21 minute read

Co po naszymu znaczy aaaaaa

Florianus

Co po naszymu znaczy aaaaaaaa!!!

Advertisement

Piotr Żyła

w końcu tak podskoczył, tak się wybił, że został mistrzem świata w skokach narciarskich na normalnej skoczni w oberstdorfie. a że to była tylko normalna, czyli raczej mała skocznia, a nie na przykład mamucia, jego wyczynu wcale nie umniejsza. sprawił narciarskiemu światu wielką niespodziankę, bo przed tegorocznymi, pandemicznymi mistrzostwami świata w oberstdorfi e nikt na niego nie stawiał. tym razem jednak piotr żyła przeskoczył nie tylko swoich konkurentów, ale też samego siebie. i rozległo się jego wielkie ...aaaaaaaaa!!!

Piotr Żyła to trochę dziwny, nie do końca zrozumiały fenomen. W swojej sportowej karierze skoczek z Wisły miał do tej pory raczej więcej porażek niż tryumfów. Do swojego życiowego sukcesu dochodził przez wiele lat, długo do niego dojrzewał. Przez lata uważało się, że to jest głównie looser, a tylko czasami lucky looser. Owszem, posiada wielki power, mocne nogi i dobre wybicie. Jednym słowem wielki potencjał, by zostać wybitnym skoczkiem narciarskim. Mógł się wybijać na mistrzostwo, ale miał charakter jokera, który jakby przekornie nie chce lub nie potrafi zająć odpowiedniej, oczekiwanej od niego pozycji, a przez to nie umie ze sobą dojść do ładu. Jest trochę dziki, nieprzewidywalny, niektórzy komentatorzy telewizyjni mówią nawet, że szalony. Są i tacy komentatorzy sportowi, co go nazywają świrem. Nigdy nie wiadomo, jak skoczy i co potem palnie w komentarzu przed mikrofonem. Kiedy mu skok nie wyjdzie, szczerzy się błazeńsko, choć śmiech jest w takiej chwili raczej nie na miejscu. A kiedy skok mu wyjdzie, szczerzy się jeszcze szerzej, robi miny, wrzeszczy aaaaaaaa!!! i wariuje ze szczęścia. Ludzie i media nie wiedzą, jak na to reagować, jego wesołkowatość i błazenada wprowadzają ich w zakłopotanie. Piotr Żyła jest dziki i dziwny zarazem. Dobrze to ujmuje gwarowe słowo dziwoki. To cieszyńskie słówko wywodzi się z języka czeskiego, gdzie divoky znaczy właśnie dziki. Żyła ma w sobie taką dzikość jak Czarna Wisełka pod Baranią Górą. A zarazem Pieter je dziwoki jak joker. Nosi go. Aby miał dobre noszenie nad skocznią musi się przedtem wyszczerzyć, wywrzeszczeć, wyszumieć. Ta wesołkowata dzikość jest potrzebna, by potem mógł się skoncentrować i spokojnie usiąść na platformie startowej.

Czasami śmiech to naturalna samoobrona organizmu przed spodziewaną groźną reakcją na dotkliwe wyróżnianie się, na porażkę i wynikający stąd stres, z którym nie umiemy sobie poradzić. Aby jakoś przetrwać swoje wpadki i porażki najlepiej obrócić je w żart, samego siebie wyśmiać i tak rozładować napięcie, odstresować się. Trzeba to, co złe i destruktywne, unieszkodliwić i oddalić wielkim śmiechem. Jak u Gombrowicza. Ale śmiech też bywa sztuczny i nerwowy. A właściwie nerwicowy. Wtedy jest jak listek figowy, co ma zasłonić ogromne psychiczne napięcie, bezradność, wielką tremę, rozpacz, strach. Piotr Żyła z trudem utrzymuje dłużej dobrą formę i nie udaje mu się dłużej równo skakać, bo jest za bardzo rozedrgany, roztrzepany. Power Piotra Żyły z trudem dawało się temperować i kolejni trenerzy kadry skoczków mieli z tym problem. Podobno trudno też było z nim się dogadać. Dogadywali się z nim tylko ci, co umieli godać po naszymu, trener i prezes Apoloniusz Tajner, co pochodzi z naszych stron, także Adam Małysz, starszy kolega i skromny arcymistrz, a teraz może też czeski trener Michal Doležal. I może łatwiej Żyle dogadać się z Doležalem niż z poprzednimi trenerami, bo czeski trener trochę rozumie po cieszyńsku, po naszymu, rozumie na przykład słowo dziwoki. To właśnie Małysz, słynny „orzeł z Wisły”, a teraz dyrektor Polskiego Związku Narciarskiego ds. skoków, zdradził, co miało jakoby decydujący wpływ na mistrzowski wynik Żyły w Oberstdorfie. Jego długa rozmowa z trenerem Doležalem w piątkowy wieczór przed sobotnim konkursem. Piotrek potrzebował się wygadać. Opowiedzieć, co się z nim tutaj dzieje. „Dodo” tłumaczył mu, że musi bardziej się skoncentrować i bardziej zaryzykować. Pogadali sobie i, jak widać, to dało efekt - relacjonował Małysz. Może ktoś tego Piotrka wreszcie cierpliwie wysłuchał, miał dla niego czas i to zadziałało. I chyba właśnie tu spoczywa sedno sprawy i tajemnica dziwokich zachowań nowego mistrza skoków narciarskich z Wisły. W problemach językowych. W tym, że to jest bardziej Pieter niż Piotr (a w dodatku drugie jego imię jest Paweł). I ten Pieter, skoncentrowany od ósmego roku życia na skokach narciarskich, umie mówić dobrze tylko po naszymu, w gwarze cieszyńskiej, bo w Cieszynie się urodził i w Beskidzie wyrastał. Ze swoimi pierwszymi trenerami też pewnie mówił po naszymu. Nie jest gładki językowo i biegły w centralnej telewizyjnej polszczyźnie jak prezes Tajner. Może Pieter nie był orłem w szkole, nie miał czasu na odrabianie zadań, ale wiedział od małego nad czym pracować, czemu ma się poświęcić i w jakiej dyscyplinie może coś osiągnąć. I na pewno tą dyscypliną nie był język polski i języki obce. Może w tych przedmiotach był trudniej wyuczalny i odsuwał je na dalszy plan, bo miał talent do skoków. A na skoczni się nie gada, tylko skacze. Tam rekompensował swoje niepowodzenia szkolne. Był jednak bezradny wobec swoich wielkich emocji. Co może łączyło się też z ewangelickim środowiskiem i luterańskim wychowaniem. Chęć zostania mistrzem skoków narciarskich w Wiśle, w XXI wieku po Małyszu, nie jest pewnie wśród tamtejszych chłopców niczym oryginalnym bez względu na przynależność wyznaniową. Jednak ewangelicy za bardzo swoich emocji nie uzewnętrzniają, nie są dziwocy, trzymają je w ryzach. Tak czy inaczej Pieter się wyróżniał. Zwłaszcza pod względem wybujałej emocjonalności. Ale skoczek narciarski musi być spokojny, skoncentrowany, zdyscyplinowany. To pewnie rodziło wielki wewnętrzny konflikt. Jak te wszystkie wielkie emocje z siebie wywalić, odwentylować napięcie, opanować się i skupić się na skoku? Tego też trzeba się nauczyć. Do wyrażenia największych emocji jednak nie trzeba wielkiego zasobu słów, skomplikowanej gramatyki czy poetyckiego stylu. Starczy je wywrzeszczeć. Jak w praktyce buddyzmu zen. Starczy najprostsze, wielkie

Zdjęcia depositphotos.com

aaaaaaaa!!! A co to aaaaaaaa!!! znaczy zależy od kontekstu, modulacji głosu, a także od tego, czy towarzyszy mu śmiech i roziskrzone, jasne oczy, czy też szloch i łzy jak u niemowląt. Bezpośrednio po swoim tryumfie w Oberstdorfie w wywiadach dla niemieckich i austriackich stacji telewizyjnych Pieter też głównie ryczał aaaaaaa!!! Oni to sobie po swojemu przetłumaczą, tłumaczył potem Pieter. I miał rację. Sportowcy nie są od tego, by gadać, wymądrzać się i w subtelny sposób wyrażać swoje uczucia, ale od tego by bić rekordy i zdobywać mistrzowskie tytuły. I właśnie tak tworzyć wielkie, powszechne, pozytywne emocje. Ich język często bywa dziwoki i osobliwy. Nie oczekujemy od nich poprawności, oryginalności wysławiania się. Liczy się komunikatywność. Co tu, zresztą, gadać, skoro wszystko widać. Wielki power, wielki tryumf i wielka radość. A Pietrowe aaaaaaaa!!! brzmiało całkiem po naszymu. Mocno jak dźwięk beskidzkiej trombity.

Ludzka mowa zaczyna się od aaaaaa!!! i alfabet zaczyna się od a. Dopiero potem wszystko się rozwija i różnicuje w zależności od tego, po jakimu się mówi w domu, gdzie się wychowujemy, z kim się zadajemy i kim chcemy zostać. Cieszyńska, transgraniczna, transkulturowa mowa to dialekt jak najbardziej środkowoeuropejski. Powstała z przemieszania i stapiania się różnych europejskich języków na niewielkim obszarze pogranicznym, przejściowym i przelotowym w samym środku Europy, między północą i południem, gdzie znajduje się się dział wód, na obniżeniu między górami, gdzie przebiegał newralgiczny szlak i spotykali się różni ludzie z różnych stron i kultur, gdzie ścierały się różne językowe wpływy, gdzie różne językowe warstwy nakładały się na siebie, zrastały się, przerastały w hybrydowe formy. Na tym obszarze często też obowiązywała zasada cuius regio eius religio - kogo rządy, tego religia - z czym wiązało się funkcjonowanie języków. Wpływy od południa szły karpackimi grzbietami z daleka, gdzieś od Grecji, Konstantynopola i Bałkanów aż Wielka Wołoszczyzna spotkała się z Wielką Morawą. Od Rzymu, Wenecji, przez Śląsk w stronę Pomorza, szlakiem bursztynowym, którym z powrotem, z północy, z portów założonych nad Bałtykiem przez Wikingów, transportowano nie tylko bursztyn, ale i przepędzano niewolników. Tu schodziły się wpływy germańskie i słowiańskie, łacińskie i celtyckie, madziarskie i saskie. Księstwo Cieszyńskie należało do Królestwa Czeskiego, gdzie język rodzimy

wyemancypował się już wyraźnie w XV wieku, w czasach husyckich. Przemysław I Noszak, najwybitniejszy cieszyński książę, wytrawny dyplomata cesarza Karola IV, średniowieczny antenat prezydenta Bidena, na pewno nie mówił po polsku. Śląscy Piastowie podobno się zniemczyli, ale przecież nie byli Polakami w dzisiejszym znaczeniu. Później imperium Habsburgów było wielkim tyglem językowym. Równolegle funkcjonowało wiele języków, które jakoś musiały koegzystować. Jednak to nie władcy tworzyli tutejszy język mówiony, i nawet nie warstwa wykształcona, która posługiwała się językiem urzędowym, lecz klasa ludowa, pasterze, kupcy i handlarze, osadnicy, którzy przychodzili po zarazach, klęskach żywiołowych i wojnach, w XIX i XX wieku robotnicy kopalń i hut, w większości migranci. Język tutejszy nie tyle był, ile stale się stawał. Ewoluował jako szczególny melanż zmieniający się zależnie od historycznych, cywilizacyjnych i kulturowych okoliczności. W związku z tym trudno ustalić jego kanoniczną czy definitywną wersję. Tutejsza śląszczyzna jest jednak inna niż język, który później rozwijał się w pruskiej części Śląska. Jest szczególnym europejskim fenomenem transkulturowym. A w dodatku języki mówione poszczególnych części Księstwa też się trochę różniły – inaczej mówiło się w Istebnej, a inaczej w Zebrzydowicach. Tak jest do dziś, lecz od stu lat oddziaływują ustanowione po Wielkiej Wojnie granice. Po polskiej stronie Olzy język cieszyński podlega hegemonii polskiego języka oficjalnego. Po czeskiej stronie sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, bowiem język cieszyński na Zaolziu podlega hegemonii oficjalnej czeszczyzny i wspieranej z Polski polszczyzny. W ten sposób, w czasach rozpanoszonych nacjonalizmów i popkultury dawny, ludowy cieszyński miszmasz językowy jest coraz bardziej zagrożony. Cieszyński język nie został skodyfikowany, nie ma własnej literatury pisanej, choć istnieją słowniki, tak jak np. „Słownik dyalektyczny Księstwa Cieszyńskiego” Andrzeja Cinciały. To nie jest tak, że język lokalny, tak zwana gwara, jest ustalony raz na zawsze, można po nią sięgnąć jak do trówły i bez problemu mówić, a w dodatku być dumnym, że kultywuje się własne dziedzictwo. Język żyje póki się go używa w normalnym obiegu, w życiu codziennym, jeżeli potrafi reagować na zmiany i nowe zjawiska. I w tym kontekście Pieter Żyła jest właśnie językowym fenomenem. Na jakimś portalu przeczytałem o konferencji prasowej Żyły po jego zwycięstwie w Oberstdorfie. Choć od zakończenia zawodów minęły już prawie dwie godziny, on ciągle zachowywał się tak samo. - relacjonował sprawozdawca - Skoczek z Wisły ciągle krzyczał, rechotał, do tego mówił dziwnym angielskim, wtrącając w swoje wypowiedzi polskie słowa i wymyślając własne. Nieliczni zagraniczni dziennikarze w biurze prasowym tylko wymieniali uśmiechy, a miny mieli takie, jakby zastanawiali się, z jakiej planety przyleciał do Oberstdorfu ten ufoludek. To już zakrawa na rasizm i trąci postkolonializmem. Nie ufoludek, ale tubylec z Beskidów, co się wybił na mistrza świata w skokach narciarskich i w emocji, spontanicznie mówi łamaną, popową angielszczyzną, którą przeplata z słówkami polskimi, śląskimi i własnymi neologizmami. Mówi wszystkimi dla niego jako tako dostępnymi językami, prywatnymi, publicznymi, zawodowymi - odziedziczonymi po rodzicach, słabo wyuczonymi w szkole, zasłyszanymi od trenerów, dziennikarzy i stosowanymi z własną fantazją bez telemarku. Wskutek wielkich emocji tworzy swój specyficzny idiolekt tak jak od wieków tworzył się na Śląsku Cieszyńskim językowy miszmasz. Piotr Żyła został mistrzem świata w skokach narciarskich w pandemicznym 2021 roku, ale drugim „orłem z Wisły” już pewnie nie zostanie. Jego fenomen jest jednak trochę inny, ciekawszy, bardziej frapujący ze względów językowych niż fenomen Małysza. Oto mistrz skoków narciarskich, który jest też mistrzem językowego miszmaszu. Językoznawcy powinni dokładnie, bezstronnie i bez uprzedzeń zbadać język Piotra Żyły, jego szczególną współczesną śląszczyznę, zwłaszcza teraz, kiedy trwa walka o uznanie języka śląskiego za język regionalny. PiSowskie władze nie chcą o tym słyszeć. Przez ostatnie lata do Sejmu wpłynęło pięć poselskich projektów o śląskim języku regionalnym, składano też obywatelski projekt o uznaniu Ślązaków za mniejszość etniczną. Wszystkie zostały odrzucone, a odmowy zaczęły się wcześniej, i to nawet wcześniej niż za rządów PO. Jednak to PiSowskie władze mówią wprost, że uznanie narodowości śląskiej i jej języka zagraża Polsce. Uznawanie istnienia kolejnych dialektów jako języków regionalnych mogłoby w rezultacie doprowadzić do paradoksalnej sytuacji, w której społeczeństwo Rzeczypospolitej Polskiej składałoby się wyłącznie z osób posługujących się odrębnymi językami regionalnymi bez istnienia narodowego języka ogólnego – argumentuje absurdalnie władza. A znaczy to: Ślązacy, wybijcie sobie z głowy swoją śląskość. Tu jest Polska i wszyscy mają być prawdziwymi, bogoojczyźnianymi Polakami. Według złotonośnej formuły ojca dyrektora, ideologiii nadprezesa bez żadnego trybu i pod skrzydłami obajtkowego „Orlenu”. Prawą marsz! Kto nie z nami, ten przeciw nam!

Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy po pandemii? Warto to przemyśleć nim się coś wpisze do formularza spisu powszechnego ludności i mieszkań, który zresztą, też jest Narodowy tak jak narodowa była kwarantanna.

Daniel Korbel

GENERał prawie niezdatny do użycia…

Tak Józef Piłsudski ocenił gen. Franciszka latinika, zarzucając mu m.in. że jest śmiesznie zarozumiały, niesprawiedliwy w stosunku do podwładnych, intrygant i psuje armię polską. Czy w kontekście jego służby na Śląsku Cieszyńskim można uznać te słowa za sprawiedliwe?

Franciszek Ksawery Latinik ur. w 1864 r. już jako nastolatek rozpoczął naukę w c.k. Szkole Kadetów Piechoty w Łobzowie i do 1918 r. związał swoje życie z armią austriacką. C.k. indoktrynacja, od nastolatka do 50. roku życia, ukształtowała go całkowicie jako człowieka i ofi cera. Kiedy 17 listopada 1918 r. przejął dowództwo Cieszyńskiego Okręgu Wojskowego jego najważniejszym zadaniem, była obrona przed grożącą czeską interwencją zbrojną. Niestety, krótka wojna (23-30.01.1919 r.) została przegrana w bardzo złym „stylu”. Złożyło się na to wiele czynników, pośród nich również zlekceważenie zagrożenia przez Dowództwo Okręgu Generalnego w Krakowie i rząd w Warszawie. Pamiętając o tym, że przy takiej dysproporcji sił, prawdopodobnie żadnemu innemu polskiemu dowódcy nie udałoby się wygrać tej wojny, należy jednak postawić pytanie czy płk Latinik rzeczywiście wykorzystał wszystkie dostępne siły i środki, aby przygotować obronę Śląska Cieszyńskiego?

fot. F. Latinik z żoną i córkami (przed I wojną światową) PRZEWAGA 10 DO 1?

Powtarzanym od 100 lat mitem jest olbrzymia, druzgocąca przewaga wojsk czechosłowackich nad siłami podległymi płk. Latinikowi. Ma ona stanowić jednoznaczne wytłumaczenie dlaczego Czesi tak łatwo wygrywali i doszli aż do rzeki Wisły. Im bardziej broniono zasług polskiego dowódcy, tym większe i coraz bardziej fantastyczne liczby podawano. Władysław Zabawski (były red. naczelny „Dziennika Cieszyńskiego”) pisał w 1927 r. o ataku armii czeskiej liczącej do 20 tysięcy i siłach podległych płk. Latinikowi liczących coś ponad 1000 żołnierzy. Do dziś najczęściej podaje się najwyższą liczbę wojsk czechosłowackich: ok. 16 000 żołnierzy (stan z ostatniego dnia wojny, kiedy napłynęły liczne posiłki) i najniższe dane dotyczące polskich sił ok. 1 300 żołnierzy, z pierwszego dnia wojny. Tymczasem liczebność sił czeskich w dniach 23-24.01.1919 r. to ok. 7000 ludzi, co potwierdzają zarówno źródła czeskie, jak i sam płk Latinik w swojej książce pt. „Walka o Śląsk Cieszyński w r. 1919”. Ilości polskich żołnierzy podlegających swojemu dowództwu na dzień 22 stycznia podaje jako prawie 1600 żołnierzy „w linii”, a stan żywnościowy na ok. 3000 ludzi. Różnica, to żołnierze służb tyłowych, chorzy, kucharze, posterunki na dworcach kolejowych itp. Jednak reorganizacja wojsk przed spodziewanym atakiem mogła przesunąć do „pierwszej linii” kilkuset z nich. Niestety choć Latinik twierdził, że przewidział dokładnie moment czeskiego

fot. Latinik, rok 1919

ataku, reorganizacji takiej nie przeprowadził. Podlegała mu także żandarmeria, licząca 546 ludzi umundurowanych i Milicja Polska Śląska Cie szyńskiego, która potencjalnie mogła osiągnąć stan około 6000 ludzi. Jednak na tydzień przed wybuchem wojny, płk Latinik (który wszędzie widział komunistyczne zagrożenie), rozpoczął rozbrajanie i rozwiązanie milicji. Kiedy nastąpił czeski atak, milicjanci byli w większości nie umundurowani, a część nie miała już broni. Mjr dypl. Adam Przybylski, autor najlepszego opracowania dot. tej wojny, określił stan żywnościowy wojska pod koniec 1918 r. na przeszło 250 ofi cerów i do 4000 szeregowych. Z kolei por. Jerzy Szczurek, ofi cer pułku cieszyńskiego, podaje że w walkach wzięło udział 104 ofi cerów i 1903 żołnierzy tego pułku. Przyjmując te dane jako najbardziej wiarygodne można przyjąć, że siły podlegające dowództwu płk. Latinika w dniu wybuchu wojny liczyły ok. 3000 (ok. 2000 żołnierzy z pułku cieszyńskiego, ok. 400 przysłanych z pułku wadowickiego, 35 szwoleżerów i 546 żandarmów). Siły te na przewidywalnych kierunkach czeskich ataków mogły liczyć na wsparcie ok. 1000 milicjantów i wielu cywilnych ochotników z Zagłębia Karwińskiego, Trzyńca i okolic Jabłonkowa. Dodatkowo na Śląsku Cieszyńskim, w Bielsku stacjonowało kilkuset żołnierzy, którzy z niewiadomych przyczyn nie podlegali dowództwu płk Latinika i później byli wykazywani w składzie przybywających posiłków. Głównodowodzący miał także prawo ogłosić dodatkową „ogólną mobilizację przymusową” i uzupełnić podległe siły, ale choć jak twierdził przewidział dokładnie moment czeskiego ataku, mobilizacji takiej nie zarządził. Za najbardziej prawdopodobny stosunek sił obu stron w dniu wybuchu wojny można więc uznać 2 lub 2,5 do 1 na korzyść Czechów. To oczywiście dalej duża przewaga, jednak wojska polskie, gdyby rzeczywiście były przygotowane do odparcia ataku m.in. przez skoncentrowanie wszystkich sił, umocnienie niektórych budynków (dworców kolejowych czy szybów kopalnianych), przygotowanie umocnień polowych, obsadzenie węzłów drogowych itp., miałyby szansę długo i skutecznie zatrzymać wroga. Niestety żadnych takich elementarnych przygotowań, absolutnie niezbędnych i zgodnych ze sztuką wojenną, głównodowodzący nie poczynił.

BIERNOŚĆ LATINIKA

Jako godny pochwały należy odnotować fakt, że płk Latinik nie uległ czeskiemu oszustwu z „komisją międzysojuszniczą” i nie przyjął żądania wycofania wojsk polskich ze Śląska Cieszyńskiego. Później było już tylko gorzej i praktycznie od razu stracił kontrolę nad przebiegiem działań. Nie udzielił pomocy broniącemu się od godz. 8:00 rano garnizonowi Bogumina, który po godz. 17.00 trafi ł do niewoli. Kiedy Czesi w nocy z 23 na 24 stycznia przesunęli część oddziałów z Bogumina i zajęli Frysztat wychodząc na tyły obrońców Zagłębia Karwińskiego, okazało się, że płk Latinik nie obsadził dogodnej do obrony linii rzeki Olzy. W tym czasie w Cieszynie było zgrupowanych w rezerwie co najmniej 700 żołnierzy. Unikając okrążenia oddziały polskie w nocy wycofały się z Karwiny na Pogwizdów, ale 24 stycznia nastąpił także atak od południa przez Przełęcz Jabłonkowską. To niezwykle ważne strategiczne miejsce było bronione tylko przez jeden pluton (ok. 40 żołnierzy) stacjonujący w Mostach i Jabłonkowie. Niszcząc tory kolejowe, cofali się oni przed nacierającymi czeskimi oddziałami (w sumie do 1000 ludzi). Kilkuset milicjantów z Trzyńca, Jabłonkowa i okolic, choć nieumundurowanych i słabo uzbrojonych, wsparło żołnierzy i zatrzymano czeskie natarcie do wieczora pod Bystrzycą. Bilans pierwszych dwóch dni wojny był dla strony polskiej katastrofalny. Stracono ok. 20% początkowych sił regularnego wojska (w zabitych, rannych i kilkuset wziętych do niewoli). Dodatkowo utracono wsparcie większości milicjantów z Zagłębia, których tylko niewielka część wycofała się z wojskiem pod Cieszyn. Straty czeskie były minimalne; zaledwie 7-8 zabitych i kilkudziesięciu rannych.

fot. F. Latinik, rok 1919

Wśród napływających polskich posiłków był także półbatalion (około 240 ludzi) kpt. Cezarego Hallera z pułku wadowickiego, który wieczorem 24 stycznia obsadził Zebrzydowice i Kończyce Małe. W niedzielę 26 stycznia wcześnie rano wojska czeskie uderzyły z Frysztatu i Piotrowic i dysponując co najmniej dwukrotną przewagą rozbiły te siły. Kpt. Haller zginął na polu walki wraz z kilkunastoma swoimi żołnierzami, ok. 100 innych dostało się do niewoli. Rano rozpoczęło się także uderzenie czeskie na Łąki, Pogwizdów i Stonawę. Tej ostatniej broniła 11 komp. pułku wadowickiego. Po całodziennym, zaciętym boju, Czesi zdobyli tę wieś. Zginęło 21 obrońców, z których kilku (7-8) rannych lub poddających się do niewoli, zostało najprawdopodobniej zamordowanych. Ani kpt. Haller, ani obrońcy Stonawy, nie doczekali się żadnego wsparcia z Cieszyna, gdzie 26 stycznia płk Latinik zgromadził już 1000 „bagnetów” w rezerwie. W swojej książce płk Latinik winą za tę sytuację obarcza kpt. Hallera oskarżając go o to, że zajęcie pozycji zameldował tylko do Krakowa, a nie do Cieszyna, a jako ofi cer niższy stopniem i przybyły na Front Śląski miał taki obowiązek. Odnaleziony ostatnio dokument źródłowy zadaje temu kłam, jasno potwierdzając, że 25 stycznia kpt. Haller osobiście udał się Cieszyna, żeby zameldować swe przybycie. Nawet jednak gdybyśmy przyjęli wersję płk. Latinika, to dlaczego cały dzień 25 stycznia, bezczynnie czekał i sam nie nawiązał kontaktu z półbatalionem Hallera? Czy było to c.k. austriackie, niewolnicze przywiązanie do dyscypliny i regulaminu, które zabija elementarną wyobraźnię? Z nieznanych przyczyn płk Latinik w ogóle nie obsadził linii kolejowej Zebrzydowice – Dziedzice i wojska czeskie miały otwartą drogę do przejścia na wschodnią stronę rzeki Wisły i okrążenia wojsk polskich w Cieszynie i okolicy. Trzeba było więc w pośpiechu, w nocy z 26 na 27 stycznia wycofać się do Skoczowa. Choć płk Latinik w swojej książce stwierdził, że nocny odwrót z Cieszyna odbył się sprawnie i wzmocnił morale żołnierzy i ofi cerów, rzeczywistość była diametralnie różna. Kapelan pułku cieszyńskiego ks. Grycz pozostawił relację o tej nocy pełnej chaosu, kompromitującego dla dowództwa Frontu Śląskiego min. o tym, że zapomniano o niektórych oddziałach i tylko dzięki przytomności ich dowódców, rano 27 stycznia odeszły one na Skoczów, unikając niewoli. Skutkiem tego dramatycznego odwrotu była utrata kilkuset żołnierzy, którzy zostali odcięci w Cieszynie lub porzucili służbę w tak nieudolnie dowodzonym wojsku. Morale wojska „padło” i podwoiło to straty z walk 26 stycznia (ok. 50 zabitych, ponad 100 rannych i ok. 150 wziętych do niewoli). Były to najwyższe straty dzienne w czasie całej wojny.

PRZEGRANA BITWA POD SKOCZOWEM

Trzydniowa bitwa pod Skoczowem (28-30 stycznia) była szeregiem starć na całej linii od Strumienia po Ustroń. Po napłynięciu kolejnych posiłków dla obu stron, wieczorem 30 stycznia stosunek sił był następujący: ok. 15 000 żołnierzy czeskich, z których 10-12 000 mogło wziąć udział w bitwie (reszta musiała okupować zajęty teren, gdzie buntowali sie polscy górnicy i robotnicy), a siły polskie liczyły prawie 5000 żołnierzy. Nowa linia obrony, biegnąca od Strumienia do Ustronia, liczyła ok. 40 km. Niezbędne więc było podzielenie frontu na kilka odcinków, którymi dowodzili doświadczeni ofi cerowie (ppłk Stanisław Springwald, płk Bolesław Jatelnicki i ppłk Witold Hupert), którzy w związku z problemami z łącznością, poza ogólnymi dyrektywami od płk. Latinika dowodzili w dużej mierze samodzielnie. Skuteczna obrona, mimo ciężkich walk trwała na odcinku od Strumienia do Kisielowa. Niestety na odcinku na wchód od Kisielowa do rzeki Wisły, który podlegał bezpośredniemu płk. Latinikowi, Czesi już 29 stycznia zajęli słabo obsadzony Ustroń wraz z niezniszczonymi mostami i kładkami przez Wisłę. Załamało to podstawowe założenie polskiej obrony, jakim było niedopuszczenie do przejścia wojsk czeskich na wschodni brzeg Wisły. Stało się tak, ponieważ odcinek ten został zbyt słabo obsadzony. 30 stycznia, kiedy Czesi rozpoczęli od rana natarcie na pełną skalę na całej linii frontu, udało im się przełamać polską obronę tylko na tym odcinku i zająć m.in. Bładnice Dolne, Nierodzim i most na Wiśle w Lipowcu. Po wschodniej stronie Wisły, czeskie patrole dotarły aż do folwarku Woleństwo. Dzięki kontratakowi m.in, żołnierzy pułku cieszyńskiego, do

wieczora wyparto nieprzyjaciela z zajętego terenu. Jednak płk Latinik, obawiał się, że następnego dnia Czesi zgromadzonymi świeżymi siłami okrążą Skoczów od wschodu i uznał obronę linii Wisły za przegraną. Po godz. 18:00 wydał rozkaz o przygotowaniu do odwrotu na wschód na zapasową linię obrony ok. godz. 20. Mimo protestów żołnierzy z pułku cieszyńskiego rozkaz ten został zatwierdzony przez Dowództwo Okręgu Generalnego w Krakowie. Na szczęście naciski państw Ententy na rząd czeski zmusiły go wreszcie do zatrzymania dalszych walk i ok. godz. 20. do sztabu polskiego w Skoczowie przybyli czescy parlamentariusze z propozycją przerwania walk i zawarcia rozejmu. Płk Latinik zaczął się wtedy przechwalać, że gdyby tylko miał jeden dodatkowy batalion w odwodzie, to rozbite wojska czechosłowackie wiałyby w popłochu. Było to jednak „robienie dobrej miny do złej gry”, wywołujące niemałe zdziwienie wśród ofi cerów, którzy dwie godziny wcześniej otrzymali rozkaz do przygotowania odwrotu jasno oznaczający, że płk Latinik uznał się za pokonanego, a bitwę o Skoczów za przegraną.

fot. F. Latinik, luty 1919 r. PODSUMOWANIE

Płk Latinik nie tylko nie przygotował na piśmie planu operacyjnego na wypadek wojny, ale nie zorganizował także odpowiedniego sztabu swych wojsk i nie zapewnił mu łączności. Mimo tego i całej serii błędów, z których część najbardziej rażących ww. nie poczuwał się do żadnej winy za przegraną w fatalnym stylu wojnę. W swojej książce stwierdził, że przewidział atak wojsk czeskich, że podlegające mu wojska były zupełnie przygotowane do walki, a Czesi zostali przez niego silnie i dotkliwie odparci, a nawet pobici pod Skoczowem (sic!). Brak planu obrony wyjaśnił w iście c.k. austriackim „stylu” tym, że nie doczekał się w tej kwestii żadnych instrukcji i dyrektyw od Naczelnego Dowództwa. Praktycznie tuż po rozpoczęciu walk stracił kompletnie kontrolę nad ich przebiegiem. Był całkowicie bierny, pozwalając przeciwnikowi na dyktowanie warunków, czy wybór miejsca i czasu starć, które Czesi prawie wszystkie wygrywali. Płk Latinik bał się podjąć jakiekolwiek spontaniczne działania, nie odważył się na żaden manewr zaczepny, który zmusiłby przeciwnika do zmiany planów, zatrzymania i przegrupowania. Nie potrafi ł lub nie chciał ponosić za nic odpowiedzialności, nie chciał niczym ryzykować…

James Alexander Roy, brytyjski ofi cer sekretarz Międzysojuszniczej Komisji Kontrolującej, (12 lutego 1919 r. przyjechała do Cieszyna) w swoim pamiętniku porównał sylwetki dowódców obu stron:

Przywódcą czeskiej strony jest pułkownik Šnejdárek, ofi cer Legii Cudzoziemskiej (...) Jest sprawnym organizatorem i imponuje jako wytrawny żołnierz, człowiek stanowczy, inteligentny, o wielkiej sile charakteru. (...) jest prawdziwym przywódcą i wszyscy tańczą tak, jak on im zagra.(...) Generał Latinik jest przeciwieństwem czeskiego dowódcy pod każdym względem. Jest niskim mężczyzną w średnim wieku, który przy pierwszym kontakcie nie wzbudza jakiegoś wyjątkowego zachwytu (...) Przy bliższym poznaniu okazuje się, że jego sympatyczna powierzchowność skrywa żelazną wolę, ma on zresztą reputację człowieka o surowej dyscyplinie, surowej aż do przesady.(...) Lubi dobre towarzystwo, a ożywiony ma całkiem niezły dowcip. Pewnego razu zaprosiliśmy obu dowódców na obiad (...) Żartowali między sobą wyjątkowo serdecznie i wydawali się być w najlepszej komitywie, jaką tylko można sobie wyobrazić.

This article is from: