego) przez krytykę przełomu. „Słabością tej liryki jest krótki oddech, intymność i ułamkowość wzruszenia. Poetka nie zmienia rzeczywistości wyobraźnią. Nie potrafi narzucić czytelnikowi bardziej ogólnej wizji rzeczy, ona raczej komentuje poetycko pewne momenty swego życia, opracowuje chwile ważne zapewne dla niej, ale tylko chwile”14. Tym razem piszącej kobiecie zabrakło wyobraźni i właściwego „oddechu”. Rozpoznanie to wpisuje się we wcześniej znane męskie strategie krytyczne pomawiające kobiece pisanie o różnie rozumiany brak. Brak idei, charakteru, powagi, szerszych horyzontów, głębszych perspektyw i tak dalej. Przypominają się słowa 10 G. Borkowska, Nierozważna i nieromantyczna. O Halinie Poświatowskiej, Kraków 2001, s. 7. 11 Tamże, s. 8. 12 „Wydaje się, że to kompletne désintéressement dla polityki pozwoliło na realizację własnej, oryginalnej drogi poetyckiej. Równocześnie ów wybór skazywał Poświatowską nieuchronnie na drugorzędność: mogła być czytana i podziwiana przez kolejne pokolenia czytelników, krytyka zachowywała jednak pewną rezerwę” (G. Borkowska, dz. cyt., s. 8). 13 Zob.: K. Wyka, Rzecz wyobraźni, Warszawa 1977. 14 J. Błoński, recenzja wewnętrzna Zielonej hemoglobiny, [w:] archiwum poetki (maszynopis), Ossolineum, Dział Rękopisów, sygn. 168/82/2. Podaję za: D. Węgrzyn, Jak najdyskretniej oswoić śmierć, Kłodzko 2013, s. 120.
39
esej
Karol Maliszewski Krystyny Kłosińskiej analizującej dziewiętnastowieczny dyskurs krytyczny dotyczący kobiet. „Brak” odgrywał w nim kluczową rolę. „Etykieta »braku« okalecza każdy przedmiot, każdą istotę, której się ją przykleja. Funkcja słowa »brak« odsyła wprost do procesu, który S. Morawski nazwał »genderyzacją«: »takim kulturowym uwarunkowaniem myśli estetycznej, które odpowiada potrzebom i wizji męskiego umysłu […]; kategorie dostosowywano do męskiego sposobu myślenia o świecie, zwłaszcza o wartościach i ich hierarchii«”15. Według takiego sposobu myślenia „krótki oddech, intymność i ułamkowość wzruszenia” są jeśli nie czymś nagannym, to na pewno gorszym, bliskim jakiejś podrzędnej kategorii estetycznej. Jak powiedziałem, ten sposób widzenia mieści się w dziewiętnastowiecznej optyce postrzegania kobiecego doznawania rzeczywistości i zapisywania jej pod postacią „lirycznych fatałaszków”. „Wielka (męska) historia rozgrywa się gdzie indziej […] i tworzy się ze »zdarzeń« innych niż te, które rejestruje powieść […]. Można powiedzieć, że wykluczone z niej kobiety zapisują swoją małą historię: historię błahostek”16. I można dodać, nawiązując do Błońskiego: żyją innymi chwilami niż te, którymi żyją mężczyźni, opierając się na innych „ułamkach wzruszeń” i normach Do fatałaszków, błahostek intymności. Do fatałaszków, błahostek i „sentyi „sentymentalnych tęsknot” na- mentalnych tęsknot” należy dodać buduar. leży dodać buduar. Dla Ryszar- Dla Ryszarda Przybylskiego jest on obok da Przybylskiego jest on obok innych stereotypów symbolem słabości poezji kobiecej: „Kiedy bierzemy do ręki innych stereotypów symbolem poezję kobiecą, czujemy, jak zamyka się słabości poezji kobiecej. nas w wąskim kręgu spraw, które tłum wiąże z zajęciem i powołaniem płci pięknej. Buduar, rodzina, sztambuch, tkliwość i może coś jeszcze, ale zawsze w tym rodzaju”17. Może niepokoić zawarta w tej opinii stygmatyzacja „wąskiego kręgu spraw”, wskazująca z lekceważeniem na tematy mało ważne tylko dlatego, że związane z rodziną i podtrzymywaniem więzi z domem i wypełniającą go codzienną krzątaniną. W następnym akapicie Przybylski charakteryzuje z pasją poezję kobiety, opierając wypowiedź na opozycji: poezja kobieca – poezja kobiety. „Poezja kobiety jest bowiem objawieniem. Jak sen profetyczny, jak inicjacja. Jest w niej coś szalonego, ponieważ każde objawienie jest buntem: narusza ustalone wyobrażenia. Jest w niej mądrość, ponieważ sen profetyczny jest pamięcią ludzkości. Jest w niej dyscyplina, ponieważ każda inicjacja jest rytuałem. Kobieta 15 K. Kłosińska, Kobieta autorka, [w:] Ciało i tekst. Feminizm w literaturoznawstwie – antologia szkiców, red. A. Nasiłowska, Warszawa 2001, s. 101. 16 Tamże, s. 103. 17 R. Przybylski, To jest klasycyzm, Warszawa 1978, s. 54.
40
Karol Maliszewski esej
z reguły nie narusza tradycji, albowiem podtrzymuje życie. Dlatego jej poezja cofa się do najbardziej zasadniczych pierwiastków tej sztuki, ku snom, ku magii, ku religijności. I jednocześnie ponieważ podtrzymuje życie, jej poezja jest całkowicie współczesna”18. Brzmi to, przyznajmy, jak oddanie hołdu, ale w tym ostentacyjnym hołdownictwie jest coś dwuznacznego19. Podtrzymująca życie wieszczka tworzy doskonałą sztukę, odrzucając istotność swej płci, a sprzymierzając się z uniwersalnymi, czyli męskimi, kanonami piękna, w których nie ma miejsca na ckliwość, fatałaszki, błahostki i buduar, czyli całkiem spory zasób życiowych doświadczeń. Tak jak Ryszard Przybylski, pisząc o Julii Hartwig, stara się oddzielić jej twórczość od tandety „poezji kobiecej”, tak samo Jerzy Kwiatkowski, podkreślając wyjątkowość poezji Heleny Raszki, od razu odseparował ją od narzucających się stereotypów „wypłakiwania się”, podniósł jej status, umieszczając pośród „męskich” kategorii „czegoś trudniejszego, bardziej skomplikowanego”: „Lęk, słabość, bezradność wyrażały się tu w sposób daleki od skargi czy histerii, jakże częstych wówczas w młodej poezji. Raszka mówiła od razu dyskretnie i z opanowaniem, widać było, że poezja nie jest dla niej pretekstem ani do wypłakiwania się czytelnikowi w kamizelkę, ani do psychoanalitycznego seansu. Że jest czymś trudniejszym i bardziej skomplikowanym: dialektyką wyznania i kreacji”20. Prócz pojęcia „braku”, kształtującego niekiedy myślenie o poezji kobiet bądź o jej miejscu w historycznoliterackich hierarchiach, pojawiała się również kategoria „osobności” lub „osobliwości”. Gdy czyta się opracowania dotyczące przełomu 1968 roku i pokolenia Nowej Fali, uwagę zwraca tak określona pozycja Ewy Lipskiej. Już Bożena Tokarz w książce Poetyka Nowej Fali podkreślała, że choć „poezja E. Lipskiej zapoczątkowała obecność pokolenia w życiu literackim końca lat sześćdziesiątych”, to „poetka nie była jednak związana z jakąkolwiek grupą”21, a „dla literackiego ruchu nowofalowego najbardziej typowa jest poezja Stanisława Barańczaka, Ryszarda Krynickiego, Adama Zagajewskiego, Juliana Kornhausera i Andrzeja Szuby, jako twórczość odzwierciedlająca problematykę kulturowo-społeczną i artystyczną pokolenia”22. Jednak dla tej badaczki Lipska w perspektywie pokoleniowej była istotnym punktem odniesienia i – rzec można – świeciła mocnym światłem. Z biegiem czasu jej nazwisko zaczęło znikać, szcze18 Tamże. 19 „Można się nabrać, pomyśleć, że chodzi o nobilitację, tymczasem jest tak, że poezja pisana przez kobiety jest zdaniem krytyka wartościowa tylko wtedy, gdy jest tą wielką poezją kultury, uplasowaną między Herbertem a Miłoszem, której płeć jest faktem pozatekstowym przydającym interpretacji piętna dodatkowego autorytetu: pisaniem o życiu i śmierci, nieróżniącym się w żadnej mierze od męskiego, ale wartościowym przez fakt, że kobieta »z natury« egzystuje w pobliżu życia i śmierci. Hartwig jest więc poetą, a jej wiersze poezją kobiety” (I. Iwasiów, Rewindykacje. Kobieta czytająca dzisiaj, Kraków 2002, s. 36). 20 J. Kwiatkowski, Remont Pegazów, Warszawa 1969, s. 160. 21 B. Tokarz, Poetyka Nowej Fali, Katowice 1990, s. 10. 22 Tamże, s. 8.
41
esej
Karol Maliszewski gólnie wtedy, gdy przykładano do zjawiska pokolenia miary polemiczności, zaangażowania i walki. Trudno było ją skojarzyć z jakimkolwiek wystąpieniem programowym, z manifestacyjnym wyłożeniem pokoleniowych racji. Zbigniew Jarosiński w książce Literatura lat 1945–1975 w rozdziale pod tytułem „Pokolenie ‘68” pomija to nazwisko jako niemieszczące się w opisie „formacji mającej jasno wytyczony program artystyczny”23. Domyślamy się, że na tle jasno wytyczonego programu odrębny czy prywatny program Lipskiej jawił się jako „osobliwość”24. Natomiast czymś takim nie była ówczesna twórczość wymienionych panów – Stanisława Barańczaka, Juliana Kornhausera, Adama Zagajewskiego, Ryszarda Krynickiego, Krzysztofa Karaska i Jacka Bierezina. W tym ujęciu Nowa Fala wydaje się być formacją wybitnie męską, liryczna kobiecość w granicach jej realnego znaczenia właściwie nie wystąpiła. Inaczej mówiąc, jeśli poważnie potraktujemy umacniający się osąd, kobiety nie miały swojej Nowej Fali. Nowofalowe „ja” to „ja” męskie, literacko i politycznie umocowane jako działające, czynne, tym samym w uproszczonym, podręcznikowym opisie narzucające całej formacji męski charakter25. W książce Jacka Gutorowa pod tytułem Niepodległość głosu Nowa Fala również została zredukowana do żelaznego zestawu kilku nazwisk (Barańczak, Krynicki, Kornhauser, Zagajewski)26. I tu Ewa Lipska, nie biorąc udziału w sporze z Herbertem, nie zmieściła się w opisie. Czy w związku z tym można wysnuć wniosek, że poetki niepodpisujące się pod manifestami, niebiorące udziału w sporach, nierozpętujące polemicznych kampanii – szybko słabną w historycznoliterackiej pamięci, a po jakimś czasie (w ramach procesu „ubywania z pokolenia”) nie ma ich tam wcale? Wniosek na pewno przesadzony, ale wyrastający z całkiem realnego doznania i oparty na niepokoju, który z tego doznania wyrasta. Wydawałoby się, że nie sposób pisać o Nowej Prywatności i tak zwanym pokoleniu ‘76, nie zwracając uwagi na istotny udział kobiet27, które pod wpływem Marii Janion usiłowały wyprowadzić poezję spod patronatu etyki i polityki. Anna Czekanowicz, podsumowując po latach ówczesne zamierzenia twórcze28, mówiła, 23 Z. Jarosiński, Literatura lat 1945–1975, Warszawa 1996, s. 121. 24 „W ruchu Nowej Fali, w której silne były związki poezji z polityką, poetki prawie nie uczestniczyły. Debiutujące wówczas Ewa Lipska i Małgorzata Baranowska nie wpisywały się ściśle w program literacki tej grupy” (G. Borkowska, M. Czermińska, U. Phillips, Pisarki polskie od średniowiecza do współczesności. Przewodnik, Gdańsk 2000, s. 120–121). 25 Tu parafrazuję słowa Germana Ritza: „Romantyczne Ja to Ja męskie, i tym samym autorstwo też nabiera charakteru męskiego” (G. Ritz, Seks, gender i tekst albo granice autonomii literackiej, [w:] Ciało i tekst. Feminizm w literaturoznawstwie – antologia szkiców, red. A. Nasiłowska, Warszawa 2001, s. 273. 26 Zob. J. Gutorow, Niepodległość głosu. Szkice o poezji polskiej po 1968 roku, Kraków 2003, s. 20–23. 27 „Poetki odegrały natomiast ważną rolę w nieco późniejszym (o około dziesięć lat) nurcie »nowej prywatności«. Były to Anna Janko, Anna Czekanowicz, Krystyna Lars, Milena Wieczorek” (G. Borkowska, M. Czermińska, U. Phillips, dz. cyt., s. 121). 28 „A zasługiwały one na większą uwagę (tu mam na myśli także liczne publikacje ośrodka gdańskiego, łącznie z tak zwaną szkołą Marii Janion) głównie z tego powodu, że tak radykalnie odcięły się od dominującego w poprzednich dziesięcioleciach ideowego, etycznego czy społecznego nastawienia
42
Karol Maliszewski esej
że poezja miała być „chęcią nobilitacji człowieka w całości jego bytu na granicy pomiędzy dobrem a złem […] i bezwzględną świadomością, że artysta nie może być sumieniem” oraz „próbą uczłowieczenia poety, zdjęcia go z wiecznej ambony społecznych powinności”29. Przedstawiciele Nowej Prywatności, jak podsumowują krytycy, „nie- Wydawałoby się, że nie spokojnie szukający dla siebie jakiejś formuły sposób pisać o Nowej Prysensownego uczestnictwa w życiu społecznym – wybrali autobiografizm, liryczną wiwisekcję watności i tak zwanym popsychiki i nastroju, nieustanny przegląd swej koleniu ‘76, nie zwracając duchowej »garderoby«”30. W porównaniu uwagi na istotny udział z innymi „przełomowymi momentami” historii powojennej poezji, tym razem udział poetek był kobiet, które pod wpływyjątkowo liczny i – wydawałoby się – istotny31. wem Marii Janion usiłowały A jednak po latach w popularnej Literaturze polskiej 1976–1998. Przewodniku po prozie wyprowadzić poezję spod i poezji Przemysława Czaplińskiego i Piotra patronatu etyki i polityki. Śliwińskiego znika to, co w obrazie tego nurtu było niejako „kobiece”, bliskie „lirycznej wiwisekcji psychiki i nastroju”, ów „cień Czarownicy” (jak pisała o poezji Czekanowicz Maria Janion32), natomiast zyskuje na znaczeniu męski rys poszukiwań, projektujących wyjście z prywatności w stronę tego, co społeczne i polityczne. W rozdziale o Nowej Prywatności nie ma już ani jednego żeńskiego nazwiska, zostali sami poeci: „Krzysztof Lisowski, Wojciech Gawłowski, Roman Chojnacki, Sergiusz Sterna-Wachowiak, Tomasz Jastrun, Andrzej Kaliszewski, Antoni Pawlak, Jan Krzysztof Adamkiewicz, a tym bardziej Jan Polkowski, Aleksander Jurewicz czy Bronisław Maj”33. Podobny proces pozbywania się „osobliwości” po to, by wykrystalizować trwałą i jednorodną narrację przełomu 1989 roku i pokoleniowego dyskursu, można zaobserwować, śledząc umacniającą się opowieść o formacji „Brulionu”34. Pierwsza fala entuzjazmu owocowała uniwersalnym opisem otwartym na wszelką, wobec literatury, wysuwając na czoło albo koncepcje estetyczne (w duchu amerykańskiej neoawangardy), albo psychologiczne (problematyka transgresji, duchowości, doświadczenia wewnętrznego)” (J. Kornhauser, Poezja i codzienność, Kraków 2003, s. 89). 29 M. Fox, Ogrodnicy północy: poetów portret potrójny, Gdańsk 1998, s. 60. 30 P. Czapliński, P. Śliwiński, Literatura polska 1976–1998. Przewodnik po prozie i poezji, Kraków 2002, s. 43. 31 Anna Czekanowicz, Krystyna Lars, Aldona Mrozowska, Ludwika Topp, Bożena Ptak, Urszula M. Benka, Anna Janko, Alicja Bykowska-Salczyńska, Ewa Filipczuk, Katarzyna Młynarczyk i inne. 32 M. Janion, Oni są Czarownicą, [w:] A. Czekanowicz, Z. Joachimiak, Pełni róż obłędu, Gdańsk 1983. Podaję za: M. Fox, dz. cyt., s. 67. 33 P. Czapliński, P. Śliwiński, dz. cyt., s. 43. 34 Po latach stosowania zapisu „bruLion” (zgodnie z sugerującą takie odczytanie grafiką winiety) postanowiłem unormować zapis tytułu, mając w pamięci prasowe oświadczenie redaktora naczelnego pisma, Roberta Tekielego, kwestionującego sens wcześniejszego udziwnienia. Wspomina też o tym Jarosław Klejnocki. Zob.: J. Klejnocki, Przez wiersze. Szkice interpretacyjne, Warszawa 2016, s. 234.
43
esej
Karol Maliszewski także żeńską, różnorodność. Kolejne podejścia krytyczne stopniowo eliminowały „osobliwości”. W antologii Macie swoich poetów 35 występuje dziesięć poetek; co zresztą urąga jakimkolwiek proporcjom36, skoro panów jest w niej stu dwunastu37. Jarosław Klejnocki, piszący, wespół z Jerzym Sosnowskim, Chwilowe zawieszenie broni, widział w granicach formacji takie zjawiska poetyckie38, jak Marzena Broda, Anna Piwkowska, Marzanna Bogumiła Kielar i Agnieszka Herman39. W jego ostatnio wydanej książce pod tytułem Przez wiersze. Szkice interpretacyjne 40 z niegdysiejszej szerokiej listy zostało niewiele – wymienionych wyżej nazwisk już nie ma. Ten dokonywany przez historię literatury wybór, destylowanie oglądu, oczyszczające działanie czasu to rzecz zupełnie naturalna. Można tylko pochwalić krytyka, że odważnie i w niezwykle świadomy sposób takiego wyboru dokonał: Tekieli, Tkaczyszyn-Dycki, Stasiuk jako poeta, Świetlicki, Suska, Wróblewski, Maliszewski, Podsiadło i Baran. Dla pań zabrakło miejsca, nie wpisały się w tak spetryfikowany „Brulionowy” kanon. Czy jednak Anna Piwkowska, Marzanna B. Kielar, Ewa Sonnenberg, Marzena Broda i inne autorki urodzone w latach sześćdziesiątych takiego wpisania potrzebują? Czy czytanie przez pokoleniowe znaki i stygmaty przełomu coś ważnego do lektury ich wierszy i kolejnych książek wnosi? Nie sądzę. Może więc prócz ubolewania w związku z eliminowaniem kobiet z generacyjnych statystyk, warto wspomnieć o jednoczesnej satysfakcji. Być może jest tak, że one takich „protez” nie potrzebują, przyzywając do czytania ich – niezapośredniczonej grupowo i pokoleniowo – lirycznej poszczególności, wyjątkowości. I dalej idąc – wskazują na zbędność męskich, stadnych i bojowych, kategorii w odbiorze ich dzieł. Pisząca się historia dwudziestowiecznej liryki polskiej koniecznie musi o tym pamiętać.
35 Macie swoich poetów. Liryka polska urodzona po 1960 r. Wypisy, wybór i oprac. P. Dunin-Wąsowicz, J. Klejnocki, K. Varga, Warszawa 1997. 36 I tu można wrócić do nurtującego mnie, rozpoczynającego tę wypowiedź, pytania: czy nikła liczba nazwisk kobiecych w historycznoliterackich statystykach to fakt, który wiąże się z tym, że procent aktywnych poetek (w stosunku do poetów) był rzeczywiście wielokrotnie mniejszy, czy też podsuwany nam obraz jest zafałszowany, a wyciągane zeń wnioski zmanipulowane? 37 W niedługo potem wydanej antologijnej reprezentacji pokolenia proporcje były podobne. Chodzi o Antologię nowej poezji polskiej 1990–1999 (red. R. Honet i M. Czyżowski, Kraków 2000), w której na sto sześć nazwisk tylko dwanaście należy do kobiet. 38 Zob.: J. Klejnocki, J. Sosnowski, Chwilowe zawieszenie broni, Warszawa 1996. 39 Trzeba uderzyć się we własne piersi: piszący te słowa w książce Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy (Bydgoszcz 1999) nie uwzględnia żadnej poetki, stopniowo otwierając się na poezję kobiet w następnych książkach. W Zwierzęciu na J (Wrocław 2001) znajdują się szkice o tomikach Jolanty Stefko, Ewy Sonnenberg i Marty Podgórnik, zaś w Rozproszonych głosach (Warszawa 2006) opisuje twórczość Anny Janko, Bożeny Keff, Małgorzaty Baranowskiej, Krystyny Miłobędzkiej i ponownie Marty Podgórnik. 40 J. Klejnocki, Przez wiersze. Szkice interpretacyjne, Warszawa 2016.
44
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Victor Ficnerski
Chao, czy zdołasz choć raz po sobie posprzątać? Opłukać patelnię, zamieść podłogę, kupić papier toaletowy? Chao, to nie dolina krzemowa! Nie bądź kolejnym z tych wiotkich Azjatów o nieznanej proweniencji, o przerażająco wysokim IQ i z marnym obyciem w towarzystwie. Chao pochodzi z Korei Południowej (przyznał się wczoraj po południu), studiuje informatykę i zajmuje 9. miejsce w międzynarodowej lidze StarCrafta (narodowy sport Korei). Facet wykazuje łagodne objawy autyzmu. Z pewnością figuruje gdzieś w spektrum. Nie pije alkoholu, nie pali papierosów. Nie to, co ten Irlandczyk, który zajmuje największy pokój w mieszkaniu, a jednak zdarza mu się wśliznąć do mojego (obecnie 6 m2). Pakuje się wtedy do mojego łóżka, przykrywa kołdrą i zaczyna chrapać… Pomijając te drobne niedogodności, staram się trzymać tę dwójkę na dystans. Ledwo się do siebie odzywamy. Usiłujemy nie wychodzić poza zgrabny zestaw cech narzucony nam przez pochodzenie. Mieszkamy na Kreuzbergu. Zdrowa dawka rasizmu jest jak najbardziej na miejscu.
proza
Chao!
proza
Victor Ficnerski
R. R. miał nierówno pod sufitem. Wszyscy na magazynie o tym wiedzieli. Któregoś dnia po prostu pojawił się, spojrzał na nas i wszystkich do siebie zraził. Zawsze trafi się jeden taki skurwiel. R. jest szczupłym, tykowatym Niemcem, a jego sposób poruszania się przywodzi na myśl Playtime Tatiego. Wszyscy mamy tego gówna powyżej uszu! I obstawiamy, kto pierwszy mu dowali. R. stał się obiektem kolektywnych projekcji. Widzicie, jak ugina się pod ciężarem naszych frustracji? Spokojnie, facet, będzie gorzej! Pierwsza rzecz, która zwraca uwagę, gdy spoglądasz na R., to jego twarz: krzywa, jakaś taka wschodnia, podziurawiona. Zwykliśmy żartować, że sowieccy żołnierze zgwałcili jego babkę. Tak czy inaczej, krzywi tę swoją facjatę na lewo i prawo, kręci nosem i kończy każde zdanie jakimś zniewieściałym gestem. R. jest pełen ambiwalencji. Najpierw podejrzewałem, że jest zwykłym pedałkiem, fanem Scootera, który nie wyszedł z szafy. Potem posądzałem go o jakieś artystyczne zapędy. Tak dzieje się za każdym razem, gdy napotykam wariata – podejrzewam geniusz. Albo idiotyzm. W końcu uznałem, że R. cierpi na chorobę dwubiegunową. Wszyscy z nocnej zmiany podzielili moje przypuszczenie. Ba, nawet kierownik działu boi się faceta zwolnić. Jakoś więc z R. żyjemy. Nie mamy wyjścia… R. jest wentylem dla negatywnej energii. To w pewien sposób oczyszczające. R. pełni ważną funkcję. Stawki z każdym dniem idą w górę.
– z Darkiem Foksem i Zbigniewem Liberą rozmawia Anna Kałuża
rozmowa
Penetrowanie nicości
Anna Kałuża: Współpraca artysty wizualnego i poety jest dzisiaj czymś rzadko spotykanym. Wydając książkę fotograficzną Co robi łączniczka, udało wam się zainteresować krytyków zajmujących się zarówno literaturą, jak i sztukami plastycznymi. Jak doszło do tej współpracy? Jak wyglądały jej początki? Zbigniew Libera: Tak, nasza współpraca była czymś dość niezwykłym. W którym roku to zrobiliśmy? Darek Foks: W 2005. Z.L.: W 2005 roku nie było w okolicy nikogo, kto stanowiłby dla nas konkurencję. Już dawno zaprzestano takich eksperymentów. Współpraca poety i artysty wizualnego należy do domeny awangardy historycznej, która kładła nacisk na łączenie sztuk. W XX wieku powstała masa takich dzieł, chociażby Europa Sterna ozdobiona ilustracjami Szczuki i Żarnowerówny. Ale to oczywiście zjawisko wcześniejsze. Już romantycy marzyli o połączeniu sztuk. Tę ideę próbował zrealizować na przykład Wagner. Z czasem koncepcja ta została porzucona i zapomniana. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku plastycy tworzyli dzieła, które wykraczały poza granice plastyki, mimo tego uparcie bronili swojej odrębności i niezależności swojego medium. Prawdopodobnie dlatego właśnie przestało dochodzić do interdyscyplinarnej współpracy. My natomiast zrozumieliśmy, że to była dziecinada, a współpraca sztuk może dawać niesamowite rezultaty. Przypominam sobie dwutaktową operę wystawianą przez Teatr Wielki w Warszawie. Pierwszy akt napisał Marcin Cecko, drugi – Andrzej Szpindler. Gdybym mógł zrobić z Darkiem operę, chętnie bym ją zrobił. D.F.: I to nie było tak, że po prostu postanowiliśmy, że zaczynamy współpracę. Musiałem zdać egzamin u Zbigniewa Libery. Z.L.: A ja musiałem zdać u ciebie. D.F.: Poznałem Zbyszka w czasie, kiedy pracowałem w Warszawie, na Żoliborzu, w redakcji magazynu „Aktivist”. Zbyszek przyniósł do redakcji prace, trzy albo cztery – dla mnie były one przechwyceniem malarstwa Chełmińskiego. Z.L.: To był cykl zdjęć stylizowanych na reportaż: gromada młodych ludzi w strojach ludowych…
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
47
rozmowa
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża D.F.: …jak z obrazów Chełmońskiego… Z.L.: …dewastuje i podpala samochód, a potem tańczy wokół niego. D.F.: A to wszystko się dzieje na boisku szkolnym… Z.L.: …w Nadarzynie, dwa kilometry od miejsca, w którym mieszkał Chełmoński. D.F.: W redakcji narodził się pomysł, żeby te zdjęcia zostały opatrzone jakimiś podpisem. Zbyszek wskazał na mnie – to może on coś zrobi. Bardzo się przejąłem, że Libera mnie dosłownie wskazał palcem. Przez tydzień o tym myślałem. Nie wiedziałem, co z tym zrobić, byłem w zupełnej rozpaczy. I nagle sobie przypomniałem, że mam gdzieś w domu album Bardzo się przejąłem, że Li- z mało znanymi pracami Chełmońskiego. go. Na końcu był spis tybera mnie dosłownie wskazał Odnalazłem tułów. Popatrzyłem na niego i wpadłem palcem. Przez tydzień o tym na pomysł… W dwa dni napisałem teksty, w dziewięćdziesięciu procentach myślałem. Nie wiedziałem, co które składały się z tytułów prac Chełmońskiego. z tym zrobić, byłem w zupełnej Ułożyłem z nich taką dziwną, wsiową hirozpaczy. storyjkę. Pełen najgorszych przeczuć przyniosłem ją do redakcji. Zbyszek powiedział, że to jest OK. I zaproponował, żebyśmy zrobili wspólną książkę. Z.L.: A potem przez pół roku paliliśmy papierosy w pakamerze w redakcji „Aktivist”. Ciasno, na ścianach lamperie i farba olejna, w powietrzu kłęby dymu, a my stoimy, palimy jednego za drugim i rozmawiamy nie wiadomo o czym. D.F.: Najlepszy kurs sztuki nowoczesnej. Z.L.: Darek chciał wydać książkę pod tytułem Co robi łączniczka. Przyznam, że sam się zastanawiałem, co robi… D.F.: W 2004 roku wypadała sześćdziesiąta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. I wtedy ta zbitka, którą pewnie wziąłem z mediów, weszła mi do głowy i tak za mną chodziła. Z.L.: Nie chcieliśmy wcale mówić o Powstaniu. Kiedyś, gdy nie było jeszcze PiS-u i nikt nie próbował zmusić wszystkich do tego, żeby świętowali kolejne rocznice, ludzie żyjący w Warszawie rzeczywiście mieli to wydarzenie w sercu. Poznałem wielu młodych ludzi, młodszych ode mnie, którzy znają wszystkie szczegóły, wiedzą, na jakich ulicach były barykady. My też jesteśmy przywiązani do niektórych miejsc… D.F.: Od ponad dziesięciu lat, czyli od chwili, kiedy nasza praca zaistniała jako książka, cały czas dostaję sygnały potwierdzające, że to, co stworzyliśmy,
48
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża rozmowa
przysłużyło się słusznej sprawie. Nie chcę być polityczny, rzygam polityką, ale oczywiście jestem polityczny i wydaje mi się, że w tej książce przepowiedzieliśmy przyszłość. Wczoraj trafiłem na informację, że w jakiejś podwarszawskiej miejscowości młodzi patrioci namalowali na ścianie mural ku czci powstańców warszawskich. Przedstawia on czterech żołnierzy, którzy czają się z karabinami w potłuczonej witrynie sklepu, jeden z nich ma na ramieniu biało-czerwoną opaskę. Okazało się, że jest to przemalowane, jeden do jednego, zdjęcie żołnierzy z brygady Dirlewangera – największych zbrodniarzy, jacy działali w Warszawie w czasie Powstania. To właśnie oni wyrżnęli mieszkańców Woli. Jesteśmy świadkami ciężkiej, niewyobrażalnej politycznej paranoi. Z.L.: A szczerze mówiąc, bardziej od samego Powstania interesował nas stosunek, jaki mieliśmy do niego, gdy byliśmy dziećmi. Paląc te papierosy, w ogóle nie rozmawialiśmy o Powstaniu. Rozmawialiśmy o nas i o tym, jak wyobrażaliśmy sobie walki w Warszawie, zastanawialiśmy się, kim były łączniczki… D.F.: W Kanale Wajdy pojawia się pewna sekwencja, która przesądza o tym, że jest to film naprawdę ważny. Wszystko dookoła jest zrównane z ziemią, ostała się jedna kamienica, która jeszcze jakoś się trzyma. Zamieszkuje ją oddział AK. Są tam też łączniczki. W pewnym momencie widać na ekranie kobietę z mężczyzną w łóżku. I to jest po prostu coś niewyobrażalnego. Gdy oglądałem ten film, mając dziesięć, dwanaście albo piętnaście lat, nie mogłem zrozumieć tej sceny, a jednocześnie byłem nią zafascynowany. Cały film ukazuje zejście w ciemność, a na samym jego początku przedstawione zostaje zwykłe życie. Takie obrazy zostają w głowie. Z.L.: Jednym tematem naszej pracy jest Powstanie, a drugim, równoległym, są aktorki. Bo one też nas interesowały, gdy mieliśmy dwanaście lat. To zupełnie inne aktorki nie że współczesne – Gina Lollobrigida, Brigitte Bardot… D.F.: Louise Brooks… Z.L.: Anita Ekberg. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku chłopcy nosili długie włosy, a obowiązkowym wyposażeniem takiego ubranego w rozszerzane spodnie modnego chłoptasia był grzebień i lusterko z wizerunkami aktorek na odwrocie. Darek pokazał mi kiedyś właśnie takie lusterko, z podobizną Giny. Pamiątka z czasów młodości. D.F.: To nie moje, to kolegi… Z.L.: Kolegi… No dobra. I właśnie ta podobizna z lusterka trafiła do naszej książki… A.K.: Zastanawiam się, czy wasza relacja z awangardą jest równie namiętna jak relacja z aktorkami?
49
rozmowa
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża D.F.: Tak. Możemy ci to dać na piśmie. Zbyszek nie wspomniał jeszcze o jednej ważnej rzeczy: o tym, w jaki sposób pracowaliśmy… Powstawały różne wersje książki. Podczas tworzenia cały czas towarzyszył nam taki impuls awangardowy: „Zróbmy to! Zróbmy to, bo to trzeba zrobić!”. Z.L.: Nie sądzę jednak, żeby nasz projekt wychodził z przesłanek, z których wychodzili nasi awangardowi poprzednicy. Oni zawsze zakładali sobie daleko idące ograniczenia, a my nigdy nie mówiliśmy sobie: „O, tego to nie wolno!”. A.K.: Zbyszku, a jakbyś odróżnił awangardę od neoawangardy? Z.L.: My jesteśmy postneoawangardą! D.F.: Słucham? A.K.: Uzgodnijmy słownik. Co uważacie za awangardę, a co za neoawangardę? Skupmy się na początkach XX wieku oraz latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z.L.: Istnieje pojęcie Wielkiej Awangardy – są to artyści działający od 1914 roku: dadaiści, surrealiści. Później jest po prostu awangarda, a po niej neoawangarda, która zaczęła się pod koniec lat sześćdziesiątych i trwała, powiedzmy, do końca lat siedemdziesiątych. A.K.: Co odróżnia działania z lat dwudziestych od działań z lat siedemdziesiątych? Inna praca z medium? Inne myślenie o artyście, o związkach sztuki i rzeczywistości? Z.L.: Według mnie jeden etos towarzyszył wszystkim awangardzistom – od Marcela Duchampa do Przemysława Kwieka. Była to chęć zrobienia czegoś, czego jeszcze nikt nie zrobił, nikt nie widział; czegoś, co przekracza wszystko, co do tej pory zostało zrobione. Takie penetrowanie nicości. Jan Świdziński, heros neoawangardy, w latach siedemdziesiątych wypowiedział takie słowa: „Wypicie szklanki wody może być dziełem sztuki – to zależy od tego, w jakim momencie i wobec kogo to zostanie zrobione”. A.K.: Takie podejście należy już do epoki postartystycznej… Z.L.: Pieprzenie. Co to znaczy „postartystyczna epoka”? Sztuka jest – ciągle i dalej, i znowu. Już starożytni Rzymianie mówili, że poezja jest martwa i wszystko, co było do powiedzenia, powiedzieli już Grecy. D.F.: Ale to Rzymianie, a nie Grecy, mieli Katullusa, który posunął poezję w stronę oharyzmu. Żarty żartami, a za trzy lata okaże się, że ktoś dostanie potężny grant na program naukowy Katullus a oharyzm. Bardzo lubię puszczać takie żarty w obieg, ponieważ część z nich staje się potem prawdą. Pamiętam, jak trafiłem pierwszy
50
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża rozmowa
raz na poezję Nowej Fali, która jest związana z końcem lat sześćdziesiątych i latami siedemdziesiątymi ubiegłego wieku. Było to dla mnie potężne doświadczenie literackie. Będąc młodym człowiekiem, który interesował się literaturą, odkryłem Dziennik poranny Barańczaka i klasyczne wiersze Juliana Kornhausera. Najbardziej pamiętam właśnie ich: Kornhausera i Barańczaka – może dlatego, że jestem z pokolenia, które urodziło się za Gomułki, dorastało za Gierka, a w okresie dojrzewania dostało Jaruzelskiego i stan wojenny i przez to trochę inaczej patrzyło na teksty w gazetach i na to, co prezentuje pan w telewizji. Chociaż teraz, gdy włączam telewizję publiczną, mam ciężkie flashbacki, przypomina mi się wiele rzeczy. Dlatego też przypomniała mi się Nowa Fala. Podobał mi się gest, polegający na tym, że poeta przerabiał tekst, który czytałem poprzedniego dnia w ga- Podobał mi się gest, polegazecie, i robił to w sposób, który ten tekst jący na tym, że poeta przeraunieważniał i niszczył. I to jest właśnie użyteczna funkcja sztuki. Awangarda zawsze biał tekst, który czytałem postała po stronie społeczeństwa. Wiersz przedniego dnia w gazecie, nowofalowy, o którym teraz mówię – nie wiem, czy był autorstwa Barańczaka, Korn- i robił to w sposób, który ten hausera, czy kogoś innego – wpłynął na tekst unieważniał i niszczył. moje życie. Siedzę teraz przed państwem i mówię o tym, co stworzyłem właśnie Awangarda zawsze stała po dzięki niemu. stronie społeczeństwa. A.K.: Nie mówiło się wtedy i do tej pory nie mówi o takich działaniach nowofalowych, które za Debordem można nazwać przechwytywaniem. Awangardziści brali gotowe zwroty z gazet codziennych, z ideologicznych przekazów, z komunikatów – z tekstów bardzo mocno zakorzenionych w zbiorowej świadomości – a następnie wykorzystywali je w swojej twórczości… D.F.: …i dokonywali na nich drobnych, ale bardzo istotnych operacji. Z.L.: Właśnie niedawno czytałem Deborda i trafiłem na krótki wykład o przechwyceniu. To powinno już wejść do poetyki… A.K.: Sami często wykorzystujecie przechwycenia. Ty, Zbyszku, zastosowałeś ten zabieg, tworząc kopię bramy wejściowej z Auschwitz, na której zamiast hasła „Arbeit macht frei” umieściłeś słowa „Christus ist mein Leben”, czy projektując zestaw klocków lego, z których można zbudować obóz koncentracyjny. U ciebie, Darku, zabieg ten widoczny jest w tekstach opartych na kodach, matrycach i kliszach. Wy, jako artyści, wyciągacie pewne elementy z przestrzeni publicznej i wykorzystujecie je do przekazania jakiejś idei – jednocześnie wasza twórczość często jest przechwytywana przez różnego
51
rozmowa
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża rodzaju ideologiczne maszyny, praktyki społeczne, instytucje edukacyjne. Czy w takiej sytuacji można mówić o „wrogim przechwyceniu”? Z.L.: Wszystkie przechwycenia są wrogie. Nie ma przechwycenia niewrogiego, przyjaznego. Debord w swoich tekstach określa, czym jest przechwycenie i jak je stosować. My jesteśmy postawangardą – nigdy nie zakładaliśmy „co” ani „jak”, ponieważ nie chcieliśmy sobie ograniczać możliwości. A dlaczego w ogóle robi się przechwycenia? Według Debora najgorszym, najpodlejszym gatunkiem sztuki, jaki do tej pory powstał na świecie, jest surrealizm. Dlaczego? Bo wywołał lawinę reklamy. Nie można bardziej wyprać mózgu mieszczanina niż przy pomocy metod i pomysłów surrealistycznych, które dzisiaj znaleźć można niemal w każdej reklamie. I dlatego właśnie nie należy tworzyć nowych gówien, tylko wykorzystać stare gówna, kierując je przeciwko ich autorom. Po to właśnie jest przechwycenie. Powtarzam: nie ma przyjaznego przechwycenia. Przechwyconą treścią rzuca się w osobę, która ją wysłała. My też tak robiliśmy. To działa w dwie strony. Dzisiaj wszystkie neofaszystowskie organizacje w Polsce cytują Marksa i anarchistów. Pamiętam, jak kiedyś słuchałem wypowiedzi świętej pamięci Andrzeja Leppera – jedno zdanie było z Goebbelsa, drugie zdanie z Lenina, dokładnie wiedziałem, skąd one są wzięte. Widząc, kto dzisiaj stosuje przechwycenia, sądzę, że w zasadzie to już chyba jest kompletnie wykończona praktyka artystyczna. A.K.: Na Marszu Niepodległości policja zatrzymała człowieka, który brał udział w marszu antyfaszystowskim, ale niósł transparenty o treści faszystowskiej. Został oskarżony o propagowanie treści faszystowskich – na tym właśnie polega polityczne wykorzystanie zabiegu odwrócenia, który został opisany przez Deborda. D.F.: Ta terminologia będzie pasowała do każdego systemu. Według mnie Polska jest w fazie, która trwa nieprzerwanie od 1945 roku. Nazywam ją biurokratycznym systemem kapitalistycznym. U nas nie było komunizmu, a wszyscy wyzywają się od komunistów. To zabawne. Powinni się wyzywać od urzędników biurokratycznego systemu kapitalistycznego, któremu zabrakło pieniędzy za Gierka, a teraz ma ich trochę więcej.
Każdy artysta modernistyczny był tyranem, chciał zmienić świat i narzucić mu swoje warunki – a najskuteczniejszym z nich okazał się Stalin.
Z.L.: Jest pewien wybitny historyk sztuki, Boris Groys. To Rosjanin od wielu lat mieszkający w Niemczech. Napisał książkę poświęconą modernizmowi – w tym momencie nie mogę sobie przypomnieć tytułu. Według niego największym z artystów modernizmu był Józef Stalin. Każdy artysta modernistyczny był tyranem,
52
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża rozmowa
chciał zmienić świat i narzucić mu swoje warunki – a najskuteczniejszym z nich okazał się Stalin. D.F.: Adolf Hitler próbował nauczyć się sztuki, ale mu nie wyszło. Józef Stalin zrezygnował z edukacji artystycznej, ponieważ wiedział, że jest artystą. Dlatego mu się udało. A.K.: Czy w takim razie to znaczy, że awangarda jednak nie stoi w kontrze do opresji? Z.L.: Awangarda w pewnym sensie sama stanowi opresję. Chciała być opresyjna. Jak się ma do czynienia ze społeczeństwem debili, jeleni, idiotów, osłów… D.F.: Frajerów… Z.L.: Głupków… D.F.: Ćwoków… Z.L.: …to ma się ochotę napieprzać po mordzie! W latach dwudziestych XX wieku żył pewien francuski poeta, jeżeli dobrze pamiętam, nazywał się Jacques Prévert. I on, gdy spotkał księdza na ulicy, pluł mu twarz – nie mógł znieść hipokryzji i skurwysyństwa świata, który go otaczał. Był opresyjny, bo chciał, żeby oni poczuli jego opresję. A.K.: Czyli awangarda nie wyklucza rozwiązań przemocowych? Z.L.: Prawdziwi awangardziści – futuryści, dadaiści, surrealiści – szli w przemoc. Znam niezliczoną ilość krwawych historii… Przyjęcie w latach trzydziestych, Paryż, surrealiści się bawią, ktoś rzuca butelką i trafia w głowę Victora Braunera, jednego z najzdolniejszych malarzy surrealistycznych. W wyniku uderzenia Victor traci wzrok. Nie ma jednak do nikogo pretensji – cała sytuacja przyśniła mu się dwadzieścia lat wcześniej i on po prostu wiedział, że to się wydarzy. D.F.: Ja jeszcze na chwilę wrócę do Stalina. Jak wszyscy wiemy, w sztuce nie ma demokracji… Z.L.: Kantor mógłby coś na ten temat powiedzieć… D.F.: Jeżeli przyjmiemy, że w sztuce nie ma demokracji, a Stalin był wybitnym awangardowym artystą, to gdzie jest opresja? Z.L.: Według mnie wszyscy cierpimy z powodu cywilizacji, ale jednocześnie, gdybyśmy nie przeszli przez te wszystkie cierpienia dziejowe, nie moglibyśmy tutaj siedzieć i gadać. I to jest właśnie ta generalna opresja, którą, moim zdaniem, w latach dwudziestych i trzydziestych wyczuwała awanagardowo nastawiona część ludzkości. Trudno sobie wyobrazić rzeczywistą zmianę systemu – może
53
rozmowa
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża nawet nie jest potrzebna. Rewolucyjne zmiany systemów nie poprawiają rzeczywistości, a wręcz ją pogarszają. Efekt domina. André Breton, którego ideologicznie nienawidzę, bo spowodował, że reklamy są teraz wszędzie, powiedział kiedyś coś mądrego. Musimy uderzyć w samą logikę języka, którym się posługujemy, i rozpieprzyć ją. Za tym pójdzie zmiana systemu politycznego i społecznego. Tacy awangardziści jak Stéphane Mallarmé właśnie do tego dążyli – chcieli rozpieprzyć logikę języka. To jest majstrowanie przy sposobach myślenia. A.K.: A gdzie dzisiaj zlokalizowalibyście punkty opresyjne współczesnego społeczeństwa? Z.L.: Najgorsze jest myślenie, że istnieje tylko Musimy uderzyć w samą logi- jeden cywilizowany sposób życia. Przecież kę języka, którym się posługu- można żyć na nieskończenie wiele sposobów. Chciałbym coś przeczytać… Gdzie jest jemy, i rozpieprzyć ją. Za tym D.F.: opresja? Może tutaj: „Utożsamienie sytuacji pójdzie zmiana systemu poli- tej elity pracowników najemnych z wcześtycznego i społecznego. niejszymi formami ucisku ekonomiczno-społecznego byłoby jednak błędnym uproszczeniem. Jeśli pominąć nadwyżkę fałszywej świadomości oraz to, że kupują dwa lub trzy razy więcej żałosnej tandety, która opanowała niemal cały rynek, doskonale widać, że członkowie tej elity dzielą smutny żywot większości współczesnych pracowników najemnych. Zresztą to właśnie z naiwną intencją ukrycia tej frustrującej pospolitości wielu z nich zapewnia, że czuje się nieswojo, żyjąc w zbytku, podczas gdy dalekie ludy skazane są na niedostatek. Ponadto, różnią się od dawnych biedaków tym, że ich specyficzny status nosi nowoczesne znamiona – oto po raz pierwszy w historii widzimy wysoce wyspecjalizowanych aktorów gospodarczych, którzy niezależnie od swojej pracy muszą wszystko wykonywać samodzielnie, sami prowadzą swoje samochody i zaczynają nawet samodzielnie tankować paliwo, sami robią zakupy albo zajmują się tym, co nazywają kuchnią, sami obsługują się w supermarketach lub w tym, co zastąpiło dawne wagony restauracyjne. Oczywiście ludzie ci szybko zdobyli kwalifikacje, które nie są bezpośrednio produkcyjne, lecz po złożeniu swojej wyspecjalizowanej pracy w ofierze odpowiedniej liczby godzin muszą własnoręcznie wykonywać całą resztę. Naszej epoce nie udało się jeszcze przezwyciężyć rodziny, pieniędzy, podziału pracy, można jednak powiedzieć, że dla tych osób rzeczywista istota tych zjawisk rozpuściła się niemal całkowicie w prostym wywłaszczeniu. Ci, którzy nigdy niczego nie zdobyli, porzucili zdobycz dla jej cienia”. To są oczywiście słowa Deborda. Wykorzystane zostały w filmie z lat siedemdziesiątych jako tekst, który czytany jest z offu. Jednocześnie to doskonały opis społeczeństwa, jakie widzę, wchodząc do Biedronki i trafiając akurat na porę, gdy wielu Polaków robi zakupy. Wtedy czuję
54
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Dariusz Foks, Zbigniew Libera, Anna Kałuża
Zapis spotkania „Awangarda kontra opresja”, jakie odbyło się 24 listopada 2017 roku w Domu Literatury w Łodzi w ramach XI Festiwalu Puls Literatury.
rozmowa
opresję. Właściwie nic się nie zmieniło poza ornamentami i samochodami, które teraz są ładniejsze. Opresja zawsze jest taka sama: tankujemy i robimy zakupy. Z.L.: Opresja jest narzuconym stylem życia, którego wcale nie chcemy… D.F.: …i z którego nie jesteśmy w stanie się wyzwolić. Z.L.: To jest ten styl życia, którego nienawidzisz, jednak tkwisz w nim, bo nie wiesz, że istnieje jakikolwiek inny. To jest właśnie opresja dostrzegana tylko przez nielicznych, którym udało się z niej wyjść.
proza
Mateusz Skrzyński
Akt na dziesięć wściekłych kotów i kilku niegodziwców Futbolówka przeleciała przez płot i upadła w dawno niekoszoną trawę, co wywołało małą awanturę. Sprawa z graniem w nogę zaczęła się, gdy wpadliśmy na to, że ręczną piłą mojego ojca możemy ściąć kilka niegrubych brzózek z pobliskiego zagajnika, a później z ich pni zrobić bramki. Wykorzystując kawałek nieużytku między posesjami naszych rodziców, mogliśmy mieć na wyciągnięcie ręki własne boisko. Wystarczyło przeskoczyć przez płot. Postawiliśmy te bramki, zaznaczyliśmy rogi, wypaliliśmy pestycydem linie i zaczęło się. Był 15 czerwca, mieliśmy wolne. Rozgrywaliśmy pierwszy mecz tego popołudnia, a Generał przywalił w piłkę z taką siłą, że poszybowała dobre pięćdziesiąt metrów, przeleciała przez płot i wpadła w kępę trawy. Tego płotu nie stawiał żaden z naszych ojców. Tam, na zaniedbanym kawałku ziemi, samotnie mieszkał Jerzy Nahoń. Nigdy nie spłodził dzieci, chociaż ciągle kręciły się u niego różne farbowane kurwy. Trzymał za to koty. Około dziesięciu. Każdy skurwysyn. Skradały się w wysokiej trawie, gotowe ukatrupić każde żyjątko. Gdy brakowało im ofiar, walczyły między sobą. Podobno Nahoń karmił je wyłącznie mieszanką masła i smalcu, dlatego były takie wielkie i popierdolone. Ich charaktery odbijały się w wyglądzie. Brakowało im futra, uszu albo oczu, nosiły blizny i machały połamanymi ogonami. Ten z nas, który przeskoczy przez płot Nahonia, będzie musiał urządzić sobie spacer między tymi spasionymi kulami czającej się i syczącej furii. – Co z tobą nie tak?! – krzyknąłem. Piłka należała do mnie. Ojciec urwałby mi głowę, gdybym powiedział, że przepadła. Generał włożył ręce w kieszenie krótkich spodenek, splunął na ziemię, a później butem zasypał ślinę odrobiną piachu. Miał kłopot. Uważał mnie za przyjaciela, ponieważ to ja sprawiłem, że stał się Generałem. Po tym, jak jego starszy brat rozgrzanym pogrzebaczem wypalił mu na ramionach po trzy kreski (koniec końców zamknęli go za to w poprawczaku), to ja – żeby podnieść go na duchu
56
Mateusz Skrzyński proza
– powiedziałem, że wygląda teraz jak oficer z pagonami. W jednej chwili z ofiary stał się wojownikiem, który przeszedł niełatwą próbę inicjacji. – Kurwa, Mati, przecież to nie było specjalnie – powiedział. – Chciałem strzałem wystraszyć Adama. Trudno go ominąć, kiedy stoi na bramce. Na samym początku XXI wieku dzieciaki rzadko bywały grube. Mieliśmy po trzynaście lat, każdy z nas był wysoki i chudy jak chorągiewka. Adam ważył blisko sto kilogramów. Było z nim coś nie tak. Chodził ospały, niewiele mówił, a swoje życie dzielił między onanizm i stanie na bramce. Mógł spuścić się, patrząc na kalafior. Nigdy nie miał dość. Pewnie urodził się z jakimś downem, ale na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Generał podszedł bliżej płotu. Przed domem znajdowała się ławeczka, na której siedział Nahoń. Spędzał na niej całe dnie w spranych, nieświeżych bokserkach, bez koszuli, z butelką piwa w ręku. Oparty o udo, szary jak trup, próbował powstrzymać się od rzygania. Ten przedziwny człowiek, jeśli akurat nie pił, wydawał się stale znudzony i posępny. – Panie Nahoń! Niech pan poda piłkę, co? – poprosił Generał, ale Nahoń nawet nie drgnął. Dalej gapił się w ziemię i z trudem przełykał ślinę, kiedy wszystko w nim starało się ruszyć w drugą stronę. – Kurwa… – Generał wlazł na ogrodzenie, a później je przeskoczył. – Skurwiel nie ma sumienia. Powoli ruszył w stronę piłki i kiedy się po nią schylił, z trawy wystrzeliły ku niemu trzy pantery. Wielki czarny kot z naderwanym uchem wskoczył mu na plecy i orał je bezlitośnie jak rolnik ugór. Dwa pozostałe skoczyły mu w okolice kolan. – AAAAAAAA…!!! – krzyczał Generał, próbując je strącić. – NAHOŃ! TY CHORY POJEBIE, ZRÓB COŚ! Nahoń podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy, a później uśmiechnął się. Generał przerzucił piłkę przez płot, przeturlał się w trawie w stronę ogrodzenia. Kiedy ostatni wbity pazur wreszcie wyrwał się z jego skóry, podniósł się i przeskoczył na drugą stronę. Wyglądał okropnie. Z nóg ciekła mu krew, koszulka nasiąkła juchą. Cięcia wyglądały na głębokie, rany delikatnie opuchły, ale ciągle krwawiły, tworząc zacieki na łydkach i plamy na plecach. – Nie odpuszczę mu tego. Nie wiem jak, ale sprawię, że będzie cierpiał – powiedział Generał i brzmiał przy tym śmiertelnie poważnie. Jak wtedy, gdy po przypalaniu pogrzebaczem poprzysiągł zemstę swojemu bratu. Dwa dni później, około dwudziestej drugiej puścił mi strzałkę na telefon, co oznaczało, że czeka na mnie pod balkonem schowany w krzaku bukszpanu. Nadszedł czas zemsty.
57
proza
Mateusz Skrzyński
58
Pomyślałem o Nahoniu i jego kotach. Moja matka też trzymała koty. Były uległe, przyjacielskie i niesprowokowane niezdolne do ataku. Zupełnie jak ona sama. Jak to możliwe, że on miał ich dziesięć i wszystkie były zwyrodniałe? Pokonałem balustradę, a później zszedłem po kratce, po której piął się bluszcz. Moi rodzice nie należeli do podejrzliwych. Mogłem zniknąć na pół nocy i nawet by tego nie zauważyli. Generał z kolei miał nadopiekuńczą matkę i ojca, który nie pozwalał mu się wysrać bez pozwolenia. Generał wygrzebał się z krzaków. W ręku trzymał torbę z kocią karmą. Pomachał nią zadowolony. – Najlepsza jaką udało mi się znaleźć. Wydałem całe kieszonkowe. – Kiedy zauważył, że nie rozumiem, szybko dodał: – Nasączona trutką na szczury. Wlałem dwie butelki. Teraz to nabrało sensu. – Wiesz, że u mnie z łazienki widać podwórko Nahonia? Jego koty są jak osobista straż. Kiedy z podwórka przenosi się do domu, wchodzą za nim. Nie wychodzą na zewnątrz, aż do następnego ranka. To będzie proste. Bardzo proste. Nie byłem przekonany, czy to koty powinny oberwać za to, co wydarzyło się dwa dni temu. Myślę, że Generał też rozumiał, że stały się takie pod opieką Nahonia. Ale ta cała sprawa z przypalaniem pogrzebaczem czegoś nas nauczyła, choć nie był to bezpośredni przekaz. Brat Generała nie miał nic do niego. Nienawidził ojca, który trzymał go na tak krótkiej smyczy, że aż się dusił. Co więcej, facet uważał to za powód do dumy. Był surowy i wykorzystywał strach, ponieważ nic nie przerażało go bardziej od tego, że jego chłopaki wyrosną na złych ludzi. Brat Generała to wiedział. Użył go jako narzędzia, aby zranić ojca. Żaden, nawet najcelniejszy, cios w podbródek, nie mógł zranić starego bardziej niż to, co się stało. Nahoń kochał swoje koty. Pewnie wolałby, aby odrąbano mu nogę, byleby tylko nie patrzeć, jak wszystkie leżą martwe. My to wiedzieliśmy. Coś mrocznego i podłego, co zagnieździło się w nas, powiedziało nam, co mamy robić. Przeskoczyliśmy płot. Na palcach podszedłem pod okno, z którego wydobywało się światło. Przykleiłem się do ściany i jednym okiem zerkałem do środka, aby móc w razie potrzeby ostrzec Generała, gdyby Nahoń zaczął coś podejrzewać. Generał w tym czasie w kępach trawy chował porcje zatrutej karmy. Wewnątrz pokoju znajdował się fotel zwrócony bokiem do okna, telewizor i trochę mebli w złym stanie. Wokół fotela stały butelki z piwem. Większość pusta. Sygnał telewizyjny był słaby. Głównie biały szum przerywany kilkusekundowymi, zniekształconymi fragmentami jakiegoś kiepskiego filmu. Koty spały rozłożone po kątach. Tylko jeden kręcił się pod nogami Nahonia, próbując wskoczyć mu na kolana. Podniósł go i ułożył sobie na udach. Kiedy ten zaczął się do niego łasić, tuląc do jego klatki piersiowej i szyi, Nahoń rozpłakał się. Łkał jak małe dziecko.
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Mateusz Skrzyński proza
Ścisnęło mnie w gardle. Zrozumiałem, że tam w środku siedzi człowiek, którego nie można było nazwać dobrym, ale zostało w nim trochę wrażliwego serca. Potrafił cierpieć. Spojrzałem na Generała, który właśnie kończył rozkładać karmę. Uświadomiłem sobie, że robimy coś niewspółmiernie podłego. To za dużo w zamian za kilka ran, po których za tydzień nie będzie śladu. Było już jednak za późno. Wspięliśmy się na płot i na moment zastygliśmy na jego szczycie. Nocy była bezchmurna. Blade światło księżyca oświetlało nasze twarze. Generał uśmiechał się zadowolony, a ja poczułem wyrzuty sumienia i strach. Nie mogłem wiedzieć, że następnego dnia wydarzy się coś niespodziewanego. Kiedy z samego rana przyszliśmy na boisko, zobaczyliśmy, że Nahoń przechadza się po podwórzu z płóciennym workiem w ręce i zbiera do niego włochate, martwe stworzenia z długimi ogonami. Śmiał się przy tym jak szaleniec. Uniósł jedno z tych stworzeń nad głowę i rzucił nam triumfalne spojrzenie. Trzymał w ręku wielkiego szczura. W trawie leżało ich kilkanaście, martwych i zesztywniałych. Koty z obrzydzeniem przemykały pomiędzy nimi. Być może czuły śmierć, która przeszła im koło nosa. Poczułem ulgę. Generał zacisnął pięści i krzyknął: – Nahoń, ty stary chuju! Chodź tutaj, a skopię ci dupę! Generał nie wiedział, co mówi. Wściekłość odebrała mu rozum. Nahoń zabiłby nas obu jednym ciosem. On to wiedział. Dlatego zbierał szczury i rechotał, śmiał się do rozpuku. Być może domyślał się czegoś jeszcze, czego my nie mogliśmy przewidzieć.
proza
Mateusz Skrzyński
Zmagający się z chytrymi lisami namiętności Otworzyłem drzwi i wpuściłem Johna do środka. Wszedł, drobiąc, jakby bał się, że zaraz upadnie. Był blady jak ściana, wyglądał na takiego, co zaraz zwymiotuje ze strachu albo nadmiaru koksu. – Co ci jest, stary? – zapytałem. Chwyciłem go pod ramię i zaprowadziłem do krzesła przy biurku. Łóżko, wciąż nieposłane, zajmowała naga Luise. Piła wino wprost z butelki i próbowała znaleźć rym do swojego najnowszego wiersza. Kiwnąłem na nią, aby się ubrała, ale nie zareagowała. Gdy akurat nie zajmował jej orgazm, bez reszty pochłaniała ją własna poezja. Należała do grona kobiet, które dobrze mieć blisko, ale nie zbyt blisko. Pamiętałem o tym, gdy nie spotykaliśmy się przez jakiś czas, ale zapominałem od razu, gdy trafiała do mojego łóżka. Hedonistyczna i skrajnie wyzwolona, zawsze dawała się namówić na wspólną noc. Ale wyrwanie tej odrobiny przyjemności, którą mogła ci dać, wymagało sporo pracy. Wydawało mi się, że mam wielkie pokłady empatii, których mógłbym użyć, by zatrzymać ją na dłużej. – Mój brat – wyjąkał John – skoczył z ósmego piętra. – Dlaczego akurat z ósmego? – zapytała Luise. Ze wszystkich pytań na świecie wybrała właśnie takie, które świadczyło o jej braku serca. – Skąd mam, kurwa, wiedzieć? – odpowiedział. – Może w tym mieście nie ma wyższych budynków. Co za różnica? – Nie musisz być opryskliwy. – Luise podciągnęła kołdrę pod brodę. – To, że twój brat nie żyje, nie daje ci prawa do bycia niemiłym. John zachwiał się na krześle. Miał rozbiegany wzrok i minę kogoś, kto właśnie poważnie oberwał po głowie. Luise obchodziła go tyle co szczekający pies. Bardziej interesowała go butelka, którą trzymała w dłoni. – Czy mogę dostać trochę wina? – zapytał. Nieźle naszarpałem się z Luise, zanim wyrwałem jej to, czego nie zdążyła jeszcze wypić. – Nie dam gnojowi ani kropelki! – syczała. – To wulgarny drań! Nigdy nie widzisz, gdy ktoś nadużywa twojego zaufania, prawda? Masz to swoje miękkie serce. Nigdy nie wyciągasz konsekwencji. Jesteś do niczego! Zupełnie do niczego!
60
Mateusz Skrzyński proza
– Zamknij się, Luise – powiedziałem. Przyniosłem szklankę z kuchni, postawiłem przed Johnem i napełniłem po brzeżek. – Przykro mi. – Poklepałem go po ramieniu, rozważając, czy nie powinienem go przytulić. – Stan był wspaniałym facetem. Jak to się stało? John zerwał się z krzesła. Spojrzał na uchylone drzwi balkonowe. Załapałem, co chce zrobić. Objąłem go, przytulając jak dziecko. Czekałem, aż przetrawi myśl o skoku i uzna, że to nie najlepszy pomysł. Zaczął płakać, a gdy zupełnie zwiotczał, posadziłem go na krześle. Stan nie różnił się od reszty z nas. Marzyliśmy o czymś większym, chociaż dostawaliśmy dokładnie to samo co wszyscy. Harówę, niesatysfakcjonującą pracę, lepsze i gorsze miłości. Przesiadywaliśmy w barach we własnym towarzystwie, robiliśmy się chudsi albo grubsi, biedniejsi, a później odbijaliśmy się od dna. Kiedy myślałem o Stanie w plastikowym worku, wiedziałem, że ja kiedyś też mogę znienawidzić własne życie. Właściwie nie byłem od tego tak daleki. – Czy coś teraz piszesz? – zapytał znienacka John. – Tak. – Jak ci idzie? – Nie najlepiej – odparłem zgodnie z prawdą. – Napisz o Stanie – poprosił. – Napisz, że się zabił, kiedy jego obrazy wreszcie zaczęły się sprzedawać. – To prawda? Nie odpowiedział. – Napisz. Może kiedyś będziesz jednym z tych szczęściarzy, których będą chcieli słuchać. Ktoś znajdzie opowiadanie o nim w jakimś zapomnianym pudle i pomyśli, że Stan był równym facetem, bo pisał o nim taki gość jak ty. – Stan był najlepszym gościem, jakiego znałem – potwierdziłem. – Muszę iść – powiedział. Wino dodało mu pewności siebie. – Trzeba zorganizować pogrzeb. Dwa dni spędziłem nad laptopem, wysłuchując wymówek ze strony Luise (oddałeś mu MOJE WINO! Kto pozwolił ci decydować, co zrobię z MOIM WINEM?). W przerwach od tego gadania dostawała gwałtownych napadów namiętności, od których drętwiał mi język i traciłem czucie w palcach. Nienawiść nakręcała ją jak nic innego. Nic nie napisałem. Trzeciego dnia wybrałem się na pogrzeb. Gdy zakopywali Stana, zrobiłem coś dramatycznego, coś, co – jak sądziłem – sprawi przyjemność Johnowi. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki kilka zadrukowanych kartek i rzuciłem na trumnę. Tylko my dwaj wiedzieliśmy, co to znaczy. John był mi później wdzięczny (ten
61
proza
Mateusz Skrzyński gość – mówił na stypie – ten facet, którego tu widzicie, kiedyś będzie wielkim pisarzem!), a ja uznałem to za jedno z tych kłamstw, które nie przynosi szkody. Kilka tygodni później odwiedziliśmy dach, z którego skoczył Stan. Przechyliłem się przez gzyms i zdałem sobie sprawę, że osiem pięter to naprawdę wysoko. W jakimś kącie znaleźliśmy gołębie gniazdo, a w nim trzy jajka. Siedliśmy obok i wypiliśmy po ćwiartce whisky. W międzyczasie skorupka jednego z jaj pękła, a ze środka wyłoniła się nieopierzona główka pisklęcia. – A niech mnie – powiedział John. – To musi coś znaczyć. – Z pewnością – przytaknąłem. Słońce zachodziło za budynkami, gdzieś na zamglonym od spalin horyzoncie. Przypomniałem sobie, że tego dnia Luise miała do mnie przyjść z walizką wypełnioną swoimi rzeczami. Mieliśmy zamieszkać razem. – Może pójdziemy do baru? – zapytałem. – Chętnie. – John był gotowy pić do samego rana. Tak też zrobiliśmy. W ten sposób skończyła się moja miłość do Luise.
Kinga Piotrowiak-Junkiert
1. popodwieczór. węgorze
poezja
Bodarze (porządek ryb)
obręcz dognie woda wodą wpłynie śliskie okiem martwym mrugnie błystką w dole mignie spłynie starorzeczem bodarzem ułowisz zanim pęcherz pęknie przeciw ościeniowi co w dole to w dolinie co w górze górą płynie nie poplączcie przędziw aery i wody niech zostaną osobne w resztce jasnej linii gąszcz wypełni środek snutka zejdzie z pól nim się zamknie puchem i łuskami zbóż zdanie wieczoru
2. wędzarnia. wertykalnie póki wierzga patrz nie dotykaj skóry niech pożegna powietrze i inne żywioły niech ustanie w środku szmer mętnawej pustki którą zaraz nakarmisz przybłędy z wądołów powoli włóż ręce zbadaj każdą jamę (pulsuje krzak krwi gnije ciemna gałąź) wiśnią wrócisz go rzece dymem spłynie ku delcie po dnie dymu idzie rak nim uszczypnie zrobi znak teraz bardzo powoli wejdź w serce tej wody
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
63
poezja
Kinga Piotrowiak-Junkiert
3. kołysanka rybiej głowy najdalej poniosą kocie pyszczki o krzewiny potargają resztki z krwi otrząsną zwierzy się ziemi zwierzę zwierzę zwierzę zakopie sen ich wspólny ością w gardle szumi ściele się w brzuchu utracona rzeka koci się w sierści smętek smęci się nęci się głodne
64
il. Kosma Woźniarski
Kinga Piotrowiak-Junkiert poezja
Cierlice (porządek lnu) rosił się len międlił się cierlił wypełzały mateczki z jam pierzyn biegły boso w pola nie po plon po święto niech się w rękach znowu pomylą włosy córek potraconych z łykiem do ciemniutka naczeszą naszeptają polom pola potem wymigoczą kwitnąc podziemiami wdowio luli luli len lni się wam dalekie oddałyście panieństwo wielkiej wojnie luli luli len lni się wam w powiece szeleszczą włókna jak włosy rosi się len międli się cierli skubią mateczki dłonie z cierni po pogrzebnych łąkach sunie tranzyt świateł groblą idzie ignac ale nikt nie patrzy ignac idzie groblą w kapocie i gra komu wracasz śpiewać nikomu nikomu gałąź dziewcząt straconych przyszedłem pożegnać
il. Kosma Woźniarski
65
poezja
Kinga Piotrowiak-Junkiert
Tetenal (porządek ciemni) Radkowi Kobierskiemu
wywiozę cię daleko za mapę pleców smakujących potem i porzeczką poza skórę jaśniejącą jak płaskowyż nazca nawigującą pieprzykami owady lecące na azymut światła a może to jest linia blizn taka kołatka którą zastukasz w czas jeśli nie pomylisz pigmentów (pilnuj palca) dotrzesz do środka zeszytu kiedyś był tu błąd ale na czas wydrapała go żyletką [matka (pilnuj żeber) niech cię nie zatrzyma łopatka kręgi szyjne ani żadne imię puść je wolno rozwieje je sirocco autobus jakiejś podmiejskiej linii siedem lub dziewięć (poczekaj chwilę) na piętrze ma ciemnię przygarbiony bóg palce pod wodą dotykają świata w którym sam wygasza głębię lata łąkę (mogła trochę zmienić kolor) dotykaj delikatnie (nie trać z oczu palca) w lewym dolnym rogu zwierzę żre blask obok prześwietlona plama tamtych [pleców których nie widziałeś od połowy wieku ktoś cię już zabrał za granicę ciała w śnie obcym wysoko nad plażą schły jeżowce samolot zniżał lot przed [lądowaniem miękko siadał w ruinie powrotu
66
Kinga Piotrowiak-Junkiert poezja
Błękit Turnbulla (porządek werniksu) w żółtej sukience spiętych włosach osobowym do najbliższej stacji tyle cukierni i kin poranków w hotelach złych miało jeszcze kształty migał lipiec jak stroboskop za blisko prosto w dno oka wąską linią mrówczego pośpiechu linią kręgów idących w dół pleców mąciło się tuż przy dnie papier tracił cierpliwość złote litery niosły nie nasze imiona daleko od szorstkich gałęzi od mchu wchodzącego do ust od naszej jedynej rzeki czekały już złote łyżeczki zawróciły cię buty z najlepszej skóry lepszej od tej pod którą ssaki krwi nuciły coś wracając w głębiny by już nie wypłynąć nie nabrać oddechu na więcej
67
poezja
Anna Matysiak wszystkie ziemskie wszystkie ziemskie białka zbudowane są z lewoskrętnych aminokwasów i prawoskrętnych cukrów jeśli jest inaczej strzeż się. * ale że tak za nóżki i główką o ścianę? chciałabym zaprzeczyć.
związki chiralne nie umiemy odróżniać po smaku i zapachu tego co dawno umarło a tylko obraz jego wciąż do nas leci rozwijając złote wstążki. to może być naprawdę piękne.
68
il. Kosma Woźniarski
Klaudia Wiercigroch-Woźniak poezja
Sankcje w łóżku pomieszkują koty ręce wyszły na własnych nogach członkom lepiej na obczyźnie gdzie rozwój osobisty doceniają zagraniczni inwestorzy co mnie trzyma w chłodnej pościeli płód co wcale płodem nie był plecy w których dawno nie ma kręgosłupa o co ten rwetes
Rekolekcje nie wyrzucajcie głów popsutych lalek zamieńcie je w poręczne lampki nocne ona zdradza w czasie rzeczywistym ja w myślach który grzech jest większy Bohdana Zadurę czytam w kościele nie między wersami
69
poezja
Klaudia Wiercigroch-Woźniak, Anna Wieser
Współodczuwanie zburzono kościół a ładny był z czerwonej cegły groziło mu wpisanie do rejestru zabytków potem mąż ukrył trupa żony w wersalce i ktoś powiedział że depresja bierze się z jelit
Anna Wieser
wyszłam na łąkę z ptakami ekolodzy otrzepywali się z rosy
Where have all the flowers gone Wrzesień przynosi mi wiatr od morza sól miękki promień południa ostry promień pamięci pod ziemią korzeń przebija kamienie niezagojone bruzdy suche ścieżki lata jeszcze drżą powietrza gdy biegnę przez las mam osiem lat i śmieję się w głos jak co roku na wakacjach w Sztutowie chcę chwycić dłoń dziadka on zawsze trzyma obie splecione z tyłu jakby miał tam przyszpilony sekret ciemną bryłę pamięci jeszcze skaczę w lesie między torami ąse madąse flore trzymam ręce jak dziadek gdzieś teraz pewnie kwitną astry Warszawa, 21.09.2018
70
Anna Weiser poezja
Luxure Zdejmij płaszcz gorąc wyciska pot z pasków ze sprzączek patrz jak puszcza sok jak pęka lepkie powietrze Zdejmij ten dzień noc zdejmij i ten cholerny płaszcz Niczego nie chcę niczego nie chcę jeść Opuść mnie na białe opuść na czarne Mocny jest czas i wina nam nie trzeba Zdejmij swoje święte prawa wodą zapisane litery jak koniki szorstkiej karuzeli kręcą cię bez przerwy toczą się obłe czereśnie jeszcze ciepłe jak krzyk który wkładam sobie do ust
71
poezja
Anna Weiser *** Chciałabym umrzeć cicho przed świtem przywitać ptaki które przeczuwają nawołujące się mewy twoje włosy na białej poduszce Zastygłe jezioro nienaruszona zupa stare zdjęcie czas zbity jak lustro ostre pikowanie pisklak na brzegu gniazda kamyk i koło
72
il. Kosma Woźniarski
Karol Samsel
1
poezja
Autodafe
Spuścili mnie, Panie, ku Tobie po rurze od striptizu, abyś uchronić mnie raczył: od sromu z półparaliżu. Spuścili mnie, Panie, ku Tobie, na gumie elastomeru, przeniknąwszy, że lateks – nie chybia Twojego celu. To prawda, wybiłem stąd jojo, ścięło pięć główek róży… Lecz Ty mnieś spalił na węgiel – na rusztach gównoburzy. To prawda, wepchnąłem pięć cyfr w za suchą skórę stulejki… Lecz Ty mnieś taranował mistycznym czółnem Matejki. Tak mówią, słyszę: lżej 2 koniom, lżej koniom, bo baba z wozu, aś ostałsia na bobach mój pognębiony rozum. Tak mówią: my rządzim światem, nami rządzą kobiety, a widzę baby jak z miazgi przesympatycznej komety. Dziś słońce, więc może byś dosiadł aksamitnego konika, mój Panie z encyklopedii Deus et Astronautica? Dziś dzień gorącokrwisty, że chciałby zrajcować z napięcia; aborcja przymocowana do główki niemowlęcia. Może więc cały zaprzęg, kolor jak z szarabanu? Cyberważ3 niak z kosmosu, więc zwiózłby go i Šalamun? W powietrzu rozmodlone, święte obrazy Wyszyńskich: przepływ światła wielkości pięciu Panów Błyszczyńskich. Tu świgniesz okiem, Ludwiczku, a tu spozierzesz ukradkiem – papierowe nieząbki w rozzębaconą kanapkę. I choćby mi dali kamerkę z tysiącem skręconych hurys, nie uniesie mi głowy ten chujek niejadek – umysł. Choćby mi dali dwa razy, a może by jeszcze więcej, nie, nie wystrzeli
73
poezja
Karol Samsel 4 mi w rękę ten gen Esterházych, praserce. Czy wiesz, że jest moim jądrem – prawdziwym jądrem ciemności, polana celibatu na brzegu lasów płodności? Czy wiesz, że jest moim korytkiem, świętym korytkiem z Waikiki, niespopielony wciąż wydział warszawskiej polonistyki? (Kiedy wreszcie popełnię samobójstwo, studiować na nim będzie mój syn z porcelanową twarzą Worda i słabym, półkrakelurowym zarostem OpenOffice’a). 5 Spuścili mnie, Panie, ku Tobie po tym zwątlałym zaroście, w dole przyszykowawszy – Twą asteniczną pościel… Spuścili mnie, Panie, ku Tobie we włochatym chaosie, głowa nad dziuplą swetra zagrała i Tobie: na nosie. I dworowała sobie, że gdzie te wszystkie tomiki, gdzie wieczory autorskie, Boże łysy i dziki? Gdzie morfem jak dwie korony, mój Boże nieowłosiony? Gdzie fonem jak człowiek z blizną, tęsknoto aż do hirsutyzmu? * Cóż, że chyba urwałem welony z niejednej błony, przybądź pomimo wszystko, ach! – zajdź mnie, niewyrojony! I cóż, że zsiekłem ojca pistoletami od Lema, czyż liście: tylko w Warszawie, z kolei kwazary – w Emaus?
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Monika Gilewska
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Monika Gilewska; z cyklu: Patyki, fotografia
Agnieszka Kowalska-Owczarek; fotografia
Ł Ó D Ź KO N K R E T N A
fot. Przemysław Owczarek
83
reportaż
Joanna Sikorzanka
Czarni? Chytrzy? Brodaci? Pytajniki postawiłam ja. W wierszu, który rozpoczyna się od tych słów właśnie, nie znajdziemy ich. Tuwim pisał: Czarni, chytrzy, brodaci, Z obłąkanymi oczyma, W których jest wieczny lęk, W których jest wieków spuścizna…
Tak widział łódzkich Żydów autor wydanego w 1918 roku tomu Czyhanie na Boga Żyd, poeta polski. Szwargocą, wiecznie szwargocą, Wymachując długimi rękoma, Opowiadają sobie jakieś trwożne rzeczy I uśmiechają się chytrze…
Jak twierdzi biograf poety, Mariusz Urbanek, Tuwim „w tamtym czasie nie czuł żadnej wspólnoty” z widywaną na ulicy „czarną hałastrą chasydzką”, uważaną za „zwariowanych fanatyków [i] ciemnotę z wilgotnych piwnic”. A może – jak pisze jeden z internautów – był hejterem i trollem? Dosyć szczególnym, bo posługującym się piękną polszczyzną i uprawiającym prowokację artystyczną?
ŁÓDŹ KONKRETNA
Jacy?
84
Łódzcy Żydzi. Ich historia i historia miasta pełne są wydarzeń, małych i wielkich, o których zaświadczają pożółkłe wycinki prasowe, książki, opowieści, fotografie. Pismo „Rozwój” z 1900 roku donosi, w dziale reklam, o nowej Wielkiej Synagodze przy ulicy Spacerowej, w której „w sobotę, dnia 27 stycznia, o godzinie 10:00” zostanie wygłoszone kazanie. Wiele lat później łódzka prasa pisała o uroczystych nabożeństwach, jakie w dwudziestą rocznicę „wskrzeszenia Rzeczypospolitej Polskiej”, 11 listopada, zorganizowano w tej najnowocześniejszej, przeznaczonej głównie dla zasymilowanej ludności żydowskiej, świątyni. W listopadzie 1939 roku synagoga, do której obowiązywały karty wstępu (sic!), została obrócona w popiół.
Joanna Sikorzanka
Dwieście trzydzieści trzy tysiące Żydów, 34,7% ogólnej liczby mieszkańców Łodzi. Rok 1939. Gdy otworzyłam „Księgę adresową m. Łodzi i województwa łódzkiego” z tamtego czasu, poczułam się, jakbym zawędrowała do innego świata. Salomea – krawcowa, Estera – lekarka, Chaja – nauczycielka, Miriam – hafciarka, Lejbuś – kupiec, Majer – stolarz, Srul – rzeźnik, Moszek – krawiec. Bajla – buchalterka,
ŁÓDŹ KONKRETNA
Ile?
reportaż
Podobnie jak utrzymana w stylu bizantyńskim i neomauretańskim Alte Szil przy ulicy Wolborskiej, miejsce modlitwy Żydów ortodoksyjnych. Ta, zanim spłonęła, również była świadkiem wielu wydarzeń – „we wspaniale udekorowanej zielenią i rzęsiście oświetlonej synagodze chór odśpiewał psalmy Dawida – pisze jedna z łódzkich gazet – a następnie rabin Fajner odczytał hymn napisany na cześć 3 maja 1792 roku […], na koniec zaś odśpiewano »Boże coś Polskę«”. Miejscem spotkań łódzkich Żydów była także filharmonia, gdzie koncertował między innymi Artur Rubinstein, łodzianin, jej obecny patron (adres ciągle ten sam – ulica Narutowicza 20), czy park Helenów, w którym odbywały się zabawy połączone z akcjami charytatywnymi. W jednej z nich odnotowano „występy pierwszorzędnych sił artystycznych oraz Chóru Ukraińskiego”, połączone z loterią fantową, fajerwerkami i konfetti, wszystko na rzecz Łódzkiego Towarzystwa Niesienia Pomocy Chorym „Linas-Hacholim”. I jeszcze – opisana przez „Głos Poranny” z września 1931 roku – „Mała Makabiada”, czyli zlot sportowych klubów żydowskich, które gościł WKS. Były skoki w dal i wzwyż, rzut dyskiem i pchnięcie kulą, sztafeta, koszykówka i siatkówka. „Publiczności, mimo niepogody, zgromadziło się około dwóch tysięcy osób, zaś rewelacją tych zawodów była niezwykle ambitna drużyna Bar Kochby, która potrafiła pokonać zespół Makabi 5:0”. I jeszcze wmurowanie – jak donosił „Głos Polski” w 1928 roku – „tablicy pamiątkowej ku czci żydów [pisownia oryg. – przyp. J.S.] poległych w walkach o niepodległość Polski”; Baum Szmul, Cweihaft Lejb, Kuszer Izrael, Ordynans Chaim, Zalcberg Benjamin – ich nazwiska spłonęły wraz z bóżnicą staromiejską, w której umieszczono tablicę. I pobyt w marcu 1932 roku słynnego cadyka z Góry Kalwarii. „Abram-Mordka Alter przyjechał autem na ślub swego bratanka – pisała „Republika” – tysiączne tłumy wiernych zgotowały przybyłemu spontaniczną owację […], po uroczystości ślubnej, która odbyła się przy ulicy Piotrkowskiej 33, cadyk udał się do rabina Abrama Ajznera, zamieszkałego przy ulicy Narutowicza 24, u którego zainstalował się i przenocował”. I jeszcze to. I jeszcze tamto. Przy Zielonej, Wólczańskiej, Gdańskiej, Pomorskiej, Piłsudskiego, Franciszkańskiej, Legionów, Kilińskiego – można byłoby wypełnić cały plan miasta Łodzi. Do końca, do najmniejszej bałuckiej uliczki, gdzie mieszkali najubożsi, w starych, drewnianych domach, bez kanalizacji.
85
reportaż
Joanna Sikorzanka Beniamin – zegarmistrz, Jonas – malarz, Dwojra – szwaczka, Pinkwas – kamasznik, Rywka – pielęgniarka, Jakób – kupiec. Strona za stroną. Kolumna za kolumną. Ajzyk Wolf – złotnik, Mordechaj – technik dentystyczny, Abram Icchok – szofer, Genia Rocha – właścicielka czytelni, Dora – fryzjerka, Gołda – szwaczka. Cyla – mgr farmacji, Mordka – stolarz, Hersz – właściciel piekarni i Idel – właściciel piwiarni. Dawid – aplikant adwokacki i Fradla – inkasenta. Manaim – doktor medycyny i Matla – manikiurzystka. Uszer – szewc i Sura – ekspedientka. Gitla – akuszerka. Symcha – drukarz. Chaim – fryzjer. Abram Icek – muzyk. Rachla – modystka. Szymon – kupiec. Zelek – tapicer. Szlama – kuśnierz. Fela – urzędniczka. Temerla – felczerka. Chinda – właścicielka domu. Fiszel – wojażer. Aron – rabin. Najwięcej krawców, szewców, kamaszników, modystek, hafciarek i biuralistek. Nauczyciele, adwokaci, lekarze, dziennikarze. Kupcy i przemysłowcy. Inżynierowie i technicy. Złotnicy. Duchowni. Artyści. Ile tygodni, a może miesięcy zajęłoby mi prześledzenie wszystkich nazwisk i profesji? Ile zdziwień kryje się wśród pokrytych małym drukiem stronic? Jak to – Antygnes Henoch – szteper, ul. Pieprzowa 15. An-tyg-nes – powtarzam nazwisko szewca z dzisiejszej ulicy Berlińskiego. Brzmi egzotycznie. Wyszukiwarka sugeruje, że jego grób może znajdować się na żydowskim cmentarzu przy ulicy Brackiej. Czarni? Chytrzy? Brodaci? Może taki wydawał się komuś szteper Henoch, mieszkaniec jednej z najuboższych ulic Łodzi? Albo Jehuda Lajb Werdygier, przemysłowiec i działacz społeczny, właściciel budynków filharmonii i teatru Splendid? Pracował między innymi w Czerwonym Krzyżu, zajmował się – z ramienia gminy żydowskiej – przydziałem taniego węgla 233 tysiące Żydów, 34,7% dla najbiedniejszych, mieszkał przy Piotrkowskiej 39. Brodaty. Inny. Jak rabin Szaja ogólnej liczby mieszkańców Blankiet, jego sąsiad z parzystej strony ulicy. Łodzi. Rok 1939. Gdy otwo- Lub uczony talmudysta, Naftali Blaugrund, rzyłam „Księgę adresową m. z Sienkiewicza 20. Lub właściciel sklepiku, przeciwko któremu prowadzono akcję Łodzi i województwa łódzkie- bojkotową? go” z tamtego czasu, poczu- Jak czytamy w Sprawozdaniu wojewody łódzkiego za rok 1938, w kwietniu tego roku łam się, jakbym zawędrowała działacze Stronnictwa Narodowego rozpodo innego świata. częli kampanię pod hasłem – „Wielkanoc bez Żydów”. Prowadzona była ona dość intensywnie „przez kolportaż ulotek, wywieszanie transparentów i malowanie napisów z hasłami antyżydowskimi oraz pikietowanie sklepów i straganów”. Pikietowanie, jeśli przebiegało bez rękoczynów, było uważane – zgodnie z orzecznictwem Sądu Najwyższego – za legalne. W kwietniu ’38 roku w Łodzi doszło jednak
86
do zakłócenia spokoju i zatrzymano w związku z tym trzydzieści osób. Trzy miesiące wcześniej premier Felicjan Sławoj-Składkowski na posiedzeniu Komisji Budżetowej Sejmu powiedział, że „walka z Żydami nie jest żadną walką rasistowską […], to jest walka o przeludnienie, to jest walka z brakiem kawałka chleba, to jest walka z potrzebami ekonomicznymi”. Z kolei wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski na spotkaniu w Katowicach podkreślał, że „jest koniecznością dziejową i postulatem wewnętrznej spoistości państwa, by w stosunkowo szybkim czasie […] piętno narodowopolskie naszych miast, a więc i handlu, i przemysłu w Polsce, dominowało w każdej dziedzinie”. Jak pisze we wprowadzeniu do cytowanego sprawozdania historyk, dr Jacek Walicki, szczególną formą bojkotu było dążenie do usunięcia Żydów z polskich uczelni. „Głos Poranny” w listopadzie 1938 roku donosił o proklamowaniu „Dnia bez Żydów” na uniwersytecie Józefa Piłsudskiego i o zawieszeniu wykładów w szkole Wawelberga i Rotwanda, głośna była też sprawa zabójstwa studenta żydowskiego we Lwowie. Nieprzyjęty na studia medyczne w Polsce Arnold Mostowicz, wyjechał do Tuluzy. Kto?
fot. Piotr Kaźmierczak
ŁÓDŹ KONKRETNA
To jemu – w dużej mierze – zawdzięczam zainteresowanie historią łódzkich Żydów. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w 1988 roku, wiosną, przy ulicy Narutowicza 56, gdzie mieszkał przed wojną. Kamienica ta sąsiadowała z moją, noszącą numer 58. W jego dawnym domu mieszkały moje szkolne koleżanki, które często odwiedzałam. Bawiłyśmy się na podwórku, znałam jego różne zakamarki. Często zastanawiałam się, dlaczego do jednego z pomieszczeń, na parterze, wchodzi się prosto z dworu; ani Hania, ani Malina nie potrafiły mi tego wyjaśnić. „Tu była mała bóżnica, tylko dla mieszkańców naszej kamienicy – usłyszałam od Mostowicza. – Sam dom był własnością Polaka, ale lokatorami byli przeważnie Żydzi”.
87
ŁÓDŹ KONKRETNA
reportaż
Joanna Sikorzanka
88
Sprawdzam w przedwojennej księdze adresowej – Baumzecer Izaak, Bergier Aron Juda, Bermic Mindla… Moszkowicz Ignacy – ojciec Arnolda. Był człowiekiem teatru, dziennikarzem, literatem, z wykształcenia – prawnikiem, na co dzień – kupcem. Na jednym ze zdjęć z 1913 roku widać go wśród zespołu redakcji „Lodzer Tageblatt”, pisywał teksty dla Teatru Ararat, z Mojżeszem Brodersonem założył Żydowskie Studio Teatralne. Teatrem zajmował się także w warszawskim getcie, trafił tam po wybuchu wojny, współpracował z Emanuelem Ringelblumem przy tworzeniu archiwum getta. Zginął, wraz z żoną Erną, w Treblince. Syn wrócił do Łodzi w lipcu 1939, po studiach medycznych we Francji. Zdążył jeszcze – jako świeżo upieczony lekarz – wziąć udział w niesieniu pomocy bombardowanej Warszawie we wrześniu tegoż roku, potem – w łódzkim getcie – pracował w szpitalu chorób zakaźnych i w pogotowiu ratunkowym. Stoimy przed szpitalem przy ulicy Drewnowskiej, pamiętam to do dziś, jest piękny, wiosenny dzień, świeci słońce, zaczynają się już zielenić trawniki. Arnold Mostowicz przymyka oczy: „Tak, to było tutaj, trawa wtedy też była zielona, wychodziliśmy, żeby odetchnąć. I te piękne pielęgniarki…”. Wywieziony po likwidacji łódzkiego getta do Auschwitz, a potem do Dornhau, przeszedł gruźlicę i tyfus, po wojnie nie wrócił do zawodu lekarza. Popularyzował wiedzę, zajmował się astronautyką, był redaktorem naczelnym „Szpilek”, pozostawił po sobie też książki pełne wspomnień. „Mieszkałem na ulicy Narutowicza – pisze w jednej z nich, noszącej tytuł Łódź, moja zakazana miłość – najbliżej miałem więc do Ogrodu Kolejowego […] Koligurtn, jak go nazywano w jidysz […], moja szkoła była przy Magistrackiej, kilkaset metrów od parku Staszica”. Czytam to i uświadamiam sobie, że to również moje parki. W Kolejowym bywałam z babcią, często zaglądałyśmy do pobliskiej cerkwi, po parku Staszica spacerowałam z ukochanymi psami. W mojej rodzinnej narracji łódzcy Żydzi byli nieobecni. Dziadkowie wraz z moim tatą przyjechali do Łodzi
Joanna Sikorzanka
Kiedy?
na stronie obok: fot. Piotr Kaźmierczak
ŁÓDŹ KONKRETNA
Były wczesne lata sześćdziesiąte. O Litzmannstadt Ghetto milczano. O przedwojennej Łodzi żydowskiej także. W szkole, w najlepszym razie, mówiło się o bogactwie Izraela Poznańskiego i salach jego pałacu wykładanych złotymi rublami. To, że mieszkaliśmy w pożydowskim domu, dotarło do mnie znacznie później; moim rodzicom mieszkanie zaproponowali znajomi, którzy służbowo przenosili się do innego miasta. Według statystyk w 1946 roku w Łodzi było czterdzieści sześć tysięcy Żydów. Trochę napływowych, między innymi ze Związku Radzieckiego, gdzie udało im się przetrwać, trochę miejscowych, z gettową i poobozową historią, mających nadzieję na powrót do swoich domów, z których wysiedlono ich na początku 1940 roku. „Jaka to ulica? W ciemnościach wszystkie są do siebie podobne, szczególnie w Łodzi – wspomina Arnold Mostowicz. – Zachodnia, zdaje się […]. Zwiędnięte twarze, zapadnięte oczy, zgarbione plecy [...]. Idą, z kolejnych domów na Wólczańskiej, na Zawadzkiej, na Cegielnianej, a przede wszystkim na Piotrkowskiej, która stawszy się Adolf Hitlerstrasse, powinna była jak najprędzej zostać Judenfrei”. Z sunącego w zimowy wieAutor książki Żółta gwiazda i czerwony krzyż czór, otoczonego uzbrojonymi patrzył na exodus łódzkich Żydów z karetki niemieckimi żołnierzami tłumu, pogotowia, pełnił bowiem tego dnia dyżur. „Ślad wędrówki po śniegu i błocie zaczynają prawie nikt nie przeżył wojny. nagle znaczyć książki. Grube, cienkie, duże, małe […]. Niby somnabulik kroczy siwy, wysoki mężczyzna, przyciska do piersi – tak, tak – doniczkę z pięknym fikusem. Jego żona ma na sobie dwa płaszcze, a na głowie kapelusz męża”. Dziesięć minut na opuszczenie mieszkania. Drzwi zapieczętowano. Wszystko czeka na Niemców z Estonii: „pożydowskie meble, garnki, poszwy i koszule uczynią im bliższą troszczącą się o nich niemiecką ojczyznę”. Ulica Zachodnia prowadzi prosto na Bałuty, gdzie rynsztoki i kocie łby. Idą tam, porzuciwszy swoje domy, wspomniany Baumzecer Izaak, Bergier Aron Juda i Bermic Mindla, by ograniczyć się tylko do mieszkańców Narutowicza 56. Ale pewnie i nauczycielka, Dora Blecher, spod 42 numeru, stolarz Jankiel Berger spod 29, lekarka Roza Rebeka Bernsztajn spod 37. Przemysłowiec Icek Ajzner – z przeciwnej strony ulicy – 24, szofer Abram Alter, Narutowicza 23, kupiec Henryk Akawie z eleganckiej kamienicy pod numerem 54, telefon – 188-45.
reportaż
z Wilna. Mama z babcią z Warszawy. Oczywiście, słyszałam o powstaniu w getcie, o kimś, kto wyjechał daleko i przysłał potem w paczce piękne futro, które przez jakiś czas wisiało w szafie, zanim nie zostało sprzedane w komisie.
89
ŁÓDŹ KONKRETNA
reportaż
Joanna Sikorzanka
90
Księga adresowa pełna jest nazwisk i numerów. A to dopiero początek alfabetu, zaledwie kilka przykładów z liter „A” i „B”. Do adwokata Oskara Alterguta można było dzwonić pod numer 223–42, kto po nim korzystał z tego telefonu w domu przy Narutowicza 49? Altergut, idąc na Bałuty, nie tak daleko, kilka kilometrów, trzy albo cztery, być może spotkał po drodze Hilela Mordkę Altmana, dziennikarza mieszkającego przy niedalekiej ulicy P.O.W.? Ten z kolei, w tłumie idących osób mógł rozpoznać Mieczysława Kołtońskiego, także dziennikarza, sąsiada Mostowicza, redagującego efemeryczne „Zwierciadło Dziesięciu Muz” i „Głos Kupiectwa”? Zastanawiam się, jak dała sobie radę w tym tłumie, niemłoda już, Miriam Ulinower, mieszkanka kamienicy przy Narutowicza 11, rodowita łodzianka, poetka tworząca w jidysz, autorka tomu Fun majn bobes ojcer? Prowadziła w swoim domu, znany w tamtym czasie, salon literacki. Może zabrała ze sobą wiersze przygotowane do druku, które miały się ukazać w nowym zbiorze Szabes? Z przekazów wiemy, że dotarła do dzielnicy zamkniętej, zamieszkała przy ulicy Franciszkańskiej 12, gdzie nadal spotykali się poeci Warunki, w jakich zamieszkali i prozaicy. Przetrwała tam do 1944 roku, wysiedleni Żydzi, były kosz- wywieziona do Auschwitz, zginęła w komorze gazowej razem z mężem, córką marne. Ścisk, brud. Do tego i kilkumiesięczną wnuczką. Scenariusz powtarzalny w większości głód, zimno, często morderprzypadków. Z sunącego w zimowy cza praca. Większość z osób wieczór, otoczonego uzbrojonymi nieidących wówczas w tłumie nie mieckimi żołnierzami tłumu, prawie nikt przeżyła nawet dwóch lat. nie przeżył wojny. Scenariusz powtarzalny w większości przypadków. Kiedy doszli do Piotrkowskiej, natknęli się pewnie na tych, którzy opuszczali Pietrynę. Niektórym udało się wziąć jakieś walizki, tobołki, część rzeczy rozsypywała się po drodze. Wtedy – jak pisze Mostowicz – „z bram ledwo widocznych domów wysuwały się […] ciemne postacie i szybko do worków i koszów ładowały to, co pozostało”. Niektórzy nie docierali do punktu przeznaczenia. Chorzy, słabi, zostawali po drodze: „na kamieniach podwórka leży starszy człowiek. W narzuconej na piżamę marynarce. Ktoś życzliwy podłożył mu pod głowę poduszkę. A głowa ta poduszki już w zasadzie nie potrzebowała. Była do połowy zmiażdżona kolbą karabinu […]. W oknie na parterze stoi jakaś kobieta i płacze […], samo wyglądanie oknem jest aktem odwagi. Z oficyny wychodzi inna kobieta, również Polka, klęka obok konającego i modli się”. Może dostrzegł ją Dawid Helman, opuszczający wraz z żoną Pauliną mieszkanie przy Piotrkowskiej 68? Lekarz laryngolog, służący w oddziale czołgów 31 Pułku Strzelców Kaniowskich, specjalista Instytutu Leczenia Radem Łódzkiego
na stronie obok: fot. Piotr Kaźmierczak
Joanna Sikorzanka reportaż
Towarzystwa Zwalczania Raka, zastępca prezesa Izby Lekarskiej, esperantysta. Może towarzyszył mu w tej wędrówce na Bałuty Karol Neumiller, księgarz i wydawca, wiceprezes Związku Księgarzy Polskich w Łodzi, mający na koncie publikacje z dziedziny prawa karnego i cywilnego, medycyny oraz historii i krytyki literackiej? Piotrkowska 61 – to był jego adres. Tam też prowadził księgarnię i wypożyczalnię książek. Czy znał Sala Opatowskiego, kolegę po fachu, starszego o kilka lat, mieszkającego przy Piotrkowskiej 87? Słownik biograficzny Żydzi dawnej Łodzi podaje, że Salo był znanym „z szerokiego gestu […] miłośnik[iem] teatru, pokrywał niekiedy koszty całego spektaklu, polecając artystom grać dla nielicznej widowni, nie dla rozgłosu, lecz po to, by nie odwołano przedstawienia z powodu braku publiczności”. To dzięki niemu ukazała się Rewolucja w Niemczech z ilustracjami Artura Szyka, którego wspomagał finansowo. To on także sfinansował debiutancki tom wierszy Juliana Tuwima Czyhanie na Boga. Czarni, chytrzy, brodaci, Z obłąkanymi oczyma, W których jest wieczny lęk, W których jest wieków spuścizna… Ludzie, Którzy nie wiedzą, co znaczy ojczyzna, Bo żyją wszędy, Tragiczni, nerwowi ludzie, Przybłędy.
Przybłędy? Jak Lajb Berman, poeta i satyryk, autor zabawnych humoresek pisanych na święto Purim i Chanukę, adres – Piotrkowska 109? Izrael Czerchowski – Piotrkowska 33
ŁÓDŹ KONKRETNA 91
ŁÓDŹ KONKRETNA
reportaż
Joanna Sikorzanka
92
– piszący szkice i reportaże w „Najer Fołksblat” i „Arbajter Cajtung”? Lekarz chorób kobiecych, ordynator bezpłatnego ambulatorium w Szpitalu Żydowskim fundacji małżeństwa Poznańskich i kliniki dla położnic, Szymon Druebin, Piotrkowska 124? Abram Kacenelson, neurolog z Piotrkowskiej 82, aresztowany przez Niemców już w 1939 roku za „wrogi stosunek do volksdeutschów” i osadzony w więzieniu na Radogoszczu? Dentystka Helena Pruss, prowadząca praktykę we własnej klinice chorób zębów i jamy ustnej przy Piotrkowskiej 142? Fulek Zelwer, związany z organizacją pionierską Hanoar Hacyjoni, mieszkający z rodzicami i rodzeństwem przy Piotrkowskiej 38? Podobno w Auschwitz, dokąd trafił po likwidacji getta, organizował wśród kolegów więźniów nauczanie Biblii. Oznaczony numerem 110242, nie przeżył. Bernard Krokocki, adres Piotrkowska 182? Na zdjęciu widzimy go z żoną Rozalią, synem Szlamą i małą córeczką, Bellą. Pewnie to zdjęcie nieśli ze sobą w marszu na ulicę Limanowskiego – Alexanderstrasse, gdzie zostali zakwaterowani. Może mieli to szczęście, że trafiło im się mieszkanie z bieżącą wodą? W większości getto było jej pozbawione. Warunki, w jakich zamieszkali wysiedleni Żydzi, były koszmarne. Ścisk, brud. Do tego głód, zimno, często mordercza praca. Większość z osób idących wówczas w tłumie nie przeżyła nawet dwóch lat. Chorzy i starsi wysyłani byli do obozu w Chełmnie. Po tak zwanej wielkiej szperze także dzieci. Do czasu likwidacji getta w sierpniu 1944 roku pozostało ich już niewiele, deportowano ich do Auschwitz. Ocalała garstka. Szukam ich śladów. W książkach, fotografiach, na ulicach. W pamięci. Ta ostatnia jest zawodna, niedoskonała. Moja warszawsko-wileńska rodzina znalazła się w Łodzi kilka lat po wojnie, w 1956 roku zamieszkaliśmy przy ulicy Narutowicza 58. Jak przez mgłę przypominam sobie opowieści na podwórku, że „tu mieszkali Żydzi, więc na pewno gdzieś jest ukryte złoto”. Nasi rodzice zbywali to machnięciem ręki – bzdury! Nie szukaliśmy więc z bratem skarbów, ale ile razy
Joanna Sikorzanka reportaż
schodziliśmy do piwnicy po węgiel, z uwagą przypatrywaliśmy się okopconym ścianom – może przetrwały tam jakieś napisy? Nie było ich. Nie znaleźliśmy też żadnych śladów na drewnianym strychu, gdzie trzeba było zginać się w kabłąk, bo był tak niski. Dopiero po spotkaniu z Arnoldem Mostowiczem zaczęłam zastanawiać się, czy strych mógł być dobrym miejscem na kryjówkę. Może tam, za ścianą? A może piwnicę dałoby się jakoś zamurować? Ale to potem, na razie są lata sześćdziesiąte, a ja bawię się na boisku z koleżanką, która ma jakieś dziwne nazwisko i rude włosy. Jadę na obóz harcerski nad Pilicę, pewnego dnia przyjeżdża do nas grupa ciemnowłosych, rozśpiewanych i roztańczonych kolegów. Przy ognisku, wieczorami, bierzemy się pod ręce, „hava, nagila hava” – niesie się po lesie. Przybyli tworzą zastęp pod nazwą „Bolkowe Woje”, niektórzy dorośli podśmiewają się z tego. Rok później, w marcu, pani od historii mówi: „dziewczynki – szkoła jest żeńska – lekcje są odwołane na kilka dni, lepiej nie wychodźcie Wolę sobie ich wyobrażać na ulicę”. Na pobliskim placu Dąbrowskiego odbywają się jakieś wiece. Już nigdy nie w domu, w moim domu, a nie spotkam się z kolegami z obozu. Koleżanki wśród tłumu zdążającego do z boiska też nie ma. Rodzice przyciszonym głosem rozmawiają o znajomych z Instytutu getta. Włókiennictwa, którzy nagle musieli wyjechać. „Szkoda – słyszę. – Wielka szkoda”. Według statystyk w 1969 roku w Łodzi został niecały tysiąc Żydów. 1%. Słownie: jeden procent. Mijają lata. Moje miasto nie pamięta. Musi minąć dwadzieścia lat, by zaczęło sobie przypominać. I mija
na stronie obok: fot. Piotr Kaźmierczak
ŁÓDŹ KONKRETNA
W niektórych miejscach pojawiają się pamiątkowe tablice. W witrynach księgarń – książki o łódzkich Żydach, artykuły w prasie. Już mówi się o tym, że dzisiejsze Bałuty, ich starsza część, to zachowane – prawie bez zmian – getto. Chodzę po nim z Julianem Baranowskim, historykiem z Archiwum Państwowego; stworzymy potem razem radiowy reportaż www.Ślady. Przyjeżdżają do swojego rodzinnego miasta ocalali. „Ocalali – podkreślają niektórzy – nie: ocaleni”. Zaczyna działać Centrum Dialogu im. Marka Edelmana. Dobrodziejstwem okazuje się Internet, gdzie znaleźć można wiele archiwalnych dokumentów. Sekunda – i już są. Mieszkańcy domu przy ulicy Narutowicza 58. Właściwie nie powinno to być dla mnie zaskoczeniem, a jednak jest. To niewielki dom, dwupiętrowy, dwie klatki, razem dwanaście mieszkań. A w nich – według stanu z 1939 roku – Chana Aronowicz, Sindel Berlas, Icek Ejdlich, Frajda Friedman, Gitla Gottdank, Fabian Harkawy, Mendel Kalski, Froim Kantor, Chaim Kupfer. Chana i Gitla były nauczycielkami, być może pracowały w Gimnazjum Żeńskim
93
ŁÓDŹ KONKRETNA
reportaż
Joanna Sikorzanka
94
Towarzystwa Szkół Żydowskich przy niedalekiej ulicy Piramowicza? A może w jednej ze szkół podstawowych zwanych „szabasówkami”? Raczej nie w prywatnej szkole Janiny Czapczyńskiej, która mieściła się w tym samym podwórku, naprzeciwko. Frajda była modystką, może zamawiały sobie u niej kapelusze? Froim i Icek to biuraliści, pewnie zatrudnieni w żydowskich firmach. Mendel był krawcem, być może należał do cechu krawieckiego przy Piotrkowskiej. A Chaim, stolarz, czy miał swój warsztat tam, gdzie potem były drewniane komórki? Jeszcze Fabian, technik. I Sindel Berlas, jak podaje księga adresowa – „dr. naucz.”, którego wcześniejsze ślady odnalazłam dzięki Podkarpackiej Bibliotece Cyfrowej. W Sprawozdaniu dyrekcyi C.K. Wyższego Gimnazyum z językiem wykładowym polskim w Tarnopolu za rok 1912 jego nazwisko widnieje wśród uczniów klasy 8a. Jak trafił do Łodzi? Historyk z Centrum Badań Żydowskich UŁ, dr Jacek Walicki, uważa, że to typowy schemat kariery Galicjan – dobrze wykształconych, z tytułami naukowymi, chętnie zatrudniano na ziemiach byłego Królestwa Polskiego. Berlas prawdopodobnie ukończył uniwersytet w Krakowie albo we Lwowie. Wiele wskazuje na to, że pracował jako nauczyciel w Gimnazjum Męskim Towarzystwa Szkół Żydowskich przy Magistrackiej w Łodzi, do którego uczęszczał Arnold Mostowicz. I Ary Szternfeld. Wolę sobie ich wyobrażać w domu, w moim domu, a nie wśród tłumu zdążającego do getta. Chana i Gitla mogą sprawdzają prace domowe uczniów. Kto krząta się po domu – matka? Rodzeństwo? Chaim wrócił ze stolarni, już pewnie czeka obiad przygotowany przez żonę. Frajda odkłada na półkę nowy fason kapelusza. Mendel trzyma w ustach szpilki, trzeba podpiąć nieco klapy w szykowanej dla klienta marynarce. Icek i Froim? Pewnie jeszcze nie wrócili do domu, po pracy poszli się przejść, może do restauracji? Fabian wchodzi po schodach, na piętro, może liczy stopnie tak samo jak ja? Najpierw jedenaście, półpiętro, potem dziesięć. Kto na niego czeka? Dzieci? A Sindel Berlas? Może zajmował mieszkanie pod numerem 12, nasze? Cztery pokoje, długi korytarz, duża kuchnia zaraz przy wejściu, mały składzik, łazienka. W pokojach piece. Te same kafle grzały nam plecy? Spoglądaliśmy przez te same okna? Może w opalanej węglem kuchni czekał w szabat czulent? Doktor Berlas przymyka oczy, wspomina tarnopolskie gimnazjum, lekcje greki i łaciny, a także języka polskiego. I jedno z „zadań maturycznych”, jakie stało przed zdającymi egzaminy: „Zinterpretuj słowa Zygmunta Krasińskiego – »Wszędzie, wszędzie na planecie / Braci moich ryty ślad…«”. To „Psalm miłości”. Czarni. Chytrzy. Brodaci. W 2016 roku w Łodzi jest około trzystu Żydów. 0,04%.
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Joanna Sikorzanka reportaż
Bibliografia: A. Kempa, M. Szukalak, Słownik biograficzny. Żydzi dawnej Łodzi, t. 1–5, Łódź 1999–2007. A. Mostowicz, Łódź, moja zakazana miłość, Łódź 1999. A. Mostowicz, Żółta gwiazda i czerwony krzyż, Warszawa 1988. Sprawozdania wojewody łódzkiego. Rok 1938, Łódź 2012. M. Urbanek, Tuwim. Wylękniony bluźnierca, Warszawa 2013.
ŁÓDŹ KONKRETNA
esej
Wiesław Przybyła
96
Józef Roth w Łodzi Czy mieszkał w hotelu Savoy? „Będąc w Łodzi, nie umiałem się oprzeć pokusie napisania Hotelu Savoy, najlepszej mojej książki”1 – to Józef Roth zakomunikował w wywiadzie dla „Wiadomości Literackich” w 1936 roku, czyli po trzynastu latach od powstania powieści. Gabriel Dan, główna postać i narrator Hotelu…, w pierwszym zdaniu oznajmia: „Zajechałem o dziesiątej godzinie przed południem do hotelu »Savoy«. Postanowiłem wypocząć parę dni lub z tydzień”2. Czy pisarz podarował bohaterowi własne przypadki łódzkie, może nawet hotelowe doświadczenia z pobytu przy ulicy Traugutta? Ustalić to niełatwo, zwłaszcza że autor Antychrysta należał do tych uroczych twórców, którzy projektują wiele pracy dla swoich przyszłych biografów. Konfabulacja, mitomania i autoheroizacja były wpisane w wypowiedzi de se ipso Rotha, a współcześni, nie bez nuty uwielbienia, podchwytywali bajania na przykład o „prawdziwym” ojcu czy „walce” w wojnie światowej. Trafne jest spostrzeżenie, że pisarz „nie widział różnicy między życiem a fikcją, liczyła się sama historia i jej opowiadanie”3. Interferowanie dwóch porządków – biograficznego i artystycznego – oczywiście dziwić nie powinno, gdyż jest świętym prawem, a nawet emancypującym zobowiązaniem twórców, ale stoi na zawadzie w odtworzeniu łódzkich ścieżek Rotha. A bardzo byśmy chcieli je poznać. W niezwykle ciekawym Liście do Gustawa Kiepenheuera pisarz wyznaje: „Moje życie uchwytne bardziej w przestrzeni niż w czasie”4. Miał pewnie na myśli „wieczny tranzyt”, w którym było mu dobrze i w którym czuł się jak w domu. Najwymowniejszym tego świadectwem jest zdjęcie z 1926 roku wykonane na peronie kolejowym. Roth siedzący na walizce, w tle wagon bagażowy, wieczna gotowość do podróży, permanentne pielgrzymowanie, wschodniożydowski Ulisses5. Przestrzeń się zmienia i ma znaczenie w dziełach i życiu pisarza. Inaczej z czasem, który – podobnie jak rytm małych galicyjskich miasteczek spoczął na kole – skończył się wraz z odejściem Najjaśniejszego Pana. Chronos umarł, topoi wciąż istnieją. Nienadaremno apologeta Monarchii tkwił w przekonaniu, że Austria nie jest tylko 1 T.N. Hudes, Legitymista Joseph Roth, „Wiadomości Literackie” 1936, nr 11, s. 3. 2 J. Roth, Hotel Savoy, przeł. I. Berman, Łódź 2012, s. 3. 3 M. Sokołowicz, Galicyjski raj utracony. Wielokulturowa wizja Galicji przełomu wieków w pismach Josepha Rotha, „Galicja. Studia i Materiały” 2016, nr 2, s. 269. 4 J. Roth, List do Gustawa Kiepenheuera, [w:] Samotny wizjoner. Joseph Roth we wspomnieniach przyjaciół, esejach krytycznych i artykułach prasowych, red. E. Jogałła, przeł. P. Krzak, Kraków–Budapeszt 2013, s. 21. 5 Zob. S. Pesnel, Une fragile recréation. Les espaces multiculturels dans l’oeuvre romanesque de Joseph Roth, „Études Germaniques” 2007, nr 245, s. 92.
Wiesław Przybyła
ŁÓDŹ KONKRETNA
6 C. Magris, Joseph Roth, [w:] Samotny wizjoner…, s. 221. 7 H. Lunzer, V. Lunzer-Talos, Joseph Roth. Leben und Werk in Bildern, Köln 2009, s. 125. 8 V. Morgenthaler, „In zeitlicher Nachbarschaft“ zur „Aufhebung des Ausnahmezustandes“. Joseph Roths „Hotel Savoy” in der „Frankfurter Zeitung”, „Jahrbuch zur Kultur und Literatur der Weimarer Republik” 2009, nr 13/14, s. 57.
esej
państwem, tylko ojczyzną czy tylko narodowością – Austria jest religią, a religia czasowi nie podlega. Trzeba zatem widzieć Rotha jako człowieka szczęśliwego na tym peronie, z czołem ocienionym od kapelusza, papierosem w ręku. Los jego to klasyczna w tradycji zarówno żydowskiej, jak i w dwudziestowiecznym doświadczeniu politycznej bezdomności figura der ewige Wanderer… Można Rotha posądzić o ekstrawagancki i efektowny eskapizm, może nawet o artystowską pozę, ale ta jego pogodna deziluzja ma przecież głęboki sens. Wykładnią Rothowego sposobu istnienia po upadku Monarchii są może słowa świetnego Claudio Magrisa: „Gdy cesarstwo znikło, zginęły wszystkie wartości: gwarancje życia stabilnego i bezpiecznego, drogocenna przyjemność przeżywania każdego dnia”6. A skoro życie niestabilne, to po co je zakorzeniać niczym starosta von Trotta w jednym miejscu? Wielokrotnie podkreślano, że autor Wykładnią Rothowego spoKrypty kapucynów był typem pisarza nomasobu istnienia po upadku dycznego, co oczywiście nie jest wyjątkowe w biografiach literackich (nasz Sienkiewicz Monarchii są może słowa wiecznie w drodze!), ale permanencja świetnego Claudio Magrikolejowo-hotelowego modelu egzystencji Rotha nie daje się porównać z żadnym sa: „Gdy cesarstwo znikło, innym życiorysem pisarskim w XX wieku. zginęły wszystkie wartości: „To odpowiadało jego nastawieniu do życia. gwarancje życia stabilnego Nie tęsknił za bezpiecznym schronieniem czy stałym miejscem pobytu, ani żeby tam i bezpiecznego, drogocenna pracować, ani też prowadzić spokojne życie przyjemność przeżywania rodzinne”7. Jak słusznie zauważył jeden z badaczy, dzieło i proza stopiły się w przy- każdego dnia”. padku Rotha w Struktur des Transitorischen 8. Zapewne i wczesnopowojenna Łódź stała się jednym z pierwszych przystanków pisarza w jego europejskiej tułaczce, po części wynikającej z dziennikarskiego fachu, po części ze świadomego wyboru. Józef Wittlin wyraźnie zaświadczał, że Roth, pisząc pierwszą powieść, wzorował się na łódzkich realiach, co wiedzie nas ku domniemaniu, że Łódź, a osobliwie hotel Savoy, poznał przed 1923 rokiem. Być może zatrzymał się na dni kilka w polskim Manchesterze, kiedy z frontu wschodniego wracał do ojczyzny. Z pewnością jeszcze w sierpniu walczył w Galicji Wschodniej. Następnie wedle jego relacji – ale tu weźmy niemałą poprawkę na
97
ŁÓDŹ KONKRETNA
esej
Wiesław Przybyła
98
konfabulacyjne talenty pisarza – przesiedział pół roku w niewoli rosyjskiej, by po jej opuszczeniu przez dwa miesiące walczyć w szeregach Armii Czerwonej (sic!). Czy wracał do Wiednia via Łódź? Sam wspominał, że wracał „drogą okrężną, przez dziesięć dni – z Podwołoczysk do Budapesztu, stamtąd do Wiednia”9. Trudno uwierzyć, że nadłożywszy raz tyle drogi, dotarłby wtedy do centralnej Polski. W 1928 roku w reportażu Rosyjskie relikty. Przemysł tekstylny w Łodzi także lokuje pierwsze zetknięcie się z miastem na okres wojny: „Znam je jeszcze z wojny. Wtedy ledwie się o nie otarłem, ale przypominam sobie, że zachowało własną atmosferę w większym stopniu niż wszystkie inne miasta Wschodu w czasie wojny”10. Słowa te brzmią wiarygodnie, bo nie są jedynie prostym przytoczeniem faktu, ale przywołują impresje Rotha sprzed około dekady. Jarosław Skowroński, autor przedmowy do łódzkiego wydania Hotelu Savoy, formułuje ciekawą hipotezę, że austriacki prozaik mógł mieć na myśli wojnę polsko-bolszewicką, a nie powrót z rosyjskiej niewoli11. Istotnie, Roth – podówczas dziennikarz „Neue Berliner Zeitung” – w lipcu 1920 roku znalazł się w Polsce i w roli sprawozdawcy z wojny polsko-bolszewickiej popełnił dziesięć artykułów. Pisał arcyciekawe reportaże wojenne z Królewca, Olecka, Ełku i Olsztyna, datowane od 27 lipca do 9 sierpnia12. Czy jadąc na Warmię, czy też wracając do Berlina, zatrzymał się w Łodzi, tego nie rozstrzygniemy na podstawie dziś dostępnych źródeł. Supozycja Skowrońskiego nie do końca przekonuje, zwłaszcza że Roth we wspomnieniu o Łodzi nie pierwszy i nie ostatni raz utrwala własną wojenno-martyrologiczną legendę opartą w większej części na mistyfikacji13. Trudno też przypuszczać, że słowa Krieg pisarz nie użył na oznaczenie wielkiej wojny światowej, to do niego niepodobne. Istnieje jednak spore prawdopodobieństwo, że Roth przyjechał do Łodzi już po zakończeniu wojny, może nawet na początku lat dwudziestych, ale w celach mitotwórczych przesunął czas pobytu w tym, jak go nazwał, Etappenstadt. Trzeba zresztą przyznać, że okres od końca wojny aż do późnej jesieni 1919 roku stanowi białą plamę w życiorysie Rotha. Przez ponad rok mogło się wiele w jego wędrówkach wydarzyć, zwłaszcza że sprzyjała temu rozwichrzona powojenna rzeczywistość14. A może Roth odwiedził Łódź dopiero po 1924 roku, czyli po napisaniu Hotelu Savoy?15 Taki domysł jest uprawniony, jeśli uwierzymy słowom aktora i reżysera 9 J. Roth, List do Gustawa Kiepenheuera, [w:] Samotny wizjoner…, dz. cyt., s. 23. 10 J. Roth, Rosyjskie relikty. Przemysł tekstylny w Łodzi, [w:] tenże, Listy z Polski, przeł. M. Łukasiewicz, Kraków–Budapeszt 2018, s. 83. 11 J. Skowroński, Przedmowa, [w:] J. Roth, Hotel Savoy, przeł. I. Berman, Łódź 2012, s. XIII–XIV. 12 J. Roth, Das journalistische Werk. 1915–1923, Köln 1994, s. 300–321. 13 L. Wilhemer, Transit-Orte in der Literatur. Eisenbahn – Hotel – Hafen – Flughafen, Bielefeld 2015, s. 145. 14 I. Bartoszewska, Łódź i sprawy polskie w twórczości Josepha Rotha, [w:] Wizerunek Łodzi w literaturze, kulturze i historii Niemiec i Austrii, red. K.A. Kuczyński, Łódź 2005, s. 112, 114. 15 Zob. J.-F. Battaglia, Joseph Roth und Polen, [w:] Österreichisch-polnische literarische Nachbarschaft.
Wiesław Przybyła esej
Józefa Mayena, który wiele opowiadał mu o samym hotelu, o swojej w nim bytności, „w szczególności o artystach cyrkowych”, opisanych „częściowo wiernie” w powieści16. Sam Mayen dysponował obrazami Łodzi, jako że od lata 1919 roku występował w Teatrze Polskim, a potem w Teatrze Miejskim w Łodzi.
Materiały z konferencji (Poznań 30.11–2.12.1977), red. H. Orłowski, Poznań 1979, s. 106. 16 List Józefa Mayena do Hermanna Kestena. Cyt. za: J. Skowroński, dz. cyt., s. XIII. 17 D. Bronsen, Joseph Roth. Eine Biographie, Köln 1993, s. 142. 18 Briefe aus Polen w formie jednolitego zbioru ukazały się wiele lat po śmierci autora w wydaniu dzieł Rotha pod redakcją H. Kestena z 1976 roku. 19 J. Roth, S. Zweig, „Jede Freundschaft mit mir ist verderblich”. Briefwechsel 1927–1938, red. M. Rietra i R.J. Siegel, Göttingen 2011. 20 J. Roth, Wyjazd i przyjazd, [w:] tenże, Listy z Polski, dz. cyt., s. 62.
ŁÓDŹ KONKRETNA
Niezwykły reportaż Bardzo wątłe są podstawy faktograficzne, aby Hotel Savoy nazwać dziełem choćby po trosze autobiograficznym17. Nie zmienia to jednak faktu, że łódzkie koneksje Rotha są wcale niewątłe. Jako się rzekło, pisarz-dziennikarz popełnił w 1928 roku reporterski opis miasta, który wszedł potem do tomu Listy z Polski. Kilka miesięcy temu Briefe aus Polen przetłumaczyła Małgorzata Łukasiewicz, a wydała oficyna Austeria, kontynuując chwalebne dzieło reedycji pism autora Ucieczki bez kresu18. Listy są wprawdzie częścią żmudnej i pogardzanej przez pisarza roboty dziennikarskiej, ale stanowią ciekawe świadectwo oglądu wczesnopowojennej Polski przez obcokrajowca, a jednocześnie „wygnańca z Utopii”. „Journalistik. Ekelhafte Arbeit. Demütigung” – pisał Roth o własnych reporterskich dokonaniach w liście do Stefana Przyjechał zatem Roth do Zweiga19. Zostawmy jednak na boku jego Polski, by przez kilka tygoidiosynkrazję do „wstrętnej roboty” i przeczytajmy, co zoczył w Łodzi ten, który opisał dni podróżować „po starej ją w świetnym Hotelu Savoy. ziemi i po nowym państwie”. Przyjechał zatem Roth do Polski, by przez kilka tygodni podróżować „po starej ziemi Przybył tu po to, by – jak i po nowym państwie”. Przybył tu po to, by przystało na czołowego – jak przystało na czołowego felietonistę felietonistę Europy – „demenEuropy – „dementować slogany, kursujące na temat Polski, i przekazywać wiedzę”20. tować slogany, kursujące na 19 lipca 1928 roku we „Frankfurter Zeitung” temat Polski, i przekazywać ukazał się kolejny list z Polski zatytułowany Russische Überreste – die Textilindustrie in wiedzę”. Lodz. Łódzki obrazek poprzedza znakomita i błyskotliwa analiza polskiego (choć porosyjskiego de facto) demona biurokratyzmu, czającego się w nadmiarze urzędników i dekretów, w zupełnie inercyjnej
99
ŁÓDŹ KONKRETNA
esej
Wiesław Przybyła
100
manii kontrolowania wszystkiego i wszystkich, ewidencjonowania jednostkowych istnień obywateli. Roth mieszka w Łodzi w komfortowym hotelu, skąd wyrusza na codzienne obserwacje miasta, które hałaśliwie zarabia pieniądze. Pierwszy dziennikarski kadr nie zaskakuje – „polski Manchester” to mekka merkantylizmu i przestrzeń zdobywców, którzy ciągnęli i ciągną zewsząd, aby pokłonić się mamonie. Pisarz przegląda album ze zdjęciami z połowy XIX wieku, z czasu, kiedy tekstylna Łódź się rodziła. „Były to portrety niemieckich właścicieli tkalni i przedsiębiorców, którzy przybyli tu z Saksonii i Westfalii i których spadkobiercy posiadają dziś największe tkalnie na kontynencie. Oni sami, przodkowie, spoczywają w komfortowych kryptach na cmentarzu, pod monumentalnymi nagrobkami, nawet po śmierci reprezentacyjni i dysponujący zaświatową zdolnością kredytową. Mieli surowe kupieckie oblicza, wyrzeźbione przez protestantyzm, sumienność i Gustava Freytaga”21. W tym wspaniałym fragmencie warto zwrócić uwagę na przywołaną postać Freytaga, apologety pruskiego porządku. Ten zapomniany dziś pisarz dość efektywnie wpoił w niemieckie umysły stereotyp Polaków-Indian i Polski zamieszkanej przez hordy dzikusów. Polska w pismach autora Winien i ma modelowo wręcz nadawała się na dzieło niemieckich kolonizatorów, niosących cywilizację, pokój i ład22. Wszak, jak pisał oczadzony antypolonizmem (jak i antysemityzmem) Freytag: „Es gibt keine Rasse, welche so wenig das Zeug hat, vorwärtszukommen und sich durch ihre Kapitalien Menschlichkeit und Bildung zu erwerben, als die slawische”23. Skojarzenia są tak oczywiste, że trudno je artykułować. Rzecz jasna germanofob Roth wkład świeżo wzbogaconych niemieckich lodzermenschów w rozwój miasta ocenia z właściwą sobie ironią, nawet jeśli niemieccy przedsiębiorcy mogli zaszczepić quantum protestanckiego etosu pracy wśród tubylczego warcholstwa. Roth powtarza w reportażu z 1928 roku dość powszechną obserwację Łodzi jako miasta bez kanalizacji. To zapóźnienie cywilizacyjne akcentował zresztą w Hotelu Savoy („Die Stadt, die keine Kanäle hatte, stank ja ohnehin”). Obrazem cuchnących ścieków inicjuje dziennikarz kapitalny rzut na łódzką promenadę: „Środkiem ulicy równy rząd srebrzystych latarni. U wejścia do kin mój czarujący Harry Liedtke. Elegancja trzypiętrowych domów niczym przy Kurfürstendammie. W sąsiedztwie małe parterowe domki z desek, kryte gontem: farmerska zabudowa z Dzikiego Zachodu. Kilka restauracji i kawiarni w imperialnym stylu lat dziewięćdziesiątych. Obok drewniane budki z wodą sodową, gdzie czarne żydowskie dziewczęta obsługują kurek wielkiego miedzianego kotła. Na skrzyżowaniach policjanci 21 J. Roth, Rosyjskie relikty. Przemysł tekstylny w Łodzi, dz. cyt., s. 84. 22 Zob. I. Surynt, Badania postkolonialne a „Drugi Świat”. Niemieckie konstrukcje narodowo-kolonialne XIX wieku, „Teksty Drugie” 2007, nr 4. 23 G. Freytag, Soll und Haben. Roman in sechs Büchern, Berlin b.r.w., s. 305.
Wiesław Przybyła
Rotha spojrzenie na Łódź
esej
z białymi pałeczkami. W błękitnym cieniu drzew wzdłuż ulicy podniecone, ciemne manewry giełdowe Żydów o średniowiecznym wyglądzie, czarne brody pod czarnymi czapkami o stromym i o wiele za krótkim daszku, który zakrywa czoło aż po nos, a oczy nie tyle ocienia, ile zasłania”24. Wszystkie komponenty tego malunku pokazują w istocie dwa oblicza miasta: postęp i zacofanie. Oznaką wielkoświatowego blichtru nuworyszowskiej koterii jest elegancja kobiet. Passus o paryskiej galanterii tutejszych dam jest bodaj najczęściej cytowanym fragmentem łódzkiego reportażu Rotha. Autor pokazuje przyrost kapitału fabrykanckiego wraz z jego wszystkimi możliwościami i nadziejami. Brodaci żydowscy parweniusze prowadzają więc ulicą Piotrkowską salonowe żony kształcone w szwajcarskich pensjach. Oni sami najczęściej nie są wielkimi i wiecznymi krezusami. Radzą sobie w rozmaity sposób: „Jeden ma pomieszczenie, drugi maszyny, trzeci surowiec, czwarty handluje”25. A przecież i tak wszystko zależne jest od ruchawki rynku, która może w jednej chwili skazać miejscowych patrycjuszy na bankructwo, a robotników pogrążyć w niewyobrażalnej nędzy.
Rzecz jasna germanofob Roth wkład świeżo wzbogaconych niemieckich lodzermenschów w rozwój miasta ocenia z właściwą sobie ironią, nawet jeśli niemieccy przedsiębiorcy mogli zaszczepić quantum protestanckiego etosu pracy wśród tubylczego warcholstwa.
24 J. Roth, Rosyjskie relikty. Przemysł tekstylny w Łodzi, dz. cyt., s. 85. 25 Tamże, s. 86. 26 K. Frejdlich, Uśmiech Ariadny. Antologia reportażu łódzkiego, od Oskara Flatta do Andrzeja Makowieckiego, Łódź 1973, s. 5.
ŁÓDŹ KONKRETNA
Konrad Frejdlich, twórca opracowania o reportażu łódzkim, powiada, że samo czytanie reportaży „przypomina nieco oglądanie fotografii, budzi ten sam typ skojarzeń, wyzwala świadomość uchwyconej na gorąco, ale jednocześnie utrwalonej na zawsze chwili”26. Niezaprzeczalnie Rosyjskie relikty lokują się w kategorii reportażu złożonego z fotokadrów oraz towarzyszących im komentarzy. Dzięki oszałamiającej technice pisarskiej Roth potrafił zbudować sugestywny konterfekt Łodzi. Cały tekst można by dać jako intersemiotyczne zadanie studentom malarstwa, a niechybnie odmalowaliby gwarną Łódź tamtych lat. A jednak trochę brak tu głębi. I trochę szkoda zaprzepaszczonej szansy na najlepszy reportaż o rodzimym Manchesterze…
101
esej
Wiesław Przybyła Efektowne sztychy Rotha przypominają impresje zaciekawionego etranżera, który albo nie chce, albo nie ma czasu, albo się nie fascynuje tematem. Wszystkie te powierzchowności i naskórkowe ujęcia można by tłumaczyć statusem przybysza z innego świata, gdyby nie dwie okoliczności. Pierwsza wiąże się z klasą dziennikarską i literacką Rotha, której nie trzeba szczególnie uzasadniać nikomu, kto czytał chociażby genialny zbiór Żydzi na tułaczce. Druga okoliczność ma charakter komparatystyczny. Otóż niemal w tych samych latach opisu Łodzi podjęli się dwaj świetni niepolscy pisarze: Alfred Döblin i Ilja Erenburg. Swoją drogą warto zwrócić uwagę na to, że Łódź jako sui generis unikat społeczno-gospodarczy na mapie Polski i Europy najczęściej, a może prawie zawsze, była przedmiotem zainteresowania pisarzy i żurnalistów niezwiązanych bezpośrednio z miastem. Przyjeżdżali tu oglądać organizm dziwnego miasta, nierzadko nie mając ku temu odpowiednich kompetencji analitycznych. Łodzi Józef Roth nie poznał, może nie zdążył poznać, a może jego nomadycznie usposobiona natura selekcjonowała ważkość stacji. Pewnego rodzaju dobrym kontrastem jest łódzki rozdział Podróży po Polsce Alfreda Döblina, który pracowicie – z użyciem ksiąg, raportów i mentorów – uzupełnił wiedzę o mieście i zdołał wyjść poza intelektualny banalizm w ocenie łódzkich spraw. Kiedy pisze: „Ta Łódź. Najwyraźniej fabryki rozwijają się szybciej niż ludzie”27, ma świadomość konkretnie zilustrowanych zjawisk, faktów popartych statystyką i tym podobnych. Ponadto Döblinowi Pewnego rodzaju dobrym nie wystarczyła obserwacja trotuarowa czy kawiarniana. On poszedł tam, dokąd kontrastem jest łódzki rozdział drzewiej chadzał Reymont, kiedy zbierał Podróży po Polsce Alfreda materiały do powieści. „Jestem w Łodzi: fabryki, Dziki Zachód, prowincja. Przemysł. Döblina, który pracowicie Podobno są tu nie tylko ogromne fabryki, – z użyciem ksiąg, raportów ale i stara tkalnia ręczna, prowadzona przez i mentorów – uzupełnił wiedzę Niemca. Szukam jej na Aleksandrowskiej. […] Spodziewałem się ciasnej, ubogiej o mieście i zdołał wyjść poza izdebki, wyobrażałem sobie, że to będą intelektualny banalizm w oce- chałupnicy, tymczasem w oficynie czeka prawdziwa mała fabryka, robotnicy nie łódzkich spraw. mnie i robotnice”28. To się nazywa prozaiczna metodyka reportera, który nie zadowoli się ułudą kadru, lecz ma siły i wolę zstąpić do siedliska, rozpoznać mechanizm czy choćby porozmawiać z ludźmi. Roth takiej pracy nie podjął. 27 A. Döblin, Podróż po Polsce, przeł. A. Wołkowicz, Kraków 2000, s. 265. 28 Tamże, s. 286.
102
Wiesław Przybyła
ŁÓDŹ KONKRETNA
29 I. Erenburg, Łódź biega nago po świecie…, „Głos Polski” 1928. 30 D. Bronsen, dz. cyt., s. 174. 31 K. Lipiński, Joseph Roth als „polnischer“ Autor. Seine Übersetzungen und seine Rezeption in Polen, [w:] Interpretation – Kritik – Rezeption, red. M. Kessler, F. Hackert, Stuttgart 1990, s. 192.
esej
A zaczytajmy się jeszcze przez chwilę w reportażu nieuleczalnego, ale wnikliwego socjalisty Ilji Erenburga. Jego świetny tekst Łódź biega nago po świecie… ukazał się w „Głosie Polskim” w tym samym roku, co list Rotha z Łodzi. Jaka tu różnica temperamentu, jakże inna temperatura wnikania do wnętrza miasta, jakież wreszcie kontrastowe przygotowanie faktograficzne! Erenburg z wielkim znawstwem, a nawet z dozą czarnego profetyzmu bezbłędnie ukazuje materię społeczno-ekonomiczną ówczesnej Łodzi. Jego portretowanie czy to ludzi, czy fabryk, czy łódzkiej ulicy podbudowane jest zawsze diagnozą, głębią, studiami przypadku. Cytowałem tu z reportażu Rotha konterfekt żydowskich fabrykantów. Sięgnijmy do Erenburga: „Oto ulica żydowskich tkaczy. Od poranka do nocy stoją przy swych ręcznych warsztatach. Zarabiają tygodniowo po dwadzieścia złotych. Można za te pieniądze kupić chleba i śledzia. Herbata? Nie, na herbatę nie starcza. A jeśli się po chlebie i śledziu rodzi pragnienie – można przecież pić wodę. I tak wciąż w kółko, rok, pięć lat, dziesięć lat, przez całe życie. Nerwowo szemrzą warsztaty, spieszą się tkacze, aby zarobić te dwadzieścia złotych, z których trzeba parę groszy odłożyć na śmiertelną koszulę (jakżeż może uczciwy Żyd umrzeć bez śmiertelnej koszuli?) – spieszą się tkacze: prędzej, prędzej!…”29. Prawda, że Erenburg był w Łodzi, a nie w mitograficznym panoptikum? Może się mylę, ale do Kominogrodu łatwiej przystaje weredyczny turpizm niż mitografia. Roth wyrzeźbił w kamieniu te postacie z Piotrkowskiej. Nawet jeśli pokazał ich groteskowość, nawet jeśli magnatów zrównoważył nędznikami, to jego tekst mógł co najwyżej zafascynować czytelnika „Frankfurter Zeitung” miastem-dziwadłem. Austriacki reporter po trosze skąpał Łódź w sztucznym słońcu, mimo sportretowania cuchnących wyziewów miasta czy robaczywych skutków społecznych kapitalizmu (vide nocne, alternatywne prace młodych tkaczek, marzących o pięknych trzewikach na swych powabnych nóżkach). Zgadzam się z biografem Rotha Davidem Bronsenem, że Listy z Polski w ogóle są „poniżej poziomu pisarza i czynią dość blade wrażenie”30. Ważna wydaje się uwaga Krzysztofa Lipińskiego, który niejako wytyka twórcy genialnej prozy, że spogląda na znajome mu sprawy obcymi oczyma niemieckiego korespondenta31. Dość powszechnie ocenia się te epistoły z Polski jako zadanie dziennikarskie wykonywane bez szczególnego zaangażowania osobistego, poniekąd na zamówienie, a pewnie i z głową zaprzątniętą osobistym dramatem rodzinnym pisarza, czyli pierwszymi objawami choroby psychicznej żony.
103
esej
Wiesław Przybyła Józef Roth stoi już na peronie łódzkiego dworca. Lipiec 1928 roku. Przed nim jeszcze dziewięć lat trudnego życia prywatnego, ale i w pełni zasłużonej chwały literackiej. Napisze wkrótce arcydzieła: Hioba, Marsz Radetzky’ego, Fałszywą wagę. Ale będzie pamiętał, jak wielce znaczący dla jego dojrzałości pisarskiej był Hotel Savoy. Może o tym myślał, kiedy odjeżdżał z „etapowego miasta” latem 1928 roku? Udamy się w następnym odcinku pod najbardziej rozsławiony adres literacki w Łodzi. W rocznicę narodzin Rotha, 2 września 2018 roku, na fasadzie hotelu Savoy odsłonięto tablicę upamiętniającą austriackiego wirtuoza prozy. Piękna i chwalebna to inicjatywa Pawła Zynera, konsula honorowego Austrii w Łodzi. A przecież do hotelu Savoy można przyjechać w jednej koszuli, a opuścić go jako możny pan z dwudziestoma walizkami…
Bartłomiej Król poezja
Mąż mężczyzna mężny męskość odmień to przez wszystkie przypadki gdy ona chciała a tobie zabrakło prawa jazdy viagry sensu w życiu czym się zajmujesz spyta jej matka lejąc ci rosół dobry jestem pijakiem ćpunem młodą polską tradycją i wzorem w tym kraju jest ksiądz albo diler mężczyzna mężny męskość
il. Krzysztof cHris Marciniak, na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
poezja
Bartłomiej Król Nauta wzmógł się ciepły wiatr na morzu widzisz łódź arka gdynia tonie budowałeś ją przez dwadzieścia lat krótko przez moment zaskoczył cię zapach dorsza w rybackiej wiosce lokalnych murzynów pociotków gotfryda gdy tuż po świcie ktoś otworzył ogień wszystkie pary zwierząt poszły się jebać na dno
Exodus
ŁÓDŹ KONKRETNA
jedyne pytanie zostać amatorem brukselki czy dżihadu skoro jedno i drugie śmierdzi jak materac w burdelu jak jelita rozwleczone po pustyni żwirowej zwie się erg lub inaczej zapomniałeś bo kto mieczem nie wojuje ginie na amnezję w okopie wydrapanym paznokciami na ścianie meczetu gdy tynk sypie się jak koks na wystawnym raucie gdzie możesz zdechnąć za rogiem po kryjomu
106
jedyne pytanie zostać czy z butą wodza ludów morskich wsiąść na tratwę i w butach bolszewika (onuca i sznurek) przebyć góry jebanego parnasu gdzie jest parnas czy koło berlina i czy są tam dilerzy i dobre kluby muezin techno remix czy tylko autostrada wyklęta i nagłówek w gazecie gdy już skończą się banknoty napalisz nią w piecu gdy skończysz żreć chleb ze swym własnym ogonem
Bartłomiej Król poezja
Spleen jak pisać wiersz pulsujący od wkurwienia jak robić cokolwiek gdy wszystko jest w porządku gdy wybaczę siedem razy i błąd czterysta cztery a jej poczytam ginsberga i otrzymam znów gałkę a chińscy robotnicy wciąż będą robotami a widzew rozbije znów duńczyków w proszek bo czas to płaskie kółko czas to płaskie kółko a jeśli się obesram to obesrany będę a wybaczę siedem razy i kosę wetknę w żebro a ginsberg robi loda to znane wszystkim fakty a chiński robotnik wciąż toczy maszyny a przed meczem wpierdalam do nochala proszek a kuśka mi nie staje i co tera chopie więc piszę wiersz pulsujący od wkurwienia gdy robię cokolwiek gdy wszystko jest w porządku
ŁÓDŹ KONKRETNA 107
Agnieszka Kowalska-Owczarek; fotografia
PROWINCJA OŚWIECONA
fot. Przemysław Owczarek
109
rozmowa
Nawet nie wiemy, jaki pisarz nam się zdarzył – o „Dziełach zebranych” Andrzeja Łuczeńczyka z Pauliną Łuczeńczyk i Wiesławem Przybyłą rozmawia Paweł Orzeł
Paweł Orzeł: Przed spotkaniem postanowiłem przejrzeć swoją służbową skrzynkę, żeby ustalić, kiedy dokładnie rozpocząłem z Pauliną rozmowy dotyczące wydania Dzieł zebranych jej ojca. Niestety, okazało się, że wiadomości sprzed dwunastu miesięcy trafiły do tajemniczego archiwum Outlooka, którego nie jestem w stanie znaleźć. I, oczywiście, nie wiem, co z tym zrobić… Paulina Łuczeńczyk: Na pewno był to wrzesień 2017 roku. Nie byłam już tak zaskoczona, jak wtedy, gdy pierwszy raz osoba z PIW-u zadzwoniła na telefon służbowy, który leżał na moim biurku w pracy. Rok to krótki czas na zebranie całego materiału i przepisanie wszystkich tekstów, jakie nie istniały w formie elektronicznej. Sama jestem zaskoczona, że stało się to tak szybko.
PROWINCJA OŚWIECONA
P.O.: Czy potrafiłabyś teraz wymienić najważniejsze etapy powstawania tej książki?
110
P.Ł.: Wiemy oboje, że jej wydanie to był twój pomysł, niezależny od różnych czynników zewnętrznych. Do wzrostu zainteresowania postacią mojego ojca przyczynił się w pewien sposób artykuł w „Gazecie Wyborczej” z kwietnia 2017 roku autorstwa Marcina Sendeckiego. Po jego publikacji najpierw odezwał się do mnie Wojciech Szot, który wyszedł z pomysłem, żeby wydać reedycję jednego z dzieł – Gwiezdnego księcia. Chciał to zrobić w małym wydawnictwie lubelskim. Później skontaktował się ze mną Wiesław Uchański z Iskier, ale z powodów organizacyjnych inicjatywa publikacji książki – również reedycji Gwiezdnego księcia – nie powiodła się. Potem zgłosiłeś się ty, Pawle. We wrześniu. Stwierdziłam, że to dobry pomysł, by wydać dzieła ojca w PIW-ie. P.O.: Wiesławie, gdybyś zarysował mapę współczesnych pisarzy polskich, gdzie umieściłbyś Łuczeńczyka? Wiesław Przybyła: Na razie na to pytanie nie odpowiem. Chciałbym najpierw podkreślić olbrzymie zasługi Pauliny, która po śmierci ojca stała się depozytariuszką
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł rozmowa
jego prozy i pamięci o nim. Gdyby nie ona, trudno byłoby doprowadzić do ukazania się tej reedycji – nawet tak wspaniałemu redaktorowi jak Paweł Orzeł. Wydanie Dzieł zebranych wymagało wielu zabiegów prawnych i formalnych, dotarcia do pozostałych spadkobierców – żony pisarza, Katarzyny, i rodzeństwa Pauliny: Alberta i Weroniki – ale nie będę tutaj rozwodził się nad szczegółami tej operacji. Pamiętam, że kiedyś, dawno, byliśmy na piwie z Pauliną i rozmawialiśmy o jej ojcu. Zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek ktoś jeszcze Łuczeńczyka wyda, przeczyta, porozmawia o nim… Paulina powiedziała wtedy, że to bardzo trudna literatura i w czasach, kiedy rządzą błyskotki, kiedy merkantylnie wydajemy to, co się sprzeda, Łuczeńczyk nie ma żadnych szans. Stało się zupełnie inaczej. Tobie, Pawle, również należą się podziękowania za to, że doprowadziłeś wspólnie z Pauliną do wydania Dzieł zebranych.
P.O.: Mieszkając w Warszawie, w okropnym środowisku literackim, o Łuczeńczyku słyszę od dwunastu lat, że „ktoś powinien go wydać, ktoś powinien wznowić, ktoś powinien coś zrobić”. Z ust Tadeusza Komendanta, Henryka Berezy… Warszawa ma coś na kształt swojej legendy czy opowieści o Łuczeńczyku. Henryk opowiadał mi o tajemniczym, wręcz ponurym czy mrocznym, mężczyźnie, który go odwiedzał. Pili wódkę i właściwie przez całe spotkanie milczeli. Henryk mówił, wspominając Łuczeńczyka: „Ty gówniarz jesteś, ty nie możesz wiedzieć, co to znaczy pomilczeć z tak wybitnym pisarzem”. Gdy Łuczeńczyk pierwszy raz pojawił się w redakcji „Twórczości”, nikt nie wiedział, kim do końca jest postać w czarnym płaszczu. Marta Zelwan, wtedy jeszcze Gdy Łuczeńczyk pierwszy raz Krystyna Sakowicz, opowiadała, że widziała go raz w życiu i miała nadzieję, że pojawił się w redakcji „Twórjej nie zauważył. Chciała się przed nim czości”, nikt nie wiedział, kim schować, uciec. Jest jeszcze szalenie do końca jest postać w czarciekawa anegdota Mariana Pilota… Pilot pracował wówczas chyba w re- nym płaszczu. Marta Zelwan, dakcji „Kultury”, niedaleko ulicy Foksal. wtedy jeszcze Krystyna SakoPrzyszedł tam mężczyzna w czarnym płaszczu, zapytał, który to Marian Pilot. wicz, opowiadała, że widziała Wskazali dosyć nieśmiało – to ten w kącie. go raz w życiu i miała nadzieŁuczeńczyk podszedł do Pilota, postawił wódkę na biurku i powiedział: „Panie Ma- ję, że jej nie zauważył. rianie, ja się muszę z panem napić”. I tak się zaczęła ich znajomość. I to jest zupełnie inna perspektywa niż w Lublinie, gdzie opisują Łuczeńczyka jako człowieka ciepłego, trochę nieśmiałego. P.Ł.: Wracając do tych rozmów, że „warto byłoby coś wydać” – w ostatnim czasie faktycznie trudno było przeczytać teksty mojego taty. Nawet na Allegro dało się
111
PROWINCJA OŚWIECONA
rozmowa
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł
112
znaleźć tylko Przez puste ulice, inne książki były już niedostępne nawet na rynku wtórnym. W Internecie jest jedno opowiadanie – „Jasne pokoje”, innych tekstów po prostu nie ma. P.O.: Kiedy ta książka się ukazała, spotkała mnie szalenie miła sytuacja. Na imieninach Kochanowskiego podszedł do mnie Wiesław Uchański i powiedział: „Orzeł, nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak ja się cieszę, że zrobiłeś tę książkę. Zdjąłeś ze mnie straszny ciężar”. Brutalnie oceniając, myślę, że obecnie istnieje już parę częściowo wykluczających się narracji wokół tej książki lub inicjatywy. Ale wróćmy do tej mapy pisarzy… W.P.: W którym miejscu umieściłbym Łuczeńczyka? Budowanie takich hierarchii nie ma większego sensu. Zacytuję Henryka Berezę: „Nawet nie wiemy, jaki pisarz nam się zdarzył”. To jest dobre zdanie. W jakiś sposób pominęliśmy, użyję dość wyświechtanych określeń, perłę, diament… To był pisarz tak bardzo oddzielny, tak oryginalny, tak dojrzały, tak niezwykły, że powinniśmy mówić nie o mapie polskiej literatury, ale literatury światowej. Stwierdzam to z pełną odpowiedzialnością, również jako człowiek, który nie do końca gustuje w literaturze samoograniczającej się – że tak ją nazwę. Wolę kolorowe rozbłyski Józefa Rotha, którym się zajmuję, ale Oskar Wilde mówił, że są książki dobrze albo źle napisane. Spędziłem ostatnie dwa tygodnie z Łuczeńczykiem – pięćset stron Dzieł zebranych i ponad sześćdziesiąt recenzji… Zobaczyłem w nim ogromną skalę literacką – jak pisał Tadeusz Komendant – to półzdanie, którego dopełnieniem jest śmierć, ta pozorna zwierciadlaność prozy, to niezwykłe prowadzenie narracji auktorialnej, ten konsekwentnie stosowany antypsychologizm. Spróbuję się popisać czczą erudycją i odpowiedzieć na pytanie, do kogo Łuczeńczyk jest podobny. Wszystkie moje typy są równie mądre, co głupie – mam do tego prawo. Jeśli chodzi o skalę niepowtarzalności, kojarzy mi się z Leopoldem Buczkowskim, ale też z Kafką, z jego Zamkiem przede wszystkim. Kojarzy mi się z Beckettem – łączy ich sposób myślenia o człowieku, o literaturze, o prowadzeniu narracji. Wszystko u Łuczeńczyka jest antyliteraturą, antyopowiadaniem – tak jak Molloy Becketta jest antypowieścią. To są właśnie te tropy. Zamknę moją wypowiedź cytatem z Berezy: „Bez sensu jest Łuczeńczyka porównywać z kimkolwiek – można go porównywać tylko z nim samym”. Wstrząsająca była dla mnie lektura jego debiutu, czyli Więzienia. Jeżeli ktoś w wieku dwudziestu czterech lat, w 1969 roku, za Gomułki, debiutuje czymś tak do końca przemyślanym, dojrzałym i niezwykłym, to co on może później zrobić? P.O.: Dotykamy kwestii, która przedstawiona była w filmie Adama Kulika Mroczne światy Andrzeja Łuczeńczyka – ciężko chory mówił, że chciałby mieć jeszcze dziesięć lat, żeby zrealizować to, co wymyślił.
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł rozmowa
P.Ł.: Gdy rozmawialiśmy wcześniej, Wiesław stwierdził, że jest to literatura równa – od początku do końca utrzymuje pewien poziom. Zgadzam się z tym, jednak dla mnie drugi tom opowiadań jest inny niż pierwszy, pokazuje rozwój – zresztą pierwszy tom dość często, krzywdząco dla autora, był interpretowany jako zbiór prostych opowiadań osadzonych w realiach lat sześćdziesiątych. P.O.: Wiele osób – mniej lub bardziej świadomie – nazywa tę twórczość „męską”, „surową”: mężczyźni popełniają morderstwa albo przygotowują się do nich, kobiety, poza pojedynczymi wyjątkami, właściwie nie istnieją albo są bardzo schematyczne, by nie powiedzieć „zredukowane”. Pomijając opowiadania „Niedzielne radio” lub „Córeczka”, w twórczości Łuczeńczyka nie ma psychologizacji kobiety. Paulino, jak tobie czyta się taką prozę?
P.O.: Brzmi to trochę jak słowa Żulczyka… Na YouTubie pojawił się dość dziwaczny i raczej męczący film: otóż Jakub Żulczyk właśnie jedzie ze znajomym samochodem, dużo przeklinają, odkrywają tajemnice świata – przynajmniej
PROWINCJA OŚWIECONA
P.Ł.: Rażą mnie takie interpretacje. Chociażby ta Jarosława Petrowicza, w której stwierdził, że jest to proza pełna przemocy wobec kobiet, ponieważ znajduje się w niej kilka dosyć brutalnych scen seksualnych. Irytuje mnie trochę to, że jest kilka wątków w twórczości mojego taty, na których najłatwiej się skupić, do których najłatwiej się przyczepić. A jeżeli chodzi o postać mojego taty, śmieszą mnie trochę takie wspomnienia, że pojawił się człowiek w czarnym płaszczu. To jest oczywiście budowanie legendy. Można się tym tylko bawić. Tata rozmawiał ze mną w domu, nie był milczącym i zgarbionym nad maszyną człowiekiem. Tata najczęściej pisał ręcznie, ale pisał również na czarno-pomarańczowej maszynie, na której z jednej strony nakleiłam naklejkę „Nie pij”, a z drugiej – „Nie pal”. Niestety, maszyna gdzieś zaginęła. Kiedy byłam dzieckiem, ojciec traktował mnie jak pełnoprawnego uczestnika rozmowy. Pamiętam, że gdy miałam osiem czy dziewięć lat, wyjaśniał mi fenomen przedstawienia światła na obrazie Rembrandta Straż nocna. Mój tata lubił malarstwo, muzykę, sport. Na pewno nie był człowiekiem zamkniętym w sobie, to jest jakaś łatka, którą dobrze jest przylepić do kogoś, by ten stał się postacią intrygującą. Środowisko literackie w większych miastach, takich jak Warszawa czy Kraków, było w tamtym czasie dosyć hermetyczne, mój ojciec musiał bardzo mocno odczuć tę przepaść między nim, człowiekiem pochodzącym z podlubelskiej wsi, a krytykiem literackim, jakim był Henryk Bereza – chociaż na pewno Henryk nie dawał mu do tego powodów. Widzę to nawet teraz. W komentarzach dotyczących książki przewija się wątek tego, czym zajmował się zawodowo mój ojciec: że był palaczem, że uprawiał rolę. I jak człowiek, który zajmuje się tak prymitywnymi pracami, śmie w ogóle coś napisać? I jak może być to w ogóle dobre?
113
rozmowa
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł czasami tak to brzmi – i przez cztery minuty w podobnym tonie mówią o „Łucieńczyku”… W.P.: Warto się raz na zawsze rozprawić z legendą Łuczeńczyka prostaczka – to jest piramidalne nieporozumienie. Jaki to prostaczek, który ukończył szkołę średnią i z sukcesem zdał maturę? Chciałem przypomnieć, że noblista Tomasz Mann nie miał matury i ukończonej szkoły średniej. Czytając Łuczeńczyka, można dostrzec jego olbrzymią kulturę intelektualną i świadomość umysłową, której życzyłbym uniwersyteckim profesorom. Ireneusz Kamiński stwierdził, że łatwo stworzyć obraz palacza, który idzie ze swojej chaty do pracy i nagle jawi się jak Janko Muzykant polskiej literatury. Bzdura pogania bzdurę. Kompletne nieporozumienie. Prawdą jest to, że z racji pochodzenia z dalekiej Lubelszczyzny Łuczeńczyk miał problemy z przebiciem się do środowiska warszawskiego – ale pomogła mu redaktor Maria Jentys. P.Ł.: Pamiętam, że we wczesnych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku istniała już w Ludwinie biblioteka, gdzie mój ojciec chadzał i wypożyczał książki. Nawet na tej podlubelskiej wsi literatura docierała do mieszkańców. Na spotkaniu w Ludwinie pojawiła się osoba, która wtedy pracowała w bibliotece, i potwierdziła, że tata był stałym czytelnikiem. P.O.: Porozmawiajmy chwilę o Ludwinie – dla osoby, która przez dwanaście lat słucha historii o Łuczeńczyku, to absolutnie magiczne miejsce. Mówimy o maleńkiej wsi zamieszkałej przez mniej więcej trzysta pięćdziesiąt osób. Tak podaje Wikipedia. Łuczeńczyk otworzył tych mieszkańców na świat w jakiś specyficzny sposób. Albo na odwrót – świat na nich. Ludzie, którzy – jak się może wydawać – nie powinni wiedzieć, kim jest Henryk Bereza, uważają go obecnie za wybitnego znawcę literatury i wielki autorytet moralny. Henryk zjawił się na pogrzebie Łuczeńczyka i to Czytając Łuczeńczyka, można zostało zapamiętane. Natomiast gdy dostrzec jego olbrzymią kultu- byliśmy w Lublinie, poruszyłaś, Paulino, między innymi temat ekranizacji prozy rę intelektualną i świadomość twojego taty. Chciałbym jeszcze raz poumysłową, której życzyłbym słuchać, jak mówisz o tej wizji.
uniwersyteckim profesorom.
P.Ł.: Cały czas mam nadzieję, że ona kiedyś się ziści. Według mnie Źródło jest świetnie nadającą się do sfilmowania powieścią. Pół roku temu, przy okazji naszych prac nad książką, przeglądałam korespondencję taty – przewijały się w niej dosyć poważne plany, w które zaangażowany był, między innymi, pewien filmowiec z Łodzi, Gerard Zalewski, który niestety już nie żyje. Te plany były już szczegółowo zarysowane, ale nic z nich nie wyszło. Powstał nawet scenariusz, ale Paweł nie zgodził
114
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł rozmowa
się włączyć go do książki – rozrosłaby się wtedy do dwóch tomów. A wracając do Ludwina, chciałabym kiedyś spisać wspomnienia związane nie tylko z moim tatą, ale z całym dawnym Ludwinem, który odchodzi w zapomnienie. Moje rodzinne strony nazywane są nieładnie „ścianą wschodnią”, „Polską B”. Gdy zrobiliśmy spotkanie towarzyszące wydaniu książki, dało się zauważyć, jak emocjonalnie do przeszłości podchodzą sami mieszkańcy. Dla nich to naprawdę ważne, by zachować wspomnienia tego, co było kiedyś. Ciągnie mnie do odkopywania historii rodziny – bardzo, bardzo licznej. Połowa wsi mówiła do mojej babci „ciociu”. Mogłabym w jakiś sposób powiązać losy rodziny i historię Ludwina. P.O.: To spotkanie było szalenie emocjonujące – gdy rozmowa zeszła na temat waszego rodzinnego domu, który się zawalił, temperatura do zwyczajowo letnich nie należała. P.Ł.: Ten dom stał bardzo długo pusty, nikt o niego nie dbał. Ja nie byłam w stanie się nim zająć, podobnie rodzina, która była na miejscu. Dla mieszkańców Ludwina to miejsce było zadrą – dom niszczał na ich oczach, a nikt nie mógł nic zrobić w związku z sytuacją prawną. Musiałam w końcu go rozebrać, wstępując na drogę urzędową. Ale to inna historia. P.O.: Rafał Kasprzyk, miejscowy poeta i górnik, zajął się zbieraniem wspomnień. Nagrywa wywiady z mieszkańcami Ludwina.
W.P.: Zastanawiałem się, gdzie byłby Andrzej Łuczeńczyk, gdyby niedobra śmierć przyszła o te dziesięć, piętnaście lat później. Wydaje mi się, że nie zdobyłby się na szerszy oddech epicki. Gdy czytam jego prozę, nie widzę w autorze rozmachu, dyspozycji do budowania wielkich struktur narracyjnych. Moim zdaniem, możecie się ze mną kłócić, Łuczeńczyk był spełniony pisarsko. P.Ł.: Ale sam powiedział, że zabrakło mu dziesięciu lat. P.O.: Wielu pisarzy, tych znanych, popularnych czy rozpoznawalnych w latach osiemdziesiątych, po 1989, 1991 roku zderzyło się ze ścianą. Przykład pierwszy z brzegu – Dariusz Bitner, który przestał istnieć dla masowego czytelnika. Pytanie do ciebie, Wiesławie: Łuczeńczyk, jego twórczość i „szalone” lata dziewięćdziesiąte w Polsce – jakbyś to sobie wyobrażał?
PROWINCJA OŚWIECONA
P.Ł.: Rafał wyszedł też z pomysłem zorganizowania konkursu literackiego imienia Andrzeja Łuczeńczyka, aby w ten sposób zachować pamięć o nim, a jednocześnie skłonić młodych i niemłodych twórców do pisania prozy. W wielu notkach biograficznych mój tata jest przedstawiany także jako poeta, ale zajmował się przede wszystkim prozą. W życiu napisał tylko trzy wiersze, które ukazały się w 1969 roku w „Radarze”.
115
rozmowa
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł W.P.: Wykpię się, cytując to, co sam autor odpowiedział, gdy pytano go o sztafaż średniowieczny w Gwiezdnym księciu: „To przecież nie ma znaczenia – różne kostiumy, ale ludzie ci sami”. Jestem przywiązany do interpretacji Tadeusza Komendanta, który mówił, że u Łuczeńczyka, jak u żadnego innego pisarza, którego czytał – a czytał sporo – tracą wartość nośniki sensu. Ta proza nie mówi o tym, że świat ma sens albo go nie ma – to są kategorie zupełnie bezużyteczne. Komendant twierdził, że autor Źródła „reportażuje” świat. To jest swoista technologia życia codziennego, urastająca do technologii zabijania, śmierci, uprawiania seksu z kobietą, najlepiej anonimową. I to tak trwa, aż po kres – ten kres, jako słowo, wiecznie się powtarza w Źródle. W ostatnich dniach zaaplikowałem sobie potężną dawkę Łuczeńczyka – warto go tak czytać – i zauważyłem, że u niego kluczem jest inne proste słowo – „zwyczajnie”. P.Ł.: Tak zupełnie zwyczajnie. W.P.: Jest nawet opowiadanie o takim tytule, ale ten zwrot pojawia się też wielokrotnie w innych tekstach. Tak zwyczajnie ścina się stu siedemdziesięciu czterech ludzi, tak zwyczajnie dziecko w Jasnych pokojach myśli o zabiciu drugiego dziecka, tak zwyczajnie dokonuje się egzekucji skazańca, tak zwyczajnie kopuluje się z kobietą. Wszystko jest tak zwyczajnie – aż po ten kres, który jest dopełnieniem półzdania. P.O.: Paulino, który z tekstów ojca czyta ci się najlepiej, a który najprzyjemniej? Tak zupełnie zwyczajnie…
To jest swoista technologia życia codziennego, urastająca do technologii zabijania, śmierci, uprawiania seksu z kobietą, najlepiej anonimową. I to tak trwa, aż po kres – ten kres, jako słowo, wiecznie się powtarza w Źródle.
P.Ł.: Nie wiem, czy określenie „przyjemnie” jest tutaj właściwe… Lubię „Ciemną wodę”, „Piłkarzy”, „Wilka” i „Grę w szachy”, bardzo podoba mi się powieść Źródło – na równi z Gwiezdnym księciem. Bliski jest mi sposób przedstawiania świata za pomocą niedopowiedzeń.
P.O.: Pierwszy raz o Łuczeńczyku usłyszałem w 2006 roku. On co chwilę wracał, nie tylko w rozmowach z Berezą. W mojej – z braku lepszego słowa – głupocie uparłem się, że nie będę go czytał, dopóki Henryk żyje. Po śmierci Henryka, w 2012 roku, jego spadkobierca otworzył mieszkanie dla antykwariuszy – miał takie prawo, nikt chyba nie byłby w stanie przejąć takiej liczby książek. Gdy tam wszedłem, zbiory były już mocno przetrzebione. Spadkobierca powiedział mi: „Wybierz sobie, co chcesz”. I wśród różnych magicznych odkryć, gdzieś w kącie, prawie za szafą znalazłem wszystkie cztery książki Łuczeńczyka. Wtedy właśnie zacząłem go czytać. Nie lubię mówić o intymnych
116
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł rozmowa
rzeczach publicznie, ale to było porażające. Czytałem po kolei: najpierw Przez puste ulice, przy Kiedy otwierają się drzwi już czułem, że odpływam, przy Gwiezdnym księciu nie wiedziałem, gdzie jestem, a pierwszej lektury Źródła nie pamiętam. Potrzebowałem pół roku albo roku, żeby wrócić do tych książek. W zbiorowym wydaniu umieściłem dedykacje, widniejące w tych znalezionych egzemplarzach. Uznałem to za jakiś ślad przeszłości, który warto zachować, choćby jednorazowo pokazać właśnie w tym momencie. A ze środowiskowych i percepcyjnych ciekawostek: kiedy byłem naczelnym „eleWatora”, zaproponowałem, by jeden z numerów poświęcić Łuczeńczykowi. Wydawało mi się, że „eleWator”, należący do Fundacji Literatury im. Henryka Berezy, to naturalne miejsce na taki temat. Co usłyszałem od W zbiorowym wydaniu umieśmocodawcy? Łuczeńczyk – nie. Ale Marek Nowakowski – tak! Żeby było zabawniej, ciłem dedykacje, widniejące Henryk nie przepadał za Markiem Nowa- w tych znalezionych u Berekowskim, wręcz okresowo go nie znosił. Wspominał sytuację, gdy wpadł na niego zy egzemplarzach. Uznałem o dziesiątej rano na placu Trzech Krzyży, to za jakiś ślad przeszłości, a Nowakowski krzyczał: „Bereza, ty chuju!”. Mam jeszcze pytanie do Pauliny który warto zachować, choćby – czy wiesz coś o piątej książce ojca? jednorazowo pokazać właśnie
P.O.: W Warszawie słyszałem teorię, że miała powstać piąta powieść i prace nad nią były w toku. Według innej teorii jako osobna książka miało ukazać się „Wyzwanie” i trzy inne opowiadania, które weszły do Dzieł zebranych. W sumie „Córeczka”, „Dzieci areny” i „Okno” – jeśli niczego nie mylę – tworzą swoisty tryptyk, którego istoty nie potrafię teraz dobrze nazwać. Ale, na koniec: zastanawia to, że nie odnalazły się żadne niedokończone teksty. Czy przed śmiercią twój ojciec pracował jeszcze nad czymś, czy to, co mamy, jest już zamkniętą całością?
PROWINCJA OŚWIECONA
P.Ł.: To pytanie zadał mi kiedyś Wiesław w tym momencie. Uchański i, prawdę mówiąc, nie wiem, co mam powiedzieć. W mojej rodzinie i w biografii ojca jest wiele tajemnic – to jedna z nich. Gdy ojciec zmarł, miałam dwanaście lat. Babcia przekazała jakieś teksty bibliotece w Ludwinie, a mama – bibliotece w Lublinie. Być może ktoś przechwycił jeszcze jakieś inne teksty. Nie chcę rzucać podejrzeń na Jana Smolarza, ale sądzę, że mógłby to być dobry trop. To on w latach dziewięćdziesiątych zajął się spuścizną po moim ojcu i – jak mi powiedziała pani w bibliotece im. Łopacińskiego w Lublinie – miał bardzo dużo tekstów u siebie w domu. Był jednak skłócony ze spadkobiercami i z tego powodu nie można było się do nich dostać.
117
rozmowa
Paulina Łuczeńczyk, Wiesław Przybyła, Paweł Orzeł P.Ł.: Pamiętam, że tata mówił o jakimś kontrowersyjnym tekście, nad którym pracuje. Porównywał go nawet do Szatańskich wersetów. Być może jeszcze coś znajdę. Przed rozbiórką domu, o którym mówiliśmy wcześniej, weszłam na strych, po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Znalazłam w kufrze zeszyty mojego taty, bardzo dużo rękopisów, maszynopisów – w dużej mierze zniszczonych, ale – o dziwo – teksty pisane piórem czy długopisem zachowały się bardzo dobrze. Może coś jeszcze jest wśród tych papierów. Rękopisy są bardzo trudne do rozszyfrowania. Znajdowałam opowiadania częściowo zbliżone do tych, które już znałam, ale różniące się, na przykład, zakończeniem – prawdopodobnie były to wcześniejsze wersje. Zbierając teksty rozproszone czy niepublikowane, dotarłam też do kilku wczesnych opowiadań, które, moim zdaniem, były tylko próbami pisarskimi. Nie chciałam ich publikować, w przeciwieństwie do Pawła. Mieliśmy dylemat. W.P.: Chyba nigdy nie widziałem żadnego rękopisu Łuczeńczyka. Czy są one – jak te Słowackiego – pełne przekreśleń, świadczących o trudzie, mozole i znoju, czy raczej są to już gotowe teksty? P.Ł.: Były przekreślenia. I sam fakt istnienia kilku wersji jednego opowiadania świadczy o sposobie pracy mojego taty. Były oczywiście jakieś zrywy, związane z rytmem pracy w gospodarstwie, ale pamiętam, że w okresie zimowym pisał codziennie. W.P.: W rozmowie z Ireneuszem Kamińskim Łuczeńczyk mówił, że gdyby miał jeszcze raz przygotować do druku swoje utwory, to w pierwszej kolejności wyrzuciłby część tekstu, jeszcze go skondensował, ograniczył jego objętość, dlatego podejrzewam, że pisał z dużym namysłem, z dużym wysiłkiem, w sposób już przepracowany. Na koniec chcę powiedzieć, że jesteśmy świadkami naprawdę dużego wydarzenia literackiego. I oby to dziedzictwo Łuczeńczyka zostało rozsławione dzięki wysiłkom Pauliny i Pawła. Zapis spotkania, jakie odbyło się 18 października 2018 roku w Domu Literatury w Łodzi w ramach Kawiarni Literackiej.
Małgorzata Ślązak poezja
nocna zmiana nie śpię, nie mogę: czas przepieprza minuty, ich „u” otwarte zamieniając w „e”. szpicluję dom i przyłapuję wreszcie rzeczy w środku puczu. szczotka do włosów świerzbi, że jej wkręcam nieswoje włosy. plączę w supły zmory. poduszki, jaśki gniecie w środku z żalu, ile można jechać na tym samym śnie? najważniejszy mebel w rodzinie to już w ogóle. „pan tu nie stół”, milczy, a wyrżnięte podsuwa przed nos. wlewa księżyc w żyły, nie potrafi na trzeźwo.
czego sam nie robię, więc podniosły strajk. kiedy się rozejdą, wyciera mi smarki – stare szczotlisko, wierna pieska mać.
PROWINCJA OŚWIECONA
jedna szczotka na kiju, w fartuchu ze ścierki, mruczy niewyraźnie: ja tu tylko sprzątam,
119
poezja
Małgorzata Ślązak
tekno love song powietrze nie wróciło. do pierwotnego kształtu wiele mu brakuje. sprężynuje ćma – upośledzony Furby – uporczywością ruchów, bezgłośną echolalią, dyskretnym frottage: sz sz sz sz szu szu szu rzuć na mnie troszkę światła przyrzekam nie roznosić wszędzie trupich główek nie gubić pyłku i… lampa w prostej linii dziedziczy po Słońcu, żarliwie spełnia prośbę. krótki, spieczony dźwięk – – i powietrze nie wróci. pełno puchu. w gardle uwiązł drucik z wolframu. przepalony silniczek.
koniczyny
PROWINCJA OŚWIECONA
raz znaleźliśmy z Pawłem cztery czterolistne. brzemienność, aż się ćmiło. enneagram jak pocztówka od wieszcza. grand prix
120
w zielone. wąziutkie poletko, na ledwo pięść ziemi, ssącej kciuk. trufla w treflach, świnki wygrzebały perłę. to zrobiło nam dzień. pejzaż się sklarował. w oranżadę wpadło słońce i dwie muchy. puściliśmy w obieg kopciuszkową karetę. naszym winowajcom nie mieliśmy za złe. żyło się, szalenie, na poczwórny kredyt. teraz przyjdzie spłacać.
Małgorzata Ślązak
wykończyłem dziewięćset czterdzieści sześć dziewic. zostały mi pięćdziesiąt cztery rękawy i jedna długa noc na wygojenie szwów. następnego dnia robimy jurselfy. Azad, 14, Trzeci Świat
poezja
tekstyliami
PS: na mojej zostało „Be Yours-”, bo „-elf” się sprał. to nie uciskowa, ale strasznie pije i kupił najtańszą, jaką mu dawali. woli porno. jestem załamana, żadnych koronek, tasiemek, zwykłe rajty, pieprzony jeden czerwony goździk. załamuje mnie to, że jestem załamana, bo to przecież facet, musi oglądać porno, a to nie powinno mnie załamywać, przecież wyjdę grubo na czterdziestkę w realu. Barbara, 36, Internety
nie, po prostu podwiozłem Alaina, kolegę ze szkoły, spotkałem po drodze, wykrzaczyliśmy się.
Paul, 25, Cailloux
PROWINCJA OŚWIECONA
przyjechałem spóźniony, zupa już ostygła. martwili się, witali, klepali po plecach, co tak długo, pytali, jak minęła podróż? co porabiałem, żeśmy się nie widzieli, nie? wyrosłeś! były korki? – zapytała ciotka, zdejmując mi z włosów brzozową łuskę, wuj po męsku strzepnął z ramienia listek jakiś, nitkę w całkiem obcym kolorze.
121
poezja
Małgorzata Ślązak nie dałam się zaszyć, nikomu nie powiesz? rozprułam dziurę po zacerowaniu. w tym splocie są duże, luźne oczka, nikt nie pozna, że było kopane. Kolka żyje, chciał przyjść. musiał gdzieś się schronić. Masza, 7, pod Moskwą burza, zmiękła mi działka w spodniach, kurwa mać. Stan, 16, adres znany policji usunęli kolekcję, jestem całkiem naga i wyłysiałam, zimno mi po drugiej stronie witryny. Alicja, sprzed sezonu
PROWINCJA OŚWIECONA
mała Japonia
122
sąsiad zaprosił mnie na melony, które tu na wsi nadal są egzotyczne jak ronin. sąsiad napisał haiku. wyczytał na Interii o majtkomatach w Tokio. mówi – i lśnią mu zęby – – że ich nie piorą przed włożeniem w ten fetysz-Sezam. dziewczyneczki wychodzą z kokonów mangi, którą czyta się od tyłu – ich spódniczki są krótsze. po brodzie ścieka sok. sąsiad wgryza się w owoc do sedna. – haiku – mówi – to jest coś.
il. Krzysztof cHris Marciniak
poezja
Małgorzata Ślązak syrop z agawy pewnego dnia Krzychu targnął się na życie z nożem w zębach. stwierdził: no, okej, wypadałoby coś zrobić na kolację. wyguglał przepis z markowego bloga. był tam syrop z agawy i nasiona chia. Krzychu nie miał syropu ani nasion chia, ni krztyny zielonego
PROWINCJA OŚWIECONA
pojęcia, czym, do kurwy nędzy,
124
są nasiona chia. wujek w ruch, pomlaskał, wypluł Chodakowską, chiński talent show, choroby wieku metabolicznego, chomika, chazarskie korzenie Ukraińców, zakazany cmentarz choleryczny, codzienną dawkę hejtu, aż po żółć i chuj bombki strzelił, wszystkie osiedlowe pozamykane, zresztą czas się w nich zatrzymał, ale już nie stanął – – bo dupy nie urwało, zostawił namiary i spieprzył w trymiga („zrobimy, co się da, proszę czekać, będziemy w kontakcie”), w lepszy asortyment. nie ma nasion chia,
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Małgorzata Ślązak
– Krzychu wypluł nóż. – gówno prawda – wytarł krew Reginą i wyłączył filmik – – pierdolę, nie żyję. Wiersze pochodzą z projektu książki poetyckiej ROLEPLAY / REPLAY, uhonorowanego Nagrodą Główną w XXIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina.
poezja
syropu z agawy i kształtki do jajek. a dalej jest dalej, trochę za daleko, dużo za drogo, więcej, nie po drodze żołądkiem do serca –
rozmowa
Esej podróżny – z Andrzejem Mencwelem o „Toaście na progu” rozmawiają Maciej Kostrzewa i Maciej Libich
Maciej Kostrzewa: Naszą rozmowę o Toaście na progu chcielibyśmy rozpocząć od pytania o formę pańskiej książki. Maciej Libich: Nazywa ją pan esejem, ale znajdziemy w niej istotne fragmenty narracyjne, literackie. Andrzej Mencwel: Ustalmy na początku, że przymiotnik „literackie” nie odnosi się dziś tylko do gatunków klasycznych. Nie mamy współcześnie, czy może raczej „nowocześnie”, a więc od początku XX wieku, do czynienia z powieścią, którą łatwo zaszufladkować. Można zdefiniować, czym jest powieść kryminalna albo co to jest romans, natomiast powieść jako taka, w odróżnieniu od klasycznych gatunków, może być wszystkim. Muszę zresztą zaznaczyć, że jest to pierwsza „całość”, która mi się w ten sposób udała, choć wcześniej pisałem rzeczy podobne – jest na przykład taka książeczka z lat siedemdziesiątych, Widziane z dołu, która składała się z eseików i pastiszy, prób prozatorskich. Potem wydałem tom pod tytułem Kaliningrad, moja miłość, składający się z dwóch esejów podróżnych. Jakieś antecedencje były zatem dawniej. Toast na progu z jednej strony nie jest więc jakimś rarogiem, z drugiej zaś – to pewne osiągnięcie, co mówię z czysto subiektywnej perspektywy. To, czego wcześniej tylko próbowałem, a więc uchwycenie formy, tu się udało. Odnalazłem pewną formułę wypowiedzi pisarskiej. M.K.: A co zainspirowało pana do napisania Toastu…, do odnalezienia tej formuły? A.M.: Można powiedzieć, że całe życie jej szukałem. Nikt nie zna stosów papierów zapisanych albo wyrzuconych… M.L.: …albo palonych. A.M.: Na wsi mam taką kuchnię, gdzie można wszystko spalić i nikt się o tym nie dowie… Tak czy inaczej muszę się przyznać, że zawsze gdzieś to za mną chodziło. Gdy trzeba było występować jako naukowiec, starałem się spełniać te standardy, chociaż i tak Etos lewicy nosi podtytuł „esej”, a mając pokaźne zaplecze źródłowe, był na granicy wypowiedzi naukowej.
126
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich rozmowa
M.K.: Czy zaplecze naukowe stanowiło podporę, czy raczej przeszkadzało panu w pisaniu? A.M.: Na pewno było podporą. Uprawiam humanistykę, która jest najprostszym sposobem rozumienia ludzi i otaczającego mnie świata. Dzisiaj ma ona olbrzymie instrumentalia; to są przecież szafy z narzędziami! Współczesna humanistyka polega skądinąd na tym, że trzeba posługiwać się narzędziami tak, aby one nie posługiwały się nami. Ukształtowałem się intelektualnie i naukowo w kręgu szeroko pojętej humanistyki rozumiejącej – i taką, jak myślę, sam uprawiałem: humanistykę z nachyleniem antropologicznym. Nie stanowi ona przeszkody, jeśli umiem się nią posługiwać. Parę razy użyłem w mojej książce narzędzi klasycznych, takich jak rozumowanie w kategoriach typu idealnego, żeby lepiej zrozumieć to, co mi się przytrafiło, a przecież przytrafiła mi się nawet propozycja ufundowania stacji kolejowej. Zastanawiałem się więc nad tym, jak to jest w ogóle możliwe? Musiałem uruchomić do tego cały kontekst kulturowy. M.L.: Czy tak zdefiniowana przez pana humanistyka byłaby w stanie odpowiedzieć na pytania, które pojawiają się w Toaście…? A.M.: Zapewne! Gdyby ktoś chciał napisać taką rozprawę, też musiałby się uciec do wspomnianych narzędzi. Jeśli chodzi o mnie, to zadziałał bodziec osobisty, jakim było wspomnienie o zmarłym już dawno przyjacielu – próba zrozumienia tego, co się stało między nami, a stało się przecież coś niedobrego; coś, co mnie dręczyło. Można sobie wyobrazić, że taką samą problematykę podjęło by się w rozprawie. Posłowie jest skądinąd taką rozprawką… Zależało mi, aby rozjaśniało najważniejsze Współczesna humanistyka i najtrudniejsze kwestie, które pojawiają polega skądinąd na tym, że się w książce.
trzeba posługiwać się narzę-
M.K.: Pisze pan w pewnym miejscu Toastu…, wspominając jednego z pań- dziami tak, aby one nie posłuskich bohaterów: „Z tego stopu czasów giwały się nami. i języków czynił mit osobisty i legendę dziejową, wydało mi się, że okiem własnym widzę tę bitwę powstańczą sprzed ponad stulecia”. Czy pańska książka również stanowi mit osobisty? Jeśli tak, to w jakim stopniu? A może jest to jednak czysta faktografia? A.M.: Nie, na pewno nie jest to czysta faktografia. Faktów jest w niej stosunkowo mało. Czy jest mitem osobistym? Po pierwsze, wydaje mi się, że taki podział jest dychotomiczny, a w konsekwencji – upraszczający naszą rzeczywistość. Nie miałem intencji, żeby próbować cokolwiek mityzować. Jak wyszło, to panowie i czytelnicy mogą ocenić sami. Natomiast miałem taką intencję, żeby uprzytomnić czytelnikom, że stała się rzecz o wielkiej głębi historycznej, bo zniknięcie klasy
127
rozmowa
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich chłopskiej, która przez setki lat stanowiła pewną ukrytą, ale jednak podstawę wszystkiego, co polskie, to nie jest błahe wydarzenie. I z pewnością nie jednorazowe; to proces, ale ważny dla wszystkich, ważny dla całego naszego sposobu myślenia, a nawet więcej – odczuwania otaczającej nas rzeczywistości. Druga kwestia łączy się z przymiotnikiem „osobisty”. Otóż ja się tam w pewnej mierze ujawniam jako autor, jako autor jestem również obecny w opowieści i to jest zamysł całkowicie świadomy. Dlaczego jestem w niej obecny? Wracamy tutaj do humanistyki rozumiejącej. Jednym z jej aksjomatów jest to, że nie ma wiedzy ponadosobowej. Każda wiedza jest czyjaś. Otóż jeśli umieszczam siebie w tej opowieści, to określam swoją perspektywę, przez co staję się dla czytelnika bardziej wiarygodnym. Gdybym udawał autora wszechwiedzącego, w gruncie rzeczy byłoby to oszustwem. Staram się być prawdomówny, jawnie stwierdzam: „Ja to widzę tak – i tak to wam przedstawiam”. M.L.: Skoro mówimy o prawdomówności, to jak odniósłby się pan do nazwania Toastu… sfabularyzowanym reportażem? A.M.: Uciekam się do środków reportażowych, ale to nie jest reportaż, chociaż muszę zdradzić, że debiutowałem jako człowiek piszący reportaże. Nic z tego, co w Toaście… napisałem, nie było autoryzowane. Reportaż zobowiązuje, by cytowane wypowiedzi autoryzować. A ja to wszystko wymyśliłem. Dodam jednak, że jednym z ważniejszych elementów tej książki są głosy innych bohaterów, lub raczej – partnerów. Istnieje wiele arcydzieł literatury nowoczesnej, począwszy od powieści Fiodora Dostojewskiego, które mówią nam, że świat jest wielopostaciowy, a istotą jego rozumnej prezentacji jest wielogłosowość. Sztuka oddawania bohaterom opowieści tego głosu niestety jest dla mnie bardzo trudna, jestem przecież początkującym pisarzem. M.L.: Właśnie, Wydawnictwo Literackie pisze o książce jako o „opowieści biograficznej”, kładąc tym samym nacisk na słowo „opowieść”. A.M.: Opowieść biograficzna, a więc opowieść o kimś. Każdy rozdział ma swojego głównego bohatera. Jest to biografia pewnej ludzkiej gromady. M.L.: A jak pan określiłby ten gatunek? A.M.: Będę obstawał przy „eseju podróżnym”, choć oczywiście w rozumieniu, które sam proponuję i, ośmielę się powiedzieć, ustalam. Jest to z jednej strony próba, z drugiej zaś – podróż, jednak nie w znaczeniu przemierzania terenu topograficznego (choć oczywiście i takie elementy tam się znajdują), ale pewnego spotkania międzyludzkiego. M.K.: Zamknęliśmy tym samym kwestie związane z formą, ciekawi nas jednak, dlaczego Toast… w ogóle powstał?
128
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich rozmowa
A.M.: Początkowo cel był taki, żeby trzydzieści kartek powieści poświęcić trzydziestu latom mojej przyjaźni ze Zbyszkiem. Wyszło, jak wyszło. Cel założony na początku nie jest tym samym, który ujawnia się na końcu, a zwłaszcza razem z posłowiem, napisanym już po przyjęciu książki do druku. Uznałem, że je dopiszę, bo czułem pewną niejasność. Cel był więc na początku taki, aby wyjaśnić sobie i bliskim, co się działo, kim był Zbyszek i dlaczego jego świetne gospodarstwo jest teraz zamknięte na siedem kłód i nie ma kto go przejąć. Przy okazji wyszła na wierzch kwestia, której wcześniej byłem świadom, lecz nie w pełni – że podczas naszego życia wymarła cała generacja gospodarzy. Nie ma ich i nie ma tego typu gospodarstw. To było właśnie to ostatnie pokolenie prawdziwych chłopów, patriarchalnych gospodarzy na swoich dziedzinach… Zrozumiałem, że to wydarzenie, czy może raczej pasmo wydarzeń, które trzeba przynajmniej oznakować. To musi być uświadomione nam wszystkim, a przynajmniej tym, którzy czytają moją książkę. Z tym wiąże się też drugi cel, który pojawił się już w trakcie i który chcę dopowiedzieć właśnie posłowiem – że ci chłopi to była sól ziemi; że ich samotność jest godna nie tylko dobrej pamięci, ale godna w ogóle jako postawa wobec świata. To przecież conradowscy kapitanowie, którzy w pojedynkę odpowiadają za prowadzenie swych statków. M.K.: A z czego, pana zdaniem, wynika brak podkreślania takiej postawy w polskiej sztuce? A.M.: Przyczyn jest bardzo wiele. Po pierwsze – polskość, właściwie rzecz ujmując, zidentyfikowana była ze szlachtą. Trwa to zresztą do dziś. Kwestia nie w tym, żeby tę szlachtę usunąć, tylko żeby zobaczyć rzeczywistość historyczną jako polifoniczną, wielopodmiotową w sensie ludzkim. I żeby z tego wyciągnąć należyte wnioski – także w odniesieniu do współczesności. Ci, których znałem, przetrzymali najcięższe represje historyczne. Nie wiem, czy wiecie, jak trudne były lata kryzysu na wsi. Jak ciężka była potem okupacja; chwila ulgi w pierwszych latach powojennych; przymusy kolektywizacyjne. Oni przeprowadzili te metaforyczne statki przez wiele historycznych raf. Byli dzielnymi ludźmi – z pewnością dzielniejszymi niż Żołnierze Wyklęci. M.L.: Czyli demitologizacja szlachty, oddzielenie ich od panującego nurtu polityczno-dyskursywnego… A.M.: …czy może raczej frazeologicznego, bo za tym „dyskursem” nie stoją żadne argumenty. M.L.: Czy udało się panu obalić pewne stereotypy dotyczące chłopskości? Dokonać tej demitologizacji? A.M.: Byłoby to bardzo próżne, gdybym tak sądził. Cóż to jest? Jedna książeczka wobec ciśnienia olbrzymich składów tradycji, na dodatek dzisiaj nadmuchiwanej
129
rozmowa
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich do potęgi prawie uniwersalnej? Nie, nie sądzę, żeby mi się udało. Nie udało się Wokulskim, Żeromskim i Witosom. Mnie jednemu miałoby się udać? To oczywiście jakaś kropla w morzu potrzeb, coś do jego przestworu pewnie dołożyłem i może zacznie się to przechylać na korzyść prawdy. Podkreślam raz jeszcze, że mnie chodzi o pełną równoprawność, żeby forma polskości nie była tak jednostronnie zdominowana. M.K.: Czy w tym sensie owa kropla stanowi przyczynek do dyskusji, o której pisze pan na końcu książki? Do dyskusji o kulturze polskiej przez pryzmat kultury chłopskiej? A.M.: Oczywiście! M.L.: Jak taka dyskusja mogłaby wyglądać? A.M.: Po pierwsze należałoby uznać, że jest prawdą historyczną to, iż wielkość Pierwszej Rzeczypospolitej opierała się na straszliwym wyzysku warstwy chłopskiej. Używanie słowa „niewolnictwo” nie jest nadużyciem. Nie wiem, czy zdajecie sobie panowie sprawę z tego, jak to wyglądało. Starałem się zamieścić jak najmniej przypisów, ale jestem dłużnikiem innych auPo pierwsze należałoby torów. Tak czy inaczej mamy do czynienia tylko z pełnym poddaństwem, ale uznać, że jest prawdą histo- nie również z jego dopełnieniami, jak choćby ryczną to, iż wielkość Pierw- z propinacją – chłop był zobowiązany do w karczmie alkoholu, który wytwarzał szej Rzeczypospolitej opiera- picia jego pan. Nie wolno było go nabyć w sąła się na straszliwym wyzysku siedniej gorzelni. To był totalitarny system warstwy chłopskiej. Używanie zniewolenia! Arkadiusz Gruszczyński, który rozmawiał ze mną na łamach „Tygodnika słowa „niewolnictwo” nie jest Powszechnego”, zapytał mnie: „No dobrze, nadużyciem. ale to czego pan się domaga? Żeby odszkodowania płacić?”. Odpowiedziałem, że nie. Tylko nie powiedziałem jednej rzeczy, którą powiem teraz – nikt nikogo za to nie przeprosił. Kościół to legitymizował. Trzeba to uświadomić, jeżeli mamy żyć w zdrowym społeczeństwie. Jest to prawda o świecie i o ludziach. M.L.: Nietrudno popaść tu jednak w pułapkę. Społeczeństwo złożone jest albo z potomków szlachty, która rości sobie pewne prawa, albo klasy średniej, która w znacznej większości zapatrzona jest w owych potomków, albo wymierającej grupy chłopów, która nie ma siły wyrazu… i która w naszym społeczeństwie mieć jej w zasadzie nie może. A.M.: Ale dlaczego nie może? Oczywiście, nie słychać takiego głosu, ale nie rozumiem, dlaczego na przykład Polskie Stronnictwo Ludowe nie jest w stanie
130
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich rozmowa
powiedzieć: „Wilanowa nie zbudowali państwo Braniccy, tylko ich poddani”. Nie wiem, czy dla panów to również jawi się jako problem ważny i aktualny. Odnoszę wrażenie, że oprócz roszczeń terytorialnych i materialnych, problem ten przejawia się w kulturze i w języku potocznym. Już mniejsza o te pałace. Przecież różne językowe kategoryzacje wartościujące pochodzą właśnie z tamtego dziedzictwa. Bezwiednie i automatycznie coś się wywyższa, a coś poniża – a leci to po języku, że proszę bardzo! M.K.: Dochodzi do tego przecież aspekt czysto ekonomiczny. Opozycja biedny/bogaty jest zaszczepiona głęboko zarówno w świadomości, jak i w języku. A.M.: Sądzę, że wiąże się to z tym, że po roku 1989 zarzucone zostały niepostrzeżenie identyfikacje społeczne. Staliśmy się ogólnopolskim albo ogólnoeuropejskim narodem, społeczeństwem bez żadnych wewnętrznych zróżnicowań, Po roku 1989 zarzucone których starannie unikano. Właściwie zostały niepostrzeżenie idenzniknęły one z języka. Przecież samookreślenie społeczne jest w ogóle źle widziane, tyfikacje społeczne. Staliźle się je przyjmuje. Teraz, w ostatnich śmy się ogólnopolskim albo latach, trochę się to zmienia, ale przez ogólnoeuropejskim narodem, poprzednie dwadzieścia lat ukazały się tysiące książek o historii politycznej, społeczeństwem bez żadnych a tylko jedna spośród nich traktowała o przemianach społecznych w XX wieku. wewnętrznych zróżnicowań, Jedna! Cała optyka – to, co widzialne których starannie unikano. i niewidzialne – zostało drastycznie przesunięte. Mowa tutaj, dodam na marginesie, o Społeczeństwie polskim XX wieku pod redakcją Janusza Żarnowskiego, książce wydanej w Instytucie Historii PAN – pozycja to zresztą całkiem dobra i pożyteczna, odosobniona całkowicie wtedy, kiedy się pojawiła, czyli w 2003 roku. M.L.: Mieliśmy już kilkakrotnie okazję spojrzeć na Toast… przez pryzmat literatury przedmiotu. Ale przecież pańska książka to nie tylko wypadkowa badań etnograficznych i antropologicznych, lecz także dialog z najważniejszymi tekstami dwudziestowiecznego nurtu prozy chłopskiej. W jaki sposób korzystał pan w procesie pisarskim z dzieł literatury pięknej? A.M.: Wiele inspiracji nadeszło już w trakcie pisania, kiedy książka zaczęła się samoistnie rozrastać. Przypominałem sobie utwory, które miałem w pamięci, ale sięgałem też po takie, które były dla mnie całkiem nowe. Przeczytałem też mnóstwo książek niewartych czytania, jak na przykład powieści Wandy Wasilewskiej… Nie polecam, choć mają doskonałe tytuły: Ziemia w jarzmie, Oblicze dnia.
131
rozmowa
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich Wspominam, co naturalne, tylko te pozycje, które wspomagały mnie w moim wywodzie, począwszy od dwóch arcydzieł polskiej prozy, niesłusznie lekceważonych: Komorników Władysława Orkana oraz Ludzi stamtąd Marii Dąbrowskiej. Uważam skądinąd, że jest to najwybitniejsze jej dzieło – wbrew legendzie o Nocach i dniach. Literatura piękna towarzyszy mi cały czas. Można powiedzieć, że pisząc każdy kolejny rozdział, zawsze coś czytałem i sobie przypominałem: a to Wiesława Myśliwskiego, a to Mariana Pilota, a to Edwarda Redlińskiego. Jeśli nie zawsze są to utwory, które należałoby wpisać do kanonu, z pewnością są to ważne świadectwa. Jest takie opowiadanie Wincentego Burka o małym Franku, które w Toaście… cytuję, stanowi ono bowiem świadectwo reakcji chłopów na komasację gruntów przeprowadzaną w latach trzydziestych ubiegłego wieku przez Juliusza Poniatowskiego. A reagowali tak, jak na przymus kolektywizacji – kładli się na swoim pólku i za nic nie chcieli go oddać. M.K.: Skoro wspomniał pan o Marianie Pilocie… W jednym z wywiadów zauważa on, że sztuka związana z kulturą chłopską znajduje coraz szersze grono odbiorców. Czy pan również dostrzega powracającą, nazwijmy to, chłopomanię? A może przynajmniej wzrost popytu na prozę chłopską? A.M.: Nie wiem. Po pierwsze nie chciałbym nazywać tego chłopomanią. Dlatego że chłopomania – znana nam z historii kultury polskiej przełomu XIX i XX wieku, znakomicie zresztą ośmieszona w Weselu przez Wyspiańskiego – była taką fascynacją egzotyzmem ludu, jaką uprawiali ci, którzy sami nie byli z tym ludem związani. Jeśli nie byli mieszczuchami, to byli inteligentami poszlacheckimi. Ci inteligenci mogli się oczywiście oddawać służbie ludowi, tak jak w znanej, niegdyś emblematycznej Siłaczce Żeromskiego, która przecież oparta jest na faktach. Współcześnie nie jest to chłopomania, ponieważ ci, którzy sami są spomiędzy chłopów, nie mogą jej uprawiać. Tym bardziej, że – myślę, iż jest to wyraźne w mojej książce, podobnie jak w książkach Pilota czy Myśliwskiego – my nie uprawiamy idealizacji. Nikt tu nie pisze żadnej sielanki. To równoprawna rzeczywistość ludzka, tym bardziej zasługująca na upamiętnienie, że znajduje się w zaniku. M.L.: Toast… stanowi oczywiście próbę takiego upamiętnienia, jednak, obok warstwy wspomnieniowej i pańskich osobistych nostalgii, ujawnia się w nim pewnego rodzaju konserwatyzm. A.M.: Chyba rzeczywiście jakiś konserwatyzm tam jest. Uwidacznia się on jednak przede wszystkim tam, gdzie piszę o pewnej fascynacji – żeby powiedzieć za Bronisławem Trentowskim – „umnictwami pięknymi”, czyli różnorodnym rzemiosłem, które w zasadzie już zanikło. Jest to dzisiaj piękne przez swoją bezużyteczność. Żyjemy przecież w świecie kompletnie zinstrumentalizowanym. Studenci studiują po to, żeby znaleźć miejsce na rynku pracy, a nie po to, żeby
132
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Maciej Kostrzewa, Maciej Libich
M.K.: Nie tylko zmieniło się pojmowanie czasu wolnego, ale także samej pracy. Jak to pojęcie ewoluowało – szczególnie w zakresie gospodarstw wiejskich? Czy zmiana ta wynika jedynie z rozwoju technologii, który sprawia, że mniej osób potrzebnych jest do wykonania tej samej pracy, czy także z pewnych zmian w świadomości społecznej? A.M.: Jest to proces wiążący się z wyspecjalizowaniem gospodarstw. To jednak cały zespół czynników modernizacyjnych, a nie tylko rozwój technologii. Następuje profesjonalizacja: prowadzenie gospodarstwa staje się zawodem, który się wybiera, a nie dziedziczy; zawodem, którego trzeba się stale uczyć. A niewątpliwym osiągnięciem po wejściu Polski do Unii Europejskiej jest to, że produkujemy żywność naprawdę dobrą i cenioną. Miała u nas więc miejsce wielościeżkowa przemiana. Mimo to wieś pozostaje nadal, moim zdaniem, trochę inną strukturą współzamieszkania niż miasto. Nastąpiła oczywiście urbanizacja – zarówno materialna, jak i mentalna – to jednak wciąż inna struktura współżycia sąsiedzkiego. Samopomoc międzyludzka, dla przykładu, nadal działa, wcale nie wymuszona przez okoliczności produkcyjne. Skutkiem tych przemian jest jednak kres kultury chłopskiej w jej tradycyjnej postaci, ale, jak podkreślam – nie jest to jej koniec, lecz osiągnięcie progu, na którym się uniwersalizuje. M.K., M.L.: Dziękujemy za rozmowę.
rozmowa
zostać następcami Sokratesa. W świecie tak zinstrumentalizowanym zachwyt słojami drewna niesie ze sobą, w mojej opinii, dużą wartość. I to bez wątpienia pewien akcent konserwatywny. Drugim takim akcentem jest moja tęsknota za współpracą, za współdziałaniem. Rozumiem i bardzo cenię to, co stało się dzięki technologizacji współczesnego rolnictwa – trzeba wiedzieć, że przyczyniła się ona do regulacji czasu pracy, do zyskania czasu wolnego, który jest przecież kategorią podstawową dla kultury nowoczesnej. Na wsi, wraz z nową technologią, po raz pierwszy pojawia się czas wolny, choć sezonowe zmiany trybu pracy były oczywiście obecne już wcześniej. Doświadczenie czasu było jednak diametralnie inne. Jeszcze czterdzieści lat temu, kiedy kobieta chodziła po wsi z wózkiem, opiekując się własnym dzieckiem, pytano ją, czy nie ma nic lepszego do roboty. Ukonstytuowanie się czasu wolnego jest więc niebywale istotne – to, czy jest dobrze wykorzystany, zależy już tylko od nas.
proza
Maciej Topolski
Niż (fragmenty)
18. Restauracja opustoszała. Ale słychać jeszcze głosy, zawisły wysoko u ścian. W pustych kieliszkach przeglądają się resztki odbić. Dochodzi północ i nikt już nie przyjdzie. Sprzątanie zamyka dzień, wytraca napięcie, usypia. W kuchni nadzwyczajny jednak pośpiech, szmaty idą w ruch, blaty już lśnią. Jakaś niewidzialna siła spada na kucharzy, wypycha ich z kuchni. Znikają. Zostają po nich worki ze śmieciami – ciężkie wory, cieknące, smrodliwe. Powoli gasną światła na sali, kelnerzy zamykają rachunki, liczą utarg. Młodszy kelner wrzuca chleb do wora. Myśli zalane zmęczeniem. Tak idzie, pulsując, dzień za dniem. Karmienie ludzi nie jest celem. 19. Goście wchodzą zgodnie do sali restauracyjnej. Po wykrzywionych w uśmiechu twarzach i wydobywających się z wysokości gardła głosach można poznać, że ci ludzie są skrępowani, jeśli nie przestraszeni. Kelnerzy usadzają ich sprawnie przy długich stołach, na których organizatorka – młoda kobieta ukrywająca zmęczenie nadmierną aktywnością mowy i ciała – kazała ustawić tabliczki z logiem firmy. To firma funduje tę kolację, to firma kazała tym ludziom czuć się dzisiaj ze sobą dobrze. Dwóch kelnerów krąży między stołami, w jednej dłoni białe wino, w drugiej – czerwone. Ci, którzy pasują, mówią „dziękuję”. Jest to mimo wszystko uznawane za nietakt podczas kolacji integracyjnej. Celem kolacji integracyjnej jest, żeby poczuć się swobodnie. Alkohol przynosi swobodę. Podawane są dania. Kelnerzy działają mechanicznie, nie nawiązują rozmów. Potem, na czas jedzenia, odsuwają się na pewną odległość od stołów. Mówi się, że z grzeczności. Ale prawda mówi co innego. Kelnerzy od dziesięciu godzin nie jedli nic ciepłego. Przystanęli przy ścianie. W ciszy obserwują, jak tamci jedzą, piją. 20. Piątka gości znad morza. Prym wiedzie marynarz fundujący całą kolację. Podrywa obsługującą kelnerkę. Jego żona kładzie co chwila dłoń na jego ramieniu i coś szepcze. Marynarz uspokaja się wtedy, ale tylko na chwilę. Dalsze dwuznaczności, dalsze mrugnięcia. Przez stół przelewają się litry alkoholu. Gdy wysoki rachunek jest opłacony, a goście wstają od stołu, marynarz ostatni raz podnosi rękę i wzywa
134
Maciej Topolski proza
do siebie kelnerkę. Wciska jej w dłoń banknot i wyraża swoje ostatnie życzenie. Kelnereczko, wskocz na stół. Zdejmij butki, nalejemy do nich wódki. Kelnerka śmieje się głośno, najgłośniej. Co znaczy „nie”. To są moje spocone butki, nie będziesz, panie, pił z nich wódki. 21. Sprawdzić, czy czegoś mu nie brakuje. Ma nie brakować. „Brak” jest w restauracji słowem zakazanym. Jeżeli już, uwagę gościa kieruje się na to, co jest. Nikt nigdy nie powie tu „niestety, nie ma”. Kelner to ten, który odsuwa uwagę od tego, czego brakuje. Tak wypełnia brak. Kiedy gość nie musi zwracać uwagi na brak, czuje się najlepiej. Jest wówczas jak dziecko w łonie matki, które wszystko ma. Nie spieszy mu się z wychodzeniem na świat. Poczucie, że nic nie musi, ani wybierać, ani nawet prosić, jest przez niego szczególnie cenione. Poza tym angażuje tego, który obsługuje, w sposób zupełny. Obsługujący oddaje swoje ciało i myśli jednemu. Dobremu samopoczuciu gościa, kapryśnemu i delikatnemu dziecku. To samopoczucie ufundowane jest na niepowtarzalnej owodniowej pełni, temu „wszystko jest”. 22. Mogliby jeść rękoma. Ale nie. Białe obrusy, na których znać każde zabrudzenie. Wzrok innych gości. Ślina na palcach. Między innymi z tych powodów wolą sztućce. Lubią patrzeć na ich układ na stole, na lśniącą czystość, gotowość do służenia. Mięso, które poddaje się nożowi, pod nim puszcza soki, żeby na końcu odróżnić się jeszcze dzięki widelcowi od jedzącego. To nie palce, twarde i surowe, podają mięso ustom. Robi to przedmiot, który nosi ślady tysięcy wcześniejszych użytkowników. Oddala ich od mięsności palców, żył pompujących krew i czego tam jeszcze. Dwadzieścia centymetrów noża. Dwadzieścia centymetrów ostrej stali i gładkiej drewnianej rękojeści. Bezpieczna odległość. Bezpieczna, kiedy przy każdym ruchu przypomina, kto przejął władzę. 23. Kelner, gdy opowiada o swojej pracy, operuje fragmentem. Ruch jego ciała między stolikami jest ruchem tworzonej przez niego narracji. Od stolika do stolika. To kolejne strzępy – myśli, wspomnień, skojarzeń, uczuć – pomiędzy którymi rozciąga się niepamięć. Setki nic nieznaczących klientów, rozmów, na które jest głuchy, jakichś drobnych napiwków mających dopiero złożyć się w większą sumę. Dlatego każdy kelner posiada kilka powtarzanych przy byle okazji historii. Tak samo każda dobrze prosperująca restauracja posiada tych kilku powtarzających się co niedziela klientów. Nie trzeba ich nawet pytać, czego sobie życzą. Wszyscy
135
proza
Maciej Topolski obsługujący pamiętają, że wódkę, a potem jeszcze jedną, podwójną, dopiero po tym stek, który ledwo dotknął rozgrzanej patelni. Ale są też sprzedawcy pomponów, którzy zjawiają się raz, a potem znikają i nie wracają nigdy. Być może trafiają do innej opowieści, być może do żadnej. 24. Język przegląda wnętrze ust. Nic na zębach. Lustro to potwierdza. Zapach z ust optymalny. Niedrażniący, niewyczuwalny, nieistniejący. Ale twarz nosi ślady. Nie da się zetrzeć wczorajszego zmęczenia. Kelner opiera się o umywalkę i zagląda głębiej w lustro. Jak zetrzeć zmęczenie z twarzy, kiedy same pieniądze – a więc to, po co tu jest – zarobione na karmieniu ludzi są tym zmęczeniem przesiąknięte. Za dwa lata, z napiwków, które odkładał, pojedzie na wakacje. Wtedy spróbuje zrzucić z siebie ciężki, sztuczny zapach lawendy, którym codziennie, kiedy zaczyna pracę, pachnie podłoga restauracji. Czysta. Bez pamięci, bez śladów.
Tomasz Fijałkowski
Zapamiętać tę trasę tak, jak pamiętają ją ofiary uprowadzenia.
poezja
ZŁOTA LEGENDA
Zakneblowani, związani, kodujemy każdy przechył ciała na zakrętach, hamowanie, postoje na zmyślonych przejazdach kolejowych. Odległe pomruki miasta, z którego nas wywożą. Dać włożyć sobie na głowę worek, dać się w nim z tobą zaszyć. Jak żmija z psem, w których towarzystwie wrzucono do morza świętego Wulpiana.
*** Na dnie wiklinowego kosza wypatroszone węgorze. W swoich śluzach, na stosie gazet. Chwycone i zawinięte w wilgotny papier. Ostatni raz falują na ramionach tego, który wnosi je do restauracji. Takimi nas zapamiętaj. Wypchnięte przed szereg dzieci chłoszczą się ogonami po zapadniętych żebrach.
*** Odłamki zbrojonego szkła błyszczą w pustej hali produkcyjnej i mucha uwięziona w kloszu niezgaszonej lampy rzuca mdławy cień na stygnące maszyny. Stąd wracamy. Zaliczywszy prysznic, blaszane szafki w szatni, zaliczywszy portiera. Ostatni samochód rozjeżdża żużel parkingu. Z pokładu Santa Marii pozdrawiają Łajka i Koko, najinteligentniejszy szympans na świecie.
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
137
poezja
Tomasz Fijałkowski
MIŁOŚĆ NAJWYŻSZA Odciski obcasów w zastygłej lawie i arbuzy w drewnianych skrzyniach. Figurki bez ramion i faun kopulujący na talerzu – tak przygarnęła nas wyspa.
PIERWSZE ŚNIADANIE
Zobowiązanie bez seksu. Już po wszystkim. Leżymy jak dwa nagie
filologicznie przetłumaczone fragmenty. Niedopieszczone, niegotowe, by wyjść między ludzi, odesłane do kolejnej redakcji, która pokaże, ile tak naprawdę jesteśmy warci. Oni, tam w hotelowej restauracji, na pewno zauważą nasze wewnętrzne światło. A tymczasem analfabeci całe rano parzą nam kawę, podają niedosmażoną jajecznicę i miód.
138
il. Krzysztof Szwarc
poezja
Anna Dwojnych Dystanse nie jesteśmy blisko. sprawdzam palcem odległość na smartfonie. pikselowe serduszka rozmnażają się jak pęcherzyki powietrza. popłynąć, ale dokąd? wiem, że nie mają znaczenia rozmazujące się piktogramy, zmielone frazy, kruche zgięcia nadgarstków. gdzieś w oddali pali się żarówka, jakaś ćma testuje granice.
Wersja z napisami patrzymy sobie w oczy i nic z tego nie wynika. dławimy się frazą z Godarda, jakbyśmy zostali skazani na nową falę. w zanadrzu spacer nad Wisłą, zwrot topić smutki zyskuje nowy sens. tak wiele języków, znaczeń, symboli podsuniętych w kliszach, jak kolejna noc, z którą nie przypłyną.
Bagaż podręczny udany urlop musi kiedyś zakończyć się fado wplątanym w znaki wystukane kciukiem. drobiny piasku, jak łyżwiarze na ekranie smartfona, tną piksele ułożone w twoją twarz. w słońcu niewidoczna, zostały tylko cień i domysły, szybka tłusta od palców, palce tłuste od ryby, smacznej jak w książce kucharskiej. obiecuję, będę się dobrze bawić, dobrze wyglądać, żyć. ale najpierw muszę wypluć ość.
140
il. Krzysztof Szwarc
poezja
Karina Stempel
Nie umiem Nie umiem naprawić tego zegarka. Tak zaczyna się rozmowa, w której ty siedzisz, ja słucham, a na stole leżą stare baterie i całkiem spora bezradność. Gdyby dało się cofnąć czas, zrobiłabym to dla nas, teraz tylko zbieram to, czego nie można wyrzucić. Pamiętasz? Świat ma kolor nieba wiszącego za sadem, ale jest większy, niż widać to z drogi przez dwie nasze góry. Kiedy na nie wchodzimy, ziemia stawia opór: zawsze wydaje mi się wtedy, że wygraliśmy. Potem wracamy i wychodzi na zero. Dlatego długo myślę nad kierunkiem: światło nam sprzyja. Jeśli Foucault miał rację, odnajdziemy się, idąc na wschód.
142
na następnej stronie: il. Krzysztof Szwarc
Karina Stempel
Kiedyś mówiono nam, że pomiędzy wznoszeniem się i opadaniem istnieje zasadnicza różnica, ale nie ma jej wcale, jest tylko średnia wypadkowa, czyli ciążenie
poezja
Beton, kawałki szkła
ku ziemi. Sąsiad ma niezawodny sposób na pokrzywy: zalewa je betonem. Bądźmy jak beton, towarzysze! (Beton po rumuńsku znaczy świetnie). Co nam może grozić? Może spękanie, jak glinie w bardzo suche lato. Wiesz, tu są same suche lata. Dobrze, bądźmy jak beton, kawałki szkła. Korzenie pokrzyw zostały poza betonowym podwórkiem, jakby chciały przypomnieć, że życie istnieje. Ale ono już do nas nie przemawia, o nie. Do nas przemawia brak. Świat z ości mości się na krawędziach, a nasze młode serca, młode serca biją nam radośnie: bum tarara trach.
143
poezja
Karina Stempel
Historia Tak właśnie dzieje się z pęknięciem. Nie daj się zwieść miękkim głoskom, wcale nie jest lekko. Wyobraź sobie: banknot, przerwany na pół, najwyższy nominał, jaki masz. I ta taśma klejąca, taka jak w czasach naszej podstawówki. Pamiętasz? Gruba warstwa mazi, a nic się nie klei. Pomiędzy dwiema częściami papieru zawsze zostaje prześwit. (Na początku rozmawiamy we wszystkich językach, głównie by zagłuszyć głośne: ratuj! Ratuj). Próbujesz na nowo. To był koszmar peerelowskich dzieci, naprawdę, niedowiarki. (Potem krzyczysz już tylko ze złości na siebie: uratować cię nie może nikt). Lepisz tę stówę czy pięćdziesiątkę i liczysz na to, że pani za ladą ją przyjmie. Znowu kupimy wino i ocalejemy.
144
Karina Stempel poezja
Stężenie kryształu Nauczyć się nowych słów, nowego ciała, poznać granice, do których nie trzeba języka. Pojechałyśmy w dwie różne strony. Jak dobrze, teraz nie mów nic. Do dzisiaj nie wiedziałaś, czemu służy cierpkość wina. Roztapiam sól. Jest taka sama, lecz inna. Morze i inne morza. Stężenie kryształu jednak da się stopniować. Napisz o mnie książkę, moje życie nadaje się na książkę. Tylko język musi być stąd, pamiętaj, i nawet słodycz powinna stać się słoną podszewką. Miękkim naczyniem ciała. Naczyniem, z którego teraz mogę nauczyć się pić.
145
poezja
Karina Stempel
Imię Imię jest jak ciało, zamyka i otwiera. Ogarnia to, co niestałe. Wszystko, co określa, zmienia się, jest i nie istnieje. Nawet jeśli zawołasz mnie po imieniu, nie będziesz miał pewności, że mnie wołasz, wołasz tylko imię. Nawet jeśli moje ciało przez chwilę będzie wyznaczać granice twojego ciała, nie masz pewności, że jestem. Ale wołaj mnie i dotykaj. Dotykaj i wołaj. Nawet jeśli nie masz pewności, że poza twoim językiem jest coś, co ma imię i ciało, będę zawsze nazwana i dotknięta, będę zawsze czymś, czego nie można nazwać i dotknąć. Będę w tobie.
146
Karina Stempel poezja
Złudzenie Tęcza nad wodospadem, żadnych ale, moglibyśmy tam być. Obracasz w dłoni pryzmat. Jakie znaczenie ma kolor, który jest na dole? Wyciągasz strużkę słońca, swój promień, splatasz go mocno, a potem sprawdzasz, jak światło znika pod wodą. Widzę cię ponad nią, pochylasz się i nagle twoja twarz ciemnieje, jakby nigdy nie była inna.
147
poezja
Oliwia Betcher
musi#1 (RS)
zapętlenie w zacieraniu (obrazu i śladów) żeby sobie udowodnić że tylko nieziszczalne jest niezniszczalne musi zostać chociaż jedno wierzę opowiedz jeszcze raz o eksperymencie z lalkami w latach pięćdziesiątych zdjęcia zostają jak strzępy rozmów o czarnych dziurach czarnej muzyce czarnych dniach i białych od blików nocach – lusterka odbijają kolejne lusterka albo trochę mi jednak odbija zaczynam mylić turbulentne dyskusje z czkawką czekaj stop opowiedz mi jeszcze raz o wszystkich swoich ciemnostkach czasem dobrze jest poczuć że jesteś czyimś centrum
148
il. Krzysztof Szwarc
Oliwia Betcher poezja
czułość albo czeluść wiesz, co mi działa na zmysły? umysł czysty jak ręce, kiedy już zrobią, co trzeba, chociaż zawsze jest jakiś dywan do trzepania (forsa albo inne narządy manipulacji, powiesz, ale wolę konkrety niż zagadywanie, zgaduję, na całe życie i szczęście, czyli jakoś do zmiany zdania). nie jestem fanką twojego fanatyzmu, jakkolwiek fantazyjny mógłby być. moja strata? staram się, ale po którymś końcu świata oczekiwania mi się wyzerowały i wszystko od tego czasu traktuję jak bonus. spisuję się raczej na świstkach niż na medal, ale w mediacjach dalej jestem niezła. byle nie z samą sobą. czy odczuć kogoś to tak, jak się go oduczyć?
światopoglądowa kocham cię ale nic z tego nie wynika i to jest ostateczna deklaracja
znajdź dziesięć różnic (Kropce)
obrazek #1: intencje mam czyste jak instynkty przepraszam, jeśli cię uraziłem
obrazek #2: instynkty mam czyste jak intencje przepraszam, że poczułaś się urażona
149
poezja
Oliwia Betcher
intro to, zanim zaczęli chodzić ze sobą do łóżka, nie było ni krzty bardziej niesamowite niż to, dlaczego przestali. po prostu czasem trzeba coś zepsuć, żeby tworzyła się historia. ona nie potrafi walczyć, więc bywa agresywna. on nosi żałobę po sobie samym jak skrzywioną łyżwę na bluzie i butach. oboje wypaczają i wybaczają z taką samą mocą. dalej wierzą jednak w wierność przyrzeczeniom raczej niźli przykazaniom. to tylko odruch, okruch. odłam sobie trochę, bierzcie i jedźcie stąd już wszyscy.
150
Bogna Juchnowicz nagrodzona przez „Arterie” w XXXVI edycji Konkursu im. Wł. Strzemińskiego – Sztuki Piękne
Bogna Juchnowicz; performance: Rudyment, fotografie z archiwum artystki
Bogna Juchnowicz; performance: Rudyment, fotografie z archiwum artystki
Bogna Juchnowicz; performance: Rudyment, fotografie z archiwum artystki
Bogna Juchnowicz; performance: Czarna Polewka, fot. Karolina Kwas
Kolektyw Elipsa; performance: Herstory, fotografie z archiwum artystki
Adriana Michalska esej
Perfomatywność jako uzupełnienie wypowiedzi wizualnej Sztuka rozumiana współcześnie to przede wszystkim doświadczenie wielowymiarowości otaczających nas zjawisk, na które składają się także codzienne rytuały, pozostawianie śladu, multiplikowanie gestów1.
Jedną z oryginalniejszych przedstawicielek pokolenia młodych artystów dochodzących do głosu na scenie artystycznej w Polsce jest Bogna Juchnowicz, która tchnęła nową energię w polską sztukę współczesną. W centrum jej zainteresowań artystycznych znajdują się malarstwo, rysunek i animacja, ale głównie wyraża się poprzez performans. Komplementarnie do niego używa fotografii i wideo. Perfomatywność Juchnowicz traktuje jako uzupełnienie wypowiedzi wizualnej, dokumentując niemal wszystkie swoje działania na wideo. Uznaje ją za środek komunikacji pozwalający bardzo bezpośrednio i na bieżąco prowadzić dialog W swojej sztuce Juchnowicz emocji, znaczeń i prowokacji do myślenia. próbuje przekroczyć fizyczObszary poszukiwań twórczych artystki ne i psychiczne ograniczenia koncentrują się na wnikliwej obserwacji codziennych zachowań i rytuałów zwią- ciała, bada możliwości umysłu zanych z ciałem oraz ich interpretacji. i związki zachodzące między W swojej sztuce próbuje przekroczyć fizyczne i psychiczne ograniczenia ciała, artystą a widownią. bada możliwości umysłu i związki zachodzące między artystą a widownią. Do działań aktywnie włącza obserwatorów. Ich celem jest zaaranżowanie „kompleksowego zjawiska w przestrzeni publicznej” w taki sposób, by skutecznie oddziaływać na odbiorcę (mniej lub bardziej uświadomionego) i angażować go, 1 R. Knuth, Pracownia 106, ulotka Akademii Sztuki w Szczecinie, 2011.
155
esej
Adrianna Michalska dlatego istotną rolę odgrywają elementy improwizacji oraz wysoki poziom kontroli nad prezentacją i znaczeniem. Niezwykle ważne są nieskrępowana ekspresja twórcza, bezpośredniość i otwartość. Używając metaforycznego języka, Juchnowicz reżyseruje gesty o znaczeniu symbolicznym. Własne ciało jest dla niej narzędziem ekspresji twórczej, ale bywa też tematem prac. W każdym działaniu skupia się nad formą, zmieniając jednak tradycyjne rozumienie zarówno performansu, jak i sztuki wizualnej w ogóle. Taki rodzaj spektaklu burzy konwencjonalne odniesienia, zaskakujące działania mają przyciągnąć, zatrzymać i poddać potencjalnego widza refleksji. Poprzez otwarcie formuły dzieła i zachęcanie odbiorcy do zaangażowania artystka rezygnuje z kontroli nad swoją pracą, oddając się przypadkowi i ufając odbiorcy, który staje się uczestnikiem. To jednak warunek konieczny do tego, by dzieło można było uznać za ukończone, o czym już w połowie XX wieku mówił Marcel Duchamp. Sztuka staje się zatem dwustronną wymianą. *** Bogna Juchnowicz w 2016 roku ukończyła studia na Wydziale Sztuk Wizualnych Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi (specjalność: projektowanie graficzne), uzyskując tytuł magistra. Praca dyplomowa Imponderabilia wyrosła ze wzmożonej aktywności motyli w okolicach domu artystki. Badała ona istotę wzruszenia, tworząc prace malarskie i filmowe. Temat filmu zainteresował ją do tego stopnia, że postanowiła podjąć kolejny kierunek studiów, tym razem w Szczecinie, na specjalności film eksperymentalny. Mimo młodego wieku artystka może pochwalić się już sporym dorobkiem twórczym. Brała udział w wystawach zbiorowych, takich jak między innymi Warsztat pracy w Galerii Akademii Sztuk Pięknych przy Piotrkowskiej w Łodzi (2017) czy Metamorfosis#1 (Ateny 2017). Ponadto w roku akademickim 2017/18 otrzymała stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wybitne osiągnięcia artystyczne. Natomiast w 2018 roku podczas konkursu im. Władysława Strzemińskiego „Sztuki Piękne” w Ośrodku Propagandy Sztuki Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi otrzymała nagrodę „Arterii” za performanse Rudyment i Czarna Polewka. Rudyment oznacza początek, podstawę czegoś, lub pozostałość, szczątek. Realizacja powstała podczas warsztatów z Januszem Bałdygą we Lwowie (Days of Performance Art in Lviv, Presence/Absence). Performerka przesuwa po swoim ciele duży arkusz papieru, formuje go rękoma, nadając mu kształt. Performans jest zapisem (śladem) jej ciała przy wykorzystaniu papieru jako medium. Stanowi pewną metaforę twórczości. Jak podkreśla artystka, to swoisty nieerotyczny erotyk. Mimo że dotyka siebie, nie ma w jej gestach seksualności.
156
Adrianna Michalska esej
Z kolei Czarna Polewka to akcja z 2017 roku. Projekt był realizowany podczas Performence Art Studies #54 – Na granicy percepcji rosną wspaniałe kwiaty w Galerii Kobro w Łodzi. Jak wiadomo, zwrot „dostać (albo podać) komuś »czarną polewkę«” znaczy tyle, co „spotkać się z odmową w konkurach”. W trakcie akcji performerka układa na swoim ciele, dokładnie na ramieniu, słowa „relacja”, „dewastacja” i „kapitulacja”. Jaka analogia może zachodzić między tytułowym zwrotem a działaniami artystki? Ramiona, barki metaforycznie odsyłają do tego, co się na nich niesie – do ciężaru, doświadczeń czy bagażu życiowego. W takim kontekście przesłanie pracy może być odczytywane w następujący sposób: nie pozwól sobie niczego narzucić, nie słuchaj tego, co mówią inni; rób to, co chcesz, nie poddawaj się. Bogna Juchnowicz jest członkinią Kolektywu Elipsa, w którego skład wchodzą także Jessica Dudziak, GaPrzesłanie pracy: nie pozwól briela Porada i Eliza Gawrjołek. Obszarami zainteresowań grupy są prace interak- sobie niczego narzucić, nie tywne, sztuka kontekstualna i sztuka partycypacji, interwencje w zastaną rzeczywi- słuchaj tego, co mówią inni; stość, działania intermedialne, zwłaszcza rób to, co chcesz, nie poddaperformatywne, w tym gest o określonej waj się. symbolice, wskrzeszający doświadczenie wspólnoty. W założeniu kolektyw stara się podejmować tematy współczesne, posługując się syntetycznymi i pojemnymi znaczeniowo gestami o określonej symbolice, bez uciekania się do oczywistości. Sytuacje stwarzane przez artystki są czyste w intencji, odwołują się do pierwotnej ludzkiej potrzeby bycia razem. I najciekawsze jest właśnie to, co wydarza się między uczestnikami tych akcji. Zainteresowanie życiem publicznym, problemami lokalności jest bardzo istotne. Współpraca zespołu i wymiana doświadczeń to elementy, które pozwalają grupie osiągnąć założone cele. Pierwsza interwencja artystyczna kolektywu miała miejsce podczas uroczystości Wigilii Bożego Narodzenia dla Studentów i Pracowników Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Było to Podzielenie, działanie polegające na przywołaniu symbolu stołu jako elementu archetypicznego w stosunku do opłatka. Chodziło o rozpoznanie archetypicznych konotacji symbolu stołu (lub obrusu), zwyczajowych zachowań podczas dzielenia się opłatkiem. Umiejętność odkrywania wspólnoty, która jednoczy się za sprawą wspólnych rytuałów, dzięki czemu tworzy się autentyczna przestrzeń społeczna, to ważny aspekt tej akcji. „Performans jest bowiem szczególną strategią uczenia nas właściwego patrzenia na wszelkie nasze codzienne czynności”, jak twierdzi Klaus Groh2. 2 K. Groh, Teoretyczna idea sztuki performance, [w:] Performance, red. G. Dziamski, H. Gajewski, J. St. Wojciechowski, Warszawa 1984, s. 63.
157
esej
Adrianna Michalska Jednym z najbardziej doniosłych przedsięwzięć publicznych grupy była akcja w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi zatytułowaną OD/DO, której ideę stanowi stworzenie nowej definicji wolności osobistej – OD przymusu DO wyboru. Do bardzo ciekawych działań zalicza się również projekt [one] rewindykacja, którego zamierzeniem jest próba odzyskania przestrzeni symbolicznej i materialnej przez kobiety i dla kobiet. Performans jest żywą sztuką wizualną, czyli „sytuacją artystyczną, której przedmiotem i podmiotem jest obecność artysty w określonym kontekście czasu, przestrzeni i własnych ograniczeń”3. Wywodzi się od teatru i tradycji malarstwa, gestu Jacksona Pollocka, dla którego podstawowe znaczenie miał sam proces malowania, moment interakcji artysty z tworzywem malarskim. Sztuka uprawiana na żywo jest z natury transmedialna i transdyscyplinarna, gdyż ma na celu przedstawianie idei przy pomocy różnych mediów i różnych, powiązanych ze sobą, komunikatów, tworzących pewnego rodzaju opowieść. W otwartej, dostępnej dla wszystkich wspólnej przestrzeni, wykreślonej w sferze publicznej, staje się doświadczeniem społecznym w wyniku świadomego i precyzyjnego działania. Władysław Tatarkiewicz, dociekając istoty artyzmu, pisał: „Myśl jest wyraźna [zawarta w Kronikach Bolesława Prusa]: wartość pisarza – a podobnie jest z innymi artystami – leży w oryginalności i nowości, ale tę czerpie on ze świata, nie z wymysłów, lecz z odkryć, ze spostrzeżenia rzeczy, których inni nie spostrzegają”4. 3 Cytat za: Wikipedia, https://pl.wikipedia.org/wiki/Performance [dostęp: 15 listopada 2018 roku]. 4 W. Tatarkiewicz, Parerga, Warszawa 1978, s. 43.
Justyna Skolicka esej
Rewitalizacja gatunku: bajka literacka Kolory trzymają się stonowanej palety, czerwienie i oranże wyblakły, jakby zbyt długo wystawione na słońce, błękity straciły wilgotność i wigor – to raczej ultramaryna, sproszkowany pigment, który dopiero czeka na spoiwo; zszarzałe żółcienie przypominają piasek w tych miejscach, gdzie plaża jest pusta, mniej krzykliwa, ocieniona. Nostalgiczna paleta uspokaja oko; oglądanie zamienia się w księgarniane zagapienia – kontemplacje. Książka obrazkowa, jedna z małych form literackich, zrównuje rolę słowa i obrazu. Tak radykalne i powszechne równouprawnienie jest nowością, choć widać jego zapowiedzi na przykład w awangardowych pracach Themersonów czy w klasycznym Małym Księciu z 1943 roku, gdzie tekst bez autorskich obrazów mniej albo inaczej znaczy. Uznany mistrz dziecięcej literatury, Bruno Bettelheim, odradza jednakże przesadę w ilustrowaniu. W jego opinii słowo potrzebuje obrazu, ale tylko jako pożywki, służącej wyobraźni; obraz jest uzupełnieniem słowa, niczym więcej. Bettelheim pisze, że ilustracje zwyczajnie rozpraszają dzieci. „Ilustracje pozbawiają opowieść w znacznej mierze znaczenia osobistego, które mogłaby mieć ona dla dziecka wówczas, gdyby pozostawiono mu swobodę snucia własnych wyobrażeń wizualnych, nie narzucając wyobrażeń ilustratora” – stwierdza w Cudownych i pożytecznych (1977). Książka, którą dziecko dostaje do rąk, powinna być słabo ukonkretniona poprzez obrazy, a nawet jak najbardziej „schematyczna” w tym znaczeniu, jakie nadaje schematyczności Ingarden, zauważając w tekstach rozległe „miejsca niedookreślenia”. Czytelnicza wyobraźnia ma wyzwalać obrazy, lekturę i przedstawiany świat z nadzoru autora baśni. Książka obrazkowa jest, zdaje się, jednak nie tylko baśnią albo nie tylko j e d n ą baśnią; ikoniczność znaczy tutaj więcej niż ilustracyjność. Obraz otwiera własny, niezależny, wyodrębniony przekaz. Otwiera równoległe ścieżki lektury, warianty opowiadanej historii, które mogą być porównywane ze słowem tekstu. Wydaje się, że taka praktyka czytelnicza, polegająca na porównywaniu wersji czy zestawianiu alternatyw, przechodzi powoli w nawyk czytelników – młodych i tych wszystkich, którzy wiele czasu spędzają w sieci. Książka obrazkowa staje
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
159
esej
Justyna Skolicka się rodzajem hipertekstu, który zachowuje otwarty charakter, gotowość do przeobrażeń nawet wtedy, kiedy zostaje formalnie domknięty. Sam tekst jest najczęściej zwięzły. Nosi cechy gatunkowe bajki literackiej i korzysta z bogatej tradycji – Ezopa Fryga i La Fontaine’a, Biernata z Lublina, Krasickiego i Mickiewicza – przy czym jej rozkwit przypada na oświecenie. Oparta o kluczowe zdanie, pytanie, sentencję, przysłowie albo cytat, bajka wpasowuje się w nurt tak zwanego folkloru intelektu; przekazuje prawdy powszechnie uznane, ludowe mądrości, ale podkreśla racjonalną metodę rozumowania, która te prawdy uzasadnia. Narracyjność służy temu, żeby udowodnić rację. Dla przypomnienia, tematyka tworzy kilka tradycyjnych typów: bajkę zwierzęcą, bohaterską, magiczną, historyczną, przygodową i obyczajową. Odbiorca oczywiście nie musi być dzieckiem. Argumenty koniecznie przedstawia się jednak w jasnej, eleganckiej formie, zgrabnie zwieńczonej morałem. Posłużmy się więc typologią: Klocek jest „duży, leniwy”, Florek – ruchliwy i mały. Klocek ma gruby głos, Florek głos cienki. Obydwaj są Zającami. Królik jest ładny i obcy; mało mówi, wiele płacze, na imię ma Zuzanna. Łasica jest tą, która oblizuje się na myśl o jajkach; Dzik osusza butelki; Puchacz nosi okulary i przechowuje w dziupli prasę – oto „reszta, która pod dębem rżnie w karty”. Dodatkowo jest las, zagon kapusty, stół, nora i lakier do paznokci. A także Leśniczy ze strzelbą. Plus jeden garnek, do którego trzeba coś włożyć. Strzelba nie wypali; garnek odegra jednak w historii własną rolę, tak jak Oparta o kluczowe zdanie, i Zuzanna. Na szczęście znajdzie przyjaciół, pytanie, sentencję, przysłowie którzy pomogą przeżyć i sprytnie uchronią ją od garnka. albo cytat, bajka wpasowuje Ciekawym tematem bajki Magdaleny Tulli się w nurt tzw. folkloru inte- (Awantura w lesie, 2013) jest prawo – jego i skuteczność. Zwierzaki żyją obok siebie lektu; przekazuje prawdy sens i jakoś poskramiają naturalne odruchy, czytaj: powszechnie uznane, ludowe ludzkie wady, takie jak chciwość, łakomstwo, mądrości, ale podkreśla racjo- podstęp, egoizm, okrucieństwo, brutalność. Zające nie mają wypisanych na pyszczkach nalną metodę rozumowania, wielkich słów, takich jak „empatia”, „lojalność” która te prawdy uzasadnia. czy „kompromis”, działają jednak dla dobra uciekinierki – Zuzanny. Posługują się sprytem – narzędziem słabych i ubogich, kiedy próbują zawrócić prawo w swoją stronę; nie bez znaczenia jest także sprzyjające szczęście. To nie umiłowanie cnoty powstrzymuje zwierzęta przed zamordowaniem Zuzanny, ale też nie sama chciwość. Rozbraja je prawo. Swoista praworządność każe „radzić” nawet nad tym, kto ma zjeść Zuzannę i w jaki sposób przyrządzi się
160
Justyna Skolicka esej
mięso. Mieszkańcy zawierają między sobą umowy, które całkiem skutecznie ich wiążą. Prawo lasu ma charakter handlowy, zgodny z zasadą wymiany. Trudno szukać dla niego innego, aksjologicznego umocowania. Dobre jednak i to, uznają Zające, kiedy podejmują próbę ocalenia Zuzanny przed zjedzeniem. Historia i przestroga Historia długo służyła kształceniu i edukacji za poręczny przykład, przypowieść, dydaktyczną bajkę. Ważne, żeby unikać starych błędów moralnych i politycznych, a historia ostrzega przed katastrofami przodków – twierdzili zgodnie Condillac i Wolter. Postacie znane z historii, głównie starożytnej, niewiele się chyba różniły od bohaterów bajki zwierzęcej, alegorycznych „wieszaków”, wykorzystywanych do ekspozycji ludzkich wad. Ten charakterystyczny dla oświecenia typ pedagogiki prowadził do rozdzielania historii na dwa osobne aspekty. Aspekt faktograficzny, uwzględniający materialną, ścisłą prawdę o ludziach i minionych wydarzeniach, ustępował przed dydaktycznym; materiał podporządkowany był kształceniu, wskazywał wzorce do naśladowania i pomyłki, których należy unikać. Jeżeli ten, kto uczy, nie przykłada właściwej wagi do faktów, trudno mu zbudować wiarygodność. Z czasem dojrzewa więc świadomość, że fakty odgrywają swoją rolę. Poznawanie i odtwarzanie przeszłości uzupełnia projekt oświecenia. Kompozycja Baśni Eliany (Przemysław Owczarek, 2015) zestawia obydwa wspomniane porządki. Porządek faktograficzny, w którym przedstawia się konkretne informacje na temat Łodzi – miasta trzech religii, trzech narodowości, poetów, robotników, getta – i porządek paraboliczny, baśniowy, w którym historia uwewnętrznia się i buduje charakter bohaterki. Gra, którą proponuje Anieli gadająca sowa, przypomina ryt przejścia. Jej awatar – Eliana – „wskakuje” w kluczowe miejsca i momenty historii. Pomyślne pokonanie pięciu poziomów sprawi, że dojrzeje, a więc zrozumie rzeczywistość. Tak jak w tradycyjnej baśni albo w komputerowej grze typu challenge, Aniela/Eliana przechodzi przez kolejne niebezpieczne próby. Kształtuje hart ducha, udowadnia, że potrafi myśleć; okazuje serce. Kto wie, ten nie popełnia błędów przodków. Pojawia się niewyraźna, mistycyzująca nadzieja, że dziecko odmieni historię. Ostatni poziom gry (zilustrowanej przez Tomasza Tomaszewskiego w formie komiksu) przedstawia brutalną walkę, która wymaga sprawności i odwagi, koniecznych do pokonania alegorycznego wroga Eliany – Niewiemka. Pamiętnik Blumki Iwony Chmielewskiej (2011) to książka o przedwojennym życiu w domu sierot Korczaka. Troska wychowawcza objawia się tu jako poszanowanie delikatnej, uczuciowej i duchowej stabilności dziecka. Blumka pokazuje swoich wyjątkowych towarzyszy, uchwyconych na zdjęciu. Dom sierot z pamiętnika przypomina utopijną wyspę.
161
esej
Justyna Skolicka Szata graficzna książki nasuwa skojarzenia z osobistym artbookiem, pamiętnikiem z obrazków, gdzie obok odręcznych zapisków można znaleźć rysunki, zdjęcia, fragmenty obrazków z gazet… Swoboda ich wyboru wynika z gry osobistych olśnień i skojarzeń autorki. Obrazy tworzą przedziwną, fikcyjną przestrzeń, w której doświadczenie wewnętrzne styka się z doświadczeniem historii. Wizerunki Korczaka, przedmioty codziennego użytku, moda, kultura materialna lat wojennych oraz ilustracje w formie kolaży/wycinanek przekazują realia i specyficzny klimat czasów. Pamiętnikowa, dziecięca narracja buduje większą część opowiadania. Autorski, wszechwiedzący narrator pełni funkcję przewodnika: zapowiada opowieść Blumki i pojawia się po jej ostatnich słowach. „O reszcie opowiem jutro” – obiecuje Blumka; obietnica nie zostaje jednak dotrzymana. „Potem przyszła wojna, która zabrała też pamiętnik Blumki. Skąd więc wiemy, co było w nim napisane? Bo pamiętnik jest po to, żeby nie zapomnieć…” – dopowiada narrator. Ze względu na zwięzłość, sentencjonalność, jego puenta wpisuje się w poetykę bajki literackiej. Narrator punktuje historię w jej dydaktycznym aspekcie – oto antropomorfizowana „wojna przychodzi i zabiera pamiętnik”. Dziecięcy czytelnik zyskuje Chwyt zastosowany w zakończeniu książki wiedzę na temat Zagłady, należy jednak do porządku performatywnego, a przy tym osobiste doświad- ponieważ jest chwytem sprawczym: narrator anihiluje rzeczywistość, którą wcześniej czenie straty – czy mówiąc powołał do istnienia. W trakcie lektury dokładniej: intuicję takiego Pamiętnika Blumki „kontemplacja zostaje zastąpiona zmianą”; granica fikcji i realności doświadczenia, jego wyob- ulega przemieszczeniu. Okazuje się, że norażenie, pojęcie – po to, żeby szący znamiona autobiograficzności artbook „nie zapomnieć”. Blumki, który dziecko czytało i oglądało, nie istnieje. Dziecięcy czytelnik zyskuje wiedzę na temat Zagłady, a przy tym osobiste doświadczenie straty – czy mówiąc dokładniej: intuicję takiego doświadczenia, jego wyobrażenie, pojęcie – po to, żeby „nie zapomnieć”. Filozofia przed snem A zatem: kruk to Czarny, koń to Podkowa, lew to Grzywa. W Lesie panuje ład i równowaga. Bóbr to Ząbek, kozioł to Bródka, żyrafa to Szyja. Jak wiemy z Orwella, Królik jest dziki i obcy, zostaje jednak zaproszony do Lasu; ma niestety problemy z onomastyką. Zamiast zostać po prostu Uchatym, przyjmuje obco brzmiące, bezsensowne imię Nussi. Inni bohaterowie książki Marka Bieńczyka (Nussi i coś więcej, 2012) pójdą jego śladem.
162
Justyna Skolicka esej
Obrazy Adama Wójcickiego przedstawiają polityczny wariant bajki o Nussim. Króliczek z okładki nosi na piersi czerwoną gwiazdę. Uwodzi zwierzęta, bo obiecuje „coś więcej” niż tylko przezwyciężenie rutyny. Wpływa na powszechne obyczaje – mieszkańcy włóczą się chmarami niczym osiedlowi chuligani. Zaniedbują przypisane sobie obowiązki i marnotrawią czas, tworząc nowobarbarzyńską wspólnotę o niepokojącej, trudnej do opanowania energii. Wójcicki pokazuje króliczą rewolucję jako zalew śmieci: plastikowych butelek, modnych kostiumów i krzykliwych gadżetów, w których gustują otumanieni. Nussi rujnuje Las, jego naturalne piękno i ekosystem. Czarny nie rozumie tego „cyrku” i odmawia współudziału, obserwuje go z ustronnego miejsca na gałęzi. Wydaje się, że historia Lasu jest miejscami bardziej rousseau’owska niż orwellowska. Bohaterowie przechodzą proces denaturalizacji, o czym świadczy porzucenie pierwszych czy pierwotnych imion. Pseudonimy służą za maski, ich nałożenie otwiera drogę do zepsutej cywilizacji, czyli ukrytego za horyzontem miasta. Farbowanie futer i zakładanie kostiumów niszczy naturalną zależność między wnętrzem i zewnętrzem, między tym, „jaki ktoś jest” a „jaki się jawi”. Jednak przecież tylko zachowanie takiej więzi pozwala cokolwiek wiedzieć o innym. Kiedy jednolitość wnętrza i zewnętrza zostaje zamazana, inny staje się nieprzenikniony i obcy. Kruk we własnych oczach traci integralność, szczęśliwą jednię. W ostatniej scenie bajki gra z własnym odbiciem, przymierzając przed lustrem podarowane przez Królika fatałaszki. Chwila przed lustrem przyprawia rozważnego zwierzaka o dreszcz emocji – oto patrzy na siebie, ale widzi „coś więcej”; widzi kogoś, kim nie jest. „Ale czy człowiek cnotliwy może mieć szczęście?”. Duży Książę, bohater opowiastki Książę w cukierni (Marek Bieńczyk, 2013) powtarza tę wątpliwość, wypowiadaną w wieku świateł. Z pewnością nie pierwszy i nie ostatni raz filozofuje się tutaj przy nakrytym stole. Konflikt fałszywej przyjemności i etyki pojawia się – znowu – u Rousseau, w traktacie wychowawczym o Emilu. Przepracowanie tematu jest koniecznością, to warunek moralnego wychowania. Jedno dobre pytanie może pobudzić zmysł etyczny ucznia. „Jak sądzisz – pyta wychowawca w samym środku olśniewającej uczty – przez ile rąk przeszło to wszystko, co widzisz na tym stole, zanim dostało się tutaj?”. „Opadają opary szału”, Emil włącza myślenie, zadaje pytania, które prowadzą od nieświadomości do wiedzy. „W chwili – pisze dumny Rousseau – gdy filozofowie pobudzeni winem lub może bliskością sąsiadek plotą trzy po przy i udają dzieci, on filozofuje samotnie w swym kącie; zadaje mi związane z zagadnieniem pytania”. Historyjka Wojciecha Bonowicza (Misiu Fisiu ma dobry dzień, dobry dzień, 2015) to relacja z jednego dnia, w którym szczęście zostało wreszcie uchwycone. Ciągle
163
esej
Justyna Skolicka wydaje się jednak niepewne; bohater chce je uchwycić mocniej, trwalej i pewniej. Opracowuje do tego specjalną metodę: powtarzanie. „Muszę dziś wszystko powtarzać dwa razy. Wtedy będę miał podwójną radość z każdej rzeczy”. Metoda działa. Misiu Fisiu rzeczywiście ma dobry dzień (dobry dzień). Zadanie, które postawił przed sobą, nie jest jednak proste; wymaga dyscypliny i cierpliwości, a przede wszystkim skupienia. Sztuka szczęścia jest więc sztuką uważności, bez której szczęście można przegapić.
Synteza sztuk Bohaterka Obu (Justyna Bargielska, 2016) ogląda siebie, swoje odbicie w oku dzika. Jest to przygoda ekstremalna, coś w rodzaju skoku śmierci. Wydawanie dziecka na świat – czy też oddawanie dziecka światu – zostało w książce zobrazowane jak doświadczenie graniczne, które przypomina rozszczepienie jaźni. Tekst przyjmuje formę notatki – listu, adresowanego do córki, która coraz skwapliwiej korzysta z samodzielności. Wraz z utratą bliskości fizycznej kurczy się możliwość czuwania i sprawowania kontroli; okazuje się, że odcięcie mentalnej „pępowiny” znaczy więcej niż chirurgiczny gest, wykonany lateksową rękawiczką. Obrazy Chmielewskiej stanowią refleksy wypowiadanych słów i zdań; pracują jak echo, jak fala odbita od przeszkody. Przenoszą tekst w osobne rejony, przekształcają brzmienie, modelują jego trwanie. Działanie obrazów opiera się na zasadzie modyfikacji: symetryczne, Wzornictwo książkowe od po- dwudzielne obrazy przedstawiają dwa czątku korzysta ze zdobyczy warianty zjawisk. Uderza podobieństwo i równoczesna, zasadnicza odmienność. awangardy; łączy elementy Usta przypominają maliny, nie są jednak plastyczne i językowe z czymś, owocami. Twarzyczka śpiącej dziewczynki co dzisiaj moglibyśmy nazy- to kalka z twarzy śpiącej obok matki. Kobieta, która niesie na głowie kosz owoców, wać neurokognitywistyką. jest kimś innym niż ta sama, nosząca oprócz kosza także dziecko w brzuchu. Poprzez spojrzenie to, co najbardziej własne, wewnętrzne, przechodzi na powierzchnię i obiektywizuje się w zewnętrznym kształcie – spojrzenie na dziecko przynosi równoczesne doznanie integralności i rozbicia, tożsamości i obcości, trwałości i straty. Wzornictwo książkowe od początku korzysta ze zdobyczy awangardy; łączy elementy plastyczne i językowe z czymś, co dzisiaj moglibyśmy nazywać neurokognitywistyką. Zestawienie kilku niedawnych polskich tytułów, powiązanych z tradycją bajki literackiej, ma raczej na celu podkreślenie zainteresowania gatunkiem, a nawet jego rewitalizację, na co wskazują liczne tytuły, nowe rozwiązania,
164
Justyna Skolicka
Bibliografia: J. Bargielska, Obie, ilustr. I. Chmielewska, Lusowo 2016. M. Bieńczyk, Książę w cukierni, ilustr. J. Concejo, Wrocław 2013. M. Bieńczyk, Nussi i coś więcej, ilustr. Adam Wójcicki, Wrocław 2012. W. Bonowicz, Misiu Fisiu ma dobry dzień, dobry dzień, ilustr. B. „Fisz” Waglewski, Kraków 2015. I. Chmielewska, Pamiętnik Blumki, Poznań 2011. P. Owczarek, Baśnie Eliany, ilustr. T. Tomaszewski, Łódź 2015. M. Tulli, Awantura w lesie, ilustr. T. Domański, Łódź 2013. Literatura: B. Baczko, Rousseau: samotność i wspólnota, Gdańsk 2009. B. Bettelheim, Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni, przeł. D. Danek, Warszawa 1996. E. Domańska, „Zwrot performatywny” we współczesnej humanistyce, „Teksty Drugie” 2007, nr 5. R. Ingarden, O dziele literackim: badania z pogranicza ontologii, teorii języka i filozofii literatury, przeł. M. Turowicz, Warszawa 1988. T. Kostkiewiczowa, Studia o Krasickim, Warszawa 1997. I. Lorenc, Zwrot performatywny i jego niebezpieczeństwa, [w:] Teatr, teatralizacja, performatywność, red. T. Pękala, Lublin 2016. G. Orwell, Folwark zwierzęcy: bajka, przeł. B. Zborski, Warszawa 2008. J.J. Rousseau, Emil, czyli o wychowaniu, t. 1, przeł. J. Legowicz, Wrocław 1955. J. Trzynaldowski, Małe formy literackie, Wrocław 1977.
esej
różnorodność tematów i ich głębia. W dzisiejszej bajce literackiej tekst przestaje być głównym środkiem wyrazu – zostawia szerokie pole dla obrazów (ze względu na artystyczną autonomię trudno je nazywać ilustracjami), włącza nowe techniki, związane z performatywnością, hipertekstem czy grą. Ale tekst – bardziej lub mniej poetycki, konceptualny – to dalej elementarne spoiwo.
poezja
Charles Bukowski TAK BYŁO zauważyli go jak szedł autostradą cały czerwony z przodu zardzewiałą puszką odciął sobie klejnoty jakby chciał powiedzieć: widzisz co mi zrobiłaś? resztę też możesz zabrać. i część klejnotów włożył do jednej kieszeni a część do drugiej i w takim stanie znaleźli go na autostradzie. lekarzom nie udało się ich przyszyć bo klejnotom ten nowy stan całkiem odpowiadał. czasem myślę że każda dobra dupa w końcu zamienia się w potwora.
166
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Charles Bukowski poezja
może chciał przeciw temu zaprotestować albo w ogóle przeciw wszystkiemu. jednoosobowy Marsz Wolności który nie był konkurencją dla recenzji koncertów i kroniki sportowej. niech go Bóg czy ktoś błogosławi.
167
poezja
Charles Bukowski EDDIE I EWA no więc przesiedziałem na tym barowym stołku w Filadelfii 5 lat piłem browar w puszkach i najtańsze wino dobrze odżywieni kierowcy ciężarówek lali mnie w ciemnych uliczkach ku uciesze alfonsów i dziwek nie będę opowiadał o moim dzieciństwie było wredne nierzeczywiste ale opowiem jak w końcu po 30 latach odwiedziłem mojego przyjaciela Eddiego mieszkał wciąż w tym samym domu z tą samą żoną zgadłeś: wyglądał gorzej ode mnie nie mógł wstać z krzesła laska artretyzm ta resztka włosów jaką zachował była biała
168
Charles Bukowski
wiem, powiedział, mam to, nie mogę oddychać.
poezja
boże, Eddie, jęknąłem.
wtedy weszła jego żona, niegdyś szczupła Ewa, z którą flirtowałem. 210 funtów mrugnęło do mnie. boże, Ewa, jęknąłem. wiem, powiedziała. upiliśmy się we trójkę. kilka godzin później Eddie poprosił: idź z nią do łóżka, zrób jej dobrze, ja już nie dam rady. Ewa zachichotała. nie mogę, Eddie, powiedziałem, jesteś moim kumplem. wypiliśmy jeszcze ździebko. hektolitry piwa. Eddie zaczął rzygać. Ewa przyniosła miednicę i rzygał do tej miednicy a w przerwach opowiadał jakimi to twardzielami byliśmy kiedyś prawdziwi faceci
169
poezja
Charles Bukowski nie to co dzisiejsi smarkacze. zanieśliśmy go do łóżka rozebrali a on raz dwa chrapnął. pożegnałem się z Ewą. wyszedłem i wsiadłem do samochodu i siedziałem w nim gapiąc się na dom. potem odjechałem. bo i cóż mi pozostało. Przełożył Andrzej Szuba.
Walt Whitman
(Kataklizm w Johnstown, Pensylwania; 31 V 1889)
poezja
GŁOS ŚMIERCI
Głos Śmierci, uroczysty i obcy, w całej swojej potędze i majestacie, Niespodziewany, straszliwy cios – zatopione miasto – tysiące ofiar, Tak osławiona zapobiegliwość: dobytek, domy, kuźnie, ulice, żelazne [mosty, Zniszczone w jednej chwili – lecz nowe życie przetrwa, Oto z odmętów, z niesionego wodą śmiecia, Wyciągają rodzącą kobietę – na świat przychodzi dziecko! Choć przychodzę niezapowiedziana, niosąc grozę i ból, Potoki wody i ogień, i wściekłość żywiołu (mówił głos uroczysty i obcy), Ja też jestem posłańcem Bóstwa. Tak, Śmierci, chylimy przed tobą czoła i zasłaniamy oczy, Opłakujemy starych i młodych, których przedwcześnie zabrałaś, Pięknych, silnych, dobrych, zdolnych, Nie ma już rodziny, męża i żony, zalana kuźnia z kowalem, Trupy w piętrzącej się wodzie i w błocie, Tysiące zbierane i układane w pogrzebowe sterty, tysiące zaginionych. Później, po pochówkach, opłakiwanie zmarłych (Wierni odnalezionym i zaginionym, pamiętający przeszłość, na nowo [zadumani), Przez dzień, przez chwilę czy godzinę – sama Ameryka chyli głowę W milczeniu, z pokorą, pogodzona. Wojna, śmierć i ten kataklizm, Ameryko, Przejmują bólem twoje dumne i bogate serce. Bo kiedy, wbrew śmierci, śpiewam, z mułu i szlamu, Natychmiast, wyrastają kwiaty współczucia, wsparcia, miłości, A z Zachodu i Wschodu, z Południa i Północy, znad morza, Płynie pomoc gorących serc i rąk ludzi dla ludzi, A razem z nimi myśl i nauka.
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
171
poezja
Walt Whitman O Ziemio, od wieków mknąca przez Powietrze i Przestrzeń! O wody, co nas otaczacie! O ty, co trwasz w nas przez całe życie i w śmierci, we śnie i w działaniu! O prawa niewidzialne, co przenikacie wszystko! O ty, co jesteś we wszystkim, nad wszystkim, przed wszystkim i pod [wszystkim nieprzerwanie! O ty! ty! żywotna, powszechna, gigantyczna, nieprzeparta siło, [niewzruszona i wiecznie czuwająca, Dla której Ludzkość jest ulotną zabawką, Jakimże błędem było o tobie zapomnieć! Bo też o tobie zapomniałem (Uwikłany w nieważne sprawy postępu, polityki, kultury, finansów, wynalazków, cywilizacji), Przestałem zdawać sobie sprawę z milczącego żywiołu oceanicznej [potęgi, Z którym i na którym płyniemy, który każdego z nas unosi.
172
Walt Whitman
Rozśpiewaj mnie radością w porze bzów (co wraca wspomnieniem), Nastrój mi usta i język na nutę Natury, na pamiątki najwcześniejszego [lata, Zbierz mile widziane oznaki (jak dzieci z kamykami, czy nizające [muszelki), A także kwiecień i maj, żaby rechoczące w stawach, elastyczne [powietrze, Pszczoły, motyle, wróbla z prościutką piosenką, Drozda i szybującą jaskółkę, i błyskającego złocistoskrzydłego dzięcioła, Lekką słoneczną mgiełkę, lepki dym, parę, Połyskujące wody z rybami i błękit wysoko, Wszystko, co się skrzy i weseli, płynące strumienie, Klonowe lasy, skrzypiące dni w lutym, produkcję cukru, Skaczącego bystrookiego rudzika o czerwonej piersi, Nucącego czystą melodię o wschodzie, a potem o zachodzie słońca, Albo śmigającego między drzewami jabłoniowego sadu, budującego [gniazdko dla samiczki, Marcową odwilż, wierzbę wypuszczającą żółto-zielone pędy, Bo właśnie nadeszła wiosna! bo mamy lato! a co się pod tymi nazwami [kryje? Ty, duszo skrępowana – tęsknota za czymś niewiadomym; Dalej, nie zwłóczmy już dłużej! powstańmy, ruszajmy w drogę! Gdyby tak można polecieć jak ptak! Gdyby tak uciec, popłynąć statkiem przed siebie! Szybować z tobą, duszo, nad wszystkim, we wszystkim, jak statek nad [wodami; Zbierać te zwiastuny, preludia, niebieskie niebo, trawę, krople porannej [rosy, Zapach bzu, krzewy z ciemnozielonymi liśćmi w kształcie serca, Leśne fiołki, delikatne blade kwiatuszki zwane niewinnością, Rodzaje i próbki nie dla nich samych, ale dla ich aury, By uhonorować krzew, który kocham – by śpiewać z ptakami Piosenkę radości w porze bzów, co wraca wspomnieniem.
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
poezja
PIOSENKA W PORZE BZÓW
173
poezja
Walt Whitman PO PROSU BYĆ Po prostu być – czy może być coś więcej? Myślę, że z braku czegoś lepszego, nawet zagrzebany w piachu małż [w nieczułej muszli byłby znakomitością, Ja nie tkwię w nieczułej muszli, Cały pokryty jestem wrażliwymi czułkami, To one chwytają wszystko, co wokół, i przewodzą przeze mnie, Są ich tysiące, a wszystkie takie wrażliwe, Oglądają mnie swoimi małymi oczkami całego jak najdokładniej, I choć mikroskopijne, obdarzają taką rozkoszą i mocą, Że, jak sądzę, mógłbym wyrwać z domu dźwigar, gdyby tylko [przeszkadzał mi w osiągnięciu jakiegoś celu. TERAZ, MOJE DAWNE PIEŚNI, ŻEGNAJCIE, ŻEGNAJCIE Teraz, moje dawne pieśni, żegnajcie, żegnajcie (Całe ich wozy suną chybotliwą kolumną w osobliwej procesji, Górą i dołem – z przerwami – owoce starości, wieku średniego, młodości), „Na rojnych okrętach” albo „Dla ciebie, praprzyczyno”, albo „Poeci [przyszłości”, Albo „Paumanok”, „Pieśń o mnie”, czy „Adam”, Albo „Bijcie! bijcie! bębny!, albo „Urodzajnej ziemi, którą maszerowali”, Albo „Kapitanie! mój Kapitanie!, albo „Kosmos”, albo „Lata jak lotne piaski”, [czy „Myśli”, „Ty, Matko, i twoje Równe Sobie Dzieci” i wiele, dużo więcej tu niewymienionych, Potomstwo włókien serca – gardła i języka – (Gorącej, pulsującej krwi mojego [życia, Osobista chęć i forma – a nie tylko papier, atrament i czcionka), Każda moja pieśń – każde przeszłe zdanie – ma długą, długą historię Życia i śmierci, żołnierskich ran, wojny i pokoju (Wielkie nieba! kiedyś błysk rozpoczynał niekończący się pochód pieśni! A dzisiaj ten strzęp! jakże żałosne porównanie!). Przełożył Andrzej Szuba.
174
Mikkel Vika proza
Wszyscy chcą do Auschwitz Moje ręce są nagle tak wielkie, jej ciało tak małe. Czy mogę ją uszkodzić, zastanawiam się, przytulając zbyt mocno? Wydaje się patrzeć jednocześnie na mnie i gdzieś w dal. Otaczam dłońmi jej twarz, szorstkie kciuki głaszczą jedwabiste policzki. Stopy dotykają podłogi, rusza z miejsca biegiem. Staram się stłumić smutek, nigdy wcześniej nie nękał mnie tak, jak teraz. Mężczyźni nie płaczą, tak zawsze uważałem. Nie płaczę, ale nigdy wcześniej nie zgadzałem się z samym sobą mniej. Ręce drżą, splatam je razem, tracę kontrolę, wyniszcza mnie jakieś szaleństwo. To tak bolesne i obce, chciałbym, by ktoś mnie chwycił, podniósł, powiedział, że to, co robię, jest słuszne. Będzie dobrze wychowana, nauczy się dziękować, wstając od stołu, nauczy się unikać cyganów z naprzeciwka. Będzie myć ręce, będzie bezpieczna, pozna nazwy wszystkich krajów świata. Będzie zadbana – ale nie przeze mnie. Tak się ułożyło, mogę pocieszyć ją, jeśli inne dzieci będą niemiłe, mogę powiedzieć, że to one są głupie. Mogę ją przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie kiedyś dobrze. Ale nie mogę obiecać, że będzie ciepło, gdy nadejdzie zima, że gaz będzie płynął w rurach. Bycie biednym jest kosztowne, nikt nie chce zamarznąć. Powiedziano mi, że to tymczasowe. Nie wiem, co się kryje za tym słowem. Korytarz zwęża się, prawie mnie dusi. Torba wisi na ramieniu. Ledwie trzy lata, jest za mała, by zrozumieć, dla niej jest to zwykły dzień. Tata w drzwiach. Ściska mnie w żołądku. Chciałbym zwymiotować, ale odpuszczam. Głaszczę ją znów po twarzy, chwytam za uszy. Wszystko w niej jest takie gładkie, chcę nauczyć się na pamięć jej policzków. Nie da się, to nie tak, jak zapamiętać numer telefonu czy datę urodzin. Wiem to aż za dobrze, to boli tak bardzo. Dużo czasu minie, aż poznam ją na nowo, mam nadzieję, że mnie rozpozna. Matka, niech żyje długo w dobrym zdrowiu, hałasuje w kuchni. To kojące, przypomina mi własne dzieciństwo. Nuci, czytając w moich myślach. Zawsze tak robiła. Nie jesteście pierwsi, mój chłopcze. Wiem, mówię, próbując się uśmiechnąć. Fartuch zaciska się wokół jej talii. Staje na progu, zestarzała się. Tak dobra, tak mądra, tak łagodna. Czy da radę, myślę. To trudniejsze, niż sądziłem. No, ruszaj, mówi. To nie jest dożywocie, uda nam się. Nucenie przechodzi w cichy szloch. Prosi mnie, abym chodził na niedzielne msze, bym dzwonił.
175
proza
Mikkel Vika
176
Do zobaczenia wkrótce, malutka. Kłamię, wstydzę się. Nie wiem, co mogę powiedzieć, co mogę zrobić. Włosy, czochram delikatny puch. Jej ciało drży, niecierpliwi się, chce tylko bawić się dalej. Wydaje się, jakby w tym dniu nie było nic dziwnego, tata tylko idzie coś załatwić. Oszukuję sam siebie, przez chwilę wydaje mi się, że to tylko sen. Przeciwnie, jest to koszmar, myślę, ale przecież nie śpię, zdaję sobie sprawę, że moje nowe życie zaczyna się teraz i jest dokładnie tak bolesne, jak to tylko możliwe. Napełniam płuca wszystkim, co znane. Wilgotne dziecięce stópki plaskają o laminat podłogi, głos rozbrzmiewa echem w pokojach. Jest głodna, prosi o banana. Przed chwilą jednego zjadła, myślę. Wkrótce obiad, żurek mamy. Wyobrażam sobie szarość, jajka na twardo, kawałki kiełbasy. Puszki, kromki chleba, patrzę w przyszłość. Nie wiem, czy jestem dość silny, ale muszę być. Niech dostanie banana. Niech dostanie, co chce, myślę, jeśli tylko to mamy, to już nie zależy ode mnie. Zamykam drzwi, udaję, że jadę na budowę, że wieczorem będę z powrotem. Czuję się, jakbym spływał te siedem pięter w dół, jakby moje nogi nie dotykały podłogi pode mną. Idę wolno, ale po chwili jestem przy samochodzie. Ta odległość jest zawsze taka duża, kiedy przenoszę śpiące małe ciało z samochodu do bloku. W samochodzie jest zimno, patrzę w lusterko, obcy. Jest mgła, przecieram oczy. Wrzucam bieg, pochylam się do przodu, obserwując światło w oknach tam na górze. Drogi są wąskie, nigdy nie wydawały się bardziej nieskończone. Wzrok ślizga się po działkach, po patchworku pól. Łagodny zakręt, równina. Moje dłonie są wilgotne, ich wnętrze spocone. Ściskam kierownicę, nie patrzę na prędkościomierz. Prędkość mnie nie dotyczy, czas nie jest już po mojej stronie. Na drodze nie ma wielu samochodów, z wyjątkiem kolumn caravelli, turystów jadących do obozu koncentracyjnego. Pasażerowie gapią się na krajobraz, z tylnego siedzenia obserwują okrutne nagrania z wyzwolenia obozów. Każdy komin budzi w nich strach, że oto cel został osiągnięty, pagórki skąpane są w pełnym troski świetle słonecznym. Historia naznaczyła ten obszar na zawsze, w całym tym hałasie dominuje cisza. Nie możemy wszyscy prowadzić holokaustaksówek, myślę, mijając ich. Jeśli skręcę teraz w lewo, minę stary ceglany kościół. Kilka minut później szkołę podstawową, do której pójdzie. Mam nadzieję, że inni uczniowie będą wobec niej w porządku, wiadomo, jakie dzieci mogą być, pamiętam, jaki sam byłem. Mijam kościół, szkołę. Pojawia się miasteczko. Kilka podstawowych sklepów, komis samochodowy. Parę nieukończonych domów, masywny, źle zaplanowany supermarket. Nie skręcam do kościoła, nie tym razem. Żwir brzęczy, ciemność wprasza się, przejmuje i dominuje. Skręcam, dojeżdżam aż do bielonego fundamentu magazynu. Przy ścianie stoją widły, taczka z zaprawą,
Mikkel Vika proza
pachnie jesienią, suchymi liśćmi i olejem opałowym. Księżyc wpycha się na niebo ponad lasem. Gdybym był przesądny, uznałbym to za znak. Przyjeżdżałem tu codziennie, a teraz to się skończy. Samochód jest ciepły, ciało niezdecydowane, na przemian dreszcze i poty. Szelest w krzakach, sroka czegoś szuka. Grzebie w zebranych tu śmieciach. Żarówka nad znakiem miga, chwytam za drzwi i idę do niego. Czyli zdecydowałeś się, mówi, siedząc tuż przy drzwiach garażowych. Palce przekładają skręcone, żółte papiery. Nie czyta, tylko prześlizguje się po nich wzrokiem i odkłada na bok. Pewnie to niezapłacone rachunki, a może to będzie jego list pożegnalny. Niedopałki papierosów śmierdzą, tworzą stos w popielniczce, dymią słabo, powietrze jest gęste. Nie mam wyboru, mówię, taka jest prawda. Nie chcę stawiać go w złym świetle, nie planował tego tak. Na północ, pyta, zapalając papierosa. Daleko na północ, mówię. Jego wzrok ląduje na ziemi niczyjej między nami, gdzieś na podłodze. Wiesz, że jest nas tam już za dużo. Słyszy się historie. Tydzień na budowie, następnego dnia bez pracy. Cała brygada Polaków, mówi, za kołem podbiegunowym, możesz to sobie wyobrazić. Nie będę sam, ale mnie to nie pociesza. Wyobrażam sobie kontenery. Wspólną kuchnię i łazienki. Zapach obcego przyjaciela. Już zapomniałem jej włosy i policzki. Niewiele pozostaje, jesteśmy na końcu tej drogi. Rozglądam się po opustoszałym pomieszczeniu, patrzę na stosy niewykorzystanych materiałów. Deski i skrzydła drzwiowe, okucia. Wszystko starannie ułożone na regałach. Tęsknią za lepszymi czasami. Odkładam szlifierkę. Dobrze, mówi, machając ręką, jakby nie dbał o sprzęt. Atmosfera jak na stypie, nie jesteśmy pewni, czy możemy zachowywać się jak na co dzień. Kluczyk parzy mnie w dłoń, czekam na okazję do ucieczki. Jego zniechęcająca mina mówi mi, że to jest właściwy moment, nie mamy nic więcej do powiedzenia. Wiesz, że chciałbym, gdybym tylko mógł. Ludzie nie potrzebują już nowych łazienek, mówi, nie mogą sobie pozwolić na wygodę. Ludzie już nie budują pokoi, garaży. Opuszczają wioskę, jak jeden mąż, opuszczają kraj. Zanim się zorientujesz, dołączę do was, mówi, tylko poczekaj. Nigdy nie opuścisz Oświęcimia, mówię, wiemy to obaj. Bóg jest zbyt wysoko, mówi, wzruszając ramionami. Francja jest zbyt daleko. Drogi są lepsze. Mniej furgonetek z drewnem, więcej pasów jazdy, są dobrze oświetlone, zwiastują nadzieję. Skupiska wieżowców. Jadę przez przedmieścia, nieczynne budynki przemysłowe krzyczą do mnie, podobne do siebie, smutne. Ruch gęstnieje, autobusy i ciężarówki pełzną do przodu. Ponad grzbietami wzgórz wisi halo dużego miasta, rozpala sklepienie. Ona jest już pewnie w łóżku, myślę. Żółtawe włosy leżą rozrzucone na poduszce, może o mnie pyta. Co odpowiada moja matka? Że buduję domy? Śpiewa swoim
177
proza
Mikkel Vika lalkom, tym, które zawsze ma ze sobą, myślę. Czy teraz rozumie to, czego nie rozumiała ostatnio? Czy zapomni mnie, tak jak zapomniała matkę? Robisz dobrze, mówię, powtarzam to zdanie, aż całkiem traci sens. Co innego mogłeś zrobić, słyszę własny głos. Pas startowy jest słabo oświetlony, na wpół ciemny kadłub znika w ołowianym, ciężkim niebie. Tutaj pożegnałem się z nią, i to nie tak dawno temu. Ale wydaje się, jakby minęła wieczność. Hala odlotów. Szukam wzrokiem, odloty zagraniczne. Mama pojechała do hotelu, powiedzieliśmy. Pojechała sprzątać, dziewczynka zaakceptowała jej wyjazd. Machaliśmy zza barierek, dalej nie mogliśmy za nią pójść. Usiadła na moich barkach, widziała, jak matka znika w kolejce innych matek i ojców. Każdy uśmiechał się do swoich dzieci. Bezgłośnie ruszali ustami, nieśli w sobie płacz. Siedzieliśmy w samochodzie, czas działał na naszą niekorzyść. Malutki głosik zapytał: gdzie mama leci na wakacje? Do kraju zwanego Irlandią, odpowiedziałem, mając nadzieję, że nie zapyta o nic więcej. Nikt mnie nie odprowadza. Gdziekolwiek się odwrócę, jestem tylko ja. Z bagażem podręcznym i poważną miną. Niektórzy ja stoją, inni siedzą. Jeden ja czyta bilet z apatycznym wzrokiem. Inny ja siedzi ze zwieszoną głową, wpatrzony w telefon komórkowy, w zdjęcie mojej córki, zastanawiam się, dlaczego to robi. Ważę walizkę w ręce, podnoszę ją. Bagaż podręczny, waga mojego życia, walizka żony nie była większa. Szukam numeru bramki, oczy przyciągają ściany ze szkła, otaczają mnie. Przez okno widzę parking i morze samochodów. Wszystkie podobne do mojego, caravelle. Parking długoterminowy. Kluczyk samochodowy piecze w kieszeni, wszystko, czego potrzebuję, to umowa z jednym hotelem, myślę, jeden hotel wystarczy. Wszyscy chcą do nieporównywalnego Auschwitz.
Mikkel Vika proza
ZOO we Wrocławiu Czerwone usta rysują uśmiech na jej rozumnej twarzy, sztywny i nieszczery, widziałem go już wcześniej. Zaciśnięte zęby ją zdradzają. Szeptem pyta, czy potrafię krzyczeć, czy zawsze mówię z cichą złością, jak jakiś psychopata? Mam ochotę zapytać ją, które z nas dwojga jest psychopatą. Kto ma bardziej nieposkromiony temperament? Kobieta. Kiedyś była moja. Nie wierzy, że mogę zająć się własną córką, obserwuje wszystko, co robię. Kiedy odchodzę zbyt daleko, przywołuje mnie, jakbym był psem. W końcu siada na ławce, krzyżuje długie nogi i je gofra, odłamując po kawałku. Korony drzew szeleszczą, pisk hamulców. Tramwaj siedemdziesiątka wije się po bruku, kibice Śląska w zielonych barwach hałasują w drodze na stadion, dzień meczu. Huśtawka piszczy metalicznie, małe ciałko płynie do mnie w powietrzu, niosąc ze sobą wspomnienia z dnia, który zaczął ten cały bałagan. Obrazy tamtego wieczora wracają do mnie z prędkością osuwiska, przestaję oddychać. Cieszę się, że ona oddycha, czysty, dziecięcy głos prosi, bym złapał ją za nogę, chce się bawić w lwa. Zarycz jak lew, mówi. Grr, mówię. Poza faktycznym rykiem, którego nie chcę nawet próbować przed matką, nie wiem, jakie dźwięki wydaje lew. Myślę o Simbie, kreskówce i o jedynym lwie, jakiego kiedykolwiek widziałem. Był zamknięty za kratami, w ogrodzie zoologicznym. Łapię za jej kalosze, są fioletowe i maleńkie. Grr, powtarzam, obnażam zęby. Zerkam na matkę dziecka. Teraz mnie widzisz, myślę. Wstaje, rozświetlone czerwone usta, kula ognia na sklepieniu, ostatni brudny śnieg. Wszystko zlewa się w jedno, ziemia i horyzont, od betonu do chmur. Tylko nie czerwone usta. Korzystam z okazji, mówię spokojnie do niej, że nie daje mi zbyt wiele szans. Ostrożnie rozpędzam huśtawkę. Dziewczynka robi, jak mówię, zaciska piąstki na łańcuchach, aż kostki stają się białe. Jak mogę zaryzykować, mówi, przykłada e-papierosa do ust. Wszystkie kobiety teraz cmokają tymi papierosami, wszędzie pełno ich reklam, billboardy zmieniają się jak obłąkane. Iberyjskie piękności, lazurowe morze. A oto ona, drepcze w brązowym i szarym śniegu. Podkreślam, jak głupio wygląda moim zdaniem, ona rozumie, o co mi chodzi, obejmuje papierosa zmysłowo ustami, zamyka oczy i wdycha parę. Przezroczysta chmura znika powoli, rozpuszcza się w powietrzu, ostrzega przed tym, co nadchodzi. Kastracja, będzie trzymać mnie jak zakładnika w swym monologu. Będzie
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
179
proza
Mikkel Vika
180
mnie ciągnąć, dopóki nie osiągnę tego punktu w tej bezsensownej grze. Aż nie będę mógł zrobić nic innego, tylko odejść. Wtedy zapyta, czy chcę, by dziecko widziało mnie takiego, sama będzie gładzić policzek naszej córki, mówiąc, że mama i tata się nie kłócą, tylko rozmawiają. Mówi, że nie obchodzi jej, co ja uważam, że nie rozumie, jak ja myślę. To wszystko wydaje się tak wymuszone, że zastanawiam się, czy ona mnie chce. To, jak myślę, i jej obojętność są jednak nierozerwalnie związane z tym, co się stało. Chcę ją zapytać, skąd miałem wiedzieć? Chodzi mi o to, że wszystko było takie nowe. Jej narysowane brwi, długie i nieskazitelne linie, wyginają się do środka. Rozpoznaję jej humory, widzę, jak w niej rosną. Wiem już dokładnie, że przerwie mi, gdy spróbuję coś powiedzieć. Jeśli przejmie stery, sprowadzi tę dyskusję na boczny tor, tak daleki od rzeczywistości, że tylko ona się w nim rozpozna. Nie wiedziałem, co robić, mówię, ale teraz już wiem. Przecież chcę tylko, by dorosła, mówię, chcę tylko jej dobra. Pyta mnie, czy chciałem jej dobra, kiedy opuściłem ją w łóżeczku. Starałem się ją uspokoić, ale nie przestawała krzyczeć. Wrzaski stawały się głośniejsze, nosiłem ją, dałem jej wody z butelki. Nic nie pomogło, odszedłem od niej, nie wiedziałem, co mam robić, czego mam nie robić, w końcu zadzwoniłem do matki. Czółko było rozpalone, jej twarz zaczęła sinieć, szlochy zmieniły się w najcichszą ciszę. Nagle ciężki zapach perfum, kiedy pojawiła się w drzwiach, wystrojona, z czerwoną szminką. Przy słabym świetle z pokoju dziecka rozpadło się życie. Jej matka, z czerwonymi ustami, wtrząsnęła w nią oddech, wszyscy krzyczeli i drzwi trzasnęły ponownie. Wróciły, kazała mi iść, poszedłem. Odkłada e-papierosa, pyta, gdzie są pieniądze na dziecko. Musi stale kupować ubrania, buty zimowe, kalosze, kombinezony. Ona rośnie tak szybko, mówi, i nic nie cieszy mnie bardziej niż to. Matka wyciera nos, wyrzuca chusteczkę na wiatr. Zawsze musimy się spotykać na placu zabaw, przy tej głupiej huśtawce, mówi. Dlaczego nigdy nie pójdziemy gdzieś indziej, czy chodzi o drążki, na których sam się podciągasz? Później wsiadasz do tramwaju, z powrotem do swojego życia, do piłki nożnej i nie wiem, czego jeszcze. Kiedy ja mam mieć wolne, czy kiedykolwiek pomyślałeś o tym, pyta. Pytanie wisi w powietrzu, przeciąga każdy dźwięk, kręcę głową. Zrób tak, jak robi lew. Robię jak lew, chcę powiedzieć jej matce, że obawiam się, co może się wydarzyć. Huśtawka między nami rozpędza się. Spowalniam ją. Cichy głosik, nadal trzyma się mocno, śledzi mnie wzrokiem i prosi, bym rozbujał ją mocniej. Nasze udawane uśmiechy i miękkie głosy nie mogą oszukać nikogo, myślę. Nawet dziecko, nasze dziecko, nie nabierze się na to. Serce wali, mam rozgrzane uszy, rozumiem teraz, jedyna rzecz, która trzyma nas nierozerwalnie powiązanych
Mikkel Vika
Przełożyła Joanna Barbara Berna.
proza
ze sobą, porusza się tam i z powrotem między nami. Różowa czapka, cienki głos z huśtawki. Zastanawiam się, co widziałem w kobiecie po drugiej stronie huśtawki. Na pewno nie ten rozjuszony wzrok, którym teraz mnie atakuje. Spoglądam na jej usta, myślę, że to one, to je całowałem. Wiesz, że nie mogę zabrać jej do domu, to nie jest miejsce dla dzieci. Pomyśl o tym całym ruchu, mówię, to miejsce jest jak jeden duży parking. Wszystko, co zarabiam i co mam, dostajesz ty, nawiasem mówiąc, kontynuuję. Na e-papierosy i tego szczuropsa, wskazuję na chihuahuę na jej rękach. Do tej pory był cichym widzem, teraz ona klepie go delikatnie po głowie, pies trzęsie się. Jak zawsze, to jedyna forma jego ekspresji, myślę o syberyjskich tygrysach, nienawidzę tego psa równie mocno, jak on się mnie boi. Twoja córka chciała psa. Właściwie to chciała lwa, mówi. Uniesiony kącik ust czyni ją troszkę ludzką. To nie jest pies, mówię, poza tym, czy ma dostawać wszystko, czego zechce? Wyciągam ją z huśtawki, trzymam w ramionach. Pójdziemy do zoo, co? Następnym razem popatrzymy na tygrysa, pytam ją. Zobaczymy lwy, niedźwiedzie i żyrafy, mówi. Zna kilka nowych słów za każdym razem, pachnie tak pięknie. Zimne policzki są miękkie, nie chcę jej puszczać, ale zgodnie z zegarem muszę. Idziemy, każdy swoją drogą, odwracam się, widzę, że leży na ziemi i wierci się. Nogi wiją się, nie chce wstać. Jestem smutny, chciałbym być przy niej, potrafię lepiej. Chcę ją podnieść, dotknąć jej policzków, jeszcze tylko jeden raz. Nie chcę być obcy, chcę powiedzieć jej, że to wszystko minie. Wychodzą przez furtkę, skrzypi na potwierdzenie. Zawiązuję szalik Śląska na szyi, splatam postrzępione końce przed ustami, zagryzam je i widzę wszystkie kolory za zamkniętymi powiekami, aż pali mnie w płucach i rozsadza mi gardło, aż pojawiają się gwiazdy. Nie słyszą ryku, nikt nie może usłyszeć, nikt mnie nie widzi. Jadę siedemdziesiątką na Stadion Miejski.
esej
Georgi Gospodinow
Niewidzialne kryzysy Panie i Panowie, wnoszę o uniewinnienie już na początku. Zostałem zaproszony tutaj jako pisarz, żeby mówić o pewnym kryzysie, którego nie wywołałem. Ani ja, ani cała branża pisarska, ani ludzie na tych targach – czytelnicy i wydawcy. Pisarze i pieniądze to dwie instytucje skazane na dość oziębłe stosunki. Witamy się, lecz nie rozmawiamy ze sobą, parafrazując odpowiedź Voltaire’a na pytanie o jego relacje z pewną inną, o wiele wyższą instancją. W tym miejscu muszę się jeszcze przyznać do braku doświadczenia w tej tak ważnej dziedzinie finansowej. Nigdy nie zaciągałem kredytu w banku, po pierwsze dlatego, że odczuwam bojaźń przed tą instytucją, a po drugie, ponieważ żaden bank, jak wiecie, nie udzieli kredytu człowiekowi wolnego i niepoważnego zawodu, jakim jest zawód pisarza. Właśnie w ten sposób człowiek pozostaje niewinny i dziewiczy, nie dlatego, że jest mu dobrze. Wyobraźmy sobie teraz, że w innym miejscu, równocześnie z targami książki w Lipsku odbywa się forum gospodarcze, którego tematem jest „Literatura! Jaka literatura?”. Sześciu europejskich ekspertów finansowych zostało zaproszonych, żeby wygłosić wykład. Wiodący ekonomiści zapełnili salę i czekają, by usłyszeć, jak literatura wpływa na rynek finansowy, złe kredyty, cały system finansów, na konsumenckie potrzeby klientów i tak dalej. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić i jest to wręcz śmieszne, ponieważ z pewnym uzasadnieniem domniemywamy, że wielcy gracze finansowi nie czytają za bardzo poezji i prozy. Nie widzieliśmy bankierów, ekonomistów, finansistów, prywatnych przedsiębiorców czy brokerów, którzy siedzieliby godzinami nad powieścią lub tomem poezji, dyskutując zażarcie na temat Czechowa, Joyce’a czy Manna. Nie ma tego w żadnym z filmów, które oglądaliśmy. Ciągle wydaje mi się, że gdyby finansiści czytali książki, nasze kryzysy byłyby inne. Musimy tutaj przyznać, że my, ludzie literatury, pisarze, wydawcy i zapaleni czytelnicy, do pewnego stopnia pogodziliśmy się z porażką i zajęliśmy z pokorą swoje miejsce w kącie. Polityka i gospodarka sprawiają, że świat się kręci. Sztuka i literatura w rzeczy samej to bonusy, bez których możemy istnieć. W każdym razie książka nie jest ważniejszym, bardziej upragnionym i reklamowanym obiektem od telefonu komórkowego czy PlayStation. Przyzwyczailiśmy się również do tego, że poważne informacje o człowieku i świecie przekazywane są w wieczornych wiadomościach przez poważnych ludzi o poważnych zawodach. Ostatnio, jeśli widziałem
182
Georgi Gospodinow esej
na pierwszych stronach wielkich pisarzy, to jedynie w związku z ich śmiercią. To ironia losu, że „śmierć autora” wciąż jeszcze jest wydarzeniem, czasami jedynym wydarzeniem literackim. Oczywistym jest, że utopijne wizje forum gospodarczego, na którym omawia się literaturę, pozostają na razie tylko w mojej wyobraźni. Najprawdopodobniej takie forum zakończyłoby się bardzo szybko i w ogólnej zgodzie co do tego, że literatura okazuje się niekorzystna gospodarczo tak dla pisarza, jak dla wydawcy i czytelnika, to jest dla całego łańcucha tego rodzaju powiązań, dla nas wszystkich tu zebranych. Brakuje tam wielkich inwestycji, nie ma nadpopytu i nadkonsumpcji, banki nie są tak mocno związane z tym interesem. Literaturę cechuje mała płynność, rzadko zwraca nawet niewielkie inwestycje, nie jest związana z rynkiem źródeł energii. Widzieliście, żeby ktoś handlował książkami na giełdzie? Taką konferencję można zamknąć, uznając literaturę za niepotrzebną, zwłaszcza w czasach kryzysu. Gospodarki nie da się zamknąć, ale do pewnego stopnia jesteśmy zobowiązani dywagować o kryzysie, wypowiadać się o nim, opisać własną miarą, spróbować zrozumieć, pogłaskać, udomowić, a nawet, jeśli trzeba, na niego warknąć. Sprawić, żeby kryzys przemówił. Jakie jednak mamy podstawy i prawa, by mówić o kryzysie finansowym? Czy nie zostaniemy oskarżeni o wtargnięcie na obce terytorium? Po pierwsze, twierdzę, że wcześniej czy później wszystko staje się przedmiotem literatury, każde terytorium. Po drugie, nieco upraszczając, literatura poprzedza pieniądze. Nasze powody, by o tym mówić, są w dużym stopniu historyczne. Wymiana słowna była przed wymianą pieniężną. To oczywiste, lecz my najczęściej jesteśmy ślepi na rzeczy oczywiste. Kwestia nie w tym, że literatura posługuje się takim narzędziem jak język – o wiele starszym niż pieniądze. Ważniejsze jest to, że samo powstanie pieniądza, jego wartości symbolicznej, naśladuje głęboką logikę języka. Tak jak słowo zawiera w sobie przedmiot bez jego realnej obecności, tak i banknot zawiera w sobie potencjalne przedmioty, na które możemy go wymienić. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdybyśmy mówili poprzez rzeczy namacalne. Gdybym chciał powiedzieć „słoń”, musiałbym go tutaj dopchać. A jeśli chcę powiedzieć „pożar” czy „kryzys”? Krótko mówiąc, coś wyimaginowanego, Krótko mówiąc, coś wyimaco stanowi dziś fundament gospodarki i ko- ginowanego, co stanowi dziś munikacji, historycznie wywodzi się z języka i literatury. Od tych konwencji, z którymi fundament gospodarki i komuczłowiek się oswoił w dawnych epokach. nikacji, historycznie wywodzi Literatura i gospodarka mogą okazać się się z języka i literatury. mocniej związane, niż przypuszczaliśmy.
183
esej
Georgi Gospodinow Jedno z pytań, które – wydaje mi się – krąży w przestrzeni dzisiejszego kryzysu finansowego, brzmi: czy to, co wirtualne, nie osiągnęło już swojej masy krytycznej? Możliwe, że wymieniamy się symbolami bez pokrycia. Niech w tym miejscu wtrąci się semiotyka. Dzisiejszy kryzys finansowy w wielkim stopniu jest kryzysem wirtualności. Wirtualności, która niezabezpieczona dostatecznie realnością sięgnęła zenitu. Podobnie jak niezabezpieczone dostateczną gwarancją kredyty. Panie i Panowie, przybywam z kraju, który dobrze zna smak kryzysów. Kosztował ich, ba – prawie z nich nie wychodził przez ostatnie dekady. Te kryzysy rozpętały się po upadku komunizmu w 1989 roku, lecz zrodziły się i krzepły właśnie przez dekady poprzedniego systemu. Miałem dwadzieścia jeden lat w 1989 roku i doskonale pamiętam obydwa największe – ten z czasów socjalizmu, źle skrywany pod przedartą narzutą ideologii, i ten transformacji po upadku Muru, którego już nikt nie próbował ukrywać. Moja mała prywatna lista kryzysów zaczyna się od lat osiemdziesiątych. Wyjaśnię tylko, że są one związane z socjalizmem „po bułgarsku” i z moimi młodzieńczymi latami – a więc pierwotnie już tutaj mamy dwa kryzysy. Oto, co zawiera lista: Kryzys energetyczny. Nazywaliśmy go „reżimem prądu”. Przez trzy godziny jest prąd, kolejne trzy nie ma. Niektórzy żartowali, że z kosmosu Bułgaria wygląda jak dyskoteka. Wszyscy byliśmy wyposażeni w świece, siedzieliśmy w zimnych pokojach, a ogień rzucał średniowieczne cienie w naszych mieszkaniach z XX wieku. Kryzys artykułów pierwszej potrzeby. W różnych okresach znikały najbardziej potrzebne towary. W latach osiemdziesiątych przebojem był brak oleju, podpasek, papieru toaletowego, papryki w proszku, nie mówiąc o pomarańczach i bananach, które pojawiały się tylko w okolicach Nowego Roku. Kiedy wypuszczano pomarańcze na rynek, znaczyło to, że nadszedł Nowy Rok. Rozwinęliśmy w sobie odruch psa Pawłowa. Pomarańcze – Nowy Rok. Mogę opisać jeszcze więcej lokalnych mikrokryzysów z lat osiemdziesiątych, łącznie z całym informacyjnym zaciemnieniem (nazwijmy je „kryzysem informacji”) po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Skala szkód, którą rząd i media w przeciągu kilku dni zachowywały w tajemnicy, była dosłownie mordercza. Miało to miejsce pod koniec kwietnia, a 1 maja wszyscy spacerowaliśmy na placach w wiosennym czarnobylskim deszczu. Opowiadam o tych rzeczach, żebyśmy mieli porównanie między tamtymi kryzysami a tym, w którym obecnie się znajdujemy. Mówiąc ogólnie, tamte kryzysy wynikały z deficytu, a o tym mówi się, że jest kryzysem nadkonsumpcji. W przypadku Bułgarii zresztą kryzysy z lat
184
Georgi Gospodinow esej
osiemdziesiątych przeniosły się również do następnego, niby już demokratycznego dziesięciolecia. Komunizm jest w pewnym sensie radioaktywny, posiada długi okres rozpadu połowicznego, dlatego na początku lat dziewięćdziesiątych, dopóki staliśmy odurzeni na placach, znowu, niczym déjà vu, przeżywaliśmy „reżim prądu”, jak również kilka kolejnych kryzysów – brak towarów, nieprawdopodobną inflację, bankructwa banków, topnienie oszczędności w 1996 roku. Jednego dnia, od rana do południa, kurs dolara potrafił wzrosnąć kilka razy. Można było zobaczyć zupełnie pusty sklep z pustymi lodówkami, pustymi półkami i niezręcznie kręcącymi się sklepowymi. Byłoby z tego świetne muzeum socrealizmu, muzeum absolutnej pustki. Takie jest w skrócie moje bułgarskie doświadczenie z dawnymi kryzysami. Pojawia się pytanie: jeśli żyłeś w permanentnym kryzysie, niczym ten z ostatnich trzydziestu lat, w jaki sposób masz odczuć kolejny, o którym teraz mówimy? Żeby mieć poczucie kryzysu, które jest poczuciem zdrowym, należy najpierw przebywać w jakichś innych, bezkryzysowych czasach. Jest jedno całe pokolenie (czy tylko jedno?), które nie żyło w takich warunkach. To pokolenie nie posiada innej pamięci, innych zmysłów i innego doświadczenia. Jak odbiera kolejny kryzys? Jak zareaguje w sytuacji, kiedy kryzys się skończy? Czy wie, jak żyć w normalnych czasach? Wydaje mi się, że od poczucia kryzysu straszniejszy jest brak poczucia, zmysłu kryzysu. To tak, jakby się nie miało receptorów ciepła. Wtedy każda kuchenka lub palnik mogłyby cię zabić. Tym, w czym literatura może pomóc, jest rozwój wrażliwości na kryzysy. W przeciwnym razie stają się one permanentne, a nasza obojętność na nie – przewlekła. Według danych Eurostatu około siedemnastu procent ludzi, czyli co szósty obywatel UE, żyje na granicy ubóstwa. Istnieje pewne niewidzialne europejskie państwo z osiemdziesięcioma milionami mieszkańców. Nie ma go na mapie, ale jest większe od Francji, Włoch, Hiszpanii czy Polski. To państwo ubóstwa, wielkości Niemiec. Czy wiemy o nim wystarczająco dużo? W tym miejscu musimy przyznać, że kryzys, który opisujemy, wcale nie jest jedynym, nie jest nawet największym w historii świata. Owszem, rozumiem, że to w pewnym stopniu rozczarowujące. Znowu nie trafiliśmy na wielkie czasy. Ekonomiści opisują około dwudziestu podobnych wielkich kryzysów finansowych tylko w ostatnich stu pięćdziesięciu latach. Za pierwszy uważają ten z 1857 roku, który rozpoczął się w Ameryce w wyniku masowego bankructwa przedsiębiorstw kolejowych. Bardzo szybko przedostał się przez ocean, możemy więc wnioskować, że gospodarka była już wtedy transgraniczna. Następuje inny bardzo znaczący kryzys, ten z 1873 roku, który trwał aż sześć lat i został nazwany Długim Kryzysem (Long Depression). Potem przychodzi najpotężniejszy Wielki Kryzys (Great
185
esej
Georgi Gospodinow Depression), który posiada dokładną datę rozpoczęcia – 24 października 1929 roku, to Czarny Czwartek. Potem pierwszy kryzys naftowy z 1973 roku, następnie krach na nowojorskiej giełdzie w 1987 roku, kilka kolejnych kryzysów, całkiem sporo w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, meksykański, azjatycki i tak dalej. Czy mamy nazwę dla dzisiejszego kryzysu? Niestety, jakkolwiek by się nie pogłębiał, nie zostanie nigdy nazwany Great Depression. Brak mu majestatu, co do pewnego stopnia zwiększa naszą depresję. Nasze kryzysy i depresje nie zmniejszyły się, lecz siła, z jaką je przeżywamy, poniekąd osłabła. Mamy zbyt wiele obietnic zbawienia, zbyt wiele wirtualnych wyjść. W pewnym roztrzaskanym na kawałki, fasetkowym świecie nie ma możliwości przeżycia tęsknoty i tego, co wokół nas tragiczne, w pełny, właściwy i wzniosły sposób, na który one zasługują. Nie odczuwamy ulgi, przeciwnie – nawet to greckie katharsis staje się nieosiągalne. Odnosząc to do współczesności, można rzec: niemożność pogłębionego przeżycia danej tragedii, kryzysu czy depresji, sprawia, że jesteś ich nieustannym zakładnikiem. Kryzys staje się chroniczny. Moja dotychczas niewyjawiona, radykalna hipoteza brzmi, że od kilku dekad przeżywamy jeden i ten sam kryzys, z poszczególnymi okresami reemisji. Nie zapominajmy, że „kryzys” jest pojęciem medycznym, używanym jeszcze przez Hipokratesa i Galena, zanim stał się pojęciem ekonomicznym. Ale pytanie brzmiało: czy mamy nazwę dla dzisiejszego kryzysu? Owszem, coraz więcej autorów używa nazwy Great Recession, więc jednak objawia się tu jakiś majestat, to upragnione „great”. (Zresztą, Moja dotychczas niewyjawio- według pewnego artykułu Catherine Rampell z „New York Timesa” z 11 marca na, radykalna hipoteza brzmi, 2009 roku tą nazwą opatrywano co najże od kilku dekad przeży- mniej cztery kryzysy ekonomiczne od 1970 wamy jeden i ten sam kryzys, do dziś). „Recesja” jest jednak pojęciem w znacznie większym stopniu pozbaz poszczególnymi okresami wionym tragizmu, utraciliśmy „heroiczny reemisji. wymiar” naszego kryzysu. Według definicji gospodarczej recesję mamy wtedy, kiedy produkt krajowy brutto (Gross Domestic Product) jest ujemny w dwóch kolejnych kwartałach. Brzmi to zbyt jednoznaczne i obliczalnie. Poza ekonomią słowo „recesja” wiąże się z erozją brzegów morskich, z odsłonięciem dziąseł i tak dalej. Na tym tle „depresja” mieni się pełnym wachlarzem znaczeń. W niej zawarty jest mit, zawarta jest legenda. Literatura i psychoanaliza wykonały swoją pracę. Tutaj jest prawdziwa głębia, w każdym znaczeniu tego słowa. W geologii depresja jest głębiną, rowem, dnem oceanu. Zresztą największą depresją świata jest Rów Mariański. Oto jeszcze jedna Great Depression. Możemy ją porównać z tą z 1929 roku,
186
Georgi Gospodinow esej
jak również z własnymi tęsknotami i depresjami. Depresja, głęboka jak Rów Mariański. Dobre na wiersz. Panie i Panowie, po tym, jak oddaliśmy hołd historycznym, etymologicznym, geograficznym i nawet geologicznym wymiarom kryzysu (depresji również), pozwólcie, że zajrzymy do jej prywatnych, osobistych głębin. A w tym, w odróżnieniu od ekonomii, jestem prawdziwym specjalistą, jak zresztą my wszyscy, którzy jesteśmy związani z literaturą. Jedną z dobrych stron tego kryzysu jest możliwość mówienia o rzeczach, które szerzą się poza jego zasięgiem. Nazywamy go finansowym, ponieważ najłatwiej zobaczyć tę część góry lodowej. Wszyscy są wrażliwi, kiedy chodzi o pieniądze, lecz liczba pojedyncza w tym miejscu jest myląca. Kryzysów, zwłaszcza tych widocznych, jest więcej niż jeden. Dochodzi tu jeszcze kryzys ekologiczny, szczególnie chcę podkreślić tajemnicze zniknięcie pszczół w ostatnich latach; tak samo kryzys związany z wyczerpaniem źródeł energii i tak dalej. Sprawy, o których tyle mówiono, że przestaliśmy je już zauważać. Oprócz nich chodzi o inny, niezbyt widoczny, osobisty i globalny kryzys, który nie kończy się na bankructwie banków. Co to za kryzys? Oto jedna z możliwych odpowiedzi. Nazwę go kryzysem „łatwego wyjaśnienia świata” lub kryzysem „skróconego horyzontu”, „brakującej transcendencji”. Wiadomym jest, że kryzys finansowy rozpoczyna się od tak zwanych łatwych kredytów, udzielanych szybko i lekko, bez wystarczających zabezpieczeń i gwarancji. Wiemy, że „kredyt” pochodzi od łacińskiego „credo” – „pożyczać”, lecz również „wierzyć, ufać”. W ten sposób etymologia podpowiada nam, że przed kryzysem kredytowym nastąpił kryzys creda. Dziś mamy zamrożenie kredytów, które można tłumaczyć jako zamrożenie zaufania, wiary. Analogicznie mamy do czynienia z pewnym systemem szybkich, łatwych i powierzchownych wyjaśnień i wartości. Rynek i media w dużym stopniu napędzają owe procesy. Rynek żąda, byś kupił natychmiast, nie zastanawiając się zbyt długo. Człowiek autentyczny to człowiek konsumujący, człowiek kupujący, człowiek żądny świata. (Greed is good – głosi znany frazes Gekko). Nie wahaj się, mówi rynek, taka jest twoja natura. Zechciej, weź pieniądze, bierz teraz. Żyj dzisiaj. Co innego mówi nam kultura ze wszystkimi swoimi wątpliwościami, z absolutnie nierynkową ideą na temat tego, jak żyć jutro. Dwa różne światy w napiętych relacjach. Wiadomo, po czyjej stronie jest przewaga. Twierdzę, że sens literatury tkwi w tym, żeby stała po stronie przegranych. Wartości bycia zwycięzcą i bycia nietykalnym pasują do systemu kapitalistycznego, lecz dla ludzi, którzy są po
187
esej
Georgi Gospodinow naszej, przegranej stronie, wskazane jest, aby opowiadali się za troskliwością jako niezbywalną wartością, za wątpliwością i niepewnością. Wierzę w człowieka wahającego się. Jaki to ma związek z mediami? W pewnym miejscu Milan Kundera nazywa je „redukcjonistami sensu”. Świadomie lub nieświadomie przenoszą, ba, często nawet uczestniczą w wytwarzaniu łatwego wyjaśniania świata. Oczywiście media również cierpią z powodu kryzysu. Czyż bowiem nie w czasach Kurczenie się rynku medialnego, zmniejnakładu, utrata reklamodawców kryzysu powinno się zwięk- szenie są faktem, lecz strategia ich uratowania, szać podaż wariantów na przynajmniej w Bułgarii, wiąże się z jeszcze temat tego, co się dzieje poza silniejszą redukcją sensu. Pierwsze, co wychodzi z gazety, to łamy poświęcone namacalną oczywistością analizom, dziennikarstwu śledczemu, pubfaktów? licystyce oraz teksty o książkach i kulturze. Na dłuższą metę uważam to za bardzo krótkowzroczne. Czyż bowiem nie w czasach kryzysu powinno się zwiększać podaż wariantów na temat tego, co się dzieje poza namacalną oczywistością faktów? Do łatwych wyjaśnień świata (łatwych kredytów) dodam jeszcze wyjaśnienie fachowe i ekonomiczne. Ten kryzys jest upadkiem zarozumiałego Homo œconomicus, jak pisało kilku analityków. Upadkiem wymysłu, że świat może być wytłumaczony wyłącznie poprzez relacje ekonomiczne, źródła finansowe, rynki, oprocentowania, kredyty. Nawet depresje gospodarcze nie mogą być wyjaśnione wyłącznie poprzez parametry ekonomiczne. My nie jesteśmy stworzeni z gospodarki i polityki. Jesteśmy stworzeni również z tęsknoty i wątpliwości, z takich wątłych i tajemniczych kwestii. Każdy kryzys ma swoją widzialną i niewidzialną stronę. Jedną możemy zmierzyć, drugiej – nie. Jak zmierzyć tęsknotę? Rzecz w tym, żeby posiadać zmysły wrażliwe na obydwie strony i nie próbować leczyć jednego zjawiska lekarstwem przeznaczonym dla drugiego, ponieważ nie wyleczy się tęsknoty antybiotykiem, a prywatnej depresji zastrzykiem finansowym. Jesteśmy u progu – to tylko subiektywna intuicja – pewnego nowego kryzysu, podobnego do tych związanych z wyczerpaniem złóż naftowych i źródeł energii. Nazwę go „wyczerpaniem złóż sensu”. Owszem, w dużym stopniu jest to globalny, światowy kryzys. Być może w niektórych państwach będzie on miał bardziej szczególny i silniejszy wyraz – w sytuacji, gdy ich złoża sensu nigdy nie były zbyt głębokie i wykorzystywano je znacznie szybciej. To kryzys krótkiego horyzontu, kryzys motywacji, niewiadomego jutra, huśtawka między depresją a agresją, zerwanie dość kruchych rozejmów w społeczeństwie.
188
Georgi Gospodinow Dlatego właśnie przewiduję wspaniałą przyszłość dla literatury jako produkującej sens. Coś w rodzaju alternatywnego źródła energii. Co robi literatura? Opowiada historie i tym samym odwleka Lubię historię o Beduinach, koniec sensu (Szeherezada), poszerza świat, czas, nasze własne ograniczone ciało. Życie którzy w czasie długich tułabez literatury byłoby zbyt krótkie. Co jeszcze? czek często zatrzymywali się, Daje nam narzędzia do interpretacji, uczy rozumienia siebie i świata, tego, w jaki sposób żeby dać swoim duszom czas możemy świat opowiadać, jak go odczytywać. na dogonienie ich. Prędkość Literatura jest powolnym medium, w odduszy jest inna. Twierdzę, że różnieniu od klasycznych i nowych mediów, a sens, jaki oferuje, posiada istotną wartość literatura wie więcej na temat – trwałość. To, co powolne, trwa długo. Lubię tej prędkości. historię o Beduinach, którzy w czasie długich tułaczek często zatrzymywali się, żeby dać swoim duszom czas na dogonienie ich. Prędkość duszy jest inna. Twierdzę, że literatura wie więcej na temat tej prędkości. I coś jeszcze na korzyść literatury. Wszystko, koniec końców, staje się jej tematem. Choćby kryzys. Jak pisze Mallarmé w ulubionym cytacie Borgesa: „Wszystko na świecie istnieje po to, by skończyć się książką”1. Panie i Panowie, przez cały ten czas próbowałem mówić o sensie, istocie i przeciwstawieniu się literatury pewnemu kryzysowi, zza którego wyglądają inne, niewidzialne kryzysy. Żeby być uczciwym, na zakończenie powiem coś, czym poniekąd sobie zaprzeczę. Wielki Kryzys z 1929 roku zaczął się pod koniec jednego z największych literackich dziesięcioleci, podczas którego ukazały się książki Joyce’a, Prousta, Virginii Woolf, Thomasa Eliota… Brzmi to dość przejmująco, ale mimo wszystko pozostaje nadzieja, że właśnie wielka literatura przyniosła sens i ukojenie w kontekście osobistych tęsknot i depresji tym, którzy przeżyli rok 1929. To wcale nie jest mało. I już na samo zakończenie zaufałbym i udzielił osobistego kredytu wspomnianemu Thomasowi Stearnsowi Eliotowi, który orzekł: For us, there is only the trying. The rest is not our business („My możemy tylko próbować. Reszta nie jest naszą sprawą”2). On sam, jak wiemy, pracował siedem lat w znanym londyńskim banku. Przełożył Krum Krumow. Tekst został odczytany 18 marca 2010 roku na otwarciu Lipskich Targów Książki, w programie „Autorenspecial”.
1 S. Mallarmé, za: J.L. Borges, Dalsze dociekania, przeł. A. Sobol-Jurczykowski, Warszawa 1999. 2 Za: H.R. Clinton, Co się stało, przeł. A. Olesiejuk i Z. Szachnowska-Olesiejuk, Warszawa 2017.
189
UMRZEĆ Z NACZYTANIA
Magdalena Nowicka-Franczak
Czuła wiedźma Problemem Doroty Masłowskiej nie jest permanentny kryzys kultury, globalne oziębienie obyczajów ani żadne ruchy antyczytankowe. Jej kłopotem jest to, że zaraz po debiucie przypięto jej łatkę literackiej awangardzistki, przodowniczki społecznej zmiany, językowej innowatorki. Skazano ją na wieczne nas zaskakiwanie. Na Masłowską każdy znajdzie sobie paragraf. Byłą już sztandarową pisarką lewicy, gardzącą klasą ludową burżujką, skręcała na prawo, zawracała na lewo, byłą córką Rydzyka i Ziemkiewicza, kumpelą Anji Rubik i seksedukatorką, sepleniącą gwiazdą The Voice of Żabka i polską reprezentantką brytyjskich studiów kulturowych. Chyba nie była jeszcze symetrystką i neoliberałką. Ale i na to przyjdzie czas. Na szczęście dla samej Masłowskiej ta niespecjalnie przejmuje się swoim medialnym awatarem o przerażającej nazwie Dlaczego-Masłowska-nie-pisze-już-dobrych-książek-tylko-odcina-kupony-od-Wojny-polsko-ruskiej-pod-flagą-biało-czerwoną. Podczas rozmowy, jaka miała miejsce na ostatnich Igrzyskach Wolności w Łodzi, pisarka z rozbrajającym nieco drętwe pytania dystansem broniła się przed roszczeniem czytelników do tego, żeby autor sprzedał im słowo jednoznaczne, słowo przyjemne i zawsze świeże niczym jogurt z mleka od polskich krów. Dlatego w tym niedługim eseju nie będę patrzeć na „dziewczynę z Wejherowa” przez pryzmat jej licznych żywotów publicystycznych, wywiadów spisanych i cytatów zasłyszanych, internetowych flejmów i gównoburzy z Jasiem Kapelą czy Kingą Rusin w rolach głównych. Moim zamiarem jest przyjrzenie się jej kilku powieściom, dramatom i zbiorom felietonów jako różnym odsłonom jednej tragedii, osładzanej językową mimikrą i swawolą, pod tytułem Społeczeństwo jest niemiłe (czytaj: okropne, barbarzyńskie i nieogarnięte, ale ponieważ tylko jedno jest mi dane i na inne nie mam szans, więc kocham je miłością trudną, acz dozgonną). Nie chcę przez to powiedzieć, że Masłowska od piętnastu lat pisze tę samą książkę. Istnieje jednak taka lasotaśma, która skleja różne odsłony twórczości tej autorki. Jest nią gest romantyzmu-przeciw-romantyzmowi oraz nienapuszona, świadoma swojej słabej pozycji przetargowej krytyka kultury popularnej. Poezja bruku Debiut dziewiętnastoletniej autorki, Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, nie był ani skandalem, ani prowokacją, ani wyważaniem otwartych drzwi (2002).
190
Magdalena Nowicka-Franczak UMRZEĆ Z NACZYTANIA
Nie Masłowska pierwsza pisała o ludziach z blokowisk, o dresiarzach i blacharach, fantomowych Ruskich oraz różnych dziwnych personach obdarzonych pretensjonalnymi imionami i śmiesznymi nazwiskami. Jej zasługą jest to, że wydobyła z czegoś, co uważano za bełkot i bluzg, po pierwsze dyskurs społeczny, a po drugie czystą poezję. Na dodatek miłosną. Bo to jest klasyczna opowieść o zawiedzionej miłości. Ona, feministka w testosteronowym świecie, kocha jak kobieta, ale zrywa jak mała dziewczynka. Przez koleżankę. Trudno się dziwić, że jego – Andrzeja Robakowskiego vel Silnego – to boli i że ma potrzebę przepracowania swoich emocji. A czyni to w sposób wydobywający z języka ulicznego jego siłę symboliczną i performatywną. „Teraz właśnie decyduję, ze nie będę dłużej czuł tego uczucia, które we mnie wzbudziłaś, gdy cię pierwszy raz ujrzałem w samochodzie Lola. Teraz właśnie upuszczam kijek, choć przed chwilą wypisałem nim na ziemi plany na przyszłość dla nas, ilość naszych dzieci, koszty mieszkania, prania, koszty wesela i pogrzebów, wszystko na wspólną przyszłość. Teraz jednym gestem potrafię to skreślić, zmazać. Teraz podchodzę obok ciebie blisko, biorę w jedną rękę twe włosy, które kiedyś tak kochałem, choć teraz nie czuję nic na ich temat. Owijam sobie wokół pięści. Teraz jestem spokojny spokojem, że tak to określę, pracownika rzeźni, pracownika uboju drobiu” – mówi Silny. Poprawcie mu tu i ówdzie błędy syn- Mimo swojej brawurowości taktyczne, podzielcie na wersy i wyślijcie na Wojna polsko-ruska… stanowi konkurs progresywnej poezji współczesnej. bardzo gorzkie odzyskanie Jurorzy będą zachwyceni. Co więcej, Masłowska czyni z opo- kultury dresiarskiej dla literawieści blokowiskowej rzecz, nie bójmy się tury pięknej. tego słowa, epicką. Nieco podobnie jak… w Wojnie i pokoju, sama wojna jest autorce potrzebna o tyle, o ile uwypukla uczuciowy zamęt w życiu bohaterów. Służy za pretekst do uczłowieczenia tych, których inteligencka wrażliwość wybiera ze swojej świadomości. Nadaje im osobowość – nie tylko seksualną, ale także wspólnotową i społeczną. Mimo swojej brawurowości Wojna polsko-ruska… stanowi bardzo gorzkie odzyskanie kultury dresiarskiej dla literatury pięknej. To nie jest historia o szlachetnym dzikusie, tylko – mimo metaforyczności i metonimiczności – dość realistyczny obraz tanich używek, szmirowatych ambicji, zabobonnego myślenia i wirtualnej ksenofobii koncentrującej się wokół zapoznanego obcego. Nieprzypadkowo Maria Janion dostrzega w powieści Masłowskiej „dekonstrukcję polskiego mitu romantyczno-wojennego”, który stał na poczuciu moralnej wyższości wobec Ruska. Sęk w tym, że ktokolwiek przegląda się w tym lustrze, zobaczy w nim przynajmniej pół twarzy rzeczonego Ruska. Bo to lustro trzyma nie kto inny, lecz niejaka Masłowska, której nie wystarcza rola anonimowej narratorki. Wkracza do powieści, która jej się wymyka, wypływa jak szlam mącący coś, co uchodziło za główny nurt polskiej kultury.
191
UMRZEĆ Z NACZYTANIA
Magdalena Nowicka-Franczak
192
O Polsce to opowieść Paw Królowej (2005) był krzykiem zagłuszającym pytania o kryzys drugiej książki. Jest dziełem na tyle osobnym i (dla wielu) osobliwym, że trudno było pisarkę zdiagnozować: czy to jeszcze faza maniakalna, czy to już równia pochyła. Masłowska uprawia tu semiotyczną partyzantkę na całego, a jej lingwistyczna czułość oraz zdolności syntaktycznej i leksykalnej ekwilibrystyki znajdują pełne ujście. Medialno-seksualno-fekalna historia, którą pisarka opowiada – o Pitz Partycji, Stanisławie Retro, Annie Przesik, Małgorzacie Mosznal, Szymonie Rybaczce, MC Doris, Katarzynie Lep, Piotrusiu i innych ludziach – jest na poziomie reprezentacji w zasadzie niezrozumiała dla kogoś spoza „kulturalnej warszafki”, ale nie o to chodzi. Być może to nawet lepiej, że opowieść Masłowskiej jest mętna jak woda w Wiśle i sprawia wrażenie, że cała bateria konotacji i aluzji „niewarszafskiemu” czytelnikowi umyka, bo nie zna na wyrywki kroniki towarzyskiej stołecznej bohemy. Lepiej dlatego, że czytelnik prowincjonalny w tym narracyjnie przemyślanym bełkocie znajduje pocieszenie i trzyma sztamę z autorką, której alter ego, MC Doris, mknie na rowerze i na piechotę przez nawciąganą Warszawę. Nawciągnaną raczej mąką i polopiryną niż koksem, gdyż to nie jest deliryczne miasto, jak z powieści Jakuba Żulczyka sfilmowanej przez HBO. Stolica Masłowskiej to słowiański gród, który Stwórcy nie wyszedł, a na dodatek Polacy zrobili w nim co swoje. Przypomina chaotyczny sen o nieudanej imprezie. Wolałbyś o niej zapomnieć, ale nie wiesz, co powinieneś wyprzeć i wykasować ze wspomnień, bo urwał ci się film i nie pamiętasz już, co poszło nie tak, lecz coś na pewno. Prowincja nie musi więc stolicy niczego zazdrość, może spojrzeć na nią z politowaniem. Masłowska, autorka bardzo samoświadoma, dokonuje tu zresztą ironicznego samobiczowania, rozliczenia się z własnym schopenhaueryzmem. „Powiedz to dziś MC Doris […] banału się boisz, słów dobrych, o co ci dziewczyno chodzi, czy optymistycznie raz spojrzeć aż tak boli, czy optymistycznie raz spojrzeć ci szkodzi?” – woła do siebie w geście samokrytyki, którą udaje, że przed nami składa. Dwa dramaty napisane po Pawiu Królowej można potraktować jako ćwiczenie stylistyczne albo esencję z masłowszczyzny. Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku (2006) eksploatuje znany motyw obcego/intruza, który wkracza z impetem w nudne, uporządkowane, do bólu mieszczańskie życie przypadkowych ludzi, a to spotkanie obnaża kołtuństwo tak zwanych normalsów. W tym sensie równie dobrze tytułowi Rumuni mówiący po polsku mogli być „lesbijkami, pedałami, Żydami”. Problem w tym, że okropnym kołtunem u Masłowskiej jest każdy, łącznie z rzekomym Rumunem. Nie dość, że ten ucieleśnia w pełni ksenofobiczne wyobrażenia o żebrzącym Rumunie, to koniec końców okazuje się, że jest on po prostu „jebanym Polakiem na zjeździe mówiącym po polsku” ze wszystkimi nieciekawymi konsekwencjami bycia Polakiem. Ratuje go tylko mówienie po polsku, bo w języku Polak na zjeździe może stać się kimkolwiek, ale zawsze z Polski.
Magdalena Nowicka-Franczak UMRZEĆ Z NACZYTANIA
Więźniarkami polskości, którym tylko język daje możliwość problematyzacji tego kagańca, są bohaterki Między nami dobrze jest (2008). Babka nie przepracowała II wojny światowej, córka zapracowuje się fizycznie w dyskoncie, a wnuczka próbuje odpracować życie starszych pokoleń. Wymiany między babką a wnuczką wyznaczają tragikomiczny rys tej sztuki, ale z językowego oręża korzysta przede wszystkim matka. „[…] Byle do tego urlopu, którego nie będę miała. Czytam, czytam i zdecydowałam się wreszcie. Nie ma mowy, w tym roku znowu nie pojedziemy na żadne wakacje” – mówi. Wtóruje jej sąsiadka: „No a co? Każdy chce jakoś nie żyć”. Negatywizm tej mowy dodaje godności kobietom zarówno jako bohaterkom sztuki, jak i reprezentantkom niemej grupy społecznej. Chcą uciec od sączonej w mediach retrotopii o czasach, kiedy „wszyscy ludzie na świecie byli Polakami”, a każdy kraj był Polską, zagłuszając ją okrzykiem: „I między nami dobrze jest! Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko normalnymi ludźmi! Do Polski przyjechaliśmy tu z Europy […], a polskiego nauczyliśmy się z płyt i kaset!”. Jednocześnie wszystkie okazują się bohaterkami cudzego filmu o tragipolskości, zdając sobie ostatecznie sprawę, że poza polskim tekstem nie mają racji bytu. Sama autorka, choć tłumaczona na rozliczne języki, wychodząc z polskiego tekstu i kontekstu, traci pazur. Jej kosmopolityczna powieść, Kochanie, zabiłam nasze koty (2012), nie dość, że opowiada historię, która mogłaby się dziać gdziekolwiek, to wydaje się napisana przez kogokolwiek. Autorkę trudno w tym dziele rozpoznać. Banalna fabuła o Farah i Jo, koleżankach z jogi, których przyjaźń niszczy związek jednej z nich z hungarystą albo raczej brak seksu w życiu tej drugiej, imituje amerykańskie opowiadania Trumana Capote’a, „ubogacając” je sloganową krytyką popkultury i konsumpcyjnych apetytów. „Przy powiększeniu obydwu piersi lub powiększeniu penisa pomniejszenie mózgu gratis” – brzmi parodiowana przez Masłowską oferta, która wpada do skrzynki zdesperowanej Farah. Niby śmieszy, ale nie bardzo. Bohaterki powieści, łącznie z Go, samozwańczą przedstawicielką bohemy, wiodą na tyle miałkie życie, przelewając między sobą puste myśli, że trudno się nimi przejąć i równie trudno na serio z nich drwić. Śmiem twierdzić, że gdyby pisarka skazała papierowe heroiny na dzisiejszą Polskę, to ich dramat byłby prawdziwy i dojmujący. A tak, pozostaje powtórzyć za Dariuszem Nowackim, że w tej powieści „Masłowska demaskuje zdemaskowane, odsłania sztuczność i nieznośność tego, co w istocie jest sztuczne i nieznośne – tyle że nikt nie myśli o tym inaczej”. Kultura każdego sortu Masłowska kąsa najmocniej, kiedy udaje, że ten sztuczny świat jest oryginałem i mówi mu: „sprawdzam”. Na krytykę kultury popularnej znajdzie się miejsce w każdej jej książce. Nawet w tej dla (raczej starszych) dzieci. W poemacie Jak zostałam wiedźmą (2014) dworuje sobie z konwencji baśni o strasznej jędzy
193
UMRZEĆ Z NACZYTANIA
Magdalena Nowicka-Franczak
194
porywającej dzieci. Jej wiedźma wydaje się nieporadną, nieomal bezzębną weganką. Jednakże przekazem tego utworu nie jest oswajanie dzieci ze złem, lecz raczej oswajanie przemijającego świata symbolicznego z niemiłymi dziećmi, które mają na wszystko wyjebane. Za to oczywiście odpowiedzialność ponoszą rodzice, którzy „liczą, czy więcej, więcej, więcej mają / czy tak jak zawsze: za mało, za mało, za mało”. A także iPhony, chipsy „Wiejskie ziemniaczki” i Lidl-Smidl. Punktem wyjścia jest więc konserwatywna krytyka rozlewającej się fast-kultury i plastikowej westernizacji, ale książka z taką jednoznaczną tezą nie byłaby dla tej autorki satysfakcjonująca. Dlatego raz po raz przełamuje pamflet sentymentem do małych i większych troglodytów. Bo Masłowska jest najlepsza, kiedy obdziera lud i klasę średnią ze skóry, pokazuje niewyjściowe bebechy i jednocześnie przykłada opatrunek. Obdziera i tuli. Chłoszcze i głaszcze. Dekapituje i pieści. Felieton okazał się tym gatunkiem, gdzie jej diagnoza kultury zyskuje największą klarowność, forma jest przemyślana, ale niekostyczna, a ironia jędrna, lecz niepopaMasłowska kąsa najmocniej, dająca w gorzki sarkazm. Zbiór tekstów kiedy udaje, że ten sztuczny publikowanych w „Zwierciadle” pod tytułem Więcej niż możesz zjeść. Felietony paświat jest oryginałem i mówi rakulinarne (2014) to wyciąg z brykietu do mu: „sprawdzam”. grilla, Magdy Gessler, gastronomicznego przymusu czasów dzieciństwa, rukoli, co trafiła pod strzechy, oraz wczasów all inclusive. Z niezobowiązującego tematu jedzenia Masłowska czerpie inspirację do miniwykładów o minisprawach, które nie dość, że przesłaniają sprawy duże, to czasem unieszczęśliwiają, chociaż miały być nagrodą za codzienne wyrzeczenia. W felietonie o tym, jak zrobić sobie menu all inclusive, Masłowska pisze tak: „Będzie to zawsze jedzenie obrażone, jedzenie niepocałowane. Jak z jakiegoś mitu greckiego albo biblijnej przypowieści, albo ziszczonej baśni braci Grimm: oto obrażony chleb, który się je, ale który nie karmi, nie odżywia. Jedzenie przygotowane przez zachłannych dla zachłannych: tak jakby nieuważne przyrządzenie i bezładne spożycie mogło odebrać mu wartości odżywcze, uczynić je jałowym; jedzenie, które prędzej czy później zdradza swoją naturę tłoczonego do gardła mokrego papieru, kolorowego styropianu, piachu”. Marek Bieńczyk, wielbiciel Masłowskiej, porównuje Więcej, niż możesz zjeść do Mitologii Rolanda Barthes’a, przekonując, że ta autorka „nie da się zamknąć w pułapce takiego fajansiarskiego epikuryzmu, którego mechanizmy od dawna rozkłada na części i ironicznie parodiuje”. Ma zbyt wiele dystansu do rzeczywistości, by ta ją pożarła. Podobnie można by pisać o tomie esejów z „Dwutygodnika” pod tytułem Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu (2017). Choć rządzi w nich
Magdalena Nowicka-Franczak UMRZEĆ Z NACZYTANIA
„niezduszona akademickim drylem swoboda skojarzeń”, są to teksty socjologiczne i antropologiczne. Traktują o tym, co niskie, a medialnie uwznioślone, o tym, co głupie, a uzależniające niczym Dynastia w mrokach wczesnej transformacji. Rozważa więc Masłowska ze śmiertelną powagą i bezgraniczną ironią epifenomeny peryferyjnej nowoczesności, jak serial Miłość w rytmie disco, czasopismo „Przyślij Przepis”, niebotyczne szpilki Beaty Kozidrak oraz Wielki Almanach Polaków Lat Dwutysięcznych, czyli Kuchenne rewolucje Gessler, niezmordowanej modernizatorki podniebień. Owszem, Masłowska znajduje też miejsce dla książek Magdaleny Grzebałkowskiej, filmów Andrzeja Żuławskiego czy całodobowego życia galerii Raster. Ale nie one zatrzymują czytelnika na dłużej. On chce śledzić, jak Masłowska wbija szpile celebrytom, nie ukrywając własnej fascynacji bezmózgowiem i sztafażem ich jestestwa. Najpełniej tę osobliwą relację opisuje w eseju o programie Azja Express: „Choć z początku ciężko zaakceptować niepodważalną głupotę całego przedsięwzięcia, jak i jego uczestników, Azja Express oczywiście wciąga. Porywa awanturnicza eskapada, podkręcona montażem, dodanymi w postprodukcji efektami, absurdalnie dramatyczną muzyką, nadającą zmaganiom bohaterów w gnojówce aspekty epickie. Działa też niewątpliwie Schadenfreude – miło w zaciszu domowego ogniska oglądać poniewierkę medialnych kokietów. Wreszcie – po paru odcinkach – człowiek się przywiązuje. Jakiekolwiek kocopoły by bohaterowie prawili, jakie okropne epifanie z piekła książek Paula Coelho rodem by przeżywali, jakich głupich fum by się dopuszczali – w jakimś akcie bezbronności mózg dodaje ich do znajomych”. Masłowska nie daje się zwieść telewizyjnemu produktowi, ale przyznaje się do bezradności wobec tego, co pop-papka robi z nią i z rodakami. I Bieńczyk, czytając te słowa, znów się zachwyca, ale i niepokoi, że mistrzyni wyciskania soku z popkultury, w zaoglądaniu się reality i talent show, dochodzi ze swoją krytyką społeczną do ściany. „Jeszcze chwila i »zbiorowy portret Polaków« stanie się sztampą i liczmanem – przestrzega Bieńczyk. – No bo co z tym dalej zrobić, co zrobić z faktem, że każde rozpoznanie tego rodzaju zjawisk i programów (na ogół licencjonowanych; pewnie posiew z duszy innych nacji nie byłby aż tak różny) będzie zbliżało się nieuchronnie do wniosku: oto, jacy jesteśmy”. Wielbicieli Masłowskiej dresiarsko-lirycznej i zwolenników tej krytyczno-socjologicznej powinien pogodzić jej najnowszy tekst – Inni ludzie (2018). Jest to książka do słuchania słów podawanych przez autorkę na hip-hopową nutę i podzielonych na kilka rozdziałów-piosenek. Najlepiej płytę ze słowami przeczytać/przesłuchać w trakcie jednego posiedzenia. Forma poematu pozwala wygładzić chropowatą frazę, lżejszą kreską naszkicować postacie płci obojga, wyklarować fabułę. Ta zresztą jest przewidywalna. Inni ludzie to opowieść o miłości międzyklasowej, międzydzielnicowej, korporacyjnej i jednorodzinnej. Albo po prostu gołej niczym
195
UMRZEĆ Z NACZYTANIA
Magdalena Nowicka-Franczak choinka, z której opadają igły „jak złudzenia” i której uporczywy rozkład staje się dla bohaterów swoistym signum temporis. Wszyscy wiedzą, że między nimi a innymi ludźmi i światem dobrze nie jest, a mimo to brną w styczniowym błocie do drugiego człowieka. I za każdym razem spotyka ich zawód, komentowany przez wszechwiedzący chór meneli. Znowu Masłowska podzieliła krytykę. Jedni zarzucają je, że nie nazbyt nisko pochyliła się nad Kamilem, niedoszłym raperem, i nad Anetą z Rossmanna, „którą jebał czasem, ale bez większego przekonania”. Drudzy twierdzą, jak Monika Ochędowska na łamach „Tygodnika Powszechnego”, że Masłowska „umacnia szkodliwą wizję świata, zgodnie z którą osoby niewykształcone mają jednocześnie mniejszą skłonność do zaburzeń nastroju”. Obie strony widać z małym wysiłkiem podchodzą do Innych ludzi, traktując ich jak kolejny zajefajny pamflet na barbarzyńców. A to jest po trosze elegia o tych wszystkich, którzy odurzają się Xanaksem, kebabem, Carlo Rossi, Volvo XC60, dietą pudełkową, airmaksami albo ich podróbką. To o tych, którzy mogą razem z Kamilem zawyć: „Żal mu innych ludzi, lecz najbardziej żal mu / siebie. I trochę też tego, co go ominął, hajsu”. Na pytanie, czy Dorotę Masłowską można uznać za artystkę awangardową, odpowiedź może być tylko jedna. Tak, a nawet na pewno nie. Przełamywanie oporu, jaki literaturze współczesnej stawia Na pytanie, czy Dorotę Ma- coraz bardziej poharatany i źle pozszywany słowską można uznać za ar- język, to tylko jedna strona twórczości tej Drugą stanowi przekaz – ironiczny tystkę awangardową, odpo- autorki. a melancholijny, prześmiewczy a wybawiedź może być tylko jedna. czający, niezgadzający się a rozumiejący, Tak, a nawet na pewno nie. atakujący a bezbronny wobec sklejki, sidingu i wszelakich tworzyw sztucznych, z których sklecona jest kultura (bardzo) popularna. W tym sensie Masłowska należy do ariergardy, świadomej swojej osobności. Nie ma misji. Wie, że jeśli woła, to na puszczy. Nie krzyczy, tylko wyśpiewuje albo wyfałszowuje tę piosnkę w zasłyszanym rytmie i intymnej tonacji.
Paweł Kaczmarski
Jest taki temat, który regularnie i intensywnie zajmuje uczestników życia literackiego, a o którym nie pisze się praktycznie nic. Na przełomie wiosny i lata, w sezonie gal i festiwali, skupia się na nim niemal co druga kuluarowa rozmowa, a w przestrzeni publicznej – w czasopismach, gazetach, na portalach i blogach – nie zostaje praktycznie ślad. Nie mówi się na ten temat zbyt często publicznie z różnych przyczyn: a to antycypując zarzuty o zawiść i zazdrość, a to z obawy przed urażeniem znajomych, a to z uwagi na uwikłanie w różne quasi-instytucjonalne zależności. Niektórzy uważają te rozmowy za coś nietaktownego, za zachowanie w złym guście, jakie ujdzie jeszcze kilkorgu znajomych przy piwie, ale nie powinno być wyciągane na pierwszy plan życia literackiego.
SŁOŃ W POKOJU
Zlikwidujmy nagrody, zróbmy stypendia
Mowa, oczywiście, o temacie nagród literackich – i o milionie problemów, jakie współczesny system nagród powoduje. Nie miejmy złudzeń, na to, jak wygląda ów system nagród w Polsce, narzekają praktycznie wszyscy uczestnicy życia literackiego. Krytycy i twórcy (tu zwłaszcza poeci, zależni od nagród w większym stopniu niż prozaicy), wydawcy i animatorzy, autorzy nienagrodzeni i nagrodzeni (bo otrzymanie kilkudziesięciu tysięcy złotych w jednym nagrodowym pakiecie przywraca wiarę w system najwyżej na parę miesięcy), a nawet sami jurorzy, krytykujący (niejednokrotnie bardzo słusznie) tak innych jurorów, co stojące za nagrodami „siły wyższe” – sponsorów, patronów, urzędy i organizacje. Problemy związane z systemem nagród wyliczać można godzinami. Przypomnijmy (a dla tych, którzy nie mają okazji podsłuchiwać regularnie literackich kuluarów – krótko zaprezentujmy) przynajmniej kilka najistotniejszych i najczęściej wspominanych. Zacznijmy może od dołu priorytetowej drabinki, czyli od spraw relatywnie drobnych, ale niemniej ważnych. Problem ze składem kapituł, na przykład, trwa już tak długo i jest na tyle rozpowszechniony, że stał się problemem systemowym. Tu wskazać można kilka sub-problemów. Po pierwsze, jurorom nadal zdarza się zasiadać w kilku kapitułach naraz, co skutkować może w równym stopniu
197
SŁOŃ W POKOJU
Paweł Kaczmarski
198
ujednoliceniem wyników (ci sami jurorzy promują tych samych autorów na tej samej podstawie w kilku różnych nagrodach), jak i niekoniecznie służącym jakości werdyktów „gospodarowaniem” nominacjami i wyróżnieniami (na zasadzie: tu odpuszczę swojego kandydata, przepchnę go przy następnej okazji). Po drugie, zaskakująco często w kapitułach ważną – a nawet decydującą – rolę grają osoby niezajmujące się literaturą (albo daną jej dziedziną, kiedy nagroda przyznawana jest na przykład za poezję). Nie chodzi o to, że werdykt (współ) podejmują osoby, które wypadły z obiegu literackiego, czy krytycy o wątpliwej reputacji, czy będący w jakichś niejasnych towarzyskich układach – nie o takich wynikających z mocno subiektywnej oceny czy środowiskowej perspektywy zarzutach tu mowa. Mówimy o bardzo konkretnej sytuacji, w której, przykładowo, o przyznaniu najważniejszej ponoć nagrody literackiej w Polsce decydują głosy filmowców i teologów; albo w której inna prestiżowa nagroda, mimo podziału na kategorie (osobne wyróżnienie za poezję, prozę i eseistykę) w każdej z kategorii przyznaje równy głos każdemu jurorowi (i werdykty poetyckie mogą przejść głosami osób „od eseistyki”); albo gdy połowa jury najbardziej intratnej nagrody poetyckiej w kraju nie posługuje się polskim jako pierwszym językiem i nie funkcjonuje w polskojęzycznej debacie literackiej (podkreślmy: mowa o nagrodzie poetyckiej, gdzie szczególne wyczulenie i słuch na konkretny język, również na jego najbardziej potoczne rejestry i najbardziej aktualne zmiany, powinny być absolutną podstawą; umiędzynarodowienie, które może mieć sens w przypadku choćby filmu czy sztuk wizualnych, tutaj powinno być wprowadzane ostrożniej). Wszystkie te aberracje nie raziłyby może aż tak, gdyby były właśnie tym: aberracjami, wyjątkami od reguły, ciekawostkami z marginesu literackiego życia. Nie ma przecież z założenia nic złego w nagrodzie, której jurorzy pochodzą zupełnie spoza danego pola; spojrzenie z zewnątrz bywa odkrywcze, świeże, a w najgorszym wypadku zabawne. Problem w tym, że owe absurdy to u nas przypadek nagród najważniejszych, największych (czy, powiedzmy to wprost, dysponujących największymi środkami). To nagrody przyznawane wyłącznie przez specjalistów od danego obszaru literatury stanowią wyjątek i mają bardziej niszowy, „środowiskowy” status. Takie pomieszanie porządków i priorytetów budzi słuszny opór wielu uczestników życia literackiego. Inny problem związany ze składem kapituł to kształt i format samych obrad jury. Nie od dziś wiadomo, że nie wszystkie gremia traktują dyskusję jako istotny element procesu decyzyjnego – ten ostatni często sprowadza się do prostego policzenia głosów. W sytuacji, kiedy część jurorów nie bierze na co dzień udziału w debacie literackiej (patrz wyżej), skutkuje to po prostu „siłowym” starciem różnych perspektyw, bez sporu i wyłożenia argumentów, a więc bez tej specyficznej synergii, na którą moglibyśmy liczyć, umieszczając w jednym pokoju grupę twórców, krytyków czy dziennikarzy.
Paweł Kaczmarski SŁOŃ W POKOJU
Nawet tam, gdzie dyskusja się odbywa, a w kapitule zasiadają osoby funkcjonujące na co dzień w literackim obiegu, nominacje i (zwłaszcza) ostateczne wyróżnienia potrafią być rezultatem niesatysfakcjonującego nikogo kompromisu. To jest już problem z samą ideą nagrody literackiej, a nie taką czy inną kapitułą. Polaryzacja poglądów, konieczność wypracowania wspólnej decyzji i brak jasnego kanonu (to znów, jak się zdaje, problem dotyczący przede wszystkim poezji) składają się na atmosferę sprzyjającą, może wręcz paradoksalnie, wyborom w jakimś sensie bezpiecznym, niekoniecznie złym, ale będącym jednak raczej wynikiem estetycznej triangulacji niż argumentacji, sporu, starcia poglądów i tak dalej. Oczywiście, nie jest to uniwersalna zasada, ale nie ma co ukrywać, że spora część werdyktów jest ostatecznie raczej świadectwem nieuzgadnialnych rozbieżności niż produktywnej dyskusji. Niektóre nagrody rezygnują nawet z lau- Nawet tam, gdzie dyskusja dacji – tego jednego elementu, jaki podbudowywał tradycyjnie werdykt konkretną, me- się odbywa, a w kapitule rytoryczną argumentacją, czyniąc go czymś zasiadają osoby funkcjonuwięcej niż prostym rezultatem głosowania czy jące na co dzień w literackim wypadkową kilku zupełnie osobnych punktów obiegu, nominacje i (zwłaszwidzenia. Kolejny problem dotyczy roli, jaką odgrywa cza) ostateczne wyróżnienia finansowe zaplecze poszczególnych nagród; nie tyle ich machina promocyjna, co po prostu potrafią być rezultatem niewysokość samej kwoty otrzymywanej przez satysfakcjonującego nikogo laureatów. W idealnym świecie prestiżowe kompromisu. nagrody czerpałyby swój prestiż (a w zasadzie więcej niż prestiż, ową trudną do opisania aurę; laurę?) z własnej tradycji, ze składu kapituły, z historii odważnych wyborów i ewentualnie z imienia osoby, miejsca czy organizacji, które nagrodzie patronują. Niestety, prestiż istniejących nagród literackich opiera się, zwłaszcza w Polsce i zwłaszcza w wypadku wyróżnień najbardziej rozpoznawalnych, na pieniężnej wysokości nagrody. Co więcej, nie ma w tym winy kapituł. Cały problem wynika z groteskowego zestawienia codziennej prekarności większości twórców z perspektywą otrzymania pięćdziesięciu, stu czy dwustu tysięcy złotych w jednym przelewie. „Spieniężenie” prestiżu szkodzi samym kapitułom. Fakt, że pod danym werdyktem podpisują się te konkretne osoby, poświadczające go swoim autorytetem i dorobkiem, okazuje się nieporównywalnie mniej istotny niż sama materialna korzyść; a niedofinansowane nagrody, w których kapitułach zasiadają nierzadko wybitni specjaliści, okazują się w praktyce mniej prestiżowe od Nike z jej quasi-amatorskim jury, co dla wspomnianych specjalistów bywa zapewne dość
199
SŁOŃ W POKOJU
Paweł Kaczmarski upokarzające. Można powiedzieć, że żadna kapituła nie ma szansy „sprawdzić się”, zweryfikować, na ile jej werdykty ważą samą sygnaturą jurorów, bowiem rok w rok na pierwszy plan i tak wysuwa się kwestia pieniędzy. Autorów też nie można winić za to, że w sezonie nagrodowym najistotniejsza jest dla nich możliwość zarobku – na co dzień możliwości zarobienia na swojej twórczości mają bardzo mało. Winny jest system. (Chlubnym wyjątkiem jest tu nagroda „Literatury na Świecie”, za którą nie idą żadne pieniądze, a która mimo to pozostaje bardzo prestiżowa – wyłącznie dlatego, że przyznaje ją kolegium redakcyjne uznanego, istotnego periodyku). Jednak wszystkie te problemy i tak schodzą na drugi plan w kontekście problemu zasadniczego: każdy system, który w tak otwarty i zdecydowany sposób uprzywilejowuje garstkę „najwybitniejszych” twórców przy pominięciu całej reszty, nieuchronnie prowadzi do wypaczeń, zawiści i jałowych kłótni. Natomiast w momencie, gdy owa z konieczności pominięta w nagrodach większość na co dzień niemalże przymiera głodem, żyje z prac doraźnych i prekarnych, a jedynym dostępnym jej sposobem utrzymania z własnej twórczości jest regularne zdobywanie nagród – tak Każdy system, który w tak właśnie dzieje się przynajmniej w poezji otwarty i zdecydowany spo- – zasadnicza niesprawiedliwość jest jeszcze wyraźniejsza. Fetowanie twórczości kilkorga sób uprzywilejowuje garstkę wybitnych twórców odbywa się w cieniu myśli „najwybitniejszych” twórców o wszystkich tych, którzy ledwo są w stanie opłacić rachunki. przy pominięciu całej reszty, Warto może pójść jeszcze dalej i powienieuchronnie prowadzi do dzieć wprost: sama idea nagradzania za twórwypaczeń, zawiści i jało- czość (przynajmniej nagradzania w sposób materialny) jest ostatecznie niesprawiedliwa wych kłótni. i szkodliwa dla sztuki/literatury, niezależnie od tego, czy istnieje bardziej całościowy system wsparcia dla twórców. Za co bowiem nagradzamy twórcę? Za dzieło bądź dzieła, które już powstały; z perspektywy artystycznej w momencie przyznania nagrody jest niejako po sprawie. Z szerszej perspektywy społecznej mamy w zasadzie do czynienia z marnowaniem środków, bowiem twórcy dostają pieniądze za coś, co już istnieje, do czego odbiorca ma już dostęp. Nagroda służy więc kanonizacji, „uhonorowaniu” i – na dobre bądź gorsze – umocnieniu relacji między twórcami a patronami kultury. Relacji, dodajmy, mało progresywnej, niedzisiejszej i w duchu feudalnej. Chociaż możemy z różnych przyczyn wzbraniać się przed tą obserwacją, we współczesnych nagrodach jest coś z historycznej instytucji lauru poetyckiego,
200
Paweł Kaczmarski SŁOŃ W POKOJU
instytucji zasadniczo elitarystycznej, służącej w równej mierze reprodukcji wyobrażenia o poetyckim geniuszu (talencie, natchnieniu i tym podobnych) i podporządkowaniu poetów patronom reprezentującym dominującą klasę (królom, książętom, senatorom). Jak tę sytuację rozwiązać? Jak w nieutopijny sposób odpowiedzieć na podnoszone w środowisku literackim problemy z nagrodami? Odpowiedź jest zaskakująco prosta: rozwiążmy nagrody literackie i zastąpmy je stypendiami. Pomysł oczywiście nie jest mój i chyba nie ma w ogóle pojedynczego autora. O takim rozwiązaniu mówi się w kuluarach życia literackiego od dawna, chociaż rzadko ktokolwiek wspomina ten postulat publicznie. Niech za przykład posłuży poezja. Gdyby zsumować same kwoty otrzymywane przez (wszystkich) laureatów Silesiusa, Szymborskiej (bez części przekładowej) i Gdyni (sama nagroda za poezję), a do tego dodać na przykład jedną czwartą Nike, bylibyśmy w stanie rok w rok fundować kilkanaście dwuletnich stypendiów na poziomie wystarczającym do (skromnego) utrzymania, ewentualnie stanowiących bardzo sympatyczny dodatek do pozyskiwanego w inny sposób dochodu (i pozwalających autorom na stworzenie jakiegoś finansowego zabezpieczenia – wśród twórców, zwłaszcza poetów, sytuacja kompletnego braku oszczędności jest powszechna). Wreszcie moglibyśmy powiedzieć, że „utrzymywanie się z pisania” jest dla poetów realną możliwością, a nie kompletną abstrakcją, nawet jeśli ta możliwość nadal byłaby dostępna dla niewielkiej grupy osób. Zalety takiego rozwiązania wydają się oczywiste. Po pierwsze, pieniądze byłyby równiej dystrybuowane pomiędzy większą liczbę autorów. Chociaż w tym jednym obszarze zdemontowalibyśmy stare, feudalne instytucje życia literackiego na rzecz bardziej inkluzywnych i egalitarnych. I zasililibyśmy istniejący, ubogi system programów stypendialnych, w jednym posunięciu czyniąc z niego realny system wsparcia dla twórców. Po drugie, większa liczba „laureatów” spowodowałaby, że wpływ „nieeksperckich” członków kapituł na wyróżnienia nie byłby tak rażący: w gronie stypendystów znalazłoby się miejsce i dla tych wybranych przez specjalistów od literatury, i dla tych uznanych za obiecujących przez filmowców, teologów i kogo tam jeszcze. Po trzecie, obrady jury byłyby naraz mniej i bardziej istotne: w tych kapitułach, w których z założenia się nie głosuje, skończyłaby się „liczbowa” dyktatura nieskłonnej do negocjacji większości; tam zaś, gdzie obrady są burzliwe, ale prowadzą do niewygodnych kompromisów, owe kompromisy mogłyby zmierzać raczej do wyróżnienia wielu kontrowersyjnych czy polaryzujących autorów, zamiast do niechętnego przystawania na autorów „letnich”, którzy nikogo specjalnie nie rażą, ale u nikogo nie wzbudzają też entuzjazmu. Zastąpienie nagród stypendiami symbolicznie dociążyłoby sygnaturę, jaką pod każdym werdyktem składają członkowie danej kapituły. Relacja ze stypendystą
201
SŁOŃ W POKOJU
Paweł Kaczmarski jest inna niż z nagrodzonym, opiera się bowiem na związanej z intelektualnym stażem zdolności przewidywania i wychwytywania talentów. Większe grono wyróżnionych nie pozwoliłoby też pojedynczym jurorom zrzucać odpowiedzialności za źle przyjęty werdykt na uogólniony kolektyw (przypomina się anegdota o autorce, która nie otrzymała wyróżnienia w pewnej nagrodzie/ konkursie, chociaż po fakcie na osobności usłyszała od ponad połowy jurorów, że była ich pierwszym wyborem). Można nawet rozważyć (tę sugestię słyszałem niedawno od Darka Sośnickiego) system, w którym pod każdym konkretnym werdyktem podpisuje się konkretna osoba. Może osobne, autorskie laudacje dla każdego ze stypendystów? Po czwarte wreszcie – to kwestia bardziej abstrakcyjna, ale niemniej ważna – jako stypendia, te nowe „wyróżnienia” z założenia wybiegałyby w przód, w przyszłość, zamiast skupiać się na już ukończonych dziełach i osiągnięciach; byłyby przyznawane na poczet osiągnięć kolejnych. Mimo tych istotnych przesunięć przemiana nagród w stypendia nie musiałaby się wiązać z porzuceniem całej promocyjnej machiny, całej aury czy blichtru kojarzonego z nagrodami literackimi, na których wielu osobom – zwłaszcza Relacja ze stypendystą jest w kapitułach – wydaje się zależeć. Nadal inna niż z nagrodzonym, moglibyśmy mieć uroczyste, transmitowane opiera się bowiem na gale w teatrach, bankiety, specjalne dodatki literackie w prasie głównoobiegowej; wyzwiązanej z intelektualnym dawcy nadal mogliby nakładać na książki stażem zdolności przewi- wyróżnionych autorów specjalne banderole. dywania i wychwytywania Nawet rezygnacja ze słowa „nagroda” nie byłaby konieczna; nagrodą może być przecież talentów. stypendium. Cała ta uroczysta symbolika – powierzchowna, ale żywa i istotna dla wielu – mogłaby zostać zachowana. Nadal można by przyznawać też ( jako nagrody bezgotówkowe, odwołujące się wyłącznie do wagi nagrody i autorytetu kapituły) wyróżnienia za całokształt twórczości. Oczywiście, w poniższym tekście nie zajmuję się technicznymi zawiłościami proponowanej zmiany. A tych jest dużo na wielu poziomach. Nagrody fundują instytucje i organizacje o różnych (zwykle pozaartystycznych i politycznie mało progresywnych) priorytetach, przekonanie ich do tak zasadniczej zmiany wydaje się utopijnym snem; zainteresowanie stypendiami literackimi polskich dziennikarzy, wykazujących na co dzień przenikliwość i attention span wściekłej fretki na środku autostrady, mogłoby być jeszcze trudniejsze. To, na ile proponowana zmiana pozostaje realistyczna, jest więc sprawą osobną.
202
Paweł Kaczmarski
[Na koniec uwaga z poziomu meta: pomysł na ten tekst chodził za mną od dłuższego czasu. Co roku wstrzymywałem się z jego publikacją z obawy, że zostanie odczytany jako wyraz frustracji konkretnymi werdyktami danych kapituł. W tym roku jestem zabezpieczony, nagrody trafiają do moich ulubionych autorów (na tę chwilę: Warto dla Witkowskiej, Silesius dla Jarniewicza, Barańczak dla Kopyta), mam więc nadzieję, że nikt nie zbędzie go jako wyrazu osobistych sympatii czy antypatii].
fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
SŁOŃ W POKOJU
Ale nawet jeśli zmiana nie czeka za rogiem, byłoby dobrze, gdyby przynajmniej samo środowisko literackie miało w tej sprawie wypracowane wspólne stanowisko. System nagród literackich jest chory, patologiczny, groteskowo nierównościowy i potrzebuje głębokich zmian, a nie delikatnej korekty. Takie zmiany możemy sobie wyobrazić – i może powoli, ale stanowczo i wspólnie popychać właściwe instytucje w wyznaczonym kierunku.
NÓŻ W PŁYCIE
Piotr Gajda
Z nieba spadać będą komety Nigdy nie było mi po drodze z kulturą masową i masową produkcją. Nie płakałem, jak wielu, bo nie śledziłem zagmatwanych losów bohaterów Niewolnicy Isaury, Powrotu do Edenu czy Ptaków ciernistych krzewów. Nie jarałem się Big Brotherem, Idolem, Voice of Poland i Milionerami, bo to nie moje je-bajki (mózgu). Nie chodzę już na święto rodzinnego miasta, ponieważ od kilku lat występują tam „artyści” zrobieni przy pomocy drukarki 3D (jeśli wiecie, co mam na myśli – matrycę i tworzywo sztuczne). Wybieram na tej „nieludzkiej ziemi” wytwory człowieczej działalności typu handmade, wywlekane z dna duszy, często po nic i dla nikogo. Brzydzi mnie tłum, tłuszcza, majówka, grill w ogródku i czarne skarpety do sandałów. Jeśli chcecie, nazwijcie mnie egotykiem, bo nie będę się w was wpisywał. W znakomitą większość, która nieświadomie dba o to, żeby ten kraj był wrzaskliwym jarmarkiem głupoty i próżności. I tyle tytułem wstępu (lub ustępu – jak kto woli). Przejdę teraz do meritum albo, mówiąc ściślej, do antidotum – do albumu duetu Bolewski & Tubis zatytułowanego Lunatyk. Lecz najpierw wrócę jeszcze na chwilę do moich teorii spiskowych. Istnieją przynajmniej cztery powody tego, że muzycy sami finansują wydanie płyty. Pierwszy – mają parcie na szkło. Drugi – nikt inny nie chce ich wydać. Trzeci – muzyka to ich pasja, której nie da się przeliczyć na pieniądze. Czwarty – pragną mieć kosztowną i elegancką pamiątkę na stare lata. Już po pierwszym przesłuchaniu wybieram opcję trzecią. Radosław Bolewski (wokal, perkusja) i Maciej Tubis (syntezator, fortepian) niczego nie muszą. Obaj już
204
Piotr Gajda NÓŻ W PŁYCIE
dawno zaznaczyli swoją obecność (także ponadlokalnie, nie tylko „po łódzku”) w takich udanych projektach jak L. Stadt, Fonovel czy Tubis Trio. Lunatyk to kolejny krok w ich karierze, zwrot w stronę alternatywy spod znaku jazzowej improwizacji i songwritingu w typie sióstr Winiarskich, Gaby Kulki i Julii Marcell. Krok odważny, bo tytułowym lunatykom zdarza się czasami spaść z dachu. Bolewski i Tubis szczęśliwie nie tylko nie runęli na głowę, lecz wznieśli się ku muzycznej oryginalności i tak pożądanej szczególności, która skłania odbiorcę do ponownego, uważnego przesłuchania ich dzieła. Płytę otwiera utwór „Nieobecny”, doskonale wprowadzający w klimat tej muzyki, nad którym unosi się melancholijna manieryczność Ballad i Romansów. Refren ze słowami: „Nie oglądaj się za siebie / nie ma tam nikogo” dosyć klarownie tłumaczy, dokąd zmierza duet. Przed siebie, z zastrzeżeniem, że bynajmniej nie tam, gdzie oczy poniosą. Tylko, świadomie, w stronę komplementarnego nastroju (zgodności nut z tekstem) i konkretnej estetyki. Za czym stoją umiejętności wykonawcze. Jak na przykład w „Rozmowie”, utworze stylizowanym na popowy przebój – nie dajcie się zwieść! Lepiej posłuchajcie progresji wygenerowanej w „Rozproszeniu”, tych niby prostych środków, osiągniętych za pomocą dialogu perkusji i fortepianu, interwałów wzmacniających melodyjny refren. Miejcie głęboko gdzieś piosenki, gdy macie przed sobą pieśni! Także tekstowo muzycy poszerzają zawarty w kompozycji egzystencjalny komunikat, wpisując się w rozpoznanie obecnej sytuacji polityczno-społecznej, podobnie przedstawianej choćby na kartach literackiej parodii autorstwa Artura Pruzińskiego Jarek Patriota: Bóg, honor i włoszczyzna (w tym konkretnym tekście to „Bóg, honor, Ojczyzna, dziczyzna”). Zupełnie inny format posiada kolejny utwór – „Akrobata”. Lekko swingujący, ujazzowiony, z syntezatorowym ornamentem Tubisa, którego nie powstydziłby się żaden z dawnych zespołów spod znaku Muzyki Młodej Generacji, gdyby Miejcie głęboko gdzieś tylko ich muzycy tak szybko nie wyłysieli i nie piosenki, gdy macie przed „statusieli”. sobą pieśni! Tytułowy „Lunatyk” to właśnie takie „przenikanie z kreacji w kreację / z repetycji wpadanie w wariacje”. Tu chyba najbardziej kłania się muzyczne wspomnienie L. Stadt i Fonovelu. Jazz i wysokogatunkowa piosenka. Śpiew Bolewskiego w „Myślałem” w jakiś natrętny sposób kieruje moje myśli w rejony Marka Grechuty i zespołu Anawa. Podobny flow, muzyczna przestrzeń, wyobraźnia i estetyczna artykulacja. Płynne wejście w tradycję, sprawne i zawodowe odbicie się od jej gładkiej, stąd niekiedy zbyt śliskiej, nawierzchni (ale nie dla „muzycznego pazura” Bolewskiego i Tubisa).
205
NÓŻ W PŁYCIE
Piotr Gajda W arcyciekawym „Kwietniu” potężny melodycznie refren na zasadzie kontrapunktu przełamuje jazzowa wstawka i improwizowane bębny. Oj, nie puszczą wam tego kawałka w Radiu Bzdet! A zaraz potem anglojęzyczne „Promise”, które rozpoczyna się jak ballada, a kończy niczym funkujący utwór spod znaku Us3. Zanim pożegna nas ostatnia na płycie „Droga”, odbijemy się jeszcze od instrumentalnego „Granitu”, który na tle pozostałych kompozycji sprawia wrażenie ledwie wypełniacza. Wspomniana „Droga”, z tekstem przypominającym trochę filozoficzne haiku i taką też, nieco medytacyjną, delikatną muzyką, która tylko (lub aż) anonsuje tych kilka zdań tekstu, odpowiednio nabrzmiałych w miąższu jazzowych partii fortepianu, to idealna coda Lunatyka. Jakby stopy tytułowego bohatera zatrzymały się na krawędzi dachu. Kolejny sus Bolewskiego i Tubisa poprowadzi duet prosto w jasną noc, rozświetloną gwiazdami, nie żarówkami ciężarówki Coca-Coli, pachnącą łąką, nie food truckami, cichą, bez jazgotu wesołego miasteczka. A z nieba z hukiem spadać będą prawdziwe komety. Żadnych petard! Bolewski & Tubis, Lunatyk, BIT, 2018.
Robert Rutkowski
„Anoreksja” Piotra Gajdy – rozmawia Robert Rutkowski
Piotr Gajda to autor związany z „Arteriami” od samego początku ich istnienia i jedyny, który jest obecny w każdym numerze kwartalnika. W październiku 2018 roku przypadło dziesięciolecie wydania debiutanckiego zbioru wierszy tomaszowskiego poety, który, jakżeby inaczej, ukazał się jako pierwsza pozycja Biblioteki „Arterii”. Ten mały jubileusz to znakomita okazja, aby w cyklu „Jeszcze zdarzają się wiersze” przypomnieć jeden z moich ulubionych utworów z Hostelu. A jeśli dodamy do tego, że 26. numer „Arterii” jest najprawdopodobniej ostatnim, trudno sobie wyobrazić bardziej symboliczne zakończenie niniejszego cyklu.
JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE
Od literackiego idealisty do sceptycznego pragmatyka
Anoreksja Tłuste lata minęły. Garmażeryjne sklepy są obojętne dla nadchodzącego tygodnia, który nie je mięsa. Zajrzyj do garnków, co się w nich gotuje? Czysta woda i pestki figi. Czym nakarmimy wygłodniałe zlewy, odpływy i rury? Chcesz być Ewą, bo po domu krąży mit o zamrożonej w lodówce paczce owoców Rajski ogród. W moich snach ślinią się czyste obrusy, ale nie przyjmujemy gości, chociaż są pełni protein. Moglibyśmy wyjść i coś kupić, lecz mamy już wszystko.
Robert Rutkowski: W październiku minęło dziesięć lat od twojego debiutu. Jak widzisz Hostel po dekadzie od jego wydania? Piotr Gajda: Mniej więcej z tej właśnie odległości czasowej (śmiech). Muszę ci się przyznać, że nie wracam do swoich książek, jakoś tam od biedy wypromowanych z moim udziałem, rozdystrybuowanych i zrecenzowanych. Nie demonizuję też ich znaczenia, nie traktuję ich jak kamieni milowych na drodze twórczej. Wydałem, jak dotąd, sześć tomów z wierszami i z każdym kolejnym towarzyszy mi poczucie coraz większego dystansu do siebie, do mojego miejsca w tym dosyć
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
207
JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE
Robert Rutkowski przypadkowym i nierównym szyku literackim, do znaczenia tego wszystkiego, czym dzisiaj jest poezja, a szerzej literatura, która obecnie bardziej przypomina jeden z tysięcy produktów dostępnych w markecie. Te z rozpoznawalną marką, droższe, znajdują się zawsze bliżej kasy. Pozostałe są poupychane na półkach. Stąd, jako producent określonego towaru, o którym wiem, że praktycznie jest niesprzedawalny (przede wszystkim medialnie, a czego nie ma w mediach, to praktycznie nie istnieje), jestem determinowany wyłącznie procesem produkcyjnym. Natomiast mniej istotne znaczenie ma dla mnie cała reszta – debiut rynkowy, te wszystkie wojny cenowe, kampanie reklamowe czy nieuczciwa konkurencja. Kiedy ogłosiłem drukiem Hostel, byłem jeszcze literackim idealistą, dzisiaj jestem sceptycznym pragmatykiem. Albo bankrutem (śmiech). R.R.: Jakub Skurtys, przy okazji recenzowania twojej innej książki, Śruby Archimedesa, pisze, że uważa Hostel za jeden z najlepszych debiutów 2008 roku. Tomik zostaje zauważony, a jednak nie tylko nie zdobywa znaczących nagród, ale nawet nie dostaje do nich nominacji. Jak sądzisz, z czego to wynikało? P.G.: Szkoda mi czasu na tego rodzaju dywagacje. To nie jest ani mój problem, ani tym bardziej problem ludzi, którzy przyznają te nagrody. Życie jest gdzie indziej. Mam przed sobą palce na klawiaturze i białe pole na monitorze, które nagle zaczyna się wypełniać literami, słowami, zdaniami układanymi w wersy. Nigdy, w żadnej innej sytuacji, nie jesteś tak blisko tego czegoś, jak w takiej właśnie chwili. A ty mnie tutaj pytasz o sprawy tak naprawdę Kiedy ogłosiłem drukiem wtórne.
Hostel, byłem jeszcze literackim idealistą, dzisiaj jestem sceptycznym pragmatykiem. Albo bankrutem (śmiech).
R.R.: Czyli, parafrazując Verlaine’a, liczy się tylko akt pisania, a „cała reszta jest literaturą”?
P.G.: Liczy się przede wszystkim utrzymanie zdolności do pisania, która w pewnym sensie jest umiejętnością daną poecie przez, powiedzmy, Boga lub „jego emalię” (nie w religijnym, a transcendentalnym ujęciu) niekiedy nie na zawsze. Wymawiając słowo „transcendencja”, myślę o tym, że pomimo wielu definicji twórczości jako takiej, nadal jest ona czymś niezwykłym, właśnie poprzez ten wspomniany przeze mnie dodatek niewiadomego. Chociaż nie zgadzam się, że stanowi on jakieś szczególne sacrum, a samych twórców (na przykład poetów) powinno się traktować jako postaci ulotne, eteryczne, stworzone do wyższych celów. Nie, mają, za przeproszeniem, zapierdalać jak inni. Z kolei ścisłego procesu twórczego nie da się zdefiniować jednym aktem poznawczym; nie jest tego w stanie uczynić ani odbiorca, ani sam twórca, który nie określi dokładnie wszystkich faz swojej twórczości. Dlatego nie można wyznaczyć jej ram czasowych (początku i końca)
208
Robert Rutkowski
R.R.: Tak kończy się „Anoreksja”. Zaczynasz ją natomiast słowami: „Tłuste lata minęły”. Umyślnie wziąłem właśnie ten wiersz na zamknięcie cyklu, bo to bardzo ładna klamra, zważywszy na to, że – jak na pewno wiesz – to najprawdopodobniej ostatni numer „Arterii”. Jak się czujesz jako jedyny autor obecny w każdym numerze? P.G.: Przyczyn jest co najmniej kilka. Po pierwsze, było we mnie ogromne „parcie na szkło” i z tego wzięła się ta moja wszechobecność. Po drugie, koledzy w redakcji byli tak leniwi, że tylko mnie się chciało do każdego numeru coś napisać. Po trzecie, nie mieli do dyspozycji lepszych tekstów niż moje. Po czwarte, wszystkie teksty znajdujące się w ich dyspozycji były tak złe, że zawsze wybierali te najmniej złe, czyli moje. Po piąte (i w tym tylko tkwi ziarenko prawdy), kwartalnik ukazywał się na tyle nieregularnie, że do każdego numeru miałem czas coś przygotować. I przygotowywałem: felietony, wywiady, recenzje literackie i muzyczne, a czasem nawet wiersze.
JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE
albo też ustalić, które z doświadczeń, emocji, przeżyć i wyborów artysty zaliczać do procesu twórczego, a które do pozostałych procesów związanych z jego funkcjonowaniem w codziennym życiu. I właśnie z tych rozmaitych niedookreśleń wywodzi się literatura. „Moglibyśmy / wyjść i coś kupić, lecz mamy już wszystko” – napisałem w tym starym wierszu i dlatego z powyższych, ogólnikowo przedstawionych przeze mnie przyczyn, można odczytywać tę puentę wciąż dość wieloznacznie.
R.R.: Jak wspominasz okoliczności powstawania pisma? Był młodzieńczy zapał, czy raczej wykluwało się na chłodno? A może w bólach? Pytam z ciekawości, bo nie było mnie z wami od początku, dołączyłem z tą rubryką dopiero w numerze 10. P.G.: Pomysł pisma zrodził się wiosną 2007 roku na spotkaniu zorganizowanym przez Andrzeja Strąka i Zdzisława Jaskułę. W samej Łodzi rozmawiano o tym już wcześniej, ale mnie przy tym nie było, ponieważ dopiero podczas spotkania w Poleskim Ośrodku Sztuki poznałem ludzi, z którymi środowiskowo jestem związany od ponad dziesięciu lat. O ile mnie pamięć nie zawodzi, redaktorem naczelnym miał zostać Konrad Ciok, ale z jakichś nieznanych mi powodów do tego nie doszło. Mnie koledzy nie przyjęli nawet do osobowego składu redakcji, ale że jestem dość uparty, złośliwy i konsekwentny, to wyciąłem im numer polegający na tym, że moje nazwisko jest w każdym numerze (śmiech). Nazwę kwartalnika i tematy programowe wymyślał redaktor naczelny Przemysław Owczarek, kawał dobrej roboty zrobili Agnieszka Kowalska-Owczarek, Rafał Gawin, Magda Nowicka i Michał Murowaniecki, robisz ty i wielu, wielu innych autorów, których prześwietne teksty ukazały się w „Arteriach”… Kiedy koledzy byli jeszcze młodzi,
209
JESZCZE ZDARZAJĄ SIĘ WIERSZE
Robert Rutkowski to im się chciało, mieli power. Teraz się zestarzeli, objęli tak zwane stanowiska, więc już im się nie chce. A starzeć się trzeba umieć. R.R.: W „Anoreksji”, jak zresztą w całym zbiorze, widać zaczątki twojego dość mocno rozpoznawalnego stylu. Hostel jest jednak zdecydowanie bardziej oszczędny w środki wyrazu niż następujące po nim tomy. To „rozpasanie frazy” przyszło naturalnie czy od początku dusiłeś się w formach skromniejszych?
P.G.: Nie, od początku nie czułem w sobie żadnych szczególnych ograniczeń. Wydaje mi się, że począwszy od trzeciej książki, Demoludów, udało mi się szczęśliwie rozwinąć tę moją poetykę natręctw (śmiech). Ponadto uważam, że każdy przyzwoity poeta powinien, mimo wszystko, planować swoje pisanie, myśleć o nim w kategorii długofalowego projektu, zamiast bredzić o natchnieniu i iluminacji. Oczywiście one gdzieś tam są, istnieją w tym już przeze mnie wspomnianym „czymś”. Ale powinny pozostać rodzajem tajemnicy, nie ekspiacji. Epatowanie podobnymi „wnętrznościami” jest po prostu śmieszne i kiczowate. Owszem, w Golemie, Śrubie Archimedesa i To bruku natrafisz na głębokie złogi metafizyki, a nawet gnozy, ale jest to przede wszystkim diagnoza dotycząca kondycji współczesnego człowieka i towarzyszącego mu świata; miejsca niejednoznacznego, okrutnego, w pewnym sensie przegranego, opresyjnego i dekadenckiego. Tylko ludzka wola jest w stanie mu się przeciwstawić, zmienić go na lepsze. Tu nie ma już czasu na jakieś gierki, Każdy przyzwoity poeta trzeba bić na alarm. Jeśli poeta ma w ogóle powinien, mimo wszystko, jakiś obowiązek, to właśnie ten, by nie pokaplanować swoje pisanie, zywać wyłącznie swojego cierpienia, tylko cierpienie w ogóle, w szerszym kontekście. A że myśleć o nim w kategorii ten bywa złożony, rozbudowany, polifoniczny długofalowego projektu, i atonalny, to i jego zmetaforyzowana fraza (dla oddania tak zwanego drugiego, trzeciego zamiast bredzić o natchnie- i kolejnego dna) zaczyna się multiplikować niu i iluminacji. w sensie semantycznym. To jest właśnie mój przypadek. R.R.: Życzę ci w takim razie jeszcze wielu równie udanych, multiplikowanych w sensie semantycznym fraz i do zobaczenia na innym szlaku komunikacyjnym, innych arteriach. Dziękuję za rozmowę. P.G.: A co, jeśli „szlak komunikacyjny”, na który się powołujesz, okaże się rondem, a ściślej – angielskim skrzyżowaniem pierścieniowym (śmiech)? Poruszalibyśmy się na nim niby do przodu, ale tak naprawdę kręcili w kółko… R.R.: Na pewno udałoby nam się takie skrzyżowanie po angielsku opuścić. Jak choćby teraz tę rozmowę.
210
Maciej Robert
Rozmowy dziecięcia wieku, zbiór wywiadów z lat 1999–2014 przeprowadzonych przez Frédérica Beigbedera z cenionymi pisarzami francuskimi (z niewielkim dodatkiem autorów amerykańskich oraz włoskich), to coś więcej niż literacka publicystyka. „Kiedy pisarz rozmawia z kolegą po piórze, dialog staje się literaturą” – twierdzi Beigbeder. I tak właśnie należy traktować ten tom – jako powieść w odcinkach. Rzecz jasna – powieść autobiograficzną, albowiem w tych rozmowach pytania niejednokrotnie ważniejsze są od odpowiedzi, a całości specyficznego stylu nadają jedyne w swoim rodzaju autorskie dopowiedzenia. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że Beigbeder – prawdziwy celebryta i bywalec, od lat brylujący w mediach i na salonach – świetnie zna swoich rozmówców, z niektórymi nawet się przyjaźni. Tylko on może sobie pozwolić na to, by w środku zajmującej pogawędki z Houllebecqiem (narzekającym akurat na hydraulików, kurierów i wszechobecny zakaz palenia) rzucić nagle: „A teraz pozwól, że skorzystam z sytuacji i poprawię sobie genitalia”. Tylko Beigbeder może się zdobyć na przeprowadzenie „wywiadów pośmiertnych” z ulubionymi pisarzami – Francisa Scotta Fitzgeralda
recenzja
Ostatni inteligentni ludzie. Błazeńsko-poważne wywiady Frédérica Beigbedera
wypytuje, czy podobała mu się ekranizacja Wielkiego Gatsby’ego („No cóż, to bardzo australijskie. […] Wolałem poprzednią, mniej sentymentalną wersję”), zaś rozmowę z Charlesem Bukowskim zaaranżuje jako opowiadanie wpisujące się w stylistykę autora Zapisków starego świntucha. Tylko Beigbeder w dość irytujący sposób będzie drobiazgowo opisywał, co zjedzono i wypito podczas rozmowy, oraz dodawał z rozbawieniem, że za wszystko płaciła redakcja zlecająca wywiad. Cóż, lata płyną, a autor Windows on the World wciąż pozostaje enfant terrible francuskiej literatury. Beigbeder jest przy tym na tyle pyszałkowaty/arogancki/narcystyczny/ironiczny („niewłaściwe skreślić” – chciałoby się dodać, gdyby nie fakt, że wszystkie z tych określeń trzeba brać pod uwagę), że przeprowadza rozmowę także z… Beigbederem. To jeszcze nic (wszak przed nim było już kilku autorów, którzy sięgali po formę „autowywiadu”), autor Francuskiej powieści nie byłby sobą, gdyby przy tej okazji nie namówił redakcji na opłacenie wystawnego obiadu serwowanego w restauracji z najwyższą punktacją w przewodniku Michelina. Beigbeder nie podał tylko, czy porcje były dwie, czy jedna – ale należy przypuszczać, że nie oszczędzał cudzych pieniędzy. Jako były pracownik świata reklamy przyzwyczajony jest wszak do luksusów, zbytku i snobizmu („W dziedzinie estetyki snobizm jest niezbędny” – podkreśla). I można na to wszystko spojrzeć z przymrużeniem oka, można na to lekceważąco machnąć ręką, gdyby nie fakt, że ów autowywiad jest – po odsianiu błazeńskiej bufonady – poważną i podjętą z namysłem wiwisekcją własnej twórczości, a także wnikliwym studium psychologicznym osobowości, którą można by sklasyfikować jako „typ Piotrusia Pana”. Nie należy zatem dać się zwieść luźnej atmosferze. Wywiady Beigbedera to nie tylko narcystyczna autopromocja oparta na kpinie i towarzyskim lansie, choć autor robi wiele, aby pozować na błazna. Na przykład
211
recenzja
Maciej Robert gdy Bernard-Henri Lévy zaczyna tłumaczyć niebywale szczera rozmowa z analizującym zawiłości polityki bliskowschodniej, znie- swój pesymizm i narzekającym na Francję cierpliwiony Beigbeder przerywa: „Proszę Houellebecqiem, który – podobnie jak mi wybaczyć, ale ja się zupełnie na tym nie w swoich powieściach – wykazuje się tak wyznaję… Jestem znacznie wrażliwszy na daleko posuniętą umiejętnością myślenia inne kwestie i to, że pisarz czuje się w obo- analitycznego i krytyką społeczną, że możwiązku być otrzaskany w geopolityce, uwa- na w jego przypadku mówić wręcz o prożam za chore”. Te „inne kwestie” to często fetyzmie. „Czuję się bardzo źle we Francji. plotki z życia pisarskich wyższych sfer oraz Od kiedy wyjechałem, kilkakrotnie przykręwszystko, co zawiera się w haśle sex, drugs cono śrubę. To nie do wiary, jak rząd chce & rock’n’roll. To jednak tylko maska pyszał- pognębić ludzi, być może w niebywałym kowatego aroganta, pod którą – jak na dotąd stopniu. Jestem smutny, widząc stan prawdziwego błazna przystało – tkwi to, swojego kraju. Wiesz, co ci powiem? Boję co naprawdę istotne. Beigbeder to wszak się wojny domowej. Sytuacja jest bardzo również (a raczej przede wszystkim) erudy- napięta. To może w każdej chwili eksplodota, uważny i wrażliwy czytelnik, mądry roz- wać” – mówił Houellebecq w 2014 roku. mówca i świetny pisarz. Okazuje się, że pomimo licznych błaDowodzi tego choćby rozmowa z dwo- zeństw to bardzo poważna książka, pełna ma pisarzami włoskimi (Antoniem Tabuc- wiary w literaturę. Poza tym – jak podpuszchim i Umbertem Eco) o niewygodnym me- cza czytelników Beigbeder – zawsze lepiej cenacie państwa nad kulturą lub wstrząsają- poczytać wyznania pisarzy, niż pójść na jogę. cy wywiad z sędziwym Albertem Casserym, „Nie do wiary, jak człowiek dobrze się czuje, któremu usunięto struny głosowe, w związ- słuchając ostatnich inteligentnych ludzi na ku z czym każde jego okupione cierpieniem świecie”. chrząknięcie urasta do rangi prawdy objawionej. A także niezwykle czułe wspomnie- Frédéric Beigbeder, Rozmowy dziecięcia wieku, nie pośmiertne o Françoise Sagan. Albo przeł. Anna Michalska, Noir Sur Blanc, Warszawa 2018.
Piotr Gajda
Instytut Mikołowski słynie z tytanicznej pracy na rzecz zachowania i upowszechniania twórczości swojego patrona, urodzonego w Mikołowie Rafała Wojaczka. Poszerza przy tym również zakres kulturotwórczego oddziaływania – nie tylko konsekwentnie propaguje polską poezję współczesną, ale także przywraca rangę niesłusznie zapomnianemu i pomijanemu dorobkowi poetyckiemu i prozatorskiemu innego „pisarza przeklętego” (a ściślej wyklętego przez obieg wydawniczy i czytelniczy PRL-u) – Witolda Wirpszy. W listopadzie 2017 roku nakładem Instytutu ukazała się jego nigdy nieopublikowana w całości powieść Sama niewinność, do której rękopisu dotarł prof. Dariusz Pawelec z Uniwersytetu Śląskiego, autor monografii Wirpsza wielokrotnie i edycji pozostałych książek pisarza. Maszynopis został znaleziony w archiwum tłumacza Alfreda Loepfe’a z Lucerny, zdeponowanym w Bibliotece Muzeum Polskiego w Rapperswilu w Szwajcarii, a następnie przez swojego odkrywcę opracowany, opatrzony posłowiem i przygotowany do druku. Przywrócenie do życia prozy – jak dotąd znanej jedynie z fragmentów publikowanych między innymi w Variach, zbiorze tekstów rozproszonych, a wcześniej w drugoobiegowym „Zapisie” – być może nie ma
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
recenzja
Nie-Boskie Buenos, czyli dyskretny mrok burżuazji
równie „komercyjnej” siły, co wydanie Wilka, nieznanej powieści Marka Hłaski, czy też Nie tych czasów. Wierszy nieznanych Rafała Wojaczka. Za to nie sposób nie zgodzić się z opinią Jacka Gutorowa, który renesans twórczości Wirpszy sytuuje w zbiorze „dość ograniczonym, o lokalnym zasięgu”, uważając zarazem, „że to właśnie dzięki takim projektom historia literatury ma jeszcze sens”. Główną przyczyną „recepcyjnych trudności”, jakie pojawiają się przy lekturze dzieł Wirpszy, jest po prostu ponadczasowość towarzysząca całokształtowi jego bibliografii, określanej przez Stanisława Barańczaka mianem „niedostępnego geniuszu”. Za tak pojętą „genialnością” kryje się mocno niezależny rys twórczości, wyjście poza obowiązujący kanon myślowy i warsztatowy, skutkujące piętnem awangardowości, hermetyczności. Nie inaczej rzecz się miała z ukończoną w roku 1974, napisaną po polsku powieścią Sama niewinność (przy jednoczesnym tłumaczeniu jej na język niemiecki przez Loepfe’a), którą wydawca z ówczesnego RFN-u odrzucił, nazywając nadmiernym eksperymentem artystycznym. Autor wydanej w 1971 roku w Szwajcarii książki eseistycznej Pole, wer bist du? (Polaku, kim jesteś?), po której nieprzychylnym politycznym przyjęciu w Polsce (został obłożony zakazem druku) wyemigrował, przyjmując obywatelstwo niemieckie, był człowiekiem z „krwi i kości”, za to niezwykle przenikliwym w poglądach na związki życia i literatury, a wręcz proroczym wobec tego, w jakim kierunku, wraz z rozwojem społeczeństw, będą zmierzały określone wartości humanistyczno-uniwersalistyczne, zredukowane instytucjonalnie, społecznie, kulturowo i politycznie do elementów wchodzących w skład nadrzędnej zabawy, gry. Tego też dotyczą kluczowe pytania zawarte w miniesejach historyczno-politycznych wchodzących w skład książki Polaku, kim jesteś? : „Jak rozgrywasz, Polaku, tę
213
recenzja
Piotr Gajda
214
twoją grę w ojczyznę, w państwo, w naród, głównego bohatera powieści jest kiczowaw ziemię rodzinną, w tradycję i w historię; ty, siermiężny, zdemoralizowany, obrzydliw przeszłość i w teraźniejszość, i w przy- wy i żałosny, groźny i śmieszny, ale przez to szłość; w wiarę, wiedzę i przesądy; w rze- „swojski”, a ponadto jedyny możliwy, nawet czywistość i w marzenie, w ideał i w kon- jeśli z gruntu nieprawdziwy. kret?”. Oto pytania zadane poniekąd saPrawda, niczym w Matriksie, skrywa się memu sobie, skonstruowane przy pomocy poza głównym planem fabularnym, mięhipotetycznej figury cudzoziemca, który dzy innymi w pełnych napięcia, czasem niemógłby je zadać rodowitemu Polakowi zwykle błyskotliwych, niekiedy cynicznych, w takiej właśnie formie. dialogach Doroty z „socjalistycznym proW kilka lat później powyższe dylematy minentem”. Walor literacki rozgrywa się przybrały formę Samej niewinności, powieści „w kameralnej przestrzeni rozmowy”, a jej będącej literackim rozwinięciem opisanego główni bohaterowie „mają świadomość w jednym z rozdziałów książki eseistycznej towarzyszącego im kłamstwa, tak w rela„życiorysu groteskowego”. Ale także i swoi- cji wzajemnej, jak i jako fundamentu rzestym moralitetem, opowieścią szkatułkową, czywistości, będącej ich udziałem” (patrz: wydobywającą na powierzchnię obowiązu- „Posłowie”). W owej przestrzeni zaciera się jący w socjalistycznej Polsce model zakła- granica między tym, co rzeczywiste, a tym, mania oparty na strachu, nieprawdziwej co złudne. tożsamości, propagandzie, stereotypach, Czy Dorota jest tą, za którą się podaje nostalgiach i resentymentach. Niemal do- (studentką socjologii)? A może jest nasłaną skonałym streszczeniem powieści mogłyby funkcjonariuszką UB (lub zwyczajną dziwbyć słowa słynnego przeboju grupy Maa- ką, dla której prawdziwą „odprawą i odnam „Boskie Buenos”: „Serdecznie witam, szkodowaniem” okaże się pogrobowiec panie dziennikarzu / Zanim opowiem panu spłodzony w czasie stypy „z chmarą Drzeo swych planach / Na imię mam… […]”, wieckich”, wegetatywnych pieszczochów ponieważ trzon jej fabuły opiera się na nomenklatury, a w istocie rzeczy klonów spotkaniu studentki socjologii, która – od- bohatera Samej niewinności, stąd w istocie powiadając na ogłoszenie – podejmuje się najprawdopodobniej z nim samym), która stenografowania wspomnień partyjnego pod pretekstem wykonania usługi stenoaparatczyka: „Musiałam teraz notować graficznej w rzeczywistości notuje zeznaszybko, zapisywać bowiem trzeba było dwa nia, aby jej mocodawcy mogli je potem głosy, jego zewnętrzny i mój wewnętrzny, wykorzystać? Także i ogłoszenie, na które który mi nagle oznajmił, że myślimy o tym odpowiedziała, było być może wyłącznie samym, to znaczy: o strachu; z tą tylko róż- elementem gry? Czy zrekonstruowana nicą, że on mówił o strachu swych ówczes- w powieści biografia aparatczyka, najpierw nych towarzyszy, ja natomiast o jego i dziś szczerego komunisty, potem nomenklatujeszcze i nadal żywych lękach”. rowego konformisty, nie jest przez niego Kolejne rozdziały książki, odsłaniając sto- samego z góry zaplanowana i przeprowapniowo biografię członka „czerwonej burżu- dzona w zgodzie z wymaganiami niedemoazji”, uprzywilejowanego na tle pozostałej kratycznego systemu, przy tym zakłamana części społeczeństwa, demaskują nie tylko i groteskowa, wykorzystywana czysto inideologiczną groteskę, ale przede wszyst- strumentalnie na drodze wspinania się na kim system pokus i opresji, którymi komu- kolejne szczeble kariery zawodowej, która nizm uzależniał od siebie jednostkę (me- w obowiązujących realiach jest taką samą toda „kija i marchewki”). Świat otaczający wydmuszką, tekturową dekoracją?
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Piotr Gajda purnonsensem języka, który brzmi świeżo i dynamicznie. Ponury i brutalny stalinizm z opowieści przedstawiciela kasty znienawidzonej, ale i uprzywilejowanej, do złudzenia przypomina surrealny Dyskretny urok burżuazji. Oto poznajemy reprezentanta wyższej, w tym przypadku PRL-owskiej, sfery, który próbuje „skonsumować”, zmierzyć się z własną, niejednokrotnie sprzeczną, z góry zdeterminowaną biografią. Przeszkadzają mu w tym ograniczenia wynikłe z przynależności do określonej grupy społecznej, zadziwia konsekwentne, wymagające wysiłku dążenie do konsumpcyjnego „spełnienia się”, do nasycenia próżności, dumy i pychy płynącej z bycia tak zwaną elitą, zaspokojenia głodu władzy i związanych z nią przywilejów, który umiejętnie podsycany przez groźny, groteskowy ustrój decyduje o status quo danej jednostki. W filmie Buñuela ten głód był tak silny, że aby go zaspokoić, jeden z patrycjuszy był gotów poświęcić własne życie dla porcji pieczonej baraniny. Zakłamanemu bohaterowi z powieści Wirpszy – umierającemu na marskość wątroby, przypadłość, którą z uwagi na okoliczności można w tym konkretnym przypadku nazwać „chorobą sumienia” – i jego partyjnym towarzyszom, bez względu na autoterapeutyczne, analityczne wynurzenia, chodziło w końcu o to samo: o „nażarcie się” ponad wszystko. Witold Wirpsza, Sama niewinność. Powieść, Instytut Mikołowski, Mikołów 2017.
recenzja
Powszechnie wiadomo, że najbardziej perfidny typ łajdaka to łajdak wykształcony. Główny bohater Samej niewinności doskonale zdaje sobie sprawę z ograniczeń wynikających z psychicznych kosztów oddziaływania komunistycznego systemu. Skutecznie, dysponując osobowościowym „fałszerstwem zakłamanego surowca”, odnajduje własne miejsce w takim, a nie innym świecie, ba!, w trakcie „składania niespójnych zeznań” nadal nie traci szansy konstruowania bądź dekonstruowania własnej narracji. W świecie kłamstwa, manipulacji i fikcji sama świadomość tego w jego własnych oczach prawdopodobnie czyni z aparatczyka „samą niewinność”, postać uniwersalną, dysponującą przeświadczeniem, że kłamstwo wyzwala, ponieważ „jest losem”, „kategorią nadrzędną”, a właściwie także i „światem” oraz „biografią”. Zarówno odkrywca maszynopisu powieści, Pawelec, jak i inni krytycy literaccy wskazują na „warstwę paraboliczną” tekstu. Jest on niezwykle aktualny także i dziś, kiedy nadal jako społeczeństwo nie uporaliśmy się do końca z mechanizmami autorytarnymi – kłamstwem, populizmem, fałszem i manipulacją. Powieści Wirpszy nie można rozpatrywać jedynie na tle historycznym (warstwa fabularna rozgrywa się u schyłku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, w PRL-owskiej rzeczywistości). Jej wielopoziomowość polega przede wszystkim na zastosowaniu przez pisarza nowoczesnego, postmodernistycznego oraz iskrzącego ironią, rubasznością i anegdotycznym
recenzja
Zuzanna Sala
Poeta miłości bezsilnej To niesłychane, że dorobek poetycki Szczepana Kopyta z dwunastu lat dał się tak łatwo skompresować, poskładać w kosteczkę i ułożyć na osiemdziesięciu trzech stronach (czy też odrobinę ponad stu, jeśli doliczyć posłowie Pawła Kaczmarskiego). Jasne, wcześniejsze tomy Kopyta też nie miały objętościowych ambicji Rupi Kaur czy Anny Ciarkowskiej, ale poeta nigdy nie był także znany z językowego minimalizmu, a w samym Kirze niektóre teksty – w tym te najświetniejsze – ciągną się przez kilkadziesiąt stron. Fakt, że udało się je ścisnąć w tak poręcznej książeczce, wynika z rezygnacji z uwzględnienia przestrzeni graficznej wierszy. Część tekstów autora, w których wymiar wizualny stanowił ważny element kompozycyjny (jak w przypadku wiersza „TAG” z tomu Buch, w którego interpretacji muzycznej pobrzmiewają zastosowane w książce rozwiązania formalne), po prostu nie weszła w skład wyboru. Inne – jak „iuevenes dum sumus” i w zasadzie wszystkie przedruki z Kiru – zostały zneutralizowane graficznie i sprowadzone do wspólnej, bardzo pobożnie złożonej formy. Z jednej strony takie wydanie zabiera wiele uroku dotychczasowym prezentacjom poezji Kopyta (zwłaszcza kwadratowym „płytomikom”, czyli Buchowi i Kirowi właśnie), z drugiej zaś – przerzucanie roz-
216
wiązań graficznych przynależnych do koncepcji całego tomu na grunt wyboru byłoby czymś nienaturalnym i prawdopodobnie niemożliwym do estetycznego zrealizowania. Sama jednak prostota przestrzeni graficznej wypisów dla klas pracujących naświetla w pewien sposób poprzednie tomy autora. Pokazuje, że ich koncepcje wizualne były nie tyle integralną stroną twórczości Kopyta, namacalną, możliwą do zobaczenia przestrzenią wiersza, istotną z perspektywy interpretacyjnej, a raczej efekciarską ozdobą, małym estetycznym – ale nierelewantnym czytelniczo – szaleństwem. Nie jest to jednak jakieś mierżące odkrycie, bo jak pokazują wypisy…, wiersze w tej formie – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – po prostu czyta się lepiej. „Dykcja Szczepana Kopyta jest […] zasadniczym głosem dla całej poezji współczesnej w tym kraju” – mówił redaktor wyboru Paweł Kaczmarski podczas krakowskiej premiery wypisów… Zdaje się, że sama strategia publikacji wyboru jest krytycznym postulatem takiego właśnie potraktowania poezji Kopyta. To przedłużenie, czy też naturalna konsekwencja, gestu krytycznego Kaczmarskiego i Marty Koronkiewicz z Zebrało się śliny, gdzie poeta został, wraz z Konradem Górą, wymieniony jako naczelny „młody zaangażowany”, „stanowiący symboliczny początek narracji o nowej polskiej poezji zaangażowanej”. W tym kontekście nie dziwi również charakter posłowia, które zamiast poruszać się blisko języka Kopyta, traktuje go raczej kontekstowo i obrazuje za jego pomocą kolejne tłumaczenia założonej relacji między politycznością i poetyką. Czytelników prac krytycznych dotyczących poezji tak redundantne podkreślanie aksjomatów przyjętych przez Kaczmarskiego może co prawda zacząć nieco nużyć, redaktorowi nie można jednak zarzucić zbyt dalekiego odpłynięcia od wyjściowego tematu czy utylitarnego i narzędziowego potraktowania dykcji Kopyta. Wręcz przeciwnie: Kaczmarski w swojej refleksji nad poe-
Zuzanna Sala recenzja
tyką autora Kiru jest niezwykle wnikliwy warunkach produkcji pracownicy najemni, i raczej bezkompromisowy, co lepiej wi- dopóty i miłość pozostanie bezsilna”. dać w spisie treści, aniżeli w komentarzu Ten zaskakujący wniosek zdawał się poredakcyjnym. Wybór jest bowiem dość twierdzać sam poeta, kiedy na spotkaniu surowy – podkreśla te cechy poezji, które wokół wyboru w krakowskim De Revolujego redaktor (jak wielokrotnie zaznaczał tionibus przyznał, że długo wzbraniał się w tekstach krytycznych) najbardziej w dyk- przed wystosowaną wobec niego etykietą cji Kopyta ceni, nie bierze zaś pod uwagę Igora Stokfiszewskiego: „poeta miłosny”, tekstów, które uważa za „banalne” lub podczas gdy dzisiaj, mimo że zadeklarował „wysilone”, nawet jeśli ich nośność wykra- perspektywę materializmu historycznego, cza poza sferę poetycką daleko bardziej miłość okazała się dla niego kluczową kateniż wszystkich pozostałych. Dlatego też gorią w myśleniu o świecie. Być może zreszczytelnikowi szczególnie rzuci się w oczy tą zastosowany przeze mnie w poprzednim wzniosłość frazy („uderzenie”) i wykorzy- zdaniu spójnik „mimo że” jest bezzasadny, stanie ironii („przyszłość jest jasna, komi- bo zamiast opozycji występuje tu – jak statety”). Zaskoczyć z kolei może nieobecność rał się dowieść Kujawa – relacja wynikania. najbardziej chyba znanego wiersza Szcze- Taka postawa ma potencjał demaskujący pana Kopyta – odświeżającego formę pro- wobec tego, co przez grono uznanych krytest songu „kto zabił jolantę brzeską”. tyków i wielkich person historii literatury Istotny w tym zestawieniu może wydać rozpoznane jest jako wartości uniwersalne, się również tytuł książki, wzięty od jednego nieobsadzone w żadnej konkretnej perz szerzej komentowanych wierszy – z z a b spektywie, ogólnoludzkie. i c. Wypisy to forma z gruntu nieoryginalna, W wypisach dla klas pracujących znajdują PWN podaje definicję: „Podręcznik z utwo- się również cztery wiersze „nowsze”, publirami lub fragmentami utworów literackich kowane w różnych miejscach już po wydaróżnych autorów”. Kopyt tworzy go raczej niu z a b i c. Tutaj selekcja także była twarda z filozoficznych inspiracji lekturowych – wydaje się, że domykająca część wyboru (zwłaszcza wczesnego Marksa), wobec jest raczej próbą pokazania, że ta książka czego znamienne wydaje się rozpoznanie nie stanowi kompendium poetyki Kopyta, Kaczmarskiego z jego analizy „uderzenia” a jego dykcja ma swoją rozwojową kontyw „Praktyce Teoretycznej”: „dla Kopyta nuację. Pierwszy znajdujący się w ostatnim [Marks] jest poetą w sensie znacznie bar- rozdziale wiersz nosi tytuł „183 kpk” i jest dziej dosłownym niż dla wielu myślicieli skrótową, pierwszoosobową instrukcją dla współczesnej lewicy”. każdego biorącego udział w nielegalnych Wiersz „wypisy dla klas pracujących” formach protestu i oporu. Brzmi: „odmato kolaż inspirujących cytatów wrzucony wiam składania zeznań / wszystkich nas w gotową kompozycyjną formę, również łączy miłość”. Co ciekawe, wiersz ten pierniepozbawioną znaczenia. Dawid Kujawa wotnie publikowany był w ZUSwave’owym pisze o tym wierszu, że „za sprawą osob- „Nośniku” Rozdzielczości Chleba, gdzie znaliwej klamry okazuje się małym traktatem lazł się w towarzystwie tekstu „nic nas nie o szczęściu, [który] ostatecznie kończy łączy”. To niewątpliwie ironiczne i samopowers o niemogącej się zrealizować mi- dważające się zestawienie zostaje w wybołości: dopóki siła robocza aktualizowana rze zneutralizowane. Inny wiersz spośród będzie w pracę przy udziale kapitalistów czwórki stanowiących kodę wyboru to […], pozostając tym samym jedynym towa- „młody kapitał” – interesująca i udana próba rem, jakim dysponują w kapitalistycznych przechwycenia językowego, kompromitują-
217
recenzja
Zuzanna Sala ca wyrażenie „kapitał ludzki”. Wypisy dla klas pracujących pod redakcją Pawła Kaczmarskiego stanowią zatem dobre podsumowanie dotychczasowych twórczych dokonań Szczepana Kopyta. Nowy czytelnik, chcący zapoznać się z tą dykcją, miałby zapewne trudności w obcowaniu z całymi tomikami, gdzie obok niezwykle precyzyjnych tekstów można znaleźć również takie, w któ-
rych chodzi przede wszystkim, lub jedynie, o flow. Surowość wyboru, wyszczuplająca znacznie tego, co Kopyt do tej pory napisał, jest wynikiem starannej selekcji i nie przeszkadza w rzetelnym przeprowadzeniu czytelnika przez rozwój poety od debiutu po rok 2017. Szczepan Kopyt, Wypisy dla klas pracujących, WBPiCAK, Poznań 2017.
Michał Murowaniecki
Wrogie przejęcie To, że Dominik Bielicki jest autorem nietuzinkowym, widać było już w jego pierwszej książce zatytułowanej Gruba tańczy. Debiut ten jednak przemknął raczej niepostrzeżenie, pomimo świeżości głosu poety. Tym razem jednak autor doczekał się należnego odbioru (oczywiście na miarę możliwości polskiej poezji). Wiersze z jego Pawilonów zdecydowanie wyróżniały się podczas gali towarzyszącej przyznaniu tegorocznej Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Trofeum Bielicki wprawdzie nie zdobył, ale ostatecznie doceniła go kapituła Nagrody Literackiej Gdynia, przyznając laur w kategorii Poezja. W wywiadzie dla „Małego Formatu” autor przyznał, że za wybór tekstów i ich układ w książce odpowiada Rafał Wawrzyńczyk. Trzeba tym samym docenić redaktorski kunszt, bowiem propozycja czterdziestu trzech wierszy (wyselekcjonowanych z bodajże siedemdziesięciu), okazuje się zestawem dobrze przemyślanym, dynamicznym i otwartym na interpretacje. Już sam wiersz otwierający tom – o „chudej kobiecie z kluczami”, wybijającej znany rytm na poręczy – kończy się intrygującym „niedopowiedzeniem”, chciałoby się rzec: cliffhangerem. Pawilony to tom barwny, pełen wyrazistych postaci i starannie dobranych rekwizytów, często zestawianych ze sobą na
recenzja
zasadzie skrajności. Bielicki dopuszcza większość swoich bohaterów do głosu, użyczając im odpowiednio przygotowanej scenografii lub też czasem całkowicie pozbawiając kontekstu. To wyjęcie z ram można jednak uznać za pozorne, bowiem styl wypowiedzi postaci, ich przynależność społeczno-kulturowa czy desygnaty pojęć, do których się odwołują, obarczone są dość jasnymi uwarunkowaniami. Jeśli chodzi o tak zwane dekoracje, to praktycznie każda sceneria i każdy rekwizyt niesą ze sobą konotację, która odsyła czytelnika w określone miejsce i czas. Wspomnieć wystarczy „odę” do keczupu „Włocławek”, typowe sytuacje pod Halą Mirowską czy szorstki liryzm znakomitego tekstu o kurtce motocyklówce. Pawilony to tom zawieszony w czasie i przestrzeni. Choć akcja poszczególnych utworów rozgrywa się w codziennym „teraz”, w pisaniu Bielickiego wyraźnie czuć inklinacje do eksplorowania rzeczywistości w poszukiwaniu pozostałości po poprzednich dekadach. Mniej lub bardziej oczywiste „perełki” PRL-u lub „smaczki” epoki popeerelowskiej to motywy uparcie przewijające się przez te wiersze. Nie brakuje podobnych sentymentów w wypowiedziach bohaterów lirycznych, jak choćby w wierszu „Nie chcę czegoś innego”: „Nie chcę płacić telefonem […]. Chcę, żeby podrożały / wszystkie artykuły. // Aby brakowało kiełbasy. // Chcę myć włosy szamponem z pokrzywy”. Światem przedstawionym na kartach tomu jest Warszawa, choć to świat przedstawiony na zasadzie dychotomii. Mowa zatem z jednej strony o Warszawie współczesnej, nowoczesnej, obfitującej w „pełne dyskrecji osiedla […] objęte systemem kamer i opieką concierge”, gdzie ludzie mają „usta pełne foccaccii”. Z drugiej zaś o Warszawie „dawnej”, peryferyjnej, odstającej od współczesności; takiej, która nie zawsze rzuca się na pierwszy plan, ale uparcie tkwi w starym miejscu, wkomponowana w dzisiejsze miasto jak suwenir (pomnik?)
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
219
recenzja
Michał Murowaniecki z czasów przemian ustrojowych i społecz- choćby u Szczepana Kopyta, Tomasza Bąka nych – takiej z domami handlowymi (nie czy Konrada Góry. Nie bez przyczyny wiersz mylić z galeriami handlowymi) i swojskimi „Utrudnienia w ruchu” – jako metafora miabudkami oferującymi „prawdziwą” zapie- sta, które całe „stoi”, a „w ruchu są chyba kankę. Autor trafnie łączy, a właściwie tylko demonstranci” – umiejscowiono na zderza, ze sobą obie Warszawy w wierszu początku tomu. Nie bez powodu też poeta „Beverly Hills”, który odnosi się nie tyle do konfrontuje nowobogackie tendencje oraz luksusowej dzielnicy, co popularnej w Pol- nadmierny konsumpcjonizm w Złotych Tasce pod koniec lat dziewięćdziesiątych rasach z empatią wobec akwariowej rybki wypożyczalni kaset wideo. Da się wyraź- w sklepie zoologicznym czy swoimi znoszonie odczuć, która z tych dwóch emanacji nymi dżinsami. Udaje mu się przy tym unikstolicy bliższa jest sercu poety. nąć kiczu i pretensjonalnego tonu, co w tym Trzeba przyznać, że umie Bielicki ustawić kontekście należy uznać za duże osiągnięcie. kadr i włączyć mikrofon w odpowiednim Książka Bielickiego to raczej cichy, nienamomencie. Nie tłumaczy zbyt wiele, nie leje chalny sprzeciw wobec natury współczeswody, niekiedy zostawia czytelnika z wyci- ności, zawłaszczającej idee przeszłości (jakie szeniem, które ten musi samodzielnie zapeł- by nie były) i przerabiającej je na nową modnić, na czym zyskują obie strony. Autor sam łę – w ujęciu tomu: komercyjną, popularnie przyznaje, że interesuje go przechodzenie nowoczesną, a przy tym bezduszną. od razu do rzeczy, że forma nie jest już tak Pawilony czyta się szybko, to pozycja jak istotna jak przy książkowym debiucie. Chcia- najbardziej przystępna (momentami nawet łoby się odnieść fragment wiersza „Integra- lekka), prowadzona z humorem i flow – co cja” do tej metody twórczej: „Chodzi o to, nie znaczy, że tematyka, czy sposób jej ujężeby się rozpędzić i, / rozbujawszy kulę,/ cia, nie zasługuje na skupienie, głębszą repierdolnąć”. Przy czym rozbieg poety wca- fleksję albo powtórną lekturę. Przeciwnie, le nie należy do tych długich, zaś strike jest te słodko-gorzkie, uważne wiersze zyskują nieunikniony. z każdym kolejnym czytaniem. A skoro już o strajku, to można wspomnieć o protestacyjnym odcieniu tego Dominik Bielicki, Pawilony, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2017. tomu, choć nie jest to protest głośny, jak
Patrycja Chajęcka
Aleja Włókniarek to opowieść o jednej z najważniejszych – nie tylko z punktu widzenia dziejów Łodzi – grup zawodowych w Polsce. O kobietach zatrudnionych w przemyśle włókienniczym. W szerszym planie to jednak także opowieść o tych, których głos był przez wiele lat, a nawet dziesięcioleci, pomijany w głównym nurcie debaty publicznej – po części ze względu na płeć, po części na wykonywany zawód i pochodzenie społeczne. Jeśli bowiem temat pracy zarobkowej kobiet znajdował medialny oddźwięk, „fabryczne dziewczyny” rzadko (czytaj: prawie nigdy nie) stawały się jedną ze stron sporu. Zazwyczaj to inni wypowiadali się w ich imieniu, zawłaszczając głos robotnic dla własnych celów politycznych. Marta Madejska, zastępczyni redaktorki naczelnej Łódzkiej Gazety Społecznej „Miasto Ł”, od prawie dziesięciu lat związana ze Stowarzyszeniem Topografie, w którym zajmuje się przede wszystkim projektami dotyczącymi historii mówionej, postanowiła zmienić ten stan rzeczy i oddać głos kobietom, na przestrzeni wieków zatrudnionym w łódzkich fabrykach. Nie psychologicznym i społecznym „konstruktom”, ale osobom z krwi i kości, które bez pośrednictwa
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
recenzja
Fabryczne dziewczyny
męskiego podmiotu mogły opowiedzieć o trudach pracy na produkcji. Jak szybko zdążyła się przekonać autorka, zadanie to okazało się dużo trudniejsze, niż mogłoby się z początku wydawać. Opowiedziana przez Madejską historia łódzkich włókniarek ma swój początek w pierwszej połowie XIX wieku. To wtedy, na skutek decyzji podjętych podczas kongresu wiedeńskiego, Królestwo Polskie odcięto od wielkopolskiego okręgu włókienniczego, co przełożyło się w praktyce na utrudniony dostęp do sukna i płótna. Władze Kongresówki, aby zaradzić tej sytuacji, zdecydowały się wpłynąć na rozwój przemysłu poprzez liczne ułatwienia dla potencjalnych przedsiębiorców. Oferowano im przywileje osadnicze, wieczyste dzierżawy, ulgi finansowe i kredyty. Wkrótce w poszukiwaniu szczęścia do Łodzi zaczęła napływać ludność z całego Królestwa Polskiego i Cesarstwa Rosyjskiego, a miejscowość z niewielkiej rolniczej mieściny przekształciła się w zadymioną, przemysłową metropolię, którą przez długie lata nazywano „polskim Manchesterem”. Dalszy ciąg tej opowieści napisała sama historia. W przypadku włókniarek, jak pokazuje Madejska, istotne znaczenie miało zniesienie w 1864 roku pańszczyzny i uwłaszczenie chłopów, w wyniku którego stan chłopski uległ wewnętrznemu rozwarstwieniu. Jedną z konsekwencji tego zdarzenia był fakt, że nie wszystkie chłopskie córki miały szansę osiągnąć zabezpieczenie życiowe i stać się gospodyniami „na swoim”. Dziewczyna nieposiadająca posagu mogła w najlepszym wypadku wyjść za mąż za wdowca albo parobka; co zaś w tamtych czasach, szczególnie na wsi, oznaczało staropanieństwo – nie trzeba chyba nikomu przypominać. Młode dziewczyny często decydowały się więc na emigrację do miasta (lub były do niej zmuszane przez rodzinę), aby tam znaleźć zatrudnienie i, przynajmniej częściowo, poprawić swój los, a także odciążyć
221
recenzja
Patrycja Chajęcka
222
pozostawionych na gospodarstwie krewnych. Nie jest przypadkiem, że to właśnie kobiety wiejskie stanowiły największą część ludności napływowej w Łodzi drugiej połowy XIX stulecia. Choć wiele z nowo przybyłych rozpoczęło pracę w łódzkich fabrykach włókienniczych, źródła zgromadzone w archiwum Muzeum Włókiennictwa milczą na ogół o ich dalszych losach. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, nikt nie interesował się wówczas położeniem „fabrycznych dziewczyn”, nie na tyle przynajmniej, by dążyć do utrwalenia i udokumentowania ich historii. Po drugie natomiast, one same były w większości niepiśmienne (analfabetyzm dotyczył ponad sześćdziesięciu procent łódzkich kobiet), nie mogły więc pozostawić po sobie trwałego (to znaczy własnego) śladu. Stały się, jak zauważa autorka, „historycznie nieme”. Nie znaczy to oczywiście, że o ich doświadczeniach nie da się nic powiedzieć. Czasem bowiem i milczenie potrafi być znaczące. Madejska swoje poszukiwania „głosów” pierwszych łódzkich włókniarek z miejskich archiwów przeniosła więc do literatury. Zajrzała do Ziemi obiecanej Reymonta, aby przekonać się, że scen z udziałem robotnic jest tam stosunkowo niewiele, te zaś, w których występują, ukazują je jako bezimienną masę, przez mężczyzn traktowaną jedynie w kategoriach obiektów seksualnych. Zajrzała także do pierwszych reportaży o przemysłowej stronie Łodzi autorstwa Artura Gliszczyńskiego i Antoniego Mieszkowskiego oraz mniej znanych powieści, takich jak Wśród kąkolu Walerii Marrené-Morzkowskiej czy Bawełna Wincentego Kosiakiewicza. Konkretnych imion i nazwisk poszukiwała wreszcie w kronikach ówczesnej polskojęzycznej prasy codziennej. Starania autorki nie poszły na marne. Udało jej się bowiem, przynajmniej w ogólnym zarysie, zrekonstruować sytuację życiową bohaterek i niebezpieczeństwa, na jakie były narażone. Nie dowiedziała się jednak
niczego o motywacjach, pragnieniach czy przemyśleniach kobiet, które przez sytuację ekonomiczną zostały zmuszone do podjęcia pracy zarobkowej i poszukiwania szczęścia w mieście. Madejska wiele miejsca poświęca postrzeganiu pierwszych pracownic fabryk przez ogół łódzkiego społeczeństwa. Dla mieszczańskiej elity kobieta zatrudniona na produkcji często stanowiła źródło problemów – przyczynę istnienia rozbitych rodzin i pogorszenia się sytuacji mężczyzn na rynku pracy (pracodawcy coraz chętniej korzystali z siły kobiecych rąk, ponieważ w ogólnym rozrachunku okazywała się ona znacznie tańsza niż męska). Publicyści czuli się przeto w obowiązku troszczyć o moralność płci żeńskiej, przestrzegając robotnice przed konsekwencjami złego prowadzenia się i sugerując, że już samo zatrudnienie w fabryce podaje w wątpliwość ich dobre imię. Na halach panowała przecież „koedukacja” – panie pracowały tuż obok mężczyzn, co stwarzało sytuacje potencjalnie niebezpieczne, naruszało ustalony w społeczeństwie podział ról płciowych i hierarchie władzy. Rozpoczynając pracę w fabryce, kobiety porzucały bowiem przypisane im tradycyjnie przestrzenie kuchni, stodół i strychów (a więc domenę tego, co ukryte, ściśle prywatne) i wkraczały na „miejski widok publiczny”. Paradoks owego „wyjścia z cienia” polegał jednak na tym, że kobiety, zyskując coraz większą widoczność i reprezentację, wciąż pozostawały nieme, a co za tym idzie – pozbawione rzeczywistej podmiotowości i sprawczości. Sytuacja ta uległa zmianie (aczkolwiek nie od razu) w latach 1905–07, gdy robotnice zaczęły działać w organizacjach politycznych i czynnie włączyły się w przeprowadzanie strajków. To dopiero początki historii łódzkich włókniarek. W dalszej części książki, zachowującej linearny układ zdarzeń, Madejska opisuje kolejne dziesięciolecia życia i pracy kobiet. Tym razem jednak, między innymi dzięki wielości
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Patrycja Chajęcka w jaki sposób różne, nierzadko zantagonizowane procesy (historyczne, społeczne, ekonomiczne itp.) kształtowały współczesne postrzeganie klasy, płci i seksualności oraz wpływały na przemiany polityki zatrudnienia. Historia łódzkich włókniarek, postrzegana przez pryzmat owych pytań, staje się wówczas czymś więcej niż tylko opowieścią o pracy zarobkowej kobiet. Może być czytana jako metafora dziejów polskiego kapitalizmu wraz z wpisaną weń rozległą siatką nierówności. Aleja Włókniarek, przez wzgląd na atrakcyjny i społecznie nośny temat, to książka ważna i potrzebna, ale też wyjątkowo gorzka i bolesna. Marta Madejska, Aleja Włókniarek, Czarne, Wołowiec 2018.
recenzja
zachowanych źródeł, chociażby w archiwach łódzkiej etnologii, i samodzielnie przeprowadzonym rozmowom, może zrekonstruować perspektywę samych zainteresowanych. Oddać im głos w sposób rzeczywisty, nie tylko symboliczny. Aleja Włókniarek to historia utkana z wielu głosów, nie tylko kobiecych, choć to właśnie opowieści kobiet – łódzkich robotnic – wysuwają się w niej na plan pierwszy. Najważniejsza okazuje się ciągłość narracji, dlatego też przypisy, odsyłające do źródeł lub objaśniające potencjalnie niezrozumiałe dla czytelnika miejsca, autorka umieściła na końcu książki. Praca Madejskiej odpowiada na wiele pytań, zwłaszcza tych dotyczących przeszłości i teraźniejszości polskiego społeczeństwa. Pokazuje również,
recenzja
Patrycja Chajęcka
Labirynty opowieści Urodzony w 1968 roku Georgi Gospodinow uznawany jest za jednego z najważniejszych przedstawicieli współczesnej literatury bułgarskiej. Przy czym sława prozaika nie zamyka się w granicach jego ojczyzny. Twórca ten jest bowiem najczęściej tłumaczonym autorem bułgarskim, a omówienia napisanych przez niego dzieł znaleźć można w najbardziej opiniotwórczych czasopismach na całym świecie, żeby wspomnieć tylko o „The Guardian”, „The Times” czy „Neue Zürcher Zeitung”. Gospodinow zadebiutował na początku lat dziewięćdziesiątych tomikiem poezji Lapidarium, który niemal od razu okrzyknięty został poetyckim głosem młodego pokolenia Bułgarów. Jego autor otrzymał zaś nagrodę literacką za najlepszy debiut. Osiem lat później, w 1999 roku, opublikował pierwszą książkę prozatorską pod tytułem Powieść naturalna, która w ojczyźnie pisarza doczekała się kilkunastu wydań. Dzieło przetłumaczone zostało na ponad dwadzieścia języków, a krytycy uznali je za jedną z pierwszych manifestacji bułgarskiego postmodernizmu. Warto być może wspomnieć, że polskie tłumaczenie utworu ukazało się w 2009 roku z inicjatywy Olgi Tokarczuk, a dokonała go Marta Hożewska-Todorow. W 2001 roku Gospodinow opublikował
224
zbiór opowiadań I inne historie, za który nominowany został między innymi do Międzynarodowej Nagrody im. Franka O’Connora i do „Angelusa”. W Polsce książka ta została wydana w 2011 roku, w przekładzie Magdaleny Pytlak. Nie są to oczywiście wszystkie utwory, jakie udało się Bułgarowi dotychczas napisać. Gospodinow jest bowiem autorem siedmiu tomików poezji, ośmiu książek prozatorskich (w tym zbioru esejów i tragikomiksu), dwóch dramatów, scenariuszy filmowych, libretta opery, a także współautorem dwóch mistyfikacji literackich. Twórca łączy ponadto działalność literacką z pracą naukową: napisał doktorat z literatury bułgarskiej, który w 2005 roku został wydany w formie książkowej, jest także pracownikiem Bułgarskiej Akademii Nauk. Fizyka smutku, druga powieść w dorobku Gospodinowa, w ojczyźnie prozaika okazała się najchętniej kupowaną książką 2011 roku. Jej nakład zniknął z półek w ciągu niecałych trzech tygodni. Za dzieło to autor otrzymał kilka nagród, między innymi Państwową Nagrodę „Bułgarska Powieść Roku” oraz cztery wyróżnienia w konkursach literackich w Niemczech i we Włoszech. Miljenko Jergović w jednym z esejów poświęconych pisarzowi określił Fizykę smutku, w sposób nieco tajemniczy i – na pierwszy rzut oka przynajmniej – niewiele wyjaśniający czytelnikowi, jako „powieść totalną”, „powieść wszystkich powieści” i „ostatnią powieść na świecie”. Samego pisarza umieścił zaś w gronie najważniejszych europejskich twórców. Spróbujmy więc, przy okazji tego niezbyt długiego omówienia (niemającego, w żadnym wypadku, ambicji syntetyzujących), rozszyfrować te nieco enigmatyczne określenia i, tym samym, przybliżyć niektóre spośród wielu możliwości interpretacyjnych utworu. Jednym z ważniejszych problemów poruszanych w prozie Gospodinowa, jak słusznie zauważyła jego tłumaczka, Pytlak,
Patrycja Chajęcka recenzja
jest literatura i literackość. Pisarz w swoich przebłyski z dzieciństwa tego ostatniego. tekstach pyta o granice gatunków, stara się Mamy wreszcie tych wszystkich, których zbadać ich możliwości poznawcze i zobaczyć, wielka historia pominęła, pozostawiła jak daleko może się posunąć w przekraczaniu „poza kadrem”, nie dając im możliwości wydyskursywnych (i formalnych) ram. Widać to powiedzenia własnej prawdy. Gospodinow było doskonale już w debiutanckiej Powieści chętnie oddaje bowiem głos wykluczonym. naturalnej. Widać to również w Fizyce smutku, Streszczając historię Minotaura, każe spojw której narrator nieustannie podkreśla, że rzeć na mit oczami uwięzionego w labirynczyste gatunki go nie interesują (wystarczy cie potwora. Na micie tym buduje zresztą zresztą rzucić okiem na motta poprzedzające swoją narrację, z archetypicznej historii pół powieść), książkę idealną porównuje zaś do człowieka, pół byka czyniąc jeden z przearki Noego. Tyle że zamiast poszczególnych wodnich wątków utworu. Gdzie indziej snuprzedstawicieli świata fauny, znaleźć by się je na przykład opowieść z punktu widzenia w niej miały właśnie rodzaje i gatunki lite- podmiotów zwierzęcych czy, ujmując rzecz rackie: od monologu, sokratejskiego dialogu, szerzej, nieludzkich. poprzez epos pisany heksametrem czy bajkę, W tekstach tych widać wyraźną inspirado spisu, katalogu lub instrukcji. cję ideami posthumanizmu. Gospodinow Próbą takiego utworu, inspirowanego w Fizyce smutku zastanawia się bowiem, co chociażby twórczością Jorge Luisa Borgesa, by było, gdyby usunąć z centrum wszechjest właśnie Fizyka smutku. Autor umieścił świata człowieka, gdyby „całą światową w niej między innymi fragmenty reportażu klasykę przepisać o zwierzętach” i „przez przytoczonego z gazety, rozporządzenia zwierzęta”. Na przykład opowiedzieć od dotyczące zmniejszenia cierpienia zwierząt początku Starego człowieka i morze, ale podczas uboju, różnego rodzaju anegdoty, zrobić to nie z punktu widzenia mężczyzny, opisy, listy (np. pierwszych zapachów, od- lecz marlina walczącego ze starcem o życie. wiedzonych miast), spisy (rzeczy nietrwa- Pisarz sięgał już zresztą po podobne rozłych, odpowiedzi na pytanie „jak się masz?” wiązania w przeszłości. W Wiecznej musze, itp.), bajkę o kanibalu wegetarianinie, tragikomiksie opublikowanym w Bułgarii wreszcie sokratejski dialog na temat nie- w 2010 roku, opisuje świat z perspektywy trwałości. Warto nadmienić, że pojawiające tytułowego owada. się w książce nawiązania i quasi-cytaty nie Czemu służy całe to zbieractwo i przepizawsze mają charakter tekstowy. Sporo tu sywanie? Podejmowany z każdym kolejnym także zdjęć, rysunków oraz różnego rodzaju utworem wysiłek łączenia gatunków, kolekdiagramów i schematów. cjonowania wspomnień, sporządzania list, Narrator swoją powieść porównuje spisów i katalogów? Na pytanie to najlepdo kapsuły, względnie wielkiego, zielone- szej odpowiedzi udziela sam narrator. „Pogo pudła, w którym przechować pragnie czułem silną potrzebę zbierania, układania wszystko, co „śmiertelne, nietrwałe, łam- w pudłach i notatnikach, w spisach i wyliliwe”, bo tylko to, jego zdaniem, zasługuje czeniach. Ocalania rzeczy za pomocą słów” na ocalenie. Mamy tu więc historię szalonej – mówi. Potrzeba ta narodziła się w nim wraz Żuliety, beznadziejnie zakochanej w akto- z wiekiem. U jej źródeł tkwiła narastająca rze i codziennie wysyłającej mu listy miłos- z dnia na dzień niemożność utożsamienia ne, mamy taksówkarza Małamka opowia- się z innym. Wczucia się w emocje drugiego dającego o swoim najszczęśliwszym dniu człowieka czy nawet przeniknięcia do wnęw życiu, historię Miriam dotyczącą karalu- trza jego umysłowości, aby bezkarnie czerchów, wspomnienia dziadka narratora czy pać z niej historie, które mógłby przekazać
225
recenzja
Patrycja Chajęcka
226
dalej. Bohater, jeszcze jako młody chłopak, krótkich”, lecz – niezależnie od rozmiarów miał bowiem umiejętność wkradania się do – urzekających swoją doskonałością. cudzych wspomnień, przeżywania ich tak, Widać to dobrze w Fizyce smutku, którą jakby były jego własnymi. Z czasem jednak, cechuje fragmentaryczność i nielinearność w wyniku dorastania, utracił tę zdolność, narracji. Ta ostatnia tendencja objawia się a ponieważ nie potrafił obyć się bez opo- zarówno swobodnymi przeskokami między wieści, zaczął je kolekcjonować. Nierzadko poszczególnymi płaszczyznami czasowymi uciekał się nawet do płacenia za nie ich (np. z roku 1925 narrator przechodzi nagle właścicielom. do 1917, żeby potem – ni z tego, ni z owego Dążenie do zgromadzenia jak najwięk- – znaleźć się w 1945, a następnie w latach szej liczby historii wiąże się także z poczu- siedemdziesiątych XX wieku), jak i wielością ciem zbliżającej się śmierci. Bułgarskie poruszonych tematów, swoistą „labiryn„tagata”, obecne w oryginalnym tytule towością” konstrukcji. Kolejne opowieści, powieści, to nie tylko smutek, lecz także zestawione w ramach jednego utworu, żal i tęsknota za czymś, co bezpowrotnie przywodzą na myśl mozaikę, patchwork utracone, stan psychiczny nieodległy od elementów zaczerpniętych z różnych tramelancholii. Wspomniana przez Jergovicia dycji literackich. Wyjęte z macierzystego „totalność” utworu Gospodinowa, jego iście kontekstu bez problemu stanowić mogą zadziwiający rozmach, polegałyby więc na osobne całostki. chęci zawarcia w tekście wszystkiego, co Gospodinow – co zresztą wielokrotnie według narratora godne jest zapamiętania podkreślał – poszukuje dla swojej twórczoi ocalenia dla potomnych. Jest to zarazem ści takiej formy i języka, które odpowiadałapowieść „ostatnia”, ponieważ niczym arka by rzeczywistości, w jakiej żyje współczesny Noego miałaby uchronić przed końcem człowiek. Rzeczywistość ta, zdaniem Bułgaprzeróżne gatunki literackie i zapoznane ra, jest zaś fragmentaryczna, rozchwiana, formy wypowiedzi. Dlaczego autor Freelan- pozbawiona orientacji metafizycznej i, co dera nazywa ją zaś „powieścią wszystkich za tym idzie, umocowania w tradycyjnych powieści”? Może dlatego, że dalej w owym systemach światopoglądowych. W wywiawysiłku pójść już nie sposób? dzie udzielonym Anelii Radomirovej i BryJergović we wspomnianym eseju ze- gidzie Pawłowskiej-Jądrzyk pisarz stwierstawił twórczość Gospodinowa – jak sam dził nawet, że gdyby zawierzyć metaforze przyznaje: w sposób nieco paradoksalny Stendhala głoszącej, iż powieść jest lustrem, – z pisarstwem Tokarczuk. Zdaniem autora należałoby powiedzieć, że dziś lustro to rozRuty Tannenbaum zarówno Bułgar, jak i Pol- bite zostało na tysiące fragmentów, a każdy ka mają skłonność do tworzenia opowieści, z nich odbija swój własny, w pełni autonow których rzeczywistość splata się z fikcją, miczny świat. to, co prawdziwe, sąsiaduje z tym, co zmyDo ciągłej niepewności, narastającego ślone. Oboje poruszają też tematykę lokal- zwątpienia w reprezentacyjne możliwości ną, która w ich utworach nierozerwalnie łą- języka, przyznaje się też narrator powieści. czy się z globalnym wymiarem egzystencji, Temu ostatniemu, co warto podkreślić, nieodsyła do problemów wykorzenienia, pa- jednokrotnie zdarza się porzucać obrany, mięci i traumy. Posługują się przy tym – tu silnie spersonalizowany sposób opowiadaJergović upatrywałby różnicy – zupełnie od- nia na rzecz narracji trzecioosobowej. „Zdamiennymi strategiami opowiadania. Powie- ję sobie sprawę – zwierza się – z tej niepewści Tokarczuk są bowiem „wielkimi epickimi nej pierwszej osoby, która lekko przechodzi całościami”, Gospodinow natomiast jest pi- w trzecią, a potem znów wraca do pierwsarzem „blasków”, form „krótkich i bardzo szej. Ale kto może stwierdzić z pewnością
na stronie obok: fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Patrycja Chajęcka Fizyka smutku Gospodinowa (podobnie jak wszystko, co autor do tej pory napisał) to utwór niezwykle osobisty. Utwór, w którym pisarz dzieli się z czytelnikiem zarówno prywatnymi bolączkami, jak i opowieściami opartymi na doświadczeniach rodziców, dziadków czy znajomych. Dzieli się więc tym wszystkim, co jego zdaniem warte jest ocalenia poprzez słowa. Gospodinow bowiem (tak samo jak przywoływany tu wielokrotnie Jergović) wierzy w moc opowieści, która może uratować życie. Nie przypadkiem, pośród wielu innych nawiązań w książce pojawia się także postać Szeherezady. Georgi Gospodinow, Fizyka smutku, przeł. Magdalena Pytlak, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2018.
recenzja
– że tamten chłopiec tam czterdzieści lat temu to byłem ja, że tamto ciało jest tym samym, które jest tu?”. Przemyślenia te współgrają poniekąd z metodą twórczą autora. Pisarz we wspomnianym już wywiadzie przyznał bowiem, że pragnie, by jego dzieła były „systemami otwartymi”, to znaczy komunikowały się z odbiorcami w sposób wolny od zapośredniczeń, pozostawiając im szeroki margines interpretacyjnej wolności. Dążenie to przejawia się między innymi nagromadzeniem bezpośrednich zwrotów do czytelnika, a także swoistymi „przystankami”, w których narrator oczekuje na wszystkich, zagubionych gdzieś w labiryntach jego opowieści.
PIÓREM W OKO
Magdalena Szkoda
Fundacja nasza przyszłość w rodzinnym biznesie czyli o seksownych selfie, Jonie Bon Jovim i chłopcach, których by wybaczyła żona Jak napisał na Messengerze znajomy ksiądz, z którym pijam po kolędzie: „Nie pierdol mi, że coraz bliżej święta”. Dlatego niniejszym ogłaszam koniec taryfy ulgowej. Jeśli do tej pory padało tu niewiele nazwisk, teraz będą padać czwórkami, ba, czterdziestkami czwórkami, w drodze do prywatnego i zawodowego piekiełka. Dlatego szykujcie dupy. Nie znacie dnia i godziny. Nie znacie źródła, które was bezustannie bije, ponieważ każdy wasz występek, każda scena rejestrowana jest przez życzliwe powiernice i życzliwych powierników, którzy mają stały przystanek w mojej sypialni. Jedziemy! *** Pamiętacie poetę-plejboja, który w tytułach książek umieszczał kreski i kwadraty? Jak wieść nadmorska niesie, puenty wymyślała mu pewna poetycka syrena, która musiała zamilknąć na lata. Choć bardzo lubi śpiewać. Kolejny element układanki z cyklu: niewidzialna ręka rynku ma pomalowane paznokcie, ponieważ lubi stereotypy. *** Jacek Dehnel wyszedł za mąż, Maria Cyranowicz się rozstała, Marcin Sendecki się rozwodzi. Ciężko w poezji zachować parytet. Tylko plotka jest rodzaju żeńskiego, a nawet prawda, która nie istnieje. *** Mariusz Grzebalski zostaje w WBPiCAK! Wzmocnił go lincz, który go nie zabił. Choć było blisko. Z tego miejsca chciałam pozdrowić wszystkich donosicieli. Będę was ścigać pieszo lub konno, aż się zobaczymy – żywi lub martwi. Tak nam dopomóż Jon Bon Jovi.
228
Magdalena Szkoda PIÓREM W OKO
*** – Takiego chłopca to by mi żona wybaczyła – powiedział laureat wielu ważnych nagród. Ale tym razem musiał obejść się smakiem. *** Kiedy redaktor naczelny pewnego czasopisma podpadł, musieli odejść wszyscy. Nareszcie można było się pozbyć najbardziej zasłużonych, a więc wyeliminować starych i silnych. Na rzecz młodych, delikatnych, ale jakże spokrewnionych. Tak wygląda ewolucja w kulturze. Ewolucja na kołowrotek. Fundacja Nasza Przyszłość w Rodzinnym Biznesie. *** Coraz niższe są łąki, gdy coraz więksi tłumacze tracą głowę dla tej samej, nieprzewidywalnej muzy. Szalik z małych lisów doskonale przylega do skóry, gdy działa jak wiertarka. Słowna. *** Zastanawialiście się kiedyś, ile osób napisało o was wiersze, które radzą sobie jako erotyki? Podobno Gawin wygrał z Jarniewiczem 7:4. Do przerwy. Tylko czyjej przerwy? Jednak ani to Gawinowi nic nie dodało, ani nie ujęło JJ, który który po operacji prostaty (podobno wyrostka, ale przecież nie interesują nas błahostki) pozostaje najważniejszym punktem odniesienia dla młodych. *** Wiecie, ile jest teraz istotnych romansów w łódzkiej kulturze? Jeden? Dwa? Tak, trzy; do trzech razy sztuka. Potem już tylko powstają rymowanki o coraz miększych siusiakach. Nie, nie zgadujcie – nie będzie Zastanawialiście się kiedyś, konkursu, gdy nie będzie niczego. *** Wiecie, że Jacek Podsiadło potrafi przekładać wiersze z ukraińskiego za pośrednictwem polskiej prozy? A spróbowaliście mu kiedyś
ile osób napisało o was wiersze, które radzą sobie jako erotyki? Podobno Gawin wygrał z Jarniewiczem 7:4. Do przerwy. 229
PIÓREM W OKO
Magdalena Szkoda zmienić jeden przecinek w tekście? Znam takiego, co spróbował. Znałem. Paweł Próchniak lubi to. *** Ten sam Podsiadło napisał wiersz o poetach-dyrektorach. Zazdrość? Rewanż? Niestrawność i zgaga? Wolne sądy? Sędzia Dred-Zgred? Zaprawdę powiadam wam: trudno być – zachowując wszystkie dysproporcje – Wałęsą polskiej poezji. *** Niektóre bojowe feministki mają nową zabawę kosztem poniżonych i wykluczonych: lansują się na ofiarę. Zasady są proste. Zrób sobie seksowne selfie (złośliwi mówią: głupie, ale przecież nie o inteligencję tutaj chodzi) i dodaj kilka pytań, koniecznie w kilku językach, na temat wyimaginowanych krzywd, jakich doznałaś przez Internet. Najlepsze będą te absolutnie wirtualne, oderwane od rzeczywistości w stopniu afabularnym. Taki wschodni western. Gilgali ją, więc zaczęła zabijać na oślep. Wszystkich, którym coś między nogami dyndało. *** Pewna wykładowczymi, która edytuje niemłode już teksty, miała romans z księdzem w średnim wieku. Gdy Bóg rozdzielił to, czego nie mógł złączyć, jeszcze przez kilka miesięcy przyjeżdżała do jego (i Jego) kościoła, by drażnić i prowokować z pierwszej ławki. *** Podobno w pewnej instytucji kultury praktykantki i wolontariuszki upija się i wykorzystuje. Tak mówią najstarsi górale i najmłodsze ceprki. A jakie jest wasze zdanie? Pijecie czy trzeba z wami chodzić? Pracujecie czy trzeba wam płacić? Podania, koniecznie bez zdjęć, przyjmujemy w sekretariacie. *** Wysoki i niesubordynowany pracownik instytucji kultury otrzymał od swojego niskiego, ale surowego dyrektora następujący list miłosny:
230
Magdalena Szkoda
W dniu [tu: inna data] podczas spotkania pracowników Działu Programowego u Dyrektora dopuścił się Pan naruszenia zasad Kodeksu Etyki (par. [tu: numer] Katalogu postaw i zachowań nieakceptowanych): niszczenia mienia [tu: nazwa miejsca], używania wulgaryzmów, a tym samym braku szacunku do współpracowników. Przypominam Panu, że [tu: jeszcze inna data] zapoznał się Pan i zobowiązał do przestrzegania Kodeksu Etyki i złożył stosowne oświadczenie w tej sprawie, które znajduje się w Pana aktach osobowych. Działanie Pana jest przykładem niewłaściwego podejścia do obowiązków pracowniczych i uprzedzam, że w przypadku powtórzenia się takiego zachowania zostaną wyciągnięte w stosunku do Pana konsekwencje służbowe wynikające z Kodeksu Pracy. Więcej grzechów nie pamiętam. Nie żałuję, ponieważ wierzę jedynie w czynne żale, skądinąd również na piśmie, drogie urzędy skarbowe. *** Pisze Michał W., autor książek z szafy: JUŻ JEST!!! Tysiąc psów za zabicie kraba. DZIENNIK KUBAŃSKI. Kronika upadku. Najbardziej skandaliczny tekst Michaśki. Dopiero przyciśnięty nędzą decyduję się na publikację. Ten wstrząsający dokument przeleżał w szafie 13 lat. Przepisany na komputer z pożółkłego zeszytu. Poplamionego dżinem, rumem Kuba Libre i innymi wydzielinami, jakie wytwarzają się przy wzmożonym odczuwaniu uroków świata. Dwie znane osobistości wypłacają sto tysięcy funtów i jadą na miesiąc na Kubę, aby sprawdzić, jak daleko może się posunąć istota ludzka w hedonizmie i co jest za nieprzekraczalną granicą… Takie trochę Salo, czyli 120 dni Gomory napisane Gombrowiczem! Zgłaszajcie się na priv! 39,99, konto: [tu: numer konta], tytułem: „zasilenie konta”. Polecam, bo to jest wspaniały tekst! Piekło w proszku! Informacja: tekst jest bardzo skomplikowany, długi i trudny artystycznie, dlatego po zapłacie uzyskujecie Państwo dostęp do zamkniętej grupy, gdzie możecie na razie czytać fragmenty, czekając, aż całkiem go „dopicuję” (parę dni). Na tym protokół zbieżności zakończono.
PIÓREM W OKO
Zwracam Panu uwagę na obowiązek przestrzegania Kodeksu Etyki Pracowników [tu: nazwa miejsca], wprowadzonego Zarządzeniem Dyrektora [tu: znowu nazwa miejsca] dnia [tu: data].
SŁÓW GORĄCZKA PANA STRĄCZKA
Andrzej Strąk
232
Wiersz się plecie na stulecie Zdrowia, stu lat, pomyślności, szczęścia, rogu obfitości, niech Was Pegaz wozi w chmury – życzą: ZUS, Koryntu córy, ufoludki i rodacy, narodowcy, wszechpolacy, pradziadowie i prababki, wróżka z Wronek, rabin z Rabki, noworodek z Nowej Soli, socjaliści z Bożej Woli, hazardziści oraz geje, moraliści i złodzieje, garkotłuki, elegantki i stuletnie kombatantki, utracjusze i banksterzy, kowal z Wielkiej Kazimierzy, Kazik, Liroy, Kukiz, Sellin, Szydło w drodze do Brukseli, stróże prawa, anarchiści, chrześcijanie i buddyści, zakonnice, feministki, ksiądz, cyklista, trzy cytrzystki, lustratorzy, sąd niebieski, konduktorzy, Hermaszewski, muzy polskiej awangardy, aktor znany z halabardy, Tusk z Trumpową, Trump z Lewinsky, J. Kaczyński, szewc Kiliński, kot bez butów i pies z prerii, piór najlepszych las z „Arterii”, Strąk, Sejm, Senat, sąsiad z bloku… Stu Ekscesów w Nowym Roku!
il. Krzysztof cHris Marciniak
autorzy numeru Marcin Bałczewski, ur. 1981. Prozaik i dziennikarz. Ostatnio wydał powieść Eva Morales de Nacho Lima (2013). Założyciel i prowadzący Plastra Łódzkiego, sekretarz redakcji „Tygla Kultury”. Stypendysta Willi Decjusza (2011), Młodej Polski (2013) i Miasta Łodzi (2015). Mieszka w Konstantynowie Łódzkim. Joanna Barbara Bernat, absolwentka skandynawistyki i filologii polskiej. Pracuje w wydawnictwie Fagbokforlaget, współpracuje z biurami tłumaczeń. Oliwia Betcher, redaktorka „Babińca Literackiego”, wcześniej m.in. w redakcji „Inter-”. Uczy języka angielskiego. Charles Bukowski, właśc. Henry Charles Bukowski, ur. 1920, zm. 1994. Amerykański poeta, powieściopisarz, scenarzysta filmowy i rysownik niemieckiego pochodzenia. Przez wielu zaliczany do Beat Generation, ale sam się od tego dystansował. Wydał sześć powieści, m.in. Listonosza (1971, wyd. polskie 1994) i Kobiety (1975, wyd. polskie 2005), kilkanaście książek z opowiadaniami, m.in. Zapiski starego świntucha (1969, wyd. polskie 1997) i Kłopoty to męska specjalność (1983, wyd. polskie 2004), oraz kilkadziesiąt zbiorów wierszy, część pośmiertnie, co zaplanował. Na podstawie jego twórczości powstało siedem filmów, m.in. Ćma barowa (1987, reż. B. Schroeder) z jego scenariuszem i Faktotum (2005, reż. B. Hamer) w oparciu o powieść o tym samym tytule. Jego wiersze na język polski tłumaczyli m.in. Leszek Engelking, Michał Kłobukowski, Piotr Madej i Andrzej Szuba. Patrycja Chajęcka, absolwentka etnologii, slawistyki i filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracuje z „Nowymi Książkami” i „Światełkiem”. Recenzje publikowała również m.in. w „Twórczości”, „eleWatorze” i „Fabulariach”.
234
Anna Dwojnych, ur. 1988. Poetka; doktorantka w Zakładzie Badań Kultury Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Publikowała m.in. w „Fabulariach”, „Lampie”, „Odrze”, „Wyspie” i „Gazecie Wyborczej”. Mieszka w Toruniu. Victor Ficnerski, ur. 1990 w Berlinie. Studiował filozofię. Publikował w „Wyspie” i „Fabulariach”. Mieszka w Lipsku. Tomasz Fijałkowski, ur. 1977. Absolwent filologii polskiej; recenzent portali czytelniczych i nauczyciel języka polskiego. Wydał arkusz poetycki Rozgrzewka (2006) i powieść fantasy Antipolis (2015). Darek Foks, ur. 1966. Poeta, prozaik, scenarzysta i wydawca. Ostatnio wydał książkę poetycką Pieśni o wszystkim (2018) i prozatorską Café Spitfire (2018), a także zredagował i ułożył Zawrót głowy. Antologię polskich wierszy filmowych (2018). Laureat Silesiusa za całokształt twórczości (2014), nominowany do nagród Nike, Gdynia i Juliusz. Mieszka w Skierniewicach. Piotr Gajda, ur. 1966. Poeta. Wydał sześć zbiorów wierszy, ostatnio To bruk (2018). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim. Monika Gilewska, ur. 1968. Pracuje jako trenerka umiejętności interpersonalnych, arteterapeutka i doradczyni zawodowa. Fotografie publikowała m.in. w: „szAFie”, „WePhoto Eastern Europe” i „Shot Magazine”. Fotografia to dla niej narzędzie komunikacji i poznawania siebie. Lubi fotografować rzeczy i miejsca zwyczajne, pozornie nieciekawe. Uważa, że każde zdjęcie jest swoistym autoportretem. Zajmuje się też fotografią portretową, wykorzystuje fotografię jako narzędzie w pracy terapeutycznej. W ostatnich latach eksperymentuje z fotografią mobilną. Mieszka w Białymstoku.
autorzy numeru Georgi Gospodinow, ur. 1968. Bułgarski pisarz i krytyk literacki, uznawany w swoim kraju za jednego z najważniejszych publikujących po 1989. Wydał m.in. wybór wierszy Ballady i rozpady (2007, wyd. polskie, w formie wyboru z wyboru, jako Koniec minotaurów, 2018), Powieść naturalną (1999, wyd. polskie 2009, 12 wydań w Bułgarii, przekłady na ponad 20 języków), zbiór opowiadań I inne historie (2001, wyd. polskie 2011), powieść Fizyka smutku (2012, wyd. polskie 2018) oraz, z malarzem Nikołem Toromanowem, powieść graficzną (tragikomiks) Wieczna mucha (2011) i, z dziesięcioletnią córką Rają, Wesela zwierząt i rzeczy (2015). Na podstawie jego opowiadania Ślepa Wajsza bułgarski reżyser Teodor Uszew stworzył obraz nominowany do Oscara w kategorii krótkometrażowych filmów animowanych (2017). Laureat wielu nagród bułgarskich, finalista europejskich, m.in. Premio Strega Europeo, Gregor von Rezzori, Haus der Kulturen der Welt Preis i Brücke Berlin Preis. Anna Groblińska, dziennikarka Radia Łódź i konferansjerka. Mieszka w Łodzi. Marcin Hanuszkiewicz, doktorant literaturoznawstwa, spacerowicz i pokutnik. Bogna Juchnowicz, ur. 1994 w Łodzi. Studentka studiów drugiego stopnia na Akademii Sztuki w Szczecinie, specjalność film eksperymentalny. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Zajmuje się głównie działalnością w zakresie performansu, filmu i malarstwa. Członkini kolektywu Elipsa. Paweł Kaczmarski, ur. 1991. Krytyk literacki. Redaktor naczelny „Przerzutni” (przerzutnia.pl). Z Martą Koronkiewicz zredagował antologię Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski (2016). Współpracuje
m.in. z „Odrą” i „Praktyką Teoretyczną”. Mieszka we Wrocławiu. Anna Kałuża, ur. 1977. Krytyczka literacka i literaturoznawczymi; pracuje w Zakładzie Krytyki i Literatury Ponowoczesnej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Zajmuje się współczesną poezją oraz estetycznymi przemianami kultury i sztuki. Ostatnio wydała książkę Pod grą. Jak dziś znaczą wiersze, poetki i poeci? (2015). Członkini kapituły Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza, wcześniej też Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz. Mieszka w Katowicach. Jakub Kornhauser, ur. 1984. Poeta, tłumacz, eseista, redaktor, krytyk literacki i nauczyciel akademicki. Współzałożyciel Ośrodka Badań nad Awangardą Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ostatnio wydał zbiór próz poetyckich Drożdżownia (2015, Nagroda Szymborskiej), monografię Awangarda. Strajki, zakłócenia i deformacje (2017), zbiór esejów Wolność krzepi (2018) i przekład Biernego wampira Gherasima Luki (2018). Odpowiedzialny za kilka serii wydawniczych: „awangarda/rewizje” (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego), „Rumunia Dzisiaj” (Universitas) i „Wunderkamera” (Instytut Mikołowski). Mieszka w Krakowie. Maciej Kostrzewa, ur. 1996. Student kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Współzałożyciel i redaktor kwartalnika „Wizje”. Agnieszka Kowalska-Owczarek, artysta plastyk (Akademia Sztuk Pięknych w Łodzi), teatrolog (Uniwersytet Łódzki) i redaktor graficzny „Arterii”. Współtwórczyni muzyki i wokalistka zespołu Agnellus (w latach 2000–09 Agnes’band; agnellus.art.pl), wielokrotnie nagradzanego na festiwalach piosenki, z którym wydała płytę Ballady i transe (2012). Założycielka „Laboratorium Głosu”.
235
autorzy numeru Uczestniczka projektów realizowanych przez Instytut im. J. Grotowskiego we Wrocławiu. Prowadzi autorskie warsztaty okołoteatralne Głos w przestrzeni – przestrzeń głosu. Bartłomiej Król, ur. 1995. Poeta. Debiutował poetycko w „8. Arkuszu Odry”. Mieszka w Łodzi.
koncentracyjny (1996), Pozytywy (2002–03), Mistrzowie (2003) i Co robi łącznika (2005, z Darkiem Foksem). Jego prace znajdują się w zbiorach m.in. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie, Narodowej Galerii Sztuki „Zachęta” w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi, Jewish Museum w Nowym Jorku i Haus der Geschichte w Bonn.
Krum Angelow Krumow, ur. 1981. Polonista, tłumacz przysięgły i podróżnik. Absolwent Uniwersytetu im. P. Chilendarskiego w Płowdiwie i Uniwersytetu Łódzkiego. Były korespondent programu Artefir Bułgarskiego Radia Narodowego w Polsce, współtwórca pierwszego bułgarskiego festiwalu w Łodzi „Dni Bułgarii w Łodzi”. Tłumaczy poezję i prozę z bułgarskiego na polski i z polskiego na bułgarski, m.in. dla „Literaturen westnik”. Mieszka w Łodzi.
Maciej Libich, ur. 1996. Student filologii polskiej w Kolegium Międzywydziałowych Interdyscyplinarnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Teksty krytycznoliterackie, eseje, tłumaczenia i wywiady publikował m.in. w „Zeszytach Literackich”, „Nowych Książkach”, „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim”, „Odrze” i „Kontencie”. Zajmuje się diarystyką XX wieku. Współzałożyciel i redaktor kwartalnika „Wizje”.
Krzysztof „cHris” Marciniak, ur. 1976. Emigrant, projektant, ilustrator, poszukiwacz i podróżnik. Od 2011 w „Arteriach”. Strona autorska: deepdesign-studio.com.
Paulina Łuczeńczyk, ur. 1979. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Od 2005 związana z Polskim Uniwersytetem Wirtualnym przy Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. Opiekuje się i zarządza spuścizną literacką ojca, Andrzeja Łuczeńczyka. Mieszka w Łodzi.
Michał Krysiak, ur. 1997. Student socjologii i filologii włoskiej. Debiutował prozatorsko w „Arteriach”. Mieszka w Łodzi. Zbigniew Libera, ur. 1959 w Pabianicach. Artysta, autor obiektów, instalacji, filmów wideo, wideoinstalacji i fotografii. Uznawany za czołowego przedstawiciela sztuki krytycznej. W latach 1980–86 związany z środowiskiem łódzkiego „Strychu” i „Kultury Zgrzytu”. Współtworzył najciekawsze przedsięwzięcia sztuki niezależnej w Polsce, m.in. łódzką Kulturę Zrzuty, grupę muzyczną NAO Sternenhoch, czasopismo „Tango” czy środowisko skupione wokół Z. Kulik i P. Kwieka. Do jego najważniejszych prac należą: Obrzędy intymne (1984), Jak tresuje się dziewczynki (1987), Urządzenia korekcyjne (1989), Lego. Obóz
236
Karol Maliszewski, ur. 1960. Poeta, prozaik i krytyk literacki; pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Ostatnio wydał zbiór wierszy [małe zawsze] (2017), Przypadki Pantareja. Wiersze dla małych i dużych (2017), książkę prozatorską Ludzie stąd (2017) oraz zbiór szkiców Poezja i okolice. Między krytyką literacką a historią literatury (2018). Razem z Olgą Tokarczuk gospodarz Festiwalu Góry Literatury. Mieszka w Nowej Rudzie. Anna Matysiak, ur. 1967. Poetka, redaktorka i tłumaczka; prowadzi wydawnictwo Convivo. Wydała trzy zbiory wierszy,
autorzy numeru ostatnio Tyle nieznanych ryb (2018), i książkę o poezji Erwina Kruka. Publikowała m.in. w „Borussi”, „Twórczości”, „Migotaniach”, „Wizjach” i „Helikopterze”. Amatorsko zajmuje się fotografią artystyczną. Mieszka w Warszawie. Maciej Melecki, ur. 1969. Poeta; dyrektor Instytutu Mikołowskiego. Wydał dziesięć zbiorów wierszy, ostatnio Inwersje (2016), i zbiór prozy Gdzieniegdzie (2017). Laureat Nagrody Czterech Kolumn (2010) i Nagrody Otoczaka (2010). Mieszka w Mikołowie.
Magdalena Nowicka-Franczak, ur. 1984. Socjolożka, eseistka. Wydała zbiór wierszy Przewieszka (2009) monografię Niechciana debata. Spór o książki Jana Tomasza Grossa (2017). Pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. W latach 2007–14 sekretarz redakcji „Arterii”. Mieszka w Łodzi. Paweł Orzeł, ur. 1985 w Madrycie. Prozaik i dramatopisarz; redaktor literacki Państwowego Instytutu Wydawniczego. Ostatnio wydał zbiór prozy eksperymentalnej Arkusz [^pi^gmalion] (2014) i dziennik-niedziennik Nagrody (2017). Mieszka w Warszawie.
Andrzej Mencwel, ur. 1940. Historyk literatury, krytyk literacki, antropolog kultury, eseista i publicysta; profesor nauk huma- Przemysław Owczarek, ur. 1975. Poeta, nistycznych. Od 1976 roku pracownik na- prozaik i redaktor; z zawodu antropolog ukowy Katedry Kultury Polskiej na Wydziale kultury. Mieszka w Łodzi. Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1988–2011 redaktor serii podręcz- Marcin Pierzchliński, ur. 1987. Poeta. Pubników akademickich „Wiedza o kulturze”. likował m.in. w „Dwutygodniku”, „Lampie”, Od 2005 roku redaktor naukowy serii „Com- „Ricie Baum”, „Wakacie” i „Opcjach 1.1”. Finamunicare” Wydawnictw Uniwersytetu War- lista „Połowu” Biura Literackiego. Mieszka szawskiego. Ostatnio wydał Wiek XX (2014) w Białogardzie. i Toast na progu (2017). Członek wielu kapituł i towarzystw naukowych. Laureat Nagrody Kinga Piotrowiak-Junkiert, akademiczka Polskiego PEN Clubu im. J. Strzeleckiego (Uniwersytet Adama Mickiewicza), ba(1998), nominowany do nagród Nike (dwu- daczka i tłumaczka literatury węgierskiej, krotnie) i Gdynia oraz Nagrody Historycznej przewodnicząca zachodniego oddziału Stoim. K. Moczarskiego. warzyszenia Tłumaczy Literatury. Autorka projektu Gdzie się podziały poetki? Tu są! Adriana Michalska, historyczka i krytyczka Mieszka w Poznaniu. sztuki, edukatorka muzealna, autorka artykułów i esejów o sztuce, kuratorka wystaw Marcin Podlaski, ur. 1993. Językoznawca oraz autorka tekstów do katalogów i fol- strukturalny, redaktor i korektor. Publiderów poświęconych twórczości współ- kował w „Kontencie”, „Wizjach”, „Nowych czesnych artystów. Studiowała historię Peryferiach” i „Inter-”. Finalista „Połowu” sztuki na Uniwersytecie Łódzkim i Université Biura Literackiego. Mieszka w Aleksande Nantes. Pracuje w dziale organizowania drowie Kujawskim. wystaw i upowszechniania w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi. Mieszka w Łodzi. Wiesław Przybyła, ur. 1971. Nauczyciel, filolog, redaktor, edytor i regionalista; Michał Murowaniecki, ur. 1982. Poeta. doktor nauk humanistycznych. Wydał moWydał cztery zbiory wierszy, ostatnio nografię Stanisław Czernik. Człowiek i pisarz Stratosferę (2018). Laureat Dżonki, Nagrody (2009). Opublikował kilkadziesiąt artykułów im. S. Zawiszanki. Mieszka w Wiśniowej Górze. z zakresu literaturoznawstwa, metodyki
237
autorzy numeru nauczania języka polskiego i metod informatycznych w edukacji. Mieszka w Łodzi. Maciej Robert, ur. 1977. Poeta, krytyki literacki i recenzent. Zastępca redaktora naczelnego „Tygla Kultury”. Mieszka w Łodzi. Robert Rutkowski, ur. 1978. Poeta, prozaik, recenzent i redaktor. Mieszka w Łodzi. Zuzanna Sala, ur. 1994. Studentka polonistyki w ramach Międzywydziałowych Interdyscyplinarnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Księgarka, redaktorka „Kontentu”. Publikowała w „Odrze”, „Wakacie”, „ArtPapierze” i „Nowej Dekadzie Krakowskiej”. Mieszka w Krakowie. Karol Samsel, ur. 1986. Poeta i literaturoznawca; doktor nauk humanistycznych. Wydał trzynaście książek poetyckich, ostatnio poemat Autodafe (2018). Nominowany do nagrody Orfeusz. Mieszka w Ostrołęce. Justyna Skolicka, ur. 1976. Polonistka i teatrolożka. Publikowała w „Studium”. Mieszka w Krakowie. Mateusz Skrzyński, ur. 1988. Wydał zbiór Pięść, Skowyt oraz Głodujące Psy (2017). Publikował m.in. w „Toposie”, „Fabulariach”, „Nowych Peryferiach” i „Helikopterze”. Mieszka w Kołobrzegu. Karina Stempel, poetka i redaktorka. Wydała dwa zbiory wierszy, ostatnio Noc w Nome (2016). Publikowała m.in. w „FA-arcie”, „Frazie” i „Afroncie”. Andrzej Strąk, ur. 1952. Był m.in.: pomocą (operatora), asystentem (reżysera), drugim (reżyserem), szefem (Zakładu Dźwięku
238
i Montażu), dyrektorem (Studia Filmowego Semafor i Domu Literatury w Łodzi). Jest: poetą, redaktorem naczelnym („Tygla Kultury”) i prezesem (Łódzkiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich). W wolnych chwilach układa wiersze (także dla dzieci) i piosenki (także dla dorosłych), uprawia twórczość satyryczną, pisze dla filmu i teatru. Wydał m.in. zbiory wierszy: Co się zdarzyło Sejmurowi, Węch i Mars wita nas oraz książeczki dla dzieci: 13 budowli świata i Filmowe psoty. Mieszka w Łodzi. Magdalena Szkoda, ur. 1966. Socjolożka, alchemiczka, malarka, suflerka, pilotka i chłopka. Biseksualistka i poliamorystka. Nie wydała książki O wpływie końcówki na długość początku. Mieszka w Paryżu i Leśnych Odpadkach. Andrzej Szuba, ur. 1949. Poeta i tłumacz. Stały współpracownik m.in. „Literatury na Świecie”. Wydał kilkanaście zbiorów wierszy. Przekładał m.in. wiersze Ezry Pounda, Lawrence’a Ferlinghettiego, Edgara Lee Mastersa, Rona Padgetta, Dannie Abse i Medbh McGuckian. Pracuje jako lektor języka angielskiego na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Mieszka w Katowicach. Małgorzata Ślązak, ur. 1986. Poetka. Laureatka główna konkursu im. Jacka Bierezina (2018). Mieszka koło Łodzi. Beata Śniecikowska, profesor w Pracowni Poetyki Historycznej Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Wiceprezeska fundacji Centrum Międzynarodowych Badań Polonistycznych, członkini redakcji „Zagadnień Rodzajów Literackich”. Ostatnio wydała książkę Haiku po polsku. Genologia w perspektywie transkulturowej (2016). Mieszka w Łodzi.
autorzy numeru Maciej Topolski, ur. 1989. Poeta, tłumacz i eseista; doktorant na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wydał zbiór wierszy na koniec idą (2017), nominowany do nagrody Gdynia. Członek Kolektywu Kuratorskiego, wraz z którym stworzył działanie muzealne Macierz/Matrix, nagrodzone w kategorii „Najciekawsza wystawa” w ramach Krakers. Cracow Art Week 2018. Stały współpracownik Małopolskiego Instytutu Kultury. W latach 2009–11 redaktor Niedoczytania.pl. Przygotował wybór wierszy Adama Wiedemanna Domy schadzek (2012). Mieszka w Krakowie. Tymon Tymański, właśc. Ryszard „Tymon” Tymański, ur. 1968. Wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista, poeta i prozaik; twórca pojęcia yass. Założyciel i lider wielu zespołów, m.in. takich jak Miłość, Kury, Czan i Tymon & The Transistors. Autor muzyki m.in. do filmów Sztos (1997, reż. O. Lubaszenko), Wesele (2004, reż. W. Smarzowski) i Polskie gówno (2015, reż. G. Jankowski), do którego napisał scenariusz i w którym zagrał jedną z głównych ról. W latach 1986–91 działał, jako muzyk i poeta, w formacji TotArt. Na początku lat 90. z grupą poetycką „Zlali mi się do środka” udzielał się w kabarecie telewizyjnym „Dzyndzylyndzy”. Były współwłaściciel Biodro Records, wydającej płyty m.in. Ścianki, Pogodna i Kobiet; obecnie prowadzi Yass Records. Bohater rozmowy Rafała Księżyka ADHD. Autobiografia (2013). Laureat Fryderyków i Orła. Klaudia Wiercigroch-Woźniak, instruktorka terapii zajęciowej, prezeska Koła Towarzystwa Miłośników Ziemi Żywieckiej w Rajczy, pomysłodawczyni i realizatorka Rozmów Kulturalnych, które prowadzi w Sołtysówce w Rajczy. Wydała zbiór wierszy Paragon (2018). Publikowała m.in.
w „eleWatorze”, „Babińcu Literackim” i „Radykalnym Słoniu”. Mieszka w Rajczy. Anna Wieser, ur. 1981. Poetka. Wydała zbiór wierszy Delta (2009), nagrodzony w „Złotym Środku Poezji”. Publikowała m.in. w „FA-arcie”, „Kresach”, „Pograniczach” i „Toposie”. Mieszka w Gdyni. Walt Whitman, ur. 1819, zm. 1892. Amerykański poeta i prozaik. Uważany za jednego z prekursorów współczesnej literatury amerykańskiej. Wywarł wpływ na transcendentalizm, pragmatyzm (W. Jamesa), Beat Generation i ruch hippisowski. Wydał m.in. powieści Franklin Evans, The Child’s Champion (obie 1841) oraz Życie i przygody Jacka Engle’a (odnaleziona 2017, wyd. polskie 2018), a także, uznawany za najważniejszy w jego dorobku, zbiór wierszy Źdźbła trawy (1855 i 1856 w wersji rozszerzonej). Jego wiersze na język polski tłumaczyli m.in. Stanisław Barańczak, Ryszard Mierzejewski, Stefan Napierski, Czesław Miłosz i Stanisław Vincenz. Kosma Woźniarski, ur. 1987. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi (dyplom z wyróżnieniem) i Policealnego Studium Zawodowego Techniki Teatralno-Filmowej. Rysuje, pisze, tworzy animacje i muzykę do nich. Jego prace gościły m.in. w Dortmundzie i Dniepropetrowsku. Otrzymał stypendium artystyczne Prezydenta Miasta Łodzi. Filip Zawada, ur. 1975. Poeta, muzyk, fotograf, performer, reżyser i aktor filmów offowych oraz łucznik. Ostatnio wydał książkę poetycką Nie wiem, jak nazywają się te kwiaty (2017). Grał m.in. w Pustkach i Indigo Tree. Skomponował muzykę do kilku spektakli teatralnych i filmów, m.in. Dziewczyny z szafy (2012, reż. Bodo Kox). Mieszka we Wrocławiu.
239
Agnieszka Kowalska-Owczarek; fotografia
Agnieszka Kowalska-Owczarek; fotografia