Słoń w składzie porcelany

Page 1

Asia Krzemińska

słoń w składzie porcelany zbiór refleksji o polskiej edukacji


skład dzięki: www.canva.com korekta: Ewa Przybysz-Gardyza zdjęcia: archiwum prywatne utwór udostępniony na zasadach określonych licencją: creative commons uznanie autorstwa 4.0


Asia Krzemińska Słoń w składzie porcelany. Zbiór refleksji o polskiej edukacji.

Łódź 2020



spis

myśli 1

nasz świat murem podzielony

11

dojrzewanie

2

patriotyzm

12

jaskinia platońska

3

przypowieść o środku

13

oceny: kara czy nagroda?

4

po dwakroć zmiana

14

egzaminy, egzaminy...

5

wymagania

15

samotny wilk

6

kocham ocenianie kształtujące

16

ach, ci rodzice

7

łatwo się wzruszam

17

telefony, telefony...

8

szukania nam trzeba...

18

empatia

9

oceny końcowe

19

kim jestem, jestem sobie

10

gabinet luster

20

normalność


komentarz do jednego z wpisów Zakręconego Belfra


słowem wstępu

AsiaKrzemińska

Kiedy w 2014 roku powołałam do życia stronę „Zakręcony belfer”, nawet nie mogłam przypuszczać, jak potoczy się jej historia. Długo publikowałam głównie pomysły na kolejne lekcje (czasami były to inspiracje dotyczące godziny wychowawczej, częściej języka polskiego). Ale nadszedł czas na zmianę…

Tegoroczna wiosna wtargnęła w nasze życie z impetem huraganu. Zostaliśmy zamknięci w domach, skazani na izolację społeczną. Ten stan odbił się echem również w moich działaniach. Nadal dzieliłam się ideami, które wykorzystywałam w trakcie nauczania (które przyjęło postać zdalną). Częściej jednak zamieszczałam w social- mediach refleksje ogólne. Zwykle nie trafiały one później na stronę, a szkoda. Okazuje się bowiem, że są równie cenne, jak kolejne wskazówki związane z prowadzeniem zajęć. Zmotywowana komentarzami, utwierdzona w przekonaniu, że warto, zebrałam kilka spośród tych wszystkich przemyśleń, które opublikowałam. Zebrałam je w poniższej książeczce (książką bowiem poniższego zbioru nie śmiem nazwać) i oddaję w ręce tych, którzy chcą stać się zmianą. Ale również tych, którzy nie dostrzegają możliwości rozwoju w istniejącym obecnie systemie. Może czas pochylić się na sobą i odnaleźć tę odwagę, którą każdy z nas ma w sobie? Pamiętajcie: zawsze jest dobry czas na zmianę. Trzymam za nas wszystkich kciuki. PS A skąd wziął się sam tytuł "Słoń w składzie porcelany"? No, cóż. Myślę, że nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak bardzo nieporadne i nieprzystające do czasów są nasze edukacyjne działania. Możemy szukać nowych rozwiązań, wprowadzać innowacje i wspaniałe metody. Systemowo jednak zatrzymaliśmy się w głębokiej przeszłości. I tylko zmiana, która zajdzie w nas samych, może rozpocząć powolny proces rozwoju.


nasz świat murem podzielony kiedy teoria nie idzie w parze z praktyką Jak to się dzieje, że od jakiegoś czasu, choć głosimy hasła bycia jednością, w której wspieramy różnorodność, jesteśmy coraz bardziej podzieleni? Mówimy uczniom: warto posiadać własne zdanie i nie bać się to wygłaszać. A gdy ktoś w naszej obecności przedstawia inny niż nasz punkt widzenia, niemal rzucamy się na niego z pazurami. Moje jest najmojsze i tylko wtedy akceptuję zdanie innych, gdy jest bliskie mojemu. Ciągłe zarzucanie: nie masz racji. I nawet jeśli dobrotliwie pokiwamy głową, pozornie wyrażając aprobatę, brak w niej prawdziwego zrozumienia. A przecież nie chodzi o to, by każdemu przytakiwać i z łatwością kameleona zmieniać poglądy, raczej o to, by uszanować inność (którą dziś często postrzegamy jako coś negatywnego, a ona po prostu, obiektywnie jest). Jak to możliwe? Otóż: szkolimy się z wykorzystania nowoczesnych metod nauczania. Często zresztą na szkoleniu się kończy (bo dyrektor kazał), a jeśli już pójdziemy dalej i wdrażamy metody, bazujące na nowych badaniach np. z zakresu neurodydaktyki, co chwilę zastanawiamy się, czy wybraliśmy dobry kierunek. Często spotykam się z drwiącymi komentarzami otoczenia i brakiem zrozumienia rodziców. A wszystko podlewane opinią: Pani Z. stosuje tradycyjne metody i jej uczniowie doskonale wypadają na egzaminach.... Bo przecież życie głównie egzaminami stoi i bez nich nasz świat przestałby z całą pewnością istnieć. I tu mamy punkt drugi: porównywanie. Tłumaczymy młodzieży: ważne byś był sobą i w zgodzie ze sobą. Pozwól sobie na bycie człowiekiem, w czymś lepszym, w czymś mniej. A później walimy "prawdą" po oczach: zobacz, inni to potrafią, a Ciebie nie stać nawet na czwórkę z tego przedmiotu. Hmmm, czy i my byliśmy ze wszystkiego asami? Czy wisiała nad nami tak ogromna, nie do końca uzasadniona presja zewnętrzna? Przecież to tylko numerek. Jeden z sześciu. Nie definiuje człowieka, nawet nie do końca wskazuje stopień jego wiedzy. Pojawia się, bo nie mamy innego pomysłu na to, jak zebrać w sposób skondensowany informację o tym, na ile uczeń opanował materiał. Ale mamy przecież bolesną świadomość, że ta pozornie obiektywna informacja wcale taka nie jest, bo jak to w życiu: ocena ocenie nie równa.


Gdy już porównamy uczniów zabieramy się za osądzanie, kto uczy lepiej. Zapominamy gdzieś po drodze o tym, że ocenianie w tym kontekście jest nieco pozbawione sensu. Każdy z nas spotyka na swojej drodze inne osobowości, z różnymi zasobami wrodzonymi. Każdy z nas trafia do zespołu, który składa się z wyjątkowej mieszanki charakterów, stanowi niepowtarzalną mozaikę. To trochę jakby poddawać ocenie, który nurt w sztuce jest lepszy, piękniejszy, bardziej wartościowy. Impresjonizm? Kubizm? A może jeszcze jakiś inny? Potraficie rozstrzygnąć, bo ja nie. Podobnie jak nie potrafię ocenić, który nauczyciel jest lepszy. Mogę tylko przypuszczać, że ten, który pozostaje człowiekiem, a nie pomnikiem stojącym na postumencie wymuszonego autorytetu łatwiej dotrze do młodych głów. Może zatem pozwoli uczniom zrozumieć, z jakiego powodu warto być ciekawym świata i zachowana zostanie radość uczenia się. I tu mogę przejść do kolejnego elementu. Tradycja kontra nowoczesność. Kochasz eksperymentować. Pozwalasz uczniowi przejąć odpowiedzialność za własną naukę. Sięgasz po aktywne metody pracy i nie są one gadżetem, a przemyślanym zestawem, który sprawdzałeś w praktyce. A na uczelniach wciąż króluje wykład jako metoda kształcenia. I wchodzi taki młody nauczyciel do klasy, próbuje form znanych z własnego doświadczenia i często rozbija się o mur. Jeśli jednak trafi w odpowiednie środowisko, będzie kontynuował tradycję wykładania wiedzy i może nawet odnosić w tej dziedzinie sukcesy (w myśl przeczytanego przeze mnie komentarza, znalezionego w jednej z grup zawodowych: pan X stosuje wyłącznie metodę wykładu i ma "na swoim koncie" wielu olimpijczyków). Wspaniale, szkoda, że zapominamy o pięknej maksymie: "nie dla szkoły, lecz dla życia się uczymy". Wiele elementów, budujących ten mur uwydatniło zdalne nauczanie. Wiele jest podnoszonych przy okazji decyzji, dotyczących powrotu do szkoły w czasie pandemii. Szkoda, że nie potrafimy wypracować, mając pod ręką tak wiele spojrzeń, różnych, ale nie lepszych i gorszych, wspólnego stanowiska. Ta mozaika pozostaje chaosem, zamiast stać się najpiękniejszym dziełem sztuki. I to jest bardzo smutne. Bardzo bym chciała by to miejsce, które od lat tworzę, było przestrzenią dla wszystkich. I tych poszukujących i tych, którzy wypracowali już własny warsztat. Pokażmy, że potrafimy być razem. Bez względu na różnice. A może również dzięki nim.


patriotyzm po polsku

Dziś wyjątkowy dzień, kolejna rocznica wybuchu powstania warszawskiego. Za kilka chwil cały kraj zatrzyma się na minutę, by złożyć hołd bohaterom. Na wielu zdjęciach profilowych flaga i napis: pamiętamy. W przestrzeniach miejskich wielkie, naścienne malowidła z żołnierzami wyklętymi, na przedramionach tatuaże, odzież patriotyczna we wszystkich możliwych rozmiarach dostępna od ręki. Wszystko to piękne, ale... Gdzie jesteśmy, gdy poniża się słabszych, wyklucza tych, którzy żyją inaczej niż my, okazuje brak szacunku drugiemu człowiekowi? Gdzie jesteśmy, gdy niszczy się zasoby naturalne, odrzuca rozwiązania mogące ocalić miejsce, w którym mieszkamy, Ziemię? Kto z nas mówi głośno: nie, widząc niesprawiedliwość? Kto staje w obronie tych, którzy sami nie potrafią się bronić? Albo wychodzą na ulice, bo mają dość poniżania, mówienia, że nie są równymi nam obywatelami, a my odwracamy wzrok, myśląc: to nie moja sprawa.

To pięknie, że potrafimy docenić tych, dzięki którym dziś żyjemy w wolnym kraju, którzy poświęcili swoje istnienie (o ile nasze działania wynikają z faktycznego szacunku, a nie podążania za modą, bo skoro wszyscy mają znaczek, ja też chcę go mieć). Warto może jednak pomyśleć też o tych, którzy żyją. Zwłaszcza, że wciąż żyjąca część „naszych bohaterów” smutno kręci głową i z niedowierzaniem szepcze: nie o taką wolność walczyliśmy. Dla mnie patriotyzm, to pokazywanie dzieciom, że różnorodność jest piękna i każdy człowiek jest ważny. To podróże w dzikie zakątki i tłumaczenie, że od ich, młodych postępowania zależy, jak długo będą istnieć takie miejsca. To budowanie poczucia własnej wartości przy wspieraniu podstawy otwartości na świat. Pokazywanie, że bycie Polakiem, patriotą, to bycie obywatelem świata. Nie tylko od święta, przede wszystkim na co dzień. To również podniesienie papierka i wrzucenie go do kosza, czy segregowanie śmieci. Przecież to tak niewiele, na wyciągnięcie ręki dla każdego.

Przede wszystkim jednak patriotyzm to dla mnie poczucie wspólnoty i przynależności. Dostępne jako niezbywalne prawo, a nie przywilej biegających z racami po ulicach. To radość bycia sobą, w zgodzie z przekonaniami i w poczuciu akceptacji. To szacunek. Okazywany ludziom i miejscom. Nie z racą w dłoni i wykrzykiwanymi hasłami na ustach. Raczej w codziennych działaniach. Dla siebie, dla innych. Takiego patriotyzmu chcę nie tylko dla swoich dzieci, ale dla nas wszystkich. Zamiast tego, co nas dzieli, piękno tego, co nas łączy. Tak mało, a jednak wciąż tak wiele...


przypowieść o środku Rozumiem. Rozumiem tych, którzy zamiast lekcyjnego szaleństwa wybierają rzetelną pracę. Jeśli włączają w nie wiedzę o tym, jak uczy się mózg, mogą stać się statecznymi przewodnikami na oceanie wiedzy. I dobrze. Nie każdy musi być targany wiatrami nowości i eksperymentować z wprowadzanymi metodami. Nie każdy ma ku temu warunki (nawet, jeśli posiada chęci). Wspieram. Wspieram tych, którzy pomimo rozmaitych trudności próbują wprowadzać w swoim życiu zmiany. Niełatwa to droga, ale widoki rekompensują włożony trud. Choć bywa tak trudno, że płakać się chce, a wątpliwości oplatają nas jak pajęczyna i skłaniają do powrotu. Warto nie zawracać. Jeśli już nie można kontynuować drogi, zostańmy przynajmniej tam, gdzie doszliśmy. Podziwiam. Podziwiam odważnych, którzy stawiają czoła wyzwaniom. Często przyjmują w gronie rolę samotnego wilka, ale żyją w zgodzie z własnymi przekonaniami. Sięgają gwiazd, bo sprawiają, że marzenia stają się rzeczywistością. Wyznaczają nowe szlaki, którymi zaczynają podążać podobnie myślący. Szanuję. Szanuję wszystkich, którzy wykonują swoja pracę najlepiej, jak potrafią. I nie ma dla mnie znaczenia, czy są rzemieślnikami, którzy rzetelnie, acz spokojnie kształtują młode umysły, czy są marzycielami, a może wizjonerami. Ważne, by wierzyli w to, co robią i byli w tym dobrzy (a przy okazji korzystnie wpływali na rozwój młodych ludzi). Bezpiecznie. A złoty, bezpieczny środek? Gdzie się znajduje? Czy warto się na nim opierać? Myślę, że tak. Dobrze przemyślany, choć może nieco mało nowoczesny. Merytorycznie bez zarzutów, choć też bez fajerwerków. Akuratny. Dla tych, którzy jeszcze nie odkryli siebie i dla tych, którzy nie odważyli się pracować inaczej. Dla tych, którzy ciągle są w drodze i dla tych, którym brak (nawet chwilowo) pomysłów. Dla jednych koło ratunkowe, dla innych opoka. Punkt wyjścia do własnych poszukiwań lub przystań. I tak rozumiem rolę podręcznika. Korzystają z niego ci, którzy chcą. Wariaci piszą własne programy i pracują po swojemu, bez narzuconego wydawniczo materiału. Ale też nic w tym złego, by się nim podpierać na zajęciach. Przecież po to jest. I choć oburzamy się czasami, że materiał jest nieco sztampowy i mało w nim ekstrawagancji, gdy wyjdziemy ze swojej bańki informacyjnej, zobaczymy, że większości to odpowiada. Bo lubią stateczny środek. A nutkę szaleństwa dodają tam, gdzie chcą ;) Czasami to co widzimy, nie jest prawdziwym obrazem, a jedynie jego odbiciem, wąskim wycinkiem rzeczywistości... Warto o tym pamiętać.


po dwakroć zmiana


Ewolucja potrzebuje czasu. I choć czasem wydaje nam się, że łatwiej byłoby to wszystko "zaorać", zrównać z ziemią, to jednak warto rozważyć również inne scenariusze. Czy otoczenie jest gotowe skoczyć ze mną na główkę? Czy ma w sobie odwagę i rozumie potrzebę zmiany? Czy wszyscy jesteśmy w tym samym miejscu rozwoju? Rzadko padnie trzy razy odpowiedź twierdząca. Nie ma jednak sensu załamywanie rąk. Pierwszy punkt już za nami, chcemy zmiany. Pora na kolejne. A gdy po latach odwrócimy się za siebie, zobaczymy szlak, składający się na nową rzeczywistość. Czasami będzie kręty, czasami zniknie za drzewami wątpliwości i zwątpienia. Ale jeśli jesteś choć trzy kroki dalej, niż byłeś, już odniosłeś sukces. Życzę Wam pięknych widoków i niezapomnianych wrażeń z drogi ;)

* Bo w dążeniu do celu droga jest ważniejsza, niż to, by osiągnąć kres. O ile piękniej jest stawiać sobie małe cele i zdobywając je, podziwiać jak punkty na mapie, przystanki pomiędzy kolejnymi fragmentami podróży.

** Cierpliwość nie jest moją mocną stroną. Kiedy coś robię, lubię widzieć efekty, na które nie trzeba czekać miesiącami czy latami. Im szybciej, tym lepiej. Tymczasem często potrzeba czasu. Zmiana to nie skok na główkę do zbiornika o niewiadomym dnie. To proces, do którego warto się przygotować, by małymi kroczkami móc go wprowadzać.

Wielu z nas uważa, że szkole potrzebna jest zmiana systemowa. Że gdyby zarzucono wszystkim np. wprowadzenie oceniania kształtującego, byłoby lepiej. Być może. To, że wiele elementów warto poprawić (lub zbudować od podstaw) jest prawdą, jednak prawdziwa zmiana jest w nasnauczycielach, uczniach, rodzicach. Myślę, że żadne rozwiązanie (nawet najlepsze) wprowadzone bez zrozumienia i pod przymusem, nie przyniesie spodziewanych rezultatów. Nie zmusimy wszystkich kwiatów, by stały się nagle różami (nawiązując do moich ogródkowych metafor). Ta różnorodność jest piękna i mądry ogrodnik wie, jak z niej skorzystać, by stworzyć coś imponującego. A siłą wprowadzona zmiana przyniesie więcej szkody niż pożytku. Tymczasem, ćwicząc się w cierpliwości i uważności, podglądam moje słoneczniki, które jeszcze dwa miesiące temu były ziarenkami. Wierzę, że pielęgnując je, doczekam wspaniałych efektów. Tak jak ufam, że wspierając osobistą zmianę, doczekam lepszej, świadomie budowanej edukacji. Dla każdego dziecka. W myśl zasady: jedyne, co mogę zmienić i na co mam wpływ, to własna postawa wobec świata


wymagania czyli mniej znaczy lepiej


W trakcie zdalnej edukacji nauczyłam się obsługi dwóch aplikacji. DWÓCH. Zoom (by móc się łączyć z dzieciakami) i genially (dzięki któremu planuję pracę).Nie dlatego, że jestem mistrzem i tyle rzeczy już umiem. Jest wiele wspaniałych narzędzi, które warto wykorzystywać w pracy. Tylko one nie do końca są moje (nie wiedziałabym, jak je wdrożyć, poza tym nie chciałam zarzucać dzieciaków kolejnymi nowościami). Myślę, że to jednak wyczyn. Przez te trzy miesiące narzędzia, kursy, webinary wprost wylewały się z każdego możliwego miejsca. A nauczyciel, istota z ambicjami, chciał skorzystać, nauczyć się, wiedzieć. To nic nagannego. Chęć pracy nad sobą, rozwój to wspaniałe założenia. I warto je realizować. Tylko, czy nie zapędziliśmy się? Czy nie zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Miejsce, w którym dręczą nas wyrzuty sumienia, bo nie poświęcamy się pracy? Nie jesteśmy idealni, nie dotrzymujemy kroku tym, którzy są na przodzie? Zaczynamy tracić poczucie własnej wartości? To nie tak miało być.

Dążenie do bycia najlepszym jest chwalebne. Ale nie kosztem utraty siebie. Po co nam pomniki, na których stoją martwe figury? Za którymi tkwi jakaś iluzja, nie człowiek. Dużo pracuję. Lubię to, co robię. Staram się jednak nie zatracić w szkole. Wiem, że wygląda to czasami inaczej. Pamiętajcie jednak, że pokazuję tylko tyle, ile chcę pokazać. Wycinek rzeczywistości, który jest prawdziwy, ale nie jest kompletny. Nie stanowi całości obrazu. Fragment mozaiki, składającej się z wielu barwnych cząstek. Dajmy sobie czas i miejsce na to, by nam się nie chciało. By leżeć, czytać książkę, tańczyć, śmiać się lub wściekać na cieknący kran. Bez wyrzutów sumienia zajmować się życiem. Tracić czas na drobne przyjemności. Tego nam trzeba. Dziś, jutro, zawsze...

PS A maki są dla mnie symbolem uważności. Trwają chwilę, są piękne, lecz przemijają. Warto uchwycić ten moment, gdy są :)


kocham ocenianie kształtujące Nawet dziś, w wolny dzień, nie milkną dyskusje dotyczące ocen. Temu zabrakło 0,2 punktu do wyższej noty. A ten miał na półrocze piątkę, ale podczas zdalnego nauczania nie wykonał żadnego z dwóch zadań, więc otrzymuje na koniec roku jedynkę. Pytam grzecznie: gdzie w tym wszystkim jest dziecko? Dlaczego numerki zasłaniają człowieka? Z jakiego powodu, jeśli spóźnię się z odesłaniem zadania, otrzymuję niższą ocenę? Pytam i nie znajduję odpowiedzi.


Patrzę na wyniki moich uczniów. Jasno postawione kryteria. Każdy wie, co zrobił, o czym zapomniał. Wciąż jest możliwość nadrobienia zaległości (jeśli wolą w tydzień zrobić ćwiczenia z trzech miesięcy, to ich sprawa). Najważniejszy jest efekt. Czasami myślę, że kierując się ocenami sumującymi, stajemy się ogrodnikiem, który ma żal i pretensje do swoich kwiatów, że nie zakwitły wszystkie w tym samym czasie. Przyglądam się mojemu balkonowemu ogrodowi i zastanawiam, jak zmotywować pelargonie, by zachowywały się jak surfinie. Te pierwsze wspaniale się rozrosły, a drugim zmarzły pąki tuż po przesadzeniu. O słonecznikach nawet nie wspomnę. Ledwie wypuściły liście. Najlepiej by w ogóle było, żeby wszystkie wzięły przykład z goździków. Te, nie dość, że pięknie wyglądają, to jeszcze obłędnie pachną. Czy nie tak jest w klasie. Ktoś radzi sobie świetnie, przygotował się do nowych realiów, a może nawet odżył w zaistniałej sytuacji. Inny ma kłopoty nie tylko z samodyscypliną, ale również sprzętem (o sieci nie wspominając). Gdzie tu równość dostępu, gdzie sprawiedliwość. Poza wszystkim, chcąc ocenić poziom umiejętności wcale nie potrzebujemy liczb. Kocham matematykę, bo jest obiektywna. Ale uczenie się nie jest obiektywne, to indywidualny proces. Liczbami mogę opisać, ile potrzebuję konkretnych składników, by upiec ciasto. Człowieka nie da się w nich zamknąć. A już z całą pewnością, nie można tak opisać jego wiedzy. Chciałabym by dorośli, zamiast chwalić się kolejną cenzurką, potrafili dać prawdziwe świadectwo i opowiadać o zainteresowaniach swojego dziecka. O jego prawdziwych potrzebach i kierunku, w którym chce się rozwijać. Może wtedy i same dzieci polubiłyby siebie i nie musiały rywalizować (czasem same ze sobą) o najwyższy możliwy wynik. A moje kwiaty, no cóż. Mogę mieć do nich pretensje, ale one i tak się nie zmienią. Nie zakwitną na żądanie. Nie zaczną wszystkie pachnieć. Jeśli nie potrafię tego zaakceptować, nigdy nie będę się nimi cieszyć.


łatwo się wzruszam Jestem pierwszą domową płaczką. Ronię łzy w kinie i teatrze. Oglądając z dziećmi bajkę i czytając książkę. Gdyby pozbierać te wszystkie drobinki wody, zebrałby się całkiem pokaźny zbiorniczek. Bardzo długo myślałam, że to strasznie "obciachowe".Wstydziłam się tego i starałam ukrywać. No bo, jak to? Taka dorosła i tak beczy bez powodu? Sami rozumiecie. Nie bardzo to przystoi. Później zaczęłam z tego żartować. Taki etap oswajania sytuacji. Pokaż wszystkim, jaki masz do tego dystans. Śmiech z samego siebie to wszak wielka umiejętność (do dziś czasami podśmiewam się z tego powodu, szczególnie w towarzystwie które znam, ale nie na tyle, by czuć się w nim całkiem swobodnie). Dziś myślę, że po prostu tak mam. Akceptuję to. Co innego mogłabym zrobić? Nie jestem wszak robotem (choć tak się może niektórym wydawać). Po co to wszystko piszę? Głównie dlatego, żeby zwrócić uwagę, że dzieciaki mają podobnie. Ile jest w nich elementów, na które nie mają wpływu, a z którymi sobie nie radzą (albo się ich wstydzą). Dlaczego tak mało miejsca poświęcamy na pokazanie, że posiadanie emocji jest naturalne? Płaczący chłopak usłyszy: nie bądź babą. Jakby wrażliwość była zarezerwowana tylko dla tej części populacji. Czy dobrze się z tym poczuje? Wątpię. Szkoda, że później tej wrażliwości od niego oczekujemy. Gdyby kiedyś, dawno temu, ktoś mi powiedział: masz prawo do tego, by czuć po swojemu, nie ma schematu, zgodnie z którym widzimy świat, pewnie byłoby łatwiej. Ale takie były czasy. Dziś są inne. Wiemy więcej (choćby na temat pracy mózgu i roli emocji). Czy stosujemy tę wiedzę w praktyce? Nadal w niewielkim stopniu. Może czas, by to zmienić? PS Na zdjęciu są chmury. Mogą się nam podobać lub nie. Czy mamy wpływ na to, że się pojawiają? Raczej nie. Możemy jedynie zaakceptować fakt, że są. Raz takie, raz inne. Płynne i przemijające. Całkiem jak nasze emocje ;)


szukania nam trzeba Jak co roku, w okolicy zakończenia roku szkolnego, przychodzi podobna refleksja. Co przyniosły minione miesiące? Co znalazłam? Co dobrego się zdarzyło? Ten rok jest pod wieloma względami wyjątkowy. Nie tylko ze względu na panującą izolację społeczną i konieczność podjęcia zdalnego nauczania. Choć faktycznie, wiele rzeczy się z nią łączy. Czego się nauczyłam? Przede wszystkim upewniłam się, że podstawą działań edukacyjnych są relacje. Że nie muszę decydować, co powinno dominować w szkole: kształtowanie kompetencji miękkich czy zdobywanie wiedzy, bo te dwa elementy są nierozerwalne jak jing i jang. Uzupełniają się. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że człowiek jest ważniejszy od technologii (to tak oczywiste). Nie potrzebujemy stu różnych aplikacji, by poprowadzić porywające zajęcia. Czasami nasza osobowość wystarczy. Rozmawiając z nauczycielami utwierdziłam się, że często mniej znaczy lepiej. Odkryłam, że dzieciaki, siedzące cicho w szkolnej ławce mają wiele ciekawych rzeczy do zaoferowania pozostałym. To chyba największa radość. Gdyby nie spotkania online być może nigdy bym się tego nie dowiedziała. Cykliczne spotkania w gronie zwariowanych, mozaikowych nauczycieli, uświadomiły mi, jak ważną jest zwyczajna rozmowa. Wsparcie, utwierdzanie siebie i innych w słuszności przyjętego kierunku to czasami więcej, niż szkolenie dotyczące kolejnej metody pracy. Dlaczego tak rzadko rozmawiamy? Paradoksalnie uświadomiłam sobie, że w szaleństwie technologii i zdalnego nauczania niezwykle cenne są proste ćwiczenia off-line, które rozliczają dziecięcą kreatywność. Kości opowieści czy karty narracyjne to klucz do wielu fantastycznych aktywności. Warto o nich przypominać. I ostatnie, ale nie najmniej ważne: wciąż jestem w drodze. Szukam nowych rozwiązań, planuję, aranżuję. Chcę iść na swoje (myślę tu o autorskim programie), rozwijać się. To poszukiwanie jest wpisane w moje życie i cieszę się z tego. Czasami lepiej, by naszym celem była droga, niż punkt, do którego prowadzi. Dokąd dotrę? Nie wiem. Liczę jednak na wspaniałe widoki :D


Oceny końcowe Moment, który lubię najmniej, właśnie nadszedł. Trzeba wystawić oceny na koniec roku. Wiem, co potrafią moi uczniowie, wiem też, ile pracy to niektórych kosztowało. Sytuacja związana ze zdalnym nauczaniem z całą pewnością nie ułatwia zadania. I nie chodzi o to, że wiarygodność wszelkich prac kontrolnych drastycznie spadła (o czym mówią sami uczniowie). Nie potrzebuję klasówek, kartkówek i odpowiedzi, by wiedzieć, co jest w młodych głowach. Bardziej martwi mnie to, że dostęp do nauki (z różnych względów) nie był równomierny. Że moi niektórzy podopieczni sygnalizowali kłopoty z jakością połączenia, bądź wprost mówią: nie mam takiej możliwości, by być z Wami na zajęciach. Bardzo chciałabym wszystkich docenić. Dać sygnał: widzę, jak się rozwijasz, cieszę się tym razem z Tobą. Z drugiej strony nie każdy z uczniów jest ze mną w kontakcie online (uczestniczy w lekcjach), więc nie mam dokładnego obrazu umiejętności. Ilu rzeczy przez to nie zauważyłam, ile pozostało nieodkrytych? I ile powstało fałszywych świadectw tego, że młody człowiek wie i umie? To się dopiero okaże. Czym się kierować stawiając noty końcoworoczne? Serce podpowiada: postaw wysokie noty, co Ci szkodzi. Wrodzone poczucie sprawiedliwości szepcze: a co, jeśli się mylisz, jeśli nie umieją tyle, ile myślisz, że umieją? I powiem szczerze, że szukam złotego środka. Taki ze mnie pozytywny romantyk. Noty będą bardzo dobre (w części nie mam cienia wątpliwości). Nawet jeśli się pomyliłam, najwyżej to ja wyjdę na naiwną. Bo co, jeśli ta dobra ocena (nawet postawiona na wyrost), pomoże uwierzyć w siebie? Może czyjeś skrzydła po latach spętania własnymi przekonaniami o niemocy właśnie zaczną się prostować. A sztuczne piórka i tak prędzej czy później wypadną i raczej polecieć się na nich nie uda. Nie cyferki są miarą naszego sukcesu, a to kim jesteśmy. Bądźmy najlepszą wersją samego siebie. Na co dzień i od święta.


GABINET LUSTER Zdalna edukacja jest jak gabinet luster. Nie wszystko dokładnie się w nich odbija, czasami coś jest wyolbrzymione, czasami umniejszone. Trudno o prawdziwy obraz rzeczywistości (czy jest on w ogóle możliwy do uzyskania?). Koniec roku za pasem. Słyszę rodziców, oburzonych ocenami własnych pociech. I takich, którzy chcieliby wyręczyć pedagogów w wystawieniu noty końcowej, bo byli dla swoich dzieci nauczycielami od czasu zamknięcia szkoły. Znów wszystko kręci się wokół cyferek, które w gruncie rzeczy (same w sobie) niczego nie wnoszą. I choć może ich idea jest dobra (pokazywać obiektywnie, ile umie dziecko), praktyka raczej niewiele ma z nią wspólnego. Ilu ludzi, tyle obiektywnych opinii. Czy zatem wciąż są obiektywne? Z drugiej strony trudno dziwić się opiekunom. Jeśli zdalne nauczanie to wyłącznie przesyłanie zadań do wykonania i odhaczanie przesłanych plików w odpowiedniej tabelce, to czy nadal rola szkoły jest spełniana? Rozumiem, że stawiamy na samodzielność dziecka. Dlaczego zatem nie przygotowaliśmy go do tego? Dlaczego tak broniliśmy się przed pracą metodą projektu? A może po prostu te lekcje właśnie tak wyglądały, a teraz sobie to jasno uświadamiamy. Dzieci wchodzą do klasy (siadają przed monitorem), otrzymują polecenia: przeczytaj, odpowiedz na pytania/ rozwiąż zadania i oddaj kartę/zeszyt do sprawdzenia. Może dopiero skala zjawiska online uwypukliła to, o czym wiedzieliśmy od dawna. Patrząc z innego punktu, mam poczucie, że doskonała organizacja pracy tych, którzy dali radę (mimo wszystko, czasami ogromnym kosztem) jest mocno umniejszana. Zły obraz leniwego nauczyciela, pijącego kawę na tarasie dość szczelnie przykrywa zaangażowanie pozostałych. W myśl zasady: jedna zła opinia jest warta tyle, co dziesięć dobrych. Poza tym dobrze jest mieć kogoś, na kogo można zrzucić winę za własne niepowodzenia wychowawcze. I znów jest to mocno krzywdzące, bo przecież wielu rodziców wspiera nauczycieli. Z całą mocą należy podkreślać: jeśli do tej pory nie widzieliście potrzeby zmian w edukacji (nie tylko w podstawie programowej, ale również metodach pracy, czy własnym podejściu do nauczania), teraz jest dokonały czas. Być może każdy dojdzie do innych wniosków. Być może sięgniemy po różne środki, ważne, by z tej mozaiki wyłonił się wspólny obraz. Obraz edukacji na miarę czasów. Nie relikt wyciągnięty z muzeum, do którego na siłę doczepiamy gadżety, który z pozoru jest nowoczesny, ale po bliższym spojrzeniu już nie. PS A na zdjęciu Pasaż Róży, jedno z piękniejszych miejsc w mojej rodzinnej Łodzi. Różnorodność jest piękna i może stanowić siłę całości. Trzeba tylko chcieć.


dojrzewanie Zadajecie sobie czasami pytanie: dokąd to wszystko zmierza? Co chcemy osiągnąć, na czym nam zależy? Przeczytałam dziś, że być może zdalne nauczanie będzie kontynuowane we wrześniu (pogłoski i plotki, nic wiążącego). Czy jesteśmy na to gotowi? Czy poszliśmy choć krok do przodu, by mieć pewność, że to, co robimy ma sens? Systemowo: nie sądzę. Pewnych rzeczy nic nie może zmienić (albo prawie nic, takie "prawie" graniczące z cudem). Nierówności będą się pogłębiać, poziom frustracji wzrastać. Prześciganie się we wzajemnych zarzutach, niczym karuzela, będzie się kręcić. Rodzice nadal będą nauczycielami, a nauczyciele "darmozjadami" (co tu kryć, tak postrzegane jest środowisko i trzeba przyznać, że nieco pracuje nad takim odbiorem). Ci, którym się chce, będą niczym orkiestra na tonącym Tytanicu. Grają do samego końca, choć ten nieuchronnie się zbliża. Bo tak postrzega kontynuowanie obecnego stylu pracy, jako nadciągającą katastrofę. Bo nawet jeśli wrócimy, to co? Nie chcę narzekać, wiecie, że daleko mi do tego, ale czuję, że może nas czekać bardzo twarde lądowanie. Dzieciaki przez niemal pół roku pozostają w domach. Stawiają na zupełnie inny tryb funkcjonowania niż ten, który może zaoferować szkoła. Czy sprostamy zadaniu i będziemy potrafili dostosować się do nowych standardów pracy? Czy wykorzystamy doświadczenia z pracy online w pracy offline? Obserwuję wielki zwrot ku ocenianiu kształtującemu. I choć część nauczycieli podchodzi do niego sceptycznie, coraz większa grupa dostrzega płynące korzyści. Czy w "normalnym" życiu nadal będzie je widzieć. Czy wrócimy na utarte tory przyzwyczajenia (choć mamy wspaniałą okazję do zmiany). Średnia to średnia. Zwalnia z myślenia o dziecku. Wystarczy wynik. A sprawdziany, klasówki, odpytki? Większość z nas (a może przynajmniej spora grupa) zrezygnowała z nich, nie widząc sensu w takiej formie kontrolowania przyrostu wiedzy. Czy i w murach szkolnych będziemy potrafili bez nich żyć? Czy chwycimy papiery niczym oręż w walce z nieuctwem (jakże kruche to nasze narzędzie, jakże pozornie sprawiedliwe). Po co obserwować proces, który trwa długo, skoro można sądzić po efekcie (najlepiej takim, jaki zaplanowaliśmy). Wierzę, że te trzy miesiące nie pójdą na marne. Że obudziło się wielu, a jeszcze więcej nabrało pewności w nieśmiałym dążeniu własną drogą. Dojrzewa owoc zmiany. Wreszcie... Dla nas wszystkich.


jaskinia platońska Coraz częściej słyszę, że zdalna edukacja to fikcja. Że to nie działa. Że nawet nie przypomina tego, czym powinno być. A czym powinno? Rozumiem oczywiście, że zrzucanie wszystkiego na młodych ludzi to gruba przesada. Już nie raz pisałam, że zadawanie i rozliczanie z tych zadań nijak ma się do mojej wizji edukacji. Nie tędy droga. Rozumiem również, że nie wszystkie lekcje online wyglądają tak, jak mogłyby wyglądać. Prowadzenie wykładu dla dziesięcio-, dwunasto- czy piętnastolatków to chyba nie jest coś, do czego dążymy. Nawet my, dorośli, wyłączamy się po kilku minutach słuchania treści, które nas średnio interesują. Nie dziwmy się zatem, że koncentracja młodych też spada z sekundy na sekundę (przecież ich nie interesuje rozbicie dzielnicowe Polski, czy inne fitogenezy- bez obrazy, to oczywiście moje przypuszczenie i może znajdą się zaciekawieni tematem pasjonaci). Mam takie poczucie, że jesteśmy trochę w teatrze cieni. Że istota nauczania (nie tylko zdalnego) wciąż jest dla nas nieuchwytna, jak idea u Platona. Że być może nawet zdajemy sobie sprawę z istnienia gdzieś za nami mitycznego ognia, ale nie potrafimy go dotknąć. Dobrze zatem, jeśli choć staramy się zbliżyć, bo w przeciwieństwie do ludzi w jaskini, mamy wolną wolę i możemy się rozwijać. Gdy zdamy sobie sprawę, co jest sednem naszych działań, kajdany opadają. Co zatem jest tym źródłem światła, do czego dążyć, by wyjść z krainy cieni? Nie twarde fakty. Je możemy szybko i łatwo odnaleźć. Nawet nie budowanie osobistej bazy wiedzy. Ważniejsze jest kojarzenie elementów, niż precyzyjna informacja o każdym z nich. To szacunek do siebie i innych. Umiejętność stawiania pytań i łatwość przystosowywania się do sytuacji. To również umiejętność przyjmowania krytyki i działania w zespole. Wyrażanie własnej opinii i uzasadnianie jej racji. Czy to mało? Nie sądzę. Powiecie: tego nie da się sprawdzić, zmierzyć. Tego nie ma na egzaminach. A ja myślę, że da się i jest. Jeśli przyjmiemy, że największym egzaminem jest samo życie. Czy zdalibyśmy go pozytywnie? Czy już wszystko potrafimy? Nie sądzę.


oceny: kara czy nagroda? "Odkąd sięgam pamięcią", chciałoby się zacytować za Edytą Bartosiewicz, tłumaczono mnie/ nam, że oceny to nie kara, ani nagroda za naukę. Ich istnienie motywowane jest najczęściej koniecznością ustalenia obiektywnego poziomu wiedzy większej grupy dzieci. Rozumiem tę ideę tak, że mamy pewną skalę i przy jej pomocy jesteśmy w stanie uznać, że dziecko, które otrzymuje trójkę za określoną rzecz w Zakopanem ma identyczną wiedzę, jak to, które otrzymuje trójkę za tę samą rzecz w Kołobrzegu. Brzmi nieźle, prawda? Szkoda, że to utopia i nawet w tej samej szkole trójka trójce nie równa (dla jasności: nie mam nic do tego stopnia, wystąpił w roli przykładowego przykładu). Tymczasem okazuje się, że jednak oceny to rodzaj nagrody. Szczególnie jeśli są wysokie (im wyższe, tym lepiej) i można się nimi pochwalić. Tu już przestaje mieć znaczenie, co młody człowiek ma w głowie, jakie umiejętności opanował, ważne są cyferki. A gdy jeszcze dają średnią, pozwalającą na wyróżnienie w postaci biało-czerwonego paska na świadectwie, wpadam w euforię.

"Pracowitych uczniów należy odpowiednio uhonorować". "Napracowali się, więc mają efekty". "Doszli do tego ciężką pracą, trzeba ich wyróżnić"

Takie lub podobne stwierdzenia padają, gdy zaczynamy się zastanawiać nad sensownością świadectw z wyróżnieniem. A już hitem dla mnie jest teza, że wszystkie dzieci mogą przecież osiągnąć tak znakomite wyniki. Czyżby? Naprawdę nie znacie takich dzieciaków, które choćby nic innego nie robiły, nigdy nie przekroczą pewnego progu? Nie obejdą własnych ograniczeń w określonych kwestiach (akurat tych, które liczą się przy tworzeniu średniej szkolnej). Czy ich praca też zostanie doceniona, choć nie otrzymają świadectwa z czerwonym paskiem? Czy wyjdą na środek, staną dumnie przed całą społecznością szkolną i odbiorą swoją nagrodę? A może jeszcze inaczej. Czy w wielu szkołach doceniane jest rozwijanie kompetencji społecznych? Może w tej dziedzinie młodzież może odnosić spektakularne sukcesy i otrzymywać w związku z tym nagrody? Za bycie inicjatorem działań na rzecz lokalnej społeczności. Albo za organizację pewnego przedsięwzięcia? A może za to, że przełamało swoja nieśmiałość i był to wyczyn o wiele trudniejszy, niż otrzymanie dobrej oceny z konkretnego przedmiotu. Nie? Szkoda.


Przy okazji często spotykam się z argumentem, by w takim razie zaprzestać nagradzania sportowców, literatów, filmowców, piosenkarzy. Szkoda, że ta analogia jest nietrafiona. Każda z powyższych osób startuje w konkursie (odpowiednim dla swojej profesji) dobrowolnie. Wcale nie musi tego robić. Chce. Szkoła jest powszechna. Nikt nie pyta naszych uczniów, czy chcą w niej być, czy też nie. Bez względu na swoje możliwości stają do wyścigu, w którym z góry mogą być skazani na porażkę (w odniesieniu do wyników naukowych, które są "nagradzane"). To trochę tak, jakbyśmy postawili obok siebie lekarza, artystę malarza, piosenkarza, architekta i biegacza i poprosili o rozwiązanie skomplikowanego zadania matematycznego. A później wręczyli nagrodę temu, kto zrobiłby to najlepiej lub najszybciej. Kierując się stereotypami łatwo przewidzieć, która z tych osób już na starcie ma większe "fory". Rozumiem tych, którzy boją się "puścić" ocen. To jeden z elementów, dzięki którym jesteśmy w stanie wywierać na dzieciach wpływ. Mamy władzę. Tylko czy takiego wpływu chcemy? Myślę, że są inne, bardziej efektywne sposoby na kształtowanie postaw i zachowań. Nie wymagające "przemocy" ocenowej. I nie zakładające wyścigu. Jak by to było pięknie, gdyby świadectwo było opisem faktycznych umiejętności, a nie tabelką z liczbami ( z której, tak nawiasem mówiąc, czasami niewiele wynika).


egzaminy, egzaminy... Czytam (w miarę możliwości), to co pojawia się w nauczycielskich grupach. I czasami zastanawiam się, czy ze mną jest coś nie tak, czy może świat oszalał? Ostatnimi czasy weszłam w dyskusję na temat egzaminów. A konkretnie liczby lektur, które trzeba z uczniami omówić. Okazuje się, że ze względu na to, że jest ich dużo (szczególnie w klasach 7-8), część polonistów narzeka, że na nic innego nie wystarcza już czasu (a na pewno nie na pracę z podręcznikiem). Natychmiast padają argumenty, że taka nauka to tresura pod egzamin, że zabija myślenie i zainteresowanie przedmiotem, że każe układać myśli pod klucz. I wiecie, co? Trudno jest mi się z tymi argumentami zgodzić. Prawdą jest, że "dzięki" reformie liczba obowiązkowych tekstów wzrosła, a ich atrakcyjność pozostawia wiele do życzenia. Prawdą jest również, że można stawać na głowie, a niektórych tytułów uczniowie i tak nie przeczytają (powiedzmy sobie szczerze: nas też odrzuca na myśl o pewnych autorach). Nie zgodzę się jednak, że pozbawia nas to wolności. Przede wszystkim w doborze form i metod pracy. Nie mam obowiązku pracy z podręcznikiem. Nie realizuję jego treści, a podstawę programową (mam poczucie, że nadal nie wszyscy czują tą subtelną różnicę). Mogę to robić w dowolny, wybrany przeze mnie sposób. Pytanie tylko, czy mam dość siły woli, by z takiego "gotowca" zrezygnować i przejść na przygotowane przez siebie materiały. Inną sprawą jest ćwiczenie egzaminacyjnych form wypowiedzi. Zabijają kreatywność? Zniechęcą do pracy własnej? Wtłaczają w schemat? Być może. Ale, po pierwsze, egzamin to nie konkurs pisarski. Jeśli młody człowiek ma predyspozycje i zacięcie, wspierajmy jego rozwój w tym kierunku. Pozwólmy też mierzyć się z równymi sobie (na pewno są odpowiednie miejsca ku temu, niekoniecznie podczas egzaminu). Poza tym, czy to źle, że dziecko potrafi przedstawić własne stanowisko i je poprawnie uzasadnić? Naprawdę tak nam to przeszkadza, że ćwiczymy stawianie tezy i logicznie poprowadzone rozważania nad jej słusznością?


Żeby było jasne. Nie jestem zwolenniczką egzaminu i uczenia "pod klucz" (którego, jako takiego, nie ma, ale to już zupełnie na marginesie). Nie jestem też jego przeciwniczką. On po prostu jest. Rozumiem nawet czemu miałby służyć, nie przeceniałabym jednak jego znaczenia. Cóż to bowiem oznacza: zdać dobrze egzamin i dostać się do najlepszej szkoły? Gwarancję wspaniałej przyszłości? A może depresję i lęk przed brakiem możliwości sprostania wymaganiom? Tego nie wie nikt. I w końcu sam podręcznik. Przywykliśmy do tego, że wydawnictwa prześcigają się w tworzeniu obudowy dydaktycznej, która pomaga nam w codziennej pracy. I cudownie. Szkoda tylko, że tak jak (zdaniem części nauczycieli) przygotowanie do egzaminu zabija uczniowską pasję, tak korzystanie z gotowców pozbawia nas szerszych horyzontów. Tak łatwo sięgnąć po to, co podane jak na tacy, prawda?

Dlaczego zatem dziwimy się uczniom, że chętnie spisują gotowe rozwiązania, kiedy sami robimy dokładnie tak samo? Ekonomia czasu? Szacunek dla siebie (po co mam to robić, nikt mi za to nie zapłaci i jeszcze będę się tłumaczyć z własnych metod pracy)? A może lenistwo? I na zakończenie. Nie krytykuję tych, którzy lubią pracować z podręcznikiem. Mają do tego prawo. Tak jak ja do tego, by pracować inaczej. Nie jest moim celem ocena, kto ma rację, czy też czyje metody są lepsze/bardziej efektywne. Chodzi wyłącznie o refleksję, czego tak naprawdę chcemy? Bo tego nie jestem w stanie wywnioskować, czytając komentarze.


samotny

wilk

Izolacja społeczna. Wydawać by się mogło, że to raj introwertyka. Że w końcu można siąść w domu i pracować tak, jak się lubi, bez oglądania się na innych. Wszystko robić po swojemu. Ale to złudzenie. Człowiek jest istotą społeczną i potrzebuje kontaktów z innymi ludźmi. A może po prostu kiedy okoliczności powodują, że nie mamy wyboru, przestajemy lubić to, co w innej sytuacji stanowiłoby wymarzoną sytuację? Lubisz swoją samotność dopóty, dopóki jest efektem wyboru, nie konieczności. Życie jest składową wielu czynników. Nasze preferencje, sympatie czy przekonania stawiają nas na określonej pozycji. Jesteśmy kolażem składającym się z wielu barw. Czasem przeważa w nas smutek, czasem chęć działania. Jednego dnia stanowimy wulkan energii, drugiego zaszywamy się z książką. To naturalne.

Czasami myślę, że sami sobie wyznaczamy pewne granice, których nie chcemy przekraczać. Narzucamy sobie pozę stanowczości albo wprost przeciwnie: luzaka. Nawet jeśli nas zaczyna uwierać, przestajemy się w niej odnajdować, tkwimy w niej. Męczymy się z obawy przed zmianą. Wyjście ze strefy komfortu nawet nie przychodzi nam do głowy. Bo stracimy pozycję? Autorytet? Wizerunek? A może coś byśmy zyskali? Dlaczego bycie człowiekiem jest takie trudne? Dlaczego sami przed sobą nie chcemy przyznać się do własnych słabości? Czy to wstyd? Z drugiej strony opowiadanie o mocnych stronach też nie przychodzi z łatwością. Co sobie ludzie pomyślą? Że zadzieram nosa? Że się chwalę? Wywyższam? Dlaczego nie można być w czymś po prostu dobrym i nie musieć się z tym ukrywać?


Tak wiele mówimy o wspieraniu uczniów. O odkrywaniu i wzmacnianiu tego, co jest w nich wartościowego. Dlaczego dla siebie nawzajem nie znajdujemy podobnego zrozumienia. Dlaczego z dezaprobatą obserwujemy tych, którzy znajdują w sobie odwagę i wychodzą z cienia. Czy nie mają do tego prawa? Czy nam ktoś broni podobnego działania? Żadna skrajność nie jest dobra. Z drugiej jednak strony, może gdybyśmy potrafili po prostu cieszyć się tym, co mamy i czerpać z tego, czym dzielą się inni, byłoby nam wszystkim o wiele łatwiej. Idąc za wskazaniem klasyka: "zawsze warto być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy..."

Pozornie niezwiązane z tematem Post Scriptum… Ostatni wpis, dotyczący oceny pod wypracowaniem*, zaskoczył mnie ogromnie swoją popularnością. To, co dla mnie zwyczajne, okazało się pewnego rodzaju "awangardą" w przekazywaniu informacji uczniowi. Pomyślałam sobie: wielka szkoda. Przecież to nas naprawdę niewiele kosztuje. A stawia dziecko w centrum zainteresowań (#dzieciocentryzm nic lepszego nie przychodzi mi do głowy, by jakoś objąć to zjawisko jednym słowem). I nie chodzi o to, by bezkrytycznie podchodzić do wszystkich działań młodych ludzi oraz chwalić bez względu na wszystko. Chodzi raczej o budowanie poczucia własnej wartości i nie wywieranie dodatkowej presji (dokąd ona prowadzi, łatwo sprawdzić, wszak zajmujemy jakże niechlubne drugie miejsce pod względem skutecznie podjętych przez nieletnich prób samobójczych). Okazało się dość szybko, że znaleźli się też tacy, którzy całkowicie odrzucają możliwość udzielania młodym ludziom wskazówek, odnoszących się do pozytywów. Jeśli już pojawia się komentarz pod pracą, wpisane są w niego wyłącznie te elementy, które wymagają poprawy. Kultura błędu i wytykanie niedoskonałości jako pomysł na budowanie lepszego warsztatu. Rozumiem, z czego to wynika, choć powątpiewam w skuteczność (a może inaczej: wierzę, że można to zrobić inaczej). Pojawił się też odwieczny argument: mam liczne klasy i szanuję swój prywatny czas. Nie będę go tracić na pisanie eleboratów pod uczniowskimi pracami.

Ok. Rozumiem taki punkt widzenia. Myślę jednak, że dwa razy w semestrze można pozwolić sobie na taką "ekstrawagancję". W końcu czas pracy nauczyciela to jednak nie mityczne 18 godzin. Na koniec rzecz, która szczególnie mnie dotknęła (choć w sumie to niedopowiedzenie: dotknęłaby mnie, gdybym nie była pewna, że moje działania mają sens i są autentyczne). W którymś komentarzu przeczytałam, że postępując tak, jak postąpiłam, sama siebie ośmieszam. I wiecie, co? Uważam wprost przeciwnie. Gesty pokazujące uczniom, że są dla mnie ważni pozwalają na budowanie relacji. To, moim zdaniem, nic złego (a wręcz najważniejsze zadanie współczesnej edukacji). Zaczynam za to rozumieć tych nauczycieli, którzy nie chcą pokazywać swoich gestów, podobnych do mojego. Nie jest miło być ciągle ocenianym. A gdy różnisz się od otaczającej cię większości i stale słyszysz słowa krytyki lub komentarze zawierają nutkę kpiny czy sarkazmu, po prostu zamykasz się w sobie. I masz dwa wyjścia: dostosować się do reszty lub pozostać samotnym wilkiem. Żadna z tych opcji nie jest satysfakcjonująca. Marzę o tym, by każdy miał szansę być sobą. By ocenianie odeszło w siną dal (nie tylko takie, wyrażone oceną szkolną, ale też takie, związane z wyrażaniem krytyki, jeśli ktoś postępuje inaczej niż my). Bądźmy dla siebie dobrzy, bo dobro wraca. I to jedyna sytuacja, gdy dzielenie się oznacza pomnożenie wspólnego dobra: wiedzy i umiejętności.

*Wpis dotyczył tworzenia przez uczniów klasy szóstej rozprawki. Dzieci miały napisać ją podczas dwóch godzin lekcyjnych. Jedna z uczennic oddała tylko wstęp, pod którym napisałam, że cieszę się z podjętej próby i mam nadzieję, że następnym razem uda nam się wspólnie napisać całość. Część z komentarzy była mocno nieprzychylna takiej praktyce.


ach, ci rodzice Gdyby przyjrzeć się dyskusjom, poświęconym temu, co robią a czego nie robią młodzi ludzie, można dojść do dwóch wniosków: szkoła jest bez sensu (niczego przydatnego nie uczy, jeśli już czegokolwiek) oraz rodzice są beznadziejni. Trudno mi podpisać się zarówno pod pierwszym, jak i pod drugim. Ponieważ jednak jestem świeżo po warsztatach z rodzicami (i dla rodziców), zrodziło się we mnie pewne przekonanie. Żeby jednak nadać tej opowieści odpowiedni kierunek, muszę zacząć od początku.

Mniej więcej od tego miejsca, w którym jako rodzic poczułam, że rośnie we mnie złość. Szczegóły całej sytuacji nie są konieczne, dość napisać, że poczucie bezsilności i braku możliwości porozumienia z wychowawcą były dla mnie najtrudniejszym rodzicielskim doświadczeniem. Zaczęłam rozumieć, skąd mogą brać się roszczeniowe postawy opiekunów. Dzięki tej sytuacji zaczęłam, jako wychowawca, jeszcze większą wagę przykładać do tego, by być otwartym na potrzeby drugiego człowieka. Uczeń jest, co oczywiste, najważniejszy, ale nie funkcjonuje w oderwaniu od rzeczywistości. Równie ważna jest postać rodzica. A im dziecko młodsze, tym ważniejsze są dobre relacje na linii wychowawca- rodzic. Łatwo mówić. Prawdopodobnie wielu z Was ma na koncie trudne rozmowy, pretensje, telefony o dziwnych porach. Nie chcę usprawiedliwiać takich działań. Nie wiem, co za nimi stoi. Mogę jedynie powiedzieć, że można próbować tę sytuację zmienić. Nie jestem ideałem. Nic w tym odkrywczego. Odkąd jednak prowadzę lekcje otwarte, organizuję RUNy i zapraszam rodziców na warsztaty (przeznaczone specjalnie dla nich), mam poczucie, że zawiązana pomiędzy nami nić porozumienia daje efekty.

I wiecie, co? Podczas zajęć dla rodziców, które organizujemy w ramach dni otwartych szkoły (zapraszamy dzieci, które rozpoczną naukę w klasie 1 sp do udziału w zabawie tematycznej, a rodzice w tym czasie mają swoje zajęcia), w ramach refleksji, jedna z mam powiedziała:

Jestem zaskoczona, że zorganizowaliście czas nie tylko dzieciom, ale również nam. Dziękuję wam za to. Pokazanie drugiemu człowiekowi, że jest dla nas ważny nic nie kosztuje. Czy może zdziałać wiele? Nikogo nie trzeba przekonywać. Mam nadzieję... *** PS Ja wiem, że jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził. Uważam jednak, że warto się starać.


telefony, telefony... Mam wrażenie, że my, nauczyciele, skupiamy się nie na tym, co potrzeba. Zamiast dokonywać faktycznej zmiany edukacji (związanej przede wszystkim ze zmianą myślenia o procesie uczenia), czynimy pozorowane ruchy, kierując swoją uwagę na rzeczy, które może są medialne, ale nijak mają się do faktycznych problemów. Jednym z takich problemów jest zakaz korzystania z telefonów w szkole. Pisałam już o nim wcześniej, ale dziś przyszła mi do głowy jeszcze jedna refleksja. Poniżej komentarz, jaki zamieściłam pod pewną dyskusją. Czy dobrze rozumiem, że zakaz używania telefonów w szkole rozwiązuje wszystkie problemy z dziećmi? Bo tak odczytuję zamieszczone wyżej komentarze. Trochę, jak chowanie głowy w piasek albo zamykanie oczu i mówienie, że nie ma problemu. W szkole, w której pracuję nie ma zakazu korzystania z telefonów. Nie zauważyłam, by na przerwach było cicho i by dzieciaki nie spędzały ze sobą czasu. Mam natomiast nieodparte wrażenie, że komentarze typu : będą tylko siedzieć z nosami w telefonach, bądź: dobrze, że jest zakaz, to zmusza do interakcji pomiędzy dziećmi to tylko powielanie jakiegoś nieuzasadnionego schematu. Według mnie, jeśli dzieci chcą ze sobą być, rozmawiać, śmiać się, to telefony niczego nie zmieniają (obserwuję na przerwach w swojej szkole), a jeśli nie chcą, to nikt ich do tego nie zmusi. Rozumiem, że łatwiej jest zakazać, niż edukować (w sensie: pokazywać, jak mądrze korzystać z telefonu). Moim zdaniem jednak ustanowienie takiego zakazu nie ochroni przed nadmiernym korzystaniem. Zakazany owoc smakuje przecież lepiej (nie macie kłopotów z wiecznie okupowanymi toaletami? a może pełnicie w nich dyżury i kontrolujecie, czy uczniowie potajemnie nie wyciągają tam telefonów i nie grają na przykład?). Dla mnie zakaz korzystania z telefonów, to trochę tak jak mówienie, że dzieci biorą się z kapusty i nagłe zaskoczenie ciążą nastolatki. Brak świadomości zagrożenia na nikogo nie wpływa dobrze. Zgodzicie się?


Trzy obowiązki nauczyciela: widzieć, słyszeć, czuć


empatia Czytam obiegający dziś sieć artykuł*. W nim historia dwojga młodych ludzi. Z kolejnymi zdaniami poznajemy nie tyle parę nastolatków (choć bohaterowie są kluczowi), co chory system, w którym tkwią. Po pierwszych kilku linijkach myślałam, że czytam opowieść o postaciach z książki "Fanfik" Osińskiej. Wrażliwość, niedopasowanie, korekta płci. Tym razem jednak nie będzie szczęśliwego zakończenia. Zabrakło empatii, zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, ale też systemowego wsparcia dla tych, którzy go potrzebują. Najgorsze jest chyba jednak to, że miejscem, w którym rozpoczynał się dramat, była szkoła. To tam szydzono, dokuczano, wytykano palcami. I wcale nie tylko dzieci pozwalały sobie na takie zachowania. Jak wiele tragedii musi się wydarzyć, byśmy potrafili spojrzeć na dziecko nie jak na kolejny numerek na liście, a istotę, która niesie swój bagaż? Wraz z młodzieżą wzięłam udział w warsztatach zatytułowanych: "Co to znaczy być przetrzymywanym wbrew własnej woli?". I choć temat był zgoła inny, niż ten, poruszony w artykule, mam poczucie, że te dwie sprawy się w jakiś sposób przenikają. Wykluczenie, obojętność, piętnowanie cech, na które ich posiadacze nie mają wpływu. Brzmi znajomo? Dlaczego tak trudno zrozumieć, że prawo do bycia sobą jest naturalne? Może zamiast rozwiązywania kolejnych testów i zachęcania do wyścigu w rankingach, nauczymy zarówno młodych, jak i siebie, szacunku do drugiego człowieka? Prostej przyzwoitości, dzięki której różnorodność będzie naszym wspólnym dobrem. "Jedenaste przykazanie: nie bądźmy obojętni." Tak niewiele, a jednak wciąż to ogrom…

*Wspomniany artykuł to „Miłość w czasach zarazy”, który ukazał się na łamach portalu Onet.pl 3 lutego 2020 r.


kim jestem, jestem sobie O co tutaj chodzi? Po raz kolejny granice zostały przekroczone, pytam tylko: po co? Kiedy zaczynałam pracować w szkole, wyglądałam niemal tak jak dziś tylko "obrazków" na ciele miałam mniej. Ale były. Moja dyrekcja, zatrudniając mnie, wiedziała o nich. Zapytana o to, czy jej to przeszkadza (nie na rozmowie kwalifikacyjnej, ale w miarę szybko), odparła, że świat się zmienia, a wraz z nim postrzeganie wizerunku nauczyciela. I że nie będzie ingerować w te sprawy, bo to nie jej rola (czym wzbudziła mój podziw, który trwa do dziś i rośnie wraz z liczbą moich "ozdób"). Rozmowa miała miejsce ponad dziesięć lat temu, tymczasem okazuje się, że obie byłyśmy w błędzie... Mówimy dzieciom, że nie szata zdobi człowieka i żeby nie oceniać książki po okładce. Równocześnie wymagamy określonego wyglądu (nie wszyscy, wiem, ale jednak duża część). Mało tego. Jak się okazuje rozpoczynamy przekazywanie rodzicom pewnej "prawdy objawionej". Jeśli twoje dziecko robi jedną z wymienionych rzeczy, jego los jest przesądzony, nic dobrego na nie nie czeka. Co więcej. Jeśli i ty, nauczycielu, nosisz na swoim ciele określone znamiona i znaki, wiedz, żeś jest na dobrej drodze, by stanąć w konflikcie z prawem. Prawem? Jakim prawem ktoś mówi, że moje tatuaże, to widomy objaw życia przestępczego? Co wiedzą o mnie ci, którzy je oglądają? Lubię teatr czy wolę kino? Jem mięso, a może nie? Czytam książki? Pomagam zwierzętom? Dbam o środowisko? Chodzę do klubów?


Z trudem przychodzi mi przyjęcie do wiadomości, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Życzę nie tylko młodym, naszym uczniom, ale też i sobie, by bardziej liczyło się to, co mamy w głowach, jakie wartości sobą reprezentujemy, niż to, jak wyglądamy.

*nie szata zdobi człowieka Zakręcony belfer w wydaniu wakacyjnym. Jednak jeśli mam być szczera, wersja szkolna niewiele się różni (no może poza spodenkami, bo faktycznie krótkie). Od lat w mojej szkole nie przywiązuje się znacznej wagi do stroju (ani dorosłych, ani dzieci). Oczywiście, ma być schludnie i czysto. Poza tym swoboda (co czasami szokuje osoby, które rozpoczynają pracę w naszym zespole).Wiem jednak, że to nie jest regułą. Że statuty i oparte na nich systemy zachowania zakładają przyznawanie punktów (dodatnich i ujemnych) za wygląd. I często ingerują dużo bardziej, aniżeli wyznaczając normy związane z ubiorem. Określają, czy można malować paznokcie, farbować włosy itp. W mojej ocenie to dość smutne i godzące w ludzką godność.Powie ktoś: szkoła to nie dyskoteka (nawet nie wiem, czy odbywają się jeszcze takowe, czy może już tylko chodzi się do klubu). Oczywiście, że nie. Mam jednak poczucie, że nie zakazami i nakazami przekonamy o tym młodego człowieka, a szczerą rozmową. A tej coraz bardziej brakuje w naszej szkole.Lubię siebie. Wyglądam jak wyglądam. Nie ukrywam tego. Nie tworzę sztucznych sytuacji wbijając się w firmowy uniform (choć nie mam nic przeciwko, jeśli ktoś dobrze czuje się w garsonce, sukienkach lub koszulkach, niech nosi). Staram się być autentyczna i to samo polecam uczniom. W ramach ćwiczenia "kilka miłych słów", któryś z uczniów napisał mi nawet, że uwielbia moje koszulki (traktuję to jak wielki komplement).Życie w zgodzie z własnymi przekonaniami nie jest czasami proste, ale jest za to pełne. Zdalna edukacja pokazała dobitnie, że nie ważne co mamy na sobie, ważniejsze jest to, co w środku. Może nie warto z tego rezygnować?


normalność A co jeśli...

A co jeśli mityczna "normalność", czyli to, co znaliśmy z przestrzeni sprzed izolacji już nigdy nie wróci? Co wtedy zrobimy? Każdego dnia, raz, czasami dwa, a czasami kilkanaście, zdarza mi się pomyśleć lub powiedzieć: jak już będzie normalnie, to... Coraz częściej łapię się też jednak na tym, że jednak nie będzie dawnego "normalnie". Świat już nie wróci do punktu, z którego wyszedł. Będzie całkiem inny, nowy, choć tak dobrze znany. Co ze sobą zabierzemy ze zdalnego świata? Czy spotkało nas tu coś dobrego? Czy skorzystamy z poznanych rozwiązań? Czy będziemy się rękoma i nogami zapierać, by wracać do metod, które definitywnie straciły na wartości? Już wiemy, że ważne są relacje. Już wiemy, że nawet przy braku fizycznego kontaktu można je budować. Czy nie zapomnimy o tym, przekraczając próg szkolny? Tego wszystkiego nie wiem. Wiem jednak, co zostanie ze mną. A Wy, wiecie?


Asia Krzemińska Absolwentka Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Łódzkiego. Od ponad dziesięciu lat związana ze Szkołami MIKRON w Łodzi. Nauczyciel języka polskiego i terapeuta z zakresu terapii pedagogicznej. Ambasadorka programu eTwinning, członkini grupy zrzeszającej kreatywnych nauczycieli „Superbelfrzy”. Autorka bloga „Zakręcony belfer” (www.zakreconybelfer.pl), wyznająca zasadę: dzień bez szalonego pomysłu, dniem straconym.


www.zakreconybelfer.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.