17 minute read

Potomek książąt

Zbigniew Masternak podczas wizyty na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach. fot. archiwum prywatne

Zbigniew Masternak

Advertisement

(z księgi szóstej cyklu „księstwo” – „mistrz świata we wszystkim”)

– Pani żartuje! – rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Położyłem buty na dębowym biurku i przybrałem pozę kowboja. – Przecież to ekranizacja moich przygód. To moja historia… Dlaczegóż to właśnie ja mam nie jechać? – popatrzyłem na producentkę. Byłem nie tyle wściekły, co zaskoczony.

Więc tak wygląda sprawiedliwość tego świata? Dlaczego się jednak dziwiłem? Przecież już skończyłem trzydzieści trzy lata, miałem czas się przekonać, że nie ma żadnej sprawiedliwości. Dawno temu przestałem być Małym Księciem. Żyłem według reguł „Księcia” Machiavelliego. Moje marzenia spełniały się jedno za drugim. Było to trudne, jednak konsekwentnie parłem do przodu. Wydawałem książki, które były tłumaczone na języki obce, a na ich podstawie powstawały filmy, zdobyłem dyplom szkoły filmowej jako scenarzysta,

założyłem rodzinę. Utrzymywałem się z pisania. Znów grałem w piłkę i szło mi prawie tak dobrze, jak kiedyś. Walczyłem o wszystko zawzięcie. Już taki mój charakter odziedziczony po wiślańskich przodkach. Ale posiadanie zamku było dalej nieosiągalnym marzeniem. Co zrobić, żeby je spełnić? Czy ta kobieta, która z trudem skończyła film na podstawie mojej debiutanckiej książki, mogła mi w tym pomóc?

Producentka uciekła ze wzrokiem w stertę papierów leżących na biurku. Wydawało się, że za chwilę ją przycisną. Nie czuła się dobrze w tym fotelu, był dla niej za duży. – Dla ciebie nie starczyło na bilet… – kobieta była wysoka, nie miała piersi, z nerwów paliła dużo papierosów. Przejęła firmę po szefie, który zmarł w trakcie pracy nad kolejnym filmem. On był warszawskim bon vivantem, ona szarą myszką biurową spod czesko-polskiej granicy. Udało się jej dokończyć ten projekt, a także parę innych. Nie potrafiła jednak zdobyć budżetów na następne filmy i było pewne, że w końcu wycofa się z branży. – Człowiek się stara, a tutaj ciągle jakieś przeszkody... – warknąłem. Wchodziłem w najlepszy wiek, a ciągle nie osiągnąłem stabilizacji finansowej. Wyprzedzali mnie właściciele lombardów i ciuchlandów. Jakoś nie wierzyłem w państwo i emerytury, wolałem żyć chwilą bieżącą. Tak żyło wielu ludzi z mojego pokolenia, którzy trafili do pracy w korporacjach albo mieli wolne zawody.

Wierzyłem, że z moich filmów i książek i tak będzie większy pożytek. Jeśli nie dla społeczeństwa – to przynajmniej dla mnie. Bariery rzadko były w stanie mnie powstrzymać – kiedy się pojawiały, starałem się je sforsować, za wszelką cenę. Wtedy czyniłem to z chirurgiczną precyzją, zupełnie bez paniki.

W moim życiu zaczął się postęp – po prawie siedmiu trudnych latach, kiedy to postawiłem tylko na literaturę i filmy, zaczynałem zarabiać coraz więcej, było dużo ciekawych zleceń, moje książki nieźle się sprzedawały. A może to zaczęło się od przeprowadzki do nowoczesnego mieszkania z tarasem, którego utrzymanie dużo kosztowało, ale mobilizowało mnie to do ciężkiej roboty i musiałem się rozwijać? Od czasu premiery „Księstwa” wszystko ruszyło z kopyta. To był ważny początek kolejnego etapu. Chciałem wrócić do Europy, tak jak sobie obiecałem – jako pisarz, który żyje z literatury, a nie jako tani wyrobnik.

Producentka zerknęła na mnie tak, jak to robiło przed nią wielu producentów i wydawców – byłem dla nich jak wrzód na dupie. Wyjątkowo dokuczliwy. – Dobrze, dam ci kasę na samolot. – Chcę jechać z żoną – upierałem się. Starałem się zabierać ze sobą Renatę w każdą podróż. Nie zawsze było to możliwe i miało sens, niektóre wyjazdy traktowałem jako zwykłą chałturę. – Zrób to na swój koszt. – A jeśli się zmieszczę w cenie biletu lotniczego, to mogę zabrać żonę? Pojedziemy autobusem… Wzruszyła zrezygnowana ramionami, sięgnęła po jakieś dokumenty i pokazała mi oczami drzwi. Czułem się żebrakiem, a chciałem być Księciem. Czy byłem uzurpatorem? Mieszko I także chciał się wybić ponad swoje miejsce urodzenia. Ostatecznie udało się to jego synowi. Czy w mojej sytuacji będzie podobnie? Czy to ja mam przetrzeć szlak dla mojego syna?

Czechy powitały mnie już w warszawskich Złotych Tarasach – spotkałem tam Mariusza Szczygła. Zaprosił mnie rok wcześniej do dyskusji po premierze filmu dokumentalnego „Czekając na sobotę”. To był film o młodzieży wiejskiej, której się w życiu nie powiodło. Ja robiłem za wieśniaka sukcesu. Podczas tego drugiego spotkania wypytałem go o Karlowe Wary i okolicę. Polecił mi miasteczko Loket z średniowiecznym zamkiem, a do jedzenia – kiełbaski na gorąco, czyli chuji na vodie – ponoć było to bardzo popularne danie w Czechach. Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, skąd odjeżdżały dalekobieżne autobusy. W poczekalni siedziało wielu różnokolorowych typów, było sporo Ukraińców i Białorusinów. Wszyscy czekali na autobusy, które miały ich zawieźć do Francji, Niemiec, Włoch albo odwieźć do swoich krajów.

Lubiłem dworce autobusowe, kolejowe i lotniska – otwierały nowe perspektywy. Pojechaliśmy do Pragi autokarem, który przyjechał z Rygi. Jadąc, miałem wrażenie, że podróżowała z nami cała Azja, w każdym razie jej rosyjskojęzyczna część, dzięki czemu odnowiłem swoją znajomość tego języka. - Seksualna, niebezpieczna – z głośnika sączyło się popularne obecnie na wschodzie disco. Wspomniałem czasy, kiedy przebojem była piosenka grupy Tatu – „Nas nie dogoniat”. Cóż, nadal potrafiłem uciekać przed kieratem upierdliwej, byle jakiej roboty. A moja seksualnie niebezpieczna młoda żona była w tym wszystkim obok mnie.

Jeden z podróżnych nazywał się Kraszevskis i był Łotyszem polskiego pochodzenia. Rozmawialiśmy o sytuacji Polaków na Łotwie, a także w sąsiedniej Litwie. Bardziej jednak interesowało mnie, co dzieje się z Liwami – plemieniem ugrofińskim, które – otoczone przez żywioł bałtycki – usiłowało zachować swoją tożsamość. Bardzo ciekawiła mnie historia ludów ugrofińskich – powiązania miedzy Finami i Węgrami, a także tymi Ugrofinami, którzy zostali w Azji. To był nasz współczesny świat, przedziwna układanka.

Zbigniew Masternak oraz Rafał Zawierucha na planie filmowym. fot. archiwum prywatne

W Nachodzie zjawili się czescy celnicy i zaczęli przetrząsać wszystkim torby. Zabrali trzech skośnookich, chyba Kirgizów, którzy przemycali fajki. Wspomniałem żonie, jak woziłem ukraińskie fajki z Medyki do Wrocławia. To były czasy! Ileż to razy można było dostać nożem w plecy…

Jak to się stało, że z przemytnika tanich papierosów stałem się pisarzem, którego ekranizowano, w dodatku film „Księstwo” był jedynym polskim filmem w konkursie głównym na festiwalu w Karlowych Warach? Było tak, jakbym trafił do filmowej Ligi Mistrzów, choć - o dziwo - nie dostałem się nawet do polskiej ekstraklasy. Krajowi znawcy uznali ten film za tak słaby, że niewarty pokazania w Gdyni. I w ten oto sposób ominęła mnie wizyta w polskim piekiełku filmowym. Zamiast tego mieliśmy spać w legendarnym Grand Hotelu w Karlowych Warach.

Na dworcu Florenc w Pradze czekało na nas Audi A6 z szoferem. Kiedy wsiadłem do auta, przypomniało mi się, jak mnie ukraińscy bandyci ścigali po lasach pod Przemyślem, bo wiedzieli, że mam przy sobie dużo gotówki. Też jeździli taką audicą. A teraz to ja nią jechałem i miałem szofera! „Wielki Gatsby to ja”, mógłbym zakrzyknąć. Szybko złapałem dobry kontakt z kierowcą, bo miał synka w wieku naszego Wiktorka i był kibicem futbolu. Miał na imię Pavel, jak Kuka, jeden z moich ulubionych czeskich piłkarzy - nie wyróżniał się techniką, ale był niebywale groźny, skuteczny. Rozmawialiśmy o szkoleniu młodych piłkarzy w Polsce i Czechach i o tym, dlaczego Czesi robią to lepiej.

Kurort powitał nas deszczem, co podobno było rzadkim zjawiskiem podczas festiwalu. Gdziekolwiek wybieraliśmy się z Renią na wakacje, przywoziliśmy ze sobą niepogodę. Renata zawsze marzyła o opaleniźnie i zwykle nic z tego nie wychodziło. Czasem żartowałem, że gdybyśmy pojechali na Saharę, ta szybko stałaby się zielona, bo przywieźlibyśmy ze sobą ulewę.

Udaliśmy się do biura festiwalowego. Fotoreporterzy trzaskali foty, a ja zasłaniałem się reklamówką z Biedronki. Nie byłem przygotowany na takie zaszczyty. Do tej pory nie dostałem żadnej nagrody literackiej i na żadną nie liczyłem. Jako gość festiwalu otrzymałem pamiątkowe gadżety, w tym torbę festiwalową, która miała zastąpić moją torbę piłkarską – to z nią będę odtąd jeździł na spotkania autorskie. Dostałem też karnet na darmowe taksówki festiwalowe.

W Grand Hotelu czekał Rafał Zawierucha, z którym w ramach oszczędności miałem dzielić pokój (ale nie żonę!). Był już nieźle rozeznany w tutejszych realiach, bo przyjechał dzień wcześniej. Wyciągnął nas na jakąś malajską imprezę. Chciał mnie poznać czeski dziennikarz, który widział „Potomka kniżat” (czeski tytuł filmu) na pokazie prasowym. Pijąc piwo na koszt dalekich Azjatów krytyk mówił, że bohater „Księstwa” to taki Eugeniusz Oniegin trzeciego tysiąclecia. Padały porównania z kinem moralnego niepokoju, ale o rozbudowanym tle społecznym. To wszystko napisał następnego dnia w „Festivalovym deniku”. Sącząc moje ulubione czeskie piwo rozglądałem się za Wolandem. W pewnej chwili myślałem, że udało mi się go wytropić, ale to był tylko John Malkovich.

Po imprezie to on zresztą wpychał się do taksówki, którą zajęliśmy sekundę wcześniej z Renatą. – Skoro jedziemy w tym samym kierunku, to możemy jechać wspólnie? – zaproponował. – No dobrze – zgodziłem się łaskawie. Usiadł z przodu, a my z Renią na tylnych siedzeniach. Zapadło milczenie. – Nie ma pan ochroniarza? – zdziwiłem się, gdy taksówka ruszyła. – A po co mi ochroniarz? – prychnął Malkovich. – Co tutaj robicie? Opowiedziałem mu o „Księstwie”, mojej biografii. Zdziwił się, że życie tak młodego człowieka stało się kanwą filmu.

Wróciliśmy do hotelu i położyliśmy się z Renatą spać. Rafał wrócił o piątej rano - sprowadził do pokoju piękną czarnoskórą Brazylijkę, która tuż po przekroczeniu progu powiedziała, że przyszła tutaj uprawiać seks. „No to trafiliśmy do wielkiego świata – pomyślałem – za chwilę będzie orgia”.

Jednak Renata nie była zainteresowana, więc Rafał poszedł gdzie indziej ze swoją czarnoskórą hurysą.

Niewyspani zeszliśmy na śniadanie. Siedział tam już John Malkovich. Czytał „Festivalovy denik”. Była w nim zapowiedź „Potomka kniżat”. Skinął mi głową na powitanie znad gazety.

Natknąłem się na producentkę, która właśnie nakładała sobie sałatkę z krewetek na talerzyk. Wziąłem to samo – no cóż, w moim życiu przyszedł wreszcie czas na krewetki i inne specjały. – Jak się mieszka z Rafałem? Chyba wczoraj poszedł w tango… – To była raczej brazylijska samba… – syknąłem. Rozglądałem się za kawiorem, ale nie było. – Musimy znaleźć inny hotel… – I wtedy się zakrztusiłem. Zjadłem krewetkę razem z głową i utkwiła mi w przełyku. Prawie się udławiłem. Wejście na salony dla chłopaka z małej wsi nie było łatwe. Ale krok po kroku. Nie chciałem przy tym stać się kimś, kim nie byłem. Miałem gdzieś cały ten blichtr. Starałem się jednak być blisko tego świata. Jedną nogą stałem tutaj, drugą w swoim świecie, który tworzyła moja rodzina.

Zawierucha nieźle zagrał mnie w „Księstwie”, była szansa, że zrobi dużą karierę, o ile nie za bardzo wsiąknie w imprezową warszawkę. Syn organisty spod Kielc jeszcze niedawno był biednym studenciakiem, teraz kreował się na gwiazdę. – Szukaj – producentka nakładała sobie jedzenie na talerz. – Raczej ciężko będzie coś znaleźć, wszystkie miejsca noclegowe w Karlowych Warach zajęte… – Muszę coś znaleźć, nie dam rady tutaj mieszkać…

Po śniadaniu wzięliśmy z Renią festiwalową taksówkę i pojechaliśmy do miasteczka Loket, gdzie znajdował się zjawiskowy średniowieczny zamek. Podobała mi się nazwa miasteczka – po polsku Łokieć. Leżało nad rzeką Ochrzą. Zamek został wzniesiony pod koniec XII wieku, wokół niego powstało miasteczko, które w średniowieczu należało do najlepiej ufortyfikowanych miast w całej środkowej Europie.

Trawę na skałach ogryzały kozy – wreszcie poczułem się swojsko, to było to! Prowincjusz zawsze pozostanie prowincjuszem. Kiedy patrzyłem na pasące się zwierzęta, myślałem o swoich wiejskich początkach – kto by pomyślał, że wejdę tak wysoko?

Zbierałem pieniądze, żeby kiedyś odkupić kawałek rodzinnej ziemi, którą jakiś czas temu sprzedałem za bezcen. Na kartce nakreśliłem projekt zamku, wzorowany na tym z Loketu. Może kiedyś wybuduję taki w rodzinnych Górach Świętokrzyskich?

Myślałem o moim małym synku, który przebywał u teściów w Nałęczowie. Wyrastał na człowieka, który u stóp będzie miał całą Europę. Ja musiałem być świętokrzyskim spryciarzem, który wszystko budował z niczego, bez żadnego wsparcia znikąd.

Znaleźliśmy przytulny pensjonat „U Szwejka” i się zakwaterowaliśmy. Kierowca taksówki spał w aucie, które zaparkował w bocznej uliczce. Mimo germańskiej obróbki Czesi byli Słowianami, lubili lenistwo. A my wreszcie mogliśmy zacząć żyć imprezą i Karlowymi Warami. To, co uderzyło mnie najbardziej, to niesamowita przychylność ludzi. I tłumy młodzieży, z całego świata, oblegającej centrum festiwalowe w hotelu Thermal. Wielu spało nawet na trawnikach. Całe miasto żyło imprezą. Inna sprawa, że poza festiwalem, termami, a zimą – hokejem – niewiele było tutaj atrakcji.

Karlowe Wary były jednak bardziej rosyjskie niż czeskie. Odczuliśmy to, kiedy wybraliśmy się z Renatą na zakupy. Było tanio i moja żona kupiła sporo fajnych ciuchów. Lubiła kupować w takich miejscach, bo potem te bluzki i spodnie przypominały jej miejsca, w których była. Ekspedientki zagadywały do nas po rosyjsku, sadząc że jesteśmy z Rosji – Renia, zjawiskowa blondynka, wyglądała jakby się urodziła w Petersburgu. Rosyjskich turystów można było tutaj spotkać zresztą na każdym kroku. Wiele mieszkań było na sprzedaż, a oferty były napisane właśnie po rosyjsku. Noworuscy byli tu wszędzie. Nie przeszkadzało mi to, lubiłem Rosjan. Czesi też ich lubili. Za to – zdaje się – nie znosili Polaków. Może inaczej: oni po prostu mieli nas zwyczajnie w dupie. Woleli bogatych noworuskich, którzy zostawiali u nich więcej kasy. My byliśmy dla Czechów po prostu zbyt biedni.

Z kolei każdy mały sklepik spożywczy lub z alkoholem był w rękach Chińczyków albo Wietnamczyków. Weszliśmy do takiego lokalu, a Wietnamczyk zagdał do mnie po czesku. Miałem sympatię do Wietnamczyków – to w ich kraju wyszedł pierwszy mój przekład książki na język obcy. Kupiliśmy Becherovkę i pojechaliśmy do pensjonatu, żeby ją wypić. Oblewaliśmy sukcesy, które przyszły – miały być wstępem do jeszcze większych sukcesów.

Rozmyślałem o Wietnamie. W końcówce ubiegłego roku ukazał się przekład „Niech żyje wolność” na wietnamski, w Ho Chi Minh. Moja świętokrzyska wiejska

Podczas zwiedzania czeskiego kurortu. fot. archiwum autora

opowieść w bardzo dalekiej Azji. Jak poznałem swojego tłumacza? Spotkałem się w restauracji wietnamskiej przy ulicy Grójeckiej w Warszawie z agentem literackim, który miał reprezentować moje interesy. Jedliśmy, a trzy moje książki leżały na stoliku. Po salce spacerował starszy Wietnamczyk, skromnie ubrany. Myślałem, że on tutaj sprząta. Przysiadł się do nas w końcu. „Co to za książki?” – spytał czystą polszczyzną. Patrzył głównie na okładkę „Niech żyje wolność”, na której widniały buty powieszone na kołku. Zaczęliśmy rozmawiać o Hanoi, skąd pochodził. Wyjaśnił, że wielu tamtejszych mieszkańców to wieśniacy, którzy przybyli ze wsi. Zajmowali dzielnice zgodnie z wioskami, z których przybyli. Każdą ulicę zajmował inny cech, inna grupa zawodowa. Domy tunelowe – wiele pokoleń mieszkańców. Wiele nazw powstało od zawodów – Płócienna, Aptekarska. Wietnamczycy zabrali potem moją „Niech żyje wolność” po wietnamsku do bibliotek w Australii, gdzie pracowali, żyli. To chyba największa nagroda dla pisarza, kiedy dzieje się coś takiego. Wietnamczycy to Polacy Azji, Polacy to Wietnamczycy Europy. Tak twierdził mój tłumacz, świetny wietnamski poeta Le Nhi Nhong. Kiedyś Wietnamczycy mieli pismo zbliżone do chińskiego, jednak z czasem przeszli na alfabet łaciński. Na okładce mojej książki po wietnamsku widniała kobieta nad morzem, trudno powiedzieć dlaczego, skoro książka mówiła o świętokrzyskiej wsi. Była to kultura wiejska z genezy, podobnie jak nasza, polska. Może dlatego znajdowałem wiele powinowactw. Wietnamczycy też mieli swego Wielkiego Brata (Chiny), także dużo pili i mieli podobny stosunek do pracy. O tym myślałem, kiedy widziałem Wietnamczyków w małych czeskich sklepikach.

Wieczorem miała się odbyć premiera „Potomka kniżat”. Wielki świat filmowy – czy tego chciałem? Nie czułem się jednak jak Wielki Gatsby, może dlatego, że nie miałem fraka, ani nawet garnituru. Poszedłem po czerwonym dywanie w czarnej skórzanej kurtce i dżinsowych spodniach. Przywitały nas tłumy wiwatujących ludzi. Prowadzący wyczytywał nasze nazwiska poczynając od reżysera. Ja byłem trzeci z kolei - to niezły wynik dla pisarza, zwykle autorzy literackiego pierwowzoru mogą sobie takie imprezy pooglądać tylko w TV. Po pokazie odbył się Polish Cocktail, na którym poznałem wielu aktorów, reżyserów, producentów i dziennikarzy z całego świata. Wszyscy oni pytali o autentyzm tej historii. Opowiadałem więc, że pochodzę z wiślańskiego podupadłego rodu, który zamierzam odbudować. Byliśmy panami, a zostaliśmy chłopami, bo zaczęliśmy się żenić z kobietami niższego stanu... – „Księstwo” to bolesna prawda o wsi – powiedziałem – nie jest to ani realizm magiczny Kolskiego, ani komedyjki Bromskiego. W Warszawie takiej wsi ludzie nie znają. I w Gdyni też nie…

Oprócz „Księstwa” najbardziej podobał mi się film „Cygan” Martina Šulika. Obejrzałem go z zainteresowaniem – przez to moje ciągłe życiowe tułactwo czułem powinowactwo z Romami, którzy także ciągle wędrowali, umiłowali wolność, nie chcieli się dać zapędzić do życia osiadłego. Miałem wiele sympatii dla tego ludu, który do nas przywędrował z Indii.

Reżyser zbierał należne pochwały, jego żona brylowała w towarzystwie. A mnie spotkało upokorzenie. Dyrektor Polskiego Instytutu Kultury w Pradze przywołał mnie paluchem, jak belfer w szkole. – Film bardzo mi się nie podobał… – syknął jadowicie, poprawiając okularki, za którymi kryły się wodniste oczy onanisty.

Później dowiedziałem się, że próbował zablokować udział „Księstwa” w festiwalu, ale nie zdołał. – „Księstwo” źle pokazuje Polskę. Nasza ojczyzna jawi się w nim jako kraj zabobonów, zabity dechami, zapijaczony. Dlaczego takie rzeczy pokazywać światu? Turyści nie będą do nas przyjeżdżać…

Zjeżyłem się, bo spodziewałem się z jego akurat

Zdjęcia do filmu „Księstwo” powstawały m.in. w świętokrzyskich plenerach. fot. archiwum prywatne

strony bardziej artystycznego, niż politycznego argumentu. – Są przecież inne piękne polskie filmy – ciągnął rozwścieczony dyrektorek. – Jak „Ojciec Mateusz”. – W „Ojcu Mateuszu” ciągle mordują – rzuciłem żartobliwie. – Wie pan, te morderstwa są takie subtelne. A Sandomierz taki ładny, zabytkowy… – Co za różnica, jak ktoś kogoś zabije, subtelnie, czy jak rzeźnik. Śmierć to śmierć… – byłem wściekły, czułem się jak na dywaniku u dyrektora szkoły po napisaniu czegoś wulgarnego na ścianie toalety. W końcu wydało się, że nie lubi „Księstwa”, bo został tu pokazany Bodzentyn i okolice, gdzie miał rodzinę i spędził dzieciństwo. – To dzieło sztuki, a nie film promujący uroki województwa świętokrzyskiego z lotu ptaka – zaprotestowałem – takie filmy niech kręci regionalna organizacja turystyczna… – To nie jest dzieło sztuki – upierał się dyrektorek. – Szkoda, że nie udało się go wyrzucić z festiwalu… – Spierdalaj, bo z bani jebnę – odrzekłem, jak na świętokrzyskiego scyzoryka przystało, aż mu prawie okulary spadły. Zostawiłem go z rozdziawioną gębą. Dołączyłem do żony, którą adorował podstarzały izraelski aktor. Powiedziałem Mendelowi, czy jak mu tam było, żeby sobie szukał innej ofiary do ciupciania na wieczór i poszedłem udzielać wywiadu dziennikarce amerykańskiego miesięcznika filmowego. Zawierucha także spodobał się Amerykanom, droga do Hollywood otworzyła się przed nim szeroko jak kulczykówka pod Poznaniem. Należało tylko uważać na opłaty.

Słyszałem rozmowy polskich dziennikarzy w kuluarach. Dla jednych nasz film był słaby, dla innych – genialny. Przestałem się przejmować gryzipiórkami, wróciliśmy z Renią w świetnych humorach do pensjonatu usytuowanego opodal zamku w Lokecie. Głosy kóz działały na mnie kojąco, przeniosłem się w myślach do rodzinnej wsi, do swego dzieciństwa.

Wracając z Karlowych Warów postanowiliśmy się wybrać do Adrszpaskiego Skalnego Miasta. Ruszyliśmy pociągami przez zachodnie Czechy. Czeskie koleje mają w sobie coś bardziej przyjaznego od polskich, może po prostu czescy konduktorzy i pasażerowie są sympatyczniejsi. Dotarliśmy do Nachodu, a stąd małym pociągiem dojechaliśmy na stacyjkę położoną wśród majestatycznych skał Adrszpachu. Ku naszemu zdziwieniu skały tylko na zdjęciach wyglądały na niedostępne – w rzeczywistości miedzy labiryntami grani przebiegała trasa turystyczna składająca się z wygodnych schodków i poręczy, a niekiedy specjalnie wybudowanych chodników i platform. Podobno na szczycie jednej ze skał istniał kiedyś zamek. W Czechach prawie każde miasteczko posiada jakiś zamek lub kościół, który pełni rolę atrakcji turystycznej. Jeżeli dodamy do tego jeszcze niewielki lokalny browar z dobrym piwem, mamy pełnię wycieczkowego szczęścia. Dlaczego w Polsce tak być nie może?

Z Adrszpachu dotarliśmy późnym wieczorem do Nachodu, gdzie na ostatni autobus do Polski trzeba było czekać dwie godziny. Zrobiło się ciekawie – oto miałem odpowiedź, kto rządzi miastem w nocy. Były to grupy nastoletnich Cyganek i Cyganów. Z jakiegoś powodu czułem sentyment do tej kultury, wiele razy gdzieś przewijali się przez moje życie: a to w Polsce, a to we Francji. Stanowili egzotykę mojego dzieciństwa – wielu ich żyło w Opatowie, gdzie uczęszczałem do liceum, a wcześniej przyjeżdżałem z rodzicami na zakupy, na targ albo do lekarza. Mieszkali także w Upławach, gdzie mieszkaliśmy przez długi czas.

Patrząc na nich myślałem o „Cyganie” Martina Šulika. Była to historia współczesnego Hamleta z biednej romskiej wioski. Czesi nie bali się, że z tego filmu ludzie na świecie dowiedzą się o ich problemach z Romami.

Młode ładne dziewczyny spoglądały na nas z ciekawością. Obserwowały moją Renatę i chichotały, zastanawiając się pewnie, czy mogłyby być na jej miejscu. Renata wyglądała jak ich rówieśniczka. Chłopaki siedzieli w krzakach i także patrzyli na nas podejrzliwie przez szyby. Ich uwagę przykuła uroda Renaty.

Kursowały pociągi – do okolicznych miasteczek, do Pragi. Co kilka minut jakiś vlak. Wiedziałem, że nikt z Cyganów nigdy stąd nigdzie nie wyruszy – będą tak spoglądać na vlaki co roku, stacja kolejowa może być początkiem, może być końcem. Ci Cyganie przestali być narodem wędrowników, zostali udomowieni. Poszliśmy do baru, bo zrobiliśmy się głodni. – Poproszę chuji na vodie… – Co to? – No, takie kiełbaski na wodzie… – To są utopence – Kelner, który wyglądał jak John Malkovich, wściekł się i pokazał nam drzwi.

ZBIGNIEW MASTERNAK (ur. 1978) prozaik, autor scenariuszy filmowych, reportażysta, piłkarz. Od lat pracuje nad autobiograficznym cyklem powieściowym „Księstwo”. W „Tramwaju Cieszyńskim” prezentujemy niepublikowane fragmenty przygotowywanej przez autora szóstej księgi cyklu.

This article is from: