ISSN 2084-7823 | 0.00 PLN # 62 | 10_11 2020
END
62
Be magazyn redaktor naczelny / reklama / wydawca Michał Komsta m.komsta@bemagazyn.pl +48 662 095 779
zastępca redaktora naczelnego Joanna Komsta j.marszałek@bemagazyn.pl
dyrektor artystyczny Dawid Korzekwa dawid@korzekwa.com
redaktor prowadzący/reklama Sabina Borszcz s.borszcz@bemagazyn.pl + 48 500 108 063
korekta
wydawca
Małgorzata Kaźmierska
MAGAZYN BE S.C. Pyskowice, ul. Nasienna 2 bemagazyn.pl
współpracują Dorota Magdziarz, Angelika Gromotka, Katarzyna Zielińska, Kamila Ocimek, Wojciech S. Wocław, Katarzyna Szota-Eksner, Natalia Aurora Ignacek, Małgorzata Kaźmierska, Maciek Szczęch, Grzegorz Więcław, Joanna Zaguła, Wojciech Radwański, Malwina Pycia, Joanna Durkalec, Anna Szuba, Aleksandra Wasilewska.
Available on the
App Store
Zespół BE Magazyn nie odpowiada za poglądy zawarte w zamieszczanych tekstach. Wszystkie artykuły i felietony odzwierciedlają poglądy wyłącznie autorów odpowiedzialnych za treść merytoryczną w naszym magazynie. Ich treść nie zawsze pokrywa się z przekonaniami redakcji BE. Nie odpowiadamy za treści nadsyłane przez naszych reklamodawców. Wszystkie materiały zawarte w naszym magazynie są własnością BE i są chronione prawami autorskimi. Wszelkie zastrzeżenia i pytania związane z ich treścią należy kierować bezpośrednio do autorów. Redakcja BE Magazyn.
Be end To było jak grom z jasnego nieba — koniec BE, zamykamy, po ośmiu latach i 62 wydaniach. Jest ciężko, nastały trudne czasy dla prasy drukowanej, których zresztą oddech (dość nieświeży) czuliśmy na plecach już od jakiegoś czasu, no a do tego koronawirus, pandemia, kwarantanna. Wszystko razem, wielka kumulacja... No to wypuściliśmy tę wieść w świat. Bo z jakiej racji mamy cierpieć sami, kiedy razem raźniej. Ludzie płakali (my zresztą też), żałowali, nie wierzyli. Mówili: „wrócicie, nie ma innej opcji, może trochę później, może w innej formie, ale jeszcze tu wrócicie”. I wiecie co? Mieli rację. WRACAMY! BOOM! Ale najpierw, zanim dostaliśmy piękną nowinę, trwaliśmy w stanie tego pożegnania, a machina „BE END” poszła w ruch. Nasza niesamowita pisarska załoga wydała na świat teksty niezwykle emocjonalne i prawdziwe, ale też piękne, bo dla nas te wszystkie lata pracy nad „BE Magazynem” to nie praca, a przyjemność. A rezygnacja z przyjemności chyba nikomu z łatwością nie przychodzi... Sami też szykowaliśmy się do pożegnania z autorami i z Wami – naszymi Czytelnikami. Zastanawialiśmy się, co Wam napiszemy, poza oczywistym: dziękujemy, że nas czytaliście, bo BE tworzyliśmy dla Was. Ale na szczęście nie musimy tego pisać, bo WRACAMY! Za całym tym pięknym zamieszaniem stoją nasi nowi partnerzy biznesowi, którzy zdecydowali się wesprzeć „BE Magazyn”. Zatem WRACAMY! W styczniu 2021 roku. W nowej odsłonie, jako kwartalnik. Będą pewne zmiany na lepsze, ale więcej... w swoim czasie. Zaglądajcie na nasze kanały w mediach społecznościowych. A od siebie dodamy tylko, że cieszymy się ogromnie i dziękujemy za to WSPARCIE, bo dzięki niemu będziemy dla Was dalej tworzyć i wydawać. Lepszej nagrody nie ma! Do zobaczenia w nowym (oby lepszym) roku! Redakcja „BE Magazynu”
Wojciech Radwański o zdjęciu na okładce: „Spotkamy się na miejscu” / Sułoszowa 2019 Zdjęcie zostało wykonane o zachodzie słońca w malowniczej małopolskiej wiosce. Fotografia pochodzi z sesji dla Porsche Centrum Katowice.
Znajdz nas na:
www.facebook.com/magazynBE
www.instagram.com/be_magazyn/
Spis treści
8 Joanna Durkalec / BeluBE 12 Wojeich S. Wocław / Be End 14 Maciek Szczęch / BEND 16 Kwestionariusz Prousta / Miuosh 20 Katarzyna Zielińska / Koniec pięknej, intelektualnej przygody 24 Małgorzta Kaźmierska / Napisy końcowe 28 Dawid Korzekwa / BE END 34 Grzegorz Więcław / Jak sportowcy rozstają się z wyczynem? 38 Joanna Zaguła / Zmiana to piękny przyjaciel 42 Dariusz Jasica / Shake me baby 46 Natalia Aurora Ignacek / A na koniec… deser! 50 Dorota Magdziarz / Historia pokazów mody 54 Kamila Ocimek / Z miłości do Rumunii 62 Anna Szuba / Spokój księżyca 70 Katarzyna Szota-Eksner / Be Women
BE LuBE
Joanna Durkalec
BE END Ta wiadomość była dla mnie niczym rozgrzany szpikulec, wbity prosto w serce – to koniec BE. Niektórzy mawiają, że „wszystko ma swój początek i koniec”, ale dlaczego w takim razie na świecie nie kończą się kataklizmy? Albo jakieś inne, równie okropne rzeczy? Mam pełną świadomość, że takie myślenie jest bardzo infantylne, ale koniec końców każdy z nas przykre momenty w życiu przeżywa na swój własny sposób. Dzięki tej rubryce w przeciągu dwóch lat poznałam Śląsk lepiej niż własny charakter. Chciałam pokazać światu, że pomimo oczywistych mankamentów, to nasze smogiem pachnące miejsce na Ziemi aż kipi wspaniałością wydarzeń i miejsc. Wy, kochani Czytelnicy, byliście dla mnie największą motywacją i ogromnie Wam za to dziękuję. Ja ze swojej strony będę kontynuowała przeczesywanie regionu i Was również mocno do tego namawiam! Let’s BE together!
Psi Galop Och jak ja uwielbiam to miejsce! Budynek, który natychmiast rzucił mi się w oczy podczas pierwszej wizyty w Parku Kościuszki, przez długi czas stał pusty i tylko smutno nasłuchiwał głośnych dźwięków autostrady. To dawny Dom Służewca, w którym kiedyś przyjmowano zakłady na wyścigi konne. Ostatnio było o nim głośno za sprawą zamiaru wpisania go do rejestru zabytków, czego jednak finalnie nie uczyniono, ponieważ zdaniem niektórych miejsce to nie posiada szczególnych wartości. Bez komentarza. Tak czy inaczej, Galop ponownie otworzył swoje podwoje, tym razem nie tylko dla ludzkich, ale i dla psich gości. Doskonałe miejsce na krótki odpoczynek po spacerze. Poczęstują Was tutaj pyszną kawą, a Waszych futrzanych przyjaciół miską wody. Psi Galop wychodzi naprzeciw właścicielom czworonogów i wkrótce poszerzy swoją ofertę nie tylko o usługi weterynaryjne, ale również behawiorystyczne i groomerskie. Pieskie życie w takim spa! Bar Psi Galop ul. Kościuszki 81, Katowice
BE LuBE
Lulua – perfumeria niszowa W języku arabskim słowo „lulua” oznacza perłę. I tym właśnie jest to miejsce – prawdziwą perłą na mapie Katowic. To niezwykła perfumeria i nie każdemu przypadną do gustu oferowane przez nią zapachy. To perfumeria niszowa, pełna najbardziej zaskakujących kompozycji zapachowych, dalece odbiegających od drogeryjnych standardów. Ulokowana w sercu naszego miasta, przy ulicy Staromiejskiej, w przyjaznym otoczeniu knajpek kusi swoim ciepłym blaskiem. Wewnątrz znajdziecie selekcję najlepszych perfum, których ze świecą szukać gdziekolwiek indziej. Lulua zaspokoi nawet najbardziej wymagających klientów, oferując im możliwość wyrażenia swojej indywidualności w zupełnie nowy sposób. Jeżeli więc odnosicie wrażenie, że na ulicy co druga osoba pachnie tak samo jak Wy, to koniecznie odwiedźcie to miejsce – ta perfumeria sprawi, że znów poczujecie się wyjątkowo! Lulua – perfumeria niszowa ul. Staromiejska 21, Katowice
Ukuleland – Ukulele School Jakiś czas temu, wraz z moją dobrą znajomą raczyłyśmy się chłodnym winem w ogródku lokalu Drzwi Zwane Koniem. Pochłonięte żywą rozmową, zupełnie nie zauważyłyśmy, że przy sąsiednim stoliku zebrała się całkiem spora grupa osób, które z ukulele w dłoniach zasiadły w kole i rozpoczęły zaskakująco brzmiącą zabawę z dźwiękiem. Dlaczego zaskakująco? Ponieważ, jak się później dowiedziałam, były to ich pierwsze wspólne warsztaty! Zaintrygowana inicjatywą, musiałam dopytać o szczegóły! Otóż Ukuleleland to absolutnie wyjątkowa szkółka gry na ukulele (niewielki instrument muzyczny, podobny do gitary), która pomimo tego, że na co dzień stacjonuje w Poznaniu, wysyła swoich misjonarzy w Polskę, organizując warsztaty gry na tym wyjątkowym instrumencie. Jeżeli więc od dawna marzy Wam się kariera romantycznego barda, koniecznie śledźcie ich fanpage, bo lada chwila z pewnością znów znajdą się w pobliżu! Ukuleland – ukulele school facebook.com/ukulelandpoznan
BE LuBE
Vinoteka Katowice Jako ciężki przypadek „winnego” freaka, nieustannie odczuwam potrzebę sprawdzenia każdego miejsca, które ma cokolwiek wspólnego z tym trunkiem. Tym razem padło na Vinotekę – niewielką winiarnię, ulokowaną w piwnicy (a jakże!) jednej z kamienic w centrum Katowic. Lokal jest uroczo maleńki – pomieści raptem kilkanaście osób, co czyni go doskonałym miejscem na wypad z przyjaciółmi. A właściciel? Również i w tym przypadku potwierdza się moja teoria, że, każdy, kto pasjonuje się winem, musi być towarzyskim człowiekiem! Przesympatyczny, o ogromnej wiedzy i wielkim sercu dla gości, sprawia, że człowiek czuje się niczym w château, gdzieś w okolicach Saint-Émilion. Jak na najlepszą winiarnię przystało, ulubione trunki zabierzecie też do domu. Na domiar wszystkiego, Vinoteka oferuje swój asortyment w naprawdę atrakcyjnych cenach. Przed wizytą w większej grupie polecam zrobić rezerwację (na życzenie właściciel przygotuje dla Was również pyszne przekąski). Vinoteka Katowice ul. Wawelska 2, Katowice
City of Gardens Każde, na pozór dziwaczne połączenie budzi moją nieposkromioną ciekawość. Tak było i tym razem. Kwiaciarnio-kawiarnia? Proszę bardzo! Bo w końcu cóż może być piękniejszego od jedzenia słodkiego ciasta w otoczeniu pięknych roślin? W City of Gardens naprawdę znają się na rzeczy, bo oprócz prze-pysz-nych deserów, doradzą Wam w kwestii hodowli zielonych potworków. Przygotują też dla Was przepiękne i nowoczesne bukiety kwiatowe na wszystkie okazje, a na do widzenia uraczą przepiękną wiązanką suszonych kwiatów, która będzie cieszyć Wasze oko jeszcze przez całą zimę. W City of Gardens znajdziecie też mnóstwo ciekawych i egzotycznych roślin doniczkowych, w bardzo fajnych cenach. Zatem, jeżeli chcecie rozwijać swoje roślinne kompetencje, gorąco polecam udać się tam! Make green not war! City of Gardens ul. Sokolska 14, Katowice
BE LuBE
KATOobywatel Do społecznego aktywizmu zawsze miałam ogromny szacunek. Dlaczego? Bo nie leży on w naszej naturze. Często mam wrażenie, że zamiast zacząć działać, wolimy narzekać pozostając w ukryciu. KATOobywatel to lokalny projekt, zrzeszający osoby nieobojętne na losy naszego miasta. To przestrzeń dla tych, którzy pomimo ciepłych uczuć do swojego miejsca zamieszkania, pozostają realistami i wiedzą jak działać, żeby było lepiej. Dzięki inicjatywom takim jak ta, zazieleni się ulica Warszawska, jak grzyby po deszczu wyrastają nam ogrody społeczne, a Karta Mieszkańca uhonoruje fakt, że podatki płacimy w miejscu naszego zamieszkania. Dzięki działaniom aktywistów nie musimy co rusz schodzić z rowerów, bo mamy własne rowerowe trasy i uczymy się, jak oszczędzać wodę, wykorzystując deszczówkę. KATOobywatel to projekt, którego każdy z nas powinien być częścią. Śledźcie koniecznie ich poczynania! http://katoobywatel.katowice.eu/
Scooter / God Save the Rave Kto nigdy nie bujał się do energetyzującego wokalu H.P. Baxxtera, niech pierwszy rzuci kamieniem! Ponadczasowy klasyk, blond czupryną i kolczykiem nad okiem malowany, w końcówce lat 90. ubiegłego wieku rozbrzmiewał niemal ze wszystkich blokowisk! Niemieckie techno-trance’owe klimaty królowały na listach przebojów, a nam, Polakom, pachniały wyzwoleniem i zachodnim luzem. Ja już zawsze będę ich tak widzieć, dlatego za każdym razem, kiedy odwiedzają Katowice, w głowie rozbrzmiewa mi tylko „How Much Is The Fish?”. Już 30 października w katowickim Spodku będzie można znów ich usłyszeć! Niemieccy przedstawiciele gatunków dance, rave, breakbeat hardcore, happy hardcore, trance oraz techno, pojawią się u nas w pełnym składzie, co jest niewątpliwą gratką dla wyjadaczy elektronicznych parkietów! Tschüss! Scooter / God Save the Rave 30.10.2020 r. Spodek, Katowice Bilety: 99 zł - 139 zł
be end
Niedawno pisałem tekst, który na przełomie października i listopada ukaże się na blogu OBYCIE.PL. Nosi tytuł: „Co sobie szanujemy?“. Wymyśliłem go podczas ostatniej wizyty w Nicei, kiedy jechałem tramwajem i z nudów studiowałem wiszący nad głowami pasażerów regulamin. Zacząłem pisanie od takiego zdania: „Żyjemy w czasie, kiedy wszelkie zasady, normy i regulacje są co najmniej kwestionowane, jeśli nie w ogóle z góry odrzucane jako wsteczne i przynależne do starego, zdaniem niektórych, słusznie mijającego porządku“. Postawiłem kropkę, odchyliłem się na krześle i zacząłem się zastanawiać, czy to prawda. Szybko doszedłem do wniosku, że na pewno nie jest to „cysto prowda“. To czasy nie tyle odrzucania zasad, ile ich rewizji i wprowadzania nowych. To nowa tura odpowiedzi na pytanie, co dla nas jako zbiorowości jest ważne. Ile z tego, co przeszłe pozostanie takie, a czemu, na przykład dotąd pomijanemu, nadamy ważność? Dziesiątki razy wysłuchiwałem opinii innych ludzi, że savoir-vivre się kończy albo że już dawno się skończył. Nieprawda. Ani się tak nie stało, ani nie stanie. Dopóki będzie istnieć życie, dopóty będziemy zastanawiać się, jak je dobrze przeżyć. Będziemy szlifować sztukę życia. Wiersz Czesława Miłosza pt. „Piosenka o końcu świata“, który bardzo lubię odkąd go przeczytałem po raz pierwszy zaczyna się tak: W dzień końca świata Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji, Rybak naprawia błyszczącą sieć. Skaczą w morzu wesołe delfiny, Młode wróble czepiają się rynny I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć. Kończy się zaskakująco i w jakimś sensie optymistycznie, dwukrotnie powtórzonym stwierdzeniem: „Innego końca świata nie będzie“. Paradoksalnie i „BE Magazyn”, czasopismo do czytania, kończymy… nie przerywając czytania. To, że rozstajemy się na łamach magazynu nie oznacza, że nie będziemy się widywać i czytywać dalej. Będziemy. Na moim kanale na Youtube, na blogu na stronie OBYCIE.PL, w prasie i w telewizji. Pięknie było mieć tu swój kącik. Gorzej może ten czas wspominać jedynie pani Sabina Borszcz, której Stolica Apostolska powinna wystawić świadectwo świętości jeszcze za życia. A to głównie z powodu cierpliwości, jaką wykazywała się wobec mnie, przypominając mi co numer o zbliżającym się terminie oddania tekstu. Zawsze z tą samą życzliwością i sympatią. Odpowiadanie na moje pytanie o to, „czy mamy jeszcze dwa, trzy dni?“ nie nadwątlało tej dobroci ani trochę, za co powinna się jej należeć dodatkowa aureola. Pisząc do numeru END myślę o początku. O moim pierwszym spotkaniu z Joanną i Michałem Komstami,
WOJCIECH S. WOCŁAW
Savoir Vivre
którzy wymyślili to czasopismo i byli jego siłą sprawczą przez minione lata. Poznaliśmy się w restauracji Szara na rynku w Krakowie. Zaproponowali mi wtedy poprowadzenie wydarzenia z okazji rocznicy istnienia „BE Magazynu”, a z czasem także pisanie felietonów. Wierzę, że to, kogo spotykamy nie jest przypadkowe. Dzieje się tak po coś i z określonych powodów. Myślę, że to, co nas połączyło, to wiara, że można. Że można inaczej niż podpowiadają utarte schematy. Że najważniejsze jest to, by się chciało chcieć. Asia i Michał kończyli wtedy studia. Ja byłem chwilę po. Bardzo mi zaimponowali. Odwagą, determinacją i tym, jak świetnie wykorzystują swoje możliwości. To mi zresztą imponuje w całej rodzinie Komstów, również u rodziców Michała – pani Małgorzaty i pana Mirosława. To ludzie, którzy prawie 30 lat temu zdecydowali się sprzedać wymarzony samochód, dopiero co kupiony, żeby móc zainwestować w rozwój swojej firmy. Dziś prowadzą na Śląsku nie tylko to przedsiębiorstwo, ale i dwie restauracje, których może im zazdrościć Kraków, Gdańsk i Warszawa. Jestem pewny, że to tylko kwestia czasu, kiedy te miejsca dostaną pierwsze michelinowskie wyróżnienia. Nie przestaje im się chcieć. Nie brakuje im wyobraźni i odwagi. I wciąż udowadniają, że jak się chce, to się da. A więc nie koniec, lecz zmiana. I tak, da się. Można. Byle z odwagą. Byle się chciało chcieć. Krok po kroku. Innego końca (świata) nie będzie…
Wojciech S. Wocław Zawodowy konferansjer (występował w 10 krajach na 4 kontynentach). W 2017 roku jego nazwisko pojawiło się w rankingu „Najlepsi prowadzący eventy“ magazynu PRESS. Popularyzator wiedzy z savoir-vivre’u, etykiety w biznesie i dress code’u. Autor książek “Savoir-vivre, czyli jak ułatwić sobie życie” oraz „Etykieta w biznesie, czyli jak ułatwić sobie życie w pracy". Autor filmowych poradników, które można oglądać na jego kanale w serwisie Youtube (Wojciech S. Wocław). Częsty gość programów telewizyjnych i radiowych.
12
BEND Mam podstawy, by myśleć, że naprawdę posiadam wielkie i niebezpieczne moce. Jestem homme fatale, a wszystko czego dotknę, popieleje w mgnieniu oka. No, bo tak: dostaję angaż w nielichym piśmie, piszę na jego łamach jeden tekst i dzieją się rzeczy niewiarygodne. Po ośmiu latach zacnego i spektakularnego leżenia na najbardziej szykownych i gustownych komodach w lokalach przez duże „Ą” i „Ę” „BE Magazyn” znika. Już nikt nigdy nie poczuje w swych nozdrzach muśnięcia tej charakterystycznej i unikatowej woni farby drukarskiej. Żadna dłoń nie zetknie się z przyjemnie matową fakturą okładki, okraszonej smacznym zdjęciem. Tak, że na tego – jak mawiała moja babcia. Jasne, że myślę czasami, że to moja wina. Przecież czasopismo przez 8 lat trzymało fason, ludzie je z dziką rozkoszą czytali, chwalili pod niebiosa i grabili do domów z lokali, w których sobie beztrosko i niewinne leżakowało. Nagle zjawiam się ja i magazyn się kończy. Toż to bardzo szybko nastąpią przecież przykre konsekwencje tegoż. W knajpach na potęgę zaczną ginąć sztućce, naczynia i co pomniejsze elementy dekoracji. Muzea i galerie, fajne sklepy i wypasione salony fryzjerskie... wszystkie te miejsca będą musiały na powrót obudzić czujność i zainwestować w security, ponieważ i książki, i obrazy, rzeźby i piękne bajeranckie ubrania, nożyczki i grzebienie staną się – w świecie bez BE – łakomym kąskiem dla amatorów zabierania fajnych rzeczy bez płacenia. Ludzie w ramach swoich pierwotnych instynktów od zawsze mieli potrzebę wzięcia sobie czegoś tam. No, ale jeśli BE już nie będzie, nastanie czas grabieży, chyba. Obarczam się okrutnie, bo to przez tę moją paskudną, dopiero co odkrytą właściwość. To ja idę w szkodę. Z Elzą z Krainy lodu też tak było. Też miała moc, co prawda trochę inną niż moja, ale również działającą destrukcyjnie. Ostatecznie udało się jej tę moc okiełznać, ale zanim to nastąpiło, ambarasu narobiła co niemiara. Trzymając się tej disnejowskiej analogii, pozostaje mi jedynie na-
dzieja, że wcale nie muszę być do końca swojego żywota amuletem nieszczęścia. Trzeba tylko tę moc ogarnąć, sprawić, by była na moich usługach. Pytanie: jak? Można by to zrobić totalnie profesjonalnie, angażując naukowe narzędzia analityczne najwyższej klasy. Psychoanaliza, hipnoza, rezonans, tomografia, biofeedback, mocz i morfologia. Później analiza wyników badań, konstruktywne wnioski i wdrożenie działań ujarzmiających. Mam jednak obawę, że przy tak kompleksowym podejściu wykryję w sobie po drodze jakieś dziadostwo, a tego bym nie chciał. Ponoć o pewnych chorobach lepiej nie wiedzieć. Poza tym to wszystko trwa, więc odpuszczam. Chwila zastanowienia i już wiem. Elza zaśpiewała, ale tak fest zaśpiewała. To był moment przełomowy w jej życiu. Przy okazji wyprowadziła się z miasta, wybudowała nowy dom i od tej chwili było coraz lepiej. Zatem zrobię jak Elza. Wejdę na jakąś górę, zaśpiewam „I gotta power!” i wszystko się zacznie ładnie układać. Proste? Wcale nie. Historia Elzy to bajka, a w bajkach to i bałwanek coś mądrego powie. Niestety, życie to nie bajka, bałwany tu mądrze nie gadają, a ja nie jestem żadną Elzą. To nie przeze mnie ta cała heca z ostatnim wydaniem „BE Magazynu”. To przez nową i trudną, bo zawiruszoną rzeczywistość, w której czym prędzej się trzeba nam się odnaleźć. Szansa jest, albowiem gdy się weźmie i połączy dwa angielskie słowa „BE” i „END” i wywali jedno „E”, to powstanie również angielskie słowo „BEND”. To po polsku znaczy „zakręt”, a za każdym zakrętem jest prosta. Tej prostej Wam, drodzy ludzie, i sobie życzę.
Maciek Szczęch – rocznik '80. Członek kabaretu Łowcy.B. Totalne dno pisarskiego transcendentu, "0" to jego szczęśliwa liczba. Umiarkowanie wysportowany amator sportów. Niespełniony lekarz, modelarz i parkingowy na promie pasażerskim relacji Polska - Szwecja. Mąż żony i ojciec trójki dzieci jednocześnie. Ozdrowieniec, bo kiedyś chorował.
MACIEK SZCZĘCH
14
KWESTIONARIUSZ PROUSTA
NR 13 MIUOSH Miuosh (właśc. Miłosz Borycki) – polski raper, autor tekstów i muzyki, producent muzyczny. Pierwsze poważne kroki muzyczne stawiał w 2001 roku. Oficjalnym wydawnictwem debiutował w 2006 roku (w zespole Projektor) a rok później rozpoczął solową karierę. Do dzisiaj wydał osiemnaście albumów, z których siedem uzyskało status złotych płyt, dwie platynowych a jeden podwójnej platyny. W 2020 roku ukazał się jego nowy album, zatytułowany „Powroty”. Producentem jest Michał Fox Król, który swoim nietuzinkowym podejściem zadbał o nadanie wyraźnego i ostrego brzmienia tej swoistej mieszance rapu, popu, muzyki elektronicznej oraz rockowej. Projekty Miuosha z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia odbiły się szerokim echem na całym świecie, a specjalny koncert, łączący dwa z nich, w czerwcu 2019 roku zgromadził na Stadionie Śląskim ponad czterdziestotysięczną publiczność. Miuosh jest również autorem muzyki do spektakli teatralnych oraz koncertowych projektów specjalnych. Miał okazję współpracować z najważniejszymi polskimi wykonawcami i muzykami (m.in. z Myslovitz, Katarzyną Nosowską, Tomaszem Organkiem, Piotrem Roguckim, Smolikiem, Wojtkiem Waglewskim, Krzysztofem Zalewskim, Darią Zawiałow, Bajmem czy Zespołem Pieśni i Tańca "Śląsk"). Pochodzi z Katowic, w których żyje i tworzy. Kwestionariusz Prousta to rodzaj popularnej gry towarzyskiej z XIX wieku, która na przestrzeni czasu doczekała się wielu przeróbek. Pomysłodawczynią pytań jest przyjaciółka Prousta, Antoinette Faure, córka Françoisa Faure’a, prezydenta Francji w latach 1895-1899. Słynny pisarz odpowiadał na nie kilkakrotnie. Od dawna wiadomo o formularzach wypełnionych przez niego najprawdopodobniej w wieku 13 i 20 lat. Natomiast na początku kwietnia 2018 r. Laurent Coulet, paryski księgarz, odkrył trzeci kwestionariusz, wypełniony przez Prousta w wieku 15 lat. Nosi tytuł „Mes confidences” (z fr. „Moje sekrety” albo „Moje zwierzenia”). My do legendarnego zestawu dodaliśmy jeszcze kilka pytań o Śląsk.
Pytania: 1. Główna cecha mojego charakteru? Ambitny 2. Cechy, których szukam u mężczyzny? Rzetelność, stabilność 3. Cechy, których szukam u kobiety? Wrażliwość, odwaga 4. Co najbardziej cenię u przyjaciół? Prawdomówność 5. Moja główna wada? Jestem uparty 6. Moje ulubione zajęcie? Robienie muzyki 7. Moje marzenie o szczęściu? Szczęście najbliższych 8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk? Śmierć 9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem? Żyć samemu 10. Kim lub czym chciałbym być, gdybym nie był tym, kim jestem? Stolarzem 11. Kiedy kłamię? Gdy jest to część większego planu 12. Słowa, których nadużywam? „Kurwa” i „przyjaciel” 13. Ulubieni bohaterowie literaccy? Henry Chinaski, Holden Caulfield 14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego? Moja żona 15. Czego nie cierpię ponad wszystko? Obłudy 16. Dar natury, który chciałbym posiadać? Skrzydła 17. Jak chciałbym umrzeć? Szybko i staro 18. Obecny stan mojego umysłu? Spokój 19. Błędy, które najczęściej wybaczam? Kłamstwo 20. Twoja dewiza? Zawsze staraj się czegoś nauczyć od ludzi, z którymi masz okazję pracować. 21. Twoje ulubione miejsce na Śląsku? Pocztowa, Katowice 22. Stereotyp o Ślązakach, który uznajesz za prawdziwy? Pracowitość 23. Jakie jest twoje ulubione śląskie słowo? „Ajncla” 24. A za którym ze śląskich słów nie przepadasz? „Zoka”
TABLICA OGŁOSZEŃ!
SZUKAMY OSÓB, KTÓRE Z PASJĄ I ZAANGAŻOWANIEM BĘDĄ TWORZYĆ CIEKAWE RUBRYKI W NASZYM NOWYM PROJEKCIE MEDIALNYM! Jeśli masz lekkie pióro i ciekawe zainteresowania, lubisz sprawdzać, testować, kosztować, odwiedzać, oglądać, dotykać, wąchać, a potem intrygująco opisywać swoje doznania i polecać, to bez zastanowienia przyślij nam namiary. A jeżeli nie lubisz pisać, ale masz oko na fajne rzeczy, miejsca, wydarzenia, projekty i uważasz, że powinniśmy zwrócić na nie uwagę, to także pisz do nas śmiało!
Obszary, które nas interesują: lokale gastronomiczne, muzea, kina, galerie sztuki, rekreacja na świeżym powietrzu dla dużych i małych, aktywnych i leniwych, butiki i manufaktury modowe, hotele oraz pensjonaty, festiwale, przeglądy, wydarzenia w plenerze – wszystko to u nas na Śląsku.
UWAGA! Poszukujemy także młodych przedsiębiorców i twórców ciekawych, przyszłościowych startupów z naszego regionu. Jeśli jesteś jednym/jedną z nich lub chciałbyś/chciałabyś kogoś takiego polecić – napisz do nas! I jeszcze jedna, ważna sprawa! Szukamy zaangażowanej i kreatywnej osoby do sprzedaży reklam. Praca zdalna, elastyczne godziny pracy, wynagrodzenie prowizyjne.
We wszystkich wyżej wymienionych sprawach prosimy o kontakt pod adresem: be@bemagazyn.pl
Czekamy na Twojego maila!
KONIEC PIĘKNEJ, INTELEKTUALNEJ PRZYGODY NIEŁATWO ZASIĄŚĆ DO PISANIA ARTYKUŁU, O KTÓRYM WIE SIĘ, ŻE JEST OSTATNI. ZBYT WIELE MYŚLI PRÓBUJE SIĘ W TAKIM TEKŚCIE ZNALEŹĆ, ODZYWA SIĘ ZA DUŻO WSPOMNIEŃ. DEADLINE MINĄŁ WCZORAJ, „A POD PIÓREM CIĄGLE NIC”. CZAS NAJWYŻSZY, ZMIERZAJMY ZATEM W KIERUNKU TEGO, CO NIEUCHRONNE. KATARZYNA ZIELIŃSKA
20
Ilustracja Malwina Pycia
Bardzo nie chcę się z „BE Magazynem” żegnać na smutno. Raczej przy lampce wina powspominać stare dzieje, snując marzenia o przyszłych wyzwaniach, zarówno pisarskich, jak i życiowych. A jest co wspominać – wszak współpraca z BE to kilka pięknych lat intelektualnych przygód, mniej lub bardziej udanych prób sprostania coraz wyższemu poziomowi treści w nim publikowanych, niecierpliwego wyczekiwania kolejnych wydań, w których zawsze znalazłam coś do poczytania. Miło było w jednej z ulubionych knajpek z filiżanką gorzkiej czekolady pochylić się nad pachnącym jeszcze farbą drukarską nowym numerem – zawsze pięknym, wysublimowanym graficznie – i zatopić w treściach świeżych oraz ożywczych intelektualnie. Dekadencki nastrój ostatniego artykułu w sposób nieunikniony kieruje myśli w stronę jednego z moich ulubionych filmów – „Sekretne życie Waltera Mitty” Bena Stillera. Tam osią wydarzeń jest ostatni numer kultowego magazynu „Life”, który z powodu kryzysu ekonomicznego nie może już dłużej być wydawany. Kończy się epoka i spokojny żywot Waltera – skromnego, introwertycznego specjalisty z działu negatywów – również nigdy nie będzie już taki sam. Walter bowiem przypadkowo gubi zdjęcie autorstwa światowej sławy fotografa, które miało trafić na okładkę. Musi więc odnaleźć ekscentrycznego artystę, aby zdobyć fotografię. Zamiast śnić na jawie o przygodach, jak to ma w zwyczaju, jest zmuszony przeżyć je naprawdę. Wyjść z introwertycznej skorupy, bezpiecznego kokonu codzienności. Robi to i oczywiście natychmiast czuje, że zaczyna żyć naprawdę. Dla Waltera koniec „Life” oznacza całkiem nowy początek. Pojawiają się nowe szanse, nowe relacje, nowy Walter. Właściwie zawsze tak jest – jeśli coś się kończy, musi się zacząć coś innego. Natura świata i człowieka nie znosi próżni. Na gruzach starego powstaje nowe. Ani lepsze, ani gorsze. Inne. Wszyscy, którzy jak ja od lat (a nawet dziesięcioleci) namiętnie słuchali radiowej Trójki, widzą, jak zniszczona ikona polskiej kultury popularnej odradza się w nowej rozgłośni, ale i w świetnych podcastach, tworzonych przez dawnych trójkowych dziennikarzy. Zmieniła się forma organizacyjna, doskonała jakość pozostała. Po napisaniu niniejszego tekstu, z listy moich pisarskich wyzwań zniknie bardzo ważna pozycja. Trzeba będzie tę lukę czymś zapełnić. Jeszcze nie wiem czym, ale wiem na pewno, że pisać muszę, chociaż czasami, chociaż epizodycznie pogrążyć się w świecie słów. One są bowiem moim żywiołem, mimo że pracą zawodową
przestały być już dawno temu. Rzeczywistość językowa dla mnie jest tą, w której myśli są klarowne, wnioski logiczne, a refleksje trafne i głębokie. W tej prawdziwej, namacalnej rzeczywistości faktów i zdarzeń nie zawsze czuję się na miejscu. Pisanie to jednak pasja wymagająca i kapryśna: często nie da się nic wymyślić, chociaż bardzo by się chciało. Czasami napisze się coś, ale po kolejnym przeczytaniu kasuje się całość ze wstrętem i zażenowaniem, że spod mojej klawiatury ów twór beznadziejny mógł wyjść. Stosunkowo rzadko efekt finalny jest całkowicie satysfakcjonujący. Ale jeśli tak się zdarzy, odczuwa się z niczym nieporównywalną satysfakcję. Człowiek czyta tekst i nie wierzy, że sam go zdołał napisać, bo taki piękny. Nikt jednak nie powiedział, że życie z pasją (jakąkolwiek) jest proste. Każda ma swoje wymagania, każdą trzeba pielęgnować, aby nie zaginęła gdzieś w codziennych zmaganiach z życiem i jego banalnością. Tak pisali o tym Lou Aronica i Ken Robinson w książce „Uchwycić Żywioł. O tym, jak znalezienie pasji zmienia wszystko”: Jeśli odnajdziemy Żywioł w sobie i dodamy otuchy innym, by odnaleźli swój, możliwości rozwoju są nieskończone. Jeśli nie uda nam się tego zrobić, możemy bez tego przeżyć, ale nasze życie będzie w rezultacie pozbawione smaku.
Żyć życiem „pozbawionym smaku” to musi być bardzo smutno i szaro. Dlatego zdecydowanie będę kontynuować mój trudny związek z pisaniem, aby tego smaku jak najczęściej doświadczać. Przeglądam folder z artykułami pisanymi do „BE Magazynem” na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Jest ich kilkadziesiąt. Każdy wymagał przejścia jakiejś myślowej ścieżki, dotarcia do sedna, porozumienia się z samą sobą. Niektóre czytam z uśmiechem politowania, bo poglądy w nich przedstawione dawno już zweryfikowałam i obecnie pewnie nie napisałabym tych tekstów w taki sam sposób. Inne ze zdziwieniem, że w ogóle miałam zdanie na dany temat. Jeszcze inne z zadowoleniem, że są udane. Ale wszystkie z satysfakcją, że w ogóle powstały, a ktoś pewnie nawet je przeczytał. Wiem na pewno, że koniec „ BE Magazynu” nie spowoduje, iż zatrzasnę pisarską szufladę i oddam się jedynie korporacyjnemu zarabianiu na życie. Chciałabym raczej, aby – tak jak w przypadku Waltera Mitty – koniec ten stał się zalążkiem czegoś nowego. Jest parę projektów, które chodzą mi po głowie i będą się powoli realizowały. Odkopię zaczęte i nigdy niekontynuowane powieści kryminalne, może któraś do czegoś się jeszcze nadaje. Podążę za ideą projektu podróżniczego, który na horyzoncie od jakiegoś czasu migocze – tam też wiele będzie do opisywania. Będę stawiać kropki z nadzieją, że kiedyś połączą się w jakiś niebanalny wzór. Oddalam się zatem do nowych wyzwań, z nostalgią wspominając przygodę z tym czasopismem jako jedną z ciekawszych, które udało mi się przeżyć intelektualnie. *** Korzystając z niepowtarzalnej okazji, chciałabym serdecznie podziękować wszystkim, z którymi dane mi było współpracować i dzielić łamy „ BE Magazynu”. Redakcji – za to, że siedem lat temu wpuściła mnie na te łamy i pozwoliła się rozgościć. Współautorom – za to, że zawsze świetnie się Was czytało, za niezliczone inspiracje i motywację do poznawania nowego. Dziękuję! Do zobaczenia, usłyszenia, przeczytania gdzieś, kiedyś.
NAPISY KOŃCOWE „CODZIENNIE ZACZYNAM, BO MAM MOCNIEJSZE STRONY NIŻ ZAKOŃCZENIA.” (LOESJE)
MAŁGORZATA KAŹMIERSKA
24
Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że to się kiedyś skończy. Moja pełna ciekawości przyjemność czytania poszczególnych tekstów. Moja rozrywka intelektualna przy korekcie i przygotowywaniu własnych felietonów (zdarzały się tematy zupełnie mi obce, nad którymi nigdy wcześniej się nie zastanawiałam, a musiałam coś napisać). Wiedziałam, ale i tak miałam cichą nadzieję, że to będzie istnieć wiecznie, że zestarzeję się z tym czasopismem, przejdę na emeryturę, a ono nadal będzie się ukazywać… Jak chyba większość ludzi lubię, kiedy kończą się trudne albo niekomfortowe sytuacje, a przyjemności oczywiście wolałabym przedłużać w nieskończoność, powtarzając za Faustem: „trwaj, chwilo!”. Koniec ma w sobie coś ostatecznego, nieodwracalnego, więc nie jest mile widziany wtedy, gdy nam dobrze. Na szczęście to słowo nie zawsze oznacza całkowity kres, ks. Jan Twardowski stwierdził nawet, że: „koniec to kłamczuch w sensie nieskończonym”. Rzeczywiście, przecież często mówi się, że koniec jest początkiem nowego. Dla mnie wręcz dosłownie – w dzieciństwie „the end” zainicjował moją znajomość z językiem angielskim. Było to tak: kiedy już umiałam czytać i pisać (po polsku, rzecz jasna), zauważyłam, że w amerykańskich filmach zazwyczaj w pewnym momencie pojawia się ten napis (czasem bez „the”). Skojarzyłam go z wyrazem „Koniec” w polskich filmach i wykoncypowałam, że to musi być to samo. Tak zaczęła się moja edukacja w zakresie języka angielskiego. Od końca. W angielskim „end” chyba nie ma cech absolutnej ostateczności i całkowitego kresu. Wręcz przeciwnie – czasem bywa on wyjątkowo długi i trwały, na przykład w zwrocie „to the end of time”, czyli „na zawsze”. Tutaj „end” nie jest końcem, ale wiecznością i może o to właśnie chodziło Wojciechowi Kuczokowi, gdy w „Cielęcych tańcach” obwieścił: „To, co raz się wydarzyło w czasie, powtarza się bez przerwy w wieczności” (nie wiem, czy należy się cieszyć z tego powodu).
W polszczyźnie „koniec” ma bardziej radykalny wydźwięk i zdecydowanie brakuje mu optymizmu. Często słyszy się wypowiadane grobowym głosem: „no, to koniec”. Nawet będące próbą zaklinania rzeczywistości pytanie: „kiedy to się skończy?” podszyte jest zniecierpliwieniem, znużeniem albo zmęczeniem. No, bo też czasem coś tak się dłuży, że końca nie widać… Sytuację ratuje jedynie pamiętne powiedzenie Pawlaka z „Samych swoich”, który przy różnych okazjach ciągle obwieszczał: „koniec świata!”, co ktoś dowcipnie rozwinął na portalu Loesje, zastanawiając się „Ile świat ma końców?” (być może nieskończenie wiele, bo ludzkość sporo ich już przeżyła). Nieźle poradził sobie z tym tematem Kuba Sienkiewicz z Elektrycznych Gitar, który starał się widzieć pozytywy tego, co właśnie dobiega kresu. Śpiewał tak: „To już jest koniec, nie ma już nic. Jesteśmy wolni, możemy iść. To już jest koniec, możemy iść. Jesteśmy wolni, bo nie ma już nic.” Ta piosenka zamykała moje imprezy w klubie studenckim. Najwyraźniej didżej wiedział, że przy jej skocznym rytmie jakoś łatwiej opuścić salę i pomyśleć o czekającej nas codzienności następnego dnia. Może więc koniec nie zawsze jest tak drastyczny? Czasem rzeczywiście trzeba skończyć jedno, żeby zacząć drugie i dzięki temu iść do przodu. Co nie znaczy, że łatwo pogodzić się z rozstaniem albo utratą. Nawet pożegnania, w których nie pada słowo „koniec” bywają bolesne, ja zawsze wzruszam się, słuchając „Ostatniego” Edyty Bartosiewicz. Na pocieszenie dla wszystkich pozostaje rada Gabriela Garcii Marqueza: „Nie smuć się, że coś się kończy. Ciesz się, że się zdarzyło”. Na szczęście w literaturze i w filmie koniec nigdy nie jest absolutnie pewny – iluż to bohaterów zmartwychwstało po, wydawałoby się, śmiertelnych chorobach lub wypadkach, ilu powróciło z dalekich wojaży albo cudownie się odnalazło, by znowu cieszyć nas przygodami. No cóż, czasem zarówno autorzy jak
i czytelnicy/widzowie nie potrafią rozstać się ze swoimi ulubieńcami. Nie wszyscy pisarze są przekonani, że koniec musi wieńczyć dzieło, chyba niektórzy obawiają się nawet, iż raczej czyni je martwym, dlatego pozostawiają utwór niedokończony, bez wyjaśnienia zagadek i happy endu, dając tym samym pole wyobraźni odbiorcy, który często i bez tego dowolnie zmienia zakończenie. Zresztą, taki urwany tekst to może być świetne rozwiązanie. Ile w tym tajemnic nie tylko dotyczących opowieści, ale również pytań o intencje samego autora, domysłów dlaczego zatrzymał się właśnie w tym miejscu i porzucił swoje dzieło. Albo po prostu stracił wenę… Finisz często jest największym wyzwaniem, nieraz trudno zdobyć się na efektowne zakończenie z powalającą puentą; zejść ze sceny po kilku bisach, wśród oklasków i kwiatów, a popłakać się dopiero w garderobie, kiedy zapadnie już finałowa kurtyna. Ale nawet tych, którzy nie mają w tym zbyt dużej wprawy, życie ciągle dokształca i wzbogaca doświadczenie także opornych na wiedzę. Żegnamy wiek niemowlęcy, potem dzieciństwo i szkoły, znajomości oraz przyjaźnie na śmierć i życie, któregoś dnia wiążemy się z kimś i rozstajemy z wolnością. Mijają kolejne wiosny i jesienie, jednak dopóki żyjemy, to „się kręci!”. I chociaż tutaj nie da się zastosować skrótu Ctrl+Z albo jak w powieściach czy serialach przywrócić do gry dawno już pochowanych bohaterów, to jednak czasem można coś od-kręcić lub właśnie zacząć od nowa. Sprawdzić, bo przecież zdarza się, że coś ma dwa końce. Pewnie z lekcji języka polskiego każdy pamięta, że dobry tekst musi mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie, które powinno być podsumowaniem całości i konkluzją. Przez kilka lat pisaliśmy dla Was w „BE Magazynie”, może nie zawsze sztywno trzymając się szkolnych zasad. Dawaliśmy Wam słowa. Dobro ulotne, ale jednocześnie cenne, bo to przecież cząstka nas – autorów. Czasem bardzo znaczące – używa się ich do składania obietnic i przyrzeczeń; słowami wypowiada się groźby, ale również podziękowania i modlitwy; pisze się nimi wiersze, powieści, bajki dla dzieci. Słowa są ważne, bo służą nawiązywaniu i podtrzymywaniu kontaktów, wyrażają uczucia i emocje. Mamy więc nadzieję, że właśnie one zostaną po nas w Waszej pamięci – słowa, słowa, słowa… A reszta niech będzie milczeniem. Ale żeby nie wpaść w taki bardzo poważny albo, co gorsza, smutny ton, pozwólcie, że pożegnam się w stylu nieco gombrowiczowskim: Koniec. I kropa (Nie ma kropy?! Ale wtopa… )
Be end Część wszystkim, dziwna dla mnie sytuacja – choć byliśmy razem przez ostatnie ponad siedem lat to dopiero pierwsze słowa kóre do Was piszę. Niestety jednocześnie również i ostatnie. To ja ubierałem w obrazy i litery to co nasza wspaniała redakcja miała Wam do przekazania. Łącznie z tym który aktualnie trzymacie w rękach zaprojektowałem 51 numerów magazynu BE, razem to prawie 4000 stron druku! W tym okresie przygotowałem 3 nowe szaty graficzne magazynu, z których wybrałem specjalnie dla Was, na pożegnanie kilka rozkładówek. Obrazy które możecie zobaczyć na następnych 6 stronach podzieliłem na lata w których dokonywane były zmiany layoutu – kolejno 2013, 2016 i 2018. Jest to część wspaniałej projektowej podróży i kompozycje które prawiły mi największą frajdę kiedy nad nimi pracowałem. Zazwyczaj była to późna noc, bo nie wiem czy wiecie, ale projektanci zawsze robią wszystko na ostatnią chwilę :) To był cudowny czas z Aśka i Michałem – Rodzicami tej świetnej inicjatywy wydawniczej. Chciałbym im podziękować za zaufanie i możliwość spełnienia marzenia którym było projektowanie magazynu w stylu BE. A Wam za entuzjastyczny odbiór każdego kolejnego wydania. Byliście świetną widownia i zaszczytem było dla Was pracować! Niestety w życiu wszystko ma swój finisz, a moja przygoda z Be magazynem dobiega właśnie końca. Schodzę ze sceny, ale nie martwcie się, bo do momentu kiedy jesteście po drugiej stronie i chcecie czytać – BE magazyn będzie z Wami. Dziękuje za ten wspólny kawałek życia i kłaniam się nisko. Do zobaczenia, Dawid
JAK SPORTOWCY ROZSTAJĄ SIĘ Z WYCZYNEM? KIEDY OTRZYMAŁEM INFORMACJĘ, ŻE TEN NUMER BĘDZIE OSTATNIM WYDANIEM „BE MAGAZYNU”, ZROBIŁO MI SIĘ ZWYCZAJNIE SMUTNO. OD 2016 ROKU REGULARNIE PUBLIKOWAŁEM TU TEKSTY O SPORCIE I AKTYWNOŚCI FIZYCZNEJ, A PIERWSZE WYDANIE Z MOIM UDZIAŁEM BYŁO O MOTYWACJI. TERAZ, GDY WSZYSTKO SIĘ KOŃCZY, NAJŁATWIEJ MI ODNIEŚĆ TĘ SYTUACJĘ DO TEGO, PRZEZ CO PRZECHODZĄ SPORTOWCY ZAMYKAJĄCY SWOJĄ KARIERĘ ZAWODOWĄ. GRZEGORZ WIĘCŁAW, psycholog sportu | www.glowarzadzi.pl
Głowa Rządzi
34
Zakończenie kariery, czyli wycofanie się z wyczynowego współzawodnictwa sportowego, to nieunikniona transformacja życia każdego czynnego sportowca. W przeciwieństwie do wielu innych zawodów wiek emerytalny sportowców nie podlega ustawie i jest zdecydowanie niższy, niż średnia krajowa. Dlatego nie ma co się oszukiwać, prędzej czy później siłą rzeczy trzeba będzie się jakoś pożegnać z wyczynem, w bardziej lub mniej zaplanowany sposób. Najlepiej oczywiście odchodzić w sławie i blasku sportowej chwały, jak Robert Korzeniowski czy Adam Małysz. Nie wszystkim się to jednak udaje. Sportowcy kończą bowiem kariery z różnych powodów, na różnych etapach swojego życia. Robią to też na rozmaite sposoby. Zakończenie kariery jako proces Może to być proces, tak jak w przypadku zasłużonego polskiego siatkarza Piotrka Gruszki. Najpierw zrezygnował z kariery reprezentacyjnej, dopiero później przestał grać w klubie. Inni zawodnicy powoli opuszczają standardy i z wyczynem żegnają się stopniowo. Tak jak w przypadku byłego piłkarza Lecha Poznań – Jarosława Maćkiewicza. Urodzony w 1970 r. pomimo oficjalnego zakończenia kariery, jeszcze trzy sezony temu występował w barwach czwartoligowego Flisaka Złotoria. Oczywiście takie decyzje są dyktowane przez starzenie się oraz ogólne obniżenie kompetencji sportowych. Jednak z psychologicznego punktu widzenia wydaje się, że poddanie się takiemu procesowi to dobre rozwiązanie. Daje sportowcowi szansę na adaptację do „innego” życia po sporcie. To czas, w którym może się przekwalifikować, wyrobić sobie nową tożsamość i zdecydować, co dalej. Nagłe zakończenie kariery Są też oczywiście dużo bardziej nieprzewidziane i raptowne przypadki zakończenia kariery, jak było u innego wybitnego siatkarza reprezentacji Polski – Sebastiana Świderskiego. Przyczynami nagłych decyzji w tej sprawie najczęściej są kłopoty zdrowotne (w tym kontuzje), ale nie tylko. Wśród pozostałych powodów wylicza się wykluczenia (za doping, dyscyplinarne itp.), brak satysfakcji z osiąganych wyników (np. biatlonista Tomasz Sikora), chęć założenia rodziny i prowadzenia „normalnego” życia (przykładem jest tutaj bardzo utytułowana biatlonistka z Niemiec Magdalena Neuner, która zakończyła swoją karierę w wieku zaledwie 25 lat) lub kultywacji związków interpersonalnych poza sportem albo wybranie innej profesji.
Adaptacja Niezależnie od tego, czy zakończenie kariery dzieje się nagle czy stopniowo, jest to bardzo stresujący czas w życiu każdego sportowca. Wiąże się z reakcjami emocjonalnymi, poznawczymi oraz potrzebą znacznej reorganizacji własnego życia. Trzeba zmienić plan dnia, dietę, a także osobiste ambicje i cele. Sportowcy w takiej sytuacji mierzą się też z (prze)budowaniem swojej tożsamości, w której już nie ma miejsca na wyczynowe uprawianie ich dyscypliny. Dla wielu to bardzo trudny proces adaptacji. Na jego pomyślność wpływają cztery najważniejsze czynniki (4 razy „S”): • Sytuacja, która sprawiła, że sportowiec zadecydował o końcu kariery. Czy była to autonomiczna decyzja? Jeśli tak, to czy planowana? A może została podyktowana przez czynniki zewnętrzne? • Sam sportowiec i jego nastawienie do tej decyzji. Czy akceptuje taki stan rzeczy? Czy jest w stanie zaangażować się w coś innego poza wyczynowym uprawianiem sportu? • Społeczne wsparcie ze strony rodziny, przyjaciół, kolegów z drużyny, sztabu szkoleniowego (w tym psychologa sportu), a nawet działaczy z federacji danego sportu. Czy takie wsparcie w ogóle istnieje? Czy jest odpowiednie? • Strategie radzenia sobie w nowej rzeczywistości. Według wielu psychologów to właśnie wewnętrzne zasoby sportowca w postaci takich strategii znacząco wpływają na wszystkie pozostałe czynniki procesu adaptacji do „życia po sporcie”. W tym roku wielu utytułowanych sportowców żegnało się z wyczynem. Była wśród nich Luiza Złotkowska – polska łyżwiarka szybka, dwukrotna medalistka zimowych igrzysk olimpijskich z Vancouver (2010) i Soczi (2014). Miałem wielką przyjemność poznać ją osobiście i przeprowadzić z nią wywiad, który ukazał się w 31 odcinku mojego podcastu Głowa Rządzi pt. Jak zakończyć karierę sportową na swoich zasadach? W tej rozmowie Luiza w piękny sposób opowiadała o tym, jak mądrze „przejść na drugą stronę” i cieszyć się z faktu, iż ma się niejako dwa życia – pierwsze jest sportowe, a drugie można sobie samemu wymyślić. Naszej rozmowy posłuchacie na wszystkich największych platformach podcastowych lub bezpośrednio pod linkiem: www.glowarzadzi.pl/031 Niech to będzie moja ostatnia rekomendacja na łamach „BE Magazynu”. Trzymajcie się wszyscy! Do zobaczenia lub usłyszenia na szlaku!
ZMIANA TO PIĘKNY PRZYJACIEL SZUKAM SENSU W SMUTKU, OCZEKUJĄC NOWYCH POCZĄTKÓW, GDY WSZYSTKO SIĘ WALI. TO NIE MA BYĆ PIĘKNA KATASTROFA, ALE NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT. JOANNA ZAGUŁA
38
This is the end, beautiful friend. This is the end, my only friend – te słowa piosenki The Doors usłyszałam w głowie, gdy poznałam temat nowego BE oraz smutne wieści na temat jego przyszłości. Ostatnio staram się komponować ścieżkę dźwiękową do mojego życia z nieco bardziej pozytywnych melodii z pogranicza indie folku (wiadomo, nikomu z nas nie potrzeba już więcej smutku). Ale był w mojej melancholijnej młodości okres, w którym słuchałam więcej Doorsów. Najlepiej robić to, siedząc na podłodze przy gramofonie. Nie jest wykluczone, że towarzyszy temu jakiś alkohol i wtedy po raz kolejny rodzi się tragedia z ducha muzyki. To jednak nie tylko wspomnienia nastoletnich smutków, ale też odwołanie do pierwszych scen „Czasu Apokalipsy” Coppoli. Smutek, żal i pożoga. W żadnym wypadku utwór ten nie napawa nadzieją. Tak samo, jak czasy, w których żyjemy. Chwilami wydaje mi się, że na jakimś etapie wszystko poszło tak źle, że już nigdy się nie dogadamy z własnymi rodakami. I że należy po prostu wymazać wszystko i zacząć na nowo. Ale nie piszę tego tekstu po to, żeby Was dobić. Przywołuję tych Doorsów z innego powodu. Spodobało mi się bowiem, jedno sformułowanie, które znalazłam w słowach tej piosenki. „Beautiful friend”. W całym tym smutku i beznadziei istnieje jednak coś pięknego. I nie chodzi o jakąś piękną katastrofę. O nie, mam już dosyć prób pogodzenia się z tym, że jest beznadziejnie, ale stabilnie oraz desperackich starań odnalezienia sensu w bezsensie. Koniec z tym. No właśnie – koniec. Trzeba się nauczyć podejmować decyzje o końcu. To bardzo trudne. Bo jak zakończyć związek bez przyszłości, jeśli się jednak kocha, jak wyprowadzić z idealnego mieszkania, jak zrezygnować z jedzenia czegoś, co się uwielbia? Zdrowie psychiczne i fizyczne wymaga czasem takich decyzji. Dużo łatwiej je podejmować, gdy po drugiej stronie czeka coś pięknego. Nowe emocje, nowy dom, nowe pomysły. Nie zawsze jednak jest tak dobrze. Zmiany bardzo nas przerażają, ale gotowość do nich potrafi też nieraz przynieść ratunek w beznadziejnej sytuacji. Jednym z lepszych tego przykładów są „Metamorfozy” Owidiusza – utwór liryczny z czasów antycznych. Ilu-
struje on wybór przypadków znanych z mitologii, w których bohater lub bohaterka zmuszeni zostali do zmiany swojej postaci. Dafne przemienia się w drzewo bobkowe, by uniknąć niechcianych zalotów, Filemon i Baucis zostają zamienieni w dwa złączone pniami (lub konarami) drzewa, by spędzić razem życie po życiu, bogowie przyjmują postaci ludzi lub zwierząt, żeby pojawiać się na ziemi i realizować swoje (często niecne) zamiary. Nie zawsze są to jednoznacznie „dobre zmiany”, ale często pozwalają złagodzić ból albo osiągnąć jakiś cel. Być może warto się na nie otworzyć. Dlatego chcę Wam dzisiaj zaproponować szkolenie ze zmian. Nauczmy się nie bać ich, a nawet czerpać z nich radość. Okej, nie jestem wystarczająco dobrym coachem, by rzeczywiście zaszczepić w Was chęć do zmiany całego życia. Ale zaczniemy od kuchni. Tak będzie łatwiej i przyjemniej. I nie chodzi o pomysł na remont, a o wykorzystanie przemian w gotowaniu i smakowaniu. Moja pierwsza propozycja to ubijanie. Chyba każdy z nas zna to uczucie radości i wiecznie powtarzalnego zaskoczenia, które towarzyszy ubijaniu piany z białek albo ze śmietany. Zawsze na początku wygląda to źle, a potem efekt jest piękny, mięciutki i pyszny. Powtórzmy to więc raz jeszcze. Ale tym razem z aquafabą. To woda z gotowania roślin strączkowych, ta, którą wylewacie z puszki z cieciorką. Na pewno jest zdrowsza
niż kremówka i oczywiście wegańska. I też – wbrew początkowym obawom – ubija się genialnie. Z tej trochę śmierdzącej wody zrobicie pianę jak z białek. Dodajcie cukru, a otrzymacie bezę. Z gorzką czekoladą i mleczkiem kokosowym wyjdzie z niej wspaniały mus. Do tego musu proponuję herbatę. A najlepiej kilka różnych. Degustacja herbat to mój drugi pomysł na oswajanie zmian. Czy wiecie, że biała, zielona i czarna herbata to nie różne gatunki, ale różne sposoby obróbki tych samych liści? Pierwsza jest tylko wysuszona, druga poddana lekkiej fermentacji, poza tym mamy jeszcze oolong (średnio fermentowana) i maksymalnie fermentowana czarna. Kupcie po jednej paczce z każdej. Ale takiej dobrej, w liściach. I zaparzajcie czarną wrzątkiem, oolong w 80 stopniach, pozostałe w 60-70 przez kilkanaście sekund do 3 minut. Próbujcie różnych konfiguracji, żeby poczuć, która smakuje najlepiej i zrozumieć, jakie metamorfozy przechodzą liście. To wymaga trochę czasu i pracy, ale efekt jest niemal tak ciekawy, jak w przypadku aromatów i smaków w winie czy kawie specialty. Trzecia propozycja także wiąże się z liśćmi, ale innymi – miętowymi, a do nich dodamy imbir. Tym razem chcę przypomnieć Wam, jak zmieniają się nasze kuchenne składniki, w zależności od tego, jakiej obróbce
je poddamy. Tak jak w jodze naciskanie czoła w kierunku nosa albo włosów może mieć na nas różny wpływ – pobudzać albo uspokajać – tak i te składniki inaczej działają, gdy są świeże albo wysuszone. Pewnie już to zauważyliście, ale fajnie jest o tym pamiętać, bowiem formy proszkowane nie będą w stanie zastąpić w przepisach tych świeżych. Korzeń imbiru i liście mięty działają pobudzająco i odświeżająco. Dobrze grają w lemoniadach, drinkach, sałatkach. I lepiej smakują latem. A wysuszone zmieniają się w składniki uspokajające i rozgrzewające, które zaleca się dodawać do ciepłych dań i naparów zimą oraz jesienią. Mamy tu do dyspozycji oczywiście potrawki, ale też herbaty, pieczenie, ciasta. Niech Was więc te zmiany nie zaskakują, ale uczą, że warto się do nich dostosowywać. Bo będzie lepiej. Kiedyś na pewno. Na koniec chciałabym podziękować przede wszystkim naszym Czytelnikom za to, że zaglądali do kolejnych numerów. Jeśli choć jednej osobie pomogłam wymyślić, co dziś zje na obiad, to jestem spełnionym człowiekiem. Gratuluję i dziękuję też wydawcom BE, to był kawał dobrej roboty!
SHAKEMEBABY #3OLDFASHIONED, BITTERSY I TROCHĘ WIĘCEJ, BY DAREK JASICA Miało być o tym, jak pewne rzeczy kończą się w życiu, nostalgicznie o chwilach i momentach. Dzisiaj będzie trochę odwrotnie – o tym jak i po co zaczęliśmy mieszać. Osobą, bez której nie mógłbym pracować tam, gdzie pracuję i która zapoczątkowała to wszystko, jest zapewne Jerry Thomas – koleś, który w 1862 roku, jako pierwszy zebrał wszystkie znane przepisy w jednym miejscu, tj. w „The Bartender’s Guide: How to Mix Drinks”. Historia jest jednak trochę głębsza, ponieważ nasi przodkowie nie spożywali alkoholu, żeby się wyluzować w dobrym towarzystwie i spędzić ze sobą czas. Pili go, żeby przeżyć – zmniejszali szansę zatrucia się. Jak radzili sobie nasi przodkowie: Do XX w. woda często była skażona. Egipcjanie warzyli piwo od ponad 3 tys. lat, mnisi robili miody pitne, nasi pradziadkowie wina owocowe, a babcie nalewki. Wszyscy znamy zasadę “oko za oko, ząb za ząb”, ale jak się ostatnio okazało, nie wszyscy pamiętają, że pochodzi ona z Kodeksu Hammurabiego, powstałego w XVIII p.n.e. “Paragraf § 108 kodeksu głosi: „Jeśli oberżystka jako zapłatę za piwo zboża nie przyjęła, (lecz) według odważnika (zbyt) dużego srebro przyjęła, bądź równowartość piwa względem wartości zboża obniżyła (i)
Tekst / Dariusz Jasica / Restauracja Plado
oberżystce tej udowodni się to, do wody wrzuci się ją”. I dalej § 111: „Jeśli oberżystka 1 (60-litrowy) antałek piwa na kredyt dała, w czasie żniw 50 siła zboża odbierze (sobie)”. Czyli za piwo płaciło się zbożem, a jeżeli karczmarka oszukiwała, to do wody ją wrzucano, pewnie z kamieniem u szyi. Według historii alkohol był cenniejszy niż złoto, zaczęło się w Babilonii :) Old Fashioned: Koktajl to połączenie trzech składników: alkoholu, cukru i bittersa. Drink natomiast to dwuskładnikowe pozycje, jak: gin & tonic czy whisky & cola. Które są lepsze? Żadne, chodzi o smak i to, co sami lubimy;) Największe boom na koktajle panował podczas prohibicji, kiedy to rząd Stanów Zjednoczonych zakazał produkcji oraz dystrybucji alkoholu. The Noble Experiment trwający od 1919 do 1933 roku, miał na celu naprawienie społeczeństwa ;). Czy eksperyment się udał? Wszyscy wiemy, że nie. Doszło do konfliktów społecznych, ale jeśli zastanowić się głębiej, ludzie zaczęli się o siebie troszczyć, zamykali się w piwnicach,
Bittersy i smak: Bittersy, czyli gorzkie kropelki – narzędzie, jakie barmanom dała medycyna. Wiele osób na pewno zastanawia się po co do koktajli, które mają nam sprawiać przyjemność, dodajemy gorzki smak. Odpowiedź jest bardzo prosta: alkohol kiedyś nie był smaczny, a wręcz ohydny, więc przykrywano go ziołowymi aromatami, które dawały efekt after taste. Jeśli chcemy uzupełnić swój domowy barek w bittersy, żeby bawić się smakiem, warto zaopatrzyć się w Angosturę, Peychaud's czy Creole. Pytanie brzmi, czemu polubiliśmy gorzki smak, przecież kiedy się rodzimy, przyjemność sprawia nam tylko słodycz. Z czasem zaczynamy coraz częściej akceptować smak słony. Ewolucja zakodowała nam, że smak kwaśny i gorzki oznacza truciznę. Natomiast umami, że coś jest bogate w białko oraz odżywcze i to tak naprawdę pierwszy smak, jaki dociera do naszego mózgu, dostajemy go z mlekiem matki, bogatym w glutaminian. ciesząc się swoim towarzystwem, powstały speakeasy. Wszystko to stało się symbolem walki o wolność osobistą. Wygrali. Alkoholem i koktajlami raczono się wtedy w ukrytych miejscach, powstały takie klasyki jak Long Island Ice Tea, gdzie dużą ilość alkoholu w połączeniu z colą popijano jako “herbatę”. Najważniejsze natomiast jest już wspomniane kilkukrotnie Old Fashioned, czyli słodko-gorzkie połączenie z nutami ziołowymi bourbonu bądź whisky, syropu cukrowego oraz bittersa. Przepis na Old Fashioned: 40 ml bourbonu/whisky 5 ml syropu cukrowego 3 dashe (1 dash = 1 szybkie machnięcie ręką buteleczką z bittersem) Angostury Bitters Wszystkie składniki dobrze wymieszać z lodem, aby je schłodzić oraz delikatnie rozwodnić, zaromatyzować taflę koktajlu skórką z pomarańczy. Cheers ;) Old Fashioned rok w rok zajmuje pierwsze miejsce w rankingu “The best-selling cocktails in the world” według Business Insider.
Smak gorzki jest małym paradoksem, ponieważ nie powinniśmy go nigdy zaakceptować, jednak, z czasem uczymy się pić piwo, kawę, tonik bogaty w chininę, czy jeść gorzką czekoladę. Wystarczy widok, lub zapach którejś z tych rzeczy, by psychika zareagowała ożywieniem. To zjawisko nosi nazwę torowania i zachodzi, gdy nawet drobna sugestia jest w stanie zmodyfikować nasze zachowanie. Tak więc warto w życiu ponownie próbować czegoś, co kiedyś nam nie smakowało i rozwijać własne mapy smakowe. Smacznego ;)
Koniec: Jako że jesteśmy sumą własnych przeżyć, chciałbym podziękować Wszystkim, bez których Bar Plado by nigdy nie powstał. Pani Gosia, Aśka, Michał, Olcia, Kasik, Daro, Łobuz, Rudzielec, Gregory, Łysy, Wiki, Nina, Aro, Wiolka, Oliwka, Arczi, Damian, Mati, Robert, Mikołaj, Sajmon, Robercik, Kruszynka, Paula, Werka, jeszcze raz Asia i Kasia, Sobczyk, Generał Łukasz, Ciepły, Warszawiak, P. Ida, Richard – widzimy się wszyscy po drugiej stronie baru. Ale najbardziej chciałbym podziękować Mamie… Coming soon, Darecki
12 URODZINY Avant Après / ul. Kupa 5, Kraków / tel. 12 357 73 57 / www.avantapres.pl
DZIĘKUJEMY, ŻE JESTEŚCIE Z NAMI!
A NA KONIEC… DESER! KONIEC WIEŃCZY DZIEŁO, A OBIAD… DESER! DLACZEGO WŁAŚCIWIE JEST PODAWANY NA SAM KONIEC UCZTY? CZY ZAWSZE TAK BYŁO I KTO WYMYŚLIŁ TĘ KOLEJNOŚĆ? NATALIA AURORA IGNACEK
46
Przystawka, zupa, danie główne i dopiero potem deser. Odwieczny, dobrze nam znany porządek podawanych dań, ale czy na pewno … odwieczny? Okazuje się, że nie zawsze tak było. Od kiedy ludzie odkryli cukier, uwielbiali go, dodając dosłownie wszędzie. Oczywiście, jeśli kogoś było na niego stać. Pod koniec XV wieku w Europie cena rafinowanego cukru zaczęła odzwierciedlać wysoki popyt, a jego nowo odkryty status towaru luksusowego zadowolił bogatych Europejczyków, pragnących obnosić się ze swoim bogactwem i sprawił, że chcieli więcej. Zaczęto dodać go do wszelkich możliwych potraw. Słodkie ciasta i ciastka, a także kandyzowane orzechy, owoce oraz kwiaty przeplatano mięsem i warzywami, które służyły jako środki do czyszczenia podniebienia i wspomagania trawienia oraz chroniły przed „rozpraszaniem wiatru”, jak relacjonował Jacques Savary, jeden ze szczególnie elokwentnych XVII-wiecznych Francuzów. Cukier stosowano nie tylko do słodzenia, był też środkiem konserwującym, przyprawą i symbolem statusu. Cukier staje się passé Z czasem jednak dodanie słodkiego sosu śmietanowego do kuropatwy stało się passé. Wygaśnięcie mody na cukier odpowiadało zmianom gospodarczym i kulturowym w bogatych kręgach krajów europejskich. Wraz z rozwojem przemysłowej rafinacji cukru jego cena i siła jako symbolu statusu gwałtownie spadła. Cukier coraz bardziej kojarzył się z tylko jedną potrawą – deserem. Ale jego oficjalne narodziny jako odrębnego dania, podawanego w pewnych okolicznościach, nastąpiły w późnym renesansie. Konkretnie na domowych imprezach towarzyskich, podczas których intelektualiści zbierali się, by napić się herbaty i porozmawiać o najróżniejszych sprawach, w otoczeniu mniej formalnym niż uroczysta kolacja.
Szefowie kuchni potraktowali te spotkania jako pretekst do wymyślania dań łatwiejszych i szybszych do przyrządzenia. To miało być coś, co będzie pasować do filiżanki herbaty i rozrywki w niewielkich grupach. To zapoczątkowało rozpowszechnianie się małych, ale wykonanych z odpowiednim kunsztem tart i eklerków. Zaczęto przyzwyczajać się do myśli, że jedzenie nie musi być pompatyczne i służy nie do najadania się, a delektowania! W tym samym czasie rozwijał się inny silny trend – obsługa à la russe, czyli w stylu rosyjskim. Oznaczało to zbliżoną do współczesnej praktykę podawania dań pojedynczo, a nie wszystkich naraz. Prawdziwe złote czasy dla deserów rozpoczęły się jednak dopiero w XIX wieku, wraz z wprowadzeniem do uprawy buraka cukrowego i rozwojem przemysłu cukrowniczego w Europie. Na posprzątanym stole Samo słowo „deser”, które jest imiesłowem francuskiego „desservir”, oznaczającego „posprzątać ze stołu”, zostało po raz pierwszy użyte w piśmie w 1539 roku i odnosiło się do delikatnych kandyzowanych owoców oraz orzechów, jadanych podczas kolacji po głównym (największym) posiłku. W miarę jak modne francuskie zwyczaje przenikały do reszty Europy i pogłębiał się trend używania cukru tylko w niektórych daniach, słowo to nabierało różnego rodzaju znaczeń – prawdopodobnie zgodnych z trendami panującymi wśród kucharek, które na koniec posiłku przynosiły schłodzone tarty i ciasta. U schyłku XVIII wieku słowo to zostało przyjęte zarówno w języku angielskim, amerykańskim, jak i brytyjskim, i ostatecznie „deser” stał się samodzielnym daniem. Konkretne dane o sposobie podawania potraw możemy znaleźć na przykład w tekście „Kucharz doskonały” Wojciecha Wielądka z 1783 roku. Porządek ten oparty jest na rozwiązaniach francuskich z drugiej połowy XVIII wieku i zawiera cztery „dania”. Słodkości plasowały się na końcu. Były to tzw. wety, czyli ciasta, owoce, kompoty (tzn. przeciery z owoców), sery i konfitury. Ostatni znaczy ważny Wiemy już, jak powstał deser i skąd się wziął jako odrębne danie. Ale czemu właściwie nigdy nie podawano go jako pierwszy posiłek, a ostatni? Jednym z czynników może być pierwotna chęć naszego mózgu do spożywania jak największej liczby kalorii. Według naukowca zajmującego się żywnością Stevena Witherly'ego,
czek lub, co gorsza, placek jabłkowy może w rzeczywistości wywoływać u niektórych dolegliwości żołądkowe – ale nie po pełnym posiłku ” – pisze Witherly. Deser, czyli nagroda Zwyczaj jedzenia czegoś słodkiego po posiłku sięga czasów sprzed epoki białego cukru. Już przed naszą erą Majowie i Aztekowie pili napój czekoladowy, zaprawiany czasem dzikim miodem. 5 tysięcy lat temu Chińczycy już raczyli się lodami, tworzonymi ze zmiażdżonych owoców i brył lodu. A w czasach starożytnych Rzymian coś słodkiego po obiedzie także było nieodłącznym elementem. Natomiast Karol Wielki jadał owoce po posiłkach, ale nie przy stole. A może stoi za tym wszystkim coś więcej, niż tylko fizjologia soków żołądkowych? Jamie Hale pisze o tzw. efekcie deseru. Oznacza to, że nasz mózg dosłownie nudzi się przyjmując kolejną porcję tego samego pokarmu. I dopiero zupełnie inny smak sprawia, że przestajemy czuć sytość, a nagle pojawia się miejsce na coś dobrego.
nasz apetyt zanika po spożyciu zbyt dużej ilości tego samego rodzaju żywności. A więc deser sprawia, że nasz mózg chce... jeszcze więcej jedzenia! Taka potrzeba ma również swoje fizjologiczne uzasadnienie! “Kiedy jemy pikantne danie, szybko zmniejszamy napady głodu i stajemy się pełni – przyjemność z pierwszego dania minęła (pikantne i gorące). Ale kiedy znów oddajemy się nowym zestawom potraw (słodkich i zimnych), nasz apetyt dostaje energii – a my znowu oddajemy się przyjemnościom jedzenia ” – pisze Witherly w „Why Humans Like Junk Food”. Innym czynnikiem jest to, że nasze żołądki radzą sobie z niektórymi wymyślnymi deserami tylko wtedy, gdy już zjedliśmy inny rodzaj pożywienia. „Kiedy jesteś bardzo głodny, duże ilości skoncentrowanego cukru, szybko trawionych skrobi lub kwasów tłuszczowych mogą utrudniać pracę żołądka. Tłuszcz jest bardzo silnym inhibitorem opróżniania żołądka, umożliwiając cukrom zawartym w deserze wyciąganie wody z żołądka, próbując rozcieńczyć zawartość. Pą-
Innym uzasadnieniem jedzenia deseru dopiero na końcu jest teoria odraczania gratyfikacji, która stała się szerzej znana dzięki książce emerytowanego amerykańskiego profesora Columbia University Waltera Mischela. The marshmallow test – słynny eksperyment z udziałem słodkich pianek i przedszkolaków wykazał szereg zalet płynących z wyboru, w którym nagroda (słodkości) były jedzone po dłuższym czasie wyczekiwania. Być może człowiek podświadomie odracza słodką nagrodę, by ćwiczyć swoją samokontrolę i cierpliwość. Dlaczego deser jest postrzegany jako nagroda? Bo glukoza znajdująca się w lodach, czekoladzie i ciastku odżywia mózg i dostarcza nie tylko kalorii, ale też sporą dawkę energii. A przede wszystkim olśniewająco wygląda i smakuje. I o tym nie trzeba nikogo przekonywać naukowymi dywagacjami. Wystarczy wejść do cukierni! Ja też nie omieszkam zajrzeć do cukierni. Zamówię kawałek tortu. Albo i kilka! W końcu pora zwieńczyć wieloletnią znajomość z „BE Magazynem”, który stał się przestrzenią do opowiadania najróżniejszych, kulinarnych opowieści. To była iście słodka współpraca, za którą dziękuję!
HISTO
POK AZ ÓW MO DY MODA LUBI ZATACZAĆ KOŁO, UWIELBIA WODZIĆ NAS ZA NOS I GDY JUŻ WYDAJE NAM SIĘ, ŻE NADĄŻAMY ZA TRENDAMI, PRAWIE JESTEŚMY W STANIE JE ZŁAPAĆ – ZGRABNIE SIĘ NAM WYWIJA. PRZYCHODZI KOLEJNY SEZON, CZAS MIJA BEZ WZGLĘDU NA WSZYSTKO. JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE DO TEJ PORY NIE PISAŁAM O POCZĄTKACH MODY? OSTATNI NUMER „BE MAGAZYNU” TO CHYBA NAJLEPSZA OKAZJA. CHOĆ PO CICHU LICZĘ, ŻE CZAS I TAK ZATOCZY KOŁO I SPOTKAMY SIĘ ZNÓW NA TYCH ŁAMACH, MOŻE W INNEJ FORMIE. DOROTA MAGDZIARZ
50
ORIA Haute couture Wszystko zaczęło się od tego. Luksusowe krawiectwo na zamówienie to najtrafniejszy opis tej formy pokazów. Historycy są zgodni, że początek dały pokazy organizowane przez Anglika Charlesa Fredericka Wortha. Krawiectwo ma swoje głębsze korzenie, ale to on zaczął szyć i prezentować efektowne suknie, wyłącznie z luksusowych tkanin, przygotowane na specjalne zamówienie. Pierwszy butik otworzył w stolicy Francji w 1885 roku i początkowo, jak wszyscy, prezentował swoje kreacje na manekinie. Jednak z czasem doszedł
do wniosku, że ubrania zdecydowanie lepiej wyglądają w ruchu i w naturalnym ułożeniu – na modelce. I oczywiście jedną z pierwszych modelek była jego żona. Pomysł spodobał się na tyle, że najznakomitsi francuscy krawcy tego okresu założyli stowarzyszenie Chambre Syndicale de la Couture Parisienne, które od 1910 roku istnieje po dziś dzień, a do jego głównych zadań należy promowanie francuskiej mody za granicą oraz organizowanie pokazów haute couture. Jednak nie wszyscy mogą należeć do Chabre Syndicale. Aby spełniać wymogi formalne, które pozwalają na pokazy kolekcji haute couture, dom mody musi posiadać swoją siedzibę w Paryżu, zatrudniać co najmniej 20 pracowników, szyć kolekcję
wieczorową oraz dzienną w ilości 50 sztuk, a także używać wyłącznie luksusowych tkanin i klejnotów oraz spełniać wymogi najwyższego kunsztu krawieckiego. Pokazy odbywają się wyłącznie w styczniu i lipcu, we Francji i Włoszech. Projekty spod igły twórców haute couture nie należą do najtańszych. Koszt takiej sukni to kwota nawet od kilku do kilkunastu tysięcy euro. W cenę wliczone są przymiarki – dostosowane do aktualnego miejsca pobytu klientki – ekskluzywne materiały, najlepsi krawcy i stworzenie kreacji od a do z ręcznie. Każdy z projektów jest absolutnie unikatowy, bo stworzony w pojedynczym egzemplarzu. Dlatego pewnie klientami luksusowego krawiectwa są księżniczki, możni i władcy tego świata. Prêt-à-porter Z angielskiego po prostu „ready to wear” – w wolnym tłumaczeniu „gotowe do noszenia”. Moda to przede wszystkim ubrania, które nosimy na co dzień, nie tylko galowe suknie i smokingi na wielkie okazje. Na pokazach ready to wear znajdziemy ubrania, które możemy kupić później w sklepach. Często nie wyglądają one tak jak na prezentacjach, a wydają się nam zwykłym swetrem, spodniami czy płaszczem. Wszystko to za sprawą najlepszych stylistów, którzy współpracując z projektantami łączą ubrania w zestawy, tak zwane „looki. Warto zajrzeć do internetu, zainspirować się takimi gotowymi zestawami i stworzyć coś własnego, pasującego do naszej sylwetki i charakteru. Skąd się wzięły pokazy prêt-à-porter? Lata 50. to czas rozkwitu mody; klientki, które chciały wyglądać modnie, miały do wyboru lokalnego krawca lub niewyobrażalnie drogie kreacje z pokazów haute couture. Powoli wzrastała też liczba projektantów, którzy tworzyli dla „zwykłych” kobiet. I tak oto powstał pomysł masowego odszywania ubrań, prezentowanych na wybiegach. Sam termin „ready to wear” sięga nawet wcześniej, bo do lat 30. XX wieku, ale wtedy ubrania prezentowane były w butikach, a następnie na targach, które dopiero z czasem zaczęto przekształcać się w pokazy mody, jakie znamy dziś. Pre-fall To kolejny, wydawać by się mogło, enigmatyczny termin z zakresu mody. Tymczasem pre-fall to tak zwane międzysezonowe kolekcje, tworzone pomiędzy regularnymi pokazami letnimi i zimowymi. Stanowią swoistą zapo-
wiedź tego, co znajdzie się w regularnej kolekcji na sezon jesień – zima. To też ubrania bardziej uniwersalne, sprawdzające się podczas przejściowych pór roku. Fashion week Tak oto przechodzimy do meritum – pokazów mody, które odbywają się podczas tygodnia mody (z angielskiego „fashion week”). Wielkie wydarzenie, uznawane za najważniejsze w branży modowej. Impreza, na której nie może zabraknąć projektantów, kupców, dziennikarzy, celebrytów, blogerów i fanów mody. Na całym świecie organizowane jest około 40 tygodni mody, najważniejsze z nich mają miejsce w czterech miastach – Nowym Jorku, Londynie, Mediolanie i Paryżu. Pierwsze pokazy odbyły się w Nowym Jorku. Ponieważ Amerykanie nie mogli z powodu wojny przybyć do Europy, postanowili zorganizować własne prezentacje. I choć idea tygodnia mody wywodzi się z Paryża, to w Nowym Jorku w 1943 roku odbył się pierwszy, wtedy jeszcze pod nazwą Fashion Press Week. W Paryżu wspomniana już konfederacja krawiecka zorganizowała w Wersalu w 1973 roku pierwszy pokaz mody w znanej dzisiaj formie. To tutaj też słynny projektant Christian Dior wpadł na genialny pomysł przyciągania uwagi i na prezentację swojej kolekcji zaprosił fotoreporterów, co więcej usadził ich w pierwszym rzędzie. Do tej pory obecność fotografów na prywatnych pokazach była absolutnie zakazana. Paryski fashion week jest moim absolutnie ulubionym, bo oprócz magii miejsca, odbywają się tam jedne z najbardziej wizjonerskich i nietypowych pokazów. Mediolan to kolejny przystanek na modowej trasie i mapie fashion weeków. Tutaj kolekcje prezentowane są dzięki Camera Nazionale della Moda Italiana – organizacji non profit, która od 1958 roku promuje włoską modę. Znajdziemy tu pokazy wielkich domów mody, takich jak Gucci, Armani, Fendi, Valentino, ale też projekty niezależne. Ostatnie miejsce, ale moim zdaniem jedno z ważniejszych, to Londyn. Tutaj jest najwięcej mody codziennej, tak zwanego streetwearu i pokazów wielu klasycznych domów mody, jak chociażby Burberry. Nie brakuje też w historii największych i najważniejszych prezentacji, jak chociażby wizjonera Alexandra McQueena, który każdą swoją kolekcję zamieniał w dzieła sztuki. Tutaj też, ale to tylko moje osobiste wrażenia, panuje największy luz. Londyn nieraz udowodnił, że zna się na trendach. To właśnie stąd były pierwsze transmisje pokazów w internecie. Tygodnie mody odbywają się dwa razy w roku, w lutym projektanci pokazują kolekcję na jesień – zimę, we wrześniu na nadchodzący przyszły sezon wiosnę – lato.
Wydawałoby się, że przecież nie da się wciąż wymyślać nowych rzeczy. I że ten wielki świat też kiedyś się znudzi. Na szczęście nic takiego się nie dzieje, moda wciąż wymyka się nam w ostatniej chwili. Pozostają niedopowiedzenia, drobne zmiany, które pokazują, że wciąż można tworzyć od nowa i przerabiać dowolnie wizję na swoje własne, subiektywne projekty. I chociaż moja przygoda z „BE Magazynem” rozpoczęła się wraz z jego pierwszym numerem, pisząc dzisiaj ostatni artykuł do wydania BE End, wcale nie czuję, że to koniec. Wiem, że teraz po prostu rozpocznie się inna historia, a magazyn powróci, może w innej formie, może za jakiś czas, może w zupełnie nowej odsłonie – tego jak najbardziej mu życzę. Dziękuję za te wszystkie lata. To była ogromna przyjemność.
Z MIŁOŚCI DO RUMUNII WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ OD CHĘCI, KTÓRA PRZYSZŁA, NIE WIEM SKĄD. PO PROSTU ZAPRAGNĘŁAM POJECHAĆ DO RUMUNII, NIE MAJĄC PRZY TYM ŻADNEGO PLANU. NIKT NIE POPIERAŁ MOJEJ DECYZJI, NIKT TEŻ NIE CHCIAŁ DOŁĄCZYĆ DO WYPRAWY. W TYM MIEJSCU WYPADA NADMIENIĆ, IŻ KILKA LAT TEMU, GDY ZRODZIŁ SIĘ MÓJ FANTASTYCZNY POMYSŁ, WYJAZDY DO RUMUNII NIE BYŁY TAK POPULARNE JAK TERAZ. NA KRAJ TEN SPOGLĄDANO PRZEZ PRYZMAT OGROMNEGO STEREOTYPU. CÓŻ – DLATEGO WŁAŚNIE CHCIAŁAM TAM JECHAĆ. KAMILA OCIMEK
Pióro podróży
54
Coś się kończy, coś się zaczyna. Pierwszy wyjazd do Rumunii zakończył pewien etap w moim życiu, w zamian za to rozpoczął ciąg przyczynowo-skutkowy, który doprowadził mnie do miejsc i ludzi, jakich w najodważniejszych imaginacjach nie przewidywałam zobaczyć ani spotkać. Zapoczątkował etap, w którym przestałam się bać i ograniczać, a zaczęłam się „odważać” i próbować. Bo czyż nie odważne (ktoś by powiedział: „nierozsądne”) jest wsiadanie z obcą osobą do samochodu, przekraczanie razem kilku granic, by finalnie zakończyć podróż, a rozpocząć przygodę nie gdzie indziej jak w sercu Transylwanii? Kto nie ryzykuje… Przeglądałam strony internetowe, fora, szukałam porad, możliwości, sposobów dojazdu do Rumunii (wtedy nie było tanich lotów z Polski) i… I tak znalazłam ogłoszenie: „Jadę samochodem z okolic Katowic do Cluj-Napoca, chętnie zabiorę trzy osoby, tak by podzielić koszty podróży.” Czyli miałabym jechać z obcą osobą do innego kraju? Nie do pomyślenia. Co więc zrobiłam?
Napisałam! Później dopytałam i wszystko przedyskutowałam. Wahałam się jeszcze trzy dni, ale musiałam szybko decydować. Na dzień przed wyjazdem śnił mi się koniec świata – zachęcająco prawda? W poszukiwaniu nie tylko Drakuli Do Cluj-Napoca dotarłam przed północą, zostawiając sobie zwiedzanie tego miasta na koniec wyjazdu (jeśli ktoś myśli, że miałam plan jak i kiedy wrócę, to jest w błędzie), a dzień później byłam już znów w drodze, w poszukiwaniu rumuńskich skarbów na północy kraju. I przy okazji pisania o końcach i zakończeniach, to miejsce, do którego dotarłam, wyglądało rzeczywiście jak koniec świata.
Săpânța, bo to o niej mowa, to mała wieś ulokowana na północy Rumunii, nieopodal granicy z Ukrainą, w okręgu Maramureș. Musiał być powód, który ściągnął mnie na takie odludzie – i oczywiście był, zresztą nie byle jaki i jedyny w swoim rodzaju – Wesoły Cmentarz! Cimitirul Vesel Cmentarz ten wraz z kompleksem kilku cerkwi został w 1999 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To prawdziwy prawosławny cmentarz, jednak jest on absolutnie niezwykły, a o jego wyjątkowości świadczą wielobarwne, bogato zdobione, a przede wszystkim humorystyczne nagrobki. Nie ma tu tradycyjnych, kamiennych, surowych pomników. Zamiast tego piękne drewniane krzyże, zakończone zadaszeniem z rzeźbionymi krawędziami. Krzyże są bajecznie kolorowe, zdobione motywami roślinnymi, rozetami, kwiatami oraz symbolami zwierząt. Ludyczne zdobienia z przewagą symbolizującego niebo koloru niebieskiego (który otrzymał nawet swoją specjalną nazwę: „albastru din Săpânţa”), czerwieni i bieli, nadają nagrobkom charakter swojskości. Portret pośmiertny Istotna jest również tablica umieszczona pod krzyżem. Zawiera ona obrazek, ilustrację, swoisty portret (dosłownie) życia zmarłego. Twórca owych obrazków – Stan Ioan Patraş przedstawiał postaci zmarłych w sposób humorystyczny, karykaturalny, czasem prześmiewczy lub infantylny. Uwieczniono ich w scenach, pokazujących zawód wykonywany za życia, hobby lub przy-
czynę śmierci. Mamy grajków, policjantów, myśliwych i rozbójników. Jest dziewczynka potrącona przez samochód, mężczyzna zastrzelony w lesie, a nawet jegomość bez głowy. Niejeden nagrobek przedstawia osoby podczas biesiady – nietrudno się domyślić, iż chodzi o nadużywanie napojów alkoholowych za życia. Epitafium Co więcej, oprócz humorystycznych obrazów całość opatrzona jest autorskimi komentarzami, dotyczącymi sposobu życia lub śmierci pochowanego bądź jego słów skierowanych do tych, którzy zostali na ziemi. Są to zazwyczaj prześmiewcze anegdotki i rymowane wierszyki, zaczynające się od słów: „Ja (imię i nazwisko) w dniu (data) zrodzony, dnia (data) zostałem tu położony”. „Ja tu spoczywam, (imię i nazwisko) się nazywam” (Aici eu mă odihnesc, Stan Ileana mă numes). Stan Ioan Patraş wyrzeźbił pierwszy nagrobek w 1935 roku, a ponieważ spodobało się to mieszkańcom, tradycja jest kultywowana do dziś. Twórca zmarł w 1977 roku i spoczął pod wyrzeźbionym przez siebie i dla siebie nagrobkiem, a jego dzieło kontynuuje uczeń Dumitru Pop. Dotychczas powstało około ośmiuset nagrobków!
wieloma zabytkami. Najsłynniejszym i najbardziej charakterystycznym jest kościół rzymskokatolicki Świętego Michała, datowany na XIV-XV w. Ponadto piłam podpalaną sambukę – efekty (jak przystało na land Drakuli) piekielnie ogniste, próbowałam rumuńską mamałygę, zachwyciłam się pięknym brzmieniem języka rumuńskiego i bezinteresownością mieszkańców tego kraju. Wróciłam i będę wracała
Cud O Wesołym Cmentarzu mówi się, że to etnograficzny cud. Szczere, spontaniczne i pisane najczęściej w pierwszej osobie epitafia są jakby „wiadomościami” od tych, którzy odeszli do świata żywych. W ten sposób zmarli wydają się „wiecznie żywi”, a cmentarz „odczarowuje” śmierć i motyw końca, sprawiając, iż nie jest on aż taki straszny. Ciąg dalszy Wesoły Cmentarz zapoczątkował moją, jak się potem okazało, tygodniową wyprawę po Rumunii. Zwiedzając Transylwanię dotarłam do Sighisoary – to jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo-Wschodniej. Stare Miasto zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a co roku w lipcu odbywa się tam Festiwal Średniowieczny. Charakterystycznym punktem miasta jest 64-metrowa wieża zegarowa, wybudowana w XVI wieku. Ponadto XIV-wieczne mury obronne, baszty, bramy miejskie i oczywiście Dom Drakuli. Zawędrowałam też do wąwozu Cheile Turzii (odrzucając po drodze ofertę podwózki na wozie z sianem), którego ściany wznoszą się na wysokość nawet do 300 metrów. Zwiedziłam Turdę i znajdującą się tam kopalnię soli oraz stolicę Siedmiogrodu, czyli Cluj-Napoca. Dzięki swojej długiej i burzliwej historii miasto może pochwalić się
Po tygodniu było mało. Mało tego państwa, tych miejsc; chciałam zobaczyć Constanțę, Bukareszt, Deltę Dunaju, chłonąć tę atmosferę, uśmiechać się razem z nieznajomymi, być tam dłużej. Zdecydowałam się na studia w Rumunii, w Bukareszcie. I tak się zaczęło… Ale to już zupełnie inne historie. Był taki czas, że chciałam się tam przeprowadzić. I choć nie zrobiłam tego, to kawałeczek serca pozostał w Rumunii. Potem wracałam do tego kraju, fizycznie i w marzeniach. I wrócę jeszcze nie raz. Bo ten szalony i spontaniczny wyjazd odmienił mi życie i teraz wiem, że czasem koniec jednego jest początkiem czegoś nowego. *** Na łamach „BE Magazynu” miałam niesamowitą przyjemność robić to, co poza podróżami lubię najbardziej – pisać o nich! Choć w nawiązaniu do Rumunii wspominałam dużo o końcach i początkach, to jest mi niezmiernie przykro kończyć tę współpracę. Przyzwyczaiłam się bardzo i ciężko mi się rozstawać, wierzę jednak w „do zobaczenia” gdzieś w świecie!
Kamila Ocimek autorka bloga pioropodrozy.com, pasjonatka podróży. Z pochodzenia tyszanka obecnie mieszkająca w Katowicach. Jak o sobie mówi: „śląski krzok, który nauczył się doceniać to miejsce”. Udowadnia, że można pracować, studiować, żyć aktywnie i znaleźć jeszcze dużo czasu na podróże. Nie umie długo pozostać w tym samym miejscu i ciągle szuka swojej drogi.
SPOKÓJ KSIĘŻYCA ODIZOLOWAĆ SIĘ OD ZGIEŁKU – TAKIE ZAŁOŻENIE PRZYŚWIECAŁO ARCHITEKTOM Z VERMILION ZHOU DESIGN GROUP, GDY ZACZYNALI PRACĘ NAD PROJEKTEM WNĘTRZA CENTRUM MASAŻU. ZADANIE OD SAMEGO POCZĄTKU NIEŁATWE, PONIEWAŻ OŚRODEK ZLOKALIZOWANY BYŁ W SAMYM SERCU HAŁAŚLIWEGO SZANGHAJU I ZGODNIE Z IDEĄ FIRMY GREEN MASSAGE, SPA MIAŁO OFEROWAĆ UKOJENIE OSOBOM ZAPRACOWANYM, PROWADZĄCYM SZYBKIE METROPOLITALNE ŻYCIE.
ANNA SZUBA
60
Zaproponowany przez projektantów wystrój jest elegancki i wysmakowany, podąża za koncepcją architektury jako doświadczenia. Takie podejście doskonale integruje się z ideą przyświecającą właścicielom spa, którzy opierają odnowę biologiczną na połączeniu współczesnych technik z medycyną chińską. Proces leczenia odbywa się nie tylko w gabinecie, ale zaczyna się już od samego wejścia, poprzez pobudzenie każdego z pięciu zmysłów człowieka. Wchodząc do centrum, gość zabierany jest w podróż, mającą na celu błyskawiczną poprawę nastroju i uwolnienie ciała oraz ducha od zmęczenia.
Motywem przewodnim stał się księżyc, który poprzez swoją niczym niezakłóconą wędrówkę w czasoprzestrzeni jawi się jako zupełne przeciwieństwo pełnego napięć i nieregularności miejskiego życia. Szara tonacja i chropowata faktura ścian nawiązują do powierzchni ciała niebieskiego i pozytywnie wpływają na poczucie bezpieczeństwa oraz osłabiają niepokój. Zaprojektowane wnętrze wolne jest od ostrych kątów, a przestrzeń ukształtowana została przez wprowadzenie obłości, które delikatnie odbijają ciepłe światło, tak jak księżyc odbija promienie słoneczne. Nawiązania do srebrnego globu pojawią się jeszcze wielokrotnie – od kulistych
form opraw oświetleniowych po poetycką instalację „Moonlight”, stworzoną przez artystę Yang Yonglianga. Zastosowane przez architektów barwy, obłe formy i gra światła wprowadzą gościa centrum odnowy w wewnętrzną uzdrawiającą wędrówkę, która kończy się, gdy pozbędzie się on codziennego zmęczenia.
Projekt szanghajskiego studia jest przykładem poetyckiego współdziałania architektury z ideą regeneracji i odnowy. Cały dizajn został podporządkowany temu, by stworzyć miejsce, gdzie na pierwszym miejscu stawiane są wewnętrzne przeżycia człowieka, a nie jego otoczenie. Właśnie to nienarzucanie się czyni projekt tak szlachetnym. Chciałabym podziękować Państwu za ten wspólnie spędzony czas i życzyć, by otaczająca nas architektura dostarczała samych pozytywnych przeżyć.
Zdjęcia: Yunpu Cai Artwork via v2com Projekt: Vermilion Zhou Design Group – Kuang Ming (Ray) Chou, Ga-
Fot. Marcin Lech
rvin Hung, Reykia Feng, Vera Chu, Chia Huang Liao, Mavis Huang
Anna Szuba architekt, projektant wnętrz. Od 5 lat związana z pracownią Medusa Group. Współautorka projektów wnętrza Hali Koszyki, placu miejskiego przy ul. Grzybowskiej w Warszawie, adaptacji byłej stołówki wojskowej w Radzionkowie na obiekt biurowy (European Property Awards 2017 – Najlepsza architektura biurowa w Europie i w Polsce), aranżacji strefy wejściowej na parterze budynku banku przy ul. Sokolskiej w Katowicach.
„BE Magazyn” przestaje istnieć. Zostaliśmy poproszeni o napisanie ostatniego felietonu. BE to w zasadzie początek mojego pisania. Wyjście z szuflady do ludzi. Mój pierwszy felietonik był o smażeniu naleśników i o wyspie na końcu świata: „Czasem jednak smażąc naleśniki intensywnie myślę o odległych wyspach. Kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam o poznaniu sobowtóra, mieszkającego dokładnie po drugiej stronie Ziemi. Wiszącego głową w dół i zwróconego stopami ku moim stopom. Wyobrażałam sobie tę moją odwrotność jako zawadiacką dziewczynkę, rezolutną, o innym kolorze skóry, ale z wielkimi piegami. Ha! Czy jest to w ogóle możliwe, te piegi na ciemnej jak ziarno kakaowca skórze? I nagle okazało się, że w moich marzeniach nie jestem odosobniona. „Atlas wysp odległych” Judith Schalansky i historia kapitana Henry’ego Waterhouse’a, który odkrył w 1800 roku Wyspy Antypodów i obliczył, że leżą one dokładnie na południku zerowym, po
drugiej stronie Greenwich. Uznał je więc za małego sobowtóra Wysp Brytyjskich. Nic się jednak nie zgadza. Wyspy Antypodów to kraj niezamieszkały, klimat surowy i chłodny, morze groźnie obija się o górzysty ląd. Nieprzyjazny ląd. Biedny Kapitan Waterhouse.” Judith Schalansky „Atlas wysp odległych”. Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nie będę, książka cytowana przeze mnie, była również jedną z pierwszych, jakie zdecydowałam się Wam, Drogie Kobiety przeczytać na jodze. Wyspa Samotności, Wyspa Bożego Narodzenia, Wyspa Rozczarowania, czy Pukapuka – opowieści o nich czytałyśmy na różnych jogowych wyjazdach i warsztatach. Podobno każdy koniec jest początkiem czegoś nowego (tak mawiał mój dawny przyjaciel, kiedy kończyły się jakieś wakacje, wyjazdy, a ja czułam ten charakterystyczny smutek na dnie żołądka.)
BE Woman
BE Woman
Wysyłam właśnie ostatnie materiały do mojej długo wyczekiwanej i wymarzonej książki. Ukaże się w listopadzie. W tym przypadku koniec może stać się niezłym początkiem (i chociaż życie przynosi mi kolejne „końce”, nieustępliwie jak Kapitan Waterhouse nie poddaję się i marzę…) … Na koniec dedykuję Wam wiersz niezłomnej Adrienne Rich (poetki, autorki „Zrodzonej z kobiety”). Czytałam dziś o Marii Curie: musiała wiedzieć, że cierpiała z powodu choroby popromiennej jej ciało bombardowane od wielu lat przez pierwiastek który sama wyodrębniła Zdaje się, że do końca zaprzeczała jaka jest przyczyna katarakty na jej oczach popękanej, ropiejącej skóry na opuszkach palców dopóki nie mogła już dłużej utrzymać szklanej menzurki i ołówka Umarła sławna kobieta przecząc swoim ranom przecząc że rany pochodzą z tego samego źródła co jej siła. (Adrienne Rich, „Siła”, 1978) Siły! I „całego życia”, Drogie Kobiety. Z feministycznym pozdrowieniem, Katarzyna Szota-Eksner
fot. Monika Burszczan
Zdjęcia: Monika Burszczan
Katarzyna Szota-Eksner Prowadzi szkołę jogi Yogasana www.yogasana.pl, organizatorka wielu kobiecych wyjazdów i warsztatów w całej Polsce. I w świecie. Ściśle współpracuje z Sunday is Monday i współtworzy gliwicki Klub Książki Kobiecej. Prowadzi autorską rubrykę Be Woman w „Magazynie Be” oraz rubrykę HerStory w Magazynie Liberté. Współtwórczyni projektu Kino Kobiet z Pyskowic oraz twórczyni herstorycznego projektu Poznam Panią z Pyskowic. Jak Polska długa i szeroka namawia kobiety do szukania (mimo wszystko!) siły w sobie. Spisuje herstorie kobiet z sąsiedztwa. Dziewczyna ze Śląska, joginka, wegetarianka, felietonistka i feministka. Autorka bloga www.her-story.pl
Usłysz swój kolor FISCHER Poligrafia 41-907 Bytom, ul. Zabrzańska 7e e-mail: biuro@fischer.pl www.fischer.pl Telefony: 32 782 13 05 697 132 100 500 618 296 608 016 100
Twój dom pod pełną kontrolą
Zapraszamy do showroomu technologicznego! Gliwice, ul. Tarnogórska 260
biuro@apasmart.pl
+48 730 020 040