Piper/Jasinski. Sledztwo w historii

Page 1

Piper/Jasiński

„Śledztwo” w historii



Piper/Jasiński „Śledztwo” w historii

Kowal/Bydgoszcz 2011


isbn 978-83-62850-92-1 Publikacja wydana została dzięki dotacji z ogólnopolskiego programu „Seniorzy w akcji”, realizowanego przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”, ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności. Copyright © Fundacja Ari Ari, 2011


Spis treści

Wstęp  5 O projekcie, Małgorzata Ratkowska  7 Przywrócić pamięć…  Dr Bogdan Ziółkowski  9 Kim był Ottomar Piper? Jerzy Giergielewicz  11 List Alicji Nowackiej  13 Podziękowania  13 Konteksty  17 Zasłużony dla Miasta Kowala Ottomar Piper, Eugeniusz Gołembiewski  19 Spodziewaliśmy się trudnych pytań…, Małgorzata Ratkowska  21 Skomplikowane historie wojenne, Arkadiusz Ciechalski  23 Krótka historia królewskiego miasta Kowala, Dr Bogdan Ziółkowski  , Arkadiusz Ciechalski  26 Dobry Niemiec, Tomasz Kulicki  33 Historia pewnej rodziny z Kujaw, Antoni Benedykt Łukaszewicz  35 Różne oblicza śmiechu, Antoni Benedykt Łukaszewicz  44

Położenie ludności niemieckiej po ii wojnie światowej na przykładzie Gostynina i Kowala, Marek Zbigniew Osmałek  47 Wolontariusze  55 Wywiady  65 Opowiadane historie, Małgorzata Ratkowska  67 Z Marią Anecką  68 Ze Stanisławem Braunem  71 Z Alicją Nowacką  80 Z Alicją Nowacką (ii)  96 Z Andrzejem Perlińskim  99 Ze Stanisławem i Mieczysławem Piotrowskimi  104 Z Zofią Rudzińską  109 Wolontariusze o Piperze  111



Wstęp



Małgorzata Ratkowska

O projekcie

Szanowni Czytelnicy, Zapraszamy do przeczytania publikacji, będącej podsumowaniem kilku miesięcy pracy kilkudziesięciu osób. Głównym powodem, dla którego poświęcili wiele czasu i energii, było przywrócenie pamięci kowalan (i nie tylko) postaci Otto Pipera oraz zmierzenie się z trudną historią jego życia. Pomysł na przeprowadzenie tego projektu powstał latem 2009 roku, kiedy to zbierając opowieści o historii Kowala i okolic, po raz pierwszy usłyszeliśmy o Ottomarze Piperze. Od tamtej pory dojrzewała w nas myśl o podjęciu próby przypomnienia człowieka, którego losy i działania powinny być częścią naszej tożsamości. W 2010 roku, dzięki wsparciu Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”, mogliśmy nareszcie urzeczywistnić plan swoistego „śledztwa w historii”. Przez kilka miesięcy młodzież i seniorzy badali archiwa, poszukiwali starych zdjęć i dokumentów oraz przeprowadzali wywiady, starając się zebrać wszelkie możliwe informacje o bohaterze projektu. Znaczną część efektów tej pracy możecie Państwo zobaczyć w tej publikacji, której świadomie nadaliśmy charakter popularyzatorski. Znalazły się tutaj zarówno fragmenty wywiadów z osobami pamiętającymi Otto Pipera, artykuły naukowe

przybliżające historyczny kontekst, jak i przypowieści o czasie wojny. Nieco miejsca poświęciliśmy przedstawieniu refleksji osób z różnych pokoleń, pamiętając, że nie mamy żadnego prawa oceniania człowieka. Podobnie, żaden z autorów nie rościł sobie prawa do ostatecznych rozstrzygnięć czy jakichkolwiek ocen życia i działalności Otto Pipera. Jedyne, do czego chcemy przekonać i zachęcić, to krytyczne myślenie i to nie o ludziach, bohaterach przywołanych tu opowieści, ale o tamtych czasach. Zapraszamy więc do „prześledzenia” tej historii. Słowa o „śledztwie w historii” padają tu nieprzypadkowo, ponieważ celem projektu nie było „badanie” biografii, decyzji i wyborów Ottomara Pipera, ale okoliczności, w jakich przyszło mu żyć i działać. Postać Pipera/Jasińskiego była dla nas inspiracją i pretekstem do rozmów o „tamtym” dziwnym i skomplikowanym świecie, w którym żaden wybór nie był do końca jednoznaczny, gdzie nie istniały łatwe klasyfikacje i podziały, i gdzie więcej niż wyraźnych czarno-białych rozgraniczeń było półcieni i szarości. To dlatego w naszej publikacji równie ważne jak wspomnienia najstarszych mieszkańców Kowala, zamieszczone w rozdziale Wywiady, są prace zebrane pod wspólnym tytułem Konteksty, które mamy nadzieję, 9


pomogą choć w części zrozumieć powikłane losy ludzi, przedstawianych w opowieściach naszych rozmówców. Z „oczywistych” powodów znaczna część zamieszczonych tu materiałów dotyczy wątków „niemieckich”. Uznaliśmy to za niezwykle ważne, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że historia społeczności niemieckiej na Kujawach jest, poza grupą pasjonatów i historyków, nadal bardzo słabo znana. A po drugie dlatego, że mimo upływu tylu lat, nadal trudno nam myśleć o Niemcach inaczej, niż tylko w kategorii agresorów. Ale jest jeszcze jeden klucz do odczytywania tej publikacji. Przygotowując ją wraz z seniorami i młodzieżą, chcieliśmy, żeby była świadectwem nie tylko czasu, w którym rozegrały się opowiedziane tutaj historie, ale także miejsca. Zależało nam na tym, żeby opowiedzieć o Kowalu, pokazać jak wyglądał, jak się w nim żyło, jak zmieniał się, by w końcu stać się takim, jakim widzimy go dziś –  jakim widzą go najmłodsi jego mieszkańcy. I co fascynujące, w obu równoległych narracjach, obok trudnych wyznań i wspomnień, możemy też znaleźć coś „ciepłego” i bliskiego, co pozwala „zobaczyć” Kowal jako przestrzeń zbudowaną dobrymi emocjami. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej publikacji, a szczególnie naszym rozmówcom, dzięki którym mogliśmy dowiedzieć się więcej o losach Ottomara Pipera, poznać historie z ich życia i spojrzeć na samych siebie, współcześnie.

10


Dr Bogdan Ziółkowski

Przywrócić pamięci… „Informator Kowalski” nr 13, kwiecień 2006, s. 6-7

Ottomar Piper od lat szkolnych był zaangażowany w działalność polityczną i społeczną. W czasie i wojny światowej należał do pow, a w latach 1919-20 służył ochotniczo w odrodzonym Wojsku Polskim, ale przebieg jego służby nie jest znany. Na początku lat 20. założył i kierował kowalskim oddziałem Związku Strzeleckiego, w którym także prowadził ćwiczenia wojskowe dla nowo przyjętych członków. Od 1928 roku był członkiem bbwr, z ramienia którego zasiadał w komisjach wyborczych do sejmu ii rp. Po wybuchu ii wojny światowej we wrześniu 1939 roku postanowił wyjechać wraz z rodziną do Warszawy, jednak na prośbę kilku osób z Kowala, m.in. ks. Józefata Jana Domagały, organisty Jana Nowaka, urzędnika Jana Stefaniaka i aptekarza Wiktora Drzewieckiego, zdecydował się pozostać w mieście. Po zajęciu przez Niemców Kowala O. Piper ze względu na pochodzenie, wykształcenie i biegłą znajomość języka niemieckiego mianowany został 21 ix 1939 roku przez komendanta miasta kpt. Springera pierwszym okupacyjnym burmistrzem miasta. W 1940 roku zastąpił go na tym stanowisku pochodzący z Rzeszy Martin Rutsch, ale Piper pozostał pracownikiem Urzędu Miasta do 1942 roku.

Do marca 1943 roku prowadził własne przedsiębiorstwo handlowe. Od początku okupacji O. Piper zaangażował się w niesienie pomocy polskiej i żydowskiej ludności miasta oraz uchodźcom z innych regionów. Wspólnie z pracownikami podległego mu magistratu wystawił ponad 100 dowodów na fikcyjne nazwiska, umożliwiających ucieczkę do Generalnego Gubernatorstwa osobom poszukiwanym przez gestapo lub meldując część z nich na pobyt stały w Kowalu, przez co umożliwił im podjęcie legalnej pracy w mieście. Po rozpoczęciu przez Niemców akcji wysiedleń do gg O. Piper uprzedzał osoby, które znalazły się na listach do wysiedlenia, nie tylko z Kowala i całego obwodu urzędowego, ale również z Włocławka. W 1940 roku przy pomocy i współudziale organisty Jana Nowaka wyniósł z kościoła św. Urszuli naczynia liturgiczne – puszkę złotą i srebrną, pozłacany kielich i zabytkową monstrancję z początku xviii wieku – oraz z siedziby osp jej sztandar. Przedmioty te przechowywał przez całą okupację. Jako burmistrz miasta przyczynił się także do ocalenia przed zniszczeniem przez władze okupacyjne miejscowego kościoła parafialnego. Niemcy początkowo urządzili w nim miejsce przetrzymywania 11


kowalskich Żydów, a po likwidacji getta w Kowalu planowali go wyburzyć (w celu uregulowania przebiegu ulicy). Dzięki fortelowi Pipera i tylko dzięki temu kościół okupanci zamienili, na tak potrzebny w czasie wojny, magazyn zbożowy i tym sposobem uniknął on zniszczenia. O. Piper starał się również przyjść z pomocą miejscowym Żydom, pomagając im m.in. w wyjeździe do gg. W 1940 roku Abram Piechotka został zaopatrzony przez Pipera w fałszywe dokumenty na nazwisko Adam Piechocki, dzięki którym wyjechał na roboty przymusowe do Niemiec i uniknął Zagłady. W końcu 1940 roku O. Piper został wprowadzony przez komendanta regionu zwz Kowal por. Leona Reszelskiego ps. Reszel do tej organizacji. Przyjął pseudonim Allas, a od 1942 roku Atlas. W ramach zadań konspiracyjnych kontynuował prace związane z legalizacją (przekazywał podstemplowane blankiety dowodów i przepustki do sztabu inspektoratu we Włocławku) i przerzutem osób zagrożonych aresztowaniem do gg. W swoim domu wybudował dwie specjalne skrytki, z których korzystały osoby przed przerzutem. Pierwsza z nich znajdowała się pod podłogą pokoju, a druga w wozowni. Wykonywał też zadania wywiadowcze, dostarczając m.in. informacje o obsadzie stanowisk w administracji niemieckiej i w okupacyjnym aparacie represji czy o działaniach i planach tych władz. Tak szeroka działalność, a zwłaszcza zakazane kontakty z Polakami spowodowały, że od ii połowy 1942 roku był obserwowany przez informatorów gestapo. W lutym 1943 roku w jego mieszkaniu została przeprowadzona rewizja. Mimo że nic nie znaleziono, kilka dni później O. Piper został aresztowany w miejscu pracy i przewieziony do więzienia we Włocławku. Został skazany miesiąc później przez sąd lokalny na trzy lata więzienia. Karę odbywał 12

w więzieniu w Sztumie. W grudniu 1944 roku otrzymał trzydniową przepustkę na Boże Narodzenie. Do więzienia już nie wrócił i ukrywał się w Kowalu aż do końca okupacji. 14 września 1945 roku przekazał na ręce proboszcza ks. Ignacego Rudzińskiego ukryte w czasie okupacji naczynia liturgiczne, a miesiąc później osp jej sztandar. W 1946 roku złożył w sądzie grodzkim we Włocławku wniosek o rehabilitację. W 1947 roku O. Piperowi, który w tym samym okresie sądownie zmienił nazwisko na Antoni Jasiński (pod tym nazwiskiem już od 1945 roku mieszkał w Warszawie), nie tylko przywrócono pełnię praw, ale również i skonfiskowany majątek. Do Kowala już jednak nie wrócił, choć stale utrzymywał kontakty z niektórymi mieszkańcami. O. Piper zmarł w 1969 roku. Jego grób znajduje się na cmentarzu parafialnym w Kowalu. O. Piper miał dwoje dzieci: córkę Alicję i syna Heliodora, mieszkającego obecnie w usa. W 1942 roku jego syn został przymusowo wcielony do Wehrmachtu i po przeszkoleniu skierowany na front afrykański. W trakcie walk zbiegł na stronę brytyjską. W 1943 roku został żołnierzem ii Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa. W okresie kampanii włoskiej służył jako ułan w 3. szwadronie 7. płk ułanów lubelskich. Zdemobilizowany w 1947 roku w stopniu kaprala. Odznaczony m.in. Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Krzyżem Monte Cassino i Gwiazdą Italii.


Jerzy Giergielewicz

Kim był Ottomar Piper?

Gdyby w połowie ubiegłego wieku przeprowadzono wśród mieszkańców Kowala sondaż na temat „Kim był Ottomar Piper?”, prawdopodobnie zdecydowana większość odpowiedziałaby, że był to człowiek, który w czasie okupacji ukrył i tym samym uratował przed Niemcami zabytkową monstrancję i sztandar kowalskiej straży pożarnej. O tym wiedzieli w tym czasie prawie wszyscy. Z biegiem lat i w związku ze zmianami pokoleniowymi coraz mniej osób, szczególnie młodych, wiedziało o tym fakcie. Po wojnie Ottomar Piper, już pod zmienionym nazwiskiem, jako Antoni Jasiński (przyjął nazwisko panieńskie żony), zamieszkał wraz rodziną w Komorowie pod Warszawą. Odwiedzał co prawda Kowal, m.in. aptekarza Wiktora Drzewieckiego, ale rozpoznawany był jedynie przez starsze pokolenie. Kiedy zmarł w czasie kolejnego pobytu na Kujawach (1969 r.), został zgodnie z własną wolą pochowany na cmentarzu parafialnym w Kowalu, w grobowcu rodzinnym Jasińskich, swych teściów. Na tablicy nagrobnej umieszczono napis, iż był on burmistrzem Kowala w czasie okupacji niemieckiej i równocześnie członkiem ak o pseudonimie „Allas”. Myślę, że wiele osób przyjęło to z zaskoczeniem i niedowierzaniem, a wielu prawdopodobnie wątpiło w prawdziwość tego faktu. To świadczy 13


o tym, że nikt nie miał pojęcia o działalności konspiracyjnej Pipera. Ten stan niewiedzy trwał prawie 40 lat, do czasu, kiedy to z inicjatywy burmistrza Kowala Eugeniusza Gołembiewskiego podjęto pracę nad opracowaniem Słownika Biograficznego Kowala. Sporządzona została lista osób, które winny znaleźć się w tej publikacji. Na tej liście figurował również Ottomar Piper. Razem z historykiem dr. Bogdanem Ziółkowskim, wykładowcą wshe we Włocławku, zdecydowałem się na opracowanie jego biogramu. Chciałem tu nadmienić, dr Bogdan Ziółkowski, zmarły przedwcześnie, w pełni sił twórczych w sierpniu 2009 r., prowadził badania nad dziejami konspiracji w czasie okupacji na terenie Kujaw i Ziemi Dobrzyńskiej. Był autorem szeregu opracowań i artykułów dotyczących konspiracji i tajnego nauczania. Nawiązaliśmy kontakt z żyjącą w Komorowie córką Pipera, Alicją Nowacką. Uzyskaliśmy szereg oryginalnych dokumentów z archiwum domowego dotyczących pracy konspiracyjnej jej ojca. Były to m.in. zaświadczenie o przynależności do organizacji konspiracyjnej „Ogniwo”, także dowody wpłat pieniężnych na działalność organizacyjną. Otrzymaliśmy też poświadczenie odbioru przez księdza Ignacego Rudzińskiego, w dniu 14 września 1945 r., monstrancji i naczyń liturgicznych (kielichów i puszek) z rąk Ottomara Pipera, które przechowywał w czasie okupacji. Tak na marginesie, na uwagę zasługuje fakt zaufania, jakim obdarzyły Pipera osoby przekazujące mu w 1940 r. powyższe przedmioty liturgiczne. Chodzi tu m.in. o organistę Jana Nowaka, który uczestniczył w tym przedsięwzięciu. Relacje żyjących jeszcze świadków i dokumenty pozwoliły odtworzyć inny rodzaj działalności Pipera. Mianowicie chodzi o wysyłanie do Generalnej Guberni osób, którym groziło aresztowanie lub wysłanie do obozu. W akcjach tych brali 14

udział pewni i zaufani ludzie. Wykorzystując fakt, iż był pracownikiem zarządu miasta do października 1942 r., Piper wydawał fałszywe dowody osobom, którym groziło aresztowanie. Umożliwił wyjazd do Generalnej Guberni m.in. aptekarzowi Wiktorowi Drzewieckiemu, lekarzowi Kazimierzowi Wdowiakowi czy też Abramowi Piechotce, któremu wyrobił fałszywe dokumenty na nazwisko Adam Piechocki, tym samym ratując im życie. Dr Bogdan Ziółkowski odnalazł w archiwum dokumenty sądowe, na podstawie których Ottomar Piper został aresztowany w roku 1943 i osadzony w więzieniu w Sztumie. W listopadzie 2010 r. wraz z dr. Zdzisławem Zasadą odwiedziliśmy w Komorowie córkę Pipera, Alicję Nowacką. Wizyta ta wzbogaciła nas o stare unikatowe zdjęcia z archiwum domowego, które umieszczone są w obecnej publikacji. Podziwialiśmy jej wspaniałą pamięć, mimo prawie 90 lat życia. Żałować należy, że tego rodzaju przedsięwzięcia dokonuje się dopiero teraz, kiedy świadków tamtych wydarzeń jest już bardzo mało. Na pewno nie udało się też do wszystkich dotrzeć. Być może wielu mieszka w różnych częściach Polski lub świata. Od pani Alicji dowiedzieliśmy się, że być może jeszcze żyje w Stanach Zjednoczonych Abram Piechotka, uratowany w czasie okupacji przez Ottomara Pipera, z którym niedawno miała jeszcze kontakt. Nieraz świadkowie pojawiają się niespodziewanie. W czasie ostatniej Gali w remizie osp w Kowalu, 28 grudnia 2010 r., moja koleżanka, urodzona już po wojnie, spytała mnie, czy wiem, że żyje ona dzięki Piperowi. Okazało się, że jej ojciec został ostrzeżony przez niego o zamiarze aresztowania go przez Niemców. Zdołał uciec i w ten sposób przeżył. Ile jest jeszcze takich historii, których nie znamy?


List Alicji Nowackiej

Podziękowania

Nazywam się Alicja Nowacka, z domu Piper. Mam już 90 lat i nie spodziewałam się, że doczekam tak „cudownego” czasu, w którym okaże się, że ktoś zainteresował się historią mojego ojca. Tym kimś okazała się Fundacja Ari Ari. Pani Małgosiu i Panie Longinie, to Wy zobaczyliście w moim ojcu „człowieka”. To dzięki Waszej działalności dowiedziałam się, że jest jeszcze wiele osób, które o nim pamiętają i dobrze go wspominają. To dla mnie bardzo wiele znaczy, bo wiem, że gdy pamięta się osobę zmarłą, wspomina się ją i mówi o niej, to ona wciąż żyje. To Wy sprawiliście, że ojciec mój jest jeszcze stale wśród żywych, a ja u schyłku mojego życia poczułam się szczęśliwa. Cieszę się Pani Małgosiu i Panie Longinie, że osobiście Was poznałam i gościłam w swoim domu. Dziękuję Wam wszystkim. Wszystkim osobom i wolontariuszom dziękuję za wszystko z całego serca i jednocześnie życzę Wam, abyście w życiu zawsze spotykali przyjaciół, ludzi życzliwych, dobrych i oby Dobry Bóg błogosławił każdy Wasz dzień, każdy czyn, wszystkie Wasze plany i pomysły. Pozdrawiam bardzo serdecznie i jeszcze raz dziękuję, choć słowo to nie oddaje do końca mojej wdzięczności.

Realizacja projektu pt. Piper/Jasiński. Śledztwo w historii, nie byłaby możliwa gdyby nie czas, dobra wola, odwaga, wrażliwość i zaangażowanie kilkudziesięciu osób. Ogromnie dziękujemy za wsparcie i prawdziwą pomoc: Stanisławowi Adamczykowi Marii Aneckiej dr. Piotrowi Bogocie Lidii Borkowskiej Stanisławowi Braunowi Arkadiuszowi Ciechalskiemu Dawidowi Ciemskiemu Tomkowi Cieszykowskiemu Barbarze Dedo Łukaszowi Dedo dr. Tomaszowi Dzikiemu ks. dr. Piotrowi Głowackiemu Eugeniuszowi Gołembiewskiemu Agnieszce Kaczurbie Elżbiecie Kadenaci Edycie Kaniewskiej Ewelinie Kopczyńskiej Zbyszkowi Kordysowi 15


Ewelinie Kowalskiej Bartkowi Kruhlikowi Annie Kuka Tomaszowi Kulickiemu Andrzejowi Lewandowskiemu Antoniemu Łukasiewiczowi Anicie Maciejczak Monice Maciejewskiej Jarkowi Moraczewskiemu Alicji Nowackiej Markowi Osmałkowi Annie Ostrowskiej Mieczysławowi Piotrowskiemu Stanisławowi Piotrowskiemu Ewelinie Proszkiewicz Pawłowi Prusińskiemu Martynie Pułaneckiej Agnieszce Puławskiej Kamili Reich Zofii Rudzińskiej Mateuszowi Rybarkiewiczowi Joannie Rydzkowskiej Mariuszowi Sieraczkiewiczowi Julii Słodkiewicz Halinie Stachowicz Basi Stannej Szymonowi Strucińskiemu Darii Sudo Marii Szymańskiej Annie Szymańskiej – Piper Pawłowi Szymańskiemu Kasi Ścieżce Jarkowi Śliwińskiemu Beacie Tokarz 16

Leszkowi Urbankiewiczowi Magdzie Wasielewskiej Tomaszowi Wąsikowi Tomkowi Woźniakowi Bożenie Wyrzykowskiej dr. Zdzisławowi Zasadzie pracownikom: Archiwum Państwowego w Toruniu Oddział we Włocławku Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kowalu Młodego Włocławka Muzeum Miasta Włocławka Ochotniczej Straży Pożarnej w Kowalu Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności Urzędu Miasta w Kowalu Urzędu Gminy Kowal Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”




Konteksty



Eugeniusz Gołembiewski, Burmistrz Kowala

Zasłużony dla Miasta Kowala Ottomar Piper

Odkąd sięgam pamięcią, kiedykolwiek byłem na kowalskim cmentarzu, zawsze zwracał moją uwagę położony przy głównej alei okazały nagrobek, z naturalnej wielkości postacią Chrystusa upadającego pod krzyżem. Nic nie wiedziałem jeszcze wtedy o osobach, których szczątki w nim się znalazły. Pamiętam jednak, że już w czasach mojej nauki w szkole podstawowej bardzo intrygowała mnie inskrypcja umieszczona pod zdjęciem starszego pana, informująca o tym, że ów człowiek – Ottomar Piper, który później zmienił imię i nazwisko na Antoni Jasiński – był burmistrzem Kowala w czasie okupacji hitlerowskiej, a jednocześnie żołnierzem Armii Krajowej o pseudonimie Allas (Atlas). Jednak ani w szkole, ani w domu nikt mi niczego o Piperze nie mówił. Może to brało się stąd, że w tamtych czasach w ogóle nie mówiło się o Niemcach dobrze. Niemcy wtedy kojarzyli się przede wszystkim z tym, co mogło być najgorsze. Pamiętam, jakim wstrząsem dla mnie były zdjęcia z obozu w Oświęcimiu umieszczone w książce, którą przeglądałem w kiosku „Ruchu” prowadzonym na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przez moich dziadków, najpierw w domu państwa Palińskich, a potem na rogu Placu Rejtana i ul. Mickiewicza. Pamiętam też swój pierwszy

obejrzany w miejscowym kinie film pt. Krzyżacy i wstrząs, jaki wywołała u kilkuletniego chłopca scena oślepiania Juranda przez jego krzyżackich oprawców, którzy byli dla mnie nie „kwiatem europejskiego rycerstwa”, ale tymi wstrętnymi Niemcami! Takie to były wówczas czasy. Największymi, odwiecznymi wrogami byli wszyscy Niemcy (czasem pisani małą literą), zaś przyjaciółmi Rosjanie. Z tamtego okresu zapamiętałem szczególnie sympatycznego, dobrotliwego sierżanta Czernousowa i piękną Marusię z filmu Czterej pancerni i pies. To nie był klimat, w którym wypadało coś dobrego mówić lub pisać nawet o pojedynczych Niemcach. Być może dlatego niczego dobrego nie można się także dowiedzieć o Ottomarze Piperze z wydanej w 1990 r. Monografii miasta Kowala i jego okolicy, autorstwa skądinąd bardzo zasłużonego dla naszej społeczności dziejopisarza – Józefa Zimeckiego. W swojej książce o Piperze napisał tak: „W Kowalu powołano urząd burmistrza w domu poprzedniego magistratu przy ul. Kopernika, a pierwszym niemieckim burmistrzem został Otto Piper , były nauczyciel miejscowej Szkoły Powszechnej”. Ottomar Piper w innej postaci zaistniał w mojej świadomości dopiero w czasach mojego sprawowania urzędu 21


burmistrza. Stało się to w dużej mierze za sprawą zapisów w kronice naszej Ochotniczej Straży Pożarnej, w której licznie przewijają się nazwiska o niemieckim brzmieniu. W czasie przygotowań do obchodzonej w 2002 r. 100. rocznicy jej powstania, okazji do wertowania kronik i starych dokumentów było szczególnie wiele. Dzięki najwcześniej urodzonym druhom strażakom ujrzała też wtedy światło dzienne sprawa przechowania w okresie okupacji niemieckiej właśnie przez Ottomara Pipera nie tylko sztandaru strażackiego, ale także naczyń liturgicznych z parafialnego kościoła, co odnotował w monografii Straż Królewskiego Miasta Kowala dr Zdzisław J. Zasada. W tym stanie rzeczy nie było dziwnym, że Ottomar Piper był jednym z pierwszych kandydatów do opracowania jego biogramu na potrzeby tworzonej przez blisko dwa lata, a wydanej w 2006 r. kilkusetstronicowej publikacji Kazimierz Wielki i niepospolici z Kowala i okolic, będącej zaczątkiem pierwszego kowalskiego słownika biograficznego. Jakież to szczęście, że zadania opracowania biogramu Pipera podjął się nieodżałowany historyk dr Bogdan Ziółkowski. To właśnie dzięki niemu i jego artykułowi opublikowanemu w „Informatorze Kowalskim”, mieszkańcy Kowala mieli okazję dowiedzieć się prawdy o swoim niemieckim dobroczyńcy. Potem, z mojej inspiracji, ukazały się dwa obszerne artykuły w „Gazecie Pomorskiej” i „Nowościach”. Przy jednym z pierwszych spotkań w 2009 r. z liderami Fundacji „Ari Ari” Longinem Graczykiem i Małgorzatą Ratkowską w czasie, gdy realizowali oni wraz z wolontariuszami projekt „I nastała cisza… Rakutowo na Kujawach”, polegający na porządkowaniu cmentarzy ewangelickich w okolicach Kowala, mówiłem im o tej niezwykłej postaci, jaką był Ottomar Piper. Bardzo się cieszę, że nasza rozmowa znalazła ciąg dalszy, że Fundacja „Ari 22

Ari” w sierpniu 2010 r. podjęła się realizacji projektu pt. „Piper/Jasiński”, który, mam taką nadzieję, pomoże nie tylko społeczności Kowala i okolic, ale całej Polsce poznać tę niezwykłą postać kowalskiego Schindlera. Kowal, 17 kwietnia 2011 r.


Małgorzata Ratkowska

Spodziewaliśmy się trudnych pytań…

Niecałe dwa tygodnie temu prowadziłam w jednym z wielkopolskich miasteczek pokaz naukowy. Jednym z jego elementów jest budowa armaty, w której zamiast prochu używa się ciekłego azotu. Żelazną tuleję wypełnia się skroplonym gazem, a jej wylot szczelnie zabija korkiem, który pod wpływem intensywnego parowania azotu wystrzeliwuje w powietrze. Tak też było i tym razem. Gdy wszystko było już gotowe do eksperymentu, zażartowałam, pytając widownię, w kogo mam strzelić. Wtedy z pierwszego rzędu odezwał się sześcioletni najwyżej chłopiec, poważnym głosem mówiąc: „W Niemca!”. Wtedy, tak jak wszyscy zgromadzeni na sali, uznałam że to zabawne. Refleksja przyszła potem, refleksja nad tym, co takiego się z nami dzieje, że tyle lat po wojnie sześcioletnie dziecko mówi o strzelaniu do Niemca i że my, dorośli, przyjmujemy to z takim rozbawieniem i „rozczuleniem”? Gdy latem 2010 roku rozpoczynaliśmy projekt pt. Piper/ Jasiński, spodziewaliśmy się trudnych pytań, niedomówień, a nawet milczenia. Jakie więc było nasze zdziwienie, gdy pytając o Ottomara Pipera, nie tylko otrzymywaliśmy „zaproszenie do stołu”, ale i wiele wspomnień. Słuchaliśmy, jak wspaniałym był nauczycielem, sympatycznym sąsiadem i dobrym człowiekiem. W ten sposób powstawał

w naszych głowach sielski obrazek małego miasteczka, pełnego śmiechu, niezliczonych anegdot i życzliwych sobie ludzi, który zniszczyła dopiero wojna. I myślę, że wtedy, my wszyscy, pracujący przy tym projekcie, bardzo chcieliśmy w istnienie takiego dobrego świata wierzyć. Chcieliśmy wierzyć, że taki świat – skoro go pamiętamy lub znamy z opowiadań – naprawdę istniał, a także, jeśli w końcu przepadł, to my nie mieliśmy z tym nic wspólnego, że byliśmy tylko ofiarami „wielkiej” historii, na którą nie mieliśmy żadnego wpływu. Oczywiście, po tylu latach trudno ustalić niektóre fakty, poznać motywacje i w pełni, obiektywnie ocenić ludzkie wybory. Zresztą kto nam dał prawo o oceniania, gdy większość z nas nigdy nie stała przed wyborami, będącymi udziałem ludzi w czasie wojny. My nie musieliśmy, nie będąc bohaterami, podejmować bohaterskich decyzji. Nie musieliśmy zdobywać się na gest, który komuś ratował życie, ani odznaczać się heroizmem użyczenia gościny osobie z „niewłaściwym” wyglądem czy akcentem, za które groziła kara śmierci. Jednak to, że nie przeżyliśmy wojny, nie zwalnia nas z myślenia. Więcej – fakt, że tak wiele dziś wiemy, że dzieli nas duży dystans, zmusza nas i obliguje, żeby zastanowić się, jak do tego wszystkiego 23


doszło. Jak to się stało, że Ottomar Piper – „wspaniały nauczyciel, sympatyczny sąsiad i dobry człowiek” – musiał po wojnie stać się Antonim Jasińskim, dlaczego się wyprowadził, dlaczego do dziś nad jego grobem usłyszeć można było słowa: „Po co ten Niemiec tu leży?!”. Tych „dlaczego” jest oczywiście znacznie więcej. Na większość z nich nie możemy odpowiedzieć, nie jesteśmy też w stanie zmienić historii; oddać odebranych kiedyś listów i książek, naprawić krzywdę, jaki się odczuwa, gdy z niezrozumiałych powodów nie rozmawiają z tobą dawni przyjaciele, czy odwrotnie, nie zdołamy nawet po latach zwalczyć gorzkiego poczucia, gdy znów kłaniają ci się na ulicy ludzie, dla których jeszcze niedawno nie istniałeś, bo byłeś „Niemcem”. Ale coś pewnie możemy zrobić. Podobno Janusz Kurtyka w czasie jednej z sejmowych dyskusji nad kolejną książką Grossa, oskarżany o antypolonizm, miał powiedzieć; „Nikt nie zabierze mi prawa do wstydu”. Nikt nigdy i nikomu z nas go nie zabierze. W kategorii wstydu, który ma odczuwać nie naród, grupa etniczna, czy jakakolwiek zbiorowość, ale pojedynczy człowiek. Spójrzmy więc na wspomnienia o Ottomarze Piperze, z punktu widzenia nie wielkiej historii, ich – nas, katów – ofiar, rocznic i liczb, tylko z punktu widzenia pojedynczej osoby, która mogła odwrócić wzrok i tym samym pozwolić komuś żyć, która młodej dziewczynie zgłaszającej się jako ochotniczka do pracy z rannymi, mogła nie odpowiedzieć: „Niemców nie przyjmujemy”, która mogła powstrzymać się od grabienia domu na oczach jego właścicieli tylko dlatego, że byli „Niemcami”. Pewnie wielu z nas pomyślało teraz, że nie ma się za co wstydzić, skoro nie tylko nie brało się udziału w tych wydarzeniach, ale nawet nie wiedziało się, że takie miały miejsce. Nie można przecież żałować czegoś, czego się nie zrobiło. Oczywiście, że nie możemy odpowiadać za 24

tamto społeczeństwo. Ale już za tego chłopca gdzieś z Wielkopolski, który jeszcze pewnie nie dość dobrze czyta, a już wie, do kogo „należy” tu strzelać, wstydzić powinniśmy się jak najbardziej. A nawet to nie za niego, ale za nas samych, którzy nie potrafimy uchronić kolejnych pokoleń od jadu nienawiści i goryczy, których też od kogoś się nauczyliśmy... Niełatwo w zebranych tutaj refleksjach znaleźć wspominany już obraz sielanki małego miasteczka, jaki wielu z nas przechowuje pewnie w swojej wyobraźni. Jednak przywołanie historii Ottomara Pipera nie jest oskarżeniem, otwieraniem dawnych ran, nie rości też sobie prawa do wydawania opinii, ani tym bardziej nie chce nikogo oskarżać. Spoglądając na historię i pamięć o niej, chcieliśmy raczej uzmysłowić sobie, jak złożony i niejednoznaczny był wtedy świat, jak nieostre moralnie i etycznie były ówczesne wybory... Ale przede wszystkim chcieliśmy przypomnieć, że to od nas – naszych codziennych wyborów i najprostszych gestów – zależy istnienie naszego małego świata. To my zawieramy i pielęgnujemy nasze przyjaźnie, to od nas zależy, jakie mamy relacje z sąsiadami, jak będzie wyglądało życie na naszej ulicy, czy podamy komuś rękę, odpowiemy na dzień dobry... To z takich małych rzeczy składa się nasz świat, a potem historia i pamięć. Jak widać, ciągle jest co robić, ciągle mamy się czego wstydzić. Ciągle też musimy walczyć, żeby aktywne i wybiórcze zapominanie nie przysłoniło nam faktu, że nie zawsze byliśmy tylko ofiarami i że przede wszystkim to my podejmujemy decyzje.


Arkadiusz Ciechalski

Skomplikowane historie wojenne

W początku sierpnia 2010 r. przybył na Kujawy wschodnie pastor Helmut Brauer z Lubeki. W roli tłumacza towarzyszył mu Adam Maliński, nauczyciel języka niemieckiego w Zespole Szkół im A. Mickiewicza w Objezierzu (powiat obornicki). Obaj panowie od lat ze sobą współpracują m.in. angażując się w proces ogólne rozumianego zbliżenia polsko-niemieckiego, współdziałania i wymiany młodzieży z obu narodów. Pastor Brauer postanowił dotrzeć do miejscowości Kłóbka leżącej koło Lubienia Kujawskiego, aby znaleźć się na miejscu i odszukać informacje o człowieku, który we wrześniu 1939 r. uratował życie osobie mu bliskiej. Był to pastor Rössler z wielkopolskiego Rogoźna. Ojciec pastora Brauera, Wilhelm, był w okresie międzywojennym zwierzchnikiem parafii ewangelickiej w niedaleko od Rogoźna położonych Obornikach. Rodziny duchownych się przyjaźniły. Pani pastorowa Rössler była matką chrzestną małego Helmuta Brauera. Dlatego też przy okazji swojej kolejnej wizyty w Polsce pastor Brauer postanowił dowiedzieć się jak najwięcej o człowieku,

który po wybuchu wojny ii wojny światowej – kiedy przedstawiciele nacji niemieckiej stali się automatycznie wrogami, często utożsamianymi z członkami słynnej v kolumny –  nie bał się otoczyć opieką takiego aresztanta, czym uratował mu życie. Jak wynika z pamiętników, które zachowały się po zmarłym już pastorze Rösslerze, był on w początkach września 1939 r. aresztowany w Rogoźnie przez władze polskie i prowadzony w grupie 29 osób na wschód. Droga ta dla starszego już Rösslera była bardzo wyczerpująca, zwłaszcza że aresztanci musieli znaczną jej część pokonać pieszo. Na nogach pojawiły się pęcherze, otarcia i rany. Kiedy pastor skarżył się konwojentom i przekonywał, że dalej iść nie może, ci zaczęli go straszyć rozstrzelaniem. Tak w połowie września dotarli na Kujawy do miejscowości Kłóbka. Na szczęście dla pastora tutaj było zgrupowanie polskiego wojska i pojawił się jakiś oficer, który znał język niemiecki. Pastor nawiązał z nim rozmowę. Okazało się, że matka oficera była wyznania ewangelickiego. Polak postanowił sprawdzić, czy aresztant 25


nie podszywa się pod osobę duchowną i jest tym, za kogo się podaje. Zadał mu parę pytań, które dotyczyły znajomości duchowieństwa ewangelickiego w Wielkopolsce. Test dla konwojowanego wypadł pomyślnie, dlatego oficer postanowił mu pomóc. Poprosił rządcę miejscowego majątku (należącego wówczas do Ludwika Orpiszewskiego), pana Grudzińskiego, aby ten się zajął strudzonym pastorem. Wojskowy długo w Kłóbce nie mógł być, gdyż front posuwał się szybko, i wkrótce wyjechał. Rządca Grudziński zajął się aresztantem bardzo serdecznie. Był to ofiarny, życzliwy i obrotny człowiek. Jako takiego zapamiętali go do dziś żyjący jeszcze starsi mieszkańcy Kłóbki i jego wnuk Witwicki. Swego czasu Grudziński wyjechał do Ameryki, zarobione tam pieniądze przeznaczył na wybudowanie sobie domu właśnie w tej wsi (obecnie jest tam sklep). Pastor otoczony został troskliwą opieką, był żywiony, pielęgnowany i chroniony przed wścibskimi. Grupa aresztantów wkrótce opuściła Kłóbkę, ale bez pastora. Ich los był niestety tragiczny. Nikt z całej 28-osobowej grupy nie wrócił do swoich bliskich. Ocalał tylko jeden – pastor Rössler. Kiedy w połowie września do Kłóbki wkroczył Wehrmacht, uratowany zaczął myśleć o powrocie do domu. Gdy zaś sytuacja się na tyle unormowała, że można było bezpiecznie się przemieszczać po drogach, pastor pożegnał się z rodziną Grudzińskiego. Serdecznie podziękował swemu wybawcy. Ten wówczas zauważył, iż nastały takie czasy, w których pastor może mu się odwzajemnić. W pierwszej dekadzie października 1939 r. pastor Rössler, korzystając z transportu wojskowego, szczęśliwie dotarł do rodzinnego Rogoźna. Fakt ten odnotowała nawet miejscowa prasa. Ukazał się w niej artykuł, który odpowiednio „opracowany” ukazywał, jak to bohaterski Niemiec z Kujaw, zarządca majątku Klobka, uratował pastora Rösslera. Oczywiście ów 26

„bohaterski Niemiec” był wytworem nagminnie stosowanej wówczas goebbelsowskiej propagandy. Sierpniową wizytę na Kujawach pastor Helmut Brauer może uznać za udaną. Dzięki pomocy proboszcza parafii w Kłóbce ks. Leszka Buczkowskiego i rozmiłowanego w tej miejscowości poety Bogdana Lisowskiego mógł dotrzeć do wnuka rządcy Grudzińskiego, pana Witwickiego, oraz domu, w którym ukrywany był pastor Rössler. Mógł też z tymi ludźmi porozmawiać, zrobić wiele pamiątkowych i dokumentalnych zdjęć. Pastor z Lubeki przybył również do Kowala, gdzie mieszka autor niniejszego artykułu oraz innych tekstów prezentujących niezwykle ciekawe dzieje Kłóbki oraz rodu Orpiszewskich, właścicieli wsi w xix i xx w., który wydał wielu patriotów zasłużonych także na polu kultury. W czasie długiej rozmowy gość uzyskał dużo informacji o Kłóbce i okolicy, jej mieszkańcach, walkach, które tu się toczyły w czasie i i ii wojny światowej (rejon Szczytna i Borzymia, Więsławic i Grodna) i o skomplikowanych historiach, jakie były udziałem osób z nie-polskim rodowodem żyjących na tym terenie. Wspomniano zatem o niezwykłych kolejach losu Ottomara Piper-Jasińskiego, pierwszego burmistrza Kowala w czasie okupacji hitlerowskiej, który należąc do polskiej organizacji konspiracyjnej wiele dobrego uczynił dla miejscowej społeczności. Podobnie przedstawiciele legitymującej się włoskim rodowodem rodziny Bacciarellich z Jądrowic, Miechowic i Wagańca wykorzystali ten fakt do niesienia pomocy osobom jej potrzebującym. Wspomniano o Haackach z Dębic, Findeisenach ze Śmiłowic, którzy mogąc podpisać tzw. volkslistę, nigdy tego nie zrobili i z poświęceniem wypełnili swoje obowiązki, w tym żołnierskie, wobec Polski. Współpracy z okupantami nie życzyli sobie Ike-Duninowscy z Duninowa oraz Wanda i Stanisław Turno z Kalisk, mimo tego iż byli „von”, a ich nazwisko widniało w księgach


„Almanachu Gothajskiego”. Zostali natomiast działaczami lokalnych struktur najpierw Bojowej Organizacji Ludowej, później Komendy Okręgu Pomorze Armii Krajowej, za co pan Stanisław został aresztowany, bestialsko przesłuchiwany w siedzibie gestapo w Łodzi i prawdopodobnie zamordowany w czasie likwidacji więzienia na Radogoszczu. To ich komórka zdołała wciągnąć do konspiracji Niemca Meinelta, z zawodu nauczyciela, który służył na tym terenie w Wehrmachcie. Wspomniano też o tragicznym losie rodziny Bekkerów z Wiktoryna k. Nieszawy, którzy po wojnie byli więzieni do 1948 r. w obozie Potulice. Piękną kartę w czasie wojny zapisali przedstawiciele rodu Kronenbergów z Brzezia. Leopold iii Jan walczył jako rotmistrz w kampanii wrześniowej, później służył w szeregach ak zakładając radiostacje nasłuchowe dla prasy konspiracyjnej i organizując kryjówki dla działaczy podziemia. Jego dzieci również zaangażowane były w walkę z okupantem. Syn, Leopold iv Wojciech, zginął w potyczce z Niemcami na przełomie 1943 i 1944 r. Córkę Wandę spotkał szczególnie tragicznym los. Była zaprzysiężonym żołnierzem ak pracującym u gestapowców. Oskarżono ją o zdradę i podziemie wykonało na niej wyrok śmierci. Była to tragiczna pomyłka. Okazało się, że współpracowała z wywiadem angielskim, o czym alianci nie informowali Polaków. Rozmowa dotyczyła ponadto powojennych „rozliczeń”, w których niepotrzebną śmierć z rąk funkcjonariuszy ub poniosła część niemieckich mieszkańców Nieszawy czy należący do polskiego podziemia Linde z Lubrańca. Wspomniano też o niedawnej akcji ratowania ewangelickich cmentarzy zainaugurowanej przez Fundację Ari Ari. Pastor chętnie obejrzał taki cmentarz znajdujący się na obrzeżach Kowala w Grodztwie. Udał się także do Urzędu Miasta Kowala i Urzędu Gminy Kowal, gdzie serdecznie został przyjęty i obdarzony materiałami

promującymi rodzinne miasto króla Kazimierza Wielkiego i jego okolice. Dodać warto, że pastor H. Brauer przekazał swojemu rozmówcy z Kowala kilkadziesiąt barwnych fotografii wykonanych w czerwcu i lipcu 1940 r. na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Wykonał je zafascynowany historią i fotografią ojciec pastora, Wilhelm Brauer, który posługiwał się aparatem Leica. Są to widoki zbombardowanych i jeszcze nieodbudowanych domów w Warszawie, sceny z targowisk miejskich, widoki Sochaczewa, mury miejscowego getta, ulice w Łowiczu, Kutnie, Dobrzelinie, świeże groby niemieckich żołnierzy itp. Pastor Wilhelm Brauer wykonał tysiące takich zdjęć. Większość z nich się zachowało. Jego syn przekazał już sporą kolekcję odpowiednim instytucjom w Obornikach, Łowiczu, Sochaczewie. Na pewno stanowią one cenne świadectwo tamtych dni. Pastor Helmut Brauer z Lubeki poszukując śladów historii, ma świadomość tego, że służyć one powinny przyszłości, w której Polacy i Niemcy we wspólnej Europie powinni znajdować więcej takich płaszczyzn, które mogą łączyć, niż tych, które dzielą.

27


Dr Bogdan Ziółkowski Arkadiusz Ciechalski

Krótka historia królewskiego miasta Kowala

Badania archeologiczne prowadzone w okolicach Kowala wykazały ślady osadnictwa z czasów kultury amfor kulistych (2700-2000 lat p.n.e.). Znaleziono tu kompleks neolitycznych obiektów kultowych, m.in. konstrukcję megalityczną zbudowaną z kamieni o średnicy przekraczającej pół metra i wadze sięgającej w niektórych przypadkach nawet 300 kg, również fragmenty ceramiki pochodzącej z przełomu neolitu i wczesnej epoki brązu. Na ten materiał nałożone są też obiekty o różnej chronologii i funkcji, w tym pochodzące z okresu kultury łużyckiej (przełom późnej epoki brązu i wczesnej epoki żelaza, tj. 1300700 r. p.n.e.) oraz piece do wytopu żelaza z okresu wpływów rzymskich. Wczesnemu osadnictwu na tym terenie sprzyjały warunki geograficzne i obronne. Na wyspie dużego jeziora, nazywanego przez Jana Długosza Krzewiata, znajdował się we wczesnym średniowieczu 28

warowny gród, w pobliżu którego utworzono wsie służebne. Jedną z nich zamieszkiwała ludność zajmująca się kowalstwem. Stąd nazwa osady – Kowale, która później przekształcona zostanie na Kowal. Do dnia dzisiejszego na tym terenie istnieją inne takie wsie, jak np. Łagiewniki i Kurowo. Pierwsza wzmianka o Kowalu datowana jest na dzień 20 i 1185 r. Wtedy to książę mazowiecki i kujawski Leszek, syn Bolesława Kędzierzawego, nadał kanonikom katedry włocławskiej dochody ze wsi Kowale wraz z kościołem. W dokumentach z początku xiv w. wśród parafii diecezji kujawsko-pomorskiej (włocławskiej) wymienia się Białotarsk, Grabkowo, Kłóbkę i Kowal. W 1262 r. Kazimierz i Kujawski (ok. 1211-1267) podpisał szereg znaczących dla późniejszego rozwoju Kowala dokumentów. Książę traktował gród jako jedną z wielu swoich rezydencji. Jednak data uzyskania praw miejskich przez Kowal nie jest znana. Możliwe,


że już za jego panowania wieś przeniesiona została na prawo niemieckie, bowiem w kilka lat po jego śmierci występuje Jan, sołtys kowalski. W „Kronikach” Jan Długosz podaje, że w 1327 r. Kowal był grodem. Natomiast w dokumentach Władysława Łokietka z lat 1296-1327 widnieje informacja, że pierwszy kasztelan w Kowalu pojawił się w 1314 r. Miejscowość była usytuowana przy ważnym trakcie drogowym o znaczeniu państwowo-handlowym. O tym fakcie świadczy choćby zbiór 410 monet niemieckich, włoskich, francuskich, anglosaskich i polskich (denary Mieszka i i Bolesława Chrobrego) ukrytych po 1018 r. i odnalezionych w tzw. skarbie z Kowala. Gród był zapewne już w połowie xiii w. ośrodkiem zarządu dóbr książęcych i najprawdopodobniej dużym osiedlem targowym. Jak wzmiankują źródła xiv-wieczne, była tu komora celna, dobrze funkcjonujący średniowieczny kościół oraz odbywały się regularnie targi i jarmarki. Z inicjatywy Kazimierza Wielkiego wzmocniono kowalski zamek i gród. Według tradycji władca ten nadał Kowalowi prawa miejskie (magdeburskie) lokując go na 52 łanach. Mogło to nastąpić między 1343 a 1370 r. (przywilej lokacyjny nie zachował się). Na początku xiv w. Władysław Łokietek utworzył kasztelanię kowalską, a kiedy zaczął funkcjonować Sejm Walny, w ławach senatorskich zasiadał kasztelan kowalski. Pierwszym takim wysokim urzędnikiem w Kowalu był Mikołaj z Powałów (urzędujący w latach 1314-1320), kolejni pochodzili ze znanych, nie tylko na Kujawach, rodzin szlacheckich: Kościeleckich, Sierakowskich, Jaranowskich, Kretkowskich, Dąbskich, Biesiekierskich. Znaczącym faktem w historii Kowala jest data 30 kwietnia 1310 r., kiedy to w tym mieście urodził się przyszły król Polski – Kazimierz Wielki. Fakt ten odnotowują kronikarze Jan Długosz i Marcin Bielski. Długosz zapisał:

„Dnia 30 kwietnia 1310 roku w miasteczku Kowale w ziemi kujawskiej, księżna Jadwiga, żona Władysława Łokietka, powiła syna Kazimierza, którego urodzenie i kolebkę osądziłem za godne osobnej wzmianki, aby ją przesłać potomnym czasom”. Bielski zaś zanotował: „Urodził się syn Łokietkowi z żony Jadwigi w miasteczku Kowale na Kujawach, któremu dano na imię Kazimierz, a to lata pańskiego 1310”. Miasto było też areną walk z Krzyżakami. W lipcu 1327 r. wojska Władysława Łokietka stoczyły pod Kowalem zwycięską bitwę z oddziałami krzyżackimi dowodzonymi przez komtura chełmińskiego O. von Luterberga i toruńskiego H. Almenhausena (poległ w walce), których wspierali książęta mazowieccy. Podczas kolejnego najazdu Krzyżaków w 1331 r. gród i okolice zostały splądrowane, zamek zburzony, a część miasta spalona. O ważności ówczesnego grodu kowalskiego świadczy fakt, iż powołano tu krzyżacką komturię. W wyniku postanowień pokoju kaliskiego w 1343 r. Kowal powrócił do Polski. W 1387 r. przez kilka lat zamek był we władaniu Abrahama Sochy –  wojewody płockiego. Król Władysław ii Jagiełło w 1420 r. na kowalskim zamku przyjął posłów czeskich, na czele z Wernerem z Rankowa, którzy proponowali mu przyjęcie korony swego królestwa. W 1543 r. w Kowalu urodził się Piotr Tylicki, późniejszy sekretarz króla Stefana Batorego, referendarz oraz podkanclerz koronny za czasów Zygmunta iii Wazy, a później także biskup kolejno chełmiński, warmiński, kujawski i na koniec krakowski. Z tej racji jego prochy, tak jak Kazimierza Wielkiego, spoczywają w katedrze wawelskiej. Ponowną relokację miasta – na prawie chełmińskim –  ustanowił król Zygmunt I Stary w 1519 r., co łączyło się także z przywilejami do prowadzenia jarmarków. Natomiast Zygmunt iii Waza w latach 1593 i 1613 zezwolił 29


miastu na utworzenie konfraterni literackiej z prawem wytwarzania i sprzedawania wódek oraz piwa. Ówczesny Kowal należał do znaczniejszych miast województwa brzesko-kujawskiego. Był siedzibą starostów grodzkich, którzy sprawowali władzę administracyjną i sądowniczą na terenie powiatu kowalskiego. Wywodzili się oni z takich rodzin jak: Oporowscy, Brudzewscy, Kościeleccy, Działyńscy, Przyjemscy, Morsztynowie (w latach 1658-1672 starostą był Jan Andrzej, najwybitniejszy poeta polskiego baroku), Kretkowscy, Zboińscy, Dąmbscy, Sokołowscy. Po zakończeniu wojny szwedzkiej w drugiej połowie xvii w. w mieście pozostało jedynie ok. 30 domostw. Szwedzi przyczynili się także do zrujnowania kowalskiego zamku. Po raz pierwszy zniszczyli go w 1656 r., a po jego odbudowie przez starostę Władysława Morsztyna spalono go w 1710 r. W konsekwencji budowla ta, mimo napraw, popadała coraz bardziej w ruinę. Ostatni starosta kowalski, Michał Sokołowski, polecił go rozebrać 30

w 1791 r., a teren przez niego zajmowany sprzedać jako działki pod zabudowę głównie dla ludności żydowskiej. Usunięcie pozostałości piwnic, podziemi i fundamentów nastąpiło w 1875 r. Widział je jeszcze przyjeżdżający do Kowala w poszukiwaniu materiałów etnograficznych Oskar Kolberg. W 1771 r. ziemie kujawsko-brzeskie zostały opanowane przez konfederatów barskich, których postawa oraz działania powstańcze szczególnie mocny wpływ wywarły na miejscową szlachtę, do której zaliczyć przede wszystkim należy rodziny Kretkowskich, Głębockich i Szadokierskich. Po wyparciu polskich oddziałów z Kujaw w grudniu 1771 r. na miejscową ludność nałożono kontrybucję i podatki. Po ii rozbiorze Polski w zaborze pruskim znalazła się część Kujaw, w tym Kowal, który stał się ośrodkiem ziemskiego majątku królewskiego i darowany został gen. H. Bischofswerderowi, który odsprzedał go hrabiemu Ch. von Lüttichau, a ten a ten z kolei Maciejowi Waldorf Wolickiemu. Po 1815 r. miasto dostało się pod zabór rosyjski. Od 1831 r. Kowal przestał być stolicą powiatu. Z urzędów administracji ponadregionalnej pozostawiono jedynie sąd okręgowy. Dotychczasowy miejski ustrój Kowala został sprowadzony do gminnego, a po upadku powstania styczniowego miasto zostało włączone do gminy Kowal. Ponownie prawa miejskie Kowal odzyskał dopiero w 1919 r. Wraz z utratą niepodległości z mapy miasta zniknął nie tylko królewski zamek, ale także wiele innych budynków, w tym kilka starych kościołów. Najstarszy z nich to kaplica zamkowa św. Mikołaja fundacji monarszej, ostatecznie rozebrana w 1804 r. Kolejna świątynia, która funkcjonowała w mieście co najmniej od 1409 r., nosiła wezwanie św. Ducha i była kościołem szpitalnym. Spłonęła jednak w 1832 r. i już nie została odbudowana.


znajduje się 8 ołtarzy, w tym 5 barokowych. Dwa obrazy umieszczone w ołtarzach, manierystyczny Matki Bożej z Dzieciątkiem oraz barokowy św. Urszuli, ozdobione są trybowanymi, pozłacanymi sukienkami ze srebra. We wnętrzu jest 17 tablic epitafijnych (w tym dwie z pocz. xvii w.) oraz popiersie Kazimierza Wielkiego ufundowane w 1910 r. w 600. rocznicę urodzin króla. Ponadto zachowało się wiele zabytkowych szat i paramentów liturgicznych. W okresie zaborów działały tu różne organizacje społeczne. Do wiodących należy zaliczyć: Ochotniczą Straż Pożarną (założoną w 1902 r.), koła Polskiej Macierzy Szkolnej, Bractwo Towarzystwa Trzeźwości nmp oraz wspomagającą finansowo mieszkańców Kowala i okolic Miejską Kasę Pożyczkowo-Oszczędnościową. W czasie Ostatni z kowalskich kościołów, pw. św. Fabiana i Seba- i wojny światowej niemiecki okupant na terenie Kowala stiana, powstały na pocz. xvii w. z fundacji mieszczan i okolic prowadził rabunkową gospodarkę do czasu opuszi bpa P. Tylickiego, rozebrany został w 1824 r. W 1847 czenia miasta w listopadzie 1918 r. Kowal w międzywojniu r. ks. J. Ostoja-Stobiecki wystawił murowaną kaplicę stanowił znaczący na Kujawach ośrodek rzemieślniczośw. Rocha, którą zburzyli hitlerowcy w 1940 r. Z tych kilku świątyń do dnia dzisiejszego zachował się jedynie kościół pw. św. Urszuli. Według tradycji fundował go Kazimierz Wielki. Początkowo składał się z murowanego prezbiterium i północnej zakrystii oraz drewnianej nawy głównej. Po pożarze, który go strawił w 1600 r., został odbudowany w latach 1604-1608, całkowicie już z cegły, dzięki wysiłkom parafian oraz urodzonego w Kowalu bpa P. Tylickiego. Wystawiono wówczas także wysoką wieżę zwieńczoną renesansową kopułą. W 1827 r. po uderzeniu pioruna obniżono ją o 6 m. Wśród możnych protektorów tego kościoła były: Katarzyna Kościelecka (związana blisko z Zygmuntem Starym), jej córka Beata, późniejsza księżna Ostrogska, oraz druga żona Jana Karola Chodkiewicza  – Anna. W kościele 31


handlowy i administracyjny dla najbliższej okolicy. Istniejące tu liczne młyny, tartaki, olejarnie, odbywające się jarmarki dawały utrzymanie mieszkańcom miasta. Na konglomerat ludnościowy składali się głównie obywatele pochodzenia polskiego, żydowskiego i niemieckiego. Z biegiem lat narastający kryzys ekonomicznogospodarczy wpłynął na stan zamożności mieszkańców Kowala oraz doprowadził do radykalizacji ich przekonań społeczno-politycznych. Jak na stosunkowo niewielkie miasto działało na jego terenie wiele partii, stronnictw i organizacji społeczno-politycznych. Ciekawostką jest to, że w dniu 7 xi 1928 r. rajcy miejscy nadali godność „Honorowego Obywatela Kowala” marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu. Po wybuchu ii wojny światowej Kowal, podobnie jak i całe Kujawy, został włączony do Rzeszy. Od pierwszych dni utraty niepodległości nastąpiła eksterminacja mieszkańców miasta ze szczególnym uwzględnieniem osób pochodzenia żydowskiego. Z Kowala wywieziono i zabito lub osadzono w obozach koncentracyjnych około 1500 Żydów. Największa ich liczba została deportowana, uwięziona i skazana na śmierć głównie w obozie w Chełmnie nad Nerem. Z tej licznej populacji zdołało uratować się jedynie kilkunastu. Ze szczególną intensywnością od 1940 r. władze niemieckie rozpoczęły wysiedlanie polskich rodzin z Kowala, wywożąc je do Rzeszy, a na ich miejsce osiedlając rodziny pochodzenia niemieckiego. Wielu kowalan zaangażowało się w działalność konspiracyjną polegającą na kolportażu prasy podziemnej i ulotek, akcji charytatywnych oraz innych przedsięwzięć antyhitlerowskich prowadzonych przez kowalskie komórki Komendy Obrońców Polski (kop), Szarych Szeregów, Związku Walki Zbrojnej (zwz), Armii Krajowej (ak), Tajnej Organizacji Polskiej (top) oraz Miecza i Pługa. 32


Niemcy podczas okupacji zmienili nazwę miasta na Freistadt (1939-1942), a następnie na Kowall (1943-1945). Dnia 19 stycznia 1945 r. czołgiści i Frontu Białoruskiego dotarli – bez większych przeszkód i oporu okupanta –  od strony Warszawy do Kowala. W pierwszych tygodniach po opuszczeniu przez Niemców Kowala władzę komendaturową sprawowali tu Rosjanie. Z okresu końca wojny na miejscowym cmentarzu znajdują się zbiorowe mogiły zabitych żołnierzy polskich i radzieckich. W 1946 r. w wyniku przeprowadzenia spisu powszechnego stwierdzono, iż miasto liczyło 3009 obywateli (około 2 tys. mniej niż w 1939 r.). Natomiast w 1959 r. Kowal zamieszkiwało 3020 mieszkańców, a w 1960 r. około 3200 osób.

Wraz z likwidacją prywatnego handlu, przetwórstwa i usług, Kowal stracił swoje znaczenie jako centrum okolicy. W mieście założono Gminną Spółdzielnię, Spółdzielnię Kółek Rolniczych oraz Bank Spółdzielczy. Miejscem pracy wielu mieszkańców Kowala była funkcjonująca do początku lat 90. filia Włocławskich Fabryk Mebli. Trwały dorobek tego okresu stanowi liceum ogólnokształcące, przedszkole oraz szkoła podstawowa, której siedzibę przeniesiono w 1959 roku do nowego budynku przy ulicy Piwnej, rozbudowanego o 12 sal lekcyjnych i salę gimnastyczną w połowie lat 70. W 1974 r. powstała w mieście druga szkoła średnia o profilu rolniczym, która później rozrosła się do największej placówki oświatowej 33


w powiecie włocławskim. W latach 60. i 70. wybudowano także stadion sportowy, ośrodek zdrowia, a w latach 80. dworzec autobusowy. W dn. 1 i 1991 r., na wniosek większości radnych wywodzących się z gminy Kowal, doszło do podziału dotychczas funkcjonującego organizmu miejsko–gminnego w Kowalu na dwie odrębne jednostki administracji samorządowej: Urząd Miejski w Kowalu oraz Urząd Gminy w Kowalu. Dorobkiem ostatnich kilkunastu lat pracy samorządu miasta Kowala z burmistrzem Eugeniuszem Gołembiewskim na czele było: budowa sieci telefonicznej, oczyszczalni ścieków, instalacja nowego oświetlenia miasta, kompleksowa modernizacja i rozbudowa stadionu sportowego, uruchomienie nowego targowiska, modernizacja stacji wodociągowej, wymiana nawierzchni i chodników w większości ulic miejskich oraz kilkunastu parkingów, modernizacja parku miejskiego i dworca autobusowego, rozbudowa obiektów OSP, oddanie do użytku nowych siedzib: posterunku energetycznego, biblioteki, policji, uruchomienie podstacji pogotowia ratunkowego, budowa Domu Pomocy Społecznej, stadionu miejskiego wraz z „orlikiem” oraz długo oczekiwanej obwodnicy miasta, a ostatnio wystawienie pomnika Kazimierza Wielkiego w parku nazwanego jego imieniem. W mieście działały także: Bank Spółdzielczy, delegatura Powiatowego Urzędu Pracy, zakłady branży metalowej, drzewnej i szklarskiej, a także obsługujące pobliski teren służby drogowe i energetyczne. Istotny wpływ na funkcjonowanie miasta miał dynamicznie rozwijający się handel i usługi. Rozwinęła się także niepubliczna służba zdrowia, działalność prowadziła (z wielowiekowymi tradycjami) Wspólnota Leśna Rolników Miasta Kowala gospodarująca na 550 ha lasów i łąk. Życie kulturalne ogniskowało się wokół remizy strażackiej, biblioteki 34

miejskiej i miejscowych szkół. W strategii Województwa Kujawsko–Pomorskiego na lata 2000-2010 Kowal, jako ośrodek czwartego poziomu w hierarchii sieci osadniczych, został sklasyfikowany jako miasto o potencjale świadczonych usług porównywalnym z najsłabszymi ośrodkami powiatowymi. Kowal posiada herb, flagę, hymn (słowa – Jan Nowicki i Marzenna Lewandowska, muzyka – Jan Kanty-Pawluśkiewicz) oraz hejnał grany w południe z wieży strażackiej (skomponowany przez Zbigniewa Preisnera). Dodajmy, że z Kowalem poprzez fakt urodzenia bądź działalności w tym mieście związanych jest wiele znakomitych postaci, np. Kazimierz iii Wielki (1310-1370), król polski w latach 1333-1370; Piotr Tylicki (1543-1616), biskup chełmiński, warmiński, kujawski i krakowski, podkanclerz koronny; Jan Andrzej Morsztyn (1621-1693), podskarbi wielki koronny, czołowy poeta polskiego baroku; Kalman Poznański (1785-1855), ojciec Izaaka (1833-1900), jednego z współtwórców przemysłu łódzkiego; męczennik z Dachau, błogosławiony ks. Dominik Jędrzejewski (18861942); filozof, ks. prof. Stanisław Mazierski (1915-1993); Ewa Mazierska, prof. Uniwersytetu w Preston (Wielka Brytania); Elżbieta Stankiewicz uhonorowana Oskarem za film „Piotruś i wilk”; literaci: Bogdan Ostromęcki (19111979), Leon Stankiewicz (1907-1993), Ziemowit Ogiński (1944-2010), a także współcześnie tworzący: Krzysztof Skudziński, Mirosław Glazik, Marzenna Lewandowska, ks. Piotr Głowacki i Maria Stawicka-Madej. O Kowalu, miejscu swego urodzenia, zawsze chętnie i serdecznie wspomina także wybitny współczesny aktor – Jan Nowicki.

Zdjęcia współczesne – Arkadiusz Ciechalski


Tomasz Kulicki

Dobry Niemiec

Bolesne doświadczenia ii wojny światowej silnie wpłynęły na postawę Polaków wobec zachodnich sąsiadów. Z opowieści starszych osób wynika, że tuż po wojnie każdy przejaw niemieckości odbierany był wrogo. Nawet zasłyszana na chodniku rozmowa w języku Goethego przypominała krzywdy doznane w czasie wojny i skłaniała do przejścia na drugą stronę jezdni… Swoje zrobiła też władza ludowa, która w swojej propagandzie wykorzystywała obraz Niemca, skutecznie odwołując się do urazów społecznych i potęgując niechęć wobec niedawnych okupantów. Wyrównaniu krzywd służyło odbieranie Niemcom majątków i fabryk, bez zachowania jakichkolwiek pozorów praworządności. Wszystko zmieniło się po powstaniu ludowych Niemiec. Czarno-biały obraz zyskał odcienie szarości. W oficjalnych wystąpieniach pojawili się „dobrzy Niemcy”, zaczęto mówić o niemieckich ofiarach nazizmu i o niemieckim ruchu oporu wobec Hitlera – oczywiście o tyle, o ile prześladowani i zbuntowani nosili w sercu socjalistyczne ideały. Byłoby jednak niesprawiedliwym uproszczeniem zawężanie tego dyskursu do instrumentalnej propagandy prl. Postać „dobrego Niemca” znalazła swoje miejsce

w społecznej świadomości. Dość wspomnieć „Niemcy” Leona Kruczkowskiego – dramat figurujący od dziesięcioleci w kanonie lektur szkolnych – ukazujący całe spektrum postaw zachodnich sąsiadów wobec praktyk nazizmu. Podobne przesłanie niesie ze sobą „Pianista”, gdzie niemiecki kapitan, wzruszywszy się po wysłuchaniu gry Władysława Szpilmana, postanawia pomóc mu przeżyć. Ludzkie oblicze funkcjonariuszy nazistowskiego reżimu znamy nie tylko z książek i filmów, ale również z relacji naszych przodków. Niemal w każdej rodzinie opowiada się historię o „dobrym Niemcu”, który pocieszył, poczęstował czekoladą czy przymknął oko na jakieś przewinienie. Czasem, stęskniony, pokazał zdjęcie rodziny, dzięki czemu wydał się bardziej ludzki, bo targany tym samym niepokojem co Polacy, tak jak oni będący bezimienną ofiarą wojny. Wydawać by się więc mogło, że po ponad 60 latach od zakończenia wojny i 20 latach wolnej Polski, po zmianach pokoleniowych, otwarciu granic i wielu inicjatywach na rzecz pojednania – emocje opadły, a Niemcy nie są postrzegani przez pryzmat okrucieństw nazizmu. Niestety, wciąż tak nie jest. Niektórzy mieszkańcy nie widzą 35


potrzeby porządkowania cmentarzy ewangelickich, bo nie warto działać na rzecz tych, przez których „tyle złego wycierpieliśmy”, a słowa te bynajmniej nie padają z ust osób, które pamiętają wojnę. Z kolei wśród młodzieży język niemiecki budzi często natychmiastowe skojarzenia z hitlerowskimi powitaniami i poleceniami wydawanymi przez esesmanów. Jest więc jeszcze wiele do zrobienia. Cała nadzieja w projektach takich jak „Piper/Jasiński”, które odkrywają niejednoznaczną historię, pomagają przezwyciężać uprzedzenia i sprzyjają dialogowi międzykulturowemu.

36


Antoni Benedykt Łukaszewicz z Kowala

Historia pewnej rodziny z Kujaw Opowiadanie na faktach. Nazwiska, zdarzenia i nazwy są prawdziwe.

Pisać nie jest łatwo, żyć jeszcze trudniej, jednak warto próbować, aby uchronić pewne wartości przed zapomnieniem. To opowiadanie niech chociaż w małej części przybliży życie naszych najbliższych, którzy odeszli na tamten brzeg. xx wiek był pełen burzliwych przemian dla Polaków i nacji mniejszościowych zamieszkujących naszą ojczyznę. Część tej historii związana jest z rejonem Kujaw położonym w centralnej części Polski. Hitlerowska okupacja kraju była dla całego społeczeństwa zaskoczeniem i potworną martyrologią. Moja rodzina, podobnie zresztą jak i inne rodziny, przeżyła wielką gehennę, narażanie życia i zdrowia. Rodzice przez całą drugą wojnę światową mieszkali u babci Balbiny ze strony matki, czyli z rodziny Kozłowskich i dziadka Jana Jędrzejewskiego. Gospodarstwo to położone było we wsi Wola Olszowa na peryferiach Kujaw południowo-wschodnich. Mama, Władysława Kozłowska, jako najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa wyszła za mąż za wdowca Bolesława Łukaszewicza, który miał już trzyletnią córeczkę Zdzisławę. W latach 30. urodził się syn Zenek oraz córka Lucynka. Najmłodszy Tadzio przyszedł na świat w grudniu 1940 roku. Ojciec był ambitnym młodym mężczyzną, miał ukończoną pełną szkołę podstawową, podoficerską szkołę

40. pułku piechoty we Włocławku oraz przedwojenny kurs weterynaryjny. Dziadkowie prowadzili kilkuhektarowe gospodarstwo wraz z synem Władysławem, który był kawalerem. Jedną izbę domu zamieszkiwali dziadkowie z Władziem, drugą izbę zajmował sklep wiejski, trzecią rodzice z czworgiem dzieci, a do czwartej izby Niemcy przekwaterowali z Lubienia państwa Plichtów z dwojgiem dzieci. Mimo takiego zagęszczenia wszyscy mieszkańcy 37


domu szanowali się i pomagali sobie. Podobnie zachowywały się rodziny wspaniałych sąsiadów, niezwykle serdecznych ludzi – państwa Dyoniziaków, Majewskich, Sołtyszewskich, Bagrowskich, Sierakowskich, Ziółkowskich, Brdaków i Gawłowskich. Zarobki były stosunkowo małe, aby utrzymać wielodzietną rodzinę i nie głodować. Zezwalano tylko na hodowlę drobiu i królików. Za hodowanie choćby jednej nierejestrowanej świni, jej zabicie lub konsumpcję, groziła każdemu Polakowi kara śmierci lub natychmiastowa zsyłka do obozu koncentracyjnego. Tragedia taka dotknęła sąsiedniej rodziny Sierakowskich mieszkających dwa domy dalej. Zięć Sierakowskich o nazwisku Kodłuboj za zabicie świniaka został wysłany do obozu. Aresztowana została również jego żona, która była w dziewiątym miesiącu ciąży. Na czas urodzenia dziecka Niemcy przywieźli ją do rodziców 38

do Woli Olszowej. Po porodzie Kodłubojową zabrali do obozu koncentracyjnego. Oboje z pewnością tam zginęli, bo nigdy nie powrócili. Synka o imieniu Jerzy wychowali dziadkowie. Wyrósł on na przystojnego kawalera. Przez pewien czas był nawet sympatią mojej siostry Lucynki. Mimo zakazu hodowli trzody chlewnej rodzice zdecydowali się hodować świnie w ukryciu w „sąsieku” słomy w stodole dziadków. Ojciec kilka razy w roku wywoził półtusze wieprzowe do zaufanego odbiorcy do Kutna oddalonego o 20 kilometrów. Miał specjalnie skonstruowany schowek pod podłogą wozu konnego lub pod dnem w saniach. Każdego razu ponad dwugodzinna podróż wiązała się z ogromnym ryzykiem. Zawsze wyjeżdżał w dzień targowy zabierając trochę zboża i owoców, aby nie budzić podejrzeń Niemców. Dodatkowym kamuflażem i zmyłką dla niemieckich psów były dwie lampy naftowe mocowane do kłonic. Intensywny zapach nafty neutralizował zapach mięsa. Wielokrotne wyprawy zakończyły się szczęśliwie, ale nie bez przygód. Tato opowiadał z przejęciem, że trzykrotnie był o krok od wpadki – czyli nawet śmierci. Podczas jednej z wypraw zaraz po świtaniu dojeżdżał w dwa konie do rogatek Kutna. Był silny zachodni wiatr. Nagle zza rogu wyszło dwóch żandarmów z dwoma wilczurami od strony zawiewnej. Naftowe latarki tym razem zawiodły. Psy wyczuły zapach mięsa i silnie ujadając doskoczyły do wozu usiłując na niego wskoczyć. Niemcy natychmiast zareagowali i w gniewie zaczęli krzyczeć „Stać!!! Co tam wieziesz??!! Co one tak atakują?!” –  rozważali z coraz większym zainteresowaniem. Obeszli dookoła wóz i konie. Tatę oblał zimny pot ze strachu. Nagle wyskoczył dorosły kot spod płotu wystraszony ujadaniem wilków. Psy natychmiast pobiegły za kotem. Niemcy bluźniąc uznali „wybawcę” – kota – za sprawcę agresji swoich psów. Drugie zdarzenie było również pełne


tragizmu i mogło zakończyć się zsyłką moich rodziców oraz kilku sąsiednich rodzin do Oświęcimia. Było wczesne kolejne już zniewolone okupacją lato. Czas przedpołudniowy zobowiązywał do przygotowania obiadu  – tym bardziej że była to niedziela. Pani Majewska – jedna z najbliższych sąsiadów rodziców i dziadków –  otworzyła okno, aby przewietrzyć kuchnię i izbę w drewnianym okazałym domu. Dom stał bezpośrednio przy wiejskiej drodze. Wyjrzała ona przez okno, czy czasami ktoś nie nadjeżdża. Szybko uwinęła się ze sprzątaniem. Przyniosła z ukrycia z ziemianki (kopca) zza stodoły około 2 kg mięsa wieprzowego na talerzu. W pośpiechu nierozważnie postawiła talerz na stole. Nagle, niespodziewanie, stanął na koniu naprzeciwko okna niemiecki żandarm z pobliskiego posterunku w Lubieniu Kujawskim. „Halt” – wrzasnął. „To mięso zabronione  – nie ruszaj się! Stój!!” Bluźniąc zaczął zsiadać z konia. Pani Majewska osłupiała przerażona. W mgnieniu oka wrzuciła mięso w swoje majtki i jak potem opowiadała, to Anioł Stróż i Duch Święty doradzili jej, aby je wyjęła w obawie przed rewizją. Natychmiast tak też uczyniła. Przełożyła mięso z majtek pod nasadzoną kurę – kwokę, która siedziała na jajach w koszu ze słomą, aby wyląc młode. W tym czasie żandarm pospiesznie wiązał konia do sztachet płotu. Zdenerwowany wpadł wołając: „Dawaj mięso!!” – „Żadnego mięsa nie mam. Przysięgam, że nie mam” – drżącym głosem odpowiedziała blada kobieta. „Zarządzam rewizję osobistą! Wyjmuj mięso z majtek!”  – „Niech Pan żandarm zobaczy.” Cała rozdygotana rozebrała się. Pan nowego świata był coraz bardziej zirytowany. Poszukiwał ukrytego mięsa przewracając garnki, starą kujawską skrzynię i zrzucając obrazy świętych. Wypatroszył nawet siennik ze słomą i pierzynę z drewnianego łóżka. W tym czasie, w swoim wielkim i cudownym instynkcie macierzyńskim, kwoka

stawała się coraz szersza i większa. Starała się ogrzać wystudzone mięsem mające się narodzić pisklęta. Zawiedziony –  wściekły nadgorliwy faszysta bluźniąc odjechał. Mięso to dał ojciec Państwu Majewskim oraz po kawałku kilku innym sąsiadom po zabiciu świniaka. Wola Olszowa jak i inne kujawskie wsie w pierwszej połowie xx wieku miały wspaniałe tradycje i dobre zwyczaje. Ludzie żyjąc w biedzie, w rodzinach wielodzietnych, 39


w przeludnieniu bardzo się szanowali. Pomagali sobie nie tylko w nieszczęściu, ale i na co dzień. Niejednokrotnie przypominali jedną wielką rodzinę. Często w czasach niedostatku pożyczali sobie chleb, mąkę, cukier, jajka, naftę, narzędzia do pracy ręcznej i maszyny rolnicze

40

konne. Razem ręcznie kopano ziemniaki, darto pierze, budowano domy, ale też chrzczono dzieci i razem grzebano zmarłych. Ta część regionu – biedne Kujawy południowo-wschodnie o lekkich bielicowych i piaszczystych glebach iv, v i vi klasy – są równinne i słabo zalesione. Gęsto rozmieszczone były majątki szlacheckie nieomal w każdej lub co drugiej wsi. Tak też i w Woli Olszowej był dwór – posiadłość rodziny Wojdeckich wraz z parkiem, ogrodem i domami służby zwanymi czworakami. Represje hitlerowskie również boleśnie dotknęły szlachtę –  właścicieli majątków ziemskich. Za najmniejsze uchybienia względem okupanta odbierano im majątki. Sprowadzani byli osadnicy niemieccy oddani Hitlerowi, którzy za zasługi dla iii Rzeszy germanizowali tereny wschodniej Europy. W majątku w Woli Olszowej również administrował niemiecki osadnik. Pewnego razu wiosną czterdziestego czwartego roku przejeżdżał bryczką przez wieś. Ojciec stał blisko bramy. Ukłonił się nisko zdejmując czapkę. Nie zatrzymując koni Niemiec wygrażał kilkakrotnie ręką w kierunku ojca. Tata zauważył groźny grymas i surowy wyraz jego twarzy. Bardzo się tym przejął. Serce zaczęło mu mocno bić. Obrazy pełne tragicznych scen szybko zaczęły przesuwać mu się przed oczyma. W piątym roku wojny rozeszły się wieści o masowych mordach i krematoriach w obozach koncentracyjnych. „Już po mnie – rozmyślał. –  Prawdopodobnie były jakieś przecieki i wszystko wie o mojej działalności”. Może też przypadkowo przejeżdżając usłyszał kwik zabijanego świniaka, chociaż za każdym razem bracia i siostry urządzały w czasie tej czynności wielki hałas na podwórku. Odgłosy konających zwierząt zagłuszali nawet przy pomocy psów. Całą nieprzespaną noc rozmyślał, jak się ratować. Czy uciekać? Jednak wtedy cała rodzina zostałaby wysłana do obozu. „Może go jakoś przekupić? Ale


jak? I czym? Przecież to groźny, wrogo ustosunkowany Niemiec”. Nagle przypomniał sobie o jego zamiłowaniu do potraw z ryb. Postanowił więc kupić od rybaków z Lubienia jakieś lepsze gatunki. Nie zwlekając pojechał do nich i kupił wielkiego żywego węgorza  – nadzwyczajny okaz. Ważną sprawą była forma i sposób podania prezentu, dlatego też węgorza zawiązanego w worku zaniosły Niemcowi dzieci – 9-letni Zenio i 4-letni Tadzio. Dzieci weszły do dworu i zostały przyjęte przez panią domu i jej córkę. „Rodzice dali dużą rybę, a my ją przynieśliśmy. Trzeba jej dać wody – razem powiedzieli – bo ona jest żywa.” „Jak tak mówicie, to damy jej wody.” Pani poprosiła

służącą i razem napełniły wodą dużą drewnianą balię. „Wypuście tą rybę” Starszy brat szybko uporał się rozwiązując worek. Wypuszczony kilkukilogramowy węgorz zaczął wić się i szaleć w napełnionej balii. Dla delikatnych kobiet wyglądał jak wąż morski – jak jakiś potwór. Zaczęły przeraźliwie krzyczeć i wrzeszczeć i wskoczyły na fotel i kanapę. Krzyk i piski słychać było przez otwarte okno wokół dworu i parku. Usłyszał to, a nawet wzywanie pomocy, gospodarz. Wpadł przerażony z odbezpieczonym pistoletem głośno krzycząc: „Polscy bandyci –  gdzie oni są?!” Kobiety natychmiast pokazały pływającego węgorza. Niemiec zaczął długo i głośno się śmiać. Bardzo ujęła 41


i rozbawiła go ta sytuacja i scena. Kobiety uspokoił i objaśnił, że ryba nie jest groźna i jest węgorzem, a nie jakimś zabójczym wężem. Popatrzył z podziwem na braci i odprowadził ich do wyjścia. Prawdopodobnie ten niecodzienny prezent, jego forma podania, oraz nowe wieści o zbliżającym się końcu wojny spowodowały, że faszysta nie zadenuncjował ojca. Te groźne epizody, szczęśliwie zakończone i w późniejszym czasie koniec wojny wróżyły, że po wielkiej burzy znów zaświeci słońce. Zawitała szansa i nadzieja dla mojej rodziny, jak i dla innych kujawskich rodzin, że będą się wspaniale rozwijać i wspaniale żyć. Tak też się i stało, ale przyszło im czekać na to prawie pół wieku. Przez cały ten czas ludność musiała ciężko pracować, a przez nieomal dwadzieścia lat był obowiązek oddawania dla państwa zboża, mleka, mięsa za około ⅔ wartości rynkowej. Celem tej akcji była odbudowa odzyskanych Ziem Północnych i Zachodnich. Oporni i zalegający w realizacji obowiązkowych dostaw płodów rolnych rolnicy trafiali do więzienia lub byli nim zastraszani. Naj42

większe trudy i upokorzenia przeżywali wszyscy w okresie pierwszej połowy lat pięćdziesiątych. Był to okres największego nacisku na budowę rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Władze centralne na czele z Bolesławem Bierutem i Józefem Cyrankiewiczem na polecenie zsrr zaplanowały powstanie na terenie całej Polski pgr-ów i rsp (Państwowych Gospodarstw Rolnych i Rolniczych Spółdzielni Produkcyjnych). Rodzice zamieszkali w 1945 roku w sąsiedniej kujawskiej wsi: Świerna. Na terenie wsi znajdował się, tak jak i we wsi Wola Olszowa, wiatrak do mielenia zboża i stara kuźnia. Podobne też były kujawskie równiny, lekka bielicowa gleba, tradycje i stara już znana bieda. Brakowało starej koloni prywatnych gospodarzy i łąk z olszyną pełnych niezapominajek i kaczeńców. Typowa folwarczna wieś z dworem drewnianym nazywanym pałacem. Zabudowania mieszkalne stanowiły trzy budynki po służbie, tzw. „czworaki”. Właścicielem majątku szlacheckiego była poprzednio rodzina Skotnickich. Dekretem pkwn-u z 1944 roku przeprowadzona została reforma rolna przyznająca ziemię rodzinom bezrolnym o powierzchni od 5 do 7 hektarów. Każdy otrzymujący musiał zobowiązać się do spłacenia rat przez okres 20 lat. Moi rodzice również otrzymali 6,1 ha ziemi oraz tzw. resztówkę majątku w dzierżawę: 3,0 ha z ogrodem. Zamieszkaliśmy w pałacu, w którym się urodziłem w 1946 r. Przeżyłem tam wspaniałe dzieciństwo. Podziwiałem rodziców i mieszkających tam ludzi za ich pracowitość i hart ducha. Wstawali o świcie ciężko pracując, pełni optymizmu i humoru. Warunki życia mieli bardzo trudne. Podobne warunki mieli mieszkańcy okolicznych pofolwarcznych wsi. Wielodzietne rodziny zajmowały zawsze tylko jedną izbę lub wyjątkowo kuchnię i jedną izbę. Posiadali wspólne strychy, oddaloną o kilkadziesiąt metrów studnię, kopiec – ziemiankę, szopę drewnianą


lub stajenkę małą murowaną tzw. „Patyk szajerek”. Mały ogródek warzywno-kwiatowy był już luksusem. Inwentarz hodowali we wspólnej oborze, zboże w jednym spichlerzu, słomę i siano razem w jednej stodole. Dzieci bawiły się razem wymyślając różne gry. Młodzież organizowała potańcówki nawet przy jednym instrumencie „harmonii guzikówce”, a także zbiorowe wieczorki, spotkania w prywatnych mieszkaniach. Po upływie pięciu lat ludzie nauczyli się trochę gospodarować „na swoim”. Uwierzyli, że „jaśnie pany”, jak nazywali szlachtę, nie wrócą do folwarków. Umęczeni tragicznymi przejściami wojennymi i ciężką pracą ponad siły, rozkochali się w tej gołej niedoinwestowanej ziemi. Startowali do prowadzenia gospodarstwa od zera. W takich warunkach panujących na wsi rząd Polski uzależniony całkowicie od Moskwy podjął decyzję o kolektywizacji. Nad polskie wioski nadciągnęły znowu ciemne chmury na długich pięć lat. Co tydzień, a czasem nawet częściej, przyjeżdżało po kilku agitatorów do każdej wsi. Organizowali przymusowe wielogodzinne zebrania wiejskie. Agitatorzy, oprócz obsługiwania długich męczących zebrań, chodzili często po domach nieomal do każdej rodziny. Najbardziej groźny i zaborczy był agitator z Włocławka o nazwisku Wenderlich. Straszyli biedą, słabą wydajnością pracy, słabymi plonami w indywidualnych gospodarstwach. Urzędy gminne w tym czasie nie stosowały żadnych ulg w podatkach i obowiązkowych dostawach płodów rolnych. Poborcy podatkowi w zielonych mundurach stale zbierali należności, a często rekwirowali za długi maszyny rolnicze, maszyny do szycia, radia,

a nawet ostatnią krowę. Nazywano ich „sekwestratorami” lub „zielonkami”. Ludzie nie chcieli zapisywać się do spółdzielni. Słyszeli z radia, że komunizm nie uznaje Boga i głosi teorię materialistyczną powstania świata. Bardzo się bali nowego ustroju i byli ciągle zastraszani. Mój ojciec i jego kolega Stanisław Małachowski z Dziankowa cieszyli się zawsze wielkim autorytetem wśród ludzi. Niektórzy mieszkańcy z połowy gminy Lubień Kujawski stwierdzili, że zapiszą się do spółdzielni produkcyjnej, jeśli pierwsi zrobią to Łukaszewicze i Małachowscy. Dlatego też władze powiatowe i gminne nasiliły nacisk na naszą rodzinę. Systematyczne wizyty agitujących były nie do zniesienia. Prawdziwy, szokujący terror psychiczny. Kilku ludzi najczęściej w godzinach popołudniowych bez pardonu i zgody rodziców wchodziło do domu okupując go przez kilka godzin. Ludzie ci w przeróżny sposób agitowali: prosząc o podpisanie deklaracji, grożąc represjami, obiecując wspaniałe warunki życia w kolektywie. W czasie każdej wizyty wypalano paczkę lub dwie paczki 43


papierosów. Cała rodzina i my dzieci byliśmy biernymi palaczami. Komuniści w ważnych przypadkach uciekali się do stosowania przekupstwa, szantażu i łapownictwa. Podobnie zachowywali się w stosunku do moich rodziców. W 1953 r., na krótko przed śmiercią Józefa Stalina, zaproponowali ojcu, że jeśli się zdecyduje na członkostwo, to zostanie przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej. Oprócz tego wręczano mu akt własności na nowy dom oraz 1 ha ziemi działki przyzagrodowej. Rodzice mimo tych wielkich przywilejów i profitów materialnych nie wyrażali zgody. Na terenie dużej gminy Lubień Kujawski nie powstała żadna rsp. Mama i ojciec pochodzili z prywatnych gospodarstw mających rodowody pradziadków. Mieli wpojoną miłość do prywatnej własności. Ich głęboka silna wiara katolicka była zaprzeczeniem ateistycznego ustroju i chroniła ich przed jego akceptacją. Ojciec miał pochodzenie litewskie. Korzenie znad rzek Dźwiny i Prypeci. Często jego dziadek opowiadał, że zanim przyszli na Kujawy w czasach carycy Katarzyny, to hodowali owce nad tymi rzekami. Pływali po nich na litewskich „tyńkach”. Były to łączone łodzie  – „dłubanki” z bali podobne do indiańskich. Mama zawsze wspierała ojca w trudnych i ciężkich chwilach. Całymi dniami pracowała ze starszym rodzeństwem w polu, ogrodzie i przy zwierzętach. Nocami szyła i cerowała nasze ubrania i pościel. Ojciec pracował w konie, pielęgnował sad i poświęcał się pracy społecznej. Leczył za darmo okolicznym rolnikom, oraz dawał zastrzyki chorym ludziom. Mama była zawsze bardzo wrażliwą, niezwykle dobrą kobietą i nigdy się na trudy i niepowodzenia nie uskarżała. Zawsze o każdej porze, w zdrowiu i w chorobie, opiekowała się nami przekazując ciepło i miłość matczyną. Opowiadała, że w czasach jej młodości jeszcze trudniejsze były warunki życia. Miała dwie bardzo serdeczne koleżanki z sąsiedztwa. Jedna 44

z nich – Jadwiga Robacka była nadzwyczaj wrażliwą osobą. Poznała we wczesnej młodości trudy życia z czasów i wojny światowej i okresu międzywojennego. Postanowiła nie wychodzić za mąż i nie mieć dzieci. Obawiała się o ich przyszłość i trudne warunki, jakie wówczas panowały. Mając szlachetne serce przepełnione dobrocią i miłością nie przeżyłaby tego. Wyjechała na Śląsk, została kucharką i pracowała w domu dziecka przez całe dorosłe życie. Korespondowała do samej śmierci z mamą, a potem korespondencję kontynuowała z córką (moją siostrą) Lucyną. Druga z koleżanek to sąsiadka Marysia Bagrowska. Była ona ładną dziewczyną. Przeżyła wiele osobistych przykrości i przejść. Miała przystojnego i dobrego narzeczonego. W tamtych czasach o dobrą partię i kandydata na męża było trudno. Konkurencja zawsze istniała. Pewna dziewczyna gdy spotkała się z tym kawalerem nakłamała mu, że Marysia notorycznie sika nocą w łóżko. Facet nie dowierzał. Przyrzekała, że to prawda twierdząc, że sama na własne oczy widziała –  ale kłamała. Chłopak uwierzył, zrezygnował z narzeczeństwa z Marysią, a ożenił się z kłamczuchą. Z drugą sympatią też jej się nie powiodło. Gdy rodzice pojechali w gościnę i na mszę do Lubienia, przyjechał do niej w odwiedziny wspomniany chłopak. Marysia poczęstowała go chlebem z masłem i herbatą z cukrem. Bacznie to wszystko obserwowała 6-letnia siostra. Gdy przed wieczorem rodzice wrócili, siostra już w drzwiach im skarżyła. „Maryśka sama wzięła chleb i to z masłem, cukier był zakazany, herbata też, a ona nie posłuchała”. Prawdopodobnie sympatii ta sytuacja się nie podobała. Wystraszył się i odszedł. Dopiero za kolejnego adoratora wyszła za mąż, z którym to miała dzieci. Majątek w tych nie tak odległych czasach był najważniejszy i miał największy wpływ na zawierane związki małżeńskie. Mama niechętnie i ze wzruszeniem o tym opowiadała.


Dziadkowie w pierwszej kolejności wydali za mąż pięć starszych sióstr. Każda miała wyprawione wesele, otrzymała jakiś posag uzgodniony na zmówinach. Do wyprawy weselnej należała obowiązkowo dojna krowa, para świń, pierzyna, dwie poduszki, kilka garnków, obrusy, pościel, a nieraz nawet sztućce. Czasy nie były łatwe. Przednówki na wiosnę, klęski nieurodzaju, choroby nieuleczalne, brak

przemysłu. Ludzie często modlili się o pracę, nawet dawali „na mszę”, aby ją otrzymać. Po wsiach wędrowali żebracy, w niedzielę grupowały się „dziady” pod kościołem. Ta sytuacja poniekąd usprawiedliwiała znaczenia i ważność uposażenia przed zamążpójściem. Do mamy chodził narzeczony osiem długich lat. Dziadkowie nie mogli sprostać w czasie narzeczeństwa żądaniom rodziny tego chłopaka i narzeczeństwo rozsypało się. Po czterdziestu latach od tych wydarzeń prowadziłem szkolenie w miejscowości Wola Dziankowska. W stosownej chwili przysiadł się do mnie starszy pan i dyskretnie zapytał: „Czy pan to jest Władzi syn?” Potwierdziłem, że to prawda. Z odczuwalnym wzruszeniem kontynuował ze mną rozmowę. Kiedy opowiedziałem o tym zdarzeniu mamie, to także zauważyłem u niej wzruszenie. Twarz jej rozjaśniała i z westchnieniem powiedziała: „Stare dzieje, tak to w życiu różnie bywa. Najważniejsze, że żyjemy i wszyscy się kochamy. Dzięki Bogu jakoś nam się powodzi.” Tak i teraz w xxi wieku różnie bywa. Najważniejsze, że miłość, uczciwość i dobro stają się priorytetem. Kraj nasz jest wolny, demokratyczny, w zjednoczonej wielkiej nowoczesnej Europie. Nie ma już swatów, posypywanych piaskiem podłóg, książeczek z litanią do Matki Boskiej w oknie w czasie burzy, Żydzi w drzwiach swoich sklepów już nie kłaniają się w pas, nie jeżdżą tabory cygańskie ze śpiewającymi i grającymi Cyganami, nie słychać tętentu i rżenia koni. Świat xx wieku oddala się od nas. Oby nie uległ zapomnieniu. Kujawskie rodziny posiadają swoją bogatą barwną historię pełną heroizmu, tragicznych, ale i radosnych zdarzeń. Nasi bliscy tak szybko odchodzą – my uczymy się ich kochać. Dziękuję wam rodzice za dar życia, za wiele trudu w życiu, ciepło i miłość. Kwiecień 2008 45


Antoni Benedykt Łukaszewicz

Różne oblicza śmiechu

Śmiech to radość, przyjaźń, zdrowie i miłość. Towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów. Od poczeńcia, narodzin, aż do samej śmierci. Miał on różne oblicza w okresie związanym z faszystowskim i stalinowskim zniewoleniem Polski i Europy. Niemiecka v kolumna i inne organizacje skrajnych narodowców zmieniały psychikę społeczeństw. Ulubioną zabawą części młodzieży było wpuszczanie wróbli do synagogi żydowskiej w czasie odprawianych modlitw. Latające ptaki czyniły wielkie zamieszanie i zdenerwowanie zgromadzonych tam ludzi. Zdarzały się przypadki wrzucania zabitych szczurów do żydowskich domów przez otwarte okna. Wyznawcy judaizmu opanowali w okresie międzywojennym handel i rzemiosło. Borykali się z biedą i konkurencją. Byli często wyśmiewani, nawet w czasie handlu obwoźnego. Pewien Żyd nosił guziki, nici, tasiemki, pończochy. Zachęcał do kupowania wykrzykując: pończoszki od ziemi do moszki, kupujcie dla córki dla żony. Ludzie z tej moszki śmiali się niesamowicie. Wspominają dziadkowie ze śmiechem. Większe zakupy w żydowskich sklepach robiliśmy zawsze rano w poniedziałki za połowę ceny. Żydzi wierzyli w przesądy – jeżeli nie sprzedadzą klientowi rano w poniedziałek, to przez cały tydzień handel nie będzie im szedł. 46

W powstającym muzeum kujawskim w Kowalu jest bambusowy, misternie skórą pleciony pejcz zakończony ołowiem. Każdy, kto przed Niemcem nisko się nie ukłonił i nie zdjął czapki, był bestialsko bity. Zawsze musiał na posterunku wybrać do bicia samego siebie jeden z wielu pejczy. Żandarmi śmiali się ironicznie czyniąc z tego zabawę. Mój ojciec Bolesław Łukaszewicz ze Świernej i jego kolega Teodor Frąckiewicz z Nowej Wsi, gmina Lubień Kujawski, ze wzruszeniem opowiadali o profonacji cmentarzy przez Niemców. W 1944 roku budowana była szosa z Lubienia Kujawskiego do Łaniąt. Niemcy zniszczyli rozległy, prastary cmentarz słowiański z okresu ciałopalnego pochówku zmarłych. Grobów była cała masa. Każdy z nich składał się z trzech kamieni i urny. Pod dużym płaskim kamieniem były dwa okrągłe mniejsze. Urna – gliniany garnek – znajdowała się pośrodku, pod dużym kamieniem. Nadzorujący budowę drogi Niemcy kopali nogami tłucząc te urny. Śmieli się szyderczo i przeklinali. Mówili: – Niech ich nie będzie na ziemi i pod ziemią. W 1939 r. żyło w Kowalu ok. 1500 Polaków wyznania mojżeszowego. Wojnę przeżyło zaledwie 12 Żydów. Po jej zakończeniu dwóch mężczyzn powróciło do miasta.


Założyli rodziny żeniąc się z Polkami. Jeden z nich, pan Jakubczak, dwa razy opowiadał mi o swoich pełnych okrucieństwa przeżyciach. Został wywieziony latem 1941 r. razem z grupą około 800 Żydów z rodzinnego Kowala do obozu zagłady w Oświęcimiu. „Prawie wszyscy zapędzeni zostali do komór gazowych. W czasie rozdzielania ludzi na obozowej rampie kolejowej, Niemcy przeklinali, śmiali się ironicznie i bili pałami. Strzelali do nas z byle powodu, jak do kaczek. Małą grupę młodych chłopaków i mężczyzn pozostawili do najgorszych i najcięższych prac. Przeznaczony zostałem do obsługi obozowego

krematorium. Tak przypadło, że musiałem wrzucić na spalenie do pieca swoich rodziców. Rozpoznałem mame i tate, jak woziliśmy trupy zagazowanych kowalaków z komory gazowej do krematorium. Z obozu zostałem skierowany wraz z grupą młodych Żydów do ciężkiej pracy w kopalni węgla. Otrzymywaliśmy znikome ilości jedzenia, ponieważ przeznaczeni byliśmy na wycieńczeni i śmierć. Przeżyłem, bo jeden z górników, Polak-Ślązak, dawał mi codziennie jedną ze swoich kanapek”. Jeszcze po wielu latach po wojnie, gdy był zdenerwowany, pan Jakubczak opowiadał o tych makabrycznych wydarzeniach. Twierdził, że nie boi się śmierci. Wykorzystywali to niektórzy i obracali w żarty. Opowiadali o tym współpracownicy pana Jakubczaka z Zakładów Mięsnych w pobliskich Czerniewicach. Mówili do niego: –  Jak nie boisz się śmierci, to połóż głowę na pieńku do rąbania mięsa. Wtedy on udowadniał swą odwagę i prawdomówność słów, że rodziców musiał spalić w krematorium. Wiele razy kładł głowę na pieńku. Współpracownicy toporem z rozmachem uderzali o kilka centymetrów od jego głowy. Innym razem pan Jakubczak przeżywał też tragedię. Był on namiętnym palaczem. Osobiście widziałem pewne zdarzenie związane ze sprzedażą papierosów w okresie załamania gospodarczego i reglamentacji artykułów. Ludzie stali długo w kolejkach. Część z nich kurczowo uczepiona była do krat kiosku. Pan Jakubczak wypchnięty został z kolejki. Głośno krzyczał: – Ja nie mogę żyć bez papierosów. Muszę kupić, mogę kogoś zabić, mam zszargane nerwy. Ja swoich rodziców spaliłem w krematorium w Oświęcimiu. Jedni kiwali głowami, inni niedowierzając śmiali się. Również trudno uwierzyć w tragizm losu części Żydów z Kowala. Otóż we wrześniu 1941 r. pozostałych ponad 47


400 Żydów Niemcy zgromadzili w zamkniętym kościele parafialnym. Biedacy mogli zabrać tylko osobiste rzeczy i troszkę żywności. Rzekomo kierowani byli do miejsc przymusowej pracy. Zamknięci przez dwa tygodnie głodowali. Nie mieli żywności, wody, pryczy do spania, ubikacji. Za udzielanie pomocy wyznawcom judaizmu groziła kara śmierci. Mimo to nieliczni Polacy podawali jedzenie tym ludziom do kościoła. Po dwóch tygodniach wycieńczonych do granic możliwości pędzono na pieszo do Czerniewic, na stację kolejową. Przeznaczeni byli na zagładę w obozie w Oświęcimiu. Ten orszak śmierci prowadzili uzbrojeni żandarmi z psami. Za nimi szły konne furmanki. Tych, co nie mogli iść o własnych siłach, starców, dzieci, osoby chore – zabijali. Trupy wrzucano na furmanki, ciała jedno na drugie. Żandarmi śmiali się i przeklinali, zarazem zdenerwowani, że kolumna posuwa się zbyt wolno. Nieliczni świadkowie tego orszaku śmierci stwierdzali po wielu latach: – Aż trudno uwierzyć do czego zdolny jest człowiek, przecież też mieli swoje rodziny i dzieci. Na koniec pozostało jeszcze jedno opowiadanie o wyzwalaniu Kujaw przez Rosjan. Nieśli pokój, wolność, nadzieje. Bardzo wielu oddało życie na polskiej ziemi w walce z hitlerowskimi Niemcami. Niejednokrotnie zachowywali się też źle, wręcz szokująco. Relacjonowała to zdarzenie mama Haliny Łukaszewicz z Kowala, nieżyjąca już Irena Wilińska z Błędowa. Mama była młodą panienką w czasie okupacji Polski. Mając 16 lat została przymusowo skierowana do służby w pewnej rodzinie niemieckiej 48

w miejscowości Psary, gmina Chodecz. Zajmowała się opieką nad małymi dziećmi. Była przez tych ludzi dobrze traktowana i szanowana. Była to dobra rodzina niemiecka. Pod koniec wojny postanowili pozostać w Polsce. Mieli pozytywne relacje z sąsiadami, z Polakami. Pod koniec zimy 1945 r. pozostały też na Kujawach inne nieliczne rodziny niemieckie. Rosjanie wkroczyli do miasta Chodcza i wsi Psary na czołgach i samochodach. Byli hałaśliwi, a niektórzy odurzeni alkoholem. Dowiedzieli się, że w tym gospodarstwie są Niemcy, więc wpadli na podwórko z krzykiem. Wołali: –  Germańców ubijot, durne germańcy nie ujechali; Śmiali się i przeklinali. Całej rodzinie niemieckiej rozkazali wyjść z domu. Ustawili ich pod murem razem z dziećmi z zamiarem rozstrzelania wszystkich. Mama prosiła Rosjan: – To charoszije germańce, nie strzelajcie. Biegała zmartwiona i prosząc tłumaczyła dalej. Niemcy byli zrozpaczeni, a dzieci mocno płakały. Rosjanie krzyczeli: – Jak tak gaworisz, to i ty stawaj pod ścianą. – Broni Niemców – śmiali się. Wtedy na podwórko wszedł starszina. Matka Irena błagała go, żeby nie strzelali. Tłumaczyła: to są dobrzy Niemcy. Dowódca krzyczał na żołnierzy. Jednego z nich popchnął, a drugiego uderzył w głowę. Do egzekucji nie doszło. O wydarzeniach drugiej wojny światowej na Kujawach trzeba pamiętać. Należy też wybaczać – chociaż nie jest to sprawa łatwa. Wspomnienia z tamtych lat szokują. Śmiech zamiast nieść radość, przyjaźń i miłość, niósł cynizm, pogardę i ból. Kowal, 15.03.2011 r.


Marek Zbigniew Osmałek

Położenie ludności niemieckiej po ii wojnie światowej na przykładzie Gostynina i Kowala

Sąsiadujące ze sobą miasta na pograniczu Kujaw i Mazowsza, Kowal i Gostynin, stanowią dobry przykład dla zobrazowania sytuacji ludności niemieckiej na ziemiach polskich bezpośrednio po zakończeniu ii wojny światowej. Ich los w znacznej mierze był skutkiem działań władz okupacyjnych i wpisywał się w ogólny proces „wędrówki ludów”, jaki stał się udziałem wielu narodów podczas wojny i bezpośrednio po niej. Niemcy w okresie międzywojennym stanowili raczej nieliczną mniejszość narodową Kowala. Na terenie gminy Kowal zamieszkiwało ich w latach 1933-1937 około 70 osób, głównie w Dębniakach i Grodztwie. Ich liczba miała jednak tendencję wzrostową i w 1938 r. odnotowano obecność już 120 Niemców, aczkolwiek w samym miasteczku było ich bardzo niewiele. Świadczy o tym chociażby ich nieznaczny stan posiadania – zaledwie jeden zakład przemysłowy i dwa warsztaty rzemieślnicze. Z kolei w Gostyninie oraz pobliskich miejscowościach ludność niemiecka stanowiła znaczny odsetek, a ich obecność była widoczna. W samym mieście było ich około 600-700. Główne rezydencje ziemiańskie położone bezpośrednio pod Gostyninem również należały do przedstawicieli społeczności niemieckiej. Posiadłość Rataje dzierżyła rodzina Higersbergerów, która

u progu ii wojny światowej była już od kilku pokoleń spolonizowana. Z kolei drugi majątek w Bratoszewie należał do rodziny Fucke. Oba miasta zostały w okresie okupacji włączone do tzw. Reichsgau Wartheland (Kraju Warty), obszaru będącego częścią iii Rzeszy. Tereny te objęte zostały procesem intensywnej germanizacji. Zniemczono wszystkie urzędy administracji lokalnej, usuwając stopniowo z nich pracowników polskich. Zajęto okoliczne dobra ziemskie oraz grunty wiejskie. Z uwagi na niedobór miejscowych Niemców, szczególnie w Kowalu, coraz więcej stanowisk powierzano przybyłym z głębi Rzeszy Aryjczykom. Od 1940 r. dokonywano wysiedleń ludności polskiej do Generalnego Gubernatorstwa, a następnie w 1941 r. wykonano tzw. przesiedlenie wewnętrzne, zmuszając ludność wiejską do opuszczenia swoich posiadłości, nie zapewniając jej ani miejsca zamieszkania, ani źródeł utrzymania. W ten sposób zmuszono około 2 tysięcy Polaków z rejonu kowalskiego oraz aż 8 tysięcy w okręgu gostynińskim do opuszczenia swych domów. Prócz tego Polaków wywożono masowo na roboty przymusowe do Niemiec. Podczas jednej ucieczek z takiego transportu zabito trzech obywateli kowalskich. Na skutek oporu 49


polskiego przed wywózką na roboty, Niemcy urządzali nawet łapanki. Jedna z nich miała miejsce w Grabkowie, gdzie zbierali się w niedzielę podczas nabożeństw obywatele kowalscy, którzy pozbawieni zostali własnej świątyni w mieście. Pamiętać również należy o fizycznej zagładzie gostynińskich (w liczbie około 3000 osób) i kowalskich Żydów (około 1500 osób). Bezpośrednio po wyzwoleniu tych terenów (Gostynin wyzwolono 18 stycznia 1945 r., a Kowal dzień później) i zakończeniu działań wojennych w 1945 r. próbowano dokonać rozliczeń postaw społecznych mieszkańców z czasów wojny. Szczególnie dotyczyło to niemieckiej, autochtonicznej części ludności Gostynina. Działania te odbywały się nie bez powodu. Niemieccy mieszkańcy w czasie wojny zapisali się na folkslistę, rezygnując tym samym z obywatelstwa polskiego. Część Niemców wzięła aktywny udział w eksterminacji ludności polskiej. W sposób bezpośredni uczestniczyli w egzekucji 25 Polaków w Woli Łąckiej 1 xii 1939 r. Henryk Brokop, Jakob Pohl oraz Emil i Zygmunt Tymowie. Obywatel gostyniński, Dering, był zastępcą komendanta obozu na Majdanku. Z kolei Henryk Brokop był członkiem administracji zarządzającej obozem w Dachau. Miejscowi Niemcy (Henryk i Paweł Brokopowie, Jakob Pohl, Müller, Gustaw Bem, Albert Weitbrecht, Zygmunt i Emil Tymowie, Adolf Hein) tworzyli lokalny sąd, który skazał wielu Polaków na śmierć. Ponadto Albert Weitbrecht, Müller, Emil Tym, Gustaw Bem, Adolf Hein ustalili liczbę 105 Polaków przeznaczonych 15 czerwca 1941 r. do rozstrzelania. Uznano też, że to postawa lokalnych folksdojczów spowodowała podjęcie decyzji o rozbiórce kościoła katolickiego św. Marcina. Stąd też Miejska Rada Narodowa złożyła do Sądu Grodzkiego w Gostyninie oskarżenie przeciw wszystkim folksdojczom z Gostynina o następujące 50

przestępstwa: dobrowolne i samorzutne zapisanie się na folkslistę i rezygnacja tym samym z obywatelstwa polskiego, zdrada państwa i narodu polskiego z powodu brania czynnego udziału w armii niemieckiej z bronią, branie czynnego udziału z bronią w niemieckich służbach bezpieczeństwa i policji, branie czynnego udziału z bronią przy aresztowaniu i wysiedlaniu Polaków, branie czynnego udziału z bronią przy układaniu list Polaków mających być aresztowanymi, rozstrzelanymi, względnie wysiedlonymi, zbiorowe domaganie u władz niemieckich, by Gostynin i powiat gostyniński włączone zostały do Rzeszy, zbiorowe domaganie się u władz niemieckich, by został zniszczony jedyny w Gostyninie rzymskokatolicki kościół parafialny, nieprzyjazne i wrogie zachowanie się w stosunku do wszystkich Polaków z Gostynina, branie czynnego udziału z bronią w masowych mordach Polaków w Gostyninie i jego okolicach. Jednocześnie Miejska Rada Narodowa w Gostyninie odrzuciła podanie o rehabilitację folksdojczów. Wniosek ten miał swoje znaczenie. Na terenie powiatu przebywało nadal wielu Niemców, miejscowych i napływowych, którym nie udało się opuścić tych stron wraz z frontem w styczniu 1945 r. Podobne działania antypolskie ze strony władz okupacyjnych miały miejsce w Kowalu. Również tutaj dokonywano likwidacji miejscowej elity (nauczycieli oraz księży). Aresztowano członków miejscowych związków konspiracyjnych, z których wielu poniosło śmierć w więzieniach i obozach w Radogoszczy pod Łodzią, Gross-Rosen, Mauthausen i Dachau. Choć odpowiedzialność za działania antypolskie ponosili głównie Niemcy przybyli z Rzeszy, społeczeństwo polskie winą obarczało ogólnie przedstawicieli całej narodowości. Trzeba przyznać, że owe „reakcje rozliczeniowe” i dążenia do ukarania autochtonicznej ludności niemieckiej były tutaj znacznie mniejsze z uwagi


na to, iż społeczność ta była znikoma. Mimo to niektórym miejscowym Niemcom udowodniono jednoznaczne działania antypolskie w czasie trwania wojny. Do takich osób należał Gustaw Rozen. Sytuacja nielicznych już przedstawicieli narodowości niemieckiej była nie do pozazdroszczenia. Zazwyczaj były to kobiety z dziećmi, których mężowie lub synowie nie powrócili z frontu. Przybyły tutaj wraz z rodzinami w ramach akcji przesiedleńczych na początku lat czterdziestych z terenów nadbałtyckich, wołyńskich czy czarnomorskich, aby zająć miejsce wysiedlanych Polaków. Po zakończeniu działań wojennych, nie zdołali oni się ewakuować, a szybko przesuwający się front w styczniu 1945 r. zmusił ich do powrotu w rejon dotychczasowego przebywania, ale bez możliwości objęcia dotychczasowego majątku. Byli oni w ten sposób pozbawieni wsparcia. Aby przetrwać, musieli teraz pracować w gospodarstwach, do których powrócili ich dawni właściciele polscy, a które dotąd traktowali jako własne. Niechęć czy wręcz nienawiść krzywdzonych przez ciężkie lata okupacji Polaków powodowała, że Niemców nie traktowano na równi z innymi obywatelami. Władze miejskie apelowały o równe z Polakami wynagrodzenie Niemców za ich pracę. Wielu Niemców w ogóle nie miało pracy, co wpływało m.in. na pogorszenie się wśród nich sytuacji sanitarnej. Wykorzystywano ich do prac ekshumacyjnych, np. w Woli Łąckiej, gdzie 1 grudnia 1939 r. zamordowano 25 Polaków, jak również w Drzewcach i Kraśnicy. Przy Urzędzie Miejskim miał powstać specjalny punkt dla kontroli i nadzoru Niemców. Miano z nich utworzyć kolumny robotnicze przeznaczone do różnych doraźnych prac. Najpierw miały być to prace rolne. Ustalono odgórnie wysokość wynagrodzenia dla Niemców. Mieli oni otrzymywać maksymalnie 3 zł dniówki. Nadzorcami

tych kolumn mieli być przedstawiciele ppr i Związku Samopomocy Chłopskiej. Z kolei Niemcy przeznaczeni do wyjazdu mieli być wcześniej skoszarowani. Ci, którzy pracowali w gospodarstwach chłopskich, pozostawali faktycznie poza kontrolą administracyjną. Wiosną 1945 r. rozstrzygał się też problem związany ze świątynią parafialną w Gostyninie. Latem 1942 r. decyzją władz niemieckich rozebrano jedyny w mieście kościół katolicki pod wezwaniem św. Marcina. Wobec takiej sytuacji po zakończeniu działań wojennych społeczeństwo gostynińskie, decyzją starosty gostynińskiego, w sposób spontaniczny zajęło, a następnie zaadaptowało tutejszy zamek do potrzeb kościoła katolickiego. Gmach ten spełniał dotąd rolę zboru służącego okolicznej ludności protestanckiej, w większości niemieckiej. Dnia 9 iii 1945 r. Ministerstwo Administracji Publicznej wydało okólnik nr 6, na mocy którego zobowiązano władze miejskie do zwrotu gminie ewangelicko-augsburskiej jej dotychczasowego kościoła i majątku. Decyzja ta wywołała w mieście 51


szerokie reperkusje. Zwołano nawet 11 vi 1946 r. nadzwyczajne posiedzenie mrn, na które zaproszono ówczesnego proboszcza parafii, ks. dra Wincentego Helenowskiego. Miał on za zadanie zreferować pokrótce aktualną sytuację kościelną miasta, jak również udostępnić dokumenty historyczne na temat gminy ewangelickiej. W 1939 r. w chwili wkroczenia wojsk niemieckich do Gostynina pierwsza flaga hitlerowska zawisła właśnie na kościele ewangelickim. Do momentu zburzenia kościoła parafialnego św. Marcina widniała na nim tabliczka z napisem: „Eintrit für Polen verboten”. Prócz tego stwierdzono, że w 1946 r. w mieście zamieszkiwały zaledwie trzy osoby wyznania ewangelicko-augsburskiego. Takie argumenty połączone z wymienionymi wcześniej zbrodniami Niemców gostynińskich, zdaniem lokalnych władz, przemawiały 52

za tym, aby „widząc dziejową krzywdę Polaków, tudzież krzywdę wyrządzoną Polakom przez zburzenie jedynego kościoła rzymsko-katolickiego, w dniu 1 ii 1945 r. wydało zarządzenie, aby to, co zostało zrabowane Polakom w xviii w. przez Prusaków, wróciło do prawnych właścicieli, oddając zamek polski, kaplicę w nim urządzoną i cały majątek do tegoż należące do dyspozycji i użytkowania parafii rzymsko-katolickiej w Gostyninie.” Taka decyzja Miejskiej Rady Narodowej miała zostać przedłożona w Warszawskim Urzędzie Wojewódzkim przez specjalnego delegata w osobie samego burmistrza. W niedługim czasie po wyzwoleniu wrócił do Gostynina pastor, Otto Lipski. Jednak musiał on wraz z rodziną opuścić pastorówkę i zamieszkać w mieszkaniu przy ul. T. Kościuszki 31 w podwórzu piekarni, w której otrzymał


pracę. O powrocie do kapłaństwa na terenie miasta nie było mowy. Nie tylko z racji odebrania niemieckiej ludności protestanckiej świątyni, ale także z uwagi na stopniowe opuszczanie tych terenów przez nielicznych już Niemców. Kolejnym problemem wymagającym natychmiastowego rozwiązania był proces przejmowania tzw. ziemi poniemieckiej. Chodzi tutaj naturalnie o majątek niemieckich autochtonów, którzy żyli w mieście jeszcze przed wybuchem wojny jako obywatele polscy. W styczniu 1945 r. opuścili oni swoje majętności wraz z przejściem frontu. Ich domy oraz grunty pozostawały więc nieobsadzone. Władze miejskie miały z tym poważny problem. Z jednej strony Ministerstwo Rolnictwa i Reform Rolnych pismem z 28 iii 1945 r. zalecało, aby ziemi poniemieckiej nie parcelować. Miała ona być przejęta do celów repatriacyjnych. Z racji tej władzom lokalnym kazano anulować wszystkie dotychczasowe ustne i pisemne postanowienia dotyczące przydziału gospodarstw poniemieckich. 13 iv 1945 r. Ministerstwo Rolnictwa z kolei zabroniło usuwania z gospodarstw poniemieckich bezrolnych, małorolnych i drobnych dzierżawców. Rugowanie z ziemi najbardziej objęło tereny nadwiślańskie. Ziemia miała trafić do najbardziej potrzebujących, dotkniętych wojną lub też do wielodzietnych rodzin małorolnych wykazujących się gospodarstwem poniżej 3 hektarów ziemi. Jednocześnie Urząd Repatriacyjny 17 kwietnia wydał dokument, w którym stwierdzono, że na terenie województwa warszawskiego nie będzie przeprowadzana akcja repatriacyjna, gdyż jest to obszar przeludniony. Mało tego, ci, co nie otrzymaliby ziemi z powodu jej niedoboru, mieli zostać przesiedleni na tzw. Ziemie Zachodnie. Zaczęto nawet dokonywać wpisów osób zainteresowanych wyjazdem. Głód ziemi i kwaterunku był w mieście widoczny. Jednocześnie ziemia,

zwłaszcza w gospodarstwach rolnych zlokalizowanych na terenie miasta, potrzebowała opieki. Nadchodziła wiosna, a żywności stale brakowało. W tej sytuacji władze miejskie oddawały własność poniemiecką ludności polskiej na zasadach dzierżawy z zaznaczeniem, że stan taki ma trwać do ukończenia zbiorów. Polscy administratorzy byli też zobowiązani do przekazania kontyngentu żywnościowego ze swych czasowo użytkowanych gruntów czy działek. Akcja rozdawnicza ziemi rozpoczęła się bardzo szybko: od samego początku lutego aż do połowy maja 1945 r. Okręgowy Urząd Likwidacyjny w Płocku dysponował na terenie Gostynina około 150 majątkami poniemieckimi, z czego dokumenty miejskie potwierdzają wydzierżawienie 40 gospodarstw poniemieckich w ręce polskie. Należy pamiętać, że mowa tutaj tylko o tych posesjach niemieckich, które posiadały zaplecze z gruntami uprawnymi. Działki te nie były duże, najczęściej były 2-3 morgowe, do rzadkości należało gospodarstwo 17-morgowe. Najczęściej zlokalizowane one były na trasach wylotowych z miasta. Przodowała tutaj ulica Kutnowska, na której odnotowano aż 15 posesji niemieckich. Polacy decydowali się na objęcie tych opuszczonych działek z różnych powodów. Niektórzy dzielili się ziemią, jeden z gospodarzy zainteresowany był tylko łąką niemiecką do wypasu krów. Czasami jeden z Polaków mieszkał po sąsiedzku, w zrujnowanym domu w dużej ciasnocie. W innym przypadku rzemieślnik tłumaczył w podaniu do władz miejskich, że przyznanie mu pobliskiej posesji poniemieckiej przyczyni się do rozwoju jego zakładu rzemieślniczego, gdyż będzie miał gdzie rozbudować zaplecze i rozłożyć swoje narzędzia i maszyny podczas pracy. Znów w innym przypadku jedna z rodzin po powrocie z wysiedlenia zastała swoje gospodarstwo wraz z domem rozebrane i „wywiezione” przez uciekających okupantów, a ziemia została włączona 53


do sąsiadującego obok gospodarza niemieckiego. W tej sytuacji zarząd miejski całe gospodarstwo poniemieckie wraz z budynkami i domostwem przyznał poszkodowanej rodzinie. W większości przypadków obdarowani Polacy byli mieszkańcami miasta lub też najbliższej jego okolicy, choć zdarzały się przypadki, że po działkę poniemiecką zwrócili się dwaj obywatele z okolic Kutna, Ostrowi Mazowieckiej, a nawet repatriant z Kresów wschodnich. Gospodarstwa niemieckie przy ul. Kutnowskiej 48 przeznaczono na działki dla robotników. Dnia 20 maja 1948 r. władze miejskie zdecydowały się wystąpić do Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego w Płocku o wyłączenie ze sprzedaży kilku punktów mienia poniemieckiego z przeznaczeniem na przekazanie do dyspozycji samorządu miasta Gostynina. Chodziło tu o dawny zamek należący do parafii ewangelicko-augsburskiej wraz zapleczem dwóch domów. Miasto –  o czym było już wspomniane – przeznaczyło to na kościół rzymskokatolicki. Ostatecznie z dniem 1 stycznia 1949 r. Okręgowy Urząd Likwidacyjny w Płocku wszystkie majątki i włości poniemieckie oraz opuszczone przekazał Zarządowi Miejskiemu w Gostyninie. Jednym z projektów zagospodarowania tej ziemi był zamiar urządzenia miejskiego kąpieliska. Można uznać, że wydarzenie to zakończyło definitywnie kwestię obecności Niemców w Gostyninie. Proces przekazywania ziemi po dawnych właścicielach niemieckich dokonywał się również w Kowalu, choć na znacznie mniejszą skalę i najczęściej poza samym miastem. W ten sposób Niemcy utracili swe gospodarstwa w Grodztwie, Dębniakach oraz w pasie nadwiślańskim. Nie oznacza to, że część miejscowych Niemców nie zachowała swoich majętności. Przykładem tego może być rodzina Petzlów. W sumie w Kowalu i okolicy zostali bardzo nieliczni przedstawiciele ludności niemieckiej. Były 54

to zazwyczaj osoby, które ulegały szybkiej i świadomej asymilacji, co miało wpływ na ich decyzje o pozostaniu w Polsce. Wybrana bibliografia Archiwum Państwowe w Płocku, Akta miasta Gostynina, Protokoły z posiedzeń MRN, 1945; Archiwum Państwowe w Płocku, Spuścizna po T. Trojanowskim; Archiwum Państwowe w Płocku, Akta miasta Gostynina, Zarząd Miejski miasta Gostynina. Referat Administracyjny, Rejestracja zbrodni niemieckich, 1945; Archiwum Państwowe w Płocku, Akta miasta Gostynina, Zarząd Miejski miasta Gostynina. Referat administracyjny. Reforma rolna (protokoły przejęcia ziemi poniemieckiej), 1945; Archiwum Państwowe w Płocku, Protokoły Miejskiej Rady Narodowej, Prezydium i Zarządu Miasta, 1949; Archiwum Państwowe w Płocku, Akta Powiatowego Urzędu Ziemskiego w Gostyninie, 1945-1947; Documenta Occupationis. Położenie ludności polskiej w tzw. Kraju Warty w okresie hitlerowskiej okupacji. Wybór źródeł, Poznań 1990, t. 13, oprac. Cz. Łuczak; Matuszewski J., Okres ii wojny światowej i okupacji hitlerowskiej (1939-1945), [w:]Dzieje Gostynina i ziemi gostynińskiej, red. M. Chudzyński, Warszawa 1990; J. Maciejewski, Życie polityczne w powiecie Gostynin w latach 1945-1947, Warszawa 1972, praca magisterska maszynopis w Archiwum Państwowym w Płocku; Piotr Tylicki oraz niepospolici z Kowala i okolic, red. Z. J. Zasada, B. Ziółkowski, Włocławek Kowal 2008; A. Prokopiak-Lewandowska, Dzieje miasta Kowala w latach 1918-1945, Toruń 2006.




Wolontariusze



Tomasz Cieszykowski Ma 17 lat, chodzi do ii klasy Liceum Ogólnokształcącego im. Królowej Jadwigi w Kowalu. Interesuje się fotografią, muzyką, sportem i bardzo lubi szkicować. W przyszłości chciałby zostać fotografem. Kowal jest to miasteczko, które liczy ponad 3 tys. mieszkańców. Znajduje się w województwie kujawsko-pomorskim. Burmistrzem tego miasta jest Eugeniusz Gołembiewski. Moje wspomnienia związane z Kowalem są raczej spokojne, chodziłem do przedszkola, gimnazjum, a teraz chodzę do liceum ogólnokształcącego w Kowalu. Przed rozbudowaniem obwodnicy (która niestety znajduje się koło mojego domu) zawsze chodziłem do jednego sklepu, znajdował się na tak zwanych działkach, w wakacje zawsze można było tam sobie posiedzieć na krzesłach pod parasolem przy zimnej butelce coli. Teraz tego sklepu nie ma, tak samo jak i nie ma już ulicy, na której zawsze można było sobie pojeździć na rolkach, rowerach, no i na innych gadżetach. Teraz na tym spokojnym terenie powstała trasa śmierci, gdzie często dochodzi do wypadków, które mnie już nie dziwią, ponieważ jestem do tego przyzwyczajony. Dobrze, że powstały chociaż pizzeria i puby, bo gdyby tego nie było, młodzież nie miałaby gdzie chodzić w wolnym czasie. Dobrze też, że dzieci mają rozbudowane place zabaw.

Jerzy Giergielewicz Koordynator projektu – nauczyciel historii z trzydziestoletnim stażem w kilku szkołach regionu, archiwista, fotograf, pasjonujący się historią Kujaw i wycieczkami rowerowymi, Honorowy Obywatel Miasta Kowal, 59


Ewelina Kopczyńska

Edyta Kaniewska Ma 17 lat,jest uczennicą ii klasy Liceum Ogólnokształcącego w Kowalu. Ineteresuje się muzyką, sportem, a także przyrodą, bardzo lubi zwierzęta. Mieszkam w małym miasteczku, które jest położone w centrum Polski, 15 km od Włocławka. Kowal liczy około 3500 mieszkańców. Ogólnie mówiąc, jest to zadbane, czyste i spokojne miasto, co można zawdzięczać burmistrzowi p. E. Gołembiewskiemu, który dba o dobro Kowala. Mieszkam w Kowalu od urodzenia, chodziłam tu do przedszkola, podstawówki, gimnazjum, a teraz do Liceum Ogólnokształcącego im. Królowej Jadwigi. W Kowalu można odwiedzić kilka ciekawych miejsc, na przykład nowy park, w którym znajduje się pomnik Kazimierza Wielkiego. Moim zdaniem w naszym mieście jest za mało rozrywki dla młodzieży. Owszem, jest „orlik”, z którego można korzystać, lecz tylko w określonym czasie… Fajnie by było, gdyby na czas zimowy powstało lodowisko. W Kowalu znajduje sie wiele instytucji, z których każdy może korzystać, np. Biblioteka Miejska, remiza, dworzec pks, dps, kościół i wiele innych. 60

Pochodzi z Dobrzelewic, studiuje historię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Najbardziej interesuje się średniowieczem i ii wojną światową. Uwielbia podróżować i poznawać nowe ciekawe miejsca. Jej marzeniem jest pojechać do Kalifornii i Włoch. W wolnych chwilach czyta książki (głównie kryminały, książki detektywistyczne, popularnonaukowe) i szydełkuje. Kowal: małe miasteczko położone na Kujawach w powiecie włocławskim. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to zwykłe miasto, jakich wiele w całym kraju. Mało kto wie, że Kowal ma bardzo długą i ciekawą historię. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą już z 1185 roku. Ale chyba jedną z najważniejszych dat dla miasta jest rok 1310, kiedy to na kowalskim zamku przyszedł na świat syn Władysława Łokietka, przyszły król polski Kazimierz iii Wielki. Niestety próżno szukać wzmianki o miejscu jego urodzenia w szkolnych podręcznikach. Oprócz króla Kowal może jeszcze poszczycić się innymi osobistościami: Piotrem Tylickim, biskupem chełmińskim, warmińskim, kujawskim i krakowskim; błogosławionym Dominikiem Jędrzejewskim, duchownym, który zginął w obozie w Dachau; aktorem Janem Nowickim czy Ottomarem Piperem, burmistrzem miasta w czasie okupacji niemieckiej, i wieloma innymi wspaniałymi ludźmi, o których możemy poczytać m.in. w książce ,,Piotr Tylicki oraz niepospolici z Kowala i okolic”. Jak na takie małe miasto, to naprawdę imponująca liczba osób. Tylko niestety mało kto zna te postacie. A szkoda, gdyż pokazują one, że można dokonać wielkich czynów bez względu na to, gdzie się wychowało. Czy jest się mieszkańcem wielkiej Warszawy czy o wiele mniejszego Kowala, to każdy z nas ma takie same szanse na spełnienie swoich marzeń i na stanie się kimś wyjątkowym. Jestem przekonana, że Kowal będzie jeszcze nie raz dumny z wielu swoich mieszkańców.


Martyna Pułanecka

Kamila Reich Nowy współpracownik Fundacji Ari Ari, stara się utworzyć mocne więzy między biurem turystycznym w Gruzji, a biurami turystycznymi w Polsce. Ukończyła biologię na umk w Toruniu. Nałogowa podróżniczka. Projekt Piper/Jasiński był dla mnie naprawdę fajnym doświadczeniem, bo to nie tylko była lekcja historii, ale także mnóstwo kontaktów z różnymi osobami, wiele spotkań, wiele emocji. Projekt połączył we wspólnym działaniu mieszkańców Kowala i okolic, młodszych, starszych i na różnych stanowiskach. Mieliśmy okazję usłyszeć wspomnienia o byłym burmistrzu Kowala od osób, które go osobiście znały. Wiele dowiedzieliśmy się o czasie wojny, którego doświadczyli osobiście. To bardzo cenne. Niezwykła była także gościnność i otwartość, za co serdecznie dziękuję. Miałam także okazję poznać rodzinę Pipera, wraz z jej najmłodszym pokoleniem, czyli prawnuczką byłego burmistrza Kowala, z którą kontaktuję sie do teraz. Bardzo dziękuję organizatorom, że mogłam mieć swój udział w programie.

Jest uczennicą Liceum Ogólnokształcącego w Kowalu. Interesuje się głównie sportem. Trenuje sztuki walki, m.in. Viet Vo Dao. W przyszłości chciałaby zostać funkcjonariuszem policji.

Gosia Ratkowska Koordynatorka projektu – mgr stosunków międzynarodowych, mieszkanka Rakutowa, realizuje od kilku lat projekty dotyczace dziedzictwa kulturowego i animacji młodzieży, koordynowała projekt pt. I nastała cisza… Rakutowo na Kujwach.

61


Mateusz Rybarkiewicz Mateusz Rybarkiewicz – student pierwszego roku psychologii na uksw w Warszawie. Interesuje się tańcem, teatrem, kabaretami, ii wojną światową, szczególnie losami Żydów. Uwielbia oglądać filmy, kabarety, słuchać poezji śpiewanej oraz uprawiać sport, a w wolnym czasie spotykać się z przyjaciółmi. Ceni sobie szczerość, punktualność i poczucie humoru. Jego wielkim marzeniem jest wyjazd na misje do Ameryki Południowej lub Afryki. „Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To jest ojczyzna duszy” Stefan Żeromski Każdy z nas ma swoją małą ojczyznę. Dla każdego ma ona inny obszar, inną wartość. Można mówić wiele o pięknie krajobrazu, o ludziach, o przywiązaniu do niej… I to już od najmłodszych lat. Jednak prawdziwą wartość małej ojczyzny można ocenić chyba dopiero, kiedy się ją opuści. Wtedy odczuwa się sentyment, czasami tęsknotę… i radość, gdy się do niej wraca. A jaką dla mnie jest moja mała ojczyzna? Jest „miejscem ulubionym w dzieciństwie”, jak mówił Stefan Żeromski. Na początku były to wyprawy… do kościoła, do sklepu. Z biegiem czasu rozpoczęła się szkoła i szczególne poznawanie otoczenia. Park, targowisko, stadion sportowy, wyprawy rowerowe do lasu, nowe znajomości. Dla dziecka w szkole podstawowej, które jest dość aktywne, to wspaniałe przeżycie. Gimnazjum to przede wszystkim czas, który pozwolił nawiązać 62

jeszcze więcej znajomości. Jednak dopiero okres liceum, którego nie spędziłem w Kowalu, pokazał to, czego nie dostrzegałem wcześniej. Przede wszystkim spokój i piękno małego miasteczka, ale także brak miejsc, gdzie można by wspólnie ze znajomymi spędzić wolny czas… Brak przedsięwzięć, które mogłyby pobudzić młodzież do działania. „Orlik”, pizzeria i… nie przychodzi mi nic więcej do głowy. Myślę, że młodzi ludzie mają ogrom sił i zapał, którego nie mają w jaki sposób spożytkować. Nie samą piłką żyje człowiek!  – parafrazując słowa z Biblii. Po niespełna pół roku studiów w Warszawie (choć pewnie niektórzy stwierdzą, że to wcale niedługi okres) mogę stwierdzić, że w Kowalu jest coś, czego w stolicy nie ma  – spokój, cisza, unikalny urok i… ludzie, którzy nie są anonimowi. Pewnie wiele osób ceni sobie to, że nikt ich nie zna w większym mieście. Jednak kiedy wracam do rodzinnego domu, wybieram się na zakupy i widzę ludzi, którzy mówią sobie „Dzień dobry”, rozmawiają na chodnikach, śmieją się i przede wszystkim nie spieszą się! – wiem, że jestem w Kowalu. To także miejsce bardzo powiązane z historią. Kazimierz Wielki, Piotr Tylicki, Dominik Jędrzejewski… Mamy z czego być dumni. Jednak historia nie kończy się na nich. Wielu mieszkańców Kowala pamięta czasy okupacji, a tak niewiele wiemy, co się tutaj działo podczas niej. Wiele młodych ludzi opuszcza Kowal. Jak bedzie ze mną? Jeszcze nie wiem. Wiem jednak, że zawsze będzie to miejsce, gdzie wspomnienia odżyją, gdzie będzie można przystanąć na chodniku, porozmawiać, pośmiać się ze znajomymi. I będzie „miejscem ulubionym” – nie tylko w dzieciństwie, ale i w późniejszych latach.


Julia Słodkiewicz Lat 17. Jest uczennicą klasy ii liceum im. Królowej Jadwigi w Kowalu. Interesuje się muzyką i Japonią. Bardzo lubi robić zdjęcia, szczególnie aparatami analogowymi, czytać książki i słuchać muzyki. Każdy mieszkaniec obserwuje Kowal i zmiany, jakie w nim zachodzą. Trzeba przyznać, że to małe miasto, ale i dobre miejsce do życia. Panuje porządek i czystość. Uroku dodaje otaczający miasto las, który jest idealny na spacery, odreagowanie. Można zebrać myśli i inspirację. Można nawet doszukać się budowli, które są wdzięcznymi obiektami do fotografowania. Jest ich mało, a mają niesamowity klimat i czuć tam ducha starych czasów. Bardzo lubię takie budowle, niosą ze sobą swoją własną historię. Często oglądam zdjęcia starego Kowala, niesamowicie wyglądał. Poza budowlami znajdziemy również park, który latem bardzo służy mieszkańcom. Odbywają się tam przeróżne imprezy. Niedawno wybudowano nowy, którego ozdobą jest pomnik Kazimierza Wielkiego. Wygląda bardzo ładnie, jest przestronny i zadbany. Jest to również miejsce, gdzie można odreagować, zaczerpnąć świeżego powietrza. Odbyła się tam dość głośna uroczystość. Niestety, w mieście brakuje rozrywki. Wiadomo mi, że kiedyś Kowal posiadał dom kultury. Bardzo miło by było ponownie go utworzyć. Niewątpliwie miejsce to polubiliby wszyscy. W końcu każdy mógłby rozwijać swoje zainteresowania, pasje. Dokładnie, brakuje tu takich miejsc, gdzie ludzie mogliby się gromadzić, tworzyć i pokazywać swoje umiejętności.

Daria Sudo Jest uczennicą Liceum Ogólnokształcącego w Kowalu. W przyszłości chciałaby zostać nauczycielem w klasach od i do iii, bądź przedszkolanką. Bardzo kocha dzieci…. Jej marzeniem jest własny dom dziecka. Lubi też chemię, oprócz nauczania chciałaby zostać farmaceutką… Jest rozmowna i szybko nawiązuje kontakty z nowymi osobami. 63


Magdalena Wasielewska Magdalena Wasielewska – pochodzi z Lubienia Kujawskiego i uczy się w Liceum im. Królowej Jadwigi w Kowalu. Jest osobą miłą, sympatyczną, szczerą, przyjazną, otwartą na nowe znajomości, a także na „odmienność” innych ludzi. Nie patrzy na wygląd, lecz na charakter. Wolny czas spędza z przyjaciółmi. Lubi chodzić na imprezy, jak również na spacery. Interesuje się rysowaniem, a w szczególności lubi rysować wzory tatuaży, na razie na kartkach, ale w przyszłości będzie starała się dążyć do zdobywania większych zdolności i umiejętności z tym związanych.

64

Mieszkam w Lubieniu Kujawskim, jednakże w Kowalu chodzę do szkoły im. Królowej Jadwigi. W budynku szkoły znajdują się: przedszkole, szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum. W mieście działa także druga szkoła im. Kazimierza Wielkiego, gdzie młodzież może się uczyć w technikum bądź w szkole zawodowej. Mimo że jest to małe miasteczko liczące ok 3 tys. mieszkańców, jest tu wiele instytucji. Znajduje się tu Bank Spółdzielczy, ośrodek zdrowia, Straż Pożarna (osp), Biblioteka Publiczna, cmentarz, kościół pw. Świętej Urszuli. Funkcjonuje także dom opieki społecznej, który pomaga ludziom chorym i starym. Dzięki pracownikom podopieczni mają całodobową opiekę; zawsze też mogą liczyć na dobre słowo. Czują się tam jak w domu. Niedawno oddano do użytku Park im. Kazimierza Wielkiego. Kilka lat temu powstała obwodnica umożliwiająca bezpośredni przejazd trasą Włocławek-Lubień Kuj. z pominięciem centrum Kowala. Kowal jest spokojnym, bezpiecznym, ładnym miasteczkiem.




Wywiady



Małgorzata Ratkowska

Opowiadane historie

Niniejsze wywiady przeprowadziliśmy realizując projekt pt. Piper/Jasiński. Śledztwo w historii. Sporządzone zostały w myśl idei spojrzenia na historię poprzez prywatną opowieść, tak zwaną historię mówioną (oral history), którą charakteryzuje obrazowanie przeszłość, w sposób odmienny, niż podręcznikowa wiedza i „zobiektywizowana” historia. Tu nie tak ważne są daty, liczby czy sekwencja zdarzeń. Tu liczy się to, na co nie ma miejsca w encyklopediach, a co tak naprawdę stanowi o tym, czym było przeżycie. W tych opowieściach pojawia się strach pojedynczych osób, drobny gest nieznajomej osoby, który ratuje od rozpaczy, jedyne i niepowtarzalne spojrzenie człowieka, który za chwilę wsiądzie do pociągu odjeżdżającego do obozu zagłady. Te wspomnienia są unikalne, bo są opowieścią, wspomnieniem, często odtwarzanym po kilkudziesięciu latach. Są zarazem ożywianiem „tamtego świata”, przywoływaniem, które, gdy już opowiedziane jest zaproszeniem do spojrzenia, czasem wejścia w historię tamtego świata. W tych historiach równie ważna jak ich wyjątkowość – ten konkretny sposób, w jaki przechowywane są w pamięci tylko jednego człowieka – jest również sposób, w jaki się je opowiada. Ważne są słowa, pauzy, każdy przymiotnik, a nawet jego brak. W pewnym

sensie „historia mówiona” jest więc czymś więcej niż tylko niepowtarzalnymi wspomnieniami danej osoby. Jest sposobem pamiętania, a więc i tym, czego się nie mówi, czego nie chce się pamiętać i tym, co wydaje się, że pamiętamy. Jest całym zestawem uczuć, opinii i twierdzeń przefiltrowanych przez ludzkie doświadczenia, edukację i osobiste sądy. Jest swego rodzaju portretem, i to portretem zbiorowym, bo przecież pamięć nie powstaje w próżni, ale kształtuje się w danym otoczeniu, przestrzeni i czasie. Czytanie tych wywiadów przypomina podróż, pełną emocji, dobrych uczuć, ale i trudną, bez uciekania przed obrazami cierpienia i strachu. Mam nadzieję, że spojrzenie na te opowiadane historie pozwoli, więcej niż o samej historii, nauczyć się nam o samych sobie.

69


Wywiad z Marią Anecką Rozmawiały: Dominika Dawidzik, Ola Kołodziej Spisali: Małgorzata Ratkowska, Tomasz Kulicki

Znała Pani Ottomara Pipera? Niemca pracę. A ja tam tylko, żeby wyjść z psem, Znałam go bardzo dobrze, dlatego że, proszę sprzątnąć… I dał nam mieszkanie, w tej ulicy, tamtej pani, blisko mieszkał, trzeci dom od nas, no i był jak tego… naprzeciw Polo[marketu], i tam żeśmy bardzo uczynnym człowiekiem. Bardzo dobrym, mieszkali. Tak że nie dał ukrzywdzić nas. Był dobrym uczynnym. Mamusia zmarła, 36 lat miała, nas człowiekiem, naprawdę, dużo ludziom pomógł. troje dzieci było. A tatuś miał trzy konie – jeden na A znała Pani dzieci Pipera? ziemi pracował, a dwoma, jak to dawniej, furmanili. Oczywiście. Bo ta pani Jasińska to miała, zaraz, trzy „Przywieź mi drzewo”. Jak przywiózł tato drzewo, córki i syna po pierwszym, po Jasińskim. A później zawiózł tam do niego, to on [Piper] mówi: „Słuchaj, miała z Piprem, to miała dwoje dzieci, miała Otta Franek, uważaj, prędko co możesz, to sprzedaj i Alę. Bo jemu ojciec też Otto chyba jest, tak mi się sobie, bo tu Niemiec idzie z Litoborza [obecnie wydaje. Już tyle lat, to człowiek nie pamięta. Wtedy Lutobórz w gm. Choceń], będziesz w przyszłym miałam 11 lat… tygodniu usunięty, wysiedlony”. Tato sprzedał, A bywała Pani w domu u Pipera? pojechał do Włocławka, konia jednego sprzedał, Często, często, tam przebywałam. Poszłam, bo dwie krowy sprzedał, tam co mógł. No to naprawdę babcia mnie prosiła czy coś, czy nieraz chciała, żeby był człowiek dobry. coś tam jej przynieść. Dobrym był ojczymem. Tam On stąd nie pochodził. No ja już go znałam przed zawsze razem chodzili… zaraz taki domek był drewwojną. A w trzydziestym dziewiątym roku już został niany obok jego domu, no to syn i córka z pierwburmistrzem. Był komisarzem. Do czterdziestego szego małżeństwa mieszkali. Znowu dwie córki piątego roku. mieszkały z nimi w połowie domu, a oni w drugiej Mnie chcieli zabrać, ale z kolei poszłam do niego połowie. i mówię, że jeszcze jest dwoje dzieci, mamusia Słyszeliśmy, że Piper był bardzo przystojnym mężczyzną… umarła, niech on mi tego… i dał mi u pewnego Eleganckim. Przystojny był, elegancki dość. 70


Pani myśli, czy on czuł się bardziej Polakiem czy Niemcem? Tak to wyglądało, że on był faktycznie prawdziwym Polakiem. Jak on do, jak to…. AK należał, no to wiadomo. Bardzo był porządny, był dobrym człowiekiem. Z tych jeszcze babci mojej opowiadań i to tak gadali, jak on później poszedł na tego burmistrza, to dobrze, że dobrego człowieka dali, to tak tych naszych ludzi nie ukrzywdzi. Z tego tylko wiem, jak jeszcze tato mój żył, to mówi, że nie dałby na niego nic powiedzieć, i by go naprawdę ratował, bo jest naprawdę dobrym człowiekiem. A jaka była żona Pipera? Nie była taka słodka… Nieraz jak szłam, to żona tego Pipra: „Marysia idź, kup mi to czy tamto, bo nie jestem ubrana”. No to poszłam jej kupić. A pamięta Pani jak w wojnę Niemcy chcieli zburzyć kościół? Tak. Wygnali wszystkich Żydów do kościoła i trzymali ich tam kilka dni. Potem wygnali do Czerniewic. A my mieszkaliśmy przy trasie, na rogu, jak się do Pawilonu skręca. No to pamiętam, jak takie dzieci prowadziły tam taką staruszkę, ledwie ją ciągnęły, nie mogły dać rady. No to jeden Niemiec kazał w rów położyć, wziął kolbę i ją zabił. Nie strzelił, tylko uderzeniem ją zabił. Ale w Kowalu był jeszcze jeden kościół. O, tu niedaleko był święty Roch, kaplica. I Niemcy to zminowali. I moja babcia prosiła tego jednego Niemca: „Panowie, pozwólcie nam wziąć tego świętego Rocha”. I taki Antoś Hoffman wszedł po drabinie zdjął tą figurę. A żeśmy się modlili, żeby go nie zastrzelili, bo to różnie mogą zrobić. No i pozwolili,

i wziął ten chłopiec do domu, co zaraz przy tym świętym Rochu mieszkał. Zminowali potem ten kościół i wysadzili w powietrze, ale figurka ocalała. A potem co się działo. Jak się do miasta jedzie, to w takim domu tam po schodach leżały wszystkie Żydówki, które były już takie chore, leżące… To wzięli Polaków i kazali im za nogi po tych stromych schodach ściągać. Niektóra to już tam ledwo żyła. Dobili ją. A co się stało z tymi żydowskimi domami? Mieszkają Polacy. Żydzi wszystko zostawili… Dużo było też tych drewnianych domów. To już tak było. Jak Żydzi byli, a byłam taką małą dziewczynką, to krzyczeli: „Wasze ulice, a nasze kamienice”. Wkrótce przed wojną tak było, przed samą wojną. Bardzo dużo Żydów przed wojną było, a w zgodzie żeśmy żyli. Nawet dzięki temu Piprowi mieszkał Piechotka, miał tartak taki, to dzięki niemu, to mój tato zrobił wóz, bo to dawniej takie wozy były, to dubeltowe siedzenie, dubeltowe spody, i tam pokładli se futra i te drogocenne rzeczy, a na to siedzenia, i wywoził ich do Kutna. A z Kutna pociągami wyjeżdżali. 71


Gdyby nie on, to wywieźli by mnie do Niemiec, miałam już kartę do Niemiec. Ale dla mnie była ta fabryka tutaj, koło domu, tego… Pawilonu, to tam trepiarnia taka była, trepy dla Polaków robili, buty takie owijane robili, i proszę pani, ja do tej fabryki, no i z tej fabryki, już pół roku było do tego, wywieźli mnie na okopy, musieliśmy tam kopać pancergroby, no i ja już byłam do końca. Po wojnie Piper nie wrócił już do Kowala. A czy przyjeżdżał po wojnie? Niestety tego nie wiem. Choć możliwe, że przyjeżdżał, bo on wrogów to tutaj nie miał. Ludzie bardzo go szanowali, bo przecież o wszystkich tutaj naprawdę dbał. Słyszeliśmy też, że Piper uratował kościół w Kowalu. Tak, bo chcieli go spalić. Razem z tymi Żydami, którzy byli w środku. Wybronił… no i tych Żydków wywieźli. No niektórzy szli na pociąg, innych wieźli na wozach. Do Czerniewic ich wzięli i gdzieś do getta powywozili. A w kościele był magazyn zboża. Ukrył też sztandar i naczynia liturgiczne. Był wierzącym człowiekiem. Oczywiście, że był! Wszystko pod przykryciem robił. A zna Pani ludzi, którzy mu pomagali? Nie mógł w przecież w pojedynkę wszystkiego robić. Proszę pani, ja niewiele wiem, byłam przecież wtedy dzieckiem. Miałam wtedy piętnaście, szesnaście lat. Nie mogłam tego wiedzieć, bo przecież to była wielka tajemnica. Ale mój tato na pewno wiedział. A tato nic nie opowiadał? No nie było okazji, tylko jak tu czasem między sobą rozmawiali, to on mówił: „No jak by go tylko kto ruszył, to ja bym stanął w jego obronie i bym go 72

[napastnika] zabił. Taki to dobry człowiek”. Zresztą w ubiegłym roku w Kowalu w remizie była taka uroczystość, burmistrz wręczył jego wnuczkom dyplomy, za jego udział, za wszystko. Ale chyba jakoś tu ludzie o nim zapomnieli. No jakoś tak. Ale jak byliśmy w zeszłym roku na tej uroczystości, to wszyscy ludzie brawa bili, że to taki człowiek. A co się działo z dziećmi Pipera? Nie wiem, choć pamiętam, że jego syna to Niemcy zabrali do wojska. Ale co się z nim stało? – no bo po wojnie to już tu nie wrócił. A jak wyglądał dom Pipera? Często ich Pani przecież odwiedzała. Domu nie pamiętam, ale za to pamiętam, że on zawsze spokojny był, uśmiechnięty, z Polakami zawsze dobrze żył. A jak się tu przed wojną żyło? Bieda była potworna. Było tych dziadków, babć… chodzili od po ulicach i zbierali jałmużnę. Teraz to każdy dostaje rentę czy zapomogę. A wtedy to od domu do domu. U nas to drzwi się nie zamykały, bo jak to w gospodarstwie: „Panie talerzyczek mąki, pani parę kartofelków, może kawałek skwareczka – bo się świnie biło…”. No dziesiątki ich przychodziły. A przyjaźniła się Pani z jego córką Alicją? Jaka ona była? No bardzo dobra. Ona była dużo starsza ode mnie. Nieraz cukierka dała, a to to, a to tamto. Chodziła z nami na dwór. Ojciec nie zamykał ich, nie były lepsze od nas, były równo chowane. Tak jak wszyscy –  jednakowo. Nie były rozpuszczone czy co…


Wywiad ze Stanisławem Braunem Rozmawiały: Anne Kuka, Kamila Reich Spisał: Paweł Prusiński

Czy Pan dobrze znał pana Pipera? Ja się nazywam Braun Stanisław, mam już bardzo dużo lat, mam 78 lat, … no i… pana Pipra osobiście znałem… wiem jego twarz jego, bym go poznał, no dokładnie, z tej racji, że do nas, do naszego domu przychodził, a ja byłem chłopcem, dzieckiem byłem, miałem 10-11-12 lat w tym czasie, więc znałem, więc od rodziców słyszałem, jak z rodzicami zachowywał, jak rozmawiali, o czym rozmawiali, wiecie no, tak że nigdy nie był za Niemcami… zawsze był za Polakami, bardzo lubił Polaków, dużo ludziom pomagał, Polakom znaczy pomagał. Był burmistrzem, z tej racji, że był burmistrzem, miał tą możliwość większej pomocy Polakom. On był Polakiem, prawda? On był… niemieckiego pochodzenia, ale miał obywatelstwo polskie, oczywiście. Tak. Miał obywatelstwo. A mówi Pan, że pamięta Pan jak wyglądał pan Piper. Jak wyglądał pan Piper? No miał nosek taki wiecie… duży nosek, garbaty troszkę. Tak, no specjalnej urody nie był, tylko, że był takim ciepłym mężczyzną. Bo uroda nie zawsze… ale sztuka być ciepłym, takim człowiekiem… miał szlachetne wnętrze.

My też słyszałyśmy właśnie, że był bardzo przystojny? Mężczyzną był wysokim, no jak wysoki był, prosty był, no raczej przystojny był, na pewno tak. A na przykład pamięta Pan kolor oczu, włosów? Jak wyglądał? No jak już pamiętam go, to był taki szronowaty był troszkę już, bo to wiecie już, był w takim wieku… no ile tam miał… 40 przeszło. No to już miał takie włosy… No taki był blondyn, taki był średni… nie był czarny i nie był blondyn, taki świński, przepraszam, że tak mówię. No taki był. Takie miał włosy średnie. Nie czarne i nie jasne. Tak. A jeśli chodzi o działalność tutaj w Kowalu, to właściwie czym się wykazał pan Piper? No pre-panią był burmistrzem. Na przykład moja żona może na ten temat coś powiedzieć, bo… moja żona miała trudne warunki… bo im tata zmarł… i ich było pięcioro. Najmłodszy miał niecały roczek… no a najstarsza była Jadzia, co miała może 15-16 czy ileś lat. Tak że no było bardzo trudno bez emerytury, bez mieszkania, bez niczego. I właśnie pan Piper im pomógł dużo. Wystarał się o to, że dostawała jakby taką zapomogę stałą… z urzędu. To wprost było 73


niemożliwe osiągnąć… no z tym, że no on se to uzasadnił, że mają trudne warunki mieszka… rodzinne trudne, dzieci maleńkie, taty nie ma to… no mama też bez zawodu. Tak że starał się o stałą zapomogę… tak to dziś nazwiemy zapomogę tą taką … nie emerytura, a zapomogę. Przez cały czas już dokąd Niemcy nas okupowali, to cały czas otrzymywała tą zapomogę. Dzięki temu no mogli godnie żyć, jakoś tak przetrwać ten tą okupację. A dla miasta na przykład – jakieś zasługi? Proszem panią, dla miasta to on taką zasługą jaką ja znam, to dzięki niemu, to ten kościół nasz stoi. Bo byłby przewrócony. Niemcy ten kościół planowali zburzyć, bo przeszkadzał… Droga, która wiedzie od Włocławka do Kowala, ym… nie miała prostej linii, kościół przeszkadzał. I planowali go zburzyć… A że pan mm… pan burmistrz był taki rezolutny, i wpadł na dobry pomysł, żeby z tego kościoła zrobić… zrobić magazyn zbożowy. Niemcom się to strasznie spodobało, wiecie państwo, i zrobili z niego magazyn zbożowy. W ten sposób kościół przetrwał? Ocalał, tak. A, jako mężczyzna, przystojny mężczyzna, czy na przykład jakieś romanse? Czy na przykład… nie wiem, czy Pan ma po prostu takie informacje. Ale na przykład relacje z żoną – czy wszystko było w porządku? No wie pani, to był porządny człowiek. Wie pani, o tym, żeby tam jakieś, tam wie pani, e…, sprawy niemoralne, to jego nie dotyczyły te sprawy. Bardzo się szanował, był wykształconym panem i się bardzo cenił. Ale był bardzo czuły, bardzo wyrozumiały, ale się szanował jako… jako mężczyzna. Szanował się bardzo. Żona… żonę jego też znałem. Osobiście… 74

hm, znałem ją. Pani Jasińska z domu… też mnie znała. No było to tak zwane… z grubszego rodu. Taki tam był pan Jasiński, jej… jej rodzice, taki pr… dziedzic dawny. No, no… no zacna pani była też… zacna pani. Jakkolwiek on był bardziej ciepły… bardziej był ciepły. A jak to było z prześladowaniami ze strony Niemców? Czy miał jakieś problemy, i jeśli tak – to jakie? Tak… wiecie, ja tylko słyszałem o tym od mojego ojca, że Niemcy zaczęli się dopatrywać, że on zbyt jest tolerancyjny do Polaków. Dużo pomaga i… zaczęli się dopatrywać i chyba, nie wiem czy… ja nie powiem, czy był do samego końca burmistrzem, to ja już nie powiem, nie. Moja siostra starsza to by wiedziała, bo ona to pamiętała, a to już nie pamiętam czy… Ale


wiem, że już w nim Niemcy, zaczęli się już dopatrywać się w nim wroga dla siebie… i to jemu było już coraz trudniej… wśród Polaków żyć. Znaczy, jakby jak to się… czym to się objawiało? No ja już tak tych szczegółów, to wie pani, już tak i może tak nie mogę powiedzieć… Ja hmm… dużo wiem zalet jakie miał, które moja rodzina od niego… wiecie państwo… no… od niego otrzymała. No mój ojciec… mój ojciec był w niewoli jako żołnierz, i… jechali na Warszawę, na obronę Warszawy wtedy. I tam ich… tam dopadła ich kapitulacja, koniec wojny. To jes… Sanniki koło Iłowa. Tam ojciec się dostał do niewoli niemieckiej… I w tym Iłowie tam był obóz jeńców polskich… No… i ojciec dał znać przez kogoś… ja już tak teraz nie pamiętam, ale to… Nie lubię mówić, wie Pani, bo się wzruszam, bo to sprawy rodzinne były, no… I, no i mama poszła do… poszła do urzędu naszego… miasta i gminy… bo to był razem jako jeden urząd… No i sekretarz tego urzędu napisał takie zaświadczenie… No znaczy, że miał na myśli, żeby ojca na podstawie tego z niewoli zwolnili. No i proszę pani… mama to pismo otrzymała, a pana Pipro jakoś wtedy w urzędzie nie było. Tak że to sekretarz gminy poświadczył pieczęcią okrągłą z godłem tam niemieckim, prawda, bo to były już… to była okupacja, tak. Bo to już wie pani było… już Niemcy już… Wojna [obronna 1939 r.] się skończyła a… a te obozy jenieckie… wojskowych, cały czas trwały i tych jeńców mieli rozwozić na roboty do Niemiec. No i mama otrzymała te… te pismo wzięła, no ale tam na te… somsiad i tamci czytali te pismo i tak … no może zwolnią, może zwolnią, ale mama mówi, ja pójdę do burmistrza. No i mama poszła do… prywatnie do mieszkania pana Pipra.

No… on to przeczytał to pismo, mówi: pani Braunowa, na to pismo męża nie zwolnią. Szkoda nawet… no może pani spróbować, ale szkoda nawet drogi. Potrzeba było jechać… pieszo do Czerniewic iść, pięć kilometrów, jechać na… na Sierpc pociągiem. Tam wyjść i ileś tam kilometrów iść pieszo do tego obozu jenieckiego wojskowych. To był taki majątek dziedziców ten obóz. Ale pan Piper zastanowił się, przemyślał i mówi: proszem panią, ja pani napiszę… a mama mówi, że jutro się umówiła z drugą taką daleką naszą kuzynką z Czerniewic, bo jej mąż był razem z moim ojcem, i ojciec dał znać, że tam ten kuzyn też tam jest razem z ojcem moim. No i… no to jak skoro pani już się umówiła, że macie jechać w nocy o czwartej czy wcześniej macie iść do tych Czerniewic, to ja dziś napiszę to pismo. To już było po godzinach urzędowania. To pismo napisał. „Proszę zapukać do mnie do okna”. Powiedział, które okno. No i mama wstała, rano tam poszła, lekko zapukała… on w piżamie się pokazał tylko. Pismo mamie podał oknem. Mama już nie czytała tego pisma, więc się tylko już… cieszyła się, że je ma w ręku i… i truchtem do Czerniewic, do pociągu. Bo tam na tą godzinę miał być pociąg z Czerniewic na… na Iłów… na Sierpc. To jest trasa na Sierpc, ja tak pamiętam. No i, mama i ta kuzynka też pojechała. No i mama dojechała do tego Iłowa. Tam poszła pieszo, poszły pieszo do tego… do tego obozu. Stał posterunek wojskowy, niemiecki, no i mama się przedstawiła. To pismo w kopercie, już mama nie oglądała… tylko dała temu wojskowemu. Wojskowy, coś tam zawołał gońca i to pismo już tam poszło do… do tych, do tego sztabu, który tam nadzorował, niemieckiego. No i mamie kazał czekać. I tej… i tej drugiej kobiecie też kazał czekać. No, 75


tam potrwało to ze dwie godziny, no i mama patrzy, a ojciec już… idzie, no. Z węzełkiem na plecach i już jest wolny… Wychodzi, tak. Czyli rzeczywiście Piper pomagał? No. Piper był bardzo mądry, bo umiał to udokumentować. Ojciec był rzemieślnikiem. Ojciec wykonywał uprząże. Siodła, uprząż dla koni. I pan Piper to wykorzystał, że wszyscy Polacy byli wysiedleni, jako gospodarze. Całe Rakutowo byli Niemcy, a właściciele albo byli wywiezieni do Niemiec na roboty, albo byli służącymi u tych Niemców. Tych Niemców ja osobiście znałem, pamiętam sołtysa, wiedziałem, jak wyglądał, bo ja już miałem wtedy 13-14 i do 15 lat, także tak… tam Kisman taki był… był wójtem w Rakutowie. No, był bardzo podły dla Polaków, nienawidził Polaków, bił Polaków, no tak. Ale byli 76

Niemcy szlachetni, też byli Niemcy szlachetni, którzy byli… No ojciec się stykał z takimi, ja o tym… też takich znam. Czy zetknąłem się z tym… No także, ojciec już przyjechał. Z tej racji przyjechał, że pan Piper udokumentował, że ojciec jest potrzebny tutaj… w Kowalu Niemcom, którzy oczekują na takiego rzemieślnika. A opowiadał Pan właśnie, jestem ciekawa, jak czy Pan wie, jak wyglądały na przykład dom, mieszkanie pana Pipera? Czy to był taki człowiek, który otaczał się pięknymi przedmiotami…? Nie… dom miał bardzo skromny… mój to jest luksus… w porównaniu z pana Piprem. No to był domek parterowy, zwykły parterowy, okna nisko, wiecie państwo… Po prostu… lichy domek… Jeszcze tam mieszkała jego rodzina w tym domu… To była… ona była siostrą jego żony, chyba tak. Też taka szlachetna pani. Pani Jaworska z męża się nazywa… ona już nie żyje, tylko córki żyją. Dom był bardzo skromny, to jest dom parterowy, wiecie… pod papą, o dwóch kominach. Normalny, no… No na przykład mój ojciec był… nie, nie był bogaty, ale miał lepszy dom od pana Pipra. No w porównaniu daję ten dom co tu stoi przed bankiem, nie, przy banku, to jest mój rodzinny dom. Czyli Piper tak naprawdę nie był materialistą… nie lubił gromadzić? Nie, nie… żadnym, żadnym, żadnym materialistą nie był. Miał tam troszkę ziemi, miał dwa konie… bardzo ładne konie miał. I Polak tam u niego pracował… ten Polak był bardzo szczęśliwy. Ja z tym Polakiem tam często jeździłem na te konie, tak mnie zabierał… W konie to nie, ale tam zawsze wsiadłem tam z nim… mnie lubił. Nazywał się pan Józef Szmagaj. Te konie


robił jego i… nie miał dużo gospodarstwa, tyle że te konie miał dwa, i że te konie tam utrzymywał. Tak. To była stodoła jego… no blisko mnie zaraz… to była stodoła. Pan Piper miał taką działkę tutaj, przy banku co jest… Dom był tam na Kościuszki, tam była maleńka działka, tam nie wiem ile metrów, no mniejsza jak moja, czyli że tylko dom się mieścił i tam ta stajnia dla konia. Skromnie tak jest, a bardzo skromnie… tamten. A tu [przy banku] była działka, na której była stodoła. Tutaj na tej działce, tak… duża stodoła drewniana. Oczywiście były modne drewniane stodoły. A w stodole…? A w stodole, no … zboże dla koni, tam pan Szmagaj przyjeżdżał w konie, brał siano. Tam wiecie, ja tam Też miał pseudonim, prawda? Pamięta pan jaki pomagałem czasem, coś tam, no. Kiedy pana Piopseudonim? trowskiego mieli Niemcy wysiedlić… [Piper] przyTak, pamiętam, Pallas. Pallas. Miał taki pseudoszedł tam, dał ceng im, że… zawołał tam ojca jego, że nim. Ale ja się dowiedziałem… wiecie, bo to było „jutro będziesz wysiedlony”. Miał tam, bo to było po tajemnicą, on się… on tego wiecie… nikt o tym nie wykopkach, miał kartofle Piotrowski… bo ich było wiedział, nawet ojciec mój nie wiedział w tym czasie. dużo… dużo dzieci w domu było. No on był kominiaDopiero jak Niemcy odeszli, dopiero o tym mógł rzem ten Piotrowski, ale był bardzo sza… pracowity powiedzieć głośniej. A kto nie wie, to niech zobaczy człowiek. No i „wszystko ponoś do mojej stodoły”. na grobowcu. Jest tam jako akowiec o pseudonimie Piotrowski w nocy wszystko, bo to blisko było, no Pallas. stodoły blisko siebie stały o metr, to była taka A jako człowiek, na przykład, czy pan Piper miał jakieś odległość. Wszystkie kartofle, tam co tylko mógł to hobby, na przykład… bo słyszałyśmy, że jeździł na łyżwach poprzenosił, co wartościowe do jego [Pipera] stodoły, i nawet uczył tutaj mieszkańców. Czy był takim człowieżeby Niemiec tego nie zabrał. No i dzięki temu, no kiem, na przykład takim sportowcem? Czy lubił… wiecie, no… Ale to, jak by Niemcy to rozszyfrowali, No nie wiem… wie pani, nie mogę zaprzeczyć, ale to on by… pan ten Piper poszedłby do obozu za to… raczej, no nie doszły mnie słuchy nawet, że był sporCzyli on prócz tego, że był inteligentny, sprytny, to jeszcze towcem jakim. Nie on raczej był takim… działaczem. odważny… On był zawsze taki… wyglądał na takiego, wiecie, Odważny, tak… Ja to nie wiedziałem, na przykład że no oczytanego, takiego, wiecie… pracowity człobył w tajnej organizacji polskiej, nie. Akowcem był. wiek taki był. Nie słyszałem, żeby jakimś sportem 77


się zajmował. No nawet na sportowca nawet nie wyglądał. Bo nie był gruby, nie był chudy, taki był… akuratny. Wysoki był dosyć, wyższy ode mnie… no. Twarz pociągła raczej, taka wiecie, nosek taki duży, garbaty troszkę. Ja pamiętam, nie tam ze zdjęcia, tylko pamiętam, jak do ojca przychodził, a ja taki był chłopaczek… a że się kręciłem… no. Za to, że … za to, że nas w domu pięcioro nas było w domu, no to… było modne takie kopanie torfu, wie pani, poza Kowalem, nie. No to zawsze pan Piper się oferował, że jak to trzeba, to konie jego wyśle i torf ten zwiozą nam. Oczywiście gratis, wie pani. To wiemy już ten, że tak naprawdę dusza człowiek, bardzo dobry. A czy wie Pan może o jakichś negatywnych sprawach? Czy było coś, co może rzucić cień na przykład na tego człowieka? Nie słyszałem. Aczkolwiek, niemożliwe, żeby on miał jakieś tam, jak pani to nazwała, skazę. Ja nie słyszałem o takim czymś. Nie słyszałem. Jego żona bardziej taka była, troszkę taka była zimna, nie. Taka była, no. Ale pan Piper, żeby ktoś na niego… nie… wprost niemożliwe jest, żeby jego, mógł tam wie pani ktoś… Są tacy ludzie, wie pani, którzy taką budzą powszechną… powszechne zaufanie. Są tacy. I on właśnie taką był osobowością.

78

Ma Pan zdjęcia na przykład pana Pipera? No zdjęcia to nie mam w tej chwili… Nie, nie mam zdjęcia. Zdjęcie jest na pomniku. Tak, ale ja… No i to zdjęcie bardzo odzwierciedla jak on… jego twarz, jego wizerunek. Bo ja mam wizerunek, wie pani… w głowie, tak jest, bo ja go… jak go widziałem kilkanaście razy, do nas jak przychodził, to… Ojciec pracę przerywał, jak przyszedł do nas… Czyli musiał go bardzo lubić? Tak. Ale wiemy też, że były też jakiś proces, prawda? Pana Pipera. Tak. Na procesie był mój ojciec. Jako świadek. Wiecie, pan Piper… jak, proszę panią, jak Niemcy uciekali, wie pani, no to on też się bał, wie pani, bo były dantejskie sceny na ulicy w Kowalu, załóżmy… gdzie Niemca kobieta kluczem zabiła, takim wie pani, od parówki. No… Rosjanie, wie pani, byle kogo, wie pani, o byle co… pistolet wyjął zastrzelił i, wie pani… No na przykład, tego pana Piotrowskiego, który ja mówię, co ten… ostrzegł go pan Piper, że, wie pani, że… no…, że będzie wysiedlony. To właśnie ten pan Piotrowski… No, pan Piotrowski, wie pani, był bardzo porządny człowiek, był kominiarzem. Bardzo pracowity. Mocno się wzbogacił, wie pani. Miał tam dużo ziemi kupował, wie pani… duży zrobił majątek. W stosunku do jego możliwości, no. No, i proszę was jak… ktoś do nas doniósł, że Rosjanie… to już było po wojnie zaraz właśnie… że ruskie wojsko chce zabić pana Piotrowskiego. A ojciec, wie pani, po rusku bardzo dobrze mówił, bo on do szkoły rosyjskiej chodził będąc dzieckiem. I jak ojciec się dowiedział, prędko zdjął fartuch, bo stał przy warsztacie, i wyszedł. No nie wiedział sam, jak


to będzie, czy to prawda… Wyszedł zobaczyć, czy biorą… jak ktoś powiedział, że to… był Niemcem, rzeczywiście… Stoi tam dwóch, czy trzech ludzi koło folksdojczem był, czy coś, to od razu by wyjął broń niego… pod płotem Piotrowski stoi, ręce w górze i zastrzelił… trzyma i Rusek z pepeszą stoi, tam krzyczy coś na Czyli jednak musiał się ukrywać? niego… że „dawaj, dawaj”, jak nie to cię zastrelu. Musiał. Musiał się ukrywać, bo inaczej by mógłby Mierzy i mierzy, i pistoletem tam go sztura tą lufą zginąć. Niewinnie mógłby zginąć. No i dopiero się tej pepeszy, takim kołem. Ja tam wyszłem, z daleka pojawił, pan Piper, po jakimś czasie, jak jakaś tam patrzyłem, bo ojciec mi nie dał tam nawet dojść. No władza nastała, wie pani… wie pani, no. Była… było i szczęście, że to trafiło na osobę… na ojca mojego, takie ormo było, takie byle co, wie pani… Tacy do że mówił po rosyjsku, wiecie. Całe szczęście. Wiecie, ormo wstąpili… Polacy… już po wojnie… No te bo tak jak Polak pójdzie, to po polsku mówi, Rusek ormo różnie z tymi Niemcami postępowali różnie, swoje, ten swoje, nie rozumie, wie pani, no… No wiecie… bo to wiecie, taka szumowina dostała broń… i ojciec tam zaraz się w to zaangażował… i mówi, ormo była taka policja… tylko opaskę przyjął, nie… że… że… Kazał od niego odejść. I ojciec i… Mógłby i tam się przedstawił tam na tej milicji, że będzie ojca zabić, wie pani, no… To motłoch był, wiecie ormo-wcem i będzie pomagał tej milicji, nie, no. No państwo, te Ruski, to przecież, to było… No i tak, że to wiecie… tacy bylejacy ludzie byli, bardzo byleten Rusek, no, zrezygnował z zabicia go, tego pana jacy. A Rosjanie, to już się nie mówi… sam szłem Piotrowskiego. No i Piotrowski oczywiście całe życie i słyszę, że ktoś strzelił… O! mówią, tam Ruskie był wdzięczny mojemu ojcu. Gdy ojca zobaczył, to zabili Niemca, no… To byli bandyci… Ktoś tam do zawsze mówił, że „dzięki panu to ja żyję”, no… tak… niego coś powiedział, że to Niemiec jest, czy coś tam no. I… aha, i w związku z tym, że takie sceny były, to i kazali mu wyjść i rozebrali go… z butów i wyjął pan Piper musiał… musiał gdzieś odjechać stąd, wie pistolet, strzelił no i już, no. Rosjanin. Tak. Tak że pani… wiecie państwo. A niechby nawet… ktoś taki… pan Piper musiał, musiał od… no jak chciał przeżyć, może miał ktuś na niego jakieś… tam wiecie, może… musiał stąd odejść na pewien czas. Musiał. Tak, no Trudno, żeby wszystkim tak zaraz zrobić dobrze. i a potem… Ja też jestem szanowanym panem, ale na pewno Wrócił z powrotem do Kowala…? jakuś tam… mam jakiegoś takiego co, wie pani, co Potem takowa sprawa rehabilitacyjna… on ją podał powiedziałby… mi na łatkę przypiął, nie o coś tam. tą sprawę, no i… ojciec był świadkiem też… tak No niestety, tacy są ludzie, wiecie państwo. I on Ta sprawa potem… znaczy rehabilitowany jakoby wyjechał. Wyjechał ponoć do Warszawy, gdzieś tam tak, wiecie, no, uniewinniony został w wyniku tej ponoć… Ale to takie jest tylko powiedzenie. Nikt sprawy… o tym nie wiedział… ojciec sam nie wiedział, gdzie Przywrócony do łask, tak, jako… wyjechał… ale on się cieszył, że pan Piper wyjechał. Przywrócony do łask, tak, tak. No ale wiecie, on tak No bo Rosjanie tylko kogo zobaczyli, to zaraz pistolet przeżył to tak na pewno, wiecie państwo, to jednak 79


Piper, no… no, ale na pewno tak mu trudniej było, wiecie… W ogóle Niemcy byli traktowani bardzo źle, nie? Źle. Każdy miał żal do tych Niemców, że musiał…, że był pobity, że tam pobili go, że musiał do Niemiec… w Niemczech robić. A w Niemczech tam też, Niemiec był czasem był dobry, czasem był niedobry. No jak Polacy, tak samo, wiecie… są dobrzy ludzie, a są ludzie no… podli… tak. A byli… a byli Niemcy też porządni ludzie, nie? Ale to… tak. A gdyby w jednym słowie miałby Pan określić pana Pipera, co by to było? Jak można go określić? człowiek przeżywa to nie, że musi potem… Tyle No, no tak trzeba by takiś lepszy wyraz dopasować, dobrego zrobił, a tu jeszcze go, tam jeszcze… może wie pani… Ja uważam, że… no takiego patrioty, jak ktoś tam jeszcze coś wymyśleć, wie pani i… To był pan Piper, to w Kowalu nie ma. czas jedno, że bez sądu, bez niczego… Wiecie, można Ja uważam, że to jest dobra puenta, a przynajmniej z mojej było kogoś zabić, można było… strony. Ja już więcej pytań nie mam. Nie wiem, może Ania? Zupełnie inne prawa? No chyba taka delikatna sprawa… Tak…. tak. Było to ub, było takie wstrętne. Te ub… o Żydów… owcy to już tam się nie patyczkowali w ogóle nie, bo O Żydów, tak. to tacy tam… chłopskie syny powstępowali do tego Proszę panią, na pewno wielu Żydom pan Piper ub i… władzę dostali w ręku… Nie wiadomo było pomógł. Na pewno. A na pewno nikomu nie zaszkonawet kogo… z kim się rozmawia czasem… Jak się dził. Ja jestem pewien. A takich przykładów, no… no, nie znało, to się nie można nawet było w autobusie jakby siostrę bym tak… byście mi powiedzieli z miemówić o czymś. Nie wiadomo, kto tam za mną siedzi, siąc wcześniej, to bym tam coś się jeszcze dowiedział jakiś ub-owiec, i wyjdę z autobusu, a on mnie… „prood siostry, która żyje, w Łodzi mieszka. No ale, nie szę ze mną”, nie? I mnie na komendę zaprowadzi, no. wierzę w to… ja jestem pewien, że nie mógł żadnemu I mnie pobiją, czy coś tam, wiecie… Tam strasznie Żydowi zaszkodzić. Nie mógł… bo on do tego… do katowali, bili. Ta władza taka była, wiecie, bo… to niego to nie było podobne, tak. I jeśli mógł pomóc, nkwd w Rosji, a u nas było ub, nie? No. Tak że pan to pomógł, ale zaszkodzić na pewno nie. Ja tak 80


myślę, nieraz ojciec wspominał takie rzeczy, ale nie mogę sobie tak skojarzyć. No… Pan Piper to był… naprawdę… takich ludzi jest mało w Kowalu. Nie wiem czy takich… Myślę, że pewnie na świecie… Na świecie może trudno powiedzieć, ale w Kowalu to na pewno takiego człowieka by było trudno znaleźć. A gdzie to, z kim jeszcze można porozmawiać o panu Piperze? Ja bardzo radzę, koniecznie z panem Piotrowskim. To nikt tyle nie wie, co Piotrowski Mieczysław. On go znał, on go… Przez miedzę… Ta działka co tu stoi. No, nawet Piotrowscy kupili… jego brat kupił… kupił od miasta… bo to miasto potem przejęło te grunty. To… znaczy od Pipra kupił pan Agacki, taki kupił, taki stolarz. Taki porządny człowiek, nasz sąsiad. No i on tego użytkował jakiś czas. No a że był bezdzietny, no to potem to trafiło w ręce gminy, nie? A potem od gminy kupił Piotrowski, brat tego Mieczysława. No, i na tym, na tej działce, na połowę tej działki, czy na ¼ tej działki, pan Piotrowski Stanisław, z kolei, na wprost tutaj mnie, niedaleko zaraz tutaj, no, kupił i pobudował dom. Na pana Pipra działce, bo ta stodoła się poroz… spaliła się, czy coś tam w czasie burzy chyba. Bo to wtedy były modne drewniane stodoły, nie. Pan Piper z kolei… to był ogród… no używał. Dla konia coś siał, na tej działce, bo to taka działka, no morga niecała, to jakieś 40 arów. Morga ma 56 arów, tak? Morga. No to niecała morga była tego. Stała stodoła, tamten, no ten jak to… kierat nazywali, tak, żeby sieczkę rznął. No tam sieczkę rznęli no i miał dwa konie, i jakoś tam kawałek ziemi, tam gdzieś tam miał też, żeby te konie utrzymać. Ale niczyjej, niczyjej ziemi nie wziął,

a przecież no a… mógłby po tym bez żadnej trudności, nie? Biorąc ziemię którąkolwiek, jaką by chciał. No ale on tam do tego nie był, żeby tam komuś wziął. Takich ludzi, to jest mało, tak. Jakkolwiek byli Niemcy, bardzo porządni Niemcy. Bardzo porządni, i wiecie państwo… I tam gdzie myśmy byli wysiedleni, taki Laubert mieszkał, Niemiec. Nie wolno było mieć okna odsłoniętego, bo to godzina była policyjna do 20. A o 20 musiały być okna dokładnie zasłonięte. Przed, no jakoby no przed samolotami, żeby nie miały orientacji, że to jest miasto, czy coś tam. I… no a gdzie było tam wiecie, gdzie się światło przedostawało, czy coś, bo to papierem czarnym trzeba było, takie rolety, a gdzie tego, to jak szedł żandarm, a jak był taki podły, to pobił Polaka, nie? Że specjalnie daje znaki jakimś tam, wiecie, wrogom, nie? I ktoś puka do nas do okna, no ojciec się wystraszył, że może to żandarm. I prędko wychodzi, no i otwiera drzwi, a on „Lauber, Lauber”. Pamiętam to, a to był ten Niemiec sąsiad, no. No to ojciec otworzył, Lauber, to przecież znał go, a on przyniósł taką osełkę masła, wie pani, to żona zrobiła, i żeby nic nie mówić nikomu. Dał to masło i poszedł do domu, no. Taki był Niemiec. Nie bo nas było pięcioro dzieci, nie, to także, w ramach pomocy, tak. Przecież ojciec go nie wołał, ale wiecie no, tam mieszkał długo… mieszkał tam ze trzy lata, był naszym sąsiadem. Myśmy mu tam w drogę nie wchodzili. Ja tam że musiałem mu krowę paść, jeszcze tam pamiętam, no. Ten, to… widocznie za to, tak. Tak że byli Niemcy… dobrzy nawet też, tak. To znaczy taki człowiek jest, tak… Jak jest człowiek podły, wie pani, to zawsze jest niedobrze, nie? A jak taki jest, jak jest, no… tak.

81


Wywiad z Alicją Nowacką Wysłuchali: Małgorzata Ratkowska, Longin Graczyk Spisała: Małgorzata Ratkowska

Przyjeżdżałam do Kowala na Wszystkich Świętych i kiedyś jak byłam, to podszedł do mnie człowiek i powiedział: „ile razy tu jestem na cmentarzu – a zawsze jestem po mszy świętej – to zawsze tu podchodzę i modlę się za Pani tatę, bo to był dobry człowiek i dobry nauczyciel”. Cała historia, która powstała wokół Pani taty, wiąże się z jego zniknięciem. Ludzie opowiadają, że po wojnie nie było już Ottomara Pipera. Wiadomo, że ukrywał ludzi, potem na chwilę się pojawił, wiadomo, że był proces rehabilitacyjny… Muszę policzyć, w którym roku był ten proces. W czterdziestym siódmym żeśmy przyjechali… czterdziestym ósmym… Wydaje mi się, że czterdziesty ósmy, czterdziesty dziewiąty. Miesiąc jesień, ale jaki miesiąc nie pamiętam. Ale ja z ojcem pojechałam. Byłam z nim tam. W sądzie na korytarzu czekałam. Do sali nie weszłam. Wchodzili tylko świadkowie. Między innymi przyszedł Piechotke Abram. I on mówi: „Przyjechałem, bo zgłosiłem się na świadka. I czekam tutaj”. I on też zeznawał. A zeznawał dlatego, że ojciec uratował mu życie. Bo nazwisko Piechotke przerobić na Piechocki, to było dosyć 82

łatwo w papierach, więc po zmianie został Adamem Piechockim. A wtedy można było, bo ojciec już pracował nie jako burmistrz, ale jako pomoc, jako tłumacz w magistracie. A burmistrzem został później m.in. dlatego, że znał biegle język niemiecki. Niemcy mu to zaproponowali, a ksiądz Domagała, aptekarz Drzewiecki, organista Jan Nowak i Jan Stefaniak prosili mojego ojca, żeby został i przyjął stanowisko. Stefaniak, nasz sąsiad, ukląkł i prosił „Otuś, nie opuszczaj nas”, więc ojciec został. Ale wracając do Abrama Piechotke… w związku z tym, że ojciec w tym magistracie pracował, wtedy jeszcze jako tłumacz, wystawił jemu dokumenty, no i poradził mu: „Najlepiej jakbyś ty nie był podobny do Żyda” – a on bardzo ładnie po polsku mówił – więc… Między innymi on był też ojca uczniem kiedyś. Więc ojciec mówi: „Ty bardzo ładnie po polsku mówisz – nikt Cię nie pozna. Proś Boga tylko o to, żebyś był zdrów”. Dlaczego? „Wyjedź na roboty do Niemiec”. Ponieważ w Kowalu go znali, a w Kutnie mieliśmy mojego szwagra, który tam pracował i miał mieszkanie. Więc mówi mój ojciec: „Przenocujesz tam, i jak będą się zgłaszać na


wywóz do Niemiec na roboty, to ty się zgłoś”. No i tak było. Nie pamiętam, ile on tam u tego mojego szwagra przebywał – ponieważ nikt tam go nie znał… I wyjechał do Niemiec. Przetrwał, tak? I dzięki Bogu, pan Bóg dał mu zdrowie. Nie chorował, nic. To był silny mężczyzna. Jak dowiedział się, że ta sprawa w Kowalu jest, ta rehabilitacyjna – przyjechał. Sam się zgłosił. Ja z nim rozmawiałam, i taki był wdzięczny… A potem widziałam go również w Nowym Jorku, jak byłam. To znaczy, że wyjechał z Kowala po wojnie. To znaczy on chciał ożenić się z Polką, no ale tutaj też tak było nie za bardzo spokojnie. Nie czuł sie dobrze… I wyjechał do Ameryki, do Nowego Jorku. Ja będąc w Nowym Jorku spotkałam go – między innymi. Dlatego, że byłam też u naszych sąsiadów. Naprzeciwko mieszkali, Sztuldzawt się nazywali. Ale oni byli zabrani do obozu w Gostyninie, on – Sztuldzawt i jego żona i jeszcze jakaś – nie pamiętam już nazwiska. To były Żydówki, przychodziły dwie co jakiś czas, jak były tam w obozie – przychodziły do Kowala do nas – nocą… Zabierały ze sobą – zawsze coś w domu było – żywność. W dzień nocowały, żeby odpocząć, bo pieszo przychodziły, a w nocy znów ruszały do tego obozu. Ja jak sobie przypominam, to było trzy razy. A ile razy to było? Może te trzy, może więcej? Czyli pani wiedziała, że tata pomaga Żydom? Wiedziałam. Tak. Bo przypominam sobie też tego Sztuldzawta. On był raczej z takich spokojnych… Jak by to powiedzieć… I sąsiad i te dzieci do nas przychodziły, jak była choinka, Boże Narodzenie. To nie byli tacy ortodoksyjni Żydzi. I ja pamiętam, jak on

przyszedł. On przyszedł i przyniósł obrączkę swoją i żony. I on dawał to mojej matce, żeby przechowała. A mama mówi „nie”. To ja pamiętam! Bo to było przy mnie. I to w kuchni było, nikogo więcej nie było. A mama mówi: „Niech Sztuldzawt weźmie – to jest prezent ode mnie. Za to na pewno w tym obozie kupi chleb, albo coś do życia”. Ja pamiętam (płacz) jak on ukląkł i podziękował matce… Więc to tak było… Jego córka, synów dwóch też było… Oni przeżyli 83


i w Ameryce się znaleźli. Jego córka potem przya później to nie wiem, jak to się stało – chyba jechała i była w Kowalu. Dowiedziała się, jaki mój Niemcy to znieśli i ogrodzeń nie było. To było bardzo adres, bo tam jeszcze siostry mieszkały, i przyjechała na rękę –  bo jak od nas wychodzili, to nie musieli do mnie. Więc wspominała, jak tam było, jak im było. wychodzić na ulicę, tylko przez ogród i tylko kilkaMówi: „Mieszkam w Nowym Jorku, pamiętaj, jak Cię naście metrów mieli i była inna ulica, rynek, inne tam los jaki przyniesie, żebyś do mnie przyjechała”. miejsce. Więc to było bardzo wygodne. Czasem nie I ja będąc u mojego brata w Kalifornii, wracałam wiedziałam, czy wszyscy już są, czy nie. Kto wychoi tam zatrzymałam się na kilka dni. Ona potem dził, kto przychodził, czy wszyscy już są, czy kogoś przyjęła nazwisko męża Sthaal. Byłam tam u nich nie ma. Więc ja się domyślałam o co chodzi, jak słui między innymi spotkałam tam tego Abrama. Ona chałam. Musiałam wiedzieć. Widocznie na to, żebym go zawiadomiła, że ja jestem i on też przyszedł… mogła teraz opowiadać. No bo po co innego? Ktoś A co tam zeznawali w tym procesie ci świadkowie, musi pamiętać. Zresztą ja dużo pamiętam, nawet to ja nie wiem. Mój ojciec nic nie mówił, co robił. Ja z lat bardzo młodych. Moje pierwsze wspomnienie, potem się dużo dowiedziałam z książki, którą pisał jak ja wspominam, to jest jak mi się brat urodził, pan Giergielewicz z panem Ziółkowskim. W czasie a on jest młodszy ode mnie o dwa i pół roku. okupacji to ja wiedziałam, że ojciec mi nie mówi A jakie jest pierwsze wspomnienie Pani taty? wszystkiego. Ja tylko sie dużo domyślałam. Mojego ojca, to ja zawsze miałam. Zawsze go miałam. Na jakiej podstawie się pani domyślała? Ale chyba nie pamiętam… Wiem! Pamiętam! Też Ha! Ja byłam zawsze wścibska. Od małego dziecka. pamiętam. Siedział ojciec noga na nogę, a elektryczWiele rzeczy pamiętam. Nawet dzisiaj moja córka ności jeszcze nie było, tylko lampki się paliły, to było i wnuczki mówią – a co Ty chcesz o wszystkim wietak dosyć ciemnawo. Lampka się pali, widocznie dzieć?! A ja im odpowiadam: „Słuchajcie – od tego musiała być już jesień, albo zima… nie pamiętam, ale już mnie nie odzwyczaicie, to jest w mojej naturze”. Dobre czy złe, ale ja muszę wiedzieć. I tak od małego. Mój brat nie, ale ja wszędzie. Dla mnie prawie nie było tajemnic. To znaczy tajemnice były, bo potem się dowiedziałam wiele rzeczy, ale o tym co się dzieje wkoło, ja wiedziałam… Przychodzili różni ludzie. No i przecież słuchaliśmy radia. Całe zebrania były. Hmm (śmiech) po ciemku. Na te audycje schodziło się zwykle około pięciu osób. Łóżka były, radio przykryte, nastawione i żeśmy słuchali siedząc na tych łóżkach. No więc wiedziałam, kto przychodzi. A jak wychodzili, to tak było: kiedyś były ogrodzenia, 84


mała byłam, kręciłam się, kręciłam, a on na kolana mnie nie bierze, to ja przyszłam, położyłam mu głowę na kolanach (śmiech) i… aż mi wstyd powiedzieć, jaka ja byłam sprytna! I tak uginałam kolana, że mam takie zmęczone nogi… (wzruszenie) i on zawsze mnie brał na kolana, a ja taka byłam szczęśliwa. Dlatego pamiętam. To ile ja mogłam mieć lat? Może trzy, może cztery? Wiele osób wspomina Pani tatę jako przystojnego mężczyznę, wiele kobiet się za nim oglądało w Kowalu? Jak to było? A! Ja zaraz pani powiem, jak to było. Po szóstej klasie ja chodziłam już do gimnazjum do Włocławka, do Marii Konopnickiej. A byłam wyrośnięta, wysoka. Wyglądałam na taką starszą dziewczynkę. I zawsze ojciec mój mnie przyprowadzał. Od stacji nad Wisłę było kawałek drogi, więc musiałam tę drogę poznać, więc ojciec kilka razy ze mną był. A dziewczyny jak mnie z nim zobaczyły, to mówią: „Słuchaj, ale ty masz ładnego chłopaka”. Zwariowały?! Mój ojciec, a one mówią, że to mój chłopak?! Ja mówię: „To mój ojciec!” „Co ty opowiadasz?” „No tak – mówię –  to mój ojciec!” A ojciec – jasny garniturek, bo to wiosna, ładnie wyglądał, bez brzuszka, wysoki, ja też wysoka –  więc myślały, że to mój chłopak. Jak szliśmy razem, to tę teczkę wziął mi z rąk… No to tak mój ojciec wyglądał. Mając córkę taką – trzynaście lat – on wyglądał na jej chłopaka. (śmiech) Moja matka też była ładna kobieta, tak że się para dobrała. Wracając do procesu. Pamięta Pani, jak się tata wtedy zachowywał? Denerwował się, był zły? Mój ojciec? Ja mojego ojca nie widziałam złego. Zdenerwowanego to widziałam. Czym się zdenerwował? W czasie jak pracował, brał urlop w lipcu, żeby

pomóc w polu, dopatrzeć. I kiedyś nocą przyszedł złodziej. Ojciec wraca rano i mówi: „Wiesz co Jóchna (bo na imię miała Józefa) – znowu ukradli, ile już nam zboża wywieźli z pola”. To pamiętam, że był zdenerwowany, ale tak to pamiętam, że mój ojciec się nie denerwował. Raczej był bardzo opanowany. Nigdy nie był zły, zawsze był uśmiechnięty. Nawet jak mojej mamie się coś nie udało z obiadem, się przypalił czy coś to „Ja takie lubię” – zawsze mówił (śmiech). Nigdy nie powiedział, że coś jest niesmaczne, niedobre, czy coś takiego. Zawsze było dobre, a on zawsze był uśmiechnięty. I w stosunku do mamy też tak. Jak sobie przypominam, zawsze to było, nigdy nie wyjeżdżał, żeby nie pocałował matki. To było takie ładne. I zawsze jak gotowała, coś robiła, to pocałował ją… To na mnie przynajmniej – może jako na dziewczynce – to robiło dobre wrażenie. Więc złego go sobie nie przypominam, zdenerwowanego, to wtedy w żniwa, to pamiętam. Pogodny raczej. A jakim był ojcem? Ojciec miał na nas duży wpływ. Nigdy nie usłyszałam od niego, żeby krzyczał. O nie, przepraszam – raz mnie zbił. Może miałam ze cztery latka. Mała byłam. Pamiętam taki fartuszek miałam – czarny w różyczki. I widocznie jak sadzona była fasola i musiałam zrywać kwiatki, ale za to mnie nie ukarał, tylko powiedział, że nie wolno mi tak robić. Może mi mówił, że będzie z tego jakiś owoc, czy coś – nie pamiętam, ale coś mi tłumaczył. No i za parę minut ja poszłam do ogrodu i wszystkie kwiaty jak dosięgłam, tak zerwałam i w tym fartuszku mu przyniosłam. Musiałam źle zrozumieć. A on mówi: „Nieposłuszna byłaś, nie słuchałaś”. A kiedyś przed domem miotły stały i wyciągnął z miotły taką rózgę i mi widocznie 85


parę rózeg dał. Ale chyba nie dużo, bo wrzeszczaojciec pyta się – no i co, ile jestem winien? Pamiętam, łam i (śmiech) babcia moja przyszła i złapała mnie że mój brat nabrał tam za 50 złotych. Na to ojciec: i mówi: „Otuś, co ty robisz, co ty robisz?” Pamiętam, „Zamykam ten interes. Nie ma!” No, rozpaczy nie jak to było – przyprowadziła mnie do swojego pokoju było, batów też nie. No ale zamknął to i koniec, nie i dała mi taki kawał ciasta (wzruszenie), a ja szlochabyło już banku. No więc taki był mój ojciec. Rozjąc to ciasto jadłam. To był jeden jedyny raz. Brata pieszczał nas też. Zabierał ze sobą. Dla niego dzieci mojego też skarcił raz, bo on mnie kopał. Ojciec mu to było wszystko. Całe podwórze dzieci. Sąsiadów, przykazywał, że nie wolno tego robić, no i któregoś lokatorów i między nimi ojciec urzędował. Organirazu on znów mnie kopał, a ja płakałam, no to ojciec zował nam zabawy. I to też dużo wpływało na nas. taki pejcz na konia miał. Wziął go do ręki, a mój brat, Zawsze był ojciec. Zawsze byliśmy z ojcem. jak to zobaczył, myk do pokoju i schował się pod Organizował zabawy? krzesło takie wysokie. Tylko pupa mu wystawała. Tak. I gimnastykę też. A biegi, a skakanie przez sznuI mój ojciec mu nawet przez tą pupę nie uderzył – do rek, a kto wyżej. Jak to dzieci… śmiechu to przecież było – i ten pejcz schował. No to Urodzony pedagog. dwa takie wypadki były. Ale my znaliśmy – tak brat, Tak. Był ojciec z nami. Zawsze był. Zawsze przygojak i ja – spojrzenie jego. Bo czasem chodziliśmy tował coś. Uczniowie też go wspominają. Ja rozmaw goście tam gdzie dzieci były, to rodzice zabierali wiałam z jednym z nich – Grzegorzewskim i z tym nas. No to niektóre tam dzieciaki rzucały się na Abramem. No to oni ojca uwielbiali. A innych nie jedzenie, a my żeśmy tylko czekali. Ojciec się tylko pamiętam, bo byłam wtedy jeszcze mała. spojrzał i nic nie mówił nigdy. I tak było zawsze. Długo tata uczył w szkole? Rozpieszczał Was? A żebym to ja wiedziała. Ja wiem, że od zawsze, ale No trochę tak. Ale i dyscyplina też była. Choć to ile lat? Nie wiem. może i w naszym charakterze było – nas jako dzieci. A później zmienił pracę. Bo jeszcze jak chodziłam do Włocławka do szkoły, to Zmienił pracę, ponieważ mój ojciec dużo mówił koło takiego sklepu żeśmy przechodzili. Na rogu był i dosyć głośno. I na gardło chorował. Jak przestał ten sklep – Olszewski się nazywał, oni mieli delikapracować w szkole, to prowadził gospodarstwo. To tesy, owoce… To było przy Kościuszki, na placu Wolbyło jakoś w tym czasie, jak powstawała ubezpieności, to jak szliśmy do kolejki, to wstępowaliśmy czalnia. To chyba jakoś tak było. Bo potem poszedł tam i ojciec zawsze coś tam kupił. No i mówi: „A co do ubezpieczalni pracować. Najpierw pracował ja będę… nie zawsze jestem z wami – bo na delegacje w Kowalu, a potem przenieśli go do Włocławka. Ale często wyjeżdżał – to macie tu u pani Olszewskiej… nie wiem, który to był rok. Bo na początku to były możecie wziąć sobie co będziecie chcieli. Ja zapłacę”. oddziały w takich małych miejscowościach. To wiem, No i pani Olszewskiej to powiedział. No i tak było, że na delegacje wyjeżdżał. A potem już we Włoże ja nie brałam nic. Natomiast jak minął miesiąc, cławku pracował. 86


A czego uczył w szkole? Polskiego i niemieckiego. I matematyki też. To w ubezpieczalni pracował do wojny, tak? Tak, tak, tak. Do wojny pracował. I też prosił tego dyrektora: „Panie dyrektorze, przeczekajmy, niech pan przeczeka u nas dlatego, że nie wiadomo, co się będzie działo”. Dyrektor nazywał się Tadeusz Witkowski. On i jego żona pochodzili z Jarocina. No a wchodzili Niemcy i nie wiadomo było jak i co. A on z dyrektorem i jego żoną często jeździł na ryby, a ponieważ znał te wszystkie jeziora – Rakutowskie, Witkowskie i tak dalej, to to był raj. A dyrektor samochodem jeździł, od nas zawsze po tych rybach wyjeżdżali z bukietem kwiatów – bo u nas było dużo kwiatów, bo matka lubiła i ojciec… I on mówi: „Nie opuszczę stanowiska”. I naturalnie go zabrali. Jego zabrali – we Włocławku siedział pan dyrektor. Żona jego – Stanisława – nosiła mu paczki. Przygotowane naturalnie przez nas. Ale to nie długo trwało. Pewnie nawet nie tydzień. W każdym razie któregoś dnia paczki już jej nie przyjęli i ona tego samego dnia otruła się. To było bardzo się kochające małżeństwo. I tak się skończyło… To żal było bardzo ojcu – mówił: „Nie posłuchał mnie, no bo na stanowisku będzie”. Ale okazuje się, że mój ojciec też taki był, że należał do jakiegoś związku – Zachodnioniemieckiego czy coś (nie pamiętam tej nazwy, mam to gdzieś w książce, pan Ziółkowski to opisał), no to też miał przysięgę taką składaną, że nie opuści swojego stanowiska, jakie zajmuje. To znaczy, już był burmistrzem. I słuchał. Do końca. Tak było. Jak pani myśli, skąd w Pani tacie ta chęć do pomocy? Dlaczego pomagał? No po prostu, z ludzkiego poczucia, z obowiązku. On się czuł Polakiem, on się nie 87


czuł Niemcem. A że mógł pomagać… Musiał dobrze żyć z tym, który po nim przyszedł, bo ojciec nie był długo burmistrzem, bo przysłali Niemca. Ale on był z Niemiec południowych, tam gdzieś z Bawarii. Ja myślę, że może nawet i katolikiem był – ja nie wiem. W każdym razie mój ojciec podjął z nim inicjatywę, z nim rozmawiał na ten temat i on się na to zgodził. W Kowalu było dużo szewców, założyli pracownię szewską. Robili buty, owszem, dla Niemców, nie dla Polaków, ale robili. Duże zatrudnienie było. Krawiecką też założyli. Potem sklep warzywniczy. Eksportowali to… Ale tam wszędzie było zatrudnionych dużo ludzi. W ogrodnictwie, tu… I tamten się godził na to. Dużo osób pracowało. Jak przyjeżdżali przecież do Kowala urzędnicy, Arbeitsamt [urząd pracy] to się nazywało, to kogoś sobie wybierali. Nie wiem, jak się to odbywało, czy oni mieli już gotowe listy, czy tu na miejscu się to odbywało, ale oni wyznaczali ludzi na wywóz do Niemiec na roboty, a ojciec ich wycofywał. Bo są do tego potrzebni, bo deskami skrytka. Między innymi takiego Reszelten szewc, tamten krawiec, ten w ogrodnictwie, ten skiego żeśmy przechowywali. A w tym czasie wpadali u mnie. Przecież nie siało się zboża, tylko warzywa. do nas Niemcy na rewizje. No i kiedyś w nocy A to dlatego, że dużo ludzi było u nas zameldowaprzyszli. Pamiętam, śmieszne to było, ale tak było. nych. Nie pracowali, ale byli zameldowani. Także tym Zabiliśmy świniaka. A świniaki były kolczykowane. sposobem też pomagał. Więc to była też sztuka przełożyć z dorosłego juz A słyszeliśmy też opowieści o tym, że ukrywał u siebie świniaka ten kolczyk na małego prosiaczka… A tego w domu Żydów. Była skrytka… się zabijało, bo jak inaczej, jak można było pomagać? A bo była. W kuchni była. To znaczy tak: nasz dom To nawet jako burmistrz nie mógł zabić świniaka, nie miał był podzielony. Tak, z jednej strony były trzy pokoje żadnych przywilejów? i kuchnia, potem przechodził korytarz – wejście było Musiał mieć pozwolenie. No i co, co miesiąc będzie od ulicy i od podwórza – potem przedpokój duży zabijał świniaka, czy co dwa miesiące? Co pani?! No i tam było sześć mieszkań. Sześć. Po tej stronie, po i dużego się nie zabijało, tylko takiego do użytku, tej stronie, a tu była sypialnia. Przy kuchni był jeden 80–85 kilo. No i to była już noc, a my słyszymy, że pokój. I ten pokój miał zrobioną piwnicę. Obłożona Niemcy przyszli, więc zanim ojciec poszedl otworzyć 88


drzwi, to włożył tego świaniaka do łóżka do mamy. A mama w łóżku była (śmiech) i udawała chorą No i świniak nocował w łóżku, hi! No ale pomyłka była, bo szukali kogoś i o kogoś się pytali. Czyli Pani tata, jako burmistrz, Niemiec z pochodzenia, w czasie okupacji nie miał żadnych przywilejów? Mógłby mieć, mógłby – ale nie miał. Nie chciał. Nie. Nawet wydawali takie kartki na słodycze. Nigdy nie wziął. Nigdy. Przecież my łakomi byliśmy – mama i my. A on nigdy nie wziął. Nigdy. Nie korzystał po prostu. Kartki żywnościowe musiał wziąć, ale takie to nie. A jak wyglądało takie życie rodzinne, jak wiedzieliście, że pod podłogą jest ktoś ukryty? Nie baliście się? Nie. Może po prostu ja jeszcze byłam młoda i inaczej to przyjmowałam. W każdym razie… no zdenerwowanie na pewno było. Ale gdyby nie można go było opanować, to jak by to wszystko wyglądało? A u nas zawsze spokój. I mama się tak godziła, żeby tata tak narażał rodzinę? Oj, mama. Rodzice byli zgodni i mama się godziła. Była taka jedna – wyszła za Piechotke, za Abrama brata. On taki był przysadzisty dosyć, łysy, no i zatrącał żydowską mową. No i on miał tą żonę, z Gostynina, bardzo ładna Żydówka. Blondynka, wysoka, ładna i bardzo ładnie mówiła po polsku. I rodzice proponowali jej, że ją wyślą gdzieś, znajdą jakiś sposób, żeby ona przeżyła. Szkoda jej było po prostu, ale ona powiedziała, że nie, że bardzo dziękuje, ale ona ma rodziców w Gostyninie i męża, i ona pójdzie z nimi… No więc matka się godziła na wszystko, co ojciec powiedział. No i cała moja rodzina się ukrywała u nas. Ojca siostra z mężem –  oni mieszkali w Bydgoszczy. On katolik był, ona

ewangeliczka. Przyjechała do nas i całą okupację była, bo zabrali im mieszkanie w Bydgoszczy. No i kto jeszcze z tych co się przechowywali? Promis jeszcze, poseł na sejm*. Z synem Henrykiem. Ileś tam dni u nas był. Bo nie wszyscy jednocześnie byli. No i w tej piwnicy siedzieli na noc. A na tym położony był dywan i stolik stał, bo tam się jadało obiady. Dokąd potem wyjeżdżali? Do Generalnej Guberni – przez Kutno. Ponieważ w Kutnie był mój szwagier i on pracował w ubezpieczeniach. Miał rower, pokój i jeździł na granicy po tych gospodarstwach. To jemu było łatwo, bo do roweru potrzebował, do pomocy, do obmierzenia tam czegoś. No to brał tą osobę. Cała rodzina była zaangażowana. I drugi szwagier mój – Glonek. Tak się stało, że bomba akurat trafiła w ich mieszkanie we Włochach, w Warszawie. Tak że przyjechali do nas tak jak stali. Dwójka dzieci i ich dwoje. Druga siostra z Kutna, też przyszła, z wózeczkami tylko. Jednym głębokim, a drugim spacerowym – bo dwoje dzieci miała – to oni przyszli i ich służąca. Mieli tylko to, co na te wózki wzięli. Futro, coś z ubrania i wszystko… Cały dom został. A dom był żydowski. To nawet nie można było wracać. To ojciec też nie skorzystał, żeby odebrać, bo to byli Polacy przecież, * Szczepan Promis, poseł na sejm iii kadencji (1930-1935) z ramienia bbwr. Urodzony w 1889 r. w Nieszawie, ukończył szkołę nauczycielską w Warszawie. Od 1911 r. działacz polonijny w usa. W 1920 r. wrócił do kraju, pełnił m.in. funkcję dyrektora handlowego fabryki maszyn i urządzeń rolniczych we Włocławku i redaktora „Nowości Kujawskich”. W 1929-30 komisarz Powiatowej Kasy Chorych we Włocławku, 193435 burmistrz Zduńskiej Woli. Po 1935 dyrektor Wojewódzkiego Biura Funduszu Pracy w Białymstoku. Jego losy po 1939 r. nie są znane (na podstawie bazy danych Biblioteki Sejmowej http://bs.sejm.gov.pl).

89


a mógłby. No bo to było czteropokojowe mieszkanie, wszystko umeblowane i wszystko zostawili. A ojciec powiedział: „Nie, ja palcem nie ruszę, macie tutaj mieszkanie, życie i koniec”. Wszystkich przyjmował do siebie. A jak ludzie trafiali do Pani ojca, skąd wiedzieli, że pomoże? Tego to ja nie wiem. Ja z Włocławka czy z okolic nie znałam ludzi. Tego Promisa to słyszałam. Skąd? Bo jak były wybory, to ojciec był zaangażowany w te sprawy. Ponieważ był prorządowiec niestety. Piłsudczyk. Niestety czy stety – nie wiem. To on przyjeżdżał, wiece miał, spotkania, obliczanie głosów… W każdym razie to nazwisko obijało mi się o uszy. No więc jak oni potem przyszli, to ja ich poznałam dopiero. A czy ci ludzie przychodzili sami, czy ktoś ich przyprowadzał? Przyprowadzał ich ojciec. Ale skąd? Słyszeliśmy, że ojciec pracował dla AK. Tak, ale to potem, jakiś czas potem. Mówiła pani, że często były u was przeszukania. Dlaczego? Ale to było wtedy – tak jak ja się później dowiedziałam od pana Ziółkowskiego – jak oni mieli już podejrzenie. Podejrzewali, bo przede wszystkim rodzinę ma przy sobie. To wszyscy Polacy byli, tak? A tylko jedna siostra ewangeliczka, a tak wszyscy katolicy. A tak uważali, że jak katolik to Polak. A ewangelik to Niemiec? Oj, też tak powiem państwu, że jak w jakiejś książce czytałam, czy artykuł w gazecie był i napisane było: „Niemiec, który uratował kościół”. Ach! jak ja to przeczytałam, to mówię: Boże kochany, dlaczego odbierają mu obywatelstwo? On nigdy nie podawał się za Niemca. Zawsze obywatelstwo jego było polskie. 90

Jak brał ślub z moją matką, to przecież zmienił też religię. Z jednej strony miałam takie zadowolenie, że nie doczekał tego, ale ja chociaż się doczekałam, że ktoś docenił to co robił. Ale to… (cisza, wzruszenie) widocznie chodziło o poczytność gazety. Bo inaczej można było napisać. Można było napisać: „Człowiek, który uratował kościół” i nic więcej. Ale nie Niemiec. I to mnie bolało i boli do tej pory… Potem ta rehabilitacja się odbyła. Moja córka szukała nawet ostatnio tego papieru, bo jakiś był, ale gdzie się podział? Nie wiem. Po rehabilitacji w gazetach było opublikowane ogłoszenie, chyba m.in. w „Gazecie Włocławskiej”. Tyle gazet było odłożonych. W gazetach było napisane, że wszystko mają ojcu oddać (bo jak my wyszliśmy z Kowala, to siostra została, no i przyszli zabierać wszystko z mieszkania) i że zwracają mu obywatelstwo, chociaż nikt mu go nie zabierał, a on sam urodził się w Polsce, w Nieszawie z rodziców urodzonych w Polsce (mój dziadek Emil) i w Nowogródku, czyli na ziemiach obecnie należących do Białorusi, a niegdyś pod zaborami (moja babcia Anna Justyna). To jaki był z niego Niemiec, proszę sobie odpowiedzieć samemu. Jak skończyła się wojna i weszli Rosjanie? Tak. A my żeśmy wyszli, na drugi lub na trzeci dzień, jak weszli Rosjanie. Ale zanim wyszliśmy, to ojciec był już sam schowany w tej piwnicy dlatego, że był taki jeden, też był folksdojczem i zabrane było komuś gospodarstwo. To on objął to gospodarstwo i tam został. To córka tych właścicieli, którym zabrano gospodarstwo – podobno, ja nie wiem – podobno – kluczem go zabiła. Tego, który przyszedł na to gospodarstwo. Ojciec mówi: „Spokojny człowiek, tylko tyle, że obsadzili go tam. To ja nie mam


na co czekać. Idziemy”. To żeśmy zabrali na plecy jakieś tobołki. No i szliśmy z tymi tobołkami – ojciec był przecież młodszy od matki, ja byłam młoda, ale mama miała już swoje lata, była starsza od ojca trzynaście lat… No i przyszliśmy tu do Warszawy z przystankiem w Kutnie u mojego szwagra. Właściwie tak, jak żeśmy stali. Wszystko zostawiliśmy, a w Kowalu to rozebrali. To już było po wojnie, więc nie zabierali ani Niemcy, ani Rosjanie. No to siostra tam prosiła, żeby cokolwiek zostawili… Choinka jeszcze stała, no to te rzeczy z choinki – kiedyś się to robiło, bibułki, zabawki – to nie, to też zabrali – razem z choinką. Potem prosiła… był zegar stojący, prosiła o ten zegar, żeby chociaż to zostawili. Nic nie zostawili, zabrali

wszystko. Książki też… to żałowałam tylko książek. Nasze świadectwa szkolne… to wszystko. Prosiła o to, żeby to zostawić, bo po co im to, i tak wyrzucą, ale nie – wszystko zabrali. Potem okazuje się, że ten zegar stał w Kowalu w urzędzie, w magistracie. No i tak się komuś podobał, że wnętrze wyjął. Tylko ta skrzynka została. Potem ojcu mieli wrócić to, co było zabrane, a ojciec mówi: „O nie, ja się już do tego nie poniżę. Zabrali? – niech się cieszą”. Nic nie mieliśmy –  nic. I przeprowadziliście się tu – pod Warszawę. Tak. Tu poznałam męża – w kościele. Na majowym. Mój mąż też należał do AK. Poznając go i kiedy już byliśmy ze sobą bliżej, dopiero mi powiedział. Tak to się nie ujawniał. Mówił, że nie robił nic ani dla zaszczytu, ani dla odznaczeń, tylko dla ludzi. A skąd zmiana nazwiska u Pani ojca? Potem już ojciec w magistracie nie pracował, bo w więzieniu siedział. I przyjechał na przepustkę na święta Bożego Narodzenia. A jak przyjechał, to już nie pojechał. No to się ukrywał. W ciągu dnia w wozowni siedział, a w nocy w mieszkaniu. Tak się ukrywał, aż do naszego wyjścia. O tym, że on się ukrywa, wiedział służący. No i była też służąca, a ona się kręciła, więc coś musieli wiedzieć. Ale to początek był, to było jeszcze zaufanie jakieś. Nie uderzyła im wtedy woda sodowa do głowy. Potem już tak. Córka naszej stróżki wprowadziła się do mojego pokoju i powiedziała mojej siostrze „Tyyy Stacha, teraz ja jestem panienką”. A służący też się wzbogacił… bo jak wyjechał, to raz bryczkę, drugi raz wóz… wszystko… nic nie zostało… sprzedał. My wtedy się ukrywaliśmy, nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z Kowala, bo to był pierwszy lub drugi dzień po tym, 91


jak wkroczyły wojska rosyjskie. Przyszli i szukali mnie – Alicji Piper. Moja siostra powiedziała „to ja jestem”, na co usłyszała „nie ty, Alicja jest młoda, ładna blondynka”. Po co mnie szukali i kto ich nasłał? A potem byłam w Kowalu, już po tej rehabilitacji, to tak się nisko kłaniał ten nasz służący. A ten, co część mebli zabrał, też się nisko kłaniał… ach…. (wzruszenie). To przykre bardzo. Jak ludzie od razu mogą się zmienić… Po co?… Mój ojciec powiedział: 92

„Honor mój mi nie pozwala na to, żebym ja teraz miał te rzeczy odbierać”. Ale jakoś Pan Bóg dał. Dzięki Bogu i przeżyliśmy… i tak. A nasz szwagier – też był w ak – to po wojnie pojechał z Warszawy do Kowala, bo tam ich nikt nie znał. My tu, a oni tam. A potem jak wyszłam za mąż, to rodzice przyszli tu. Tak że ja jestem i kowalanka, i komorowianka. Komorów też kocham. Tata po wojnie nie chciał zostać w Kowalu? A do czego wracać? Do pustych ścian? Pracy by nie dostał. Przecież ojciec pracował jako kamieniarz. Wszystko co tu widzicie to jego praca. I chyba nigdy tak bardzo nie pracował. Mimo że był silny, to… Ale pomagać w rolnictwie, a pracować tu to jest różnica… No i te przeżycia też chyba swoje zrobiły, bo we Włocławku przecież zmarł. Miał jechać do brata mojego, w odwiedziny. I pojechał pożegnać sie z tym… w Kowalu tam siostry przecież jeszcze były. Tak że jednym autobusem jechali do Włocławka i tam zięć mojej siostry jechał razem z nim do pracy i na placu Wolności się rozeszli. Jeden poszedł w jedną, drugi w drugą stronę – ojciec podobno, na Kościuszki, tu blisko zaraz… a ten Stachowiczowej mąż słyszał, że coś się stało, a to mój ojciec… Zawału dostał…. Tak. On słyszał, ale przecież nie przypuszczał… Tak się pożegnał. No i już nie pojechał do brata. Dlaczego został pochowany w Kowalu? Bo tam grobowiec mamy. Matka pierwsza zmarła. I tam został pochowany. Widocznie los tak chciał. Może słabe serce. A mógł w Ameryce umrzeć. Tak się mogło stać, bo to podróż, nerwy. Tyle lat nie widział brata. To może tak się lepiej stało, że jest tutaj pochowany. Nie tam gdzieś daleko.


Odwiedzała Pani grób. Naturalnie, że tak. Dopóki mogłam jeszcze chodzić. Raz spotkałam tam takiego człowieka z Kowala, nie powiem, jak się nazywał. Stałam przy grobie mojego ojca, a on przechodził obok i mówi: „Dlaczego ten Niemiec tu leży?” Jak on mógł tak powiedzieć?!… Do dziś mnie serce boli, jak sobie to przypomnę… Co jeszcze może Pani pamięta o ojcu? Mój ojciec lubił pomagać ludziom. Znał się na wielu rzeczach, takich urzędowych, ale i rolniczych, np. na nawozach. Pamiętam, że przychodził do nas taki ze starego miasta gospodarz – wysoki mężczyzna. No i jak rozmawiali – przecież ja uszy też miałam – był taki nawóz Tomacyna, a on zawsze mówił Tomaszyna – a ja do ojca wołałam: „Tatusiu! przyszedł pan Tomaszyna” (śmiech). Tak też było. Mój tata był od wszystkiego. A to od sądów – przecież sądzili się tyle razy… te wszystkie podania, te odwoływania… to, to wszystko do ojca. A on przecież za to pieniędzy nie brał. Tylko, jak to się mówi, po sąsiedzku. Wszystkie porady, czy coś, no to do ojca. Przychodził też do ojca ksiądz – na karty. Co tydzień w innym domu grali i jedli kolację. Kiedyś w małym miasteczku tak było: przodownik policji, później… naczelnik poczty, nauczyciel jakiś do tego, no i obowiązkowo ksiądz. Na końcu to zawsze na probostwo chodzili. No bo kiedyś to w sobotę ludzie pracowali, a wieczorem… Pamiętam też, że ksiądz mówił – wiem z tego co rozmawiali – brewiarz przed dwunastą, a potem siadał jeszcze raz do kart i do rana. Bo to msza rano… Na pieniądze grali? A ja nie wiem. Wiem, że kury pisali za to. (śmiech) Bo to był preferans. Czyli dziś brydż. Ale czy oni

kurami płacili sobie czy pieniędzmi, to nie mam pojęcia (śmiech). Ale myślę, że nie. To musiało być tak towarzysko. No proszę pana – kolację dobrą jedli, to co więcej potrzeba. Przecież żadnych klubów nie było… Kiedyś jeszcze, wcześniej, jak ja pamiętam – to mój ojciec prowadził przecież całe kółko teatralne. To aktor przecież był – mój ojciec. Pamiętam, jak na takie jedno przedstawianie mnie zabrali – jaka treść tego była, to nie wiem. Dopiero później się dowiedziałam. W każdym bądź razie, było to coś z bankiem i ten bankowiec poniósł jakieś straty i umierał i upadł – pamiętam to, a to mój ojciec go grał. Więc ja widzę, że mój ojciec upada. Jak ja zaczęłam ryczeć! Tak mnie więcej na przedstawienia nie brali! (śmiech). Ale ja też byłam aktorka. Ja byłam Panem Jezusem. Były jasełka, ja byłam mała. Już mnie rozbierali do snu – a kiedyś to nie było rajstopek, tylko pończoszki na gumkę, staniczek. No to ja już w tym staniczku jestem, jeszcze tylko pończoszki miałam na sobie, a tu wpadają do mnie tych dwóch  – to pamiętam – to właśnie ten Abram Piechotke i jeszcze jakiś chłopak i mnie biorą. Bo miała być lalka, a tamten ktoś lalki nie przyniósł. W żłobku miała leżeć. No i wsadzili mnie tam. Jakimś kocem mnie okryli – bo to niedaleko było – zanieśli tam i położyli w tym żłobie. I powiedzieli tylko: „Podnieś rękę, jak będziemy śpiewać »Podnieś rękę Boże Dziecię«”. To się odbywało, a mój brat – Pokorowski Tadeusz –  był św. Józefem. Pamiętam, w takiej kapie chodził czerwonej, a ja do niego: „Tadeusz – jak mnie kłuje  – ja nie wytrzymam!” Widocznie to siano, czy coś nie tam… na gołą prawie pupę. A on cały czas do mnie  – zamiast się modlić: „Leż spokojnie, leż spokojnie”. Taka byłam aktorka! Oj, teraz mi się 93


przypomina. Kiedyś to w kółko były jakieś przedstawienia. A to przedstawienie, na którym „ostatni raz byłam”, to grała w nim też moja siostra. Grała tam jakąś wdowę. I ona biedna chciała popełnić samobójstwo – pamiętam to, choć dopiero potem dowiedziałam się, co to jest – i ona tak siedziała na czarno ubrana. Ja ją widzę, że ona taka nachylona… To dopiero, jak mnie stamtąd zabrali, bo tata upadł, to ja ich pytam: „A co Marysia tam robiła?”, no i mi wtedy wytłumaczyli. No to przed wojną w Kowalu dużo się działo. O tak. Chór był też rewelersów – mój ojciec też tam grał. Ale to zabawne, wie pani, bo wszyscy byli poubierani a to w smokingi, a to we fraki. Ach, jak te ogony mi się podobały. Tak stali. Śpiewali. Tak, ładnie było. No, ja śpiewaczka też byłam. Było jakieś przedstawianie. Kwiaty w nim występowały: bratki… a ja byłam stokrotką. To z bibułki to wszystko było. No i nauczyciel Domański miał grać na skrzypcach, a my mieliśmy śpiewać. No i nie wiadomo, dlaczego ten Domański nie przyszedł. No i zmartwienie. Moja nauczycielka nie wiedziała, co zrobić. Na to ja, że ja umiem grać na skrzypcach i że zagram. Ona mówi: tak, umiesz grać, a ja, że pewnie, że umiem. No zaczyna się to przedstawianie, te kwiaty tańczą. A ona daje mi te skrzypce, Ta scena taka wielka… no i było (śmiech). Tak rzępoliłam na tych skrzypcach. No i dobrze, bo w piosence było jakoś że „będziem grali…” jakoś ładnie, czy tak, a ja śpiewałam „będziem grali, rzępolili” no i wyszło bardzo dobrze. Zawsze było jakieś zajęcie. Dla dzieci też. Żeśmy przygotowywali te ubrania, przeważnie z bibułki. Moją wychowawczynię wspominam bardzo miło. To była pani Snopkowska, a z domu Zychówna… Jak 94

tak sobie wspomnę młode lata, to ja też byłam niezły numer. Ale ojciec był wszędzie ze mną, wszędzie. Z dzieciakami jeździł do fotografii – ja jechałam. Takie czapki nosiliśmy jak dawniej studenci medycyny. Białe czapki z czerwoną obwódką. Miałam takie zdjęcie w tej czapce. Siódma klasa stała, a ja z ojcem w pierwszym rzędzie siedzimy i ja w tej czapce. A ma Pani to zdjęcie? A gdzie tam mam. Mówiłam pani, że wszystko zabrali. Tego zdjęcia mi brak. I jeszcze żałuję bardzo, bo ojciec bardzo ładnie rysował, cienie tak pięknie dawał. I dwa obrazki pamiętam. Jeden to był pastuszek, a drugi to był człowiek z taką brodą… A trzecie to pamiętam było dopiero zaczęte. To była jakaś twarz, ręce i trzyma dwie jaszczurki lub węże, ale to było jeszcze nie skończone. To tego mi szkoda. Bo książki już dziś mam, nawet za dużo, choć tamte też miały swoją, inną wartość… A zdjęcia taty Pani ma? Trochę mam. A jak to się stało, że tata trafił do tego więzienia w Sztumie? Zaaresztowali go. Wtedy jeszcze pracował. To ktoś doniósł? Taki był gestapowiec… mieszkał w Rakutowie koło Kowala. Był folksdojczem. I mój brat, Tadeusz Pokorowski, mówi: „Nic innego, trzeba z nim porozmawiać, bo on jest łapownik – niewielka figura, ale może dużo zrobić”. No dobrze – on mówi: „O co chodzi?” To wziął wtedy, dobrze pamiętam, złoty zegarek. No i taką radę dał, że to jest sprawa polityczna i że on może być skazany na obóz, a nawet na śmierć. Trzeba by było coś zrobić, a najlepiej tak: jak


jeździ ojciec do Warszawy – a jeździł, naturalnie ze mną – to musiał mieć powód. Trzeba znaleźć powód. No więc wymyśliliśmy, że ojciec jeździł do Warszawy na handel. Tak naprawdę, to on jeździł w innych sprawach… wie pani jakich. No ale dostaliśmy ostrzeżenie, że będzie w mieszkaniu rewizja, że będą szukać dowodów na to, że ojciec współpracował z podziemiem. Jak by coś takiego znaleźli, to wie pani co by było… nie ma już ratunku. A mieliśmy w domu taki wielki kredens, więc wezwaliśmy kogoś do pomocy i on zrobił w tym kredensie skrytkę. Do środka schowaliśmy jakiś spirytus, czekoladę, kawę… No i przychodzą robić przeszukanie. No i znaleźli ten kredens, a w środku to co tam schowaliśmy. Więc oni wtedy zrozumieli, że ojciec jeździł do Warszawy na handel, za to też była kara, no ale już nie taka. No ale co z tego, skoro ojciec siedział w więzieniu i nic nie wiedział. Trzeba mu było jakoś

przekazać, jak wyglądają sprawy. Ale oni nikogo nie chcieli wpuścić, ani mamusi, ani nikogo. No to ja powiedziałam, że pójdę. I wie pani, tak długo tam siedziałam, tak długo prosiłam, aż mnie wpuścili. Pamiętam, miałam ze sobą taki koszyczek z jedzeniem. Ojciec wtedy we Włocławku siedział i czekał na proces. Weszłam do niego, przytuliłam go i powiedziałam na ucho, co zrobiliśmy. No i za to go sądzili. Za nielegalny handel. Jeszcze pamiętam, że jak po wojnie wyszliśmy z Kowala z tymi tobołkami na plecach, uciekaliśmy, szliśmy do Warszawy. Byliśmy już pod Kutnem. Strasznie już byliśmy zmęczeni. Bo ja byłam młoda, tata jeszcze też, ale mama. No i ja widzę, że jedzie jakiś samochód, taki wojskowy. Zaczęłam go gonić, dogoniłam i wsiadłam. A tam jakiś Rosjanin. A wie pani, co oni wtedy z kobietami robili, już szczególnie z takimi niemieckiego pochodzenia. Jadę z nim, a on patrzy na moje ręce i mówi: „Ty jesteś Niemka, masz takie delikatne ręce, bo nie pracowałaś, ale nie bój się, nic ci nie zrobię”. No i podwiózł mnie do tego Kutna. Moi rodzice dopiero kolejnego dnia doszli. Ojciec był bardzo zły, że sama pojechałam. Po wojnie zamieszkaliście w Komorowie, a potem się do Pani tata przeprowadził. A skąd? No po ludziach mieszkali. U jednej rodziny, u drugiej, u znajomych. U jednych nie mógł być – to były ciężkie czasy. Myśmy też pieniędzy nie mieli. U nas w Kowalu stodołę spalili – pieniędzy podobno szukali, bo ktoś tam powiedział, że w stodole zakopana jest beczka złota. No i tak beczkę złota znaleźli. Widzi pani, jak to jest… Kto szuka, ten znajdzie… Wy szukaliście i znaleźliście. 95


Raczej szukaliśmy i zostaliśmy znalezieni… Ojciec dużo też fotografował. No i pamięta pani, że pracował w ubezpieczalni, no i to jest to zdjęcie. Śmieszne trochę. Wszyscy ranni. Ojciec jako lekarz. Mama jako chora. Miał poczucie humoru. O, a tu jest jeszcze, jak w Nieszawie pracował. To kiedyś tam była granica. No i tu jest w tym mundurze. A tu zdjęcie jak stoję na skrytce, to było zrobione z cementu, a pod spodem była skrytka na jakieś papiery czy coś co było ewentualnie do przechowania. I pokazuję to, bo tu widać, jakie były przejścia między domami, aż do drugiej ulicy. A tu niedaleko 96

stała jeszcze figura Matki Boskiej i tam była schowana ta strażacka chorągiew. Nie ma zdjęcia tej Matki Boskiej, tam skrytkę mój ojciec i szwagier robili, ale jest to. Ja wtedy nie wiedziałam, na czym stoję, dopiero po wojnie się dowiedziałam. A tu już jest nasz domek. Cieszył się ojciec bardzo… mama lubiła róże i ojciec też. Te róże, które mamy w ogrodzie, to kwitną już czterdzieści lat. Jeszcze moja matka żyła. Miał dobrą rękę do kwiatów. Mówi pani, że to już wszyscy wiedzą, że powinni wiedzieć, to ja pani powiem. Po tym, jak nam wszystko zabrali, a potem ojca rehabilitowali, ja po


jakimś czasie przyjechałam do Kowala i poszłam do mojej koleżanki. Wiele lat się znałyśmy, odwiedzałyśmy się, mój ojciec im w czasie okupacji pomagał. No więc ja do niej poszłam, zapukałam, a ona akurat sprzątała. Otworzyła mi drzwi, spojrzała na mnie i nic nie powiedziała, tylko wróciła do sprzątania. Więc ja weszłam do kuchni. A ona wróciła do sprzątania i nic nie mówiła. Ja też tylko siedzę, a ona ani mnie nie prosi do pokoju, ani nic… Więc ja powiedziałam do widzenia i wyszłam. Wróciłam do domu i powiedziałam swojej siostrze, jakie lekceważenie mnie spotkało. A moja siostra powiedziała, że tej koleżanki mąż był pierwszym burmistrzem Kowala po wojnie i to za jego rządów zabrano nam cały nasz dobytek. Przypuszczam, że ta moja koleżanka nie wpuściła mnie do mieszkania, tylko do kuchni, bo w mieszkaniu mogła mieć część naszych rzeczy. Poza tym w czasie okupacji Niemcy gdzieś pod Włocławkiem rozstrzelali m.in. jej ojca i ona chyba miała pretensję do mojej rodziny. Po wojnie jak jeździłam na cmentarz, to czasem się widziałyśmy, ale przechodziłyśmy obok siebie jakbyśmy się nie znały. Jak po wojnie wracaliśmy do Kowala, to jeden drugi się nam kłaniali. Jak oni mogli – wszystko nam zabrali, nawet książki i listy… to na nic im się nie przydało… Nie mogłam tego znieść, „jak oni śmią – pytam taty – wiedzą przecież, co zrobili, i jeszcze się kłaniają, mówią dzień dobry”. Ale on zawsze odpowiadał, zawsze się uśmiechnął, ukłonił. Ja tylko nie mogłam naszemu służącemu wybaczyć, że te konie, które tak kochał, sprzedał. Jak to się mówi – w biedzie poznajesz przyjaciół. W biedzie. Ale z drugiej strony wszystko jest zapłacone. Od ludzi, których nie znałaś, na oczy nie

widziałaś, dostajesz pomocy. Co byś się nigdy nie spodziewała. I pomoc przychodzi. Ale jaka pomoc, nie pieniężna. Pieniądz albo się ma, albo się nie ma. Chodzi o życzliwość. Słyszeliśmy, jak ludzie mówili, że ojciec się na tej całej pomocy dorobił. Że dom w Warszawie zbudował. No tak. Tak…. Ojciec po wojnie ciężko pracował, jako robotnik, kamieniarz, ale i papierkową robotę do domu przynosił. Za inżynierów, a to wypełnić, a to dopisać, a to bezety. Był doceniony i z tego mam zadowolenie. Bo to jest wartościowe. To jest wartość. Nic innego. Tak zostałam wychowana, my już od małego żeśmy się kłaniali – tak nogą się kłaniało. To była taka sąsiadka i zawsze nas tak chwaliła: „takie te dzieci grzeczne, zawsze się kłaniają, nie wstydzą się starego”, ale tak byliśmy wychowani. Nie czekasz na dzień dobry, mówiłaś sama pierwsza. Tak mnie wychowali i do tej pory tak jest. Ja z każdym rozmawiam, z sąsiadami, ze wszystkimi. Jak do mnie nie mówią, to ja sama zaczepiam. A co to szkodzi. A jak komuś ładnie w czymś jest, to też powiem, że ładnie. Jak zaczęła się wojna w Kowalu, ludzie zaczęli się organizować. Bo to będą ranni, będą strzelali, jakieś opatrunki… To teraz powiem imię i nazwisko… ona się z domu Balińska nazywała… ja poszłam, żeby tam pomóc, a ona mówi: „Niemców tu nie przyjmujemy”. Ja wróciłam do domu i popłakałam się. A potem w wojnę ojciec wraca do domu i mówi, że przyjął ją do pracy. Do tego magistratu. Dzięki temu też jakoś tą wojnę przetrwała. Praca, kartki… Widzi pani, jak to jest. Ale jeśli chodzi o mojego ojca, to jakoś dzięki Bogu… jakoś tak pan Bóg dał… był z nami cały czas. 97


Wywiad z Alicją Nowacką (ii) Rozmawiali: Daria Sudo, Edyta Kaniewska, Leszek Urbankiewicz Spisała: Edyta Kaniewska

Dzisiaj przeprowadzaliśmy ankietę wśród mieszkańców Kowala. Pytaliśmy w niej o różne oblicza Ottomara Pipera. Była też mowa o nim jako o „hodowcy róż”. Czy te róże to były jego ulubione kwiaty? Ogród jakiś miał? On w ogóle lubił wszystkie kwiaty, ale wyjątkowo może dlatego, że i moja matka bardzo kochała róże, bardzo. Ojciec powiedział kiedyś, że jeśli będzie miał jakiś domek, to obsadzi go różami. I tak wyszło, obsadził różami nie tylko dom. Połowa ogrodu to były róże. Kwiaty to matka kochała i ojciec kochał. A ojciec to w ogóle wszystkie kwiaty. I w Kowalu mieliśmy niewielki ogródek i ojciec według pory roku zmieniał kwiaty. I ja zawsze ojcu towarzyszyłam i te kwiatki razem z nim przesadzałam. I tak mi zostało do tej pory – potrzebnie, niepotrzebnie – przesadzam, ale coraz rzadziej, bo siły już nie pozwalają. No co on tam jeszcze lubił? Wszystko: konie lubił, oprócz ludzi naturalnie, pieski, zawsze pieski u nas były, zawsze były… A w co najbardziej lubił się ubierać? Zawsze pod krawatem. Taka moda była. Teraz mają panowie wygodę. Jak ja czasami popatrzę w telewizji, to jak jest gorąco, to oni mają cienkie ubrania, 98

a kiedyś najczęściej krawat. Jak było zimno, to nie chodzili w czapkach, tylko w kapeluszu, zimą też. A jak by Pani opisała go jako ojca? Bo na przykład niektóre osoby w tych czasach nienawidzą swoich ojców za coś albo kochają bo… jest troskliwy. Jak Pani by go opisała? Nienawidzić?! – nie! Tylko kochać można było ojca. Takim wspaniałym człowiekiem był? Takim ojcem właśnie? Mój ojciec miał przyrodnie pasierbice i pasierbów i nigdy do jego śmierci, nigdy nie odczułam, nie zobaczyłam tego, żeby był inaczej ustosunkowany do swoich dzieci. To znaczy do mnie może… trochę mnie hołubił, bo byłam najmłodsza z córek. No i najmłodsza ze wszystkich. No i między przyrodnim rodzeństwem i nami była duża różnica wieku – może dlatego mnie hołubił, ale tak to różnicy nie było żadnej. Zawsze jednakowo podchodził do nas. To były jego córki, jego synowie, jego dzieci. A te więzi nadal istnieją? Oczywiście. Z pierwszego małżeństwa Pani matki była piątka dzieci? Tak, piątka, choć jeden zmarł. Panu chodzi o te dzieci dla których był ojczymem? Tak?


Piątka dzieci była z pierwszego małżeństwa, a dwóch z drugiego małżeństwa. Z pierwszego małżeństwa nie żyje już nikt. Po jednej z przyrodnich córek zostałam tylko ja. Z najmłodszej. Ja byłam najmłodsza, wszyscy już zmarli. Powiedziała Pani, że kocha Kowal, że jest on u Pani na pierwszym miejscu. Tak… tak. I zawsze tak było. Już zaraz w pierwszych latach po wojnie, jak szukaliśmy mieszkania,

wybrałam właśnie Komorów. Dlaczego? Jak szukaliśmy domu, byliśmy też w Piastowie. Kolejką dojeżdżaliśmy i trzeba było do Piastowa jeszcze dwa kilometry przyjść. Teraz tu już wszystko zabudowane. Wysiadamy z mężem z kolejki i idziemy do tego Piastowa i nagle ja zaczynam płakać. A on mówi: „Czego płaczesz? Co się stało?”. A ja mówię: „Siano pachnie.” Na to on: „No to w Warszawie nie ma co szukać, tam nie ma siana.”, a w Warszawie mógł dostać każde 99


mieszkanie bez żadnych problemów. Ale on mówi: „Warszawa już odpada, jak tobie siano pachnie, to musisz mieć siano gdzieś blisko”. I faktycznie między innymi dlatego ten Komorów się wybrało. Nie był tak zabudowany jak teraz. Była, tu gdzie ja teraz mieszkam, łączka, pola dalej były, rzeczka przepływała. Przepiękny dla mnie był Komorów. I zostałam. I Kowal kocham dlatego, że były wszędzie pola, że na żniwa jechałam drabiniastym wozem, często po tych łbach. I jak tak jechałam, to byłam bardzo szczęśliwa. Snopki stawiałam. I to wszystko zostało w Kowalu. Może dlatego, że mieszkam miedzy zielenią, kwiatami jak w ogrodzie. W Komorowie też było dużo zieleni, drzew. I te pola, a teraz wszystko zabudowane, aż przykro patrzeć. W Kowalu też tego już nie ma, zresztą po wojnie nie było do czego wracać, bo wszystko zabrali. Tak że dzięki Bogu trafiłam do dobrego człowieka, na mojego męża. A jak by Pani opisała ten domek pod Warszawą? Ten pod Warszawa domek jest mały. Są tylko trzy pokoje, kuchnia i łazienka i ogród. I pies jest, nie narzekam. Do tego można się przyzwyczaić. A co tak naprawdę Pani tatę „ładowało”, bo jak ludzie są aktywni, to w którymś momencie muszą odpocząć. I co było tą pasją dla niego? Czy uciekał na łono natury? Czy łowił ryby? Dla niego odpoczynek… jak byliśmy jeszcze z bratem mali, to dzieciaki lokatorów przychodziły. Było nas wtedy około dziesięcioro i ojciec zawsze nam jakieś zajęcie dawał. Przeważnie jakąś zabawę, zawsze coś było. Kije nam porobił i graliśmy. Kto trafił, to wygrywał. Zabawa zawsze była, a to skakanie, kto wyżej skoczy – takie zabawy. A zimą to łyżwy przeważnie. To był ten jego odpoczynek, dopóki 100

ja nie poszłam do szkoły do Włocławka. On wtedy zaczął też tam pracować, nie miał już wiele czasu, ale dojeżdżał razem z nami. Wyjeżdżaliśmy o 6:30, a wracaliśmy o siedemnastej. No to jak zjadł obiad, był zmęczony po pracy. To co robił: grał na gitarze, czytał książki, a bardzo dużo czytał. A przepraszam, było jeszcze gospodarstwo, które mama prowadziła. Omawiał więc z nią sprawy dotyczące gospodarstwa. A to co trzeba zrobić, co wyrzucić, a co do młyna zawieźć. Rożne sprawy. No wakacji i urlopu to ojciec miał dwa tygodnie. Brał go zawsze w lipcu, żeby wyjeżdżać z nami na taki objazd: do babci, to tam w Nieszawie siedzieliśmy tydzień , potem zabierał nas do Bydgoszczy, do swojej siostry, no i później do Ciechocinka. Dwa tygodnie żeśmy spędzali razem, po dwóch tygodniach wracaliśmy i ojciec zabierał się za żniwa. Pomagał przypilnować, urobić, i pracował też. Nie tylko, że siedział i patrzył, ale pracował też. To był jego odpoczynek. Zimą, nawet kiedy ja już byłam duża panna, a zimy kiedyś nie były takie jak teraz, że czasami jest dużo śniegu, a czasami mało  – wtedy zawsze śnieg był, no to zawsze lepiliśmy bałwany i się bawiliśmy. To był jego odpoczynek i nasz też. Poza tym w lekcjach nam pomagał, tłumaczył, czasami zeszytem w łeb dostałam (śmiech). No i taki był, dla siebie nie miał odpoczynku, żeby zostawić to wszystko i jechać gdzieś, jak to teraz bywa. Czy z tymi osobami które ratował, którym pomagał utrzymywał jakiś kontakt? A wie Pan co, na ten temat rzadko z ojcem rozmawiałam. Nie wiem, pewnie nie chciał nas martwić. Nie wiem… wiem, że to przeżywał, ale dusił to w sobie, że nikt się o niego nie zapyta, Żydzi nie zapytają się o niego… czy żyje czy nie, co się z nim dzieje…


Wywiad z Andrzejem Perlińskim Rozmawiali: Tomasz Kulicki, Krystian Strauss Spisał: Tomasz Kulicki

Kim był dla Pana Piper? Jakie łączyły go z Panem więzy Z tego co mi opowiadali rodzice obawiał się włarodzinne? dzy rosyjskiej, czy tam radzieckiej. Że po prostu ze Mój dziadek nazywał się Antoni Jasiński, a jego względu na swoje pochodzenie niemieckie może siostra była żoną Ottomara Pipera. być represjonowany, tym bardziej że był potraktoCzyli Pana dziadek nazywał się tak samo, jak Piper po wany, że współpracował z władzami tymi okupacyjwojnie, tak? nymi w czasie wojny, prawda, bo był burmistrzem, To nazwisko – Antoni Jasiński – Piper przybrał sobie a więc na pewno został w ten sposób potraktowany. po wojnie z uwagi na to, że była to bliska rodzina Dlatego też zmienił zupełnie swój image, życiorys, i dawniej były takie więzy rodzinne bardziej bliskie i występował jako – w początkowej fazie oczywiście i po wojnie został w Polsce. Z uwagi na bezpieczeńpowojennej – jako Antoni Jasiński. stwo, bezpieczeństwo o życie, po prostu zmienił A czy po wojnie, z tego co Pan wie, Piper często przyjeżdżał nazwisko na Antoni Jasiński. Czyli wziął dowody tutaj do Kowala? brata swojej żony, bo on już nie żył. Bo ten dziadek To, co ja pamiętam – to znaczy ja nie jestem taki zmarł przed wojną, no i już nie żył w tym czasie. bardzo stary – natomiast pamiętam tylko jego córkę, Stało się to głównie z uwagi na bezpieczeństwo, bo która przyjeżdżała na Wszystkich Świętych i po proz tego co mi opowiadali rodzice po prostu obawiał się, stu po tych uroczystościach na cmentarzu się u nas że w momencie kiedy ta nowa władza stwierdzi, jak w domu pojawiała. się faktycznie nazywa, jaki ma życiorys, no to prawA może z opowiadań rodziców? Może rodzice opowiadali, dopodobnie obawiał się o życie, że mu nie odpuszczą czy przyjeżdżał, jak często? tego. Dlatego zmienił to nazwisko na Antoni Jasiński. Praktycznie rzecz biorąc, takie kontakty się urwały. Czy uważa Pan, że niebezpieczeństwo, które groziło Jedynie były te kontakty prowadzone między moją Piperowi po wojnie, było realne? Został przecież sądownie mamą a panią Alą [córką Pipera], która przyjeżzrehabilitowany. dżała, i znali się jeszcze z czasów przedwojennych, 101


że tak powiem, no i utrzymywali te kontakty jakieś rodzinne. Czym się Piper zajmował po wojnie? Po wojnie, jedyne co wiem, to kupił dom pod Warszawą. A czym się zajmował, no po prostu opuścił te tereny, między innymi chyba ze względu na swoje bezpieczeństwo. Cały czas ta kwestia bezpieczeństwa odgrywała jakąś rolę, że pojawia się w nowym terenie, nikt go nie zna, nowe nazwisko ma i występuje zupełnie jako nowa osoba. Na pewno gdyby tutaj został, jego bezpieczeństwo byłoby w jakiś sposób zagrożone. Częściowo było to też spowodowane tym, że oni uciekali od frontu, no i tam się zatrzymali. Czyli nie wie Pan, czym on się tam po wojnie zajmował, z czego żył? Nie, nie, nie mogę powiedzieć, natomiast takie różne są przypuszczenia rodzinne. To znaczy? To znaczy, jak to określić… Po wojnie wiadomo, że każdy był finansowo, nie mówię o moralnej stronie, zrujnowany, bo wszyscy wszystko stracili po prostu. I, może jeszcze takie negatywne cechy rodzinne tu się przejawiają, że jak się komuś bardzo dobrze powodzi, to się zazdrości. No i jeżeli chodzi o to, że on nagle posiadał pieniądze, żeby zakupić tam dom jednorodzinny, czy – jak to się nazywało wtedy –  willę pod Warszawą, to było nie do pomyślenia w takich środowiskach, bo bardzo biedne były tutaj strony. Więc się doszukiwano, skąd ma taki zasób gotówki. No i krążyła taka opinia, że w trakcie okupacji po prostu, w pewien sposób, troszeczkę, że tak powiem, no… Że to robił w ten sposób, że po prostu Żydom obiecywał, że nie zostaną wywiezieni, oni mu tam jakieś gratyfikacje dawali, no i dzięki temu 102

zgromadził jakiś majątek, który pozwolił mu później na jakiś start w powojennym życiu. Czy to były opłaty za konkretną pomoc czy mieliśmy do czynienia z obietnicami bez pokrycia? Tutaj jest taka negatywna opinia, bo – ja się tu powołuję na osoby, które to mówiły – więc Kowal był miastem żydowskim, duża liczba Żydów mieszkała w Kowalu, i wiadomo, że represje w stosunku do tej ludności ze strony niemieckiej polegały na tym, że wywożono ich do obozów koncentracyjnych, no ale podobno istniała taka możliwość, że to można było troszeczkę odwlec, więc, że Piper to brał udział w tym i po prostu odkładał to wiedząc, że Żydów i tak ten los kiedyś spotka.


A czy Pan sam uważa, że takie zdanie na temat Pipera jest realne, że to rzeczywiście tak było? Ja nie potrafię tego ocenić. Tylko to się wzięło stąd, że bardzo duże miał środki do życia w tych czasach powojennych, gdzie wiadomo, że normalni ludzie wszystko tracili, zaczynali praktycznie od zera. Więc taka opinia także była w rodzinie, że tutaj się nie w porządku zachował w stosunku przynajmniej do tej grupy ludności z Kowala. Ja nie potrafię ocenić, czy to była prawda czy nie, tylko powtarzam opinię taką. A takie opinie były wygłaszane tylko w rodzinie, czy się takie pogłoski słyszało też poza rodziną? Myśmy dużo nie rozmawiali o tej osobie, ale to w rozmowach rodzinnych padały takie stwierdzenia. To mogło pochodzić ze źródeł jakichś zewnętrznych, bo moja mama czy ta ciocia to byli wysiedleni w czasie okupacji, a więc tutaj nie przebywali na tych terenach. A więc te informacje na pewno z zewnątrz dotarły do nich. I na zasadzie pewnie jakichś skojarzeń taki wniosek padł. Wróćmy do tego, co było przed wojną. Czy pojawiały się w rodzinie opowieści, jakim był wtedy człowiekiem? Na pewno miał jakąś dobrą pozycję i szacunek w społeczeństwie, bo nikt się nigdy tutaj w rodzinie nie wypowiadał negatywnie odnośnie jego zachowania, moralności. Natomiast były omawiane takie sytuacje, jak to z życia rodzinnego, że się nie ocenia całościowo, tylko na podstawie jakichś tam drobnych wycinków. I z tego co moja mama mówiła i ta ciocia moja, to byli we w miarę bliskiej komitywie, przynajmniej z dziećmi się trzymali. Załatwił braciom mojej mamy wyjazd do Warszawy, do Generalnej Guberni, to był taki duży plus w stosunku do rodziny. Wyjazd

był rzeczą bardzo trudną, i właściwie uratował tych chłopaków przed biedą. Poza tym, to co zawsze moja mama i ciocia wspominały, to, że takim towarem deficytowym był tran, więc on dawał także jakieś przydziały na ten tran, który był takim rarytasem w tych czasach. Ale także wspominają takie rzeczy od stronny rodzinnej – bo ja cały czas o tym mówię, tak go oceniali, nie oceniali go w sposób całościowy, tylko na podstawie kontaktów – na pewno mieli żal o to, że ludność z tych terenów została wysiedlona, no i praktycznie mieli tylko pół godziny na to, żeby się spakować, i Niemcy ich zabierali, no i mieli żal do Pipera właśnie, że on ich nie uprzedził, bo to by im pozwoliło na przygotowanie się do tego wyjazdu. To bardzo ciekawe, bo w niektórych publikacjach mówi się o tym, że Piper uprzedzał przed wywózką. No właśnie moja babcia miała wielki żal, bo cały czas były te kontakty utrzymywane w czasie wojny. Oni nic nie wiedzieli. Może się bał, że ta wiadomość się rozejdzie, no ale w każdym razie te osoby, które zostały wysiedlone, przeżyły wielką traumę związaną z tym wysiedleniem z tych terenów, no i troszeczkę mieli żal, że ich nie uprzedził. To psychicznie na pewno byłoby inne przygotowanie, jakoś uporządkowanie tych spraw osobistych. Po wybuchu wojny, jak Niemcy przyszli, no to dzieci, czyli ten Heliodor, Alicja, byli mniej więcej w wieku mojej mamy, mojej cioci, a więc jeżeli to była rodzina, to oni z sobą się spotykali, kolegowali się, przyjaźnili się. No i po wybuchu wojny Heliodor, którego zdrobniale nazywali Lolek, na drugi czy trzeci dzień ubrał mundur Hitlerjugend i okazało się, że już tej najbliższej rodziny prawie że nie zna albo się nie przyznaje do nich. Więc oni się poczuli troszeczkę 103


potraktowani nie tak, bo skoro mieli kontakty przyjacielskie, to nagle jakieś jedno zdarzenie zmienia zupełnie tego człowieka. Byli zaskoczeni, że można się tak zachowywać, że z przyjaźni się robi nagle człowiek obojętny albo wrogi. Nie przyznaje się do nich, po prostu nie chciał rozmawiać z nimi, w przeciwieństwie do swojej siostry Alicji. Zresztą rodzice mówili, że Heliodor to był taki charakter niemiecki i wzorzec niemiecki, natomiast ta pani Ala była taką typową Polką. Heliodor był ciekawą postacią. Przecież on później zdezerterował z Wehrmachtu i trafił do Armii Polskiej na Zachodzie… Muszę powiedzieć, że jeśli po wojnie te kontakty z panią Alicją były utrzymywane, to z Heliodorem moja rodzina żadnych kontaktów nie miała. W rozmowach chyba też nie mówiono o nim. Jeśli teraz słyszę tę historię Heliodora [o dezercji], no to w konfrontacji z tą postawą, którą ja znam, to troszeczkę to się kłóci. Tym bardziej że moi rodzice mówili, że był typowo proniemiecki w momencie, kiedy Niemcy przyszli. Tak że nie chcę mi się za bardzo wierzyć, jeśli słyszę takie opowieści. Z czasów powojennych, jeśli Piper przyjeżdżał do Kowala, to nie utrzymywał takich kontaktów z nami. Jedynie przyjeżdżała pani Alicja i taka przyjaźń została na dłużej. Kontakty z panią Alicją były z naszej strony bardzo rodzinne. A czy ma Pan jakieś fotografie, na których byłby Piper? Tak jak powiedziałem, było wysiedlenie. To pół godziny na spakowanie się, wszystko zostało zniszczone praktycznie. Gdyby zostały jakieś fotografie, to na pewno rodzice by wspominali, że coś takiego było z tamtych czasów. 104

W domu Pipera miały być jakieś skrytki, które on wybudował i które służyły tym, którzy mieli być przerzuceni do Generalnego Gubernatorstwa. Czy Pan coś na ten temat wie? Niestety nic nie wiem. A w ogóle mama i ciocia były zaskoczone, że Ottomar Piper działał w jakiejś konspiracji. Albo był dobrze zakonspirowany, albo… No zawsze zarzucali mu, że skoro działał w tej konspiracji, to powinien o pewnych faktach ich uprzedzić; głównie chodziło o to wysiedlenie. Nie zawsze dowierzali więc wszystkim faktom, które się mówiło. Bo wiadomo, że ta sprawa nie wypłynęła w ostatnich latach. Mówiono o tej postaci w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Dawniej to był jeden z najbardziej okazałych grobów na cmentarzu, więc każdy rozmawiał, kto to był, co robił, czy rzeczywiście tak było. No i różne opinie były. Ze strony rodzinnej było sceptyczne podejście do tej działalności konspiracyjnej. Bo pewnie oczekiwali, że konkretniejszą pomoc czy informacje by otrzymywali, więc ja się spotkałem z takimi opiniami, że bardziej negowali jego udział, niż potwierdzali. To mniej więcej była taka jedna z wyższych sfer w Kowalu, czyli na pewno i poziom kultury, i obycia na pewno był wysoki w tym domu. No bo ich pozycja materialna była też wysoka w porównaniu z innymi ludźmi, którzy tu zamieszkiwali. To była osoba dość kontrowersyjna w opinii moich przodków. Nie była to postać typowo na plus. Chociaż, jak to w rodzinie, zawsze to co złe pamięta się dłużej niż to co dobre; też tak to można tłumaczyć. Bardzo mnie zdziwiło, jak słyszę, że on [Heliodor] przeszedł na stronę polską, bo moja mama była bardzo zbulwersowana tą jego postawą. Ale byli na


stopie bardzo koleżeńskiej, bo Heliodor to był Lolek, Alicja to była Lala, a Lala była dlatego, że była ładną dziewczyną, zawsze była bardzo ładnie ubrana, była kobietą zadbaną. Jak w latach sześćdziesiątych przychodziła, to ja się patrzyłem, mówię: kobieta nie z tego świata. Teraz jak modelki się ubierają, to ona była tak kobietą zadbaną. Też o Piperze się mówiło, że był przystojny, dystyngowany… Może dystyngowany tak, przystojny nie za bardzo… Zresztą była ta sytuacja, że jego żona z pierwszego małżeństwa miała piątkę dzieci. Ciocia by wam opowiadała o szczegółach, jak doszło do tego, że ona zostawiła tego swojego męża, no ale chyba się zakochała. Zakochali się w sobie bardzo mocno. A ona wtedy nie była wdową? Nie, jeszcze nie, chyba nie była jeszcze wdową. Później została wdową. Proszę sobie wyobrazić czasy przedwojenne, że kobieta zostawia mężczyznę. Nie wiem, jak potraktowane zostały te dzieci, nie wiem, co z tą piątką dzieci, bo cały czas rodzice mówili, że spotykali się z tą dwójką, a nie z siódemką. Nie wiem, czy zostały z tamtym Pokorowskim… Jak szliśmy na cmentarz, to ja mówię: Antoni Jasiński, członek Armii Krajowej, ty wiedziałaś mama, że on był w Armii Krajowej? No zawsze mama mówiła, że to jest chyba jakaś podpucha. Ze strony jego żony to była dla niego najbliższa rodzina, bo on nie miał żadnej rodziny, bo przybył nie stąd. Myślę, że był tolerowany, że tak powiem. Chociaż negatywnie się nigdy nie wypowiadali, że rozbił małżeństwo czy coś takiego. Jedno padało, że facet naprawdę był w tych czasach przedwojennych bardzo uczynny, życzliwy w stosunku do Polaków. Co mógł, to pomagał.

To są takie spostrzeżenia rodzinne, trzeba wziąć poprawkę na emocje, żale. Zawsze, kiedy o nim mówili, to mówili „tak, ale… ale jeszcze mógł to zrobić”. Jak w każdej rodzinie. Głównie mieli żal o to wysiedlenie, bo tu zostały trzy kobitki, moja mama z siostrą i ich matka. Mówi, że koszmar przeżyli, że praktycznie okres tego wysiedlenia to pamiętają cały czas. I mówi, że jakby chociaż wiedzieli dzień naprzód, to sobie by to jakoś usystematyzowali, się przygotowali. No i mają żal, że właśnie nie uprzedził. W Kieleckie byli wysiedleni. Oni stwierdzili, że na pewno wiedział o tym, że coś takiego nastąpi. Byli potraktowani podczas tego wysiedlenia okrutnie, więc żal mieli do wszystkich Niemców, no i może się skupiło to na nim też. Jeżeli chodzi o ten problem żydowski, czasami na takie osoby, które brały od Żydów pieniądze… to się nazywa szmalcownik chyba, tak? I czasami padało takie stwierdzenie w stosunku do Pipera. Że brał pieniądze za to, żeby odwlec tę wywózkę tych Żydów. I było to podejrzenie, że zaraz po wojnie dysponował jakąś większą gotówką i to pochodziło z tych źródeł. Nie mówili prawie wcale o Heliodorze. Tylko o tym incydencie na początku wojny. Byli zszokowani, bo rodzina była o patriotycznym charakterze, korzeniach, z przodkami, którzy tam różnie walczyli, i praktycznie został Heliodor wyeliminowany z rodziny, niezależnie od tego, co by później zrobił. Został potraktowany jak zdrajca, że od razu przystąpił do współpracy z Niemcami. Praktycznie temat został zamknięty. Wystarczyło, że wstąpił do Hitlerjugend, ubrał się w ten mundur i nie poznawał ich na ulicy. 105


Wywiad ze Stanisławem i Mieczysławem Piotrowskimi Rozmawiał: Krystian Strauss Spisał: Mateusz Rybarkiewicz

Kiedy Ottomar Piper mieszkał tam przy Kościuszki, to… Na Kościuszki tak, pan Piper mieszkał przy Kościuszki, dobrze pamiętam, teraz rodzina, która to miała, sprzedała to i mają inni ludzie, mieli tam dom przecież. Miał pracownika, bo to urzędnik był. Pani Piperowa była Polka, a on był… …   Niemcem. Tak. Nauczycielem był kiedyś też tak późno, za okupacji. Ze szkołą facet to go miejscowi znali, to jego wybrali Niemcy na burmistrza przecież. I był dłuższy czas… do 1943 chyba, 1942 albo 1943. Ale on z Polakami współpracował. Nas też, można powiedzieć, od zagłady… …   uratował. A Piperowa była katoliczką? Tak, tak. Piper brał ślub z tą żoną katoliczką w kościele katolickim czy w kościele ewangelickim? Tego nigdzie nie ma umiejscowionego, ale mi się wydaje, że w katolickim. Bo on był po prostu… Mnie się wydaje, że okres okupacji, tj. ii wojny światowej, był bardzo ciężkim okresem dla wszystkich Polaków i dla nas tutaj kowalan tak samo. Bo wziąć ilu Polaków wywieźli do 106

obozów pracy tu z Kowala… I w Warszawie w powstaniu warszawskim walczyli też z Kowala. Ja to określam tak: wszyscy Niemcy nie byli draniami, a nie wszyscy Polaki byli aniołami. Piper nie był rodakiem tu z Kowala, tylko jest urodzony w Nieszawie w 1895 roku, a on do Kowala przyszedł w 1917 roku i uczył niemieckiego. I w roku 1919 on przeszedł jako do siódmej klasy i przejął tutaj szkołę jako języka polskiego i historii uczył i potem jakoś jakiś był okres… …   polskiego? Polskiego i historii. Znaczy się nie historii, tylko matematyki, przepraszam. Matematyki. No i on był jakiś okres troszeczkę co chorował, tak jak opisują niektóre książki, tak jak czytałem trochę, to on chorował. On tu kółko teatralne zawiązał nawet. Ale przeważnie to on był z elitą z Kowala był związany. Taki był aptekarz Drzewiecki, był bardzo stateczny człowiek. No księża nasi przedwojenne tutaj tak samo z nim. Ksiądz Nowak. Dalej organista to tu jest. Ksiądz Nowak to wszystkie te szaty liturgiczne i naczynia wszystko to wziął zabrał i jemu dał do przechowania. I on to przechował gdzieś tam w swojej posiadłości. Gdzieś miał taką skrytkę.


I sztandar strażacki to w bańce po mleku cały czas był I później go ocalił. Zrobił mu dokumenty. I masę schowany. Bo nowy sztandar wzięliśmy. tych, tych Reszęckich co oni mieli mleczarnię przy Muzeum to przechowało i w 1946 przywróciło straży. Kościuszki, naprzeciwko jego domu, bo on mieszkał A naczynia liturgiczne, jak ojciec mówił, to Rudzińna Kościuszki, a tu miał ten plac… skiemu, księdzu Rudzińskiemu, jak przyszedł tu …   i ziemię… na parafię, to wszystko to oddał mu. Te wszystkie …   i gospodarstwo też mieli. naczynia. Tak że tu był szanowanym człowiekiem, Przecież miał jeszcze Piper, jak do Czerniewic się pomimo że był Niemcem, ale jakoś tak ogólnie dużo jedzie, całe gospodarstwo. Posprzedawali to, rodzina. Polaków skorzystało tutaj z jego postawy. Sam nie pracował, tylko pracowali ludzie. Przecież on do nas tak samo, bo zabiliśmy świ…   i okres ten, co on był burmistrzem, to miał okazję niaka, a za zabicie świniaka to kara śmierci była dużo pomóc. Chociaż jego później przejął władze jako i jeden z Polaków, nie mówię który, chciał donieść, prawdziwy Niemiec z Niemiec i to było w czterdziei on obronił. stym albo czterdziestym pierwszym, ale on w urzędzie A jak obronił? nadal był. Miał wszędzie dostęp do tych aktów, do (śmiech) wszystkiego miał. No i tak że dopiero ktoś musiał go… Musiał mieć dobre układy? Ktoś musiał dociec… Po wojnie był burmistrzem, to mama poszła tam Ktoś musiał zdradzić go, że w 1943 roku napad i dostała zezwolenie, że tam było takie pismo. był na jego dom, rewizja była, wyrzucili wszystko, Ten tutaj plac to był nasz plac, a ten jego. I ojciec miał tam skrytki, że nic nie znaleźli. Ale wsadzili przed wojną często się spotykali jak to na… go w 1943, był osądzony. I później dopiero w 1944 …   bo to nie było tak… tylko granica, nie było płota, roku na Boże Narodzenie najprawdopodobniej jego bo kiedyś nie było tak, bo to wszystko sąsiedzkie takie. wypuścili na przepustkę. I on słyszał, że niedaleko są Każdy znał swoją granicę. już Rosjanie. Tu szopa była jego drzewiana, a po wojnie w 1947 No nie wiadomo co jest, ale wiadomo, że się ktoś podpalił, czy złośliwie czy nie. Jak to się mówi: ukrywał… on mógł tysiąc ludziom pomóc, a jednemu zaszkodzi …   i przetrzymał to. i ten jeden jest może gorszy niż te tysiąc. I to mogło Bo syna mu do wojska zabrali. tak być, że on był na takim stanowisku i wszystkim A gdzie się ukrywał, nikt nie wie? A za co go wsadzili? nie mógł pomóc po prostu. Posądzali go, że ma kontakt z Polakami, z AK. On nie zaszkodził nikomu. Ale nie udowodniono mu tego? Był taki Żyd Piechotka, co nie był podobny do Nie, ale podejrzewali niektórzy takie te sprawy. Żyda… Wtedy pozamykali wielu młodych ludzi. …   blondyn był, przystojny facet. On na komendę, Bo on się ożenił z wdową, co miała pięcioro dzieci. a tam Piechotka. Wyjechał do Niemiec z przyjaciółmi. Miała już dorosłych, a z nim miała dwoje. Alicja to 107


dwudziesty pierwszy rocznik, a chłopak dwudziesty szósty. Alicja, i jak mu było… Heliodor, Heniek na niego wołali. I jego wcielili do Wehrmachtu. I on jak był w Afryce, dogadał się z kimś tam i uciekł do Ameryki, i nie wiem, czy żyje czy nie żyje, ale już tu nie wrócił. A córka? A córka w Warszawie była i też wyjechała. A jeszcze rok 1939. Bo on nie chciał zostać tu w Kowalu. Bo bał się, że będą go podejrzewać, że on coś ma tu z Niemcami. Właśnie go błagali, prosili. Drzewiecki, ksiądz, organista. Sporo tych ludzi było. Bo on był aktywny, grał na fortepianie i na gitarze, na trąbce. Taki był po W 1941, ale to do Grabkowa chodzili. prostu aktywny. Związek Strzelców założył on też. Tam obławy robili. Ja uciekałem w zboża. …   przedstawienia kukiełkowe były, ale też Kto młody to uciekał, ale ks. Szwabiński stawiał i poważne, bo on występował jako aktor, bo on taki się im w Kowalu. Jak tamtych księży zabrali, to on tu aktywny człowiek był. Chociaż twierdzą niektórzy, przyjeżdżał raz na dwa tygodnie czy jakoś tak. Msze że on chorowity był. Często zapadał na astmę czy coś. odprawiał i tak ostro na Niemców, bo on się urodził I w 1939 roku nasi tu kowalanie go po prostu prosili. w Niemczech. Ale zginął w Dachau w 1942 roku. I mówili: „jak ty zostaniesz burmistrzem, będziemy Czy pamiętają Panowie historię, kiedy Piper uratował mieli lepszy dostęp”. Byli jego pewni. komuś życie? Państwu pomógł, jeśli chodzi o tego świniaka. Dzięki niemu wszystko to kościelne i straż zostało, Pomoc tu była tak jak sąsiedzka. Powinieneś pamiębo inaczej by zabrali. tać, jak rozmawiał z ojcem, żebyście sprzedali Wziąć rok 1940-41. Już parkan przy kościele był jednego konia i krowę, bo mówił: „jesteście na liście, rozebrany, a droga jak Kościuszki jest, tak przez ale jeszcze nie wiadomo, kiedy was wysiedlą”. Żeby kościół miała iść. A on jakoś tak ich uprosił, że nie coś zostało w gospodarstwie, no bo żeby tak, że było ma tu w Kowalu żadnych magazynów, to można na gospodarstwo i nie msa i ostał jeden koń i krowa magazyn zbożowy wziąć. i świniaki tam parę. I to był rok jakoś na wiosnę 1943 I zwozili wszyscy zboże do kościoła. Na początku i wtenczas po kryjomu jakoś się przedostał z ojcem Żydów trzymali w kościele… i mówi: „jutro będziecie wysiedleni. Przenieście tro…   a później jak ich wywieźli, to tam zboże było. chę zboża na moje klepisko i ziemniaków, żebyście A msze w kościele jakoś potajemnie się odbywały? mieli z czego żyć”. I tak zrobiliśmy. Nie było zbyt co Nie. Zamknięty był. zabrać. 108


Zostaliśmy w Kowalu, tylko w innym miejscu. Zabrali gospodarstwo i dali Niemcom, a my gdzieś indziej. W takim pomieszczeniu jak to było 8 osób. Z bratem na stole spaliśmy. Na łóżku babcia spała, bo była sparaliżowana. Siostra urodziła się 1 września. My może tak ciężko tego nie przeżyliśmy, bo tu na ogół było spokojnie. Można powiedzieć, że my skorzystaliśmy z jego pomocy. A uratował komuś życie? Dużo osobom. Uprzedzał i ludzie pouciekali do Guberni. Ludzie mu ufali? Ufali mu ludzie. Dużo pomógł. Papiery zrobił. Do 1939 był dyrektorem szkoły, a później był Domański. Piper współpracował z Domańskim. Był muzykiem, prowadził chór w szkole i razem jakoś im się to wszystko układało, że sami napisali te wszystkie sztuki. Piper był w Strzelcach, ten był nauczycielem. Jeszcze był Krygier. Niemcy ich zaprosili do Włocławka, że dostaną pracę, a oni ich wszystkich wywieźli. Pamiętają Panowie, jak wyglądał Piper? No jak to nie! Średniego wzrostu… Wzrost tak gdzieś metr siedemdziesiąt… Budowa taka średnia. W rozmowie był bardzo przyjemny… Podobno miał powodzenie u kobiet? A taaak! Przecież miał wdowę z pięciorgiem dzieci i dwoje z wdową. Ona była starsza od niego. Gdzieś z 10-15 lat. Musiała być energiczna… A tak. Mąż jej zmarł, piątka dzieci była, to chciała się jakoś ratować. A to zgodne małżeństwo było? Jak tu czasami na ogór przychodziła, to rządziła.

Piper rządził w mieście a ona w domu. Tak, tak. Tak to jest, że Niemiec był lepszy w niektórych przypadkach niż Polak, który tu był urodzony. On był tak zżyty z tą całą elitą kowalską. Można powiedzieć, że facet nikomu nie zaszkodził, pomógł. Nie znalazł się nikt po wojnie, kto miał inne zdanie niż reszta? On sam po wojnie nie chciał tu być. Może był taki traf, bo był na stanowisku, że musiał kogoś wysiedlić. Wrócił po wojnie w 1947 roku i przechodził rehabilitację. Przyjął teścia nazwisko Antoni Jasiński. Jak on wyjechał z całą rodziną do Warszawy, czy się kogoś tutaj bał, nie wiem… Przyjeżdżał tutaj? Przyjeżdżał. Nawet w 1969 roku przyjechał do Kowala i zachorował. Do szpitala go zabrali i w szpitalu zmarł. I pochowany jest tu w Kowalu na cmentarzu. Żydom też załatwiał papiery? Tak. A gdzie on siedział w więzieniu? We Włocławku chyba… Nie, gdzieś dalej. Na pewno nie tu na miejscu. On jeszcze sklep prowadził. Później podzielili go między pięciorga dzieci. Ale ja znałem tylko trzech, a reszta pewnie gdzieś w świecie. I teraz już nikt tu nie mieszka? Mieszkali Jaworscy, ale pomarli i posprzedawały resztę dzieci. Tak się przydarzyło, że matka wzięła Niemca i córka też, bo Kreutz to też był Niemiec. A majątek Pipera? Wszystko sprzedane. 109


A co ludzie mówili, jak zabrali Pipera do więzienia? Każdy sobie szeptał po cichu: „Szkoda, szkoda faceta.” Nie miał bliskich przyjaciół? Miał. Bardzo dużo miał przyjaciół… Ale polskich przyjaciół. Niemców w Kowalu było bardzo mało. Z czasem ich przybywało i byli osadzani na gospodarstwach Polaków. Czy ludzie uważają Pipera za bohatera? Nie wszyscy. A jakie jest zdanie tych „nie wszystkich”? Nic nie mówią. Trzeba powiedzieć, że z tych ludzi starszych wiele osób nie żyje. A młodsi wiedzą tylko z opowieści. A młodzież wie o Piperze? Tak, wiedzą. Jest wydanych kilka książek o Kowalu. Niemcy mu ufali? Niemcy mu ufali. Ojciec często z nim rozmawiał i opowiadał i można było zapisywać, kogo uratował, kto za niego wyjechał, ale nikt o tym nie myślał. Tak się tylko przekazywało. W 1940 albo w 1941 roku zebrali kilku Polaków, co mieli złą opinię, i tam przy śmietniku ich wszystkich 110

rozstrzelali. Piperowi kazali wywieźć ich wszystkich gdzieś do lasu i zakopać, ale gdzie to nie wiadomo. Podobno Piper dorabiał się na Polakach? Nie. A co on mógł, on tu wiele nie miał, tylko to, co po żonie odziedziczył. Może mu Żydzi albo inni coś dawali za to, że pomógł. Tyle, co my tu wiemy, to grzech byłoby powiedzieć, że się dorobił. Złośliwie wszystko można powiedzieć. My wtenczas za młodzi byliśmy, żeby wchodzić w politykę. A byli Panowie na przedstawieniu Pipera? Rodzice chodzili. Dochód był przeznaczony na straż, żeby mogła kupić nowe beczki. Przyjeżdżał ktoś z rodziny z Nieszawy do Pipera? Początkowo tak. Ale z czasem kontakt się urwał i później już takiego nie miał. Z nami nie miał do czynienia. Z ojcem tak. Upominał ojca i jakoś z tego wyszliśmy. Mama miała maszynę do szycia, brat kożuch i to wszystko było zakopane w ziemi, żeby nikt nie znalazł, i dopiero po wojnie było to odkopane. Jakim ojcem był Ottomar Piper? Surowym czy pobłażliwym? Miał charakter ostrzejszy trochę. Cholerykiem był, ale cholerycy są dobrzy, bo za pięć minut jest już dobrze. Czyli dobrali się z żoną? Ona to bardziej ogień była. Ostrzejsza była. A co ludzie mówili, jak Piper wziął sobie starszą żonę z pięciorgiem dzieci? Nic. To było przyjęte. W domu rządziła ona. Silna, przystojna kobieta. A co się z nią stało, jak Piper poszedł do wiezienia? Została sama? Nie. Z dziećmi została. Dzieci były już dorosłe.


Wywiad z Zofią Rudzińską Rozmawiali: Kamila Reich, Anne Kuka Spisał: Paweł Prusiński

Chętnie dowiedziałabym się o tym człowieku, dlatego że wiem, że to był burmistrz Kowala, ale chciałabym swoją wiedzę poszerzyć. On przed wojną uczył jeszcze mojego męża, i to dużo przed wojną. Ja z jego córką Haliną chodziłam do szkoły. Dotąd nie wiadomo, gdzie zaginął. Bo jego Niemcy szukali. Mówię pani, ja mam papier z Genewy, z Berlina, że Niemcy go szukali. Byłam wzywana na gestapo, na śledztwo kilka razy. A taką działalność Pipera w mieście, w Kowalu – jak działał, co robił? No w radzie był. To znaczy, że był czynnik społeczny, tak? A czy w ogóle Piper był postrzegany jako taka postać kontrowersyjna? Czy słyszała pani o nim negatywne opinie? Za Niemców? Nie, ale może ktoś złośliwie… No, dla wszystkich nie mógł być… zrobić. No jak mnie obronił od wywózki do Niemiec, to przecież wszystkich nie mógł bronić. Do mnie to miał podstawę taką, że rodzice byli w podeszłym wieku i tylko byłam ja. Ale mój mąż, to też pamiętam, że to opowiadał, też miał zresztą kartę na wywózkę.

To z kolei jego matka poszła do Piprowej, bo z Piprową były na per ty. No i też obronił męża. No ale wszystkich z kolei nie mógł… nie wiem, czy ktoś się udawał czy nie, no ale świętych nie ma. Jeśli chodzi o tego Pipra, to kogo mógł, kto się do niego zwrócił, to obronił. Ale jak to robił? Co mówił Niemcom? No po prostu jakiś tam argument znalazł. Ja pani powiem, że twarz to świadczy o człowieku, on miał naprawdę ten wygląd taki… bardzo inteligentny. Umiał sobie zjednać ludzi, umiał tych nawet Niemców surowych sobie zjednać. Pani Zosiu, a właściwie jak wyglądał Piper? Wygląd – twarz, włosy, figura? Ja kiedyś powiedziałam, że nie wiem, czy jest taki mężczyzna tu w Kowalu. Przystojny, zawsze był taki u niego uśmiech na twarzy. Był ładny, zgrabny, bardzo sympatyczny, kulturalny. Wysoki. Taki naprawdę typ męski. Czyli kobiety się za nim oglądały? To się nie da powiedzieć, może się i oglądały. To nie tylko za Piprem. Piper naprawdę był ujmujący. Ale jednak tam nie było zdrady w tym małżeństwie. 111


Mówiła pani o zdradzie, czyli były jakieś podejrzenia, że Piper…? Nie. On miał nieprzyjemności od Niemców. Bo bronił Polaków, to proste. To nie tylko on. A Peclową, matkę tych moich koleżanek, to „polska muci” na nią wołali. Ile to Polaków tam było u niej zarejestrowanych. Tak samo i u Pipra. Ile co w ogóle nie pracowali, ale byli zameldowani że u niego pracują, żeby tylko ich obronić. On raczej miał nieprzyjemności od Niemców. A potem, jak weszli Rosjanie do nas, to też się Polacy niejedni uczepili. Na grobie było napisane, że współpracował z Armią Krajową. Czy pani się tego dowiedziała w czasie wojny, że pracuje z ak? Tak. Ja to dużo rzeczy wiedziałam od niemieckich koleżanek. O tym, że Sikorskiego zabili, o Katyniu, o tym, że Piper był prześladowany, no miał nieprzyjemności, że za dużo broni Polaków. Nie był takim 112

przeciętnym człowiekiem, bo miał wykształcenie. Był bardzo inteligentny. A kim Piper był z wykształcenia? Chyba był nauczycielem. Jeżeli uczył mojego męża, mnie już nie. Ale uczył niemieckiego, historii? Niemieckiego i innych przedmiotów też. A później sam, na własne życzenie, przeniósł się do Włocławka do kasy chorych, ale dlaczego, to raczej sam by nie odpowiedział na to pytanie, bo raczej wiedział sam dla siebie. A sprawa z kościołem? Wiem też, że on bronił kościoła, prawda? Może nam pani opowiedzieć o tym? Bronił. Widzi pani, jak jest kościół, jak jest ta ulica Kościuszki, i tam jest taki ostry zakręt. I to w czasie wojny, no to też przeszkadza. A gdyby kościół był rozebrany, to ta ulica bezpośrednio by się łączyła z Kazimierza Wielkiego. I Piper wtedy… najprzód tam Żydzi byli zamknięci.


Wolontariusze o Piperze

Edyta Kaniewska Jak już wcześniej wspomniałam, w Kowalu znajduje się piękny kościół, który został uratowany przez Ottomara Pipera. Kiedyś nic nie wiedziałam na temat Pipera, nawet nie wiedziałam, że taki człowiek istnieje. Teraz moja wiedza na jego temat jest o wiele większa dzięki Fundacji Ari Ari. Podczas robienia wywiadów z ludźmi mogliśmy się dowiedzieć wielu ciekawych informacji na temat Ottomara, m.in. iż był to bardzo dobry człowiek. Był żołnierzem Armii Krajowej, a także burmistrzem Kowala w pierwszych miesiącach okupacji niemieckiej, nauczycielem, hodowcą róż, pomagał Polakom i Żydom. W 1920 roku Ottomar ożenił się z wdową po Janie Pokorowskim, Janiną. Miał dwoje dzieci: Alicję i Heliodora. Syn przymusowo wcielony do Wehrmachtu, zbiegł w trakcie walk na stronę brytyjską i w 1943 został żołnierzem ii Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa. Przez prawie dwa lata Piper był więziony przez gestapo. Gdy wyszedł na przepustkę w Wigilię 1944 roku, już do Sztumu nie wrócił. Ukrywał się do końca wojny w Kowalu. Po wojnie zmienił imię i nazwisko na Antoni Jasiński i zamieszkał w Warszawie. W stolicy pracował jako robotnik. Podczas jednej z podróży do Kowala i Włocławka

dostał zawału. Zmarł 14 stycznia 1969 roku we włocławskim szpitalu. Mieliśmy przyjemność poznać córkę i wnuczkę Ottomara Pipera, z którymi przeprowadzaliśmy wywiady. Odwiedziliśmy też grób Pipera, który znajduje się na cmentarzu w Kowalu. Ewelina Kopczyńska Każde miasto lub miejscowość ma swojego cichego bohatera, o którym wiedzą nieliczni, ale nie dlatego, że nie chcą o nim pamiętać, lecz dlatego, że nie mają pojęcia o jego zasługach. Takim cichym bohaterem Kowala jest Ottomar Piper, burmistrz miasta w czasie okupacji hitlerowskiej. Wykorzystując swoje niemieckie pochodzenie i wpływy, pomagał ludności żydowskiej, samemu narażając się na śmierć. Jego działania nie były podyktowane chęcią sławy czy zysku, lecz potrzebą serca. Nie chwalił się swoimi czynami, nie chciał wielkiego uznania i wdzięczności. Właśnie dlatego mało osób zna jego historię. Nie wiem, jak ja bym postąpiła, będąc na jego miejscu, ale wiem jedno: że warto mówić o nim i o innych naszych cichych bohaterach, których jest na pewno wielu. Oby jak najwięcej takich projektów zorganizowanych przez Fundację Ari Ari. 113


Julia Słodkiewicz Nie miałam pojęcia, że Kowal posiada w swojej historii postać Ottomara Pipera. Miło było się o tym dowiedzieć. To wspaniałe, kiedy miasto posiada własnego bohatera, który zasłużył na takie miano. Dużo się dowiedziałam i od fundacji, i od samej córki Ottomara – pani Alicji. Słychać było w jej głosie, że darzyła ojca szacunkiem i doceniała go za to, co robił. Pomaganie zarówno Żydom, jak i polskiej ludności musiało być nie lada wyzwaniem. Było to bardzo odważne działanie. Magdalena Wasielewska Dzięki Fundacji Ari Ari dużo się dowiedziałam na temat postaci Ottona Pipera. Był dobrym, uczciwym człowiekiem, burmistrzem swojego ukochanego miasta Kowal. Chętnie pomagał innym, nie oczekując nic w zamian. Wystawiał dowody na fikcyjne nazwiska, informował ludzi, którzy znajdowali się na listach wysiedlenia. Wyniósł z kościoła św. Urszuli cenne przedmioty, które później przechowywał u siebie w domu. Osoby przed przerzutem znajdowały schronienie w skrytkach wybudowanych przez niego. Miał 114

on syna Heliodora, a także córkę. Panią Alicję mogliśmy poznać dzięki spotkaniu, które zorganizowali dla nas koordynatorka projektu Małgorzata Ratkowska, a także prezes zarządu Longin Graczyk. Piper został aresztowany i skazany na karę trzech lat pozbawienia wolności; całej kary nie odbył, gdyż po przepustce, którą dostał, nie wrócił już do więzienia. Zmarł w 1969 r., a jego grób znajduje się na parafialnym cmentarzu w Kowalu. Ludzie do dziś wspominają, jak wiele zrobił dla innych.



Redakcja: Małgorzata Ratkowska Tomasz Kulicki Longin Graczyk Fotografie: Zbiór prywatny Alicji Nowackiej, Arkadiusz Ciechalski, archiwum Fundacji Ari Ari Projekt i skład publikacji: Tomasz Fabianowicz www.woznkt.com

Fundacja Ari Ari ul. T. Boya-Żeleńskiego 6/77 85–858 Bydgoszcz www.ariari.org ariari@ariari.org Druk i oprawa: Cominfo Sp. z o.o. Bydgoszcz Sponsorzy:

Partner: Urząd Miasta Kowal



ariari.org


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.