ISSN 2084-7823 | 0.00 PLN # 61 | 08_09 2020
VINTAGE
61
Be magazyn redaktor naczelny / reklama / wydawca Michał Komsta m.komsta@bemagazyn.pl +48 662 095 779
zastępca redaktora naczelnego Joanna Komsta j.marszałek@bemagazyn.pl
dyrektor artystyczny Dawid Korzekwa dawid@korzekwa.com
redaktor prowadzący/reklama Sabina Borszcz s.borszcz@bemagazyn.pl + 48 500 108 063
korekta
wydawca
Małgorzata Kaźmierska
MAGAZYN BE S.C. Pyskowice, ul. Nasienna 2 bemagazyn.pl
współpracują Dorota Magdziarz, Angelika Gromotka, Katarzyna Zielińska, Kamila Ocimek, Wojciech S. Wocław, Katarzyna Szota-Eksner, Natalia Aurora Ignacek, Małgorzata Kaźmierska, Maciek Szczęch, Grzegorz Więcław, Joanna Zaguła, Wojciech Radwański, Malwina Pycia, Joanna Durkalec, Anna Szuba, Aleksandra Wasilewska.
Available on the
App Store
Zespół BE Magazyn nie odpowiada za poglądy zawarte w zamieszczanych tekstach. Wszystkie artykuły i felietony odzwierciedlają poglądy wyłącznie autorów odpowiedzialnych za treść merytoryczną w naszym magazynie. Ich treść nie zawsze pokrywa się z przekonaniami redakcji BE. Nie odpowiadamy za treści nadsyłane przez naszych reklamodawców. Wszystkie materiały zawarte w naszym magazynie są własnością BE i są chronione prawami autorskimi. Wszelkie zastrzeżenia i pytania związane z ich treścią należy kierować bezpośrednio do autorów. Redakcja BE Magazyn.
Be vintage
Jesteśmy! Wróciliśmy! I cieszy nas to ogromnie. I jeśli mielibyśmy się pokusić o jakiś skromny komentarz do tego, co się wydarzyło (a właściwie jeszcze trwa), to napisalibyśmy, że nauczyło nas to cenić małe rzeczy, których w tym szybkim i rozmienionym na tysiące wygód i usług świecie nie zauważaliśmy, bo chcieliśmy więcej, więcej, więcej... Ktoś napisał niedawno, że jedynym plusem tego wszystkiego jest to, że przyroda trochę sobie od nas odpoczęła. A jeszcze ktoś inny przywołał (pewnie dla otrzeźwienia i uświadomienia ciężaru gatunkowego) czasy wojen, głodu, biedy, czy terroru, które starsze pokolenia jednak przetrwały i budowały życie dalej. I teraz też jakoś będzie. Bo i tak naszą naturalną tendencją jest dążenie do tego, żeby było jak kiedyś. Do odtworzenia tego czasu sprzed. No i idealnie się składa, bo tym wydaniem też odtwarzamy to, co minęło. Vinatge. Będzie sentymentalnie, refleksyjnie... Pojedziemy z rodzicami na działkę, przeniesiemy się na Śląsk w latach 20. i 40. Przypomnimy kultową meblościankę – dizajnerski symbol poprzedniej epoki, zamkniemy się w starej kuchni i będziemy gotować, gotować i gotować, aż się mądrze zestarzejmy, ale w międzyczasie upieczemy również tradycyjny staropolski chleb. Skoczymy do Kijowa i starej madryckiej dzielnicy literackiej, wspomnimy heroiczny (i antyczny) wyczyn spod Maratonu i znajdziemy też czas na zadbanie o zdrowie i urodę w starym, naturalnym stylu. To będzie prawdziwa podróż w czasie... Z tablicy ogłoszeń: do zespołu Be dołącza felietonista Maciek Szczęch, jeden z twórców Kabaretu Łowcy.B – witamy na pokładzie! A w Kwestionariuszu Prousta nr 12 – Basia Trzetrzelewska!!! Więcej dobrego w środku. Czytajcie zatem i uważajcie na siebie! Zdrowia!
Szymon Król z Gryfnie ło zdjyńciu na okładce: Na fotografiji treficie familok z łosiedla Kaufhaus w Rudzie Ślonskij, zrychtowanego dlo huciorzy, kierzy downij robili na Hucie „Pokój”. Zdjyńcie to tajla wiynkszygo projektu z landszaftami dlo ślonskij marki Gryfnie (wiyncyj treficie na: www.gryfnie.com). Zrychtowane łostało 8.04.2019 knipsaparatym.
Znajdz nas na:
www.facebook.com/magazynBE
www.instagram.com/be_magazyn/
Spis treści
10 Joanna Durkalec / BeluBE 14 Wojeich S. Wocław / Be Vintage 16 Maciek Szczęch / Cud niepamięci 18 Kwestionariusz Prousta / Basia Trzetrzelewska 22 Małgorzta Kaźmierska / Ale to już było! 26 Katarzyna Zielińska / Ogródek działkowy 30 Grzegorz Więcław / Legenda spod Maratonu wiecznie żywa 34 Joanna Zaguła / Poradnik dobego życia 38 Sabina Borszcz / Radfahrtruppe – życie i pasja w stylu vintage 44 Dariusz Jasica / Shake me baby 46 Natalia Aurora Ignacek / Zakwas, mąka i pasja 50 Aleksandra Wasilewska / Naturalna medycyna estetyczna vintage? 54 Dorota Magdziarz / Nowoczesny vintage. Rejina Pyo 58 Kamila Ocimek / Kijów – miasto nieodkryte 64 Anna Szuba / Las Chicas, los Chicos y los Maniquis 70 Katarzyna Szota-Eksner / Be Women
BE LuBE
Joanna Durkalec
BE VINTAGE Długo zastanawiałam się nad tym, jak zacząć, po powrocie BE do tej nowej rzeczywistości. Prawdą jest, że nic już nie będzie takie samo jak kiedyś. Zmienił się chyba przede wszystkim nasz sposób myślenia o świecie. Jeszcze bardziej uświadomiliśmy sobie, że zdrowie jest nietrwałe jak zamek z piasku, a zachowania wirusa poznaliśmy lepiej niż za młodu, kiedy telewizja emitowała “Było sobie życie”. Ja sama odkryłam w sobie paniczny strach przed tłumami, natomiast żel odkażający towarzyszy mi nawet wtedy, gdy wychodzę do Żabki. Jedno jest pewne – tamto życie to vintage.
LolaFlora Jaką pasję odkryłam na kwarantannie? Rośliny. Najlepiej te egzotyczne – palmy areki, wilczomlecze, opuncje i calathee. O fikusach już wiem, że nie umiem ich utrzymać – liście najpierw marszczą się im jak stara skórka z banana, a potem opadają. Tak czy inaczej, rośliny są wspaniałe. Cieszą oko, a ich obecność uspokaja. Nie wspomnę już o tym, jakie cuda potrafią zdziałać w roli żywych dekoratorów mieszkań! Jeżeli więc planujecie rozpocząć swój własny, roślinny flirt – LolaFlora z chęcią przyjdzie Wam z pomocą! Ulokowany w sercu Katowic uroczy sklep z bogatym wyborem roślin oraz przemiłą obsługą, która chętnie udziela porad, to piękny początek przygody z roślinami. Cytując klasyka: “Green is the colour”! Lola Flora ul. Św. Stanisława 6, Katowice
BE LuBE
La La Seul Chociaż moje serce nieodwracalnie należy do kuchni południowo-włoskiej, zawsze cieszę się, kiedy w bliskim otoczeniu pojawiają się miejsca, gdzie serwują coś innego niż pizza, burgery, czy frytki belgijskie. La La Seul to nowy punkt na kulinarnej mapie Katowic – świetne koreańskie bistro, w którym fani kimchi (przepyszne, kiszone warzywa) doznają zaspokojenia. Krótka karta dań znacząco ułatwia wybór, a w niej, oprócz świeżo przygotowywanych napojów znajdziecie również bulgogi – danie umieszczone na liście 50 najlepszych potraw świata (23 miejsce), czy też klasyczny smażony ryż ze wspomnianym już wcześniej kimchi. A co na deser? Tylko bingu, czyli golony lód z przeróżnymi, słodkimi dodatkami – pycha! Całości pozytywnych wrażeń dopełnia obsługa, którą przy wyjściu ma się chęć wyściskać. Mas-issge deuseyo! La La Seul ul. Staromiejska 10, Katowice
Nanastroje Skromny i dosyć niepozorny showroom, mieszczący się przy ul. Wojewódzkiej w Katowicach, za swoją szybą kryje wiele perełek. Jako naczelna fanka polskich projektantów, ucieszyłam się ogromnie zastając w środku cuda od Ani Kuczyńskiej, minimalistyczne Bynamesakke, czy chociażby synonim wygody, czyli ubrania od RISK made in Warsaw. Właścicielki dobrze wiedzą, co w trawie piszczy i potrafią te marki zestawiać ze sobą w prawdziwie brawurowy sposób. Lubię miejsca z pasją, a Nanastroje zdecydowanie do nich należy, z czego doskonale zdają sobie sprawę rzesze zadowolonych (i świetnie wyglądających!) klientek. A jeżeli nie znajdziecie czasu na wizytę w showroomie, zachęcam do śledzenia ich mediów społecznościowych – zakupy przez internet przeżywają teraz istny boom! Nanastroje ul. Wojewódzka 34, Katowice
BE LuBE
YY “Dziwna nazwa” – tak chyba pomyślał każdy, kto po raz pierwszy usłyszał o tym miejscu. Etymologia jest jednak ciekawa. Dwa igreki to nic innego jak hołd dla słynnych, katowickich kielichów, które niegdyś dumnie prężyły się przed wejściem na dworzec kolejowy. Te litery przypominają ich kształt (to mnie kupiło!). Jeśli po długiej kwarantannie jesteście spragnieni miejskiego zgiełku, oto dokąd powinniście się udać. Połączenie minimalizmu z urzekającymi podcieniami Spodka stanowi kwintesencję katowickiej definicji miejskości. YY to jednak specyficzne miejsce – pojawia się i znika, niczym Pokój Życzeń w Hogwarcie, dlatego wizytę tam zaplanujcie raczej na weekend albo tuż przed. YY Aleja Korfantego 35, Katowice podcienia Spodka czynne od czwartku do niedzieli
Kina Studyjne Śląsk to kraina skarbami błyszcząca! Do ogromu tych drogocenności należą również kina studyjne. I o ile kawiarnie, restauracje i instytucje kultury są już otwarte, o tyle kina wciąż borykają się z pandemicznymi konsekwencjami. 2 metry dystansu to 8 wolnych miejsc dookoła każdego z widzów (straty, straty!). Imię i nazwisko, numer telefonu i podpis potwierdzający, że uczestnik seansu nie jest objęty kwarantanną – to główne wymagania, które muszą zostać spełnione, by mócobejrzeć film. Warto nadmienić, że na tak długi okres czasu ostatnio kina zamknięto w … XX wieku! Seansom nie przeszkodziła nawet II wojna światowa! Na domiar wszystkiego dystrybutorzy nie wprowadzają nowych filmów, ponieważ czekają na “lepsze czasy”, a te nie nastąpią, dopóki my sami do kin nie wrócimy. Błędne koło, prawda? Czas więc coś z tym zrobić i wspomóc instytucje, które tak cierpliwie nas wychowywały. Od września w kinach studyjnych pojawi się sporo nowości – dystrybutorzy planują od 10 do 12 premier filmowych tygodniowo! Na ekranach pojawią się produkcje, których wyświetlanie zostało przerwane pandemią, a także sporo nowości. Bilety w dłoń! Kina Studyjne na Śląsku: Kino Kosmos (Katowice) Kinoteatr Rialto (Katowice) Kino Światowid (Katowice) Kino Janosik (Żywiec) Kino Bałtyk (Racibórz) i wiele innych!
BE LuBE
Fabryka Pełna Życia Dąbrowa Górnicza to miasto, w którym urbanizacja podyktowana została istniejącym “od zawsze” przemysłem. Pełno tu obiektów przemysłowych, które często nieużywane, nikną w oczach, przyprawiając tym samym o ostry ból serca. Fabryka Pełna Życia na szczęście nie podzieli tego losu – świeżo (i z głową!) zrewitalizowana przestrzeń Dąbrowskiej Fabryki Obrabiarek DEFUM, stała się obiektem na nowo tętniącym życiem. Spektakle teatralne, warsztaty, koncerty, targi czy kino plenerowe to zaledwie zalążek serii działań kulturalnych, które odbędą się w tym miejscu, albowiem Fabryka dopiero rozwija swoje skrzydła. Koniecznie obserwujcie ich facebookowy fanpage – tam na bieżąco znajdziecie informacje odnośnie tego, co aktualnie dzieje się w tym pięknym miejscu! Fabryka Pełna Życia ul. Kościuszki 3, Dąbrowa Górnicza
Marsz Równości 2020 W tym roku udziału w Marszu Równości pragnę ze zdwojoną siłą. Uświadomiłam to sobie, kiedy całkiem niedawno odbył się w Katowicach zupełnie inny marsz, pod przewodnim hasłem: “Katowice Miastem Nacjonalizmu”. Nie wiem skąd ten pogląd, ale ja (i zakładam, że dziesiątki tysięcy innych mieszkańców naszego miasta również) przenigdy się pod nim nie podpiszę. Bardzo często pojęcie nacjonalizmu w Polsce ma charakter pejoratywny, a w takim ujęciu nacjonalizm to nie patriotyzm. Można kochać i darzyć szacunkiem swoją ojczyznę, ale nawoływanie do “oczyszczenia narodowego” to już pierwszy przejaw ohydnej agresji. 5 września w Katowicach wydarzy się coś zupełnie przeciwnego tym założeniom. Przepiękny marsz, piętnujący nienawiść. Pochód, w którym uczestniczą ludzie szanujący się nawzajem i doskonale rozumiejący pojęcie różnorodności. A wszystko to w kolorowym anturażu, przy akompaniamencie muzyki, do której biodra same zaczynają się kołysać. Jeżeli jeszcze nie jesteście przekonani – przyjdźcie, zobaczcie i uśmiechnijcie się do uczestniczących. Możecie być pewni, że odpowiedzą tym samym :) Marsz Równości 2020 5 września 2020 r., Katowice
be vintage Słowem „vintage“ w winiarstwie określa się wino zrobione z winogron zebranych w jednym sezonie. Bywają lata, w których takiego wina się nie robi, ponieważ nie ma gwarancji, że jego jakość będzie zadowalająca. W tym sensie „vintage“ stało się synonimem czegoś dobrego, szlachetnego, wyjątkowego.
Myślę, że większość z nas wie, co oznacza styl vintage w modzie… Z grubsza rzecz ujmując to noszenie ubrań, które stylem lub rzeczywistym pochodzeniem nawiązują do minionych epok. Rzeczy ponadczasowych, stylowych, markowych, eleganckich.
su, chillem itd. Nie zdziwiła, ponieważ zobaczyłem w tym jeszcze jeden przykład ironicznego podejścia do świata, będącego znakiem naszych czasów. Ironicznego, a więc pozbawiającego powagi, biorącego wszystko w nawias.
Swego czasu zastanawiałem się, czy „vintage“ musi być „vintage“. Czy nie można by po prostu powiedzieć „klasyczny“, „stylowy“, „w dobrym wydaniu“? Ileż dobrego zrobiłoby to sprawie, o której tu piszę od paru lat! Ale może chodzi o sytuację, jaką w wierszu pt. „Koniec świata“ opisał Adam Zagajewski: „Jest taka chwila | kiedy stare słowa nie są już ważne | a nowych jeszcze nie ma“… Czy o savoir-vivrze da się powiedzieć „vintage“? W gruncie rzeczy wszystko pasuje. Świat tych zasad jest i klasyczny, i stylowy, i trochę z innej epoki.
Mój znajomy opowiadał dalej: „Raczej miernie czułem się po półtoragodzinnym koncercie, na który kupiłem bilet i na którym artysta na dzień dobry powiedział, że zasadniczo to mu się nie chciało… Części ludzi takie podejście na chillu się spodobało. Mnie osobiście nie“ – podsumował, a ja nagle się przebudziłem!
Pod koniec lipca rozmawiałem z moim znajomym. Parę dni przed naszym spotkaniem był na koncercie pewnego artysty, dwudziestoparoletniego, starszego od niego może o dwa, trzy lata. Artysta-DJ, z całą pewnością modny dziś i wciąż jeszcze interesujący, miał przywitać się z fanami mniej więcej tak: „Fajnie, że przyszliście, bo w sumie to nie za bardzo mi się chciało robić w ogóle ten koncert. Menadżer mnie na to namawiał. Ogólnie to fajnie mi się siedziało na wsi i sadziło kwiatki i nie bardzo mi się chciało…“. Po chwili dodał: „Zrobiłem ten koncert wczoraj, bo zawsze jak coś robię na ostatnią chwilę, to robię coś super i zawsze się udaje znaleźć jakiś diamencik czy wisienkę“. Po tych słowach artysta zaczął szukać czegoś w komputerze, ale efektom, jak stwierdził mój znajomy, „raczej do wisienki było daleko…“. Ta cała sytuacja ani mnie nie rozczarowała, ani nie zdziwiła… Nie rozczarowała, ponieważ coraz częściej mam wrażenie, że osiągnąłem już Rów Mariański rozczarowania dzisiejszym luzem, zmniejszaniem dystan-
WOJCIECH S. WOCŁAW
Savoir Vivre
„Ależ to było vintage!“ - pomyślałem sobie o komentarzu mojego kolegi. Takie trochę już z innej epoki. Takie w dobrym stylu, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Zdążyłem już uwierzyć, że „podejście na chillu“ spowszedniało na tyle, że nikt już nie rozpoznaje panoszącego się w jego płaszczu tumiwisizmu i bylejakości. A tu jednak jest inaczej! Jakby ktoś nacisnął przycisk wynurzania w moim batyskafie. Może więc moda na vintage uratuje nasz świat? Naszą przyszłość, w którą najlepiej kroczyć myśląc o przeszłości z życzliwością…
Wojciech S. Wocław Zawodowy konferansjer (występował w 10 krajach na 4 kontynentach). W 2017 roku jego nazwisko pojawiło się w rankingu „Najlepsi prowadzący eventy“ magazynu PRESS. Popularyzator wiedzy z savoir-vivre’u, etykiety w biznesie i dress code’u. Autor książek “Savoir-vivre, czyli jak ułatwić sobie życie” oraz „Etykieta w biznesie, czyli jak ułatwić sobie życie w pracy". Autor filmowych poradników, które można oglądać na jego kanale w serwisie Youtube (Wojciech S. Wocław). Częsty gość programów telewizyjnych i radiowych.
14
CUD NIEPAMIĘCI Z oczywistych względów zajrzałem w metrykę panoszącego się po salonach, ulicach i garażach, słowa ‘vintage’. Co się okazało? Patrząc w kalendarz i internety mógłbym napisać, że jest to pojęcie sięgające XIX w., nurt w kulturze i sztuce, ale… nie będę o tym pisał. Mnie bardziej zainteresowało stwierdzenie, że zazwyczaj vintage’owe staje się wszystko to, co sięga 20 lat wstecz i jeszcze dalej. Wedle moich rachunków vintage skończył się w… roku 2000, ale tylko na... rok. W 2040, jeśli dożyję, będę mógł powiedzieć, że vintage’owe jest wszystko tegoroczne, ot chociażby moda na maseczki albo filmiki na tik-toku. Mam zresztą osobliwe wrażenie, że vintage to plecionka przeszłości i tego, co teraz. Bo z jednej strony kroczy za nami, cały czas utrzymując około dwudziestoletni dystans, z drugiej zaś urzęduje w czasie bieżącym. Tak dzieje się chociażby w świecie mody. Wszak moda na rzeczy modne w przeszłości to jedna z dziedzin mody współczesnej. Moja wątła pamięć zapewne wypacza vintage rzeczywisty, ale co się będę przejmował... Moje vintage to moje vintage i nawet, jeśli wspomnienia tamtych czasów są obarczone cudem niepamięci i pokryte kurzem, przez który nie wszystko jest dostrzegalne, to nic. To chyba nawet odpowiednia ilustracja. Wszak vintage’owe artefakty, zanim zostaną odkryte, czekają na drugie życie pod grubą warstwą tego popularnego alergenu. Niby to wszystko już przejrzałe i wyblakłe, a jednak fajne bardzo, jak kreszowy dres. 8-bitowy komputer to prehistoria w zestawieniu z dzisiejszym PC monstrum, ale zabawa nim to marzenie niejednego dużego chłopca. Wiem, co mówię, bo dużym chłopcem jestem. Pewnego razu otarłem się o imprezę, na której przygotowano kilka atrakcji dla ludu. Najbardziej oblegano stanowisko z Atari 65 XE i podłączonymi do niego dwoma joystickami. Chciałem sobie pyknąć, zwłaszcza, że wgrane było “International Karate”. Kolejka na jakieś dwie godziny. Nie pograłem. Swoje się już nastałem i nagapiłem jako młodzian na fliperach.
Vintage pociąga. Dlaczego? Pewnie w jakimś stopniu bazujemy na dosyć popularnym nurcie myślowym spod znaku “kiedyś to było”. To “kiedyś” to raczej przeszłość, w której żyliśmy, a nie historia znana tylko z opowieści rodziców, dziadków i innych sędziwych osób. To nie historia z podręczników do historii, ale czasy nam znane, bo przez nas pamiętane, nie klarownie, ale jednak. Filmy karate zapamiętałem jako arcydzieła, dzisiaj te same tytuły kojarzę tylko z tandetą i lichą bajką dla naiwniaków. Jednak we wspomnieniach ten paździerz skutecznie i naturalnie wyparłem. Tu chyba tkwi fenomen vintage’owego czaru. Wspominkowe myślenie jest wolne od szumów. I jeszcze ta przekora. Chęć wyróżnienia się i potrzeba wyjątkowości. Rzeczy z przeszłości są szczególne, bo mamy ich mało. Pogryzione przez zęby czasu, przeżute i zjedzone przez kolejne nowoczesne trendy. To, co zostało, jest rarytasem i już samo to czyni je nie lada gratką. Wniosek. Vintage jest fajny. To wspominkowy i sentymentalny nurt w szeroko pojętej kulturze, pod warunkiem, że pamięć nas nieco zawiedzie. Nie warto pamiętać tego, co złe i nasza psyche to wie. Dobrze za to przypomnieć sobie wszystkie pozytywne zdarzenia, przygody i rzeczy z tym związane. Wtedy z czystym sumieniem powiemy, że vintage jest i spoko, i cool, i ekstra. I jeszcze jedna sprawa. Mam żonę, która raz w roku obchodzi urodziny. Ta sytuacja ciągnie się już latami. Żona mówi, że się nie starzeje. Ona staje się coraz bardziej vintage. Mnie to pasuje.
Maciek Szczęch – rocznik '80. Członek kabaretu Łowcy.B. Totalne dno pisarskiego transcendentu, "0" to jego szczęśliwa liczba. Umiarkowanie wysportowany amator sportów. Niespełniony lekarz, modelarz i parkingowy na promie pasażerskim relacji Polska - Szwecja. Mąż żony i ojciec trójki dzieci jednocześnie. Ozdrowieniec, bo kiedyś chorował.
MACIEK SZCZĘCH
16
KWESTIONARIUSZ PROUSTA
NR 12 BASIA TRZETRZELEWSKA Basia Trzetrzelewska (ur. w 1954 r. w Jaworznie), piosenkarka o międzynarodowej sławie, wykonująca muzykę będącą połączeniem jazzu i popu, o charakterystycznym południowoamerykańskim brzmieniu. Jej głos ma rozpiętość trzech oktaw. Debiutowała w 1969 r. w rockowej kapeli Astry. W latach 1972-1974 była członkinią grupy wokalnej Alibabki, a w 1977 r. śpiewała z debiutującą wówczas grupą rockową Perfect. W 1981 r. wyjechała do Wielkiej Brytanii, gdzie zasłynęła jako wokalistka w zespole Matt Bianco. W połowie lat 80. Basia i jej partner Danny White odeszli z grupy, by skupić się na jej solowej karierze. Po przerwie spowodowanej sprawami osobistymi Basia wznowiła solową karierę albumem ''It's That Girl Again'' w 2009 r. i od tamtej pory nagrywa muzykę w niezależnych wytwórniach płytowych. Nadal koncertuje na scenach smooth jazzowych. W 2012 r. została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne osiągnięcia w pracy artystycznej, a w 2015 r. minister kultury odznaczył ją medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Po udanej trasie koncertowej w listopadzie 2019 r. Basia ponownie wystąpi w Polsce w 2021 r.
Kwestionariusz Prousta to rodzaj popularnej gry towarzyskiej z XIX wieku, która na przestrzeni czasu doczekała się wielu przeróbek. Pomysłodawczynią pytań jest przyjaciółka Prousta, Antoinette Faure, córka Françoisa Faure’a, prezydenta Francji w latach 1895-1899. Słynny pisarz odpowiadał na nie kilkakrotnie. Od dawna wiadomo o formularzach wypełnionych przez niego najprawdopodobniej w wieku 13 i 20 lat. Natomiast na początku kwietnia 2018 r. Laurent Coulet, paryski księgarz, odkrył trzeci kwestionariusz, wypełniony przez Prousta w wieku 15 lat. Nosi tytuł „Mes confidences” (z fr. „Moje sekrety” albo „Moje zwierzenia”). My do legendarnego zestawu dodaliśmy jeszcze kilka pytań o Śląsk.
Pytania: 1. Główna cecha mojego charakteru? Zrozumienie dla ludzi, również dla tych, z którymi się nie zgadzam. 2. Cechy, których szukam u mężczyzny? Zainteresowanie światem, chęć pomocy, kurtuazja. 3. Cechy, których szukam u kobiety? Te same co u mężczyzn, plus szczerość, optymizm, radość z małych rzeczy. 4. Co najbardziej cenię u przyjaciół? Moi przyjaciele nie osądzają mnie, wspierają we wszystkim, nawet w najbardziej szalonych pomysłach… 5. Moja główna wada? Unikam konfliktowych sytuacji, zawsze odkładam stresujące sprawy na później, mając nadzieję, że same się jakoś rozwiążą… 6. Moje ulubione zajęcie? Lubię chodzić do teatru i na różnego rodzaju koncerty; a w domu – pracę w ogródku, krzyżówki, dobrą telewizję. 7. Moje marzenie o szczęściu? Już jestem szczęśliwa, gdyż wszystko o czym marzyłam – spełniło się! Choć jeszcze jest wiele miejsc na świecie, które chciałabym zobaczyć… 8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk? Ludzka nieżyczliwość. 9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem? Utrata moich najbliższych, których, niestety, już wielu straciłam. 10. Kim lub czym chciałabym być, gdybym nie była tym, kim jestem? Kiedyś chciałam być nauczycielką, ale to ogromnie trudne; potem architektem, dekoratorem wnętrz… Ale teraz chciałabym być ogrodnikiem! 11. Kiedy kłamię? Nigdy. Chyba nigdy… Może tylko, aby nie urazić kogoś? Ale nie pamiętam takiej sytuacji. 12. Słowa, których nadużywam? ‘Kocham’, ’uwielbiam’, ‘znakomicie’, ‘wspaniale’, ‘żartujesz?’… 13. Ulubieni bohaterowie literaccy? Elżbieta Bennet z książki Jane Austen ‘Duma i Uprzedzenie’; minęło ponad 200 lat od jej napisania i E.B. jest wciąż wzorem do naśladowania. 14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego? Z przeszłych: Peter Ustinov, Fryderyk Chopin, Mozart, Czajkowski, Rachmaninow, Ella Fitzgerald… i wielu innych. Ze współczesnych: Barbra Streisand, Stephen Sondheim, Lin-Manuel Miranda, moja nauczycielka Marianna Trzaska, Greta Thunberg, Barack i Michelle Obama, Ellen DeGeneres, Oprah Winfrey, moja kuzynka Alicja Panek. 15. Czego nie cierpię ponad wszystko? Gdy ktoś mówi: ’Nie cierpię…’, ‘Nienawidzę…’ 16. Dar natury, który chciałabym posiadać? Więcej śmiałości. 17. Jak chciałabym umrzeć? Z uśmiechem na twarzy… jak po dobrze wykonanej pracy. 18. Obecny stan mojego umysłu? Ciągły twórczy niepokój. 19. Błędy, które najczęściej wybaczam? Gdy ktoś zrobi mi przykrość, wynikającą z nieporozumienia. 20. Twoja dewiza? Żyj i daj żyć innym. 21. Twoje ulubione miejsce na Śląsku? Moje miasto Jaworzno, oczywiście. 22. Stereotyp o Ślązakach, który uznajesz za prawdziwy? Ślązacy mówią zawsze to, co myślą, prosto z mostu… i to prawda! 23. Jakie jest twoje ulubione śląskie słowo? Jednym zdaniem: ‘Łojcowie się wadzą, a bajtle się chichrają’ :) 24. A za którym ze śląskich słów nie przepadasz? Nie ma takich słów, ale gdybym musiała wybrać, to: ‘bajzel’, ‘ciepać’ i wyrażenie ’stroć się!’
Witaj w domu To, co najpiękniejsze w dawnej architekturze Katowic, połączone z nowoczesną wizją wygodnego mieszkania w centrum miasta – bez kompromisów, w jakości premium. Właśnie taki pomysł na wynajem długoterminowy ma katowicka marka Wellcome Home.
Inwestycje Wellcome Home to najczęściej piękne zabytkowe kamienice, którym mieszkania zawdzięczają swoją wyjątkowość. Wysokie sufity i wielkie okna z szerokimi parapetami, na których można się wygodnie rozsiąść, podziwiając tętniące życiem miasto sprawiają, że takie mieszkanie nie przytłacza, a daje przestrzeń i ogromne pole do popisu architektom. Każdy kolejny remont jest zresztą bardzo starannie przemyślany i fachowo przeprowadzony, aby żaden wartościowy element przeszłości nie został zastąpiony bylejakością. To właśnie dzięki szczegółom apartamenty Wellcome Home nabierają niepowtarzalnego charakteru. Czasem są to potężne dwuskrzydłowe drzwi, starannie odnowiona drewniana podłoga, pięknie zachowane kafle czy sztukateria na suficie. Innym razem motywem przewodnim mieszkania staje się oryginalna, wyczyszczona cegła na ścianie.
A gdyby tak połączyć tradycję z nowoczesnością? W najnowszej inwestycji firmy, w pięknej dziewiętnastowiecznej kamienicy przy samym rynku, architekci postawili na minimalistyczną zabudowę ścianek działowych, które wyodrębniły niezależne strefy mieszkania, pozwalając jednocześnie zachować efekt oszałamiającej przestrzeni. Największym wyzwaniem był prawie 80-metrowy apartament, w którym sypialnię zaaranżowano w półotwartej metalowo-szklanej konstrukcji. Efekt finalny przerósł najśmielsze oczekiwania projektantów, a mieszkanie bardzo szybko znalazło swojego pierwszego lokatora. Motorem napędowym Wellcome Home jest przekonanie, że Katowice to miasto o wielkim potencjale biznesowym i kulturowym, a rynek wynajmu długoterminowego powinien odpowiadać na tempo zmian, jakie w nim zachodzą. Dlatego marka nie zwalnia tempa i już szykuje się do kolejnych, zakrojonych na szeroką skalę inwestycji. Patrząc na dotychczasowe efekty, jednego możemy być pewni: będzie pięknie! Więcej realizacji zobaczysz na stronie: wellcome-home.com
artykuł sponsorowany
Od zielonej okolicy Parku Kościuszki, przez ścisłe centrum, po coraz modniejszą Koszutkę - lokalizacje Wellcome Home nigdy nie są przypadkowe, tak jak przypadkowe nie są nieruchomości, które staną się czyimś mieszkaniem. A raczej domem, bo to zdecydowanie bardziej właściwe słowo. Potencjalny najemca ma bowiem poczuć się w tych mieszkaniach jak u siebie: bezpiecznie, komfortowo, przytulnie.
ALE TO JUŻ BYŁO! (MARYLA RODOWICZ)
„PIĘKNO NA CO DZIEŃ I DLA WSZYSTKICH” – TAK BRZMIAŁO CREDO WANDY TELAKOWSKIEJ, GRAFICZKI I PROJEKTANTKI, NAZYWANEJ JOANNĄ D’ARC POLSKIEGO WZORNICTWA, BO TO ONA WŁAŚNIE PO II WOJNIE ŚWIATOWEJ TWORZYŁA JE NA NOWO. ZGROMADZIŁA WOKÓŁ SIEBIE ODPOWIEDNICH LUDZI, POWOŁAŁA INSTYTUT WZORNICTWA PRZEMYSŁOWEGO I ZABRAŁA SIĘ DO PRACY NIEMAL OD PODSTAW. MAŁGORZATA KAŹMIERSKA
22
Ilustracja Malwina Pycia
Przez całe lata jej zmieniająca się ekipa kształtowała gusty, ba! uczyła dobrego smaku, bo przecież wtedy było wielu ludzi z tzw. awansu społecznego – biednych, często bez podstawowej choćby edukacji i obycia. Telakowska i jej współpracownicy nie mieli łatwo – brakowało materiałów, pieniędzy (pewnie stąd prostota ówczesnych produktów), wytwórni i wzorców. Na dodatek partia cały czas patrzyła im na ręce, więc nie mogli tak po prostu powrócić do przedwojennych pomysłów albo sięgnąć do XIX wieku i o zgrozo! przypomnieć urodę secesji, bo to byłoby burżuazyjne,
wielkopańskie i w ogóle fe! Kazano im tworzyć rzeczy nowoczesne, solidne, wygodne, praktyczne i… proletariackie (?). A projektanci i tak uparcie dodawali do tego: piękne. Ktoś powiedział, że sztuka istnieje po to, by rzeczywistość nas nie zabiła, może właśnie dlatego w tych trudnych czasach tak starano się o to, żeby projekty były ładne. Różnie to wychodziło w praktyce. Ja nie jestem wielbicielką na przykład tzw. meblościanek, bo bez względu na to, z której strony się im przyglądałam, w żadnym znanym mi egzemplarzu nie dopatrzyłam
się śladów urody. Ale nie można odmówić im funkcjonalności – w niewielkich mieszkaniach, gromadzących nierzadko liczne rodziny, bywały szafą (garderobą), kredensem z nieodzownym barkiem, a także witryną i biblioteką w jednym! A do tego jeszcze prowizoryczną ścianą, która w razie konieczności niejednokrotnie uzupełniała najwyraźniej zapomniany przez architekta element wielkiego pokoju, dzieląc go na dwie części. Równie pożyteczny był na przykład półkotapczan (to chyba nasz narodowy wynalazek). Tak, trzeba przyznać, że w PRL-u tworzyło wielu niezłych projektantów, którzy znali potrzeby społeczeństwa i starali się im sprostać. Ówczesne rzemiosło miało zaspokajać pragnienia i spełniać marzenia, związane najczęściej z lepszym, a nawet luksusowym stylem życia. Tyle, że przeciętny człowiek nie zawsze wiedział, jak dobrać odpowiednie elementy albo też z powodu chronicznych braków na rynku nie mógł kupić tego, co chciał. Na ogół łapano to, co akurat się trafiło, więc mimo iż projektantka Maria Chomentowska przekonywała: „Nasze życie jest wystarczająco bogate, aby nie komplikować go jeszcze formami wnętrza mieszkalnego”, w niejednym domu panowała straszna zbieranina. Po latach całkowitego skreślania wszystkiego, co łączyło się z PRL-em, przyszła pora na częściową przynajmniej rehabilitację spuścizny z owego okresu. Dlaczego? Można snuć różne teorie na ten temat – mamy przecież pokolenie czterdziestolatków, których dzieciństwo przypadało właśnie na tamte czasy. Oni pewnie bez sentymentu myślą o ówczesnych problemach, ale po uprzednim zachłyśnięciu się tym, co z Zachodu, teraz wzięli oddech i chętnie stawiają na półce figurkę z rodzinnego domu, kojarzącą się z ich sielskimi latami. Nawet uszkodzone drobiazgi też mają swoją wartość, nie tylko sentymentalną. Kolekcjoner sztuki Dominik Zieliński zauważył, że „niedoskonałości zdradzają pamięć przedmiotów”, a one są przecież świadkami życia swoich właścicieli – biżuteria, którą tata kupił mamie z okazji narodzin dorosłego dziś dziecka, teraz jest już vintage. Ileż wspomnień przywołuje rozpamiętywanie, kto utrącił uszko filiżanki albo wyszczerbił brzeg wazonu… Może więc moda na takie starocie to nie tylko rodzaj pielęgnowania pamiątek po poprzednich pokoleniach i przypominania ich historii, ale również własnych wspomnień?
Meblują się już także osoby dwudziestoparoletnie, często przesycone wszechobecnością produktów pewnej szwedzkiej firmy i poszukujące do swoich dizajnerskich mieszkań czegoś innego, oryginalnego, klimatycznego, czegoś z duszą. Dla nich przedmioty z lat 50., 60., czy 70. to już antyki, a wielu z nich potrafi dostrzec piękno wygrzebanych u mamy czy babci krzeseł typu „skoczek”, oryginalnych foteli „tulipan” albo bardziej klasycznych projektu Chierowskiego. Znawcy zapolują na szkła Drostów, awangardową ceramikę Tomaszewskiego (jego figurki pewnie kiedyś z powodzeniem zastępowały w polskich domach te miśnieńskie z XVIII wieku, które dawniej zdobiły zamożne stoły – a teraz śpiewaczki, siłacze i dziewczyny nadal zadziwiają prostotą i urodą) lub
porcelanowe serwisy z Ćmielowa – to kolekcjonerskie rarytasy, wzornictwem zachwycają do dziś i idealnie pasują nie tylko do surowych ścian loftów. A może moda vintage wiąże się z nurtem slow life, zapotrzebowaniem na coś unikatowego, wyjątkowego, czegoś wyróżniającego spośród innych? Wiele osób z czasem wyrasta z potrzeby bycia takim samym jak wszyscy i zamiłowania do drogich, markowych, seryjnych produktów. Pojawia się chęć zamanifestowania swojego indywidualizmu również poprzez otaczające ich przedmioty, jakich nie kupi się w pierwszym lepszym sklepie. Ekstrawagancki serwis „Ina”, który bardziej przypomina abstrakcyjne rzeźby niż filiżanki, dzbanek i mlecznik? Czemu nie? Coś w sam raz dla twórczych oryginałów. Vintage może być też próbą budowania własnej tożsamości przez najmłodsze, scyfryzowane pokolenie. Przedmioty z przeszłością ułatwią to. Te naprawdę stare, przedwojenne są drogie, coraz rzadsze i chyba za bardzo retro; zostaje więc wertowanie piwnic, strychów, szop i przeróżnych zakamarków u dziadków, rodziców albo innych krewnych. Jonathan Carroll w książce „Dziecko na niebie” zauważył gorzko: „Kiedy masz pieniądze, zbierasz przedmioty, kiedy jesteś biedny, zbierasz rzeczy”. Niekoniecznie. Każda rzecz, która z jakichś powodów jest dla kogoś ważna, zasługuje na miano przedmiotu. Zresztą w kolekcjonerstwie też nastąpiła demokratyzacja – nie trzeba wydawać strasznej kasy, żeby zdobyć coś naprawdę fajnego. Czasem wystarczy sprawdzić zasoby własnego domu, zajrzeć do internetu, by przekonać się, że ulubiony wazon mamy to ceniony dziś projekt Zbigniewa Horbowego, a ten talerzyk, którego chropowate mazaje tak trudno domyć, to poszukiwana kora. A ile przy tym słuchania rodzinnych historii, jaka okazja do zrealizowania dziecięcych marzeń o wielkich odkryciach i frajda z identyfikowania wyszukanych skarbów, samodzielnego ich odnawiania lub przerabiania … Czy obecny powrót do mody sprzed lat oznacza, że dzisiejszy dizajn nie zadowala nas? Andrzej Dudziński – artysta starszej daty, ale tworzący bardzo nowoczesne obrazy, grafiki i karykatury – zauważył, iż „współczesna sztuka często jest zamachem na na-
szą wrażliwość”, więc może dlatego szukamy ukojenia wśród przedmiotów, które określamy po prostu jako ładne, a nie tylko interesujące i oryginalne (często tak właśnie eufemistycznie mówi się o czymś, co trudno nazwać pięknym). Nie zamierzam nikogo namawiać do bezkrytycznego gromadzenia wszelkich staroci, sama nie przepadam na przykład za brązową ceramiką z Mirostowic (bezlitośnie nazywaną przez jedną z moich kuzynek „skorupami”, a przez inną – „kurzołapkami”). Istnieje dobra zasada w tej kwestii: pozbądź się wszystkiego, co nie jest ładne albo nie sprawia radości. Ale „pozbyć się” nie znaczy „wyrzucić”. Na szczęście są różne gusty – co nie podoba się jednej osobie, znajdzie uznanie u drugiej, więc zawsze można komuś przekazać lub sprzedać to, co nam nie odpowiada – ucieszyć kogoś, a niechcianym przedmiotom dać nowe miejsce. Dbajmy zatem o te małe i duże rzeczy, jakie nas otaczają, bo jak stwierdził H. Ch. Andersen: „Człowiek jest tylko epizodem w życiu przedmiotów”. Modę z natury cechuje zmienność, a klasyka i sztuka są nieśmiertelne!
OGRÓDEK DZIAŁKOWY Wielki powrót hobby w stylu vintage
PRZYWODZĄ NA MYŚL CZASY PRL-U, KIEDY TO PRZYZNAWANO JE CO SZCZĘŚLIWSZYM PRZEDSTAWICIELOM LUDU PRACUJĄCEGO MIAST. PRZEŚMIEWCZO ZWANE RODOS, CZYLI RODZINNE OGRODY DZIAŁKOWE OGRODZONE SIATKĄ, PO DZIŚ DZIEŃ MOŻNA ZNALEŹĆ W KAŻDYM NIEMAL WIĘKSZYM POLSKIM MIEŚCIE. ZIELONE ENKLAWY W BETONOWEJ TKANCE MIASTA, ISTNE DŻUNGLE, ZADZIWIAJĄCE RÓŻNORODNOŚCIĄ BIOLOGICZNĄ.
KATARZYNA ZIELIŃSKA
26
Działkę moich dziadków – 300 metrów kwadratowych z altanką, umiejscowione w ROD “Wrzos” – mam w najwcześniejszych wspomnieniach. Stanowiła od zawsze cel regularnych wycieczek, bynajmniej nie tylko rekreacyjnych: sadzenie, sianie, plewienie, zbieranie warzyw i owoców – w zależności od sezonu wykonywano różnorodne czynności. Roboty było niemało, bo każdy skrawek terenu obsadzono roślinami jadalnymi
i w mniejszej części ozdobnymi. Działka miała za zadanie przynosić korzyść, być źródłem pożywienia oraz kwiatów do wręczania na różne okazje. Przyzwyczajenie z czasów niedoboru, chociaż moje działkowe wspomnienia pochodzą już z lat, kiedy braki owe nie występowały, a w sklepach zaczynało być wszystko. Jednak, tak jakby na wszelki wypadek, dziadkowie i inni działkowcy sadzili i siali coś na kształt “żelaznej rezerwy”
żywnościowej, żeby chociaż pod względem czosnku, cebuli, ziół czy owoców na przetwory być niezależnym od zewnętrznych dostaw. Na działkach kwitło życie towarzyskie: podziwiano wzajemnie swoje plony, wymieniano się sadzonkami, udzielano sobie porad czy pożyczano sprzęt ogrodniczy. Kawa z termosu, wypita przez płot z sąsiadką, często zagryzana domowym ciastem drożdżowym (rzecz jasna z działkowymi truskawkami) czy też kieliszeczek naleweczki z wiśni, zerwanych z tego drzewa przy altance zeszłego lata – jednym słowem lokalność, sezonowość, budowanie społeczności. Właśnie to przyciąga na działki kolejne pokolenia. Ale nie tylko. Także zmęczenie miejsko-korporacyjnym pędem życia powoduje, że chcemy obcować z naturą, robić coś namacalnego, prawdziwego. Zdaliśmy też sobie sprawę, że o ile teraz zdecydowanie nie można mówić o czasach niedoboru, a raczej nadmiaru, o tyle o zdrowe, rosnące bez agresywnej chemii warzywa i owoce nie są wcale łatwe do zdobycia. Uprawiając je samodzielnie na działce, mamy kontrolę nad “produkcją” od nasionka aż do zbioru.
"Hodujcie własne jedzenie. To jak drukowanie własnych pieniędzy"1 – mówi Ron Finley, znany jako Gangsta Gardener, miejski ogrodnik z Los Angeles, który dzięki ogrodnictwu nie tylko wytwarza zdrową żywność w biednej dzielnicy, ale też integruje oraz edukuje społeczność. I Ron ma rację w swoim chwytliwym sloganie – w czasach, gdy króluje żywność przetworzona, własne zdrowe warzywa stanowią dużą wartość. Kiedy więc na działce moich dziadków nadszedł czas wymiany pokoleń, ochoczo skorzystałam z propozycji przejęcia ogródka. I przepadłam. Dokładnie sprawdziło się to, o czym pisze Piotr Kucharski w książce “Miejski farmer”: “... podczas tych wszystkich prac w ziemi następuje coś, co nazywam ‘uziemieniem’. Zostawiam moje stresy, koncentruję się tylko na tym, co robię, zapominam o pracy. Otacza mnie zieleń, która działa kojąco, moje oczy odpoczywają, a ja, mimo fizycznego wysiłku, relaksuję się.”2 Bo oprócz oczywistej korzyści w postaci świeżych warzyw, owoców i ziół, ogródek działkowy ma jeszcze jedną, równie znaczącą moc: zapewnia kontakt z naturą. Oswojoną, ale jednak. A to może zdziałać cuda po całym dniu pracy, spędzonym przed ekranem komputera albo na stresujących spotkaniach. Zwłaszcza w czasie lockdownu, związanego z pandemią COVID-19 widać było niesamowity wprost zwrot w kierunku natury, a więc także ogrodnictwa miejskiego. Na działkach zaroiło się od ludzi; nawet tych, którzy bywali tam rzadko, wtedy można było spotkać niemal codziennie. Pojawili się nowi działkowcy i zasiedlili nieuprawiane, zaniedbane ogródki. Oldskulowe hobby wróciło zatem w wielkim stylu. Wraz z nowymi działkowcami, na RODOS pojawiły się nowe trendy: ktoś na próbę posiał karczochy albo awokado z pestki, ktoś inny eksperymentuje z permakulturą. Każdy już wie, że aby ogródek dobrze funkcjonował, trzeba do niego przyciągnąć owady zapylające – stąd rabaty roślin miododajnych i domki dla owadów. Powszechne stają się zbiorniki na deszczówkę – wiadomo jak cenne są zasoby wody. Zauważalną zmianą jest także podejście do chwastów: starsze
pokolenie działkowców tępiło wszystkie, do ostatniej trawki, która ośmieliła się osiedlić na grządce z marchewką czy rabacie kwiatowej. Wśród działkowców AD 2020 raczej brak tak rygorystycznego podejścia. Dawny styl części rekreacyjnej to krótko wystrzyżony trawnik, nowy – raczej z rzadka koszona kwietna łąka (zapylacze, wiadomo), a nad nią rozpięty hamak. Niezmienne pozostają jednakże międzypokoleniowe rozmowy przez siatkę o tym, co komu wyrosło, a co w tym roku nie bardzo i o nowych, modnych roślinach. Bo owszem, wśród działkowców pojawiają się okresowe mody na pewne uprawy: wśród krzewów ozdobnych zdecydowanie u szczytu popularności jest złotlin japoński, a całkowicie passe wydaje się bukszpan, obecny od dziesięcioleci na każdym ogródku. Z roślin jadalnych dobrze widziane są szparagi, jarmuż czy wspomniane już karczochy jako uprawa zdecydowanie
1 www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,174612,25977049,ron-finley-slawny-ogrodnik-hodujcie-wlasne-jedzenie-to-jak.html
2
Piotr Kucharski, “Miejski farmer”, Bielsko-Biała 2017, s. 8.
eksperymentalna. Nieśmiertelnym must have są truskawki, maliny, marchewki, rzodkiewki, cukinie i patisony. Jeśli dynia, to piżmowa albo hokkaido. Widać też dążenie do zachowania tradycyjnych odmian, na przykład jabłek czy czereśni rosnących często na bardzo starych, kilkudziesięcioletnich drzewach. W połączeniu z nowościami powoduje to, że ogródki działkowe często są przepełnione różnorodnością, a przez to piękne i ciekawe. Zieleń i grzebanie w ziemi wydaje się także pozytywnie wpływać na stosunki międzyludzkie. Nie słychać na działkach kłótni politycznych, nie ma konfliktów, nikt nie chodzi zdenerwowany i przez to nieprzyjemny dla innych. Przeciwnie – jest dużo uśmiechu, życzliwości, wszyscy dbają o powierzchnie wspólne (regularne koszenie swojego odcinka ścieżki), nie widuje się porzuconych śmieci w zaroślach. Zupełnie jakby z chwilą wejścia na teren ogródków coś w ludziach zmieniało się na lepsze. Chyba rzeczywiście natura ma działanie terapeutyczne i prawdą jest cytat z niezliczonych internetowych memów: “Gardening is cheaper than therapy and you get tomatoes”.
LEGENDA SPOD MARATONU WIECZNIE ŻYWA ATEŃSCY HOPLICI. PERSKIE OKRĘTY. HEROICZNA BITWA. MORDERCZY BIEG, OBWIESZCZAJĄCY ZWYCIĘSTWO. W KOŃCU ŚMIERĆ NA ATEŃSKIEJ AGORZE. OTO HISTORIA, KTÓRA ZAINSPIROWAŁA NOWOŻYTNYCH DO STWORZENIA NAJWIĘKSZYCH MASOWYCH IMPREZ BIEGOWYCH – MARATONÓW.
GRZEGORZ WIĘCŁAW, psycholog sportu | www.glowarzadzi.pl
Głowa Rządzi
30
Maraton 2500 lat po bitwie Miasteczko (choć bardziej należałoby napisać „mieścinka”) Marathonas (gr. Μαραθώνας) położone jest na wschodnim wybrzeżu Attyki. Nie robi wielkiego wrażenia. W Maratonie po słynnej, zwycięskiej konfrontacji Ateńczyków z Persami pozostał jedynie skromny kopiec (i znów: raczej kopczyk). Tyle z czci i chwały poległym w bitwie 192 hoplitom. Z ulicy jest on praktycznie niewidoczny, utajony wśród gaju oliwnego. Gdyby nie brązowa tablica i pomnik wodza Mil-
tiadesa pewnie bym go przeoczył. Miltiades stoi dumny, w lekkiej zbroi. W prawej dłoni trzyma miecz. Lewą pokazuje Persom: STOP! Nie przejdziecie! Heroiczny posłaniec Według legendy, po zwycięskiej bitwie posłaniec o imieniu Filippides pobiegł do Aten, aby obwieścić wygraną. Po wyrzuceniu z siebie słynnych słów: „zwyciężyliśmy!”, padł z wycieńczenia na agorze. Historycy spierają się, czy był to sam Filippides czy inny posła-
niec. Niektórzy twierdzą, że biegła cała armia grecka. Jakkolwiek by nie było, w naszej zbiorowej pamięci zapisał się przede wszystkim Filippides i to on stał się pierwszym maratończykiem. Za ten chwalebny czyn doczekał się pomnika w dzisiejszym Maratonie, tuż przy... autostradzie. Inspiracja dla współczesnych Historia bitwy maratońskiej, a przede wszystkim heroicznego biegu z powrotem do Aten oddziaływała na pokolenia. Zainspirowała też Michela Bréala, francuskiego filologa, który przekonał swojego przyjaciela Pierre'a de Coubertina, aby włączył bieg o dystansie maratońskim do programu pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich w Atenach w 1896 roku. Zachwycony pomysłem de Coubertin tak właśnie zrobił. Dylematem pozostawał dystans maratonu. Skąd te 42,195 km? W starożytności z pola bitwy do Aten wiodły dwie drogi. Pierwsza z nich była trudna i górzysta, o szacowanym dystansie 34,5 km. Druga prowadziła równiną. Była płaska, choć dłuższa o sześć kilometrów. Którą z nich wybrał Filippides? Według historyków hoplita pobiegł krótszą drogą, gdyż na równinie grasowały ciągle niebezpieczne podjazdy perskie. Obecnie asfaltowa droga z Maratonu do Aten wynosi około 37 km. De Coubertin zadecydował, że podczas pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich ma-
ratończycy pokonają zaokrąglone 40 km. W sumie w wyścigu uczestniczyło 17 biegaczy (13 Greków i 4 obcokrajowców). Wygrał Grek Spiridon Luis z czasem 2:58:50 godz. i był jedynym zawodnikiem, który złamał barierę trzech godzin. Pozostała dwójka na podium to: Charilaos Vasilakos (Grecja) oraz Gyula Kellner (Węgry) – przybiegli w 3:06 godz. Czasowo panowie nie wypadli najlepiej, porównując ich do dzisiejszej czołówki maratończyków, ale legenda została wskrzeszona! W 1908 roku na igrzyskach w Londynie organizatorzy zwiększyli dystans o 2,195 m, gdyż meta musiała znajdować się w pobliżu trybuny, gdzie zasiadała brytyjska rodzina królewska. Od tamtego czasu zostało 42,195 m, a bieg mężczyzn na tym dystansie tradycyjnie kończy każde letnie igrzyska olimpijskie. Czyli wychodzi na to, że ta słynna, magiczna bariera 42 km i 195 m to w sumie trochę taka losowa liczba. Cóż z tego, skoro pomogła przetrwać bohaterom spod Maratonu w pamięci nowożytnych? Dlatego nie dziwię się, że na równinie maratońskiej stoi jedynie kopczyk – niewielki symbol wielkiego zwycięstwa. Po co ateńczykom Miltiadesa kopce, obeliski, statuy czy pomniki? Oni zbudowali sobie pomnik trwalszy od spiżu. Bo w dzisiejszych czasach wielu pragnie wstąpić w ich nieśmiertelne szeregi, zostając maratończykiem...
Stylowy Kwadrat. Miejsce inne niż wszystkie Jest taki punkt w centrum Katowic, gdzie mieszają się style, faktury, materiały, a świat wydaje się niezwykle barwny i kolorowy.
Stylowy Kwadrat, bo o nim mowa, powstał dzięki
otoczeniu, przy aromatycznej kawie i akompaniamen-
niezwykłym kobietom, które rzuciły wszystko, czym
cie nastrojowej muzyki naprowadzi Cię na odpowiedni
zajmowały się wcześniej, aby spełnić swoje marzenia
kurs, to z pewnością nasz showroom jest miejscem
i stworzyć przestrzeń idealną dla osób wrażliwych na
odpowiednim dla Ciebie. Bo tu każdego gościa traktu-
piękno i lubiących otaczać się niebanalnymi, a zarazem
jemy indywidualnie i wyjątkowo.
funkcjonalnymi przedmiotami. W Stylowym Kwadracie każdy znajdzie coś dla siebie: mały drobiazg, dodający miejscu wyjątkowe-
Oczywiście zapraszamy do nas także profesjonalistów – architektów, projektantów oraz dekoratorów wnętrz.
go klimatu, przepiękny drewniany stół, przy którym wszystkie posiłki będą trwać bez końca, wygodną sofę, zapraszającą by usiąść w gronie przyjaciół i za-
Stylowy Kwadrat to miejsce, które obowiązkowo trzeba odwiedzić podczas spacerów po Katowicach!
tracić się w rozmowach przy lampce wina, lub designerską, ale funkcjonalną lampę, stanowiącą oryginalną ozdobę wnętrza. W showroomie Stylowy Kwadrat artykuł sponsorowany
prezentujemy najlepsze wzornictwo z Polski, Włoch, Holandii i Danii. Jeśli wiesz, czego chcesz, to na pewno znajdziesz tu coś dla siebie. A jeśli potrzebujesz wsparcia, kogoś, kto doradzi Ci jak uczynić Twój dom nietuzinkowym miejscem, kto w przemiłym i niezwykle eleganckim
STYLOWY KWADRAT ul. Dąbrowskiego 13/1 40-032 Katowice
PORADNIK DOBREGO ŻYCIA
JAK WARTOŚCIOWO PRZEŻYĆ ŻYCIE, DOBRZE ZESTARZEĆ SIEBIE I SWOJE OTOCZENIE, ZAMYKAJĄC SIĘ W DOMU, A DOKŁADNIEJ W KUCHNI. JOANNA ZAGUŁA
34
Obiecałam sobie, że nie wspomnę o pandemii. Że będzie przyjemnie i smacznie. Ale już po napisaniu tytułu wiedziałam, że nie uda mi się dotrzymać tego słowa, danego samej sobie. Bo chociaż teraz wydaje się nam, że znów jest „normalnie”, to jednak ten wirus zmienił nasz świat. Nie dlatego, że niektórzy ludzie wreszcie zrozumieli, iż mycie rąk ma sens. Myślę o czymś dużo mniej uchwytnym, a jednocześnie znacznie ważniejszym – o naszym stosunku do życia. I znów nie chodzi mi o to, że zachorowania na koronoawirusa oraz spowodowane nimi zgony uzmysłowiły nam naszą przemijalność. Może i tak. Ale o strachu związanym z nią bardzo szybko zapomnieliśmy. Musieliśmy. Bo inaczej trudno byłoby nam funkcjonować w codziennym życiu. To, co się zmieniło – tak mi się wydaje – to nasze oczekiwania wobec życia i sposób, w jaki chcemy przez nie przejść. Brzmi to może nieco górnolotnie, ale nie ja jedna jestem tego zdania. Już parę ładnych lat temu znana badaczka trendów Lidewij Edelkoort zauważyła, że my – mieszkańcy nowoczesnych miast bogatego Zachodu zaczynamy mieć silne tendencje do izolowania się od reszty społeczeństwa. Zamiast tego skupiamy się na naszych małych grupach – rodzinie i przyjaciołach. Izolacja staje się (i to nie tylko w czasie pandemii) wręcz fizyczna. Budujemy sobie coraz bardziej wygodne i przyjazne do życia domy, do których coraz trudniej jest dostać się z zewnątrz. A że świat wokół wydaje się coraz groźniejszy, lepiej więc się przed nim schować. Zaś przymusowa izolacja pandemiczna tylko pogłębiła i przyspieszyła ten proces.
To wszystko brzmi bardzo smutno i egocentrycznie. I z jednej strony tak jest, bo rzeczywiście skupiamy się mocno na sobie. Ale wydaje się, że nie do końca. Bo dbamy nie tylko o siebie, lecz również o swoje najbliższe otoczenie. To, co blisko nas, obchodzi nas bardziej, bo jest namacalne i dlatego robimy naprawdę dużo, by żyło nam się w naszych bańkach lepiej. Ręka do góry ten, kto w czasie izolacji próbował ulepszyć swoją dietę, piekąc domowe chleby i nastawiając zakwas na barszcz? Co więcej – przypomnijmy sobie tylko, ile osób tymi swoimi wytworami dzieliło się z innymi, ile dobrowolnie pomagało w zakupach, transporcie, załatwieniu maseczek i rękawiczek. Poczuliśmy znowu chęć dobrego bycia razem. Teraz tylko marzy mi się, by to się utrzymało. Tak bez potrzeby wzniecania kolejnego kryzysu, ale zwyczajnie, w codzienności. Tu z pomocą przyjdzie nam hasło tego numeru Be, czyli „vintage”. Niech nauczy nas, jak celebrować wykwintną codzienność. „Vintage” to termin, który większości z nas teraz kojarzy się z modą, nawiązującą do stylu minionych epok. Ale tak formalnie ciuchy z sieciówki stylizowane na dwudziestolecie międzywojenne to nie jest żaden vintage. Aby zasłużyć na to miano, rzeczy muszą mieć odpowiedni rodowód. W ten sposób powinno się bowiem określać tylko te oryginalne – zachowane w dobrym stanie, dzięki wysokiej jakości wykonania. Jednak zanim słowo „vintage” pojawiło się w świecie mody, należało do gastronomii, a właściwie winiarstwa. Oznaczało i oznacza do dziś rocznik wina
i określenie butelek alkoholu, powstałego z owoców zebranych w jednym sezonie. Można się podśmiewać z tych snobów, którzy, obracając w kieliszku pod światło trunek z dyskontu, komentują jakość danego rocznika. Ale taka jest prawda. W zależności od tego, ile w danym roku było słońca i jak często padał deszcz, wino zrobione z ówczesnych zbiorów może smakować inaczej – być bardziej bogate, czy zmieniać poziom słodyczy. To, jaką drogę przeszły grona, jest ważne dla tego, czym się staną. To, że z nami jest tak samo, nie będzie żadnym odkryciem. Ale widzieć, a robić – to dwie różne rzeczy. Pamiętanie o tym, że to, skąd jesteśmy i jak dojrzewamy (codziennie, nie tylko przed maturą) jest ważne, doceniajmy to. Jak? No, choćby kupując i jedząc to, co rośnie w naszym regionie, czy poświęcając czas na spokojnie przygotowanie wartościowego jedzenia. Takiego z dobrych składników (na podobieństwo tych ubrań, których nie zniszczył nawet ząb czasu). Jeśli chodzi o kupowanie lokalne, to chyba nie ma nic prostszego. Szczególnie teraz. Wystarczy ruszyć na bazarek, by pławić się w obfitości pomidorów, porzeczek, malin, brzoskwiń, ziół, a nawet pojawiających się już grzybów. Ja tym razem zaproponuję Wam coś bardzo oczywistego – dojrzałe, pachnące pomidory, pełnoziarnistą mąkę i wiejski twaróg. Banalne? Poczekajcie, aż zadziała czynnik czasu. Z pomidorów robimy esencjonalny bulion, gotując je (bez podsmażania) z selerem naciowym, czosnkiem, cebulą i sosem sojowym. Po 2 godzinach
na małym ogniu, dokładnie przecedzamy i dodajemy pastę miso oraz oliwę. I mamy wegański rosół o jakości zbliżonej do najlepszych rosołów mojego dziadka. Z mąki oczywiście będzie zakwas. Na chleb albo na żur. Ja wolę to drugie, bo jest jednak nieco łatwiejsze. Mąkę żytnią zalewamy dwa razy taką ilością wody, dodajemy czosnek, ziele angielskie, liść laurowy i pieprz; przykrywamy gazą i już. Codziennie mieszamy, a po trzech dniach zrobi się zakwas. Pamiętajcie tylko o tym, że naczynie, w którym go robicie, musi być sterylnie czyste. A co z twarogiem? Ooooo, to coś dla odważnych. Zgliwiały serek – przepis mojej babci z Poznania. Twarożek umieszczamy poza lodówką i czekamy aż... zacznie się ciągnąć i lekko pachnieć zepsuciem. Ale tak dobrze pachnieć. Niech ten zapach będzie bliższy serom pleśniowym niż spleśniałym. Taki serek wrzucamy na patelnię i smażymy na maśle z solą i kminkiem, ciągle mieszając. To taki nasz ekstremalny, lokalny rarytas. Rarytas tylko dla odważnych. Smacznego!
Rozmawiała Sabina Borszcz
RADFAHRTRUPPE – ŻYCIE I PASJA W STYLU VINTAGE – Na życie moje i mojej żony pasja ma wpływ każdego dnia. Kiedy tylko to możliwe, ubieramy się w stylu vintage, także nasze mieszkanie jest urządzone w tym klimacie, ale to temat na osobny artykuł – mówi Michał Cieślik, szef grupy Rowery Zabytkowe Zabrze - „Radfahrtruppe”, jeden z jej założycieli, od 15 lat zajmujący się rekonstrukcją historyczną. I tę pasję podziela cała grupa. Bez tego nie dałoby się odtworzyć dawnego klimatu, który przywołują praktycznie przez cały rok, już od 8 lat. Najbardziej fascynują ich lata 20., 30. i 40. odtwarzają m.in. sylwetki ludności cywilnej, niemieckich jednostek rowerowych, powstańców śląskich oraz Policji Województwa Śląskiego z lat 1922-1939. A pomagają im w tym niezwykłe rekwizyty. – Nasza kolekcja to 15 oryginalnych rowerów. Każdy eksponat ma swoją unikatową historię i o każdym możemy opowiadać godzinami – mówi szef grupy.
Kto tworzy Radfahrtruppe? Członkowie naszej grupy to ludzie w różnym wieku, o różnych zawodach, ale z tą samą pasją. Na co dzień każdy z nas pracuje zawodowo w innej branży. Są wśród nas sprzedawcy, studenci, przedstawiciel handlowy, pracownik działu HR, a nawet technik weterynarii. To w wolnym czasie przenosimy się do minionej epoki, odtwarzając sylwetki historyczne. Dążymy do tego, aby zgodność z realiami historycznymi była jak najwyższa, dlatego dbamy o najmniejsze szczegóły. Łączy nas miłość do historii i fascynacja modą okresu międzywojennego. Na życie moje i mojej żony pasja ma wpływ każdego dnia. Kiedy tylko to możliwe, ubieramy się w stylu vintage, także nasze mieszkanie jest urządzone w tym klimacie, ale to temat na osobny artykuł :-).
Który okres w historii najbardziej Was interesuje? Zdecydowanie lata 20., 30. i 40. ubiegłego wieku, dlatego też nasza kolekcja to głównie rowery z tego okresu. Fascynuje nas moda, estetyka i codzienność tych lat, więc najchętniej kompletujemy sylwetki, które ukazują właśnie tę część historii.
Proszę opowiedzieć, jakie wyglądały Wasze początki? Początki naszej grupy to rekonstrukcja niemieckich jednostek rowerowych z okresu drugiej wojny światowej. Wraz z kolegą Adamem zaczęliśmy zgłębiać niszowy jeszcze wtedy w Polsce temat rowerów wojskowych armii niemieckiej. Tak pojawił się pierwszy rower w naszej kolekcji. W ciągu 8 lat naszej działalności wiele się zmieniło. Na chwilę obecną mamy 13 członków i 4 sekcje tematyczne.
Jakie to sekcje? Sekcja mody historycznej, powstań śląskich, sekcja Policji Województwa Śląskiego 1939 i sekcja truppenfahrrad.
Ile rowerów liczy Wasza kolekcja? Nasza kolekcja to 15 oryginalnych rowerów. Każdy eksponat ma swoją unikatową historię i o każdym możemy opowiadać godzinami. Jednym z nich jest rower transportowy z 1938 roku Orkan marki BWB Pozyskaliśmy go w bardzo złym stanie technicznym, ale udało nam się samodzielnie go odrestaurować od podstaw. Rower posiada szyld reklamowy sklepu z artykułami kolonialnymi, który znajdował się w przedwojennym Zabrzu, czyli mieście, z jakiego pochodzimy. Udało nam się
odtworzyć tę reklamę według oryginalnego zdjęcia. Najnowszym nabytek to rower Patria marki WKC z 1940 roku, zachowany w stanie oryginalnym. Żaden z naszych rowerów nie jest jednak na sprzedaż, pozyskujemy je i odrestaurowujemy głównie do celów edukacyjnych – chcemy umożliwić zobaczenie na własne oczy, jak wyglądały i czym różnią się od współczesnych rowery z lat 20., 30., czy 40.
Jak zdobywacie takie rowery? Nasze eksponaty pochodzą z różnych źródeł. Pozyskujemy je na aukcjach internetowych, giełdach staroci oraz od prywatnych kolekcjonerów. Staramy się wyszukiwać te najlepsze, czyli najbardziej unikatowe i z bogatą historią.
Waszą pasją są nie tylko rowery, ale także moda. W jaki sposób odtwarzacie historyczne stroje? Tworzenie historycznej sylwetki zaczyna się zwykle od oglądania zdjęć. Wyszukujemy oryginalne fotografie z epoki i to głównie na nich się wzorujemy. Lubimy też inspirować się czasopismami z lat, jakie odtwarzamy, a czasami zdarza nam się trafić na oryginalne wykroje, z których szyjemy nasze stroje. Ogółem, aby skompletować poprawną historycznie sylwetkę potrzeba wiedzy (staramy się zdobywać ją różnymi sposobami) oraz... czasu. W końcu to nie tylko ubrania, ale też różne dodatki. Wszystko musi tworzyć spójną i poprawną całość, co czasem wymaga sporo wysiłku. Staramy się zatem pozyskiwać oryginalne elementy ubiorów, głównie z zagranicy. W Polsce
niestety niewiele się zachowało. Ważne jest znalezienie odpowiednich tkanin i dodatków jak np.: guziki i aplikacje. W ostatnim czasie, z uwagi na setną rocznicę Powstań Śląskich, wiernie odtworzyliśmy wygląd powstańców.
W jakich rekonstrukcjach uczestniczycie? Bierzemy udział w inscenizacjach historycznych lokalnych wydarzeń na Śląsku, ale też jesteśmy regularnie zapraszani do wzięcia udziału w rekonstrukcjach na terenie całej Polski. Odwiedzamy pikniki historyczne, imprezy plenerowe i muzealne. Przygotowujemy na nich wystawy rowerów wraz z opisami, a członkowie naszej grupy prezentują ubiory historyczne. Organizujemy również pokazy mody historycznej, podczas których przybliżamy ubiory z lat 30. i 40. oraz naszą rowerową kolekcję. Mamy obszerną
bazę sylwetek historycznych, a wśród nich ubiory damskie i męskie, dzienne, wieczorowe, balowe, plażowe, sportowe oraz wiele innych. Odtwarzamy również sylwetki mundurowe: funkcjonariuszy Policji Województwa Śląskiego z drugiej połowy lat 30. oraz sylwetki żołnierzy Wehrmachtu. Nasza działalność obejmuje też udział w projektach filmowych, zdarza się nam także pojawić na scenie teatru. Lubimy różnorodność i zawsze cieszy nas, gdy możemy zaprezentować siebie i naszą kolekcję w nowych, ciekawych miejscach.
Czy sami przygotowujecie scenariusze takich rekonstrukcji? Nie, zwykle przyjeżdżamy na zaproszenie organizatorów, proponujących nam gotowy scenariusz, w którym możemy jednak zamieszczać nasze sugestie.
Ilustracja: Piotr Gierwatowski / CATOWICE
A w jaki sposób obsadzacie role przed danym wydarzeniem? Znamy się dość długo, wiemy mniej więcej, kto czułby się najlepiej w danej roli i to na tej podstawie decydujemy. Zwykle ktoś z nas po prostu zgłasza chęć zagrania.
Czy Wasza grupa jest otwarta, przyjmujecie nowych członków? Zdecydowanie tak, prowadzimy rekrutację przez cały rok! Nasza grupa stale się rozrasta, jesteśmy otwarci na każdego, wystarczą chęci i miłość do tego, co robimy. Niestety w tym roku wygląda to inaczej, z wiadomych względów, ale od lat jest tak, że w sezonie mamy obsadzony prawie każdy weekend. Odwiedzamy też wiele cyklicznych imprez, na
Zdjęcia: archiwum Radfahrtruppe
których wystawiamy się co roku. Jedną z nich jest śląski piknik lotniczy w Katowicach, gdzie zawsze przygotowujemy inny scenariusz, dlatego nowi członkowie są oczywiście mile widziani! Wystarczy wypełnić formularz zgłoszeniowy na naszej stronie www. radfahrtruppe.com, odezwać można się także na naszym Facebooku czy Instagramie.
Michał Cieślik (30 lat), szef grupy, jeden z jej założycieli. Zajmuje się rekonstrukcją historyczną od 15 lat. Na co dzień pracuje w jednym z katowickich marketów budowlanych. Wraz z żoną Magdą i półrocznym synem Stefanem (najmłodszym członkiem grupy) każdą wolną chwilę poświęcają rozwijaniu wspólnej pasji.
A co robicie, kiedy nie rekonstruujecie historii? Każdy z nas realizuje się w inny sposób, niektórzy uwielbiają rowerowe eskapady czy górskie wycieczki, inni zaczytują się w książkach, zajmują fotografią lub szyciem. Ta różnorodność jest naszą siłą i przekłada się na ciekawe pomysły do wspólnej realizacji w grupie. Chętnie też spotykamy się wszyscy razem na różnych wydarzeniach kulturalnych w naszej okolicy, szczególnie tych związanych z historią. Dziękuję za rozmowę.
SHAKEMEBABY #2SZPRYCERKI BY DAREK JASICA Lato, słońce, leżaki. Większość z nas zapewne spędza te wakacje lokalnie, chillując na rynku lub chodząc po górach do utraty tchu, ale znajdą się też tacy, którzy pojadą na Mazury i zostaną cali pogryzieni przez komary. Nieważne. W tym roku nauczyliśmy się cieszyć ludźmi i chwilami. Bywa, że potrafimy być źli na cały świat, żeby za chwilę cieszyć się piaskiem pod stopami. I to są te chwile, których nikt nam nie zabierze. Te chwile, kiedy ktoś cię pyta: “Chcesz spritzerka czy soura?” I takie chwile pamięta się na zawsze. Dzisiaj będzie o tym pierwszym, czyli skąd w ogóle wzięło się szprycowanie napojów ;)
W zależności od regionu, do szprycerów dodaje się Campari, Cynar, Luxardo, Select czy Martini. Możemy długo się kłócić, czy dalej jest sens szprycować białe wino wodą gazowaną, jeśli mamy wino musujące, ile dodajemy bitteru, czy lodu. Ważne, żeby było smacznie i żebyśmy w końcu usiedli na tym leżaku i spojrzeli na wschodzące słońce ;) Spritz infuzowany różą: Mieszankę dzikiej róży oraz płatków róży lub po prostu herbaty różanej zalewamy Aperolem w słoiku na całą noc, na drugi dzień przecedzamy przez sitko. Reszta zależy już od Was! Miłego dnia, Darecki ;)
Spritz teraz: Najbardziej popularny jest oczywiście Aperol Spritz w stosunku 3:2:1, czyli trzy porcje Prosecco, dwie Aperola oraz jedna wody sodowej. Sam Aperol został wymyślony w 1919 przez braci Luigi i Silvio Barbieri. W jego skład wchodzi słodka i gorzka pomarańcza, rabarbar i gencjana, reszty możemy się tylko domyślać, ponieważ dokładna receptura jest do dzisiaj strzeżona.
Tekst / Dariusz Jasica / Restauracja Plado
fot. Nadezhda Filatova, unsplash.com
Początek samych Sptritz’erków: Zaczęło się klasycznie, jak zawsze, czyli od wojska. Po czasach Napoleona i wojnach habsbursko-austriackich, gdy okupowane były tereny Veneto, żołnierze, którzy zazwyczaj pili piwo, teraz stracili do niego dostęp i zmuszeni zostali do picia wina. Brzmi dziwnie? Nie!!! Byli dalej żołnierzami. Okazało się, że te było zbyt mocne. Podczas upałów zaczęli szprycować wino wodą sodową (''spritz'', czyli po niemiecku ''pryskać''). Prawdziwym zwrotem okazało się dodawanie do szpryca gorzkich bitterów.
fot. Kasia Wosiak
ZAKWAS, MĄKA I PASJA CHLEBY Z DAWNEJ EPOKI
RZEMIEŚLNICZE CHLEBY, TAK JAK MARCHEWKI Z OGRÓDKA, MAJĄ RÓŻNE KSZTAŁTY. CZĘSTO NIEZGODNE Z IDEAŁAMI OBOWIĄZUJĄCYMI NA SUPERMARKETOWYCH PÓŁKACH. TU I ÓWDZIE BYWAJĄ POPĘKANE, NIERÓWNE, Z JEDNEJ STRONY BARDZIEJ PRZYPIECZONE NIŻ Z DRUGIEJ. MAJĄ TEŻ DUSZĘ, KTÓRA W ŚWIECIE PIEKARZY ZWIE SIĘ: ZAKWAS. NATALIA AURORA IGNACEK
46
Nasze domy i mieszkania jeszcze nigdy tak nie pachniały chlebem, jak na początku roku 2020. Przymusowe zamknięcie w czterech ścianach zaowocowało wybuchem piekarskich pasji nawet u tych, którzy sami o to siebie do tej pory nie podejrzewali. I przypomniały o tym, że chleb niekoniecznie produkuje się w wielkich zakładach. Wyrabia się go rękami. Najpierw jednak trzeba nakarmić zakwas. Co to znaczy? Przeczytajcie o tych, którzy karmią innych chlebem, a ich codziennym chlebem jest pieczenie bochenków jak z dawnej epoki. Karolina – więcej pasji w chlebie W 2018 roku dostała od znajomej pierwszy zakwas. I kompletnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Zagłodziła go i... ostatecznie zabiła. Tym okrutnym akcentem zaczynamy tę opowieść, bo właśnie zakwas jest sercem każdej rzemieślniczej i domowej piekarni. To on sprawia, że chleb smakuje jak dawniej...
Zakwas to nic innego jak mąka z wodą. Mieszanina dojrzewa (co najmniej pięć dni), a w tym czasie wytwarzają się w niej dzikie drożdże i bakterie, dzięki czemu chleb na takim zakwasie pięknie wyrośnie i zyska chrupiącą skórkę. O zakwas należy dbać i regularnie go “dokarmiać”, to znaczy codziennie o tej samej porze dodawać odpowiednią ilość mąki i wody, mieszając i trzymając w konkretnym miejscu w odpowiednich warunkach. Wiele piekarzy nawet nazywa swój zakwas i traktuje niemal jak pełnoprawnego członka załogi piekarskiej.
Nie każdy od razu wyczaruje idealny bochenek. Ale każdy może zacząć piec domowy chleb. – Skoro nasze babki, prababki nie miały specjalistycznego sprzętu i dały radę, to nam również się uda – twierdzi pasjonatka. Ale sama woli piec chleb jak dawniej, mając do dyspozycji piekarskie udogodnienia. – Lubię ułatwiać sobie życie, więc kupiłam to, co sprzyja ergonomii: robot kuchenny, piekarnik parowy, pirometr, szpanerski żyletkowy nacinak do wzorków na chlebie, duże pojemniki na wszelkie mąki… Mam nawet specjalną kuchnię w piwnicy do wypieków, aby nie bałaganić w domu – opisuje swoje królestwo. A trochę ubrudzić się przy tym wszystkim można. Zwłaszcza, gdy piecze się chleb metodą “step by step”, czyli składany 5-6 razy co 30 lub 45 minut. Ta metoda wymaga ogromnej atencji. Samo składanie to kilka godzin, następnie wyrastanie ciasta w foremce albo w koszyku. Można wypiec bochenek tego samego dnia lub następnego. Ta decyzja także ma wpływ na smak, bo podczas tzw. garowania zakwas pracuje i zmienia smak. Mimo czasochłonności właśnie ta metoda jest ulubioną dla Karoliny. Dziś piecze około 30 chlebów w tygodniu. I wciąż jest głodna – wiedzy. Ciągle odkrywa świat pieczywa. – Najbardziej zaskoczyła mnie informacja, że każda mąka z nowego opakowania, nawet z tej samej dostawy może być i często jest INNA. Inna jest jej chłonność, zapach, sypkość. Wszystko zaś ma wpływ na cały proces wypiekania. Gdy zaczynałam moją przygodę, po miesiącu prób kupiłam książkę Jeffrey’a Hamelmana pt. “Chleb”. To istna “biblia” – zachwyca się. – Lubię sięgać do źródeł i potrzebowałam dokładnie dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. W pierwszym półroczu wyrzuciłam około 10 chlebów. Piekłam po 3 dziennie, bo chciałam mieć takie, jak na zdjęciach z Instagramu. Byłam tym wręcz opętana. Dziś mogę piec z zamkniętymi oczami! – cieszy się rozmówczyni.
Dawno temu, gdy Karolina była jeszcze dzieckiem, jadła chleb wypiekany w domu przez babcię. Nie pamięta zbyt dobrze jego wyglądu, ani nawet smaku, ale wie jedno – po takim chlebie czuła się zdrowo nasycona. Gdy tylko skosztowała tego miastowego “nadmuchanego” pieczywa, bolał ją brzuch. I nawet, gdy zjadła pół bochenka, ciągle czuła się głodna. Dlatego jako dorosła, mimo pierwszego niepowodzenia, po roku znów postanowiła spróbować upiec chleb na własnym zakwasie. I tak się zaczęło w lutym 2019 roku. Karolina Szczepanik, podobnie jak dziesiątki innych osób w Polsce, dała się porwać pasji domowego pieczenia chleba. Karolina Szczepanik prowadzi kanał na Instagramie – Chleby na Zakwasie Bread, na którym dzieli się swoją chlebową pasją. Sama zakochana jest w smaku tartine bread – chlebie z dodatkiem mąki pełnoziarnistej, który wypiekany tego samego dnia smakuje jej najlepiej posmarowany masłem, rozpuszczającym się pod wpływem ciepła.
Łukasz – więcej wolności w chlebie Łukasz Lenard – właściciel kultowej katowickiej piekarni Wolny Chleb, zanim rozpoczął pracę nad swoimi bochenkami, nigdy wcześniej nie doświadczył masowej i konwencjonalnej produkcji. Przez kilka lat wyrabiał chleb w domu, udoskonalając techniki i pracując nad własnymi przepisami. W praktyce oznaczało to, że podczas świąt spędzał w kuchni całą noc, czego owocem było ponad 20 bochenków chleba dla całej rodziny! – Od samego początku wszystko ustawialiśmy po swojemu, popełniając dużo błędów i ucząc się na nich. Ustawialiśmy wszystko trochę tak, jakbyśmy piekli w domu dla rodziny. Tylko na większą skalę – wspomina. Założeniem było właśnie stworzenie miejsca blisko domu, tak by klientami stali się sąsiedzi, lokalna społeczność. W świecie, w którym ekspedientki zastępowane są kasami samoobsługowymi, tu kładzie się nacisk na relacje. Na tej samej zasadzie zostali wybrani dostawcy piekarni.
W dobrym chlebie powinno być tylko 5 składników: mąka, woda, zakwas lub drożdże, sól. I czas. Dobry chleb potrzebuje czasu i cierpliwości – mówi Łukasz Lenard, właściciel piekarni Wolny Chleb w Katowicach.
Ten trud to praca rąk ludzkich, zarwane noce, ale też poświęcony czas. To składnik często pomijany w produkcji masowej chleba. I czynnik, który sprawia, że rzemieślniczy chleb jest tak inny i dobry. – A także powód, dla którego wiele osób szybko zniechęca się do pieczenia chleba i przyczyna rosnącej popularności piekarni rzemieślniczych – komentuje właściciel Wolnego Chleba.
Łukasz Lenard – właściciel Wolnego Chleba jest samoukiem, który do doskonałego bochenka dochodził piekąc po nocach w domowej kuchni. Dziś, po ponad roku funkcjonowania jego piekarnia cieszy się sławą miejsca wręcz kultowego.
Piękna idea spodobała się w okolicy i nie tylko. Ale prawda jest taka, że to wyjątkowo trudne zadanie. – Praca piekarza to ciężkie i wymagające zajęcie. Jestem samoukiem, a cała moja wiedza pochodzi z książek i z tradycji domowego pieczenia chleba, w którym nie ma miejsca na kompromisy, bo przygotowujemy coś dla siebie i bliskich; tu nie oszukujemy i nie oszczędzamy. I tak właśnie podchodzimy do pieczenia w Wolnym Chlebie. Nasz trud wynagradzają nam pozytywne komentarze klientów – mówi z wdzięcznością Łukasz Lenard.
W jego piekarni wszystko dzieje się znacznie wolniej niż w konwencjonalnej. Stąd też chwytliwa nazwa. – Wolność ma tutaj wiele znaczeń. Nasze chleby wolno rosną, nie przyspieszamy w żaden sposób tego procesu, bo wiemy, że dzięki temu chleb nabiera pełnego smaku. Dodatkowo, nasze produkty są wolne od wszelkich zbędnych i nienaturalnych dodatków; bardzo dbamy o to, z czego przygotowujemy wypieki. Codziennie powstaje tu od 100 do 200 bochenków i tyle samo bułek. To mały odsetek tego, co produkuje duża przemysłowa piekarnia, a jednak zważając na warunki i różnorodność pieczywa w Wolnym Chlebie, właściciele czują się dumni. Niezmiennie najpopularniejszym ich wyrobem jest chleb żytni na zakwasie. Katarzyna – więcej piękna w chlebie Nie ma nic lepszego niż zapach i smak własnoręcznie przygotowanego dania! – deklaruje Kasia Marciniak. Wypiekaniem chleba zajmuje się od dawna, lecz chlebem na zakwasie zainteresowała się dopiero cztery lata temu. Wcześniej były przede wszystkim słodkie wypieki, czyli torty i najróżniejsze ciasta, z jej specjalnością na czele – drożdżowcem. Czym oczarował ją
prosty bochenek, że skupiła się właśnie na nim? Z czasem zaczęły jej przeszkadzać coraz dłuższe etykiety na bochenkach kupnych, które bardziej przypominały tablicę Mendelejewa. Taki chleb przestał jej smakować. Toteż spróbowała upiec własny. I poczuła różnicę. Sekretem, który sprawił, że zakochała się w chlebach był zakwas. – Na zakwasie możemy upiec zarówno chleby żytnie, pszenne, mieszane jak i słodkie chałki, bułeczki oraz bagietki. Zakwas może nam posłużyć również do wypieku piernika, brioszek i włoskiej babki bożonarodzeniowej, tzw. panettone – wymienia pasjonatka. Przeszkodą w realizacji wszystkich tych wypieków może być tylko… brak czasu! Kasia Marciniak przekonuje, że absolutnie każdy może zacząć uprawiać domowe piekarstwo w dawnym stylu. – Pieczenie chleba jest dość czasochłonnym procesem, jednak mimo wszystko dość łatwym. W zależności od przepisu potrzebujemy od kilku do kilkunastu godzin, przy czym większość czasu spędzamy na oczekiwaniu między kolejnym „dokarmianiem” zakwasu, składaniem ciasta chlebowego i wyrastaniem chleba.
zmysłów jednocześnie: smak, wzrok, węch... Potrawy, które są kreatywnie przyozdobione i podane z pewną dozą wirtuozerii po prostu lepiej smakują niż te zwyczajnie wrzucone na talerz. Chciałam, aby moje bochenki nie tylko wyglądały apetycznie, ale też wyróżniały się czymś szczególnym. W ten sposób połączyła swoje dwie pasje – zamiłowanie do pieczenia jak też zacięcie do zajęć artystycznych. Tylko jak zamienić malarskie płótno na skórkę chleba? Źródłem inspiracji i wiedzy okazał się internet – facebookowe grupy (jak Domowy Piekarz) oraz Instagram. Swoje chleby ozdabia różnymi technikami. Można to zrobić bezpośrednio przed upieczeniem lub już po. Jeden ze sposobów polega na ozdobnym nacinaniu (tzw. bread scoring). Chleb nacina się ostrym nożykiem na chwilę przed włożeniem do pieca. Umożliwia to właściwy rozrost bochenka podczas pieczenia i uwolnienie z ciasta wilgoci oraz gazów fermentacyjnych. A przy okazji uzyskuje się ciekawy efekt artystyczny. Można też malować, naklejać elementy z ciasta chlebowego lub dekorować szablonami, które układa się na bochenku przed jego upieczeniem i równomiernie obsypuje mąką lub kakao. Dla dodatkowego efektu autorka pięknych chlebów poleca użyć kolorowych przypraw: kurkumy, zielonego młodego jęczmienia albo papryki w proszku. Tym samym posługuje się, by malować na chlebie wzory, napisy lub obrazy. W tym celu do przypraw dodaje odrobinę oliwy albo wody, a po wymieszaniu cienkim pędzelkiem nanosi mieszankę na chleb.
Kasia Marciniak domowym wypiekiem chleba zajmuje się od kilku lat, jednak prawdziwe spełnienie znalazła w sztuce dekoracji bochenków. W mediach społecznościowych zasłynęła jako autorka serii kobiecych twarzy na chlebie, ale z powodzeniem wyczaruje na nim każdy kształt i obraz. Na Instagramie prowadzi kanał pod własnym nazwiskiem.
Co więcej, jak pokazuje przykład naszej bohaterki do zarobienia i wypieku chleba nie potrzeba specjalistycznego sprzętu. Wystarczą: waga kuchenna, miska, koszyczek do wyrastania, naczynie, foremka lub kamień do wypieku chleba. No i oczywiście piec! Ale dla Kasi Marciniak piec to wcale nie końcowy etap pracy. Ona nie tylko chleb piecze, bo również go dekoruje. I to tak, jakby był płótnem malarskim. – Jedzenie to czynność, podczas której zaangażowane jest wiele
Mimo zaangażowanego udzielania się na forach, w mediach społecznościowych i prasie branżowej, dla Kasi to nadal jedynie hobby. – To moja największa pasja, ale piekę tylko w weekendy. Chleby przygotowuję na różne okazje. Robiłam już bochenki urodzinowe, rocznicowe, na ,Dzień Dziecka i Dzień Matki, na święta bożonarodzeniowe i wielkanocne, a nawet na Halloween. Największym wyzwaniem był dla mnie chleb dożynkowy. Można piec na różne okazje, ale przede wszystkim chleb musi być smaczny, żeby został zjedzony do ostatniego okruszka!
NATURALNA MEDYCYNA ESTETYCZNA VINTAGE? W DOBIE DZISIEJSZEJ WIEDZY MEDYCZNEJ I ROZWOJU TECHNIKI MAMY DO DYSPOZYCJI CORAZ WIĘCEJ, BARDZIEJ LUB MNIEJ INWAZYJNYCH ZABIEGÓW, POMAGAJĄCYCH UTRZYMAĆ MŁODY WYGLĄD TWARZY. MEDYCYNA ESTETYCZNA ROZWIJA SIĘ W ZAWROTNYM TEMPIE. ALEKSANDRA WASILEWSKA
50
A nowinki są ekscytujące. Nie będę tu oceniać, czy korzystanie z tych dobrodziejstw jest dobre i zdrowe, czy nie. Może przy innej okazji pokażę plusy i minusy. Dziś chciałam podzielić się z Wami moimi doświadczeniem oraz omówić istniejące, w pełni naturalne i holistyczne metody, którymi możemy zadbać o zdrowy, młody wygląd. W ostatnich latach zyskują coraz większą popularność na całym świecie, choć w Azji znane i stosowane są już od setek, jeśli nie tysięcy lat. Zacznę od ajurwedy – starożytnej mądrości Hindusów. To przede wszystkim rozumienie rządzących nami praw natury. Nauka i jej stosowanie opiera się na rodzajach osobowości człowieka. Tera-
peuci praktykujący ajurwedę rozpoczynają cały proces pracy z pacjentem od określenia jego osobowości, tzw. „doszy”. Każdy jest kombinacją trzech typów: vata, pitta i kapha. Ta kombinacja determinuje piękno, styl życia i samopoczucie każdego człowieka. Kwintesencją zabiegów i terapii jest wprowadzenie oraz utrzymanie harmonii w organizmie. Ajurweda równoważy i odmładza żywe organizmy, przez co stają się silniejsze i bardziej odporne na choroby. Kosmetyki stosowane w zabiegach są w pełni naturalne, wykorzystują mądrość, jaką Matka Natura ukryła w roślinach. Dlatego polecam tę metodę dbania o zdrowie i młody wygląd. Uroda zewnętrzna zależy od piękna wewnętrznego. Jeżeli
żyjemy harmonijnie, dbamy o równowagę, wspieramy odporność, wtedy nasz organizm odpłaca się piękną skórą o zdrowym kolorycie. Zrelaksowane mięśnie to delikatniejsze, odmłodzone rysy twarzy. Chcecie wiedzieć więcej? Na początek zapraszam do odkrycia Waszej kombinacji doszy. Tu znajdziecie test: www.annanocon.pl/test-lakshmi :) Kolejną propozycją jest masaż, którego tajniki długo były zarezerwowane tylko dla członków dworu cesarskiego w Japonii. Azjatki to mistrzynie naturalnego dbania o urodę, mówię nie tylko o kosmetykach, ale o masażu, pozwalającym zachować gładką skórę do późnego wieku. Większość masaży twarzy, jakie znamy z gabinetów kosmetycznych, działa na powierzchni i służy zwiększeniu absorpcji składników aktywnych, nakładanych na skórę. Japoński masaż kobido pobudza głębokie warstwy skóry i mięśnie twarzy, szyi oraz dekoltu. To najbardziej zaawansowana forma masażu. Techniki opierają się na tradycyjnych japońskich koncepcjach medycznych i technikach manualnych. Wykonywane są z różną szybkością, co ma ściśle związek z pracą w różnych aspektach. Kiedy ruch jest powolny, to głęboko relaksuje. Intensywne i bardzo szybkie ruchy mają stymulować skórę, co pozwala uzyskać efekt liftingu. Celem tak głębokiego i intensywnego masażu
jest zniwelowanie napięć mięśniowych w obrębie twarzy, a nawet całej głowy, szyi i dekoltu. To, że powstają zmarszczki, dzieje się nie tylko poprzez utratę jędrności skóry. Głównym winowajcą są mięśnie, które codziennie wykonują ogrom pracy, wyrażając emocje. Ich stan – zmęczenie, napięcie, przykurczenie – powoduje, że na naszej twarzy pojawiają się zmarszczki, opadają kąciki ust, tworzy się drugi podbródek, a nawet tzw. „wdowi garb”. To dzięki odpowiednim technikom i doświadczeniu terapeuty, mięśnie i ich powięzi (delikatne błony, otulające struktury w organizmie; napięcie ich w jednym miejscu pociąga za sobą napięcie w innej części organizmu) po masażu odzyskują równowagę, rozluźniają się tak, że zmarszczki i bruzdy z każdą sesją są coraz mniej widoczne. Limfa i woda, powodująca zastoje i opuchnięcia, zostaje odprowadzona, przywrócone jest odpowiednie krążenie i odżywienie tkanek. Idealnym uzupełnieniem masażu kobido jest joga twarzy oraz taping. Wystarczy, że co dzień rano i wieczorem (chociaż wieczorem) przez 4–5 min wykonacie kilka prostych ćwiczeń, przywracających równowagę mięśni twarzy. A po tygodniu zauważycie różnicę w wyglądzie. Taping wielu osobom pewnie jest znany i kojarzy się ze sportem, bądź urazami układu ruchu. Ale w kosmetyce twarzy także potrafi zdziałać cuda.
Naklejone plastry (tapy) głęboko odprężają tkanki, likwidują zastoje limfatyczne, poprawiają owal twarzy. Taping wykonany po masażu wspomaga i przedłuża jego działanie. Klientki, którym miałam przyjemność wykonywać serie takich masaży, poza efektami wizualnymi były niezwykle zachwycone relaksem całego ciała, pomimo poddawaniu zabiegowi tylko jego części. Dodatkowym atutem rozluźnienia mięśni twarzy, zwłaszcza tych w okolicy aparatu żuchwowo-szczękowego, jest pozbycie się całkowite lub zniwelowanie w dużym stopniu bruksizmu, czyli nocnego zgrzytania zębami, które oprócz ścierania zębów powoduje bóle głowy. Poza wybranymi i przedstawionymi powyżej naturalnymi sposobami na uzyskanie oraz utrzymanie zdrowego i młodego wyglądu, proponuję korzystać również z innych zabiegów. Lomi lomi, masaż tajski, ajurwedyjski, refleksoterapia, czy masaż shiatsu opierają się na przekazywanej z pokolenia na pokolenie nauce doprowadzania energii, osiągania równowagi i harmonii w organizmie. W ogromnym stopniu wpływają na funkcjonowanie i wygląd. Obniżają poziom kortyzolu – hormonu stresu. Dodam jeszcze, że obserwując zainteresowanie i bum modowy, jakie przeżywają wspomniane
przeze mnie metody naturalnego odmładzania, stwierdzam, że pomimo sędziwego wieku wcale nie są vintage, teraz przeżywają drugą młodość. Pamiętajcie, co mówił Konfucjusz: „Jeśli masz zamiar się odnowić, czyń to każdego dnia”. A Coco Chanel dodała: „W wieku 20 lat masz taką twarz, jaką dała ci natura. W wieku 30 – jaką wyrzeźbiło ci życie. A po 50 – na jaką sobie zasłużyłaś.”
Aleksandra Wasilewska absolwentka AWF we Wrocławiu. Instruktorka odnowy biologicznej, fitnessu i narciarstwa. Wiedzę, doświadczenie i pasje łączy przekazując innym holistyczne podejście do dbania o swoje ciało, zdrowie i umysł. SPA, w którym pracowała, zdobyło dwukrotnie tytuł ''SPA doskonałe'' miesięcznika Twój Styl. Pracuje w Iwona Estetic Day SPA, a na Facebooku prowadzi fanpage LIFE ZONE.
NOWOCZESNY VINTAGE
REJINA REJ
DOROTA MAGDZIARZ
54
Pogoń za trendami jest do tego stopnia powszechna, że nawet nie zastanawiamy się nad zakupem ubrań na lata, bo wiemy, że i tak za rok będą już niemodne. Ale schemat szybkiej mody (fast fashion), w który daliśmy się złapać już dawno temu, zdaje się stopniowo ewoluować. Powoli modne stają się ubrania z drugiej ręki, a cosezonowe zakupy są po prostu niemoralne, biorąc pod uwagę kwestię ochrony środowiska. To dzięki obrońcom przyrody widzimy drugą stronę medalu takich nieprzemyślanych zakupów. Masowa produkcja ubrań doprowadza środowisko naturalne do upadku. Na szczęście coraz więcej się mówi o zrównoważonej modzie. Teraz liczy się nie tylko ilość, ale i jakość. Marki powoli przyzwyczajają się do tworzenia kolekcji w oparciu o rozwiązania
fot. www.britannica.com
Zdjęcia: https://www.facebook.com/ StudioRejinapyo/
A PYO
proekologiczne, rozpoczynając od procesu projektowania, produkcji, transportu, po sprzedaż. Jednak dziś nie o tym. Tym razem zajmiemy się tematem vintage, by zastanowić się, czy kreacje z wybiegów mogą mieć z nim coś wspólnego? Uwielbiam ubrania, które mimo że są nowe, mają w sobie duszę. Chociaż Rejina Pyo uparcie twierdzi, że jej projekty nie należą do fantazyjnych, to trudno się z nią do końca zgodzić. Funkcjonalne, a jednocześnie piękne i starannie wykończone, zwracają uwagę. Kim jest projektantka o trudnym do wymówienia nazwisku, którą zachwycają się krytycy mody, ale i kobiety kochające modę? Rejina Pyo pochodzi z Korei, mieszka i tworzy w Londynie. Ukończyła jedną z najbardziej prestiżowych uczelni Central Saint Martins i swoją dyplomową kolekcją od razu zwróciła na siebie uwagę mediów. Od tej pory jej wpływ na londyński styl pozostaje ogromny. Jak sama mówi, nie chce tworzyć fantazyjnych rzeczy, jej celem jest bycie blisko ludzi i ich zwykłego życia. Uwielbiana przez klientki, także dzięki niezbyt wygórowanym cenom, sprawiającym, że jej produkty są o wiele bardziej dostępne. Swoją markę prowadzi wraz z mężem, tworząc całkowicie niezależnie, bez dodatkowych środków wsparcia, co daje jej absolutną wolność. W firmie ogromne znaczenie ma zrównoważona produkcja i nacisk na jakość. To nie są masowe produkty. Chociaż to wciąż „ubrania z wybiegu”, jej projekty są funkcjonalne i idealnie nadają się do noszenia na co dzień. Nierzadko Pyo sięga do wzorów z przeszłości i tak lata 40. stanowiły główną inspirację dla kolekcji na 2020 rok. Od razu nasuwa się skojarzenie z modą vintage. Szerokie płaszcze, stonowane beże i brązy, długie dzianinowe sukienki. Dość charakterystyczne i powracające motywy jej kolekcji to bufiaste rękawy sukienek, czy też ubrania zdekonstruowane.
Konsekwencja i powtarzalność są kolejnymi znakami rozpoznawczymi. Projekty Rejiny Pyo mają wygląd ponadczasowy i jakkolwiek to zabrzmi: te ubrania nie trzymają się sezonów. Beżowy kombinezon, płaszcz o klasycznym kroju, czy tradycyjne, dobrze skrojone jeansy to rzeczy, które mogą służyć przez lata. Nie tylko dzięki jakości wykonania, ale też z powodu swojego nieco pozaczasowego charakteru. Marka Rejiny Pyo to również dodatki. Torebki jej autorstwa są absolutnymi perełkami i całkowicie kojarzą się ze stylem vintage. Obok klasycznych modeli zobaczymy także kuferki, woreczki do ręki i na ramię oraz puzderka. Największą fanką tych wyrobów jest Megan Markle, ale też gwiazdy i influencerzy. Szczególnie ci ostatni uwielbiają „staromodny” nowoczesny styl projektantki. Więcej powiedzą Wam zdjęcia. Dla mnie marka Rejina Pyo to świetny przykład na ponadczasowe, stylowe projekty, czerpiące to, co najlepsze z przeszłości; klasyczne, ale zadziorne i jednocześnie na wskroś nowoczesne. A skoro dodatkowo są to ubrania na lata, jestem na tak.
włosy: Tomsz Marut / Barbara Książek / Klaudia Matysiak stylizacja: Wojciech Skulski mua: Barbara Rębiś foto: Łukasz Sokół modelki: Luiza Osam-Gyaabin,Martyna Klich,Anna Stańczyk
Avant Après / ul. Kupa 5, Kraków / tel. 12 357 73 57 / www.avantapres.pl
KIJÓW – MIASTO NIEODKRYTE SWOJĄ PRZYGODĘ Z UKRAINĄ ROZPOCZĘŁAM W 2011 ROKU, GDY RAZEM Z PRZYJACIÓŁKĄ POJECHAŁYŚMY NA KRYM, ZACZYNAJĄC PODRÓŻ WE LWOWIE, W DRODZE POWROTNEJ ZATRZYMUJĄC SIĘ W ODESSIE. TAM, NA DWORCU, TĘSKNYM WZROKIEM SPOGLĄDAŁYŚMY NA ROZKŁAD JAZDY POCIĄGÓW DO KIJOWA. WTEDY, NIESTETY, ZABRAKŁO NAM JUŻ CZASU. KAMILA OCIMEK
Pióro podróży
58
Majówka-Kijówka Pewien długi weekend majowy okazał się idealny, by nadrobić tę zaległość. Baptiste był zmotywowany, ja tylko czekałam na odpowiedni termin, a na dodatek, tak się złożyło, że dwie znajome miały być w tych samych dniach w stolicy naszego wschodniego sąsiada. Czułam, że zapowiada się bardzo specyficzny wyjazd… Po studencku Kijów – stolica Ukrainy, położona nad Dnieprem. Można dolecieć tam samolotem, dojechać samochodem, autokarem, ale też sposobem łączonym – tym, który właśnie wybraliśmy, czyli pociągami,
busikami i marszrutką, z pieszym przejściem przez granicę w Medyce. Do Medyki dotarliśmy z Przemyśla, do którego dostaliśmy się pociągiem z Katowic, z przesiadką w Krakowie. Po przejściu granicy dociera się do miejscowości Szeginie, a kilka metrów dalej, na malutkim dworcu autobusowym czekają marszrutki do Lwowa. Nawet gdy bilety są już wyprzedane, kierowcę można ubłagać, by zabrał nadprogramowych pasażerów, ale trzeba liczyć się z tym, że upchnie nas w dziwnym miejscu, na przykład koło skrzyni biegów. Francuzowi było wszystko jedno – zasnął jak duże, brodate dziecko. Podróż ze Lwowa do Kijowa pokonaliśmy już ostatnim środkiem transportu – nocnym pociągiem.
Chcieliśmy poczuć się jak za dawnych, studenckich lat, dlatego też, mimo że bilety na przejazd były dostępne w każdej klasie, zdecydowaliśmy się na plackartę. Plackarta Istnieje kilka rodzajów miejsc w wagonach ukraińskich pociągów. Miejsca lux, kupe oraz plackarta. Lux to lux, kupe to czteroosobowy wagon z miejscami do spania, a plackarta to… jeden wielki wagon sypialny, w którym łącznie znajdują się… pięćdziesiąt cztery miejsca. Wszyscy razem siedzą, jedzą, imprezują i śpią. Ceny dojazdu do Kijowa (ze Lwowa) wahają się w zależności od klasy wagonu i szybkości pociągu od 20 do 150 złotych, a czas podróży od 5 do prawie 13 godzin. To był nasz najtańszy przejazd w porównaniu do ilości pokonanych kilometrów. I najdłuższy chyba też. Złoty Kijów W Kijowie przywitało nas śliczne słońce i nie opuszczało do samego końca wyjazdu (w przeciwieństwie do okropnej pogody, którą zostawiliśmy wtedy w Polsce). W jego blasku można było podziwiać piękne, mieniące się złotem kopuły kijowskich cerkwi – między innymi dla tych kopuł przecież tam pojechałam. Cenię architekturę sakralną, w szczególności prawosławną, dlatego kijowskie świątynie to był miód na moją duszę. Zwiedzanie Kijowa można rozpocząć od głównego placu miasta, czyli Majdanu – Placu Niezależności, a następnie ulicą Michajłowską dotrzeć do placu św. Olgi. Stamtąd po prawej stronie widać Monastyr św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach, który przyciąga uwagę swoim pięknym niebieskim kolorem i oczywiście „tytułowymi” złotymi kopułami; po lewej, troszkę dalej znajduje się Sofja Kijowska, czyli kompleks klasztorny, do którego można dostać się przechodząc przez monumentalną bramę-dzwonnicę. Głównym punktem kompleksu jest sobór Sofijski wzniesiony w latach 1017-1031, którego nazwa zosta-
ła zaczerpnięta od słynnej świątyni Mądrości Bożej w Konstantynopolu (dziś Istambuł) – Hagia Sophia. Wewnątrz imponujące mozaiki z XI wieku! Jedna noc – kilka absurdów I tak można rozkoszować się miastem, ale Kijów to nie tylko zabytki i jego specyficzny charakter. Gdy zachodzi opromieniające złote kopuły słońce, można, a właściwie trzeba poddać się wieczornemu, głośnemu życiu stolicy. Wieczorem spotkaliśmy się na Majdanie ze znajomymi i od tego momentu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Po małym pokazie fontann, pewien spryskany wodą, dojrzały mężczyzna z wąsem, zaczesawszy szelmowsko mokre włosy na bok, dosiadł się do nas i zaczął dyskusję. On po ukraińsku, my po polsku, a kiedy dowiedział się, że jest z nami Francuz, zatelefonował do przyjaciela, który, jak nas zapewnił, mówi po francusku. Telefon wręczył mojemu lubemu, a ten po kilku
minutach rozmowy zamilkł. Powodem ciszy był fakt, iż tajemniczy, francuskojęzyczny nieznajomy po drugiej stronie linii zaczął śpiewać. Nie byle co, bo Edith Piaf. Szukając dalszych atrakcji, wylądowaliśmy w pierwszej na prawo od Majdanu knajpie. Od razu kogoś poznaliśmy, ktoś nas gdzieś zapraszał, a po wyjściu, mieszkańcy z balkonów nawoływali, byśmy dołączyli na imprezę. Było już późno, a my, chcąc mieć siły na kolejny dzień zwiedzania, musieliśmy się zbierać. Myślę, iż mogę zdradzić, że tego wieczoru zostałam odstawiona do hostelu przez policję, ale nie za sprawą nocnych wybryków, a braku możliwości zamówienia taksówki. Spowodowane to było roztrzaskaniem upuszczonego wcześniej telefonu, co pozbawiło mnie kontaktu ze światem oraz możliwości sprawdzenia połączeń autobusowych. Moje narzekania (jak mniemam, nazbyt głośne) na zaistniały stan zostały stłumione kubłem wody, wylanym mi na głowę z balkonu, nieopodal którego się wtedy znajdowałam. Całość wylądowała na mnie, omijając przy tym Baptiste’a. W stanie szoku udałam się do najbliższego patrolu policji, opowiedziałam im wszystko (również o Edith Piaf) i poprosiłam o zadzwonienie po taksówkę. Panowie
policjanci zamiast tego odwieźli nas bezpiecznie na miejsce. Strzelaninę pistoletami na kulki, która miała miejsce wcześniej, myślę, że mogę przemilczeć. O dziwo spaliśmy tej nocy snem kamiennym. Na szczęście, gdyż kolejnego dnia czekało nas zwiedzanie Ławry. Ławra Kolejnym punktem obowiązkowym w trakcie zwiedzania Kijowa jest Ławra Kijowsko-Peczerska – prawosławny klasztor w Kijowie. Miejsce to po prostu zachwyca. Piękne budowle, zdobienia, atmosfera spokoju i wyciszania oraz idealny moment naszego przybycia, gdy zachodzące słońce oświetlało sobór Zaśnięcia Matki Boskiej. Znajdująca się w pobliżu monumentalna dzwonnica o wysokości 96 metrów po prostu olśniewa. Onirycznemu błądzeniu pomiędzy alejkami towarzyszyły trudne do opisania emocje, wywołane przebywaniem w tym miejscu. Nie można nie być w Ławrze, będąc w Kijowie. Po zwiedzeniu klasztoru, kierując się w stronę stacji Arsenalna – najgłębszej stacji metra na świecie, warto przystanąć przy pomniku Ofiar Wielkiego Głodu. Jest jeszcze tysiąc miejsc w Kijowie wartach odwiedzenia: Cerkiew św. Mikołaja na Wodzie, Sobór św. Włodzimierza (z genialnymi granatowymi kopułami), Pomnik Matki-Ojczyzny, liczne muzea i place, a nawet „plaża” nad Dnieprem. Nie tylko przygody Przecież trzeba też jeść! Tanio jest na każdym kroku, w większości knajp, a jeśli chce się bardzo tanio, można skorzystać z jadłodajni Puzata Hata. Warto spróbować ukraińskich przysmaków jak wareniki (przypominające nasze pierogi) z różnymi nadzieniami, ponadto pielmieni oraz deruny (podobne do placków ziemniaczanych) oraz oczywiście barszcz ukraiński z burakami, kapustą i warzywami. Wszystko to za bajecznie (by nie powiedzieć „śmiesznie”) małe pieniądze. Wyjazd do Kijowa na pewno nie uszczupli naszego portfela. I na pewno nie ominie nikogo jakaś zaskakująca przygoda. Przygody są wręcz wpisane w zwiedzanie Ukrainy. A samo miasto? To mieszanina słowiańskiej duszy z ukraińską fantazją, gwarem miasta i pięknem cerkwi, „czyhających” za prawie każdym rogiem. To miasto nieodkryte – a szkoda, bo warto! Kamila Ocimek autorka bloga pioropodrozy.com, pasjonatka podróży. Z pochodzenia tyszanka obecnie mieszkająca w Warszawie. Jak o sobie mówi: „śląski krzok, który nauczył się doceniać to miejsce”. Udowadnia, że można pracować, studiować, żyć aktywnie i znaleźć jeszcze dużo czasu na podróże. Nie umie długo pozostać w tym samym miejscu i ciągle szuka swojej drogi.
LAS CHICAS, LOS CHICOS Y LOS MANIQUIS
STUDIO EL EQUIPO CREATIVO ZNANE JEST ZE ŚMIAŁYCH PROJEKTÓW. OTO JEDEN Z NICH. RESTAURACJA LAS CHICAS, LOS CHICOS Y LOS MANIQUIES POWSTAŁA NA PARTERZE XIX-WIECZNEGO BUDYNKU. STANOWI CZĘŚĆ HOTELU AXEL, ZLOKALIZOWANEGO W MADRYCKIEJ DZIELNICY LITERACKIEJ. WYJĄTKOWE POŁOŻENIE ORAZ KONTEKST MIEJSCA POSŁUŻYŁY ARCHITEKTOM JAKO PUNKT WYJŚCIA DO STWORZENIA ORYGINALNEGO I DYNAMICZNEGO W WYRAZIE WNĘTRZA. ANNA SZUBA
64
Zdjęcia: Adrià Goula, Paco Montanet via v2com Projekt wnętrza: EL EQUIPO CREATIVO – Oliver Franz Schmidt + Natali Canas del Pozo + Lucas Echeveste Lacy
Motyw przewodni to kolor, który zaaplikowany na różnych powierzchniach i strukturach, nadaje każdemu z pomieszczeń odmienny charakter. Tę strategię zastosowano w całym kompleksie, dzięki czemu design jest wyjątkowo spójny. Główna, dostępna dla wszystkich część restauracji znajduje się w miejscu dawnego wjazdu dla powozów konnych. Składa się z dwóch bliźniaczo urządzonych sal. Zestawienie szmaragdu sufitu i ścian oraz intensywnych kolorów mebli z czarno-białym karo posadzki powoduje, że we wnętrzu panuje atmosfera beztroski i luzu. Całość zgodnie z wizją architektów stanowi odwołanie do barwnego uniwersum filmów Almodóvara oraz do estetyki działającego w mieście w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ruchu odnowy kultury i obyczajowości – La movida madrileña. Nazwa restauracji została zapożyczona z tytułu słynnej właśnie w tamtym okresie piosenki – “Las Chicas, los Chicos y los Maniquies”. Głównym elementem wnętrza są dwa duże bary, wykończone czerwonymi błyszczącymi płytkami.
Fot. Marcin Lech
Rano pełnią one funkcję bufetów śniadaniowych, później, w iście madryckim stylu przeistaczają się w lady do serwowania piwa i przekąsek. Ważnym elementem popkultury w stolicy Hiszpanii były sklepy zlokalizowane na parterze budynków. Tradycyjnie każdy z nich posiadał wielką witrynę, w której właściciele umieszczali zachęcające reklamy i chwytliwe hasła. Do dziś modnie ubrane manekiny, eleganckie chusty i kapelusze wypełniają wystawy nielicznych butików, które jeszcze w mieście pozostały. Spora część spośród nich znajduje się na ulicy Atocha, gdzie mieści się restauracja. El Equipo Creativo w swoim projekcie składa hołd starej handlowej tradycji i wypełnia wnętrze świecącymi reklamami.
W dalszej części hotelu znajdują się trzy połączone sale jadalne, w których, powtórnie pierwsze skrzypce gra kolor. Krwista czerwień, miętowa zieleń oraz cukierniczy róż nadają każdemu z pomieszczeń indywidualny charakter. Wykończone tkaninami ściany pomieszczeń odwołują się do wystroju XIX-wiecznych domów magnackich. Zarówno w hotelu, jak i w restauracji nawiązania do historii i tradycji nie są oczywiste, a raczej dobrze splecione z nowoczesnym designem, co powoduję, że wnętrze intryguje i zachwyca.
Anna Szuba architekt, projektant wnętrz. Od 5 lat związana z pracownią Medusa Group. Współautorka projektów wnętrza Hali Koszyki, placu miejskiego przy ul. Grzybowskiej w Warszawie, adaptacji byłej stołówki wojskowej w Radzionkowie na obiekt biurowy (European Property Awards 2017 – Najlepsza architektura biurowa w Europie i w Polsce), aranżacji strefy wejściowej na parterze budynku banku przy ul. Sokolskiej w Katowicach.
Drogie Siostry, Piszę do Was z magicznego Sopatowca. Praktykujemy tu jogę. Jogę Kobiet. Dziś najdłuższy dzień w roku. I pierwszy dzień lata. Dużo czytamy. Oddychamy. Jest bardzo kobieco. Zarazem feministycznie. Nie jestem buddystką. (W ogóle jestem tutaj chyba tylko na chwilkę i bez określania kim jestem; tak sobie jestem.) Ale w mojej ulubionej książce o yin jodze napisano: ,,Pierwszą z dwóch strzał Buddy jest dukkha: będą momenty w życiu, kiedy pojawi się ból. Druga strzała, którą nazwał cierpieniem, spowodowana jest tym, co zrobimy z pierwszą strzałą, i dlatego jest opcjonalna.
Możemy wybrać, by po prostu być z bólem, który pojawi się w naszym życiu, ale tego nie robimy: dokładamy do niego. Uwielbiamy tworzyć dramaty. Pewien komik powiedział kiedyś, że Boże Narodzenie to czas, gdy dysfunkcyjne rodziny spotykają się i ponownie wywołują u siebie traumy. To jest opcjonalne!”* (A Mądra Kobieta Stąd miesiąc temu w rozmowie telefonicznej powiedziała mi, że koronawirus jest pierwszym komornikiem, który zapukał do drzwi ludzkości. Żyć jednak trzeba dalej – obie zgodnie stwierdziłyśmy.) ,,Jeśli chcesz być nieszczęśliwy, myśl o nieszczęśliwych rzeczach. Jeśli chcesz być zadowolony, myśl o wszystkich tych rzeczach, które już masz”. Ślę siłę i radość z Sopatowca, Katarzyna Szota-Eksner *
BE Woman
”Yin Joga”, Bernie Clark
… Co to za serial jest… „Mrs. America”! Już pierwsza scena sprawia, że przecieram oczy ze zdumienia. Naczelna antyfeministka Ameryki Phyllis Schlafly prezentuje się jako jedna z idealnych żon przed zgromadzoną licznie widownią mężów. Występuje w kostiumie kąpielowym. Patriotycznym kostiumie kąpielowym, bo jej mąż to znany prawnik i jeden z ważniejszych darczyńców. Ach! Wygląda świetnie (pięćdziesięciolatka i matka szóstki dzieci), ach wygląda nieziemsko. Mąż jest zadowolony. Inni mężowie zazdroszczą. Bo Phyllis to idealna pani domu, aczkolwiek gromadkę dzieci wychowała czarna służąca, a dom prowadzi bezdzietna i w ogóle niezamężna (o zgrozo! przegrane życie) siostra męża. Potem jest tylko zabawniej. Phyllis jako jedyna wśród mężczyzn – polityków przysłuchuje się ich szowinistycznym żartom (wiesz
jak można uciszyć swoją sekretarkę? Włożyć jej w usta kutasa!) Phyllis uśmiecha się nieznacznie (unosi kąciki ust do góry). A na spotkaniu o strategii militarnej Stanów Zjednoczonych Phyllis, będąca tam jedyną kobietą, zostaje poproszona... o robienie notatek. Uff..! Phyllis wierzy, że miejsce kobiety jest w domu, sama jednak nie zamierza zamykać się w czterech ścianach. Kiedy pojawiła się kwestia poprawki do konstytucji, tzw. Equal Rights Amendment, uznaje ją za swojego głównego wroga. Zrównanie praw kobiet i mężczyzn oznacza jej zdaniem, odebranie kobietom ich przywilejów, wynikających z bycia panią domu. To są lata siedemdziesiąte – moje serce przyspiesza – to już historia. Czyżby?
BE Woman
Wciąż słyszę od kobiet, że ich mężowie/partnerzy nie traktują poważnie kobiecej pracy w domu, bo kto ma pieniądze, ten ma władzę, a płace kobiet są wciąż niższe niż wynagrodzenia mężczyzn. Po cichu i właściwie bez większych protestów Sejmowa Komisja Zdrowia głosami posłów PiS opowiada się za zaostrzeniem klauzuli sumienia. Wcześniej lekarze, którzy odmawiali wykonania legalnej aborcji, musieli poinformować pacjentkę, gdzie może szukać pomocy. Teraz nie będzie to już konieczne. Poseł PiS Bolesław Piecha, który złożył poprawkę w tej sprawie, argumentował, że pacjentki mogą sobie tego rodzaju informacji „poszukać w internecie”. Serial „Mrs. America” to historia przypominająca trochę walczącą o aborcję Polskę. Kaja Godek, niczym Phyllis Schlafly, kontra grupa tych strasznych feministek.
– Jak to? – pytają. – Nauczyła nas przecież wszystkiego! – Czego? Lobbować? Pisać mowy? Udzielać wywiadów? – Tak, tak – odpowiadają zgodnie kobiety. – Brawo – mówi Bella. – Jesteście zatem kobietami pracującymi! Tak! Z feministycznym pozdrowieniem, trzymajcie się ciepło!
Ale, ale moja ulubiona scena z serialu to… Tadam! Grupka konserwatywnych działaczek z ramienia Phyllis (postulująca o zakaz pracy zawodowej kobiet) protestuje przeciwko Belli Abzug (feministce, polityczce, znanej działaczce). I nagle stają z nią twarzą w twarz. – Gdzie jest królowa Phyllis? – pyta Bella. A potem mówi kobietom, że co prawda Phyllis oszukuje i kłamie, ale tak naprawdę to jest feministką. Wśród kobiet narasta oburzenie.
fot. Monika Burszczan
Zdjęcia: Monika Burszczan
Katarzyna Szota-Eksner Prowadzi szkołę jogi Yogasana www.yogasana.pl, organizatorka wielu kobiecych wyjazdów i warsztatów w całej Polsce. I w świecie. Ściśle współpracuje z Sunday is Monday i współtworzy gliwicki Klub Książki Kobiecej. Prowadzi autorską rubrykę Be Woman w „Magazynie Be” oraz rubrykę HerStory w Magazynie Liberté. Współtwórczyni projektu Kino Kobiet z Pyskowic oraz twórczyni herstorycznego projektu Poznam Panią z Pyskowic. Jak Polska długa i szeroka namawia kobiety do szukania (mimo wszystko!) siły w sobie. Spisuje herstorie kobiet z sąsiedztwa. Dziewczyna ze Śląska, joginka, wegetarianka, felietonistka i feministka. Autorka bloga www.her-story.pl
C
M
Y
CM
MY
CY
CMY
K
Usłysz swój kolor FISCHER Poligrafia 41-907 Bytom, ul. Zabrzańska 7e e-mail: biuro@fischer.pl www.fischer.pl Telefony: 32 782 13 05 697 132 100 500 618 296 608 016 100
Twój dom pod pełną kontrolą
Zapraszamy do showroomu technologicznego! Gliwice, ul. Tarnogórska 260
biuro@apasmart.pl
+48 730 020 040