20 minute read
Maj 1913. Podróż do Buenos Aires
Maj 1913 Podróż do Buenos Aires
Triest pod austriackim panowaniem rozwinął się w piękne i rozległe miasto z pierwszorzędnym portem. Okolica miasta jest słowiańska, wagony już na parę godzin przed przybyciem do Triestu pełne ludu słowiańskiego w malowniczych strojach. Kobiety na głowach niosą ogromne okrągłe kosze o płaskich dnach, pełne jarzyn i owoców. Głowę chroni rodzaj owalnej, płaskiej czapeczki z grubego sukna. Kobiety chodzą prosto i lekko, utrzymując zręcznie w równowadze kosze, bez podtrzymywania ręką. Miasto jest włoskie. Policjant miejski nie uznaje innego języka niż włoski. Miasto portowe, nowoczesne, o wielkiej przyszłości. Stary Triest ma ulice wąskie, cuchnące. Jest tu wiele pamiątek z czasów rzymskich. Widziałem kościół na wzgórzu, którego ściany są częściowo wzniesione z głazów pochodzących z jakichś budowli starorzymskich, może z głazów cmentarnych. W porcie i jego okolicy woda morska ma odór zgnilizny, zdaje się dlatego, że wszystkie nieczystości rzuca się tu do wody. Na ulicach portowych sprzedają pieczone frutti di mare, mięczaki morskie pieczone w piecykach, ogrzewanych węglem drzewnym. To pożywienie ubogiej ludności. Każdy kamień w morzu bliski powierzchni i fundamenty mola portowego okryte są muszlami ślimaków. Siedzą zbitą masą nawet tam, gdzie fala tylko od czasu do czasu je obmywa.
Advertisement
Mieszkałem przez parę dni w dość tanim niemieckim hotelu, no i włóczyłem się po porcie, rynkach, targowiskach i okolicy miasta. Oglądałem z ciekawością małe parowce linii przybrzeżnej, obsługującej porty całego Quarnero 1 , porty dalmatyńskie i greckie. Dla szczura lądowego nowość za nowością. Ludność ruchliwa, targi gwarne, prawie wszystko mówi po włosku. Pożywić się tu można niedrogo. Na straganach ryby wędzone, figi afrykańskie, ale przede wszystkim oliwki. Figa afrykańska, owoc opuncji, wygląda jak mały ogórek, dojrzała jest żółtawa i czerwonawa, wewnątrz okrągłe płaskie ziarenka. Smak słodkawy, nic szczególnego. Oliwki sprzedaje się tylko marynowane, świeżych nie mogłem dostać. Są jedne barwy ciemnej, prawie czarne, drugie jasnozielone. Nie wiem, czy to zależy od gatunku, czy też od sposobu marynowania. Jadłem jedne i drugie z przyjemnością. Trochę słone, lekko kwaskowate, smakowały mi znakomicie i zastępowały mięso.
1 Zatoka Quarnero na Adriatyku (Quarnaro lub Carnaro, a po chorwacku: Kvarner albo Kvarnerski zaljev, dzisiaj terytorium Chorwacji). 15
16
Ulicą biegną dziewczęta, młode, rozbawione, bujne młodością i zdrowiem, idą i biegną w podskokach. Jedna trochę blada, druga tęga, rumiana przymawia pierwszej: „To ja mogę lepiej biegać, chociaż jestem grassa (gruba)”.
Szedłem w stronę targu nad morzem. Kanałem umyślnie zbudowanym podjeżdżają barki rybackie, łodzie z jarzynami i owocami, gdzie się wprost z tych łodzi kupuje, wszystko najtaniej. Przez kanał prowadzi most. Rybak staje na moście, zapuszcza na sznurku przynętę i powiada, że tu można łowić kraby. Rzeczywiście, po chwili wyciąga kraba wielkiego jak czapka, tuż spod mostu.
Gdy mi się znudziło miasto i ruchliwy port, wybrałem się na spacer drogą wzdłuż morza. Doszedłem do zamku Miramar 2 . Nie jest to budowla starożytna, budynek jednak dość piękny, w nowoczesnym baroku. Minąłem zamek i dalej brzegiem. Tu suszą się sieci rybackie, ówdzie bielizna na sznurach, to nieodzowne. Poszedłem dalej, aby dotrzeć do niezamieszkanego wybrzeża morza. Woda płytka, wyłowiłem z niej parę uszkodzonych muszli, na przykład przegrzebka, skorupę małego jeżowca i inne. Znalazłem też kawałek kości, która mi się wydawała skamieniałą, może nawet była obrobiona jako narzędzie przez człowieka paleolitu.
Nadszedł wreszcie dzień odjazdu mego parowca do Argentyny. Jechałem trzecią klasą, trzeba więc było wyszukać sobie jakieś miejsce, obrać łóżko pod pokładem i umieścić tam swój bagaż. Są łóżka parterowe i nad nimi piętrowe. Trudny wybór, na dole wygodniej z pakunkami, ale w razie morskiej choroby lokator piętra może łatwo niespodziewany „chrzest” urządzić tym na dole. Uprzedził mię zresztą tłum emigrantów, trzeba było brać miejsce, jakie było, na dole, przy nieszczególnych sąsiadach. Ani się nie spostrzegłem, a już parowiec był na morzu. Wybiegłem na pokład. Wyjechaliśmy przy pięknej pogodzie, w południowym słońcu każda fala rzucała świetliste blaski, złocił się brzeg i domy osad na wybrzeżu. Kolor morza przy brzegu zielonawy, wnet zmienia się w ciemnoniebieski, a wreszcie prawie czarny, to głębia. Niedługo zmrok, wołają na wieczerzę. Zaczyna się monotonne życie pokładowe. Parowiec „Columbia”, stary, niewielki okręt liniowiec Austro-Americana, raczej towarowy niż pasażerski, w każdym razie pierwszy okręt oceaniczny, na który wstąpiłem. Miał dwie śruby, kadłub dość mocny, zapasowe kotwice. Było też i gdzie spacerować: tylny pokład, przedni pokład i mały pokład na górze, na nadbudówce przy dziobie i ten najbardziej lubiłem. Jedzenie było liche. Rano mocno rozcieńczona kawa i rodzaj białego chleba. Po południu jakaś zupa, odrobina siekanego mięsa z rosołu, czarka dalmatyńskiego czerwonego wina dobrze ochrzczonego.
Mięso wołowe mrożone, które kompania Cosulich kupuje w Argentynie, wskutek długiego przechowywania traci smak i nieraz pojawiają się w nim robaki, mimo mrożenia i mimo tego, że jest trzymane w chłodni. Wieczorem też jakieś siekane mięso i czarka wina. Ratuje sytuację chleb, jest dobry i w obfitości. Od czasu do czasu zmiana, o tyle, że podają małe rybki suszone i solone, no i tańsze bakalie w miniaturowych porcjach. Na pokładzie urządzona mała stajnia dla paru sztuk bydła. Mięso tych wołów czy krów jest przeznaczone dla pasażerów pierwszej i drugiej klasy oraz dla oficerów okrętowych.
2 Castello di Miramare, Zamek Miramare, dawna rezydencja habsburska, dzisiaj muzeum, jedna z głównych atrakcji turystycznych w Trieście.
Zawinęliśmy do greckiego portu Patras 3 w malowniczym położeniu wśród gór i skał. Otaczają statek łodzie przekupniów. Nie schodząc na brzeg, można było nabyć tanio pomarańcze, figi itp. Przekupień z łodzi podrzuca cienką linę, łapią ją pasażerowie i podciągają do góry drugi jej koniec z koszykiem. Wrzucało się jakąś monetę austriacką do koszyka i opuszczało ku łodzi, wykrzykując nazwę żądanego towaru. Przekupień wkładał tyle do koszyka, ile mógł dać za otrzymany pieniądz i tak handel szedł.
Wsiadło w Patras na okręt kilkaset Syryjczyków. Przyjechali mniejszym parowcem z Azji i „Columbią” chcieli udać się do Argentyny. Plątał się między nimi jakiś Albańczyk i Turek, maszynista kolejowy z Konstantynopola. Syryjczycy mieli swego popa Greka, człowieka inteligentnego. On i jego żona niewielcy, szczupli, regularnych rysów twarzy. Ona drobnego wzrostu, cery ciemnej, spalonej przez słońce, ale piękna jak grecki posąg. On ubrany skromnie, czarno, ona miała strój także czarny, ale bogaty. W niedzielę lub święto ubiór jej był przeładowany koronkami i klejnotami. Nie widziałem na niej innych strojów tylko jedwabne. Syryjczycy o semickich rysach twarzy, ale wargach grubych i nosach grubych, nie tak silnie zagiętych jak u Żydów, byli natomiast brudni, niechlujni, ciemni, ordynarni i okryci robactwem. Rasowo nie są to chyba czyści Semici i budowa czaszki inna: włosy zawsze czarne, skóra silnie opalona. Nie czując nad sobą tureckiego bata, rozzuchwalili się ponad wszelką miarę i zaczęli pomiatać wszystkimi pasażerami, a chcąc wszystkim dokuczyć, obierali z siebie nawzajem wszy i rzucali po pokładzie. Doszło do tego, że na moją prośbę musiał interweniować komisarz okrętowy. Zagrożono im, że jeżeli nie będą się zachowywali przyzwoicie i nie oczyszczą się – będą odseparowani od innych pasażerów i zamknięci przez cały czas podróży pod pokładem. I to dopiero poskutkowało.
Dowiedzieli się, że to ja byłem przyczyną ich poskromienia i patrzyli na mnie ze złością, ale nie mieli odwagi zaczepić. Albańczyk też nie odznaczał się czystością. Choć młody, był jednak bardzo poważny i mimo nędzy i brudu starał się dać poznać, że nie chce mieć nic wspólnego ze Syryjczykami i uważa ich za dużo niższych od siebie. Nos orli, czoło wypukłe, włosy i oczy czarne, wzrost imponujący, postawa wyniosła. Barki szerokie, znamionujące siłę, ale budowa w ogóle smukła. U emigrantów z Europy śmiech budziły spodnie Syryjczyków. U góry szerokie, ściągnięte w pasie w fałdy, poniżej kolan węższe i krótkie, nieraz były tak szerokie przy pośladkach, że zwisały jak torba. Europejscy emigranci nazywali to torbami na wszy. Turek był inteligentny i uprzejmy, był wysoki, chudy, czarnowłosy, skórę miał ciemnej barwy, ubranie nosił europejskie. Starał się ze mną nawiązać rozmowę, co było trudne, bo on i ja znaliśmy po kilka wyrazów francuskich zaledwie, a ten zapas słów wnet się wyczerpał. Pytał się mnie o to, czy tam w Ameryce znajdzie pracę jako maszynista. Odpowiadałem twierdząco, choć nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale i tak wytworzyło się między nami coś w rodzaju przyjaźni. Ciekawy był stosunek mojego Turka do Syryjczyków, pogardliwie przezwanych przez niego „Arabami”. Dopiero co byli pod srogim panowaniem tureckim w swojej ojczyźnie i jeszcze nie mogli się otrząsnąć z uczucia niższości wobec dotychczasowych panów. Robili wrażenie wielkich a zepsutych dzieci, którym rózga już nie grozi – a jednak wciąż się jej boją. Nie odważali się nawet zbliżać do mojego Turka, który traktował ich wyniośle. Za plecami jednak nazywali go
3 Patras lub Patra to jedno z największych miast i portów greckich, położone na Peloponezie. 17
18 „Kemal Pasza”, z drwinami, tak jak gromada żaków. Byli tak wygłodniali, że łapczywie chwytali i zjadali surowe ziemniaki, którymi rzucali w nich kuchciki, wyśmiewając się z łakomstwa tych dzikusów. Przeszli oni widocznie dobrą tresurę głodową pod tureckim panowaniem, żołądki ich mogły trawić i taki pokarm, jaki jest w ogóle niestrawny dla Europejczyka. Niektórzy twierdzą, że Syryjczyk może strawić nawet błonnik.
Po paru dniach minęliśmy brzeg Kalabrii. Skały czarne, aż granatowe, ponure, strome. Do tej pory mieliśmy wiatr słaby, pogodę dobrą, teraz pojawił się wiatr silniejszy, ale jeszcze rzadko kto na pokładzie uległ chorobie morskiej.
Etna! Olbrzymia stożkowata góra. Jej stok zbiegający ku morzu okryty jest małymi wulkanami pasożytniczymi. Tak wspaniałego wulkanu, o tak klasycznej sylwetce więcej nigdzie nie spotkałem. Przepływamy cieśninę między Sycylią a Kalabrią. Ogromny prom parowy przewozi całe pociągi z Reggio di Calabria do Messyny. Na pełnym morzu na północ od Sycylii silny wiatr, prawie burza. Stoję przy dziobie okrętu, trzymając się mocno żelaznych sztab ogrodzenia. Obserwuję ruchy przedniej części okrętu pod wpływem wiatru i fal. Dziób opisuje elipsę, albo też linię ósemkową, właściwie nigdy niezamkniętą. Czułem się tak, jak na huśtawce, którą wprawiono w ruch normalny, a potem trącono z boku.
A więc działają tu dwa wiatry, jeden w kierunku ruchu okrętu, a drugi z boku. Przy takim ruchu dziobu okrętu zacząłem odczuwać nudności, ale postanowiłem się nie dać i zareagowałem na każde chybnięcie okrętu odpowiednim ruchem nóg i wysiłkiem muskularnym tak, jakbym był na huśtawce. Pomagało to nieźle, ale za długo nie mógłbym tej gimnastyki używać, przemogłoby mnie zmęczenie fizyczne. Zauważyłem u wszystkich pasażerów, że dopiero przy takim podwójnym kołysaniu okrętu choroba morska naprawdę występuje. Gimnastyka tylko na krótką metę może przeciwdziałać; najlepszym środkiem jest: położyć się na łóżku i przeczekać burzę. Im wyżej jakiś przedmiot wystaje ponad pokład, tym większy łuk zatacza przy chwianiu się okrętu. W pozycji leżącej chwianie się głowy jest o wiele mniejsze aniżeli w pozycji stojącej, dlatego zmysł równowagi daje lepszą orientację co do ruchów i położenia ciała – równocześnie soki trawienne i płyny w żołądku nie doznają tak gwałtownych przemieszczeń i nerwy ścian żołądka działają spokojniej. To wszystko właściwie usuwa chorobę morską. Przy tym potrzebna jest pewna dieta. Jedzenie powinno być suche, smaczne i umiarkowane. Jako napój najlepsze cierpkie wino czerwone, w skromnej ilości. Słodka kawa i tym podobne są szkodliwe. Bardzo dobre są owoce: jabłka, śliwki, gruszki, tym bardziej suszone. Natomiast wcale bym nie radził jedzenia pomarańcz lub bananów, skończyłoby się to tylko karmieniem ryb. Na morzu hiszpańskim wiatr wzmagał się coraz potężniej, ale przed przybyciem do Almerii uspokoił się i nastała ładna pogoda.
Port Almeria w południowej Hiszpanii dość ruchliwy, stare to miasto z czasów jeszcze mauretańskich i jego nazwa mauretańska. Okręt zawija tu do portu, aby wziąć na pokład pewną ilość Hiszpanów. Między innymi przybywa mulnik z kilkoma mułami; zwierzęta ma rosłe i dobrze chowane, jedzie za zarobkiem do Brazylii, do portu Santos. Robotnicy hiszpańscy jeżdżą co rok na robotę do Argentyny i Urugwaju, jak nasi do Prus lub Francji.
Lato w Argentynie jest wtedy, gdy w Europie panuje zima, ludzie ci mają więc niejako zawsze lato. Mogą uprawiać rolę i zebrać plon w Europie, a potem pracować na
roli w Argentynie, w europejskiej porze zimowej. Kompanie okrętowe traktują ich jako stałych gości, mają osobny, lepszy wikt. Dostają głównie wielki groch hiszpański, przyrządzony z suszonym dorszem (po portugalsku bacalhau), wino, chleb. Dorsz suszony – sztokfisz – jest zupełnie twardy, jak drzewo i czuć go zjełczałym tranem. Moczy się naprzód suche płaty mięsa rybiego i płucze, a potem łamie na małe kawałki i dopiero wtedy nadaje się to do gotowania.
Korzystając z postoju, zwiedziłem Almerię. Leży ona na niewielkiej nizinie nadmorskiej, a tuż obok zaczynają się góry. Część ulic wspina się już po wzgórzach. Dzień był świąteczny. Na szerokiej ulicy wysadzonej drzewami, która z portu wiedzie do miasta, pełno ludzi odświętnie ubranych. Na placyku u zbiegu paru ulic stoi przy chodniku ogromny kocioł, a przy nim cukiernik z pomocnikiem, na stole przyrządzają wałki ciasta i smażą je w kotle na łoju. Zapach tej frytury, przenikliwy i odrażający, czułem już z daleka. Ku memu zdziwieniu elegancka publiczność obstępuje kocioł, kupuje te niby pączki i jeszcze ciepłe skwapliwie zajada. Powiedział mi potem jeden pasażer, Niemiec, że Hiszpania po uszy siedzi w długach, a głównym wierzycielem Anglia. Dlatego masło i inne co lepsze produkty idą do Anglii – Hiszpanom wystarcza łój. Niedaleko portu stoi stary moszet mauretańsky, który przebudowano na kościół. Puściłem się ulicami, żeby poznać miasto. Hala targowa obszerna, widzę jakieś wędliny, kupuję kawałek kiełbasy, bardzo czerwonej, widocznie z papryką. Piekarnie po mieście były otwarte, z ciekawością wstąpiłem do piekarni i kupiłem parę bułek, ale i tu mnie prześladował odór łoju. Pieczywo jednak wyglądało bardzo ponętnie. Ulicą od gór idzie człowiek z kozą na sznurze, sprzedaje na szklanki mleko „prosto od kozy”. Złakomiłem się i wypiłem szklankę mleka – wcale dobre, niewiele różni się smakiem od krowiego.
Po powrocie na okręt przekonałem się, że pieczywo ma ten sam odór łoju, jakim trąciły owe pączki. Nikt tego nie chciał jeść, wyrzuciłem w morze. Czekolada kupiona w porcie, jakaś dziwna, kupkowata, o smaku wstrętnie nudnym. Zjadły ją łapczywie dzieci Hiszpanek na pokładzie. Pomarańcze wielkie, podłużne, jasnej barwy można było tanio kupić w porcie. To jedyne, co warto było kupić. Wieczorem wyjazd z Almerii przy pięknej pogodzie, w nocy przejazd przez Cieśninę Gibraltarską, widać było tylko oddalone światła po obu stronach, nie było mi więc dane ujrzeć Słupów Herkulesa 4 .
Ocean Atlantycki ujrzałem dopiero nazajutrz z dala od wszelkich brzegów. W pełnej chwale jego potęgi i ogromu. Lubiłem przebywać na dziobie okrętu i przypatrywać się grze fal, stadom rybek latających i okrętom, które nas mijały. Barwa wody ciemnoszafirowa. Grek starożytny powiedziałby kúanos 5 , ku szczytom fali jaśniejsza, ukoronowana śnieżnobiałą pianą. Zapatrzyć się można w tę nieskończoną grę fal jak w najpiękniejszy obraz. Cząstki wody to unoszą się w górę, to opadają w dół ruchem bardzo złożonym, o zmiennej szybkości i o wiecznie zmiennym kierunku. U szczytu chwyta falę za czub wiatr – pieni się fala, a wiatr ją roztrąca i mienią się w powietrzu rozrzucone krople słonej wody. Ocean zwełniony; gdzie przed chwilą pyszniła się góra wody uwieńczona pianą, już stoki góry osuwają się w głąb, a za nimi i wierzcho
4 Starożytna nazwa Skały Gibraltarskiej, wysokiej góry wapiennej – 426 m n.p.m. (terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii). 5 Starogreckie słowo κυανός oznacza lapis lazuli, kolor lazurowy albo błękit ultramarynowy. 19
20 łek – tam teraz głęboka kotlina. I znów siła tajemna wynosi ową zapadlinę na szczyt. Po ścianach okrętu wspina się i piętrzy fala jeszcze wyżej, aż czasem strzeli jak batem po niższym pokładzie. Ale to nic, to zwyczajny wiatr. Nagle zrywa się z fali rybka latająca, za nią druga, trzecia, całe stado. Lot ich krótki, nietrwały, zależy od siły wiatru; za chwilę siadają na fali, aby znów zerwać się do lotu w ucieczce przed jakim groźnym wrogiem. Czasem nawet rzuci wiatr taką rybkę na pokład.
Razu pewnego ruch się zrobił wieczorem na pokładzie, dostrzeżono stado ptaków siedzących na wodzie. Jakiś zapalony myśliwy oddał do nich kilka strzałów z pistoletu i – zdaje się – spudłował. Niełatwy taki strzał. Ptak tańczy na fali, unoszony to w górę, to w dół, a oprócz tego przesuwa się też w poziomie w różnych kierunkach. Żeby nawet strzelec dobrze obliczył ruch okrętu, to i tak kulą ptaka nie trafi. Nadzwyczaj dobrze działało na mnie powietrze morskie. Przebiegałem wciąż wszystkie dostępne dla mnie pokłady. Nauczyłem się szybko chodzić i przy silnej huśtawce, a chodziłem stale bez nakrycia głowy. Słońce i na równiku nie mogło mi zaszkodzić, gdyż stale wiał wiatr i chłodził. Oficerowie okrętowi zwracali się do mnie z ostrzeżeniami i radzili, abym koniecznie nosił czapkę. Nic ja sobie z tego gadania nie robiłem, uważałem tylko na to, aby być w ciągłym ruchu. Najmilszym był mi pobyt na wysokim pokładzie u dziobu okrętu, ale i na tylnym było co widzieć. Koło sterowe, log, zapasowe skrzydła śruby i ruch wody rozbijanej przez śruby okrętowe. Jedna była tam niedogodność, dym z komina parowca i drobne węgielki, co prawda już zimne, które osiadają na wszystkich przedmiotach.
Wyspy Kanaryjskie. Palma 6 , gdzie zawijamy, jest to spora wyspa, charakteru wybitnie wulkanicznego. Cała prawie wyspa to olbrzymia góra stożkowata; na stokach małe wulkany pasożytnicze – podobna jest nieco do Etny, wulkan to zresztą wygasły. Kupiłem tu dziwne owoce, z wyglądu podobne do białych śliwek, ale zamiast pestki miały wewnątrz coś w rodzaju małego kasztana i kwiatostan taki jak u naszego kasztana. Liście spore, lancetowate błyszczące, o wyraźnym żyłkowaniu. Nazwano to ameixa, co oznacza po polsku „śliwka”, ale smak tego owocu do śliwki nie jest podobny, znacznie gorszy, ot, trochę kwaśnej wody i nic więcej – ani smaku, ani zapachu śliwki. Zaplątała „Columbia” tak silnie kotwicę na dnie zatoki, że żadną miarą nie można było jej wydobyć. Zapuszczanie kotwicy odbywa się w ten sposób, że po opuszczeniu jej na dno, okręt wykonuje różne małe ruchy tak długo, aż kotwica zahaczy się silnie o jakiś kamień czy coś innego. Zaczepiła się aż nadto dobrze tym razem, ani małą maszyną, która obsługuje krany i kotwicę, ani ruchami całego okrętu nie dało się jej wyrwać, wreszcie urwał się łańcuch. „Columbia” pozostawiła kotwicę na dnie zatoki, nie czekając na jej wydobycie, miała ją otrzymać w drodze powrotnej, oczywista nie za darmo. Każdy dzień pobytu w porcie opłaca się drogo, nie warto było czekać. Jedzenie na okręcie było liche, kwitnął więc zarobek kantyny okrętowej. U końca ciasnego korytarza było okienko kantyny, urządzonej prymitywnie i zaopatrzonej w liche towary, bardzo drogo sprzedawane. Nie była urządzona jak restauracja, lecz jak sklep i po zakupieniu czegoś trzeba się było zaraz stamtąd wynosić. Kupiłem tam kawałek mydła i zaraz zrobiłem doświadczenie, że w morskiej wodzie mydło nawet całkiem dobre nie daje piany i w ogóle nie działa. Prać ani myć się w tej wodzie naprawdę nie można.
6 Wyspa Palma, czyli San Miguel de la Palma, to jedna z siedmiu największych wysp archipelagu Wysp Kanaryjskich.
Były wyznaczone godziny, podczas których można było korzystać ze słodkiej wody, pochodzącej z destylacji wody morskiej. Nie wydawała mi się ta woda bardzo czystą, ale do mycia i prania wystarczała. Myję sobie ręce tą wodą słodką i widzę, że to mydło z kantyny w wodzie się nie rozpuszcza, bardzo słabo się pieni i że po myciu pozostaje obok paznokci biały osad. Dziwne było to mydło, nie plastyczne, lecz elastyczne, w zimnej wodzie całkiem nierozpuszczalne. Nasunęło mi się przypuszczenie, że do fabrykacji użyto nie sody, ale wapna, nie wiem, z czym to było połączone, bo chyba nie z tłuszczem. Kupiłem w kantynie skrzyneczkę masła roślinnego, było tanie, jednak bez smaku i zawierało dużo wody.
Pętał się tam wciąż pewien młody Niemiec z Alp Austriackich, lubił popijać piwo. Opowiadał, że rodzina wysyła go do Argentyny, bo jest beznadziejnie chory na reumatyzm. Choroba postępowała powoli od stóp ku górze i jeśliby dosięgła kręgosłupa, stałby się niezdolnym do ruchu. Jechał więc w płonnej nadziei, że mu Ameryka pomoże. Dojechał jednak do Argentyny jeszcze bardziej chory. Wypchnięto go na świat, aby się go pozbyć.
W takich warunkach, jak w klasie trzeciej, pod pokładem, trudno się było ustrzec przed amatorami cudzej własności. Ciasno – łóżka tuż obok siebie, a na bagaż właściwie nie ma miejsca, zwłaszcza lokator piętra nie ma co zrobić ze swym bagażem. Chcąc wydobyć coś z walizki, trzeba rozłożyć swoje skarby przed oczyma sąsiadów. Łakome oczy spenetrują wszystko, co człowiek posiada. Miałem sąsiada Rusina ze wschodniej Małopolski, który zdradzał całkiem wyraźnie pociąg do cudzego dobra. Zaczęły mi ginąć różne rzeczy, ba, posłyszałem, jak mówił do drugiego, widocznie podobnych przekonań: „Z niego można brać wszystko”. Dopytywał się i u mnie dość naiwnie: „Proszu pana, a to do Ameryki może uciekać taki, co popełni jaki zbrodni, to tam mu nic ni będzi, prawda?” Miałem wrażenie, że on właśnie coś takiego planuje i zawczasu chce się upewnić o bezkarności. Starałem się wybić mu to z głowy i odpowiedziałem: „Ale gdzież tam, policja europejska daje znać telegraficznie policji w Ameryce, że takiego a takiego poszukują i zaraz w porcie aresztują go, zanim wysiądzie”. Nie chciał wierzyć, człowiek był ciemny i głupi, pewno nie rozumiał, co to telegraf.
Ale ciekawsze rzeczy działy się na pokładzie. Przechadzał się tu często z wielką powagą Żyd turecki w fezie. Towarzyszyła mu starsza kobieta, bardzo otyła, i trzy dziewczęta. Mówiono między pasażerami, że to handlarz żywym towarem. Dziwiło mię to, że ów Żyd nie wahał się handlować Żydówkami. Zauważyłem dziewczęta te niedługo po opuszczeniu wód sycylijskich. Dwie były widocznie siostrami. Rosyjskie Żydówki, niezbyt ładne, ale młode i dobrze zbudowane, przebywały często na pokładzie, nie były wcale zamykane i mimo nadzoru owej baby miały dosyć swobody ruchów. Obie miały ubiór ciemnozielony, jedna z nich szczupła i trochę starsza płakała ciągle, młodsza jednak pogodziła się widocznie ze swoim losem. Trzecia innego typu, dość zażywna, wesoła, była już w zupełnej zgodzie ze swoimi panami, a nawet zaczęła swój zawód uprawiać na pokładzie.
Między Hiszpanami była grupa podobnego typu, ale już zupełnie swobodna i niekrępująca się niczym. Młody mężczyzna o twarzy zużytej, otoczony paru kobietami. Gdy była ładna pogoda, urządzały kobiety na przednim pokładzie coś w rodzaju namiotu otwartego czy gabinetu, pośrodku stawiały wygodne krzesło, na którym 21
22 zasiadał ów mężczyzna. Przypominało to sułtana i harem. Inni pasażerowie, emigranci, których nędza wypędziła z domowych pieleszy, omijali obojętnie i jedno, i drugie, u niektórych budziło to może nawet pogardę i wstręt. Nie brakło więc „atrakcji” na okręcie.
Syryjczycy chcieli odegrać się jakoś po owym epizodzie z wszami. Pogoda była niezła, wiatr słaby, wszyscy zdrowi – poprosili kapitana, żeby im pozwolił urządzić przedstawienie. Urządzili na przednim pokładzie rodzaj sceny, postarali się o jakieś kostiumy i wykonali na tej scenie coś w rodzaju starożytnych pogańskich misteriów. Osią całego przedstawienia był taniec dwu chłopaków, z których jeden był przebrany za dziewczynę. Ruchy tej pary tancerzy i zaloty tworzyły wyuzdany taniec. W pewnym momencie mężczyzna chwyta kobietę wpół, obala na ziemię i tak dalej. To wszystko było poprzedzone różnymi ceremoniami, które budziły we mnie wrażenie, jakobym patrzył na pogańskie jeszcze, syryjskie czy fenickie misterium ku czci Astarte. Znamienne zresztą było to także dla obyczajowości tego ludu.
Parę dni po tym, jak opuściliśmy Las Palmas, wiatr rozhulał się na dobre, chmury pokryły niebo, rozszalała się burza w całej srogości. Moim zwyczajem przebywałem na dziobie okrętu, podziwiając wspaniałość rozpętanego żywiołu. Olbrzymie fale piętrzyły się ze wszystkich stron. Od czasu do czasu przeskakiwała fala przez okręt, oblewając pokład deszczem słonej wody. Ze zbliżeniem się nocy rozszalała się burza jeszcze potężniej. Na minuty cały pokład był pokryty wodą. Oficerowie zapędzili pasażerów trzeciej klasy pod pokład, z obawy, aby który nie został porwany przez bałwan morski. Mnie na razie nie dostrzeżono. Nie chciałem siedzieć w zaduchu, wśród ludzi wystraszonych i chorych, wymiotujących i lamentujących na przemian. Leżały tam na górnym pokładzie zapasowe kotwice potężnie przymocowane i było pośrodku małe, ale silne ogrodzenie. Tam się wycofałem od samego dziobu, przyparłem całym ciałem do silnych sztab żelaznych i tak czułem się całkiem bezpieczny. Wykonywałem wraz z dziobem okrętu zawrotne ruchy, jakby na skomplikowanej huśtawce. Na dół, w lewo, w górę, na prawo i w dół znowu. Całą siłą trzymałem się żelaznych sztab, przydał się silny uchwyt rąk, wykształcony na gimnastyce. Dobrze mi tu było na tej wyżynie, z dala od przerażonego tłumu emigrantów. Nie rzucało mną morze jak bezwładnym tobołem, stałem silnie na nogach, twarzą w twarz z bezmierną potęgą Oceanu. Niedługo dano mi cieszyć się wspaniałością morza – dojrzał mię kapitan i zmusił do udania się pod pokład. Nie było co robić, położyłem się na łóżku. Nie było tu tak szalonego tańca, jak na dziobie okrętu, ale wrażenie może jeszcze silniejsze. Przychodziło nieraz stanąć prawie na nogach, to znów na głowie, bo łóżko wraz z okrętem, przechylało się tak silnie względem poziomu. W nocy wybiegłem znów na pokład, ale nie zaszedłem daleko, spadł na mnie ogromny bałwan wody i przygniótł po prostu do pokładu. Przez chwilę było na pokładzie więcej jak pół metra wody – spłynęła szybko, gdyż pokład tak jest zbudowany, że się na nim woda nie może utrzymać, w osi podłużnej okrętu jest wyższy pośrodku i opada ku bokom. Wzdłuż burty okrętu biegną rowki, zaopatrzone wylotami na zewnątrz, balustrada jest zrobiona ze sztab żelaznych, tak że woda natychmiast spływa do morza, nie napotykając przeszkody. Na pokładzie były stoły i ławy, na których jadali pasażerowie trzeciej klasy, nosiła je woda to w lewo, to w prawo i przez chwilę trochę sobie popływały, ale nie zauważyłem, aby co poszło za burtę. Przemoczony do nitki schroniłem się pod pokład.