Dzień Dobry Białystok (zerówka)

Page 1

|

Tygodnik opinii | 23 lutego 2011 | numer 0 | Cena 0 zł | www.dziendobrybialystok.pl |

Bojary miały stać się ozdobą Białegostoku i zadziwić cały świat. Niestety żar się wypalił. | ddb6–7 |

d.d.b. Dzień dobry Białystok

| W pierwszych słowach |

Obrazki z Broadway’u

Ziarno i plewy zytanie i myślenie mają wielką przeszłość, a czy mają przyszłość? Czy w natłoku chaotycznych, niesprawdzalnych informacji produkowanych codziennie przez media i polityków pozostaje komuś ochota na spokojną lekturę? Czy jeszcze pamiętamy, że gazety służyły do poznawania świata i wnioskowania o nim na podstawie przeczytanych tekstów? Komputery i telefony komórkowe stworzyły inny sposób komunikowania się: skrótowy i pośpieszny. Wyznaczyły nowy język, który ma sporo zalet, ale nie pozostawia wiele miejsca na refleksję. Zdarza się, że osoby nieco starsze, wychowane w „epoce przedmeilowej i przedesemesowej” mają kłopoty ze zrozumieniem tego, co słyszą i czytają w mediach. I to wcale nie dlatego, że są mniej inteligentne i gorzej wykształcone. Często właśnie gruntowna wiedza i przywiązanie do zasad logiki stanowią przeszkodę w poruszaniu się po świecie pełnym chaosu i jednodniowych sensacji. Nasz tygodnik jest próbą przypomnienia białostockiemu czytelnikowi starych dobrych wzorów. Nie zamierzamy być kolejnym producentem informacyjnego szumu. Chcemy przede wszystkim wyjaśniać: prezentować przyczyny i skutki wydarzeń i konfliktów, czyli obrazowo rzecz ujmując – oddzielać ziarno od plew. Moment jest znakomity. Białystok zmienia się na naszych oczach. Miasto potrzebuje rozumnego partnera, który będzie obserwować te przemiany: krytycznie, lecz bez pośpiechu i szukania sensacji za wszelką cenę. DDB chce być takim partnerem. Redakcja

Fot. W. Oksztol

C

REKLAMA

Wojciech Strzałkowski – przedsiębiorca, współwłaściciel Jagiellonii ukończył 50 lat. Jest to czas refleksji i podsumowań. | ddb4–5 |

Wszyscy tańczący nastolatkowie marzą skrycie o karierze na scenie. Ale tylko kilka osób z Białymstoku, okrzykniętego stolicą tańca, zarabia jako zawodowi tancerze przyzwoite pieniądze. Taniec to nie tylko bitwy b-boyów, mistrzowskie tytuły i programy w TV. Ludzie tańczą w intencji wyzdrowienia, sukcesu na egzaminie, szczęścia w miłości. | Czytaj na ddb8–9 |


ddb2 | Co słychać |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |

| Obecność obowiązkowa | Stacja Białystok

Dworce kolejowe pustoszeją, wiadomo dlaczego. Dobra to może okazja, aby wkroczyła tam kultura. Szlak przeciera Igor Przybylski – malarz fotoreporter, wykładowca warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, twórca filmowy. Pokochał on wszelkie środki lokomocji – pociągi, dziwne autobusy, powikłane szlaki komunikacyjne, zwłaszcza gdzieś na obrzeżach wielkiego, cywilizowanego świata i przetwarza ich obraz na wersję artystyczną. Zwłaszcza te, które lada chwila mogą zniknąć ze współczesnego pejzażu. Gmach dworca jest nasycony mnóstwem wiadomości. Podróżni, atakowani przez narzucające się liczne plansze reklamowe, lightboxy czy tablice informacyjne, uciekają w świat kolorowych czasopism bądź słuchają muzyki, próbując

odizolować się od medialnego szumu. Dworzec ma swoje walory, choć dotyczy banalnej zdawałoby się codzienności. Każdy z obiektów jego fotografii ma swoja historię, zapisany został w pamięci pasażerów i pracowników obsługujących. – Trzeba przyglądać się im uważnie – uważa artysta – bo niebawem może nie być już żadnego. Komunikacja to jeden z największych systemów, w którym każdy z nas tkwi po uszy – mówił artysta. Taką właśnie pokaże od piątku (25 lutego, od godz. 18) na dworcu Białystok Centralny, który też jest jedną ze stacji pogranicza. Fotografie będą umieszczone w głównej hali dworca i w tam ulokowanej księgarni Selkar.

TrzyRzecze na Młynowej

w Domu Kultury – a przy tym niezobowiązująco. Przy herbacie i ciastkach posiedzieć, pogadać, posłuchać mądrzejszych od siebie, albo po prostu mających do przekazania coś, czego jeszcze nie wiemy – tak piszą o sobie twórcy nowego Teatru TrzyRzecze. Niebawem zajmiemy się szerzej tym przedsięwzięciem, ale już teraz zapraszamy na ul. Młynową 19 (przedwojenny dom Flikierów), gdzie w niedzielę 27 lutego od godz. 18 można będzie obejrzeć prezentację jednej z najważniejszych grup teatru dokumentalnego – Rimini Protokoll pt. „Kampania Wyborcza Wallenstein” (Niemcy 2008). Pokaże ją krytyk teatralny, znawca współczesnej dramaturgii, przy tym ongiś białostoczanin – Roman Pawłowski. Teatr dokumentalny to jedno z najciekawszych i najbardziej radykalnych zjawisk artystycznych naszych czasów. Uważany przez jednych za publicystykę i propagandę, przez innych określany jako najbardziej demokratyczny teatr. Zobaczmy, bo rodzi się w Białymstoku coś nowego. Wstęp wolny, herbata i ciastka do woli, by lepiej się rozmawiało – zachęcają twórcy.

Rzeźba z kluczem

Chcemy być nie tylko teatrem, ale także miejscem spotkań i rozmów. Żeby było miło, kulturalnie – jak to

Ko końca lutego w Muzeum Podlaskim czynna jeszcze będzie wystawa poświęcona 40-leciu twórczości Jerzego Grygorczuka. Rzeźbiarz ten ma swoje realizacje w całym niemal Bia-

łymstoku oraz na świecie. Najbardziej znane to pomnik żołnierzy armii polskiej na Zachodzie, kolejne unowocześnienia pomnika obrońców Białegostoku w 1939 roku. Jego autorstwa są m.in. drzwi kościoła na Wysokim Stoczku, a nawet zwieńczenie bramy Pałacu Branickich. Jerzy Grygorczuk wykłada rzeźbę na białostockiej architekturze, fascynuje się historią i jest jej znawcą. Nade wszystko jest Grygorczuk żarliwym – często zjadliwym – dyskutantem o przesłaniach sztuki i postawach artystów. W zapale polemicznym wkracza często w domenę całkiem interesującej publicystyki. Taki charakter ma wiele jego rzeźb zaprezentowanych w Muzeum Podlaskim. Dlatego m.in. tę wystawę warto zwiedzać, mając w rękach znakomity album jubileuszowy, sam w sobie będący wydarzeniem artystycznym. |

| Spotkania przy prasie |

Słuchacz

olskie Radio Białystok wyemitowało już trzy audycje z cyklu „Nie róbmy polityki, słuchajmy muzyki”, w której politycy prezentowali swoje fascynacje muzyczne. Na pierwszy ogień poszli Włodzimierz Cimoszewicz, Robert Tyszkiewicz i Maciej Żywno. Podobno audycja odbiła się szerokim echem w kraju,

P

a w kolejce czekają kandydaci z politycznej ekstraklasy. Pomysł aby znani ludzie spoza środowisk artystycznych publicznie opowiadali o swoich muzycznych zainteresowaniach nie jest nowy. Robili to już także politycy. Sukces programu białostockiego radia bierze się pewnie z tego, że wpasowuje się on znakomicie w atmosferę powszechnej niechęci do polityki. Z tytułu wynika bowiem, iż powinniśmy za wszelką cenę odwodzić polityków od uprawiania swego zawodu, gdyż zajęci pracą w radiowym studiu uczynią mniej szkód. Jest to jakiś pomysł.

Mówiąc zupełnie poważnie trzeba przyznać, że dla trzech panów, którzy zaprezentowali się jako pierwsi muzyka nie jest doświadczeniem przypadkowym ani koniunkturalnym. Choć dzielą ich różnice pokoleniowe, to ich propozycje stanowiły przegląd tego, co w różnych epokach było najciekawsze i najwartościowsze. Dla Cimoszewicza są to lata 60., czas gigantów: Bob Dylan, Janis Joplin, Elvis Presley, Beatelsi, Rolling Stones. Dla Tyszkiewicza mocny rock i okolice: m.in. Led Zeppelin, Eric Clapton oraz folkowe wynalazki. Wojewoda Żywno oparł

swój program na polskiej muzyce rockowej lat 80. Jedynie Cimoszewicz zdecydował się wystąpić w roli samodzielnego prezentera. Pozostali korzystali z pomocy dziennikarzy radiowych. Podobno były premier wystąpi w tej roli jeszcze nieraz. Przy okazji program podziałał jak powiew świeżego powietrza. Oto w najlepszym czasie emisyjnym, zarezerwowanym z reguły dla plastikowych wyjców z tzw. głównego nurtu pojawiło się sporo dobrej | muzyki.

DDB Dzień dobry Białystok tygodnik bezpłatny. Wydawca Admis sp. z o.o., redaktor naczelny Zbigniew Krzywicki. Adres: Białystok, ul. Modlińska 6 lok. U3, tel, 606 956 999, e-mail: redakcja@dziendobrybialystok.pl, strona www.dziendobrybialystok.pl


| Dzień dobry Białystok |

Jan Oniszczuk

rzywykliśmy do tego, że w województwie podlaskim do Senatu wybierani są kandydaci prawicy lub reprezentanci środowisk związanych z Kościołem. Dzieje się tak już od kilku kadencji. Do wyższej izby parlamentu trafiali znani politycy: Krzysztof Putra i Krzysztof Jurgiel; trzykrotnie – Jan Szafraniec, były członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, kawaler Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie. Zasiadał w Senacie Ludwik Zalewski z Ligi Polskich Rodzin (kto go dziś pamięta?). Cztery lata temu bez wysiłku dostali się tam byli wojewodowie z PiS – Jan Dobrzyński i Bohdan Paszkowski. I gdyby nie wielka siła rażenia Włodzimierza Cimoszewicza, w Senacie po raz czwarty znalazłby się Szafraniec. O takich wynikach decydowały nie tylko sympatie wyborców i wsparcie hierarchii kościelnej. Istotne znaczenie miał fakt, że okręgiem wyborczym było całe województwo. Każdy uprawniony do głosowania mieszkaniec Podlaskiego wybierał trzech senatorów, czyli w istocie głosował trzy razy. I dokładnie tyle razy mógł dać wyraz swoim prawicowym (lub jakimkolwiek innym) sympatiom. O ostatecznych rezultatach wyborów i tak decydował Białystok, bo tu jest najwięcej wyborców i największa frekwencja: senatorowie uzyskiwali tu 30-45 tys. głosów. Poza tym prowadzenie kampanii w dużym okręgu było po pierwsze – kosztowne, a po drugie – sprowadzało się do eksponowania szyldów partyjnych. Nikt bowiem nie był w stanie

P

| Analiza | ddb3

23 lutego 2011

Rewolucja w Senacie Niepostrzeżenie i bez rozgłosu może zmienić układ sił w reprezentacji parlamentarnej województwa podlaskiego. I to nie z powodu zmiany gustów wyborców, lecz za sprawą nowej ustawy regulującej zasady procesu wyborczego. wypracować w krótkim czasie indywidualnej popularności na tak rozległym i zróżnicowanym terenie. Włodzimierz Cimoszewicz jest absolutnym wyjątkiem w skali całego kraju. Ten układ przestanie istnieć z wraz z wejściem w życie „Kodeksu wyborczego”, nowej ustawy przyjętej już przez parlament. Zbiera ona w jednym akcie prawnym wszelkie sprawy związane z wyborami do wszystkich szczebli władzy. Jednak najbardziej rewolucyjne zmiany dotyczą kandydatów do wyższej izby parlamentu. Przede wszystkim ustawa wprowadza jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu. W Podlaskiem będą trzy: nr 59 – powiaty augustowski, grajewski, kolneński, łomżyński, moniecki, sejneński, suwalski, zambrowski oraz Łomża i Suwałki; nr 60 – białostocki, sokólski i miasto Białystok; nr 61 – bielski, hajnowski, siemiatycki, wysokomazowiecki. Już pierwszy rzut oka na kształt okręgów skłania do pewnych wniosków. Zacznijmy

od końca. Trudno oprzeć się wrażeniu, że okręg 61. jest jakby uszyty na miarę dla Cimoszewicza, aby łatwo i tanio mógł co cztery lata przedłużać swój senatorski mandat. Jedynie mocno prawicowy powiat wysokomazowiecki nie pasuje do tej układanki, ale nie jest on wystarczająco liczny, aby zadecydować o wyniku w całym okręgu. Zresztą również i tam były premier uzyskał cztery lata temu całkiem niezły wynik. Okręg 60. jest wprost wymarzony dla kandydata PO. Zdecyduje elektorat wielkomiejski, a tu Platforma ma silne i wciąż rosnące poparcie. Na to wskazują rezultaty ostatnich wyborów samorządowych. Prezydent Białegostoku lub rektor którejś w wyższych uczelni byłby idealnym kandydatem. Okręg 59. na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie mieszanki wody z ogniem. Powiaty moniecki, zambrowski, łomżyński i sama Łomża to tereny zdecydowanie prawicowe,

ale już w sejneńskim, augustowskim i Suwałkach w 2007 zwyciężył Cimoszewicz, zaś w suwalskim, kolneńskim i grajewskim – kandydat PSL Mieczysław Bagiński. Zresztą północna część Ziemi Łomżyńskiej i cała Suwalszczyzna są to tradycyjne „tereny łowieckie” ludowców. Stamtąd pochodzą wszyscy ich posłowie. Gdyby więc PO nie wystawiła w tym okręgu silnego kandydata, reprezentant PSL-u miałby olbrzymie szanse. Oczywiście jest parę czynników, które mogą zburzyć tę teoretyczną konstrukcję. Jednym z nich jest sam Włodzimierz Cimoszewicz. Czy za cztery lata (a może wcześniej) nie zmienią się jego plany życiowe? Czy nie zajmie jakiejś ważnej funkcji w instytucjach międzynarodowych? Jeśli tak się stanie, największe ugrupowania polityczne będą miały poważny problem, na kogo postawić. Na razie wszyscy są przeświadczeni, że z Cimoszewiczem nie da się wygrać. Trudno jest też przewidzieć, jak zachowają się wyborcy w mniejszym okręgu w sytuacji, gdy staną przed wyborem tylko jednego kandydata. Czy jego ewentualne zasługi i związki z rodzinną ziemią będą miały większe znaczenie niż partyjna przynależność? Przecież niewątpliwie prawicowa i narodowo zorientowana Łomża wybrała na swego prezydenta ostatniego pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Być może większe szanse będą mieli kandydaci niezależni. Na przykład: zasłużeni prezydenci, burmistrzowie i wójtowie. Tym bardziej że ostatnio w kręgach politycznych pojawiły się poważne pomyły, aby umożliwić samorządowcom kandydowanie do parlamentu (a przynajmniej do Senatu). Oznaczałoby to poważne ożywienie na rynku | politycznym. A o to przecież chodzi.

REKLAMA

OG_


ddb4 | Ludzie |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |

Nie jestem misjonarzem Siedem lat temu Lech Rutkowski zaczął mnie namawiać na Jagiellonię. Wtedy klub awansował do drugiej ligi, ale nie mógł tego sukcesu skonsumować, bo musiał płacić długi. Były kłopoty, trudno było nawet kogoś podjąć herbatą, bo wyłączano prąd. Z Wojciechem Strzałkowskim rozmawiają Zbigniew Krzywicki i Jan Oniszczuk

ko trenera, zawodników, sztab szkoleniowy, kibiców ale i akcjonariuszy – mnie, Wojtka Wasilewskiego, Czarka Kuleszę, Darka Kowalczyka, Wieśka Wołoszyna, Tośka Piekuta. Na ten sukces zapracowały też inne osoby: władze miasta, radni wojewódzcy, miejscy i inni.

| Stuknęła ci pięćdziesiątka, okrągła rocznica, świetne wyniki Jagiellonii, twoje firmy kwitną, widać cię na koniu, przy szabli, na motorze, w samolocie. Człowiek sukcesu. – Częściowo. Arogancją byłoby z mojej strony powiedzenie o sobie, że jestem we wszystkich dziedzinach człowiekiem sukcesu. Ale zgoda – jest wiele powodów, aby być dumnym z tego, co zdarzyło się w moim życiu. Na przykład Jagiellonia – mamy Puchar Polski i Superpuchar, i eliminacje pucharów europejskich. I to w miarę udane, choć zakończone na pierwszym etapie. No i jesteśmy liderem pierwszy raz w 90-letniej historii klubu. Nieźle wyszły mi też interesy. Kilka spraw mi się jednak nie udało. W sumie częściowo tylko można powiedzieć, że jestem człowiekiem sukcesu.

| Dlaczego właśnie teraz się powiodło? – Zbiegło się parę rzeczy. Główny powód to dobry trener Michał Probierz, którego pozyskał Czarek Kulesza i dobry prezes. A tego pozyskałem ja – Czarka Kuleszę. Nie musiałem go długo namawiać, bo on ma piłkę nożną i w głowie i w sercu, kocha ją, kiedyś grał jako zawodnik. Dwadzieścia lat temu w Olsztynie w finale Pucharu Polski grał z Legią Warszawa. Wtedy przegrał, teraz wygrywa. Czarek pozyskuje zawodników. Ma podejście – takie pozytywne piłkarskie cwaniactwo. I do tego w mieście wszystkim zależy na sukcesie Jagiellonii. I było trochę szczęścia albo woli Bożej. Tego bym nie chciał nie docenić, bo bywa tak, że piłka leci, odbija się od słupka i może wpaść do siatki albo nie.

| Zatem mówmy o Jagiellonii, czy może być jeszcze większy sukces w Jagiellonii? – Panowie, spokojnie, to tylko sport. Łaska piłkarska na pstrym koniu jeździ. Mówmy jednak o obecnym etapie – to niewątpliwie sukces. Już stworzyliśmy historię. Mówię w liczbie mnogiej, bo jest to praca zespołowa, tak jak i piłka jest grą zespołową. Mam na myśli nie tyl-

| Czy Jagiellonia jest dziś porządnie, profesjonalnie zorganizowanym klubem? – Jesteśmy na początku drogi. Bywało przecież różnie. Ongiś zawodnicy Jagiellonię wykorzystywali, to była taka dojna krowa. Dziś jest dużo lepiej, ale do standardów europejskich jeszcze nam daleko. Jeśli chodzi o infrastrukturę, jesteśmy daleko z tyłu. Stadion buduje miasto; do treningów i wychowywania

młodzieży nie mamy prawie nic. Największy problem to budżet. Za mało pieniędzy na utrzymanie drużyny. Skupiamy się na wypłatach dla piłkarzy i premiach. Nie ma na młodzież. | Na zainteresowanie młodzieży chyba nie ma co narzekać i to od lat. – Owszem, Jagiellonia ma pozytywne oddziaływanie na duży teren. Od Wysokiego Mazowieckiego i Zambrowa na zachodzie, na północ do Grajewa, do Sokółki, po Siemiatycze na południu. Zdolna piłkarska młodzież chętnie przyjdzie do Białegostoku, bo Jagiellonia jest dumą miasta i regionu. Trzeba to wykorzystać. Mam na myśli masowe pozyskiwanie młodzieży z terenu, szkolenie i selekcjonowanie do pierwszego składu. Możemy być, jak za czasów trenera Karalusa, skutecznym producentem młodzieży piłkarskiej. I eksporterem. To jest wszystko jeszcze do zrobienia. | Nie było takiego zawodnika jak młody Wojciech Strzałkowski na boisku piłkarskim, więc skąd się wziąłeś w Jagiellonii? – Trochę przez przypadek. Siedem lat temu Lech Rutkowski zaczął mnie namawiać na Jagiellonię. Wtedy klub awansował z trzeciej do drugiej ligi, ale nie mógł tego sukcesu skonsumować, bo musiał spłacić długi. Były kłopoty, trudno było nawet kogoś podjąć herbatą, bo wyłączano prąd. Zwrócono się do rodzimych firm – mojej, Bossa, Havo, MTC Plus oraz

kolegów Piekuta z Rogowskim. Chciałem coś zrobić, poza zarabianiem pieniędzy. I przyznam, że trochę daliśmy się nabrać. Mówiono nam, że to nieduże pieniądze, że trzeba tylko spłacić dług Jagiellonii. Mówili: weźmiesz na utrzymanie dwóch, trzech piłkarzy, zapłacisz 20 tys. miesięcznie. To dużo, ale tylko na razie, bo później powstaną punkty handlowe na stadionie i to się samo utrzyma. Kupiliśmy więc akcje i staliśmy się współwłaścicielami. Lata 2006 i 2007 były najgorsze. Forsa włożona i trzeba coś robić. Powstał pomysł galerii handlowej. Powstanie galeria i samo będzie działało. Powoli wykruszali się moi wspólnicy. Mieli albo kłopoty finansowe, albo inne plany biznesowe. Już myślałem, że to się przewróci. Ostatecznie ja i Wasilewski skupiliśmy pozostałe akcje. | Dla człowieka biznesu musiała zapalić się czerwona lampka. Dlaczego zatem tak mocno się w to zaangażowałeś? – Co tydzień mecze, ludzie patrzą, piłkarze przychodzą po wypłaty. Trzeba było dawać. Zacząłem chodzić na mecze, a tam jest jak na wojnie – Bóg, honor, ojczyzna. Flagi w dłonie i do przodu. Dla dorosłych chłopów jest to namiastka wojny. Sztandary, pieśni, barwy itp. | Zostawmy na razie Jagiellonię. Mówi się np. tak: Strzałkowski ma wypasioną komórę, jeździ hummerem. Lubisz bajery, czy chcesz, żeby o tobie mówiono?


| Dzień dobry Białystok |

| Ludzie | ddb5

23 lutego 2011

– Nie robię tego, żeby o mnie ludzie mówili. Ja tego tak nie odczuwam. Mnie technika, a zwłaszcza motoryzacja zawsze pociągała. W wieku 10 lat dostałem od ojca simsona; kręcenie, rozkręcania, naprawianie; byłem zafascynowany. Potem gokarty, rozkładanie silnika. Potem było mnie stać, więc kupiłem sobie ferrari. Pewnie niektórzy uważali, że chcę być lepszy od innych, albo jestem bucem. Nie widzę w tym nic złego. | A motor? Siadasz ubrany w skóry i jedziesz do pracy? – Kupiłem sobie motor. Ale nie mam frędzelków na stroju. Mam połączenie choppera z nowoczesnością harleya. Takie zacięcie sportowe. Z silnikiem skonstruowanym przez firmę Porsche. Dobrze się do biura jeździ latem, gdy jest ciepło. W garniturze pod skórą. | Za tym wszystkim stoją pieniądze. Jak je zrobiłeś? – W skali kraju to nie jest taki wielki sukces. Przyjechałem z Ameryki w roku 1989. W 1987 wyjechałem turystycznie, ale do pracy, tak jak się to wówczas robiło. Miałem za sobą niedokończoną elektrotechnikę na politechnice. Zatrudniłem się w stolarni pod Nowym Jorkiem, w której było 50 nielegalnych pracowników. Produkowaliśmy proste przedmioty: wieszaki na ubrania, na kubki itp. Obsługiwałem maszyny. Pracowało tam kilku Polaków i większość Salwadorczyków. Po trzech miesiącach przeszedłem do lepiej płatnej pracy w hurtowni kosmetyków. Byłem small order picker, czyli kompletowałem zamówienia zgodnie z fakturą, a naprawdę ściągałem towar z półek i ładowałem na wózek. Uchodziłem za najdokładniejszego, czyli rzadko się myliłem. Z Ameryki przywiozłem trochę pieniędzy. Założyliśmy z kolegą Multi Trade Company – chcieliśmy handlować, ale nie wiadomo czym. Wiedziałem, że chcę być przedsiębiorcą i to wszystko. Byłem zaszokowany tym, co się w Polsce dzieje. Był rok 1989. Nie wszystko rozumiałem. To był koniec systemu; wróciłem w kwietniu, a w czerwcu były już prawie demokratyczne wybory. Szok. Wiedziałem tylko, że chcę coś robić na własny rachunek. MTC była agencją pośredniczącą między Niemcami, Rosją, Belgią, Litwą, Singapurem. Jakieś komputery, dyskietki, faksy, telewizory, telefony. Multi w nazwie firmy oznaczało naprawdę, że nie wiemy co chcemy robić. Najpierw zarabialiśmy spore pieniądze na piwie z Litwinami. Szło dobrze, aż kiedyś kolega zamówił kolejną dostawę już bez umowy z Litwinami. A oni nie wzięli. Zapowiadała się klapa, ale sprzedaliśmy je szybko w Polsce i to był początek naszego interesu z alkoholem. Kupiliśmy koncesję – zaczęliśmy to piwo sprzedawać. Potem wino i tak dalej. | Tak szybko odczytaliście „znaki nowego”? – To się stawało po kolei. Stare przedsiębiorstwa handlowe nie zauważyły, że rynek produktów alkoholowych się zmienił. Ich handlowcy siedzieli i czekali na klienta. My natomiast kupiliśmy w Niemczech dwa używane furgony; w ruch poszła szpachla; namalowaliśmy logo. I to było cos nowego. Potem zauważyliśmy, że sprzedawczynie nie radziły sobie z nowym towarem. W PRL-u w sklepach były czyste wódki, krajowe wino i od czasu do czasu bułgarska Sophia czy Słoneczny Brzeg – czyli rarytasy. I to wszystko. A tu nagle cały wybór alkoholi zwalił się do polskich sklepów. Ekspedientki były przerażone, bo nie znały tego asortymentu. Nie wiedziały, co jest napisane na etykietach, jak to wymawiać, jak tłu-

maczyć. Te wszystkie dry, suchoje, połusuchoje, sweet itp. Jako pierwsi wprowadziliśmy szkolenia dla personelu sklepów. Żeby te panie się lepiej poczuły. Dla nich w tych ciężkich czasach była to duża pomoc. Kupiliśmy w tym celu autobus z odtwarzaczem wideo, wieźliśmy panie do Białegostoku. Po drodze na ekranach wyświetlaliśmy film o produkcji brandy, whisky, koniaku. Na miejscu – szkolenie o ekspozycji towaru i rozmowie z klientem. Trwało to 2-3 godziny. Potem były długopisy, notatnik i na koniec kartka z wyjaśnieniem nomenklatury win w różnych językach, oznaczenia brandy i koniaków. Ekspedientki miały ściągi pod ladą i mogły korzystać z nich na co dzień. To była w tamtych czasach ogromna przewaga, której nasza konkurencja nie rozumiała. Budziliśmy zaufanie i lojalność u odbiorców. Konkurencja się dziwiła: co oni robią, po co? | Niejeden z pojawiających się wówczas nowych przedsiębiorców pozostał na początkowym etapie rozwoju i nigdy z niego nie wyszedł, z tej mentalności składanego łóżka z bazaru. – Po roku pracy stwierdziłem u siebie duże braki, jeśli chodzi o wiedzę menedżerską. Tyle było nowych rzeczy: finanse, rachunkowość, zarządzanie, kadry. Zapisałem się do Białostockiej Szkoły Biznesu. Potem – do Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. Najwięcej wiedzy praktycznej zdobyłem w pierwszych trzech latach licencjatu. Potem były studia magisterskie, podyplomowe na SGH i w końcu MBA. Byłem zafascynowany wiedzą teoretyczną, bo zrozumiałem jej znaczenie praktyczne – polegało na rozwiązywaniu konkretnych przypadków biznesowych. Mówiono o tym, co w Ameryce, co w Japonii, co w Polsce. Miałem taki skoroszyt, do którego wpisywałem przykłady do wprowadzenia w MTC. Dotyczyło to wszystkich przedmiotów – rachunkowości, finansów, organizacji. Z każdego przedmiotu coś brałem. Oceniam, że około 30 procent powstających wtedy pomysłów udało mi się wdrożyć. Do dziś uważam zarządzanie i marketing za uniwersalne studia, na których uczą nawet zasad dobrego wychowania, pracy nad sobą, walki z własnymi słabościami. Także ochrony środowiska, etyki itp. Dobre studia biznesowe, to szkoła życia. | I można było na tym poprzestać. Byłeś jak na polskie warunki krezusem. Szedłeś dalej, trochę pod prąd biznesowego polskiego obyczaju. Po co to wszystko? Czy chodzi o pieniądze? – Bycie bardzo bogatym nigdy nie było moją motywacją. Oczywiście, jeśli jesteś skutecznym menedżerem, to efekty finansowe tworzą zamożność. Więc można było na tym jechać. Ale właśnie wtedy zacząłem czuć niepokój, że nic się nie dzieje. I wówczas zaczęliśmy pracować nad konsolidacją polskiej branży dystrybucji alkoholi. Byliśmy regionalnym dystrybutorem, ale mieliśmy kolegów, z Gdańska, Szczecina, Lublina, Krakowa, Zielonej Góry itd. Założeniem było stworzenie wspólnej organizacji ogólnopolskiej, żeby potem wejść na giełdę. Byłem pierwszym szefem rady nadzorczej tej organizacji. Okazało się jednak, że świadomość naszych kolegów była zróżnicowana. Znaliśmy się, szanowali i gdy piliśmy wódkę oraz gadaliśmy, wszystko było ok. Gdy zaczynaliśmy rozmowę o biznesie, robiło się gorzej. Giełda? – pytali. – A po co? Każdy z nich miał swoją hurtownię, był szefem, miał panią Miecię i panią Józię i myślał: zamówię towar, sprzedam, zarobię – i poza to myślenie już nie wychodził.

W tej sytuacji wzięliśmy firmę, która zrobiła audyt finansowy, biznesowy i PR-owski. Doradcy z tej firmy powiedzieli mi, że tego się nie da posklejać. Poradzili, aby na początek wybrać 4-5 najlepszych spółek podobnych do naszej i zacząć się konsolidować. Po roku doradzono nam – trzeba wziąć średniaków, a na koniec resztę. W rezultacie ci słabsi się poobrażali. Nie byli gotowi mentalnie na większy biznes. W 1999 roku podpisaliśmy umowę z CEDC – amerykańską spółką giełdową, największym producentem wódek na świecie. Po roku zaprosiłem do interesu drugą największą spółkę polską, potem kolejne. Teraz, po 10 latach wiemy, że oni i ja zrobiliśmy najlepszy biznes życia. I Amerykanie zrobili biznes życia. Nikt na tym nie stracił, bo spółka stale zyskiwała na wartości na giełdzie amerykańskiej. Posłuchajcie – gdy wchodziliśmy na giełdę, akcje były po 6,5 dolara za sztukę. Przed kryzysem osiągnęły 243 dolary. W ciągu 8 lat. Jest to jakiś wymiar mojego sukcesu. | O biznesie można z tobą w nieskończoność. Stałeś się też „ciałem lotnym”. Skąd zainteresowanie lotnictwem? – Zawsze miałem wiele zainteresowań – gokarty, strzelanie, karate, w szkole teatrzyk. O motoryzacji już mówiłem. Gdy miałem 6 lat, poszliśmy z kolegami na lotnisko. Stał tam bies. Taki samolot, cały metalowy, budził zainteresowanie. Pilot zapytał, czy chcemy posiedzieć w środku. No jasne. Wsadził więc nas do kabiny. Do dziś pamiętam zapach smaru, pamiętam widok zegarów. Byłem pod silnym wrażeniem; zacząłem kleić modele. Potem w pierwszej klasie liceum zapisałem się do Aeroklubu. Przez całą zimę chodziłem do modelarni na Kalinowskiego, a na wiosnę zaczęliśmy latać. Pierwszym instruktorem był Mikołaj Kołodko. Szefem szkolenia szybowcowego był Janusz Gadomski. Latałem szybowcem przez 3 lata. Latałem „na termikę” ze Staszkiem Iwaszką. Potem wyjechałem z Białegostoku i kontakt z lataniem się urwał, ale sentyment pozostał.

ni publicznej Białegostoku. Właśnie – czym jest dla ciebie Białystok? – Lubię towarzystwo i poczucie wspólnoty. To jest moje miasto, tu się urodziłem i wychowałem. Na Skorupach. Ja się dobrze czuję na świecie, nie tęsknię. Ale jak wracam – czuję, że to moje miasto. Zwłaszcza w ostatnich czterech latach. | Skończyłeś niedawno 50 lat. Co dalej? Czy to coś zmieni w twoim życiu? – Tak, trzeba trochę zwolnić. Nie ma to nic wspólnego ze zdrowiem. Nie czuję się wcale zmęczony. Chciałbym mieć więcej czasu dla rodziny, ale także dla siebie. Żeby zajmować się pozabiznesowymi zainteresowaniami – lataniem, windsurfingiem, bo już trzy lata na desce nie stałem. Uwielbiam narty i udaje mi się wyjeżdżać kilka razy do roku w góry. Ostatnio uczę się jeździć konno. Do szabli i do szklanki na pewno jestem stworzony, czy do konia – nie wiem. | Nie unikasz odwoływania się do religii. Ma ona dla ciebie istotne znacznie? – Tak. Kojarzy mi się z patriotyzmem i utrzymaniem polskości w trudnych momentach dziejowych. Byłem ministrantem i zostałem tak wychowany. Ponadto szukam u Pana Boga pomocy. To może zabrzmieć żartobliwie – także w kwestiach Jagiellonii. Czasem o wyniku na boisku decyduje palec Boży. Muszę znowu dać na mszę za Jagiellonię, bo modlitwy nigdy nie jest za dużo. A naprawdę jest za co dziękować Bogu. | Czy w programach partii politycznych też szukasz religii? – Staram się nie łączyć polityki i religii. Jestem patriotą. Tradycja i historia są dla mnie ważne. Moje poglądy gospodarcze są liberalne. W sprawach społecznych jestem socjalistą. Jestem za równością wszystkich ludzi. Jestem przy tym „zwierzęciem stadnym”. Lubię towarzystwo. Z programu każdej partii można wybrać takie wartości, które pasowałyby do moich poglądów. Nie zamierzam natomiast nale-

Po roku pracy stwierdziłem u siebie duże braki, jeśli chodzi o wiedzę menedżerską. Tyle było nowych rzeczy: finanse, rachunkowość, zarządzanie, kadry. Musiałem tę wiedzę uzupełnić.

8-9 lat temu zacząłem namawiać kolegów do latania. Przeszliśmy wtedy szkolenie teoretyczne. Do egzaminów praktycznych podeszliśmy dwaj: ja i Wojtek Kuryłek. Zdobyliśmy licencje. Potem pojechaliśmy do Szczecina na szkolenie w pilotażu samolotów wielosilnikowych. Zakończyliśmy pozytywnie. Gdy pojechałem do USA, to chciałem polatać. Latałem godzinami nad Orlando, Cap Canaveral. Mówią mi – tyle godzin nalatałeś, niewiele brakuje ci do amerykańskiej licencji. Zdałem trudny egzamin. W tym czasie zacząłem też szkolenia na pilota śmigłowcowego. I mam cztery rodzaje licencji amerykańskich: samoloty jednosilnikowe, wielosilnikowe, helikopterowa i loty bez widzialności. | I w tym czasie stawałeś się coraz bardziej osobą publiczną. W sporcie, ale i – jak to się mówi wzniośle – w przestrze-

żeć do żadnej partii, być politykiem. Bo nie czuję takiej potrzeby. Generalnie moje przekonania są oparte na tradycji, historii i religii. To sprawa wychowania. | W pewnym wieku, przy pewnym dorobku u wielu ludzi tworzy się poczucie misji. Np. takie, aby zmieniać świat wokół. Masz takie poczucie? – Nie, nie mam. Nie mam ambicji gromadzenia wokół siebie ludzi w celach politycznych. Nie uważam, że moje poglądy są ani lepsze ani gorsze od innych ludzi. Każdy ma swoje poglądy i swój punkt widzenia. Nie zamierzam nikomu narzucać swojego. Nie chcę w taki sposób zmieniać świata wokół siebie. Natomiast można wpływać na otoczenie dobrymi czynami czy też szlachetną postawą. Jeśli zdarzy mi się w życiu poprzez dobry uczynek wpłynąć pozytywnie na otoczenie to | będę się cieszył.


ddb6 | Historia Białegostoku |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |

Zbigniew Krzywicki

óżne możliwości i potrzeby poszczególnych nacji i grup społecznych doprowadziły do wykształcenia niepowtarzalnej siatki ulic i placyków wypełnionej malowniczą strukturą, o odrębności której świadczy nie tylko różnorodność form budowli i budulca, ale też swoiste bardzo zindywidualizowane sposoby organizacji i aranżacji przestrzeni przydomowych oraz wzajemne relacje między tymi przestrzeniami”. O czym tak pięknie i zarazem wzniośle traktuje ten fragment? O Bojarach, dzielnicy Białegostoku, uchodzącej za kultową, przepiękną, wartą zachodu i uchronienia przed zniszczeniem. Fragment ów zaczerpnąłem ze słynnej Karty Bojarskiej, dokumentu, który powstał 22 lata temu w Hołnach Meyera na IX Ogólnopolskim Sympozjum Architektury Regionalnej. W opinii jej twórców, była ona wyrazem dezaprobaty środowiska architektów wobec „sukcesywnej dewastacji i destrukcji miejskich zespołów architektury regionalnej dotychczas pozostających poza praktyką działań konserwatorskich”. Dokument ma charakter ogólniejszy, ale bezpośrednio wiąże się z białostocką dzielnicą Bojary. Z tymi Bojarami rzecz jest dziwna. Pamiętam - w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego już wieku zachwycili się nimi wszyscy, którzy do Białegostoku zabrnęli w swych życiowych wędrówkach. Słynne lubelskie, wrocławskie, warszawskie i jakie tam jeszcze „desanty” inteligenckie odkryły, że takie to piękne, świeże i w ogóle... W jakimś stopniu w tej samej aurze zachwytu urokiem zapóźnionego regionu - rodził się wydział architektury na tutejszej politechnice. Mówienie o pięknie starej urbanistyki i architektury stało się w jakiś czas potem wręcz swoistym wyrazem opozycyjności, mądrej, merytorycznej. W uproszczeniu zawierało się to w tezie, że władza komunistyczna nas płytą betonową mamiła, a my jej chcemy się przeciwstawić pokazując tradycyjną chatynkę bojarską z ulicy Staszica. Bo też było się nad czym zadumać. Niemal w środku miasta istniała enklawa - dla jednych staroci, dla innych wartości wymagających ochrony; w świecie, który nieodwołalnie nadchodzi. Spacer po bojarskich uliczkach, ułożonych tradycyjnie, czyli tak, jak kształtowała je dawna codzienność, pozwalał niejako uczestniczyć w tej historii, widzieć, jak się kształtowała. W drewnianych domkach dostrzegać myśl mieszkańców, którzy budowali swe domostwa z powodów bardzo praktycznych, a jednocześnie w sposób, który stał się zapisem ich wrażliwości, talentów, może marzeń. Byłem niedawno na wystawie w białostockim Muzeum Zamenhofa. Pojawiło się wielu mieszkańców dawnych Bojar, chodzili po uliczkach wyklejonych na posadzce sali wystawowej, z głośników dobywały się głosy a to szczekania psa, a to podśpiewywania ptaków z licznych tam ogródków i sadów przydomowych. Nie było niemal nikogo z tych osób, które decydują dziś o kształcie urbanistycznym i architektonicznym miasta. Rozmawiałem z uczestnikami. Mieli w oczach tamte widoki i tamten czas. Wspominali różne obyczajowe przypadki, ongiś banalne, a dzisiaj zaświadczające o ich życiu niestraconym. I płynął z tego obraz świata kompletnego - z tradycją, obyczajem, nawet ze szkołami, które przez dziesięciolecia wsiąkły w ten pejzaż społeczności niebogatej materialnie, ale też nieubogiej duchowo.

R

Z tymi Bojarami rzecz jest dziwna. Pamiętam – kiedyś zachwycali się nimi wszyscy, którzy do Białegostoku zabrnęli w swych życiowych wędrówkach.

Bojary żar się wypalił


| Dzień dobry Białystok |

| Historia Białegostoku | ddb7

23 lutego 2011

„Bojary są unikatowym w skali kraju zespołem urbanistycznym. Stanowią one dowód wielonarodowościowych, wielokulturowych korzeni miasta będący niewyczerpanym źródłem inspiracji twórczej. Bojary mogą stać się miejscem powrotu dla tysięcy białostoczan. Winny one także przekształcić się w tętniącą życiem i przyciągającą rzesze turystów część Starego Miasta. Bojary mogą być nadal dzielnicą-ogrodem, zielonymi płucami Białegostoku” - czytamy w innym miejscy Karty Bojarskiej. Gdy powstawała, do Bojar, jak koszmarne łapy wielkiego monstrum miejskiego, przybliżały się bloki osiedla Piasta, klocki urzędowych siedzib. Niewiele brakowało, aby stanęły w środku Słonimskiej, Wiktorii, Sinej, Orlej itd. W tych to okolicznościach bardzo liczne środowisko architektów, ludzi kultury i sztuki wygenerowało wspomnianą Kartę, której skutkiem miało być zatrzymanie owego molocha gdzieś na granicach tego tradycyjnego świata. Wydaje się, że czas przełomu lat 90. był znakomitą okazją do realizacji takiego myślenia. Ale główni dyskutanci wyjechali, innym głowy posiwiały. Kończyły się lata 80. i mieliśmy większe sprawy na głowie, bo zmieniał się system, szło w Białymstoku nowe, które miało Bojarami zachwycić cały świat. Lecz okazało się, że i żar się wypalił. Bo oto niebawem do akcji wkroczyli urzędnicy magistraccy, architekci, urbaniści. Często ci sami, co przed laty tę świętą bojarską architekturę przed niechybną zagładą dziarskim słowem chronili. Ale o dziwo – rychło na Starobojarskiej, Słonimskiej, a potem na Sobieskiego, Modlińskiej i innych uliczkach wiele z tego, co stare poszło wniwecz, pojawiły się jakieś stylizacje niby-bojarskie, a w sumie jednak architektoniczne badziewie. Rosły jak na drożdżach w tych bojarskich ogródkach fortuny budowlanych developerów, zamieszkiwali tam lokalni prominenci, decydenci, ich dzieci i kuzyni. Pełnych troski o swoje miasto lokalnych urbanistów (którzy musieli przecież wydawać na te cudactwa pozwolenia) jakoś to wówczas nie raziło. Bojar - tych dawnych - w istocie już nie ma. Pozostaje jeszcze klimat Koszykowej, Wiktorii,

„Karygodne zaniedbania ze strony magistratu doprowadziły tę dzielnicę na skraj ruiny i upadku. Ostatnie wystąpienia władz miasta, które nagle mówią głośno o ratowaniu Bojar, można uznać za fałszywą kreację, skoro w tym samym czasie urzędnicy planują rozwiązania niszczące tę dzielnicę. To oznacza, że prezydent nie miał kontroli nad urzędem planowania zarządzanym przez Andrzeja Chwaliboga, bo przecież ten plan nie powstał wczoraj. Były naczelnik miał chyba plan, jak zniszczyć, a nie jak uratować Bojary”. Dziś dodaje tenże Krzysztof Bil-Jaruzelski, że stało się jak w bajce – wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły. Opowiada o tajemniczej serii podpaleń starych domostw na Bojarach, po czym w zmienionych warunkach prawnych - siedlisko uzyskiwało nabywcę, a ten zgodę na budowę czegoś, co nijak nie mieściło się w tradycyjnym klimacie osiedla. Widziałyby mu się Bojary, jako miejsce, gdzie lokowałyby się organizacje i środowiska twórcze, gdzie wieczorami paliłyby się latarnie, w ogródkach (prawdziwych, nie tych piwnych) pachniałaby kawa, a twórcy mogliby znaleźć przystań. Wszystko wskazuje, że tradycyjne Bojary zostały pożarte przez czystą, żywą ekonomikę. Lech Rutkowski, były prezydent miasta, a później radny zwraca uwagę, że bojarski klimat rozpłynął się właśnie z powodów finansowych. Przeważnie ubodzy mieszkańcy nie mieli szans na rewitalizację swoich siedlisk, wchodził tam ten, kto miał pieniądze. Dzisiaj ten proces został zatrzymany. Plan zagospodarowania nakłada na wszystkich inwestorów obowiązek przebudowy wyłącznie w oparciuo sztywne normy konserwatorskie. Ma się to odbywać wedle wzorników oczekujących w magistracie. Oznacza to, że dyskusja od samej idei ochrony przeszła na niwę całkiem urzędową z całym tym aparatem pojęciowym i prawnym, zza którego sama idea wyziera dość mikro. Plan ów może niewątpliwie uczynić zabudowę estetyczną, nawiązującą do tradycji, ale będącą tylko swoistym cytatem kulturowym, którego objaśnienie wymagałoby dużej wiedzy przechodnia. Zwłaszcza że mimo dobrego

Bojary mogą stać się miejscem powrotu dla tysięcy białostoczan. Winny one także przekształcić się w tętniącą życiem i przyciągającą rzesze turystów część Starego Miasta. Bojary mogą być nadal dzielnicą ogrodem, zielonymi płucami Białegostoku. Karta Bojarska

Staszica, paru innych uliczek. Także Skorupskiej, po której biegła ongiś granica między Wielkim Księstwem Litewskim i Koroną. Przez wiele lat nie było planu zagospodarowania tej dzielnicy. Ostatecznie powstał dla 120 ha terenu między ulicami: Sienkiewicza. Towarową, Skorupską, św. Wojciecha, Branickiego i Ogrodową, zawierał dwie strefy ochrony. Pierwszą czyli serce Bojar, w którego granicach są m.in. Staszica, Wiktorii, Koszykowa, Gliniana, Poprzeczna, drugą – między Kraszewskiego, Szczyglą, Wróblą, Przygodną i Siną. Zanim powstał, zadawano miejskim włodarzom pytania, dlaczego buldożery dewastują Bojary? Znamiennie brzmiał w 2006 roku głos jednego z radnych:

ponoć planu, jakoś nie widać tych, którzy chcieliby znaleźć tam cel inwestowania. Nie wiem zresztą, czy w ogóle Bojary, tak jak je zastaliśmy na początku polskiej demokracji, dałoby się jakoś uratować. Może, gdyby wraz z licznymi, a ślimaczącymi się w realizacji koncepcjami znalazł się wśród władz ktoś z wyobraźnią, kto poza rozmową o samej skorupie zaproponowałby dzielnicy pomysł na tworzenie pewnej funkcji, która generowałaby specyficzną przestrzeń publiczną o charakterze kulturowym, z licznymi hotelikami, miejscami dla organizacji pozarządowych itd. Zdaję sobie sprawę, że tych parę rozważań to tylko szkic dla większej opowieści. Więc podyskutujmy o tym, jeśli jeszcze warto. |

| Prawo i ludzie |

Cień swastyki Białostocka prasa w 2007 roku na pierwszych stronach informowała o kolejnych przypadkach, które przypadkiem być nie mogły. Pomnik ofiar białostockiego getta, żydowski cmentarz czy tablica upamiętniająca twórcę esperanto Ludwika Zamenhofa. Do tego „zwykłe” ściany bloków, zawsze w widocznym miejscu. Napisy gloryfikujące faszyzm albo obrażające Żydów. Robert Fiłończuk Polska Agencja Prasowa SA

ncydenty się powtarzały i nietrudno było stwierdzić, że nagłaśnianie sprawy działało na sprawców zachęcająco. Jesienią 2007 roku policja zatrzymała ok. dwudziestu osób. Większość to nieletni. Tymi zajął się sąd rodzinny. Pięć innych osób zasiadło na ławie oskarżonych w procesie karnym. Zarzuty poważne. Zagrożenie więzieniem. Sprawcy są podobni do siebie, z wyglądu i poglądów. Łyse głowy i mało do powiedzenia na sali sądowej. „Nienawidzę Żydów, ale nie jestem faszystą” – takie słowa padły z ust jednego ze świadków, kolegów oskarżonych. Proces pokazał jednak, że te same dowody i zachowania można oceniać bardzo różnie. Bo sąd pierwszej instancji, czyli Sąd Okręgowy w Białymstoku ocenił przestępstwa surowo zarówno w wymiarze kary, jak i jej uzasadnieniu. W styczniu 2009 roku zapadły bowiem trzy wyroki więzienia bez zawieszenia, co dla kogoś, kto zdarzenie oceniał jako zwykłe chuligaństwo, wydawało się karami drakońskimi. Jak podkreślał wówczas sędzia Janusz Sulima, nie można przechodzić obojętnie wobec aktów propagowania faszyzmu i nienawiści na tle rasowym i nie można też takich zachowań, jak malowanie takich treści na murach, bagatelizować i traktować tylko jako jedynie aktów wandalizmu czy zwykłego chuligaństwa. Dewastowanie grobów czy cmentarzy żydowskich musi być tak samo traktowane jak takie czyny na grobach innych wyznań, np. katolików czy prawosławnych. To obraża uczucia wszystkich – podkreślał sędzia Sulima. Pozwolił sobie na dość ryzykowne historyczno-polityczne porównanie. Czy nacjonalistyczne i obraźliwe dla Polaków napisy na cmentarzach w Wilnie, Lwowie czy Grodnie, to tylko chuligaństwo? Takie wyroki nie mogły nie być zaskarżone. Dziesięć miesięcy później sprawą zajął się Sąd Apelacyjny w Białymstoku. Wyroki złagodził, zawieszając wykonanie kar więzienia. Sąd zwrócił uwagę na inny aspekt sprawy. „Jeżeli subkultura młodzieżowa ma być oceniana z punktu widzenia prawa karnego jako zorganizowana grupa przestępcza, dlaczego organy ścigania nie prowadzą postępowania przeciwko dorosłym skinheadom?” – pytał retorycznie, ale nie bezzasadnie, sę-

I

dzia Jacek Dunikowski, który wyrok apelacyjny uzasadniał. Przypomniał też, że sprawcami była grupa młodzieży, w większości 1517-latków. Pytał: dlaczego brak jest organów ścigania na stadionach piłkarskich, gdzie takie grupy można łatwo zidentyfikować? Kieruje się represję karną wobec tych małoletnich, których udało się złapać – mówił sędzia. „Za poglądy nie ma odpowiedzialności karnej” – podkreślił wtedy sędzia Dunikowski dodając, że niektóre fragmenty uzasadnienia sądu pierwszej instancji wskazują, że sąd „jakby wymierzył tę karę za myśli i poglądy”. Wydawać by się mogło, że to koniec sprawy. Ekscesy z malowaniem po murach i pomnikach przestały się powtarzać (a może jedynie przestały być nagłaśniane?), temat zniknął z mediów. Może nie do końca, bo pojawiły się kolejne, poważniejsze: atak na czarnoskórą Kubankę w galerii handlowej; ciemnoskóry Francuz zaatakowany został przez osiedlową chuligankę... Okazało się jednak, że w sprawie skinheadów i napisów na murach do Sądu Najwyższego trafiła skarga kasacyjna. I została uznana za zasadną, więc sprawa trafi ponownie do Białegostoku. Sąd Apelacyjny – choć odrzucił kwalifikację działań oskarżonych jako zorganizowanej grupy przestępczej (co miałoby wpływ na wymiar kary), niedostatecznie to uzasadnił. Będzie więc musiał tą kwestią zająć się jeszcze raz – tym razem biorąc jednak pod uwagę wnioski Sądu Najwyższego. Chodzi o to, że sprawcy nazywali swoją grupę „Czwartą edycją” i działania planowali, co prokuratura uznała za działalność zorganizowanej grupy przestępczej. Sąd Najwyższy zwrócił uwagę, że co najmniej na dwóch spotkaniach skinheadzi omawiali sposoby popełniania przestępstw, m.in. zakłócenia obchodów rocznicy powstania w białostockim getcie. Przygotowywali też takie akcje, jak powieszenie na ulicy wielkiego banera pokrytego swastykami i napisem „Jude raus”. Baner znaleziono w mieszkaniu jednego z zatrzymanych. Zorganizowane działania w celu popełniania przestępstw – to już może zaciążyć na wysokości kary. Czy więc można uznać za zorganizowaną grupę przestępczą, kilkunastu nastolatków, którzy planują „tylko” malowanie faszystowskich haseł na murach? Za kilka | miesięcy odpowie na to pytanie sąd.


ddb8 | Społeczeństwo |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |

Urszula Dąbrowska

iotrek Sachoń (lat 16) tańczy, bo schodzą się chłopaki, można się pośmiać i wyżyć. Ela (39 lat), bo potrzebuje ruchu i dobrze się po treningu czuje. Ania (18 lat) tańczy tu i tam, ale generalnie, to chce spotkać fajnego faceta. Kamila (16 lat) wiąże z tańcem swoją przyszłość. Boom na tańczenie wywołały telewizyjne programy, które pokazały, że taniec nie musi być obciachem, a bywa sztuką. Przez białostockie szkoły, istniejące od kilku lat, przewinęły się setki młodych ludzi. Fair Play Crew ma ponad 300 stałych klientów. Wojtek Blaszko (Blacha) z Fair Play: – Dzisiaj w szkole mamy full. Studentów, którzy przyjechali do Białegostoku, żeby tańczyć – nie liczę. Ale jest też kilkanaście osób, które zapisały się tu do liceum i przeprowadziły z drugiego końca Polski. Bo chcą tańczyć. Karolina Garbacik, założycielka i szefowa DanecOFFni: – Poza tym tańca nie uprawia się w pojedynkę. To grupa, coś się razem robi, coś sensownego. Jeśli praca przekłada się na sukces, to przychodzi moment, który uskrzydla. Uczniowie często jej potem mówią, że to właśnie na zajęciach nauczyli się obowiązkowości i odpowiedzialności. Stworzenie programu wymaga, żeby pracowali wszyscy, a ktoś jeden może położyć cały spektakl. Ewa Pożarska, właścicielka szkoły tańca Rytm: – Taniec stał się czymś modnym. Już nie jest dla frajerów. Wypada znać klika kroków, jeśli chce się uchodzić za człowieka obytego.

P

Na oficjalnej stronie internetowej miasta Białystok jest napisane: „Polska stolica tańca, Polski Broadway – od kilku lat Białystok skutecznie pracuje na te tytuły. Ośmioro finalistów popularnego programu „You Can Dance” i dwóch tancerzy prezentujących się w programie „Mam talent” sprawiło, że na Białystok zwróciły się oczy wszystkich miłośników nowoczesnego tańca”. Niżej linki do trzech najpopularniejszych białostockich szkół: Fair Play Crew – wylęgarni telewizyjnych showmanów, znakomicie promujących Białystok, DanceOFFni – kuźni talentów z dewizą „praca u podstaw” i Akademii Szał, stawiającej na zespół, w porywach liczący sobie nawet 80 osób. Każda z tych szkół zaliczyła z mniejszym lub większym powodzeniem występy w telewizyjnym show. Ludzie z FPC, finaliści programu „You Can Dance” wyrośli na krajowych gwiazdorów. Istnieją na plotkarskich portalach internetowych – Roofiemu wyciągnięto, że zaczynał z discopolowym „Topless” – co najlepiej świadczy o tym, że szołbiznes ich pokochał.

Nie robiłabym takiego halo – Myślałam, że już wszystkim przeszła ta stolica tańca? – Karolina Garbacik z DanceOFFni gestem bierze to określenie w duży cudzysłów. – Białystok jest miastem, w którym dzieci tańczą i zawsze tańczyły, ale nie jesteśmy ewenementem. Silnym ośrodkiem jest też Opole, Poznań, Wrocław i Gdańsk. Jeśli chodzi o hip-hop to rzeczywiście Białystok jest w czołówce. Ale nie robiłabym z tego takiego halo, bo w Polsce taniec tak w ogóle, to dopiero raczkuje. I punktuje: taniec w szkołach jest, ale programy nauczania pozostawiają wiele do życzenia. O studiach nie ma co śnić. W Polsce nie ma żadnej szkoły wyższej, kształcącej

Fot. W. Oksztol

z Broadway

w kierunku tańca rozrywkowego, na Zachodzie jest ich mnóstwo. Jeśli chodzi o taniec współczesny – porwał się na to Śląski Teatr Tańca w Bytomiu i uruchomił wydział Aktor Teatru Tańca. Ale dostanie się tam graniczy z cudem, na 16 miejsc jest 100 chętnych. Z Białegostoku nie udało się na razie nikomu. Żeby być zawodowcem, trzeba skończyć szkołę, tak jak aktor czy muzyk. W Polsce zaś o tym, że ktoś może żyć z tańca, decyduje tylko uznanie środowiska. Nie przesadzajmy więc z tą stolicą. Mówi to osoba, do której na zajęcia trzeba zapisywać się z dużym wyprzedzeniem i przejść ostrą selekcję. Na szkolnym korytarzu trzy długie półki zastawione są pucharami i nagrodami. Garbacik: – Stolica to miejsce, w którym dzieją się rzeczy najważniejsze, centrum promieniujące na resztę kraju. Białystok ma ważne imprezy, ale nie najważniejsze. Tak jak Teatr Wielki może sobie pozwolić na zaproszenie Barysznikowa, tak stolicę tańca powinno być stać na Sashę Waltz (choreograf tańca współczesnego, twórczyni słynnych w świecie spektakli tanecznych – przyp. red.). Bytom czy Warszawa wydają na festiwale taneczne ogromne pieniądze. Może szansą jest budująca się opera? Bo poza pieniędzmi, nie ma też w Białymstoku sceny, na której mogłyby wystąpić profesjonalne zespoły. Gdyby udało nam się stworzyć takie miejsce, gdzie pojawiałyby się wielkie indywidualności, to ściągnęliby tu tancerze z całej Polski, choreografowie, krytycy tańca, fotografowie, całe środowisko.

Białystok mekką Wojtek Blaszko (Blacha), jeden z czwórki ojców założycieli Fair Play Crew nie ma najmniejszych wątpliwości, że Białystok jest dziś stolicą tańca.

– Sami wyrąbaliśmy sobie drogę na szczyty i dzisiaj jesteśmy rozpoznawalni w środowisku na całym świecie – mówi. Podaje przykłady imprez: Over The Top czy Versity Busters, które mają nie tylko ogólnopolski zasięg, ale światowy. Lekcje tańca, dostępne na stronie internetowej Fair Play ściągają sobie ludzie z całego świata: ze Stanów i Japonii. Białostoccy tancerze współpracują z Broadway Dance Center i ze szkołami w Londynie. To Fair Play zorganizował bitwę b-boyów, która weszła do historii: Ata (Finlandia) vs. Machine (USA). Od stycznia przygotowują wspólne pokazy razem ze słynnym Romeo Freedomem ze Stanów, który przyjechał do Białegostoku na trzy miesiące. To z godłem FPC na klacie wystąpił b-boy Kleju na światowej imprezie Red Bull BC One w Tokio (2010) i zaprezentował się tam godnie. Wiktor Klimaszewski, 13-latek z Białegostoku ze szkoły Fair Play został w zeszłym roku reprezentantem Polski na międzynarodowej, prestiżowej imprezie „IBE” w Holandii. – Zasponsorowaliśmy mu wyjazd – mówi Blacha. – Wygrał Afrykanin, ale wiem, że za kilka lat Wiktor nie będzie miał w Polsce konkurencji. Gdybyśmy jako nastolatki mieli takie warunki, to Białystok byłby dzisiaj mekką tańca.

Sami wyrąbaliśmy sobie drogę na szczyty i dzisiaj jesteśmy rozpoznawalni w środowisku na całym świecie.

Fot. W. Oksztol

Trzy linki

Obrazki

Zaczęło się w Grajewie Kolebką podlaskiego b-boyingu jest za to Grajewo. To tutaj 13-letni Wojtek Blaszko sprowadził się wraz z rodzicami ze Śląska. W pierwszy dzień w nowej szkole miał „wycieczkę” do Domu Kultury na występ zespołu tańca ludowego „Grajewianie”. Wychodząc zobaczył ćwiczącego samotnie chłopaka. Kręcił się na barkach. – Łau, to było coś, czego jeszcze nie widziałem – opowiada Blacha. – To był Cezary


| Dzień dobry Białystok |

| Społeczeństwo | ddb9

23 lutego 2011

Krukowski (Kruk). – Przychodziłem go oglądać, potem sam zacząłem próbować. Zaprzyjaźniliśmy się. Kruk uczył się z kasety video z filmem „Breat street”. Dostał ją od kogoś z zagranicy (wtedy nie było jeszcze internetu). Zaczynało się to trochę jak w Stanach, chodziliśmy na dyskoteki, robiliśmy koło, każdy wychodził na środek i dawał popis. Mało kto wie, że jedne z pierwszych polskich turniei „breakdance” odbywały się w Szczuczynie, 16 kilometrów od Grajewa. W ‘93 zaliczyłem pierwszy pojedynek. Kruk był już wymiataczem. Zobaczyłem, że ci z Polski są lepsi, że jest kogo gonić. W Domu Kultury nie mieliśmy jak ćwiczyć, bo zawsze na naszych treningach wypadały jakieś kiermasze, wystawy i nas gonili. Zaczęliśmy spotykać się w prywatnych domach. U mnie na podwórku rozkładałem gumoleum. Skręciłem sobie wtedy nogę. Wreszcie pojechaliśmy wraz z grupą WHSB na tournee po świecie. To była przygoda. Po prostu tańczyliśmy na ulicach, poznawaliśmy ludzi, łapaliśmy kontakty i uczyliśmy się. Bo to jest taniec ulicy. Niektórzy członkowie grupy załapali się do telewizyjnych programów. Tam uczyli się nowych styli: trochę jazzu, trochę klasyki. Przywozili nowe pomysły na choreografię, na lekcje, nawiązywali kontakty z tancerzami z innego środowiska. Przełomowym momentem był udział w przedstawieniu teatralnym „12 ławek”, pierwszym polskim hiphopowym spektaklu tanecznym.

Ciało w dyscyplinie, umysł w dyscyplinie Co drugi nastolatek, który zapisał się do szkoły tańca skrycie marzy, że uda mu się zrobić karierę na scenie. W Białymstoku na palcach ręki można policzyć zawodowych tancerzy, którzy dobrze zarabiają.

Fot. A. Chomicz

y’u Karolina Garbacik: – Można wybrać trzy ścieżki rozwoju: zostać instruktorem, choreografem lub zawodowym tancerzem. Pierwsza opcja jest najdostępniejsza, druga to taki pułap jak reżyser filmowy, czyli bardzo wąskie grono i bardzo niszowy rynek. I zawodowy tancerz – moim zdaniem najtrudniejsza droga – całe życie ciało w dyscyplinie, umysł w dyscyplinie. Mały rynek, ale jest szansa, że się będzie rozwijał. Karolina tańczy od 30 lat, zawodowo 18. Zaczęła w wieku pięciu lat, w ognisku baletowym. Była taka sama jak dzieci, które teraz trafiają do najmłodszych grup, ciągle tuptała przed lustrem, z czymś udającym mikrofon w ręce. W wieku 12 lat chciała rzucić taniec – kryzys związany z instruktorem, ale akurat zmienił się nauczyciel i została. Najwięcej nauczyła się jeżdżąc po warsztatach tanecznych w Polsce i Europie. W latach 90. szkół nie było, więc warsztaty były podstawą edukacji tanecznej, ale rujnowały kieszeń. Skończyła zarządzanie. Wtedy pojawił się dylemat: kierować firmą czy tańczyć? Wybrała taniec. Czy żałuje? Siedziałaby w biurze, po osiem godzin, potem wolny weekend, normalny urlop. Ale dopracowała się swojej szkoły. Kokosów z tego nie ma, ale wystarcza, i jest satysfakcja. No i radość, że się daje radość. I nadal coś odkrywa, teraz już nie jako tancerka, ale jako choreograf, nauczyciel. Jak to zważyć? – 23, 24 lata to zazwyczaj koniec kariery polskiego tancerza i trzeba się brać za jakieś poważne zajęcie, ale uparliśmy się, że w tym zostajemy – mówi Blacha. – Byliśmy w swojej działce pionierami, zaczęliśmy to ogarniać też biznesowo, tworzyć struktury. W pierwszej chwili myśleliśmy, co powiedzą koledzy z branży, czy to nie przypał iść w komercję, zarabiać na tańcu. Ale w końcu jak robimy to dobrze, to kto inny ma to robić jak nie my.

Przyznaje, że są okresy, kiedy mogą przebierać w ofertach, są też momenty zastoju. Topowy, wylansowany tancerz z FPC za kilkunastominutowy występ bierze około 5 tys. złotych (plus minus tysiąc). Mniej znany jedną piątą tego. – Jest szansa, że ci młodzi, którzy są teraz u nas, będą tańczyć zawodowo. Pracujemy nad tym, żeby stworzyć im takie miejsce. Mamy w planach autorskie projekty, o których na razie nie chciałbym mówić. Jesteśmy też agencją promującą i sprzedającą pokazy. Są też projekty, w które FPC wchodzi dla idei, bo warto: spektakle taneczne Morosophus i Metropolish czy Over The Top, jedna z ważniejszych imprez tanecznych w Polsce. Do niektórych muszą dołożyć, ale mają z tego radość.

Nie rzygamy drutem, tańczymy Bernadetta Ziółek, właścicielka Akademii Tańca Szał wahała się, zanim zdecydowała, że jej zespół wystąpi w „Mam talent”. Nie wiedziała, kogo wybrać. Postanowiła, że wystąpią wszyscy, 80 osób – młodsze grupy i tzw. muzeum, czyli tancerze po trzydziestce. Przygotowanie układu na tak dużą grupę to mordercza praca. Efekt był taki, że Kuba Wojewódzki orzekł: „Chyba jestem chory, bo podobają mi się matki, córki i wnuczki.” Najmłodsza uczestniczka show miała 7 lat, najstarsza 50. Ziółek podkreśla, że taniec ma też wymiar społeczny. Czasami na parkiecie matka z córką znajdą porozumienie, o które trudno im w domu. „Muzeum” stworzyły dzieci. Mamy przywoziły córki na próby i czekały na nie nudząc się. Pewnego dnia zaczęły wygłupiać się i naśladować to co robią dzieci i tak powstało „Muzeum”. Takie pokazy ośmieliły starsze grupy wiekowe. Dlatego coraz więcej dojrzałych –

przeważnie jednak kobiet – zapisuje się na zajęcia. Przy Danecoffni działa „Kolor Archeo”. Nazwa nawiązuje do wykopalisk. Bo jej matki założycielki czują się jak odkryte na nowo. Elżbieta Puczyńska dobiega 40 i jest zabieganą matką pracującą. Jej taneczna kariera miała następujący przebieg: od piątego roku życia – ognisko baletowe w Białymstoku, liceum – kurs tańca towarzyskiego u pana Onoszko (ówczesnego nauczyciela techniki, dzisiaj dyrektora VIII LO), studia – występy z Białostockim Teatrem Tańca. – Potem urodziłam córkę i byłam zajęta przez kolejnych 10 lat – opowiada Elżbieta. – Aż rok temu koleżanka zapytała, czy bym sobie nie potańczyła, bo zbiera się taka grupka. Świetnie było znowu poczuć mięśnie, ból po treningu, rozciągnąć się. Było to raczej relaksujące, trochę afro, trochę jazzu. Zebrało się 14 pań – dyrektorki, bizneswoman, sklepikarka, fryzjerka, przedszkolanka. W kwietniu miały pierwszy występ na „Międzynarodowym Dniu Tańca”. Niektóre panie pierwszy raz tańczyły przed publicznością. Ogromne obawy, niewiara w siebie. A tu bisy, młodzież je oklaskuje, kupuje. Niewiarę we własne siły pomógł im pokonać egzamin ich instruktorki – Magdaleny Surwiłło. Zdawała choreografię. Układ w wykonaniu „Kolor Archeo” był jej „pracą dyplomową”. W jury zasiadała Justyna Lichacy, wielki autorytet dla wszystkich wtajemniczonych. Oceniła pracę na „6”. – Wtedy pomyślałyśmy: a co tam, możemy wystąpić i w „Mam talent” – mówi Elżbieta. – W maju były eliminacje białostockie, w lipcu pojechałyśmy do Warszawy. Miałyśmy zaledwie pół roku stażu. Posypałyśmy się trochę na tej scenie, gorącej od reflektorów, stres też zrobił swoje. Jurorzy nie byli litościwi. Wojewódzki powiedział: „Potrzebujemy tu ludzi, którzy rzygają drutem kolczastym.” Nie rzygamy, tańczymy. Foremniak podsumowała, że jesteśmy niespełnione życiowo i zawodowo i dlatego przyjechałyśmy. Zabolało. Tym bardziej że jest wręcz odwrotnie – jestem spełniona i nareszcie mam czas, żeby zająć się tym, co sprawia mi frajdę. Nie przejęłyśmy się, tańczymy dalej.

Bez etykietki Elżbieta pracuje w kulturze, w BOK-u i wie, że taneczny Białystok to nie tylko bitwy b-boyów, mistrzowskie tytuły i lans w TV. W klubie Zenit starsze panie, z kwiatem za uchem falują w rytm tańca hula. W pracowni pewnego rzeźbiarza w Zawadach spotykają się fani latino. To oni wyczyniali cuda pod sceną podczas koncertu Lury w Białymstoku. W szkole kosmetologii jest para wykładowców, 50-latków, którzy jeżdżą po całej Polsce i tańczą tango. Iwona Dzierma prowadzi relaksujące zajęcia dla pań pod chmurką. 50-latki pod miejską fontanną tańczą w kole tańce etniczne: serbskie, tureckie, estońskie. W intencji, żeby Basi poszedł dobrze egzamin na prawo jazdy, żeby Ewa wyzdrowiała. Takie koło nieróżańcowe. Raisa Bondar ma 60 lat i mówi, że jak odważyła się zatańczyć w biały dzień pod fontanną, to teraz stać ją na wiele i zbiera na wycieczkę dookoła świata. A sierpniowa potańcówka w parku przy Pałacu Branickich? Dechy rzucone na wyschnięty staw, papierowe lampiony, prowizoryczna scena, kapela i tłumy ludzi. Na dechy weszło może 10 procent wszystkich, którzy przyszli. Trawa usłana kocami, koszyczki z wiktuałami. Klimat jak z przedwojnia. Elżbieta: – Z tej perspektywy etykietki – „stolica, nie stolica” – tracą znaczenie. |


ddb10 | Kultura |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |

Apetyt na życie ogromny

Z Andrzejem Strumiłłą rozmawia Bożena Bednarek

| „Dorobię się rzeczy solidnych” – tak pisał Pan w jednym z wierszy z tomu poetyckiego „Ja”. Dorobił się Pan w życiu rzeczy solidnych, Panie profesorze? Andrzej Strumiłło: To są pojęcia bardzo względne – solidność i wartość. Myślę, że sam proces, który prowadził mnie do rzeczy solidnych jest ważniejszy niż te rzeczy rzekomo solidne. Bo to wszystko jest dość ulotne. Ostatnia strofa wiersza o tym świadczy: śmierć byka i śmierć moja stanowi pewną jedność. Ten mój fotel – z solidnej skóry zresztą – i ja umieramy razem. | W tym wierszu wyraźnie pojawia się motyw drogi, wędrówki. – Tak… Wysiłku, drogi, aktywności. Dla mnie to bardzo ważne, aby być człowiekiem aktywnym. Pracować, działać, służyć. Oczywiście największą satysfakcję daje praca, która jest doceniona i potrzebna ludziom. Nuta egocentryczna, która zabrzmiała w tym wierszu, jest może i kompromitująca nieco, ale ona nie jest dla mnie charakterystyczna i właściwa. To nie jest życiorys mój ale taki ironiczny przyczynek do tego życiorysu.

Czasem zazdroszczę więźniom, którzy mają wikt i opierunek – ale też ciszę i spokój. | W tym wierszu pojawia się również kamienny kominek. Wokół Pana jest bardzo dużo kamieni. – O, na przykład dzisiaj przyjechałem z podróży po Łotwie i Litwie. Przywiozłem kamień z resztek fundamentu domu Piłsudskich w Zułowie. O, to ten, taki płaski. A ten strzelisty fragment skały to jest fragment Mount Everestu. Nie jest to szczyt, ale jest fragment masywu. A ten czarny, niech Pani dotknie jaki jest cudowny w dotyku, jest szlifowany przez wiatry. To fragment bazaltu, który został tak idealnie wypolerowany przez wiatr pustynny. Kolejny kamień jest równie piękny, choć zupełnie inny. Jest piękny przez zawartość poetycko-filozoficzną, bo to jest kamień z miejsca kremacji Ghandiego z Jamudi w Indiach, tam, gdzie spalono jego zwłoki i rozsypano prochy. W tym właśnie miejscu podniosłem ten owalny, jasny kamień i mam go w swoim zbiorze. Ale gdybym zaprowadził Panią do szafki z kamieniami, to można byłoby opowiadać o każdym z nich bardzo długo. Każdy kamień ma w sobie jakaś cząstkę, a nawet może szczególną cząstkę ducha je-

go Stwórcy, jego intencję, jego porządek. Kamień nie jest gadatliwy. On z reguły milczy. Potrafi mówić, ale mówi cicho, spokojnie. W przeciwieństwie do człowieka, który żyje znacznie krócej, ale mówi znacznie więcej i szybciej niż kamień. | Mówi się, że albo to my wybieramy miejsca w podróży albo też miejsca wybierają nas. – Różne są zdania co do tego, czy jesteśmy poddani przeznaczeniu. Kalwin wierzył w predestynację, a starożytni powiadali tak: „przeznaczenie poddającego się prowadzi a opierającego się wlecze”. Więc rozumne korzystanie z przypadków losu jednak nam w życiu pomaga i trzeba się nam jakoś umieć z tym pogodzić. Na przykład to miejsce tutaj – Maćkowa Ruda – zostało wybrane przeze mnie, ale stosownie do moich możliwości. Ja może chciałbym powrócić gdzieś na Białoruś, na Litwę, w końcu tam są moje korzenie. Urodziłem się w Wilnie i młodość spędziłem na Ziemi Wileńskiej i bardzo pięknej Ziemi Nowogródzkiej. Ale ciążyłem przecież tu, do krańca północno-wschodnie-

go Polski i dlatego to miejsce wybrałem. A czy miejsce mnie wybrało? Może też wybrało, dzięki temu, że miało pewne cechy, których ja poszukiwałem. Czyli był wzajemny związek miedzy miejscem a moimi potrzebami. Po moim pobycie w Nowym Jorku mogłoby się wydawać, że to miejsce w Maćkowej Rudzie jest oddalone od świata i mogę się tu czuć wyobcowany. Nie czuję się wyobcowany. Ostatnio na moim podwórku było pięćset osób, przyjechały obejrzeć spektakl „Drzewo” według prozy Wiesława Myśliwskiego, przygotowany przez artystów scen warszawskich. Czasami więc świat przyjeżdża do mnie. A ja jestem w środku świata i mam też świat wewnętrzny, jedno przepływa w drugie. Nie mogę narzekać. A widzi przecież Pani sama jak tu pięknie. | Tom poetycki, pięknie ilustrowany Pana ręką nosi tytuł „Ja” – Ten krótki i lapidarny tytuł wymyśliłem jako znak graficzny, który łączy się z dziennikami „Factum Est”. To jest brutalne graficznie a jednocześnie w pewien sposób wysmakowane. Potem miałem nawet wyrzuty sumienia, że to może być poczytane jako znak megalomanii, egocentryzmu, egotyzmu. Ale na szczęście trafił mi w ręce taki esej Zygmunta Krasińskiego. I tam czytam określenie poezji: Poezja to ja wobec Boga.


| Dzień dobry Białystok |

| Kultura | ddb11

23 lutego 2011

I wtedy kamień mi spadł z serca. Pomyślałem sobie: no, w porządku, skoro taki wielki poeta tak powiedział, to ja mogę powtórzyć. | W pamiętnikach „Factum est” mówi Pan, że jest troszkę utrudzony wędrówką. – Jestem już utrudzony, ale jeszcze nie tak strasznie. Ja, proszę Pani, jestem już w dziewiątym krzyżyku aktywnego życia, bez urlopu, bez odpoczynków. Ja nawet jednego dnia nie spędziłem w sanatorium czy na urlopie. Cały czas pracowałem, zmieniając tylko rodzaj pracy z umysłowej na fizyczną i odwrotnie. | Ciężko było z Panem profesorem się umówić. Kalendarz wypełniony po brzegi. Spotkania, wyjazdy, wystawy, spektakle, konferencje, otwarcia, sympozja. A w Pana pamiętnikach znalazłam taką deklarację : „Nie planuję już podróży. W życiu jest czas na wędrówkę, ale trzeba uważać, by podróż nie stała się ucieczką (...). Świadomie zderzyłem dwie wielkie cywilizacje: starej Azji i nowej Ameryki i postanowiłem już nigdzie więcej nie jechać”. – Tak jest, mój czas od zawsze jest zapełniony. No i nadal wyjeżdżam. Jednak nie mogę mówić o zmęczeniu. Nie mogę powiedzieć, że się nasyciłem. Apetyt mam na życie ogromny i świat mnie interesuje. Najlepszym dowodem jest to, że dałem się sprowokować i pojechać do Letlandii, gdzieś tam w okolice bitwy pod Kircholmem, czy oglądać wschodnie krańce Łotwy, gdzie znaleźliśmy bardzo wzruszające miejsce. Katolicki kościół dominikanów zbudowany w 1730 roku prawdopodobnie przez dominikanów wileńskich. W tym czasie, kiedy budowano Sejny, tam w dalekiej północnej Łotwie też zbudowano kościół, który jest dziś parafialny, do którego przychodzą nieliczni miejscowi, starsi Polacy. Wszędzie widać ślady podróży i wędrówki. Wszędzie widać wiele śladów wspólnoty krwi i mentalności ludów Azji i Europy. Lub weźmy na przykład Litwinów, którzy są względnie starym narodem europejskim, ale przyszli gdzieś z Północy. Powinienem zużytkować ten ładunek wiedzy, doświadczeń, energii, który zgromadziłem. Gdyby mnie na przykład posadzono do więzienia na rok ale dano kartkę papieru i ołówek, to też miałbym co robić. Komfortowe warunki miałbym. Czasem zazdroszczę więźniom, którzy mają wikt i opierunek – ale też ciszę i spokój. | Czy jest ktoś, kto pomagał Panu w wędrówce? Kto był Pana przewodnikiem, mentorem? – Trudno mi powiedzieć. Wiele zawdzięczam swojej matce. Tak. Moja matka nie pracowała zawodowo, bardzo wiele czasu poświęciła dzieciom i mnie. Dom był zawsze ciepły, porządny, pełen miłej atmosfery, pracy. Na pewno matka jest moim pierwszym nauczycielem. Był też dyrektor szkoły w Lidzie, Sułczyn-Orkusz. On też był bardzo życzliwy wobec mnie i pożyczał mi takie specjalne książki, na przykład „Tysiąc metrów w głąb oceanu”, naukowe, przyrodnicze, które wykraczały poza program szkoły powszechnej. Nauczyciel niekoniecznie musi być bliski sercu jak matka. Ale mogę otrzymać od niego inną wielką korzyść w postaci wiedzy, porządku, stylu. Na pewno takim pierwszym nauczycielem sztuki dla mnie był prof. Władysław Strzemiński, ojciec awangardy polskiej, do którego, tak się szczęśliwie złożyło, trafiłem po wojnie. Dał mi najwięcej. Był zwolennikiem otwartego

modelu artysty wizualnego – to znaczy, że wszystkie sztuki wizualne stanowią pewną jedność. Media, czy środki wyrazu nie są tak istotne, istotny jest program, istotna jest zawartość wzrokowa i ładunek poetycki zawarty w tym oraz to, że można robić i pejzaże, i fotografię, i architekturę. Wszędzie można coś powiedzieć, jeżeli ma się coś do powiedzenia. Ja próbowałem różnych zawodów w sztukach wizualnych, robiłem scenografię, ilustracje, fotografie, rzeźbę, rysunek reportażowy i malarstwo, wystawiennictwo, sztukę książki. | Czy jest Pan pielgrzymem, Panie profesorze? – Jestem pielgrzymem. Ostatnio nawet przeczytałem „Księgę Pielgrzymstwa” Adama Mickiewicza i pomyślałem sobie, że to literatura, która mnie dotyczy. Podróżuję po Azji od roku 1954 roku. Byłem jedenaście razy w Indiach, cztery razy w Chinach, cztery razy w Nepalu. Przeszedłem cały Nepal od granicy Indii do granicy Tybetu i z powrotem. Byłem w dwóch wyprawach wysokogórskich. Byłem cztery razy w Wietnamie, dwa razy również w czasie działań frontowych. Byłem na 17. równoleżniku na froncie amerykańskim oraz na froncie chińskim. Byłem też w Mongolii, na wyprawie do Ałtaju. Polowałem na dalekim wschodzie Syberii, między rzeką Usuri a Pacyfikiem. Bywałem w Kazachstanie, Turcji, Syrii, Tajlandii, Japonii. Byłem też dwa lata na Manhattanie. Zrobiłem 11 tysięcy zdjęć i muszę powiedzieć, że tu, w Maćkowej Rudzie, jest największe archiwum zdjęć Nowego Jorku z ubiegłego wieku w Polsce. A i Amerykanie też takich zdjęć nie mają. Podróże dały mi bardzo wiele. Jedna z najważniejszych – to pierwsza wielka podróż w 1954 roku i spotkanie z umierającym wtedy chińskim artystą, który pokazał mi tajniki malarstwa tuszowego. Zacząłem to z upodobaniem robić. To może też wpłynęło znacznie na mój rysunek. Ale muszę też Pani powiedzieć wyraźnie – wyczerpałem już limit podróży na moje | życie.

Andrzej Strumiłło – malarz, grafik, rzeźbiarz, fotografik, wykonuje ilustracje, projektuje książki, scenografie. Pisze książki o przyrodzie i kulturze (m.in. Nepalu) oraz wiersze. Autor pamiętników „Factum est” oraz tomu poetyckiego „Ja”. Laureat wielu polskich i międzynarodowych nagród twórczych. Honorowy Ambasador Województwa Podlaskiego. Mieszka w Maćkowej Rudzie nad rzeką Czarna Hańcza na Suwalszczyźnie. Miłośnik przyrody, hodowca koni arabskich. |

Skromna chłopska epopeja

Dominik Sołowiej

Autor „Opowieści z Chruściela” to postać interesująca, nie tylko z powodu literackiej aktywności. Kiełczewski to pracownik naukowy Uniwersytetu w Białymstoku i Wyższej Szkoły Administracji Publicznej, specjalizujący się w ekologii i ekonomii (koncepcja zrównoważonego rozwoju). rowadzi audycję radiową, redaguje kwartalnik „Optimum. Studia ekonomiczne”. Był długoletnim redaktorem pisma „Kartki”. Na swoim koncie ma dwa tomy poezji oraz opowiadania o Chruścielu, publikowane pod pseudonimem Dzwonka Chruszczuk. Teraz teksty te, w nieco zmienionej formie, ukazały się zebrane w jednym tomie. O czym są „Opowieści z Chruściela”? Mówiąc w skrócie: o chłopskiej egzystencji, o błahych i jednocześnie bardzo poważnych sprawach. Tom otwiera opowiadanie „O tym, jak w Chruścielu nową szkołę postawili”. Bo szkoła musi być – to nie ulega wątpliwości. A więc przyjechali do Chruściela przedstawiciele partii (oczywiście czarną wołgą), aby wręczyć nominację na dyrektora szkoły Szczepanowi Śmigielowi. Przypieczętowano ten akt potężną dawką samogonu. Nazajutrz nowy menedżer przystąpił do realizacji projektu. Znalazła się wnet sprawna ekipa budowlańców, która budynek wyszykowała, ale nieco krzywy, opacznie postawiony, ze szparami i pęknięciami. Szczepana dopadła zgryzota, więc mężczyzna szybko pożegnał się z życiem. A szkoła, raz postawiona, działać musi. Dlatego i opowiadanie toczy się dalej. Kiełczewski serwuje nam więc przezabawną opowieść o wiejskiej edukacji, której nie powstydziłby się autor „Konopielki”: „Nowego kierownika szukać trzeba było – mówi narrator. – A kto na taki chruścielski wysranów z własnej woli przyjedzie, niechby i rządzić? Bo Chruściel zadupiem strasznym był. Bez asfaltu. Bez miejsca na mapie. Bez kościoła. Autobusu. Bez klubu prasy i książki

P

»Ruch« nawet.” Mimo wszystko, jakoś się udało. W innych opowiadaniach mieszkańcy Chruściela, zaniepokojeni niskim poziomem życia kulturalnego na wsi, organizują zabawę, na której mają być zebrane pieniądze na remont szkoły. Cóż z tego, skoro dochodzi do pijaństwa, walki na noże i podpalenia stodoły. W tym samym tonie napisana została historia o tym, jak do Chruściela przyjechało kino, a jego organizator, nomen omen, Hoffman, puszczał filmy o Panu Wołodyjowskim, co dało mu pretekst do miłosnych podbojów (jak na wybitnego reżysera z krwi i kości przystało). Ale nie tylko typowe polskie kino królowało w Chruścielu: „W szkole drugi film się akurat zaczął. I jak na złość o babie w ciąży, co się jej zdawało, że ją sam szatan zapłodnił. Latała po domu i po mieście, i wszystkim powtarzała, że dziecko diabłem będzie. Toż to tak, jak moja stara, nagle Śmigiel znad rzeki wrzasnął, moja też cały czas gadała, że potwora urodzi, nic robić nie chciała, tylko beczała po kątach”. Opowiadania Kiełczewskiego to prezentacja mikroświata, w którym znajdziemy uniwersalne, społeczne procesy, przykrojone na miarę typowych ludzi, z ich wadami, problemami i potrzebami. Bo nie tylko dowcip pojawia się w książce. Jest także śmierć, z którą jakoś trzeba się pogodzić; są też narodziny, do których trzeba się przygotować, uporządkować, wewnętrznie przebudować. Jest świat wiejski, trochę archaiczny, sprzed 20-30 lat, i świat nowoczesny, który wdziera się w każdy zakątek wiejskiej chałupy: do kuchni, obory i sypialni. Jak sobie z tym wszystkim poradzić? Śmiać się, oburzać, a może, zwyczajnie, sięgnąć po gorzałkę? To problemy tylko z pozoru banalne. Bo dla mieszkańców Chruściela (a może i dla nas?) urastają do rangi spraw fundamentalnych. Na pewno znaczącym dodatkiem do książki są kapitalne rysunki Jerzego Łazewskiego, aktora i malarza, który do opowieści z Chruściela podszedł z lekkością, swoje rysunki szpikując humorem, ironią, sarkazmem, a więc wszystkim tym, co powinno znaleźć się w dobrej książkowej ilustracji, która nie tylko ma potwierdzać tekst, ale nawiązywać z nim twórczy dialog. Z całą pewnością „Opowieści z Chruściela” to powrót do najlepszych, konopielko| wych tradycji literackich.


ddb12 | Kultura |

23 lutego 2011

Zaloguj się do teatru

ego autorami są ludzie z Białegostoku, którzy na co dzień profesjonalnie zajmują się dźwiękiem, słowem i obrazem: Andrzej Brański, Łukasz Krysiewicz oraz Roman Wasiluk. Projektem „Tylkoteatr.com” zainteresował się m. in. Białostocki Teatr Lalek i Teatr Wierszalin z Supraśla. Mimo że socjolodzy i medioznawcy jednoznacznie twierdzą, że dzisiejsza kultura to zjawisko zdominowane przede wszystkim przez telewizję i internet, współczesny teatr ma się całkiem dobrze. Co rusz znani warszawscy celebryci zakładają teatry, widząc w tym źródło (chociażby niewielkich) zysków oraz przyczynek do sławy. A u nas o popularności sztuki scenicznej niech świadczą krajowe i międzynarodowe sukcesy Białostockiego Teatru Lalek, pełne widownie w Teatrze Dramatycznym oraz światowa sława an-

Zanim Brański, Piesiewicz i Wasiluk stworzyli stronę www.tylkoteatr.com, rejestrowali dla Białostockiego Teatru Lalek grane przez niego przedstawienia. Wtedy też doszli do wniosku, że jakość nagrań jest na tyle dobra, iż można je pokazywać szerszej publiczności. Każdy spektakl był bowiem zapisywany za pomocą dwóch i więcej kamer (czasami dwukrotnie) oraz przy pomocy kilku mikrofonów. Dzięki temu widz korzystający z nagrania telewizyjnego miał możliwość dostrzeżenia unikalnych szczegółów dotyczących gry aktorskiej, detalu scenograficznego lub ruchu marionetek. Wystarczyło te nagrania zamieścić w internecie. Już dziś na stronie tylkoteatr.com możemy obejrzeć przedstawień „Chopin - impresja” Białostockiego Teatru Lalek oraz zapowiedź „Kopciuszka”. Marek Waszkiel, dyrektor Białostockiego Teatru Lalek, twierdzi, że pomysł jest rewelacyjny: – Jestem historykiem teatru, w związku z tym wyobrażam sobie, że jeśli któregoś dnia będziemy mieli na stronie możliwość oglądania spektakli archiwalnych, to wortal może być dla ludzi interesujących się teatrem nieocenionym źródłem informacji. I nie mam żadnych złudzeń, że powinniśmy dawać na stronę pełne spektakle. Bo dla tych, którzy teatr kochają, będzie to zachęta do odwiedzenia realnego miejsca. Publicz-

tropologicznego Teatru Wierszalin, kierowanego przez Piotra Tomaszuka (zachowajmy jednak właściwe proporcje: dziś nie każdy teatr ma szansę się utrzymać na odpowiednim poziomie, czego dowodem są problemy finansowe niektórych znanych polskich instytucji, chociażby Teatru Polonia Krystyny Jandy). To zainteresowanie próbują wykorzystać twórcy wortalu „Tylkoteatr.com”. Warto więc zadać pytanie: czy pojawienie się wirtualnego teatru będzie przysłowiowym gwoździem do trumny dla klasycznej instytucji, która zawsze liczyła na hojność państwa i zainteresowanie społeczeństwa? Czy internet odbierze teatrowi widza, a może wprost przeciwnie: zachęci internautów do osobistej wizyty w przybytku Melpomeny? To pokaże najbliższa przyszłość. Już teraz można z całą pewnością stwierdzić, że znajdą się setki tych, którzy w zaciszu swojego domu zechcą obejrzeć dobre przedstawienie, zarejestrowane z najwyższą dbałością o szczegół.

ność teatralna zawsze jest bardzo mała. W porównaniu do publiczności telewizyjnej są to promile, dlatego nie sądzę, że stracimy publiczność, która do teatru przychodzi. Właśnie w tę stronę zamierzają iść autorzy projektu. – Chcemy, żeby spektakle, które zniknęły z teatralnych afiszów, żyły nadal – mówi Andrzej Brański. – Zapraszamy również tych, którzy dysponują przedstawieniami zwolnionymi z praw autorskich. Twórcy wortalu mają dalekosiężne plany. Chcą tłumaczyć spektakle na angielski, rosyjski i esperanto, ale nie wykluczają również innych języków. Chcą wprowadzić napisy w języku polskim dla ludzi z dysfunkcją słuchu. Mają wsparcie Teatru Wierszalin, Teatru Dramatycznego w Białymstoku, Teatru Lalki i Aktora w Łomży i Teatru Pogranicze z Sejn. Dodatkowy cel to promocja teatrów amatorskich, które z przyczyn budżetowych nie mogą pozwolić sobie na profesjonalną reklamę. Są więc duże szanse, że | ich pomysł odniesie sukces.

Dominik Sołowiej

Ruszył pierwszy polski wortal teatralny, na którym można obejrzeć fragmenty lub całość spektakli. I nie zapłacić za to ani złotówki.

Fot. Archiwum BTL

J

| Dzień dobry Białystok |

Życie to blues Konrad Sikora

Blues to taka dziwna muzyka. Jedni jej nie znoszą, inni uwielbiają. Ale nikt nie może być wobec niej obojętny. Kiedy wpadniemy w jego objęcia, świat się zmienia. Czasami zmienia się również życie. Przekonał się o tym Sławek Pyrko, który niedawno wydał swój debiutancki album „Jazda próbna”.

ławek należy do tej grupy białostockich fanów bluesa, którzy nie tylko go słuchają, ale również grają. Przez wiele lat pojawiał się na jam sessions, w końcu zaczął pojawiać się również na scenie, choćby m.in. wspólnie z Kasą Chorych. Jego „Sljedzik blues” stał się hejnałem obchodów Roku Bluesa w Białymstoku. Cały czas było to jednak hobby. Aż nadszedł moment kiedy poznał Olka Olejnika, muzyka z Kalisza. – Było to przypadkowe spotkanie dwóch facetów na festiwalu w Suwałkach. Przegadaliśmy pół nocy o tym co nas łączy i co można jeszcze stworzyć ku uciesze takich samych ludzi jak my. Otrzymałem propozycję nagrania wspólnej płyty. Sprawdziła się stara prawda, którą uświadamiam wielu młodym ludziom – wszystko zaczyna się od myśli, potem myśli przeistaczają się w słowa, które owocują czynami. Życie to blues. Blues to według mnie nadzieja,a nie narzekanie na swój los. Jestem z natury pozytywnie usposobiony do życia i muzyka bluesowa mnie w tym umacnia – przyznaje Sławek. Album „Jazda próbna” nagrywali osobno. Sławek swoje partie rejestrował w Białymstoku, a Olek w Kaliszu. Praca poszła im bardzo sprawnie. A co najważniejsze, udało się zachować tak ważną w bluesie spontaniczność i pozytywną energię. Miłość do tej muzyki wreszcie zaowocowała. – Zawsze od czegoś trzeba zacząć. Nawet najgorszy grajek musi zagrać swój pierwszy koncert i nagrać materiał na jakieś wydawnictwo. Ja co prawda zarejestrowałem z grupą FBI materiał na minialbum, ale ze względów organizacyjno-technicznych zapewne pozostanie on wyłącznie w archiwum. Natomiast „Jazda próbna”, jak sama nazwa wskazuje jest początkiem nowej muzycznej, komercyjnej, drogi . Jak się okazuje był to również początek nowej życiowej drogi. Sławek postanowił zrezygnować z pracy, aby móc poświęcić się graniu bluesa. Zamienił etat na los bluesmana. To odważna decyzja, ale jak twierdzi, była bardzo przemyślana i na pewno jej nie żałuje. – Jak każda zmiana rodzi nowe wyzwania, tak i ta dała mi naukę o podejściu do niektórych spraw. Nie da się stwierdzić czy jest gorzej czy lepiej. Jest inaczej. Czy gdzieś jest napisane, że całe życie musimy robić to samo? Teraz robię to i prowadzę po prostu inne życie. Życie muzyka. Życie w trasie, złożone ze spotkań z wieloma ludźmi

S

i z pokusami. Do tego potrzeba zdrowego podejścia. Ja chyba takie mam. Poza tym całyczas się uczę. Ze wszystkiego staram się wyciągać wnioski – przyznaje wprost. Sławek, mając już blisko pięćdziesiątkę na karku wierzy, że jego obecna działalność ma sens i może być podpowiedzią dla ludzi młodszych. W ramach specjalnych zajęć edukacyjnych spotyka się z tzw. „trudną młodzieżą” i ludźmi, którzy mieli problemy związane z narkotykami. Stara im się pokazać, że do bycia szczęśliwym nie potrzeba niszczących życie i zdrowie substancji. Ze w życiu ważna jest pasja. – Mam nadzieję, że młodzi ludzie odbierają mnie pozytywnie. I nie chodzi tu tylko o muzykę i teksty utworów. Według mnie wiele zła dzieje się w sferze mentalnej dzisiejszej młodzieży. Chodzi tu o podejście nastolatków do siebie i swego zdrowia. Narkotyki, dopalacze, wynaturzony seksualizm, przemoc i agresja. Postawa młodzieży wielokrotnie mnie zaskakuje. Widzę jak podatni są na manipulację, jak ulegają wpływom środowiska. W tej kwestii będę chciał pracować z młodzieżą i nie tylko. Wierzę w ludzi i to mnie motywuje do tego rodzaju działania – dodaje. Słynne przysłowie mówi, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. W przypadku białostockiego harmonijkarza sprawdza się całkowicie. Choć od premiery płyty minęło zaledwie kilka miesięcy to już ma gotowy materiał na następną. Znów przygotowuje ją wspólnie z Olkiem. Tym razem zatytułowana będzie „Gaz do dechy”. W międzyczasie zdołał również wziąć udział w nagraniu albumu z kolędami i pastorałkami w wersjach bluesowych. Oprócz tego szykuje jeszcze swoje autorskie dzieło. – Będą to raczej autorskie ballady o życiu i jego wszelakich objawach. Bluesik jeden czy dwa na pewno też się znajdzie. Mam nadzieję, że mieszanka spokojnych ballad i humorystycznych pastiszy znanych motywów bluesowych spodoba się słuchaczom. Może to się wyda dziwne, ale facetem, któremu oddaję w ten sposób hołd jest Włodzimierz Wysocki z jego prześmiewczym podejściem do niektórych aspektów życia. Chciałbym zrobić coś, co przypomni charakter jego specyficznej karykatury czasów, w których przyszło mu żyć. Opisać tekstem w stylu Wysockiego to co się dzieje wokół mnie – z gitarą, harmoszką i z chrypką w głosie – taki mam plan – kończy. |


| Dzień dobry Białystok |

23 lutego 2011

| Porady | ddb13

Życie zaczyna się po pięćdziesiątce Współczesna pięćdziesięciolatka jest aktywną kobietą, uprawia sport, dba o siebie i zdrowo się odżywia. Śledzi najmodniejsze trendy, surfując w internecie. Z wdziękiem prezentuje się w zmysłowej czerwonej sukni, angielskim kostiumie czy sportowym dresie i adidasach. ozpoczyna dzień zdrowym posiłkiem. Wie doskonale, że to, co znajdzie się na porannym talerzu ma niebagatelny wpływ na cały dzień. Śniadanie bowiem jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia i stanowi aż 30 procent naszego dziennego zapotrzebowania energetycznego. Dlatego seniorka dba, by było lekkie, a jednocześnie bogate w składniki odżywcze: białka, witaminy i węglowodany. Aby przestrzegać odpowiednich dla siebie porcji żywieniowych, pomocna okaże się na pewno waga dietetyczna. Dzięki niej każda, dbająca o swoją linię i zdrowie kobieta, precyzyjnie zbada najważniejsze wartości odżywcze w pożywieniu (np. tłuszcz, sól, cholesterol, węglowodany, błonnik, białko i kalorie). Tak przemyślane śniadanie będzie źródłem siły i dobrego samopoczucia na cały dzień.

przed telewizorem przy ulubionym serialu. Ona nie boi się nowych technologii i z chęcią stosuje urządzenia do masażu i relaksacji. Wybór ma bardzo szeroki: od eleganckich masażerów do stóp, przez miękkie poduszki masujące po zaawansowane maty do kompleksowego masażu pleców. Dzięki takim urządzeniom aktywna seniorka może odprężyć się, rozluźnić bolące mięśnie i szybciej się zregenerować. Wysokiej jakości produkty mają dodatkowo opcję podgrzewania, co pozwala łatwiej osiągnąć relaksujący efekt i szybciej przygotować się na wieczorne atrakcje.

R

Lady in red A wieczorem? Na parkiecie jest gwiazdą. Dumnie prezentuje się w tańcu, sprawnie wykonując poszczególne przejścia, figury i kroki. Oto współczesna babcia, tańcząca dostojne tango. Czarny kwiat we włosach i czerwona sukienka doskonale oddają charakter tańca, eksponując walory tancerki. Niektórzy uważają, że ognista czerwień starszym paniom nie przystoi. Nic bardziej mylnego. To barwa przeznaczona przede wszystkim dla osób dojrzałych. Znakomicie podkreśla urodę. Kobiety w każdym wieku mogą wyglądać atrakcyjnie między innymi dzięki odpowiednio dobranej kreacji.

Trendsetterka 50+ Po zdrowym poranku pani pełna energii rozpoczyna aktywny dzień. Zamiast windy wybiera schody. Przejażdżkę autobusem zastępuje długim spacerem. Po drodze zagląda do kilku sklepów. Z pewnością nie oprze się, by kupić sobie jakiś drobiazg. Jest przecież kobietą świadomą swojego piękna i dbającą o wygląd. To prawdziwa elegantka, która lubi wędrować po butikach w galerii handlowej. – Dzisiaj seniorki niejednokrotnie możemy nazwać ikonami mody, uważnie śledzącymi najnowsze trendy. Starannie dobierają poszczególne części garderoby, tworząc oryginalne stylizacje. Śmiało zestawiają różne kolory i fasony – mówi Dorota Sikorska, stylistka. – Starsza pani nie jest już jedynie babcią w bujanym fotelu i haftowanym fartuszku. To dojrzała i modna kobieta o wielu twarzach: wystrojona jak królowa angielska w elegancki, dobrze skrojony kostium czy obachana w sportowym dresie – czyli japońska superbabcia ćwicząca jogę w parku. Często najmodniejsze wzory swoich strojów wyszukuje, surfując w nternecie, a zakupy online nie są dla niej żadną tajemnicą.

| Porada | Masz pięćdziesiąt lat – już teraz zaplanuj swoje życie na emeryturze

Relaksująca sjesta Po intensywnych zakupach, pożywnym obiedzie czas na chwilę wytchnienia. Sjesta jest idealnym rozwiązaniem, by aktywna kobieta nabrała sił i energii na kolejne godziny pracy. Relaks bowiem sprzyja zdrowiu i dobrej kondycji psychofizyczne. Mimo aktywnego stylu życia, współczesna pięćdziesięciolatka najlepiej wypoczywa w domu. Jednak odpoczynek jest dla niej czymś więcej niż krótką drzemką, czy chwilą

Nowoczesna kobieta 50+ ma piękny, zdrowy uśmiech, modną fryzurkę i chętnie korzysta z nowinek technicznych – nie tylko w kuchni.

Moment przejścia na emeryturę to przedziwny okres w życiu. Z pozoru wydaje się, że panujesz nad wszystkim. Nie przejawiasz zbyt wielu obaw. Nie dyskutujesz nadmiernie z rodziną i przyjaciółmi o tym, co emerytura dla Ciebie oznacza, co będziesz robić, czym wypełnisz swoje dni. Bo na pierwszy rzut oka to wszystko jest oczywiste. Jednak wiele osób – a szczególnie kobiet – gdzieś w głębi odczuwa strach, czasami nawet panikę. „Co ja będę robić? Będę zupełnie bezużyteczna. Utknę w domu. Stracę kontakt ze światem.” – to często artykułowane przez panie obawy. A przecież wcale nie musi tak być. Aktywny i zdrowy styl życia, niepoddawanie się złym nastrojom i nieuleganie stereotypom typu „babcia w bamboszach” to najprostsza recepta na utrzymanie dobrej formy fizycznej i psychicznej przez długie lata. |

|


ddb14 | Reklama |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |


| Dzień dobry Białystok |

| Felietony | ddb15

23 lutego 2011

| Ślady (nie)zatarte |

Fot. M. Kość

Henryk Wilk – architekt, grafik, dziennikarz. Był twórcą fascynującej kolekcji rysunków Białegostoku lat minionych. Dzisiaj powędrujemy jego śladami.

| Listy z Białego | Wiesław Szymański Radio Białystok

rogi Marku, Jako mieszkaniec centralnej Polski pewno nie wiesz, że miasto nad rzeką Białą od lat żyje w cieniu klątwy i w blasku legendy. Tak naprawdę nikt dokładnie nie wie, kto i kiedy rzucił na Miasto ową klątwę, jaka była czy jest jej treść, jaką ma moc i na jak długo, ale wszyscy od lat powtarzają jak mantrę: – tu się nie da nic zrobić, to miasto bez przyszłości, żeby cokolwiek w życiu osiągnąć trzeba z Białego Miasteczka wyjechać. Po czym następuje długa lista nazwisk tych, którym w akcie prawdziwego bohaterstwa udało się ciężar klątwy z ramion i z serca zrzucić i wyjechali. O tym jak różnie ułożyły się ich losy, że nie zawsze szli drogą usłaną różami przy aplauzie tysięcznej publiki – wieść gminna nie mówi wiele. O tych, którzy po latach wracali po cichu, z dala od aplauzów i świateł sceny – nie mówi nic. A cóż to za legenda – zapytasz – rozsiewa nad Miasteczkiem blask godny betlejemskiej gwiazdy, albo loga Wschodzącego ponad inne miasta? Zaprawdę – możliwym jest, że przez tyle lat ciągle nas oświeca blask „Kontrastów”, „Klubu Siedmiu” i Empiku ? A może Festiwalu Muzyki i Poezji? Wierzyć się nie chce, że może to wciąż być gwiazda Janusza Laskowskiego? Naprawdę przez wszystkie te lata, zapytasz, nie rozbłysła żadna supernowa? Nie zapaliło się słoneczko choćby? Może choć jakiś ogieniek sztuczny? Nic?

D

„Już nigdy – śpiewa Bogusław Linda – wódka nie będzie tak zimna i taka pożywna”. I trudno odmówić mu racji – już nikt nigdy nie stworzy w Białym Miasteczku zespołu na miarę „Kontrastów”. Pardon, a co to znaczy – „na miarę”? Miara to niby co? – sytuacja ogólna, stopa życiowa, średnia płaca, liczba kupionych nowych samochodów i odwrotnie do niej proporcjonalna liczba kupionych książek? Na tyle, na ile pozwoliła władza – wtedy. A dziś ? Na tyle, na ile pozwala ekonomia? Czy na tyle, na ile wystarczy pieniędzy z unijnych programów, grantów i funduszy, z których – dziwnym trafem – najlepiej się żyje ludziom zarządzającym tymi funduszami? W polskich realiach XXI wieku nie uda się założyć czegoś na miarę „Klubu Siedmiu”, bo każdy – od szatniarza po reżysera – pyta na początek o kasę! Kasa, Misiu, kasa. Znacie? Znamy. Jako mieszkaniec centralnej Polski, która oddala się od Białego każdym kilometrem niezbudowanej drogi – zapytasz – jak długo chcemy tu, w Białym Miasteczku, ponoć najprzyjemniejszym do życia Miejscu Według Rankingu, bytować na granicy legendy i klątwy, w blasku i cieniu jednocześnie? (Nie powiedziałeś, zauważyłem – „na pograniczu” – tylko na granicy, z pewnością dlatego, że słowo pogranicze tak się wyświechtało, wypustoszało wewnętrznie i spowszedniało, że znaczy dziś tyle, ile znaczy). Masz rację, powinienem wziąć kartkę, usiąść i zapisać wszystkie argumenty przemawiające za życiem w legendzie po prawej, a za życiem w klątwie – po lewej stronie. I nie szukać miejsca pośrodku. Tak, dzięki, to dobry pomysł – wziąć nową kartkę, napisać na górze – Ja – i spisać wszystko, co chciałbym i co mogę w tym Miasteczku zrobić. | Dla siebie i dla Białego.

Oglądaj nas na antenie Telewizji Białystok http://www.youtube.com/watch?v=OjeWpwuXWrI

| Kolcem Skorpiona | Janka Werpachowska

ie ma we mnie kobiecej solidarności, niestety. Pewnie dlatego, że mam wyjątkowo małą odporność na głupotę i chamstwo. Kiedy obie te cechy występują jednocześnie – a to się zdarza bardzo często, widocznie sprawiedliwy Bóg uznał, że niektóre osobniki trzeba pokarać w dwójnasób – czuję się wobec takiego zjawiska kompletnie bezradna. Nie chciałabym, aby ktoś zrozumiał, że chamstwo i głupotę dostrzegam jedynie u kobiet. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym tak postrzegała swoich bliźnich. Chamstwo i głupota bowiem nie wybierają, w kogo wstąpią. Po prostu: są. Płeć nosiciela nie ma tu znaczenia. Niby poprawność polityczna obowiązująca w cywilizowanym świecie już nie wymaga ustępowania kobietom pierwszeństwa, ja jednak, jako osoba starej daty, będę się trzymać sprawdzonej kindersztuby. Panie przodem. Jest taka wybranka narodu – bo wszak wybrańcami narodu są wszyscy parlamentarzyści – której postać fascynuje mnie od dawna. Pani ma parcie na szkło i do mikrofonu, mam więc wiele okazji do wysłuchania jej wystąpień, które nawet w przypadku wywiadu – czyli dialogu – mają postać monologu. Oglądam, słucham i nie mogę wyjść z podziwu, że taka doza głupoty i chamstwa jeszcze jej nie zabiła. Politycznie, rzecz jasna. Podobno na Saskiej Kępie w Warszawie zrodziła się inicjatywa obywatelska w celu zmiany nazwy dzielnicy. Saska może zostać, byle nie Kępa, bo to nas kompromituje i rzuca cień na mieszkańców – twierdzą ponoć autorzy petycji. I nie przekonuje ich argument, że jest pewna różnica w pisowni ich Saskiej Kępy i nazwiska owej wybranki narodu. To żadna różnica – mówią. – Widać ją tylko w druku, a przecież teraz ponad połowa narodu nie czyta, tylko słucha. Co to za różnica: ę czy em. Posłanka owa ma zwyczaj wygłaszania najbardziej nieprawdopodobnych głupot to-

N

nem nieznoszącym sprzeciwu, pewna na 150 procent swoich racji. Niedawno jedną wypowiedzią w popularnym programie publicystycznym, oglądanym wieczorami masowo, bo nie każdy umie sam postawić kropkę nad i, posłanka zniweczyła trud tych wszystkich, którzy przekonują naród, że alkohol jest be. – Dla mnie każdy facet, który nie ma tęgiej głowy, nie jest facetem. Nie oszukujmy się, pani redaktor, żyjemy w kraju słowiańskim. Ręce i nogi opadają, że powtórzę za Marią Czubaszek jej ulubione powiedzenie, które przywołuje, gdy ma do czynienia z głupotą nie do pojęcia. Już widzę te nastoletnie pociechy płci męskiej rodziców będących partyjnymi towarzyszami złotoustej posłanki (lub tylko sympatykami), które w imię bycia facetem ze słowiańskiego kraju trenują za młodu dyscyplinę wymagającą posiadania tęgiego łba. I na nic prośby rodziców, na nic groźby pedagogów, lekarzy i terapeutów. Posłanka Betata K. pisana przez em powiedziała – a to się liczy. Wszak jakiejś idiotki nie zapraszaliby codziennie do licznych stacji radiowych, kanałów telewizyjnych i redakcji poważnych czasopism. Skorpionowi jadu nie brakuje, starczy na jeszcze jedno ukłucie – tym razem osobnik atakowany reprezentuje i płeć odmienną, i opcję polityczną inną. Chociaż wypowiedzi tego posła z partii rządzącej mogłyby sugerować, że siedzi on na ławie poselskiej obok posłanki Beaty K. – a może nawet jeszcze bardziej na prawo. Poseł proszony o komentarz do wygadywanych przez siebie głupot, zawsze mówi, że żartował. Na przykład: „A jaki kolor dzisiaj ubrała, kuźwa” – komentując wygląd koleżanki z komisji sejmowej. „Z gejami to dajmy sobie spokój, ale z lesbijkami... to chętnie bym popatrzył” – zapytany o stosunek do związków partnerskich. Nie sprecyzował, na co popatrzyłby w towarzystwie lesbijek. Niestety, poseł ma poważne problemy nie tylko z zachowaniem przynajmniej pozorów poprawności politycznej, ale też nie umie sformułować jednego poprawnego zdania w języku ojczystym. A wysłać go do europarlamentu na reedukację! Po angielsku | rzecz jasna.


ddb16 | Promocja |

23 lutego 2011

| Dzień dobry Białystok |


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.