OLSZTYN 56 | 2015
KANON KULTUROWY WARMII I MAZUR
Czerpanie z tradycji regionu pozwala nam, kolejnym mieszkańcom Warmii i Mazur, lepiej zadomowić się w naszych małych ojczyznach. Tworząc wspólny organizm administracyjny – województwo warmińsko-mazurskie – nadajemy mu nowy sens. Kreujemy otwartą tradycję, która pozwoli wszystkim mieszkańcom regionu identyfikować się z jego różnorodną kulturą i historią. Od 20 stycznia do 29 lutego 2016 roku będzie trwał internetowy plebiscyt
KANON KULTUROWY WARMII I MAZUR.
To właśnie Państwo wskażą, jakie postacie, miejsca, wydarzenia są ważne dla naszego województwa. Szczegółowe informacje znajdują się wewnątrz numeru i na www.borussia.pl Finał, czyli listę najpopularniejszych symboli kulturowych, ogłosimy uroczyście 19 marca 2016 roku. Jednocześnie będzie trwał trzeci etap, czyli upowszechnianie kanonu w środkach masowego przekazu. Na dobry początek przedstawiamy państwu pięć propozycji z kręgu Wspólnoty Kulturowej ,,Borussia”.
Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl
BORUSSIA_56-2015_OKLADKA.indd 1
>
Cena 15,00 zł
56 | 2015
www.borussia.pl KANON KULTUROWY WARMII I MAZUR
2015-12-31 12:07:55
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Zrealizowano przy współudziale finansowym Samorządu Olsztyna Sfinansowano ze środków Samorządu Województwa Warmińsko-Mazurskiego
Redakcja: Redaktorzy naczelni: Kazimierz Brakoniecki, Robert Traba; sekretarz: Iwona Liżewska Zespół redakcyjny: Iwona Anna NDiaye, Maryla Paturalska, Janusz Pilecki (grafik), Rafał Żytyniec Rada Redakcyjna: Piotr Mitzner, Zbigniew Mikołejko, Anna Nasiłowska, Hubert Orłowski, Cezary Wodziński, Leszek Żyliński Korekta: Jarosław Sekular Projekt okładki i opracowanie graficzne: Janusz Pilecki Skład i łamanie: WZORCOWNIA | wzorcownia-art.pl Druk: Gutgraf | gutgraf.pl Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia“ Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do wprowadzania zmian i skrótów. Zapraszamy do współpracy. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. Wszystkim, którzy zechcą wesprzeć finansowo pismo i stowarzyszenie, podajemy numer naszego konta: Bank Gospodarki Żywnościowej O/Olsztyn: 29 2030 0045 1110 0000 0334 3270 PL ISSN 0867-6402 Nakład: 500 egz.
BORUSSIA_56-2015_OKLADKA.indd 2
2015-12-31 12:07:56
56|2015
SPIS TREŚCI Robert Traba | „Po zwycięstwach”, czyli o potrzebie nowego zapisywania przeszłości w teraźniejszości Kazimierz Brakoniecki | Zakład autobiograficzny a metafizyka miejsca
5 11
FOR 2015: Interpretacje tożsamości lokalnych
21
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne (dyskusja) Łukasz Galusek, Tomasz Gliniecki, prof. Zbigniew Kadłubek, Ryszard Michalski, moderacja dr Jacek Poniedziałek Kazimierz Kutz | Niezaadoptowany Śląsk
23 44
Dariusz Szymanowski | Łukasz Cranach Starszy, Matka Boska z Dzieciątkiem i św. Katarzyną Aleksandryjską, ok. 1518-1520, Stróż brata swego, We wczesnym dzieciństwie, Zając Dürera, Rzemiosło
48
1945 plus Tomasz Gliniecki | Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku Hubert Orłowski | Samotność na Warmii albo o dzieciństwie „45 plus” Winfried Lipscher | 50 rocznica listu biskupów polskich. Biskup Kominek i pojednanie polsko-niemieckie Robert Traba | Pojednanie przez rachunek sumienia FILOZOFIE MIEJSCA Tomasz Gęsina | Szkic o wypełnianiu przestrzeni Jarosław Markiewicz | Wizje i piramida z Luschnitz Sławomir Stalmach | Mazury Garbate Dariusz Pawlicki | Góra Milczenia Wojciech Marek Darski | Opowieść o dwóch pomnikach Zbigniew Masternak | Koberwitz, czyli Kobierzyce Aleksandr Popadin, Lina Krameń | „Serce miasta” i najnowsza urbanistyczna historia Kaliningradu, tłum. Iwona Anna NDiaye POEZJA Janina Osewska | Listy od wnuczki (1. Ogród, 2. Schody, 3. Echo, 4. Czerwony ptak, 5. Kot, 6. Orzeł i król, 7. Słońce)
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 1
53 55 68 76 83 87 89 93 97 105 109 121
1
128 136 137
2015-12-31 12:09:20
2
KANON KULTUROWY Warmii i Mazur
141
Robert Traba Hubert Orłowski Kazimierz Brakoniecki Iwona Liżewska Kornelia Kurowska
145 147 149 151 153
DIALOGI
155
Emil Majuk | Kaliningradzki magiczny realizm, wywiad z Jurijem Bujdą Jurij Bujda | Żółty dom (fragmenty), tłum. Iwona Anna NDiaye Aleksandra Horubała | Łemko schodzi z gór, rozmowa z Heleną Nahacz, matką pisarza Mirosława Nahacza (1984-2007) (wybór)
157 163
ARCHIWUM LITERACKIE WARMII I MAZUR
183
Edward Martuszewski | Wygnani i zapomniani; Ostatnia noc…
185
LITERATURA (PROZA)
197
Ferenc Mózsi | Kręgarz, tłum. Elżbieta Cygielska Zbigniew Waszkielewicz | Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka
199 223
RECENZJE
235
Zaułek Leszka Szarugi | Stan rzeczy [Magdalena Parys, Magik, Warszawa 2014; Krzysztof Varga, Masakra, Warszawa 2015; Janusz Anderman, Czarne serce, Kraków 2015] Hans-Jürgen Bömelburg | Próba nowego spojrzenia na historyczną przestrzeń europejską, tłum. Kornelia Kurowska [Das „Pruzzenland“ als geteilte Erinnerungsregion. Konstruktion und Repräsentation eines europäischen Geschichtsraums in Deutschland, Polen, Litauen und Russland seit 1900, Getynga 2014] Marcin Wakar | Pokoleniowa powieść z Wilna [Aleksander Radczenko, Cień Słońca. Inne opowiadania, Wilno 2015] Mirosław Słapik | Terytoria Janiny Osewskiej [Janina Osewska, Tamto, Sejny 2015] Anna Łozowska-Patynowska | Kto będzie pamiętał? [Janusz Ryszkowski, Stacja przedostatnia, Sopot 2014]
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 2
169
237
243 247 250 253
2015-12-31 12:09:20
3
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 3
2015-12-31 12:09:20
4
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 4
2015-12-31 12:09:20
Robert TRABA
„Po zwycięstwach” czyli o potrzebie nowego zapisywania przeszłości w teraźniejszości
ROBERT TRABA ur. w 1958 roku w Węgorzewie, od 1976 roku olsztynianin, od 1995 „na wyjeździe”; historyk, kulturoznawca; redaktor „Borussii"; współredaktor 9-tomowej serii „Polsko-Niemieckie Miejsca Pamięci” (2012-2015); ostatnio opublikował „The Past in the Present” (Frankfurt/M, Bruxelles, New York, Oxford 2015).
W 1989, 1990 roku byliśmy na tyle dojrzali, by stworzyć własny, a jednocześnie ponadpokoleniowy i ponadregionalny projekt „Borussii”. Do takiego projektu wówczas nie był gotowy nie tylko Śląsk. Z ideą „Atlantydy Północy” Kazika Brakonieckiego i „otwartego regionalizmu” byliśmy zapraszani do Szczecina, Łodzi, Wrocławia, Torunia, Gdańska, Lublina czy Sejn, bo taka była potrzeba nowego pisania Polski. Dziś w większości z tych miast dokonuje się renesans nowych idei kulturalnych, który Łukasz Galusek określił drugą falą dojrzałego otwartego regionalizmu. Tymczasem na Warmii i Mazurach znaleźliśmy się w stadium, które nazwałbym przerwaną kontynuacją. Inaugurując przed 4 laty na zamku w Kętrzynie FOR, odczuwaliśmy, że powoli z lidera stajemy się outsiderem nowych przemian: Nie dopracowaliśmy się kultury na miarę potencjału Mazur i Warmii. Region […] nie czerpie inspiracji ze szczególności miejsca, lecz powiela amorficzną popularną kulturę. […] Ten region zasługuje na coś więcej1.
5
............................................................ 1 Post-FOR, Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 2011, nr 49, s. 15.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 5
2015-12-31 12:09:20
Robert Traba
Już nie zdarzy się podobny wybuch społeczny, jakiego doświadczyliśmy, gdy przed 25 laty powstawała „Borussia”. Chcemy jednak kreatywnie trwać i przenosić nasze doświadczenia na młodsze pokolenia. Nasze doroczne Forum staje się kołem zamachowym czasopisma i jednocześnie, zgodnie z tym, co sobie powiedzieliśmy przed czterema laty, chce być kreatywnym KOMENTATORIUM współczesnych przemian na Warmii i Mazurach, Polsce, Europie. Chcemy – parafrazując tytuł słynnej, socrealistycznej powieści Igora Newerlego – odkrywać, tworzyć i na nowo opisywać archipelagi miejsc odzyskiwanych. Stąd też dziś naszym partnerem jest pulsujący nowymi inicjatywami Śląsk. Dzisiaj to ojczyzna nie tylko Ślązaków, lecz również tysięcy ludzi przybyłych z dawnych Kresów Rzeczpospolitej oraz ze wsi i miasteczek całej Polski w ramach socjalistycznej modernizacji. Gdy przykładam do tak widzianej śląskości własne doświadczenie, przypomina mi się fragment wiersza „Lekcja fortepianu” gliwiczanina, wybitnego poety – Adama Zagajewskiego: Nie wiem kim jesteśmy – chyba wędrowcami. Czasem myślę, że wcale nas nie ma. Tylko miejsca są. Tym miejscom właśnie stale nadajemy nowe znaczenia, staramy się je rozumieć, zadomowić się w nich i zadomowić je w sobie. Taki jest sens kulturowej sukcesji, która łączy pamięć miejsca z pamięcią (pamięciami) ludzi „miejsc”-„owych” i tych, którzy miejscowymi się stają w drugiej lub trzeciej generacji. […] Po co nam nowa opowieść o przeszłości? Najprościej na to pytanie odpowiedziałbym: Bo przeszłość zapamiętana, konstruowana w naszej pamięci, jest częścią naszej tożsamości, zarówno tej indywidualnej, jak i zbiorowej. Jej wyobrażenie nie jest dane raz na zawsze, lecz ciągle podlega nowemu opowiadaniu, odkrywa przed nami inne oblicza. To nie jakaś absolutna prawda, lecz potrzeby teraźniejszości tworzą obraz tego, co minione. Brytyjski geograf i historyk David Lowenthal w „The Past is a Foreign Country”2 sformułował ten proces następująco: Przeszłość jest tym, co pamiętasz, tym, co sobie wyobrażasz, że pamiętasz, tym, o czym sam siebie przekonujesz, że pamiętasz lub udajesz, że pamiętasz.
6
W efekcie przeszłości nigdy nie dotkniemy, bo z upływem czasu staje się obcym krajem. Ta wizja przeszłości wbrew pozorom nie jest pesymistyczna ani relatywistyczna. Stale, w drodze dialogu, potrzebujemy nowej opowieści o przeszłości, by na nowo definiować siebie w teraźniejszości. W Polsce, po 1989 roku, nie umiemy znaleźć języka, żeby opowiedzieć o tym, co się wydarzyło w 1945 i 1989 roku, w taki sposób, by nie wykluczać z tej opowieści jakichś grup społecznych. ............................................................ 2 D. Lowenthal, The Past is a Foreign Country, Cambridge: Cambridge University Press, 1985 [tłum. cytatu własne].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 6
2015-12-31 12:09:20
„Po zwycięstwach”, czyli o potrzebie nowego zapisywania przeszłości w teraźniejszości
Długie lata braku otwartej debaty powodują, że dziś wahadło recepcji „1945” i „1989” wychyliło się bardzo w prawo, wypierając dorobek „złych komunistów”, a przy okazji tysięcy ludzi, którzy po prostu chcieli tworzyć po okresie straszliwej okupacji Polskę – swoje miejsce na ziemi. Proponuję, by na rok 1945 spojrzeć przez pryzmat wielkiej opowieści o powrocie, rozumianym w różnych aspektach. Metaforycznie jest to dla większości powrót ze skrajnej sytuacji wojny i okupacji, codziennego strachu do przestrzeni nowej, niestabilnej, ale budzącej nadzieję. Mam na myśli też fizyczny powrót: do zrujnowanej Warszawy, powrót setek tysięcy robotników przymusowych, ludzi ocalonych z obozów koncentracyjnych i obozów zagłady, łagrów, z emigracji; powrót tych żołnierzy, którzy walczyli na różnych frontach II wojny światowej. Wracały też rzeczy, często zaginione bądź zrabowane przez okupantów. Wreszcie doświadczaliśmy powrotu ideologicznego, którego wyrazem był „powrót na Ziemie Odzyskane”. Nie zawsze musiały być to powroty radosne, bo zamiast domu odnajdowano pustkę i niepewność. Metafora powrotu różnicuje dominującą obecnie perspektywę, definiującą rok 1945 poprzez „strach”, „trwogę”, „wojnę domową”. Co najważniejsze, wprowadza perspektywę porównawczą do sytuacji z czasów okupacji i walki, które nie pozwoliły powrócić milionom ofiar. Rewersem powrotów były też symbolicznie rozumiane „odejścia”: wysiedlenia Niemców, Mazurów, Ślązaków, wymuszone postawą społeczeństwa polskiego, ucieczki ocalałych z Holokaustu Żydów czy przymusowe przesiedlenia Ukraińców. Co łączy i różni rok 1945 od 1989? Oba były wielkimi przełomami w historii Polski. Nie wnikając w teoretyczne debaty, oba przełomy przyniosły rewolucyjne zmiany, które doprowadziły w skutkach do różnych efektów: w pierwszym przypadku do utraty suwerenności, w drugim do otwarcia drogi dla demokracji. Faktem jest jednak, że w obu rewolucyjnych przemianach uczestniczyły tysiące Polaków. Niektórzy twierdzą, że rok 1945 w historii 1000-letniego państwa polskiego był najgorszym wydarzeniem, ponieważ jego efektem była druga okupacja i zniewolenie społeczne. Andrzej Leder stawia tezę, że społeczeństwo przespało rewolucję, bo działa się ona tylko od góry i przyniesiona została z zewnątrz. Najczęściej jednak postrzega się wydarzenia roku ‘45 i lat następnych w dychotomii „złe komunistyczne państwo i biedny, zniewolony, ale buntowniczy naród”. Tymczasem przed kilku laty amerykański historyk Padraic Kenney we wnikliwym studium „Budowanie Polski Ludowej. Robotnicy a komuniści 1945-1950”3 pokazał, jak masowo, dobrowolnie i wręcz entuzjastycznie robotnicy i chłopi w pierwszych latach PRL współtworzyli nowy system. Była to odpowiedź robotników na doświadczenia II RP oraz ich potrzeby i pragnienia, które mogły wreszcie znaleźć realizacje. System pierwszych lat PRL był – zdaniem Kenneya
7
............................................................ 3 P. Kenney, Rebuilding Poland. Workers and Communists 1945-1950, London: Cornell University Press, 1997; pol. wyd.: tłum. A. Dzierzgowska, Warszawa: W.A.B. – Grupa Wydawnicza Foksal, 2015.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 7
2015-12-31 12:09:20
Robert Traba
– nie tyle komunistyczny, co korporacjonistyczny, upodmiotawiający robotników. Teza – jak słusznie konkluduje Marcin Zaremba – zgoła rewolucyjna, jeśli brać pod uwagę bieżący stan naszej świadomości historycznej przeludnionej „żołnierzami wyklętymi”. Według mnie Polska nie była suwerenna, ale nie straciła pełnej niepodległości, zarówno w ramach systemu komunistycznego, jak i miejsca na arenie międzynarodowej, szczególnie po 1956 roku. Po okresie podwójnej okupacji dostała się w system dominacji sowieckiej, który był skutkiem podziału świata na dwa bloki ideologiczne. Dokładniej o zmianach roku 1989 będzie mówił Marcin Król. Ja odwołam się tylko do jednej paradoksalnej różnicy między rokiem 1945 a 1989. Otóż pierwsze lata powojenne stworzyły mity fundacyjne nie tylko PRL-u, ale społeczeństwa polskiego, które do dziś poprzez nie się definiuje. Mam na myśli m.in. mit odbudowy z ruin, wyrażony na przykład w haśle: „Cały naród buduje swoją stolicę”. Drugim jest mit „Ziem Odzyskanych”, o których dzisiaj mówimy trochę z przymrużeniem oka, ale nie stworzyliśmy dla niego alternatywy. Towarzyszył mu mit „Polski piastowskiej”, „etnicznie czystej”. Pierwsze lata III RP nie stworzyły mitów fundacyjnych na miarę rewolucyjnych przemian, których największym symbolem powinien być 4 czerwca 1989 roku i w których mogłaby się odnaleźć większość społeczeństwa. Obrona przed nową wersją polskiego nacjonalizmu odblokowała wiele cennych, alternatywnych tematów. Spowodowała jednocześnie powstanie „fetyszu antynacjonalizmu”. Przestrzeń tzw. tematów narodowych zawłaszczona została przez środowiska prawicowe. Po drugiej stronie powstała pustka, którą dziś wypełnia daleki od historycznych realiów mit „żołnierzy wyklętych”. Po 1945 roku symboliczna przestrzeń znowu zawłaszczona została fizyczną przemocą nowej komunistycznej władzy, dziś przeżywamy proces realizacji przemocy symbolicznej (Pierre Bourdieu). Zamiast dialogiczności tworzymy antagonistyczne, wykluczające się pamięci.
8
Nie zgadzam się ani z Krzysztofem Czyżewskim, ani z Adamem Michnikiem, którzy przed 4 laty mówili podobnym głosem: niepotrzebny jest nowy język opowieści, lecz przede wszystkim działanie. Według mnie potrzeba obu, bo samo działanie bez zakotwiczenia w języku opowieści tworzy niebezpieczeństwo powstania nowej pustki, tym razem komunikacyjnej. Może prowadzić do istnienia wielu zatomizowanych grup działających wyłącznie dla siebie i swoich środowisk (o czym trafnie, również na łamach „Borussii” pisał Jurek Owsiak4). Może też – i w tym widzę jeszcze większe niebezpieczeństwo – stworzyć na lata dominację języka przemocy symbolicznej. […]
............................................................ 4 J. Owsiak, O społeczeństwie obywatelskim, Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 2012, nr 51, s. 33.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 8
2015-12-31 12:09:21
„Po zwycięstwach”, czyli o potrzebie nowego zapisywania przeszłości w teraźniejszości
Przemieszczając się od dokładnie 20 lat między Olsztynem, Warszawą a Berlinem, moimi/naszymi (rodzinnymi) nowymi „zadomowieniami”, nigdy nie straciłem poczucia, że jestem stąd. Miałem też szczęście patrzenia na Olsztyn od wewnątrz i z zewnątrz, jako – by przywołać Cezarego Wodzińskiego5 z jednego z borussiańskich tekstów – „gość u siebie”. Wrażenia z takiego oglądu są mieszane: Coraz bardziej widzę pozytywny potencjał Olsztyna, coraz mniej zauważam efektywność tego potencjału, czyli przełożenia go na realne osiągnięcia. Lektura książki szkockiego filozofa Alasdaira MacIntyre'a, „Dziedzictwo cnoty”6 jeszcze bardziej tknęła mnie wątpliwościami. Książkę otwiera opis świata po katastrofie, gdzie na gruzach zaginionej cywilizacji (może naszej „Atlantydy”?) toczy się spory o pojęcia, bez znajomości ich kontekstu i możliwości zrozumienia przeszłości w teraźniejszości. Ta przypowieść, wprowadzenie do filozofii moralności, sprowokowała mnie do wyobrażenia sobie zupełnie abstrakcyjnej sytuacji: „Olsztyna po katastrofie”. Co by nam pozostało? Co my zostawimy jako spuściznę naszego bycia tu i teraz? Pozostałyby zapewne solidne średniowieczne mury zamku, katedry św. Jakuba, kilka innych przykładów pruskiej nowoczesności z przełomu XIX i XX wieku z potężnym budynkiem rejencji i… pruskim więzieniem. Druga połowa XX wieku byłaby niebytem materialnym, no może poza planetarium i solidną ławeczką Mikołaja Kopernika oraz fragmentami kominów Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych. Metafora świata po katastrofie uświadomiła mi, że nie zostawiamy po sobie kulturotwórczego miejsca jako świadectwa kilku generacji kreujących od 1945 roku Warmię i Mazury. Nie ma materialnej opowieści nie tylko o Warmiakach i Mazurach, ale historii nas, naszych rodziców i dziadków przybyłych tu po roku 1945. Znakomity kampus uniwersytecki znika zaraz za rogatkami miasta i tak jak 30 tysięcy studentów uniwersytetu jest tylko dodatkiem, a nie sednem miejskiej urbanistyki, a studenci tylko tłem, a nie ważnym inspiratorem rytmu życia kulturalnego. Może niektórzy z państwa pamiętają, że przed kilkoma laty proponowałem dla Olsztyna „muzeum nowoczesności”. Tylko z pozoru był to spór o tartak Raphaelsohnów (cieszę się, że jest tam dziś muzeum techniki). Tak naprawdę chodziło o to, żeby w Olsztynie powstała nowa przestrzeń kulturotwórcza łącząca przeszłość z teraźniejszością dla przyszłości, z którą identyfikować by się mogło zarówno pokolenie 60+, jak i najmłodsi obywatele miasta. Nie podjęto wówczas debaty. Mimo to nie jest źle. W Olsztynie i regionie powstają ciągle nowe inicjatywy ludzi, którym na czymś zależy. Na razie te lokalne światy funkcjonują w oderwaniu, jak wolne elektrony. Wierzę, że połączy nas energia i potrzeba kreatywnej zmiany w efektywnym działaniu.
9
............................................................ 5 C. Wodziński, Zagadka gościnności, Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 2011, nr 50, s. 55. 6 A. MacIntyre, Dziedzictwo cnoty. Studium z teorii moralności, tłum. J. Hołówka, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 1996.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 9
2015-12-31 12:09:21
Robert Traba
W odwrotności do poetyckiej metafory Kazimierza Kutza – „Nikt nie woła” – my dziś wołamy o powrót do debaty na temat tożsamościowotwórczej roli Olsztyna w regionie oraz Warmii i Mazur w Polsce, której na początku lat 90. byliśmy prekursorami. I chciałbym, żeby ta debata przełożyła się na skuteczne działanie, w duchu, o jakim wspominał Krzysztof Czyżewski. Nie liczę na to, że w Olsztynie powstanie druga „strefa kultury” na miarę katowickiej. Bo i po co? Ale Olsztyn, w przestrzeni między Gdańskiem, Toruniem, Warszawą, Białymstokiem i granicą z Federacją Rosyjską, zasługuje na to, by być nie tylko administratorem, festiwalowym odtwórcą, bramą i miejscem przesiadkowym do mitycznej krainy Mazur, lecz też kreatorem niepowtarzalnych zjawisk kulturalnych. Robert Traba [Fragmenty wykładu otwierającego III Forum Otwartego Regionalizmu „Filozofie miejsca. Doświadczenia i interpretacje tożsamości lokalnych”, Olsztyn, 17-19 lipca 2015 roku]
10
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 10
2015-12-31 12:09:21
Kazimierz Brakoniecki
Zakład autobiograficzny a metafizyka miejsca
1 Szczęśliwe połączenie zakładu autobiograficznego z metafizyką miejsca jest dla mnie synonimem samorealizacji. Samorealizacji osiąganej poprzez pozytywną praktykę życiową, egzystencjalne doświadczenie poetyckie, duchowe zakorzenienie, które wynika z otwarcia na głęboką przestrzeń (antropologiczną, symboliczną, kulturową) dziejącą się w konkretnym czasie i miejscu. Posługując się zwrotem „zakład autobiograficzny”, odwołuję się w pewien nieortodoksyjny sposób do metafizycznego zakładu Pascala, według którego lepiej założyć istnienie Boga, bo nawet w przypadku jego nieistnienia i tak wartościowsze okaże się to godziwe, szlachetne życie. Jako człowiek niewierzący w istnienie Boga swój zakład autobiograficzny opieram na wierze w możliwość nadawania Sensu swojemu życiu, co oznacza kreację własnej biografii, m.in. za pomocą twórczości poetyckiej. Pięknie o tym, co nazywam zakładem autobiograficznym, pisał Martin Buber: Zacząć od siebie, lecz nie kończyć na sobie. Uważać siebie za punkt wyjścia.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 11
11
2015-12-31 12:09:21
Kazimierz Brakoniecki
2 Zaczęło się wszystko w studenckiej młodości lat 70. XX wieku od natchnionych lektur wierszy Czesława Miłosza z tomiku „Trzy zimy”, w których ujrzałem spełnienie „poetyki konkretu metafizycznego” (tak nazwałem w pracy magisterskiej ten poetycki stop konkretnego przymierza z Miejscem/Ziemią z wizją doświadczenia metafizycznego), oraz nieco później z lektury „Rodzinnej Europy”, co pasowało mi wspaniale do moich tęsknot i wyobrażeń historiozoficzno-kulturowych lewitujących wokół Europy Środkowowschodniej. Geopoetyka takiego rozumowania o miejscu Polski w Europie w tamtych odległych czasach silnie związana była z decydującą o wszystkim tragiczną dla naszego kraju geopolityką: między Niemcami i Rosją, między dwoma apokaliptycznymi narodami, w zamkniętym systemie komunistycznym. Jeżeli geografii miejsca, kraju, regionu nie można było zmienić (geopolityka), to można było ją autentycznie przeżywać w doświadczeniu naturalistyczno-poetyckim, co często sprowadzało się do (niegroźnej dla cenzury i chwalonej jako „narodowa w treści”) liryki przyrody, literatury regionalnej (regionalistycznej). Jeżeli do tego dodawano wątki pozytywnej historii, czyli utylitarną, optymistyczną, tendencyjną wykładnię polityczno-społeczną, mieliśmy do czynienia z prowincjonalną literaturą regionalną, pełniącą funkcje usługowe wobec władzy PRL-u. Zmiana reżimu z autorytarnego na demokratyczny powodowała zmianę nie tylko geopolityki, ale i geopoetyki: poezja odzyskiwała geografię miejsca bez balastu ideologicznego. Po prostu miejsce otwierało się, stawało się wydarzeniem polifonicznym, bogatym symbolem wielonarracyjnego losu człowieka. Miejsce rozumiane jako przestrzeń horyzontalna poczęło mieścić w sobie aideologiczne wydarzenie wertykalne, jakim były różne (często przemilczane lub zakazane) historie, opowieści, dramaty, znaki. Ten „odzyskany śmietnik” ojczystej ziemi rodzinnej nazwałem metafizyką miejsca. 3
12
Przez lata marzyłem, aby zostać autorem i redaktorem takich reaktywowanych wileńskich „Żagarów”, wypełnionych literacką, kulturową, społeczną pasją i nadzieją na radykalną zmianę rzeczywistości oraz oryginalnymi świadectwami umiłowania stron rodzinnych. Bodajże w połowie 1975 roku na warszawskiej polonistyce znalazłem się w malutkim zespole „Efemerydy” wymyślonej przez Henryka Skwarczyńskiego. Na maszynach do pisania w 20 egzemplarzach wydaliśmy (bez jakiejkolwiek zgody, a wtedy zgoda, czyli cenzura, była potrzebna na wszystko) chyba trzy numery tego pisemka, a już na pewno jeden z nich wyglądał w miarę atrakcyjnie (kolorowe bibułki). Ta manifestacja studenckiej wolności całkowicie była literacka. To nie były zrewoltowane „Żagary”, ale nieśmiała i krótka próba młodzieńczej manifestacji twórczej. Jeżeli pamięć mnie nie myli, takich poronionych prób założenia nowych „Żagarów” w powojennej Polsce było co najmniej kilka.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 12
2015-12-31 12:09:21
Zakład autobiograficzny a metafizyka miejsca
4 W drugiej połowie lat 70. rozczytywałem się w esejach francuskiego literaturoznawcy Gastona Bachelarda. W polskim wydaniu zatytułowanym „Wyobraźnia poetycka”1 znalazłem sformułowania i analizy poezji, w których ten fenomenolog obrazu poetyckiego zajmował się marzeniem i filozofią wyobraźni. Mniej mnie interesowały rozważania romantyczno-psychoanalityczne odnoszące się do symboliki żywiołów czy procesu marzenia kosmicznego, za to bardziej do symboliki przestrzeni i miejsca. Tak czy owak poezja miała być rodzajem oryginalnego poznania świata i ewokacją osobliwej topoanalizy świata, w którym stosunki przestrzenne miejsca odnajdywały swoje głębinowe korzenie w psychiczno-duchowym świecie wewnętrznym twórcy, poety, marzyciela. Ja nie chciałem być tylko biernym marzycielem, a nawet romantycznym wizjonerem, chociaż to odczucie Jedni (doświadczenie całości Bytu) świata mentalnego, fizycznego pozostało mi bliskie. Nie chciałem pozostać kontemplującym świat nadprzyrodzonym marzycielem metafizyki bytu (przez jakiś czas powiadałem, że to, co fizyczne, jest nadprzyrodzone) czy skrupulatnym opisywaczem tajemnicy istnienia za pomocą epifanii, lecz poetą działającym w świecie historycznym, geograficznym, autobiograficznym. Lektura pism Bachelarda zachęciła mnie do kontynuacji zainteresowań poetyką przestrzeni, miejsca, fenomenologią zjawisk konkretnych i materialnych. Nie miało to jednak nic wspólnego z poetyką marzenia, z poezją czystą preferowaną przez autora „Poetyki przestrzeni”, lecz wręcz przeciwnie: z intensyfikacją doświadczenia egzystencjalnego w konkretnym miejscu i czasie, a takim czasem tragicznym stały się lata po upadku „Solidarności” i wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce (od 13 grudnia 1981 roku). Taka dramaturgia wzmacniała potrzebę refleksji nad stale zaburzoną tożsamością narodową, regionalną i egzystencjalną. 5 Po 1990 roku, a więc po kapitalnych zmianach ustrojowych, kiedy zakładaliśmy stowarzyszenie, wydawnictwo, czasopismo „Borussia”, wreszcie otrzymałem (niestety nie w wieku dwudziestu, ale prawie czterdziestu lat) szansę na spełnienie marzenia: zbudowanie ideowego czasopisma, które wraz z kręgiem autorskim i przyjacielskim miało stać się regionalno-uniwersalną trybuną inteligenckiego pokolenia urodzonego po wojnie na Ziemiach Odzyskanych. A skoro na tych ziemiach osiedlali się również ludzie rodem z kresów wschodnich, a więc z Wileńszczyzny i samego Wilna (w Olsztynie zresztą najmniej), to wszystko wskazywało, że tym razem osobliwa reaktywacja wileńskich „Żagarów” spełni się w olsztyńskiej „Borussii”. I to się dokonało.
13
W tym czasie byłem już autorem kilku tomików wierszy i przeszedłem wieloletnią fascynację poezją amerykańską, której symbolem był dla mnie Walt Whitman, a następnie Allen Ginsberg oraz walijsko-angielski Dylan Thomas. To oznaczało, że od poezji konkretu metafizycznego dotarłem do poetyki metafizyki miejsca połączonej z autobiograficzną ekspresją doświadczenia ............................................................ 1 G. Bachelard, Wyobraźnia poetycka. Wybór pism, wybór H. Chudak, tłum. H. Chudak, A. Tatarkiewicz, Warszawa: PIW, 1975.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 13
2015-12-31 12:09:21
Kazimierz Brakoniecki
egzystencjalnego. Pozbyłem się wstydu, że jestem wschodnioeuropejskim Polakiem mieszkającym na prowincji, że jestem szczery w opisywaniu uczuć, że interesuje mnie (znany oraz ten odkrywany dzięki uzyskanej wolności) konkret lokalny, biograficzny, regionalny, narodowy, że próbuję to wszystko, co jest osobiste, prywatne, rodzinne, miejscowe, przekuć w wymiar uniwersalny. Przecież nie inaczej postępowali amerykańscy poeci, jak i sam James Joyce w „Dublińczykach” czy „Ulissesie”, genialnie opowiadając o swoim życiu, o konkretnych ludziach oraz sytuacjach (codziennych, mentalnych), podnosząc je do skali powszechnej. Każdy naród, każdy lud, każda jednostka ma prawo do stworzenia swojej biblii życia i śmierci, do opisu swojej ziemi utraconej, obiecanej, ojczystej. Drzwi do polifonicznego świata zostały otwarte. 6
14
Dzięki pasjonującej pracy zawodowej znalazłem się we francuskiej Bretanii. Pewnego letniego dnia w 1993 roku, kiedy zapoznawałem się ze współczesną literaturą bretońskich poetów i pisarzy w bibliotece w Dinan, w moje ręce trafiły książki Kennetha White’a, szkockiego poety i filozofa mieszkającego od pewnego czasu w departamencie Côtes d’Armor. Okazało się, że White zajmuje się interesującym mnie problemem przetwarzania poetyki miejsca w poezję otwartego świata poprzez przymierze z konkretną ziemią (okolicą) i Ziemią jako planetą w Kosmosie. Proces ten nazwał „geopoetyką”. Zrozumiałem, że idę w swoich poczynaniach literackich i teoretycznych w dobrym kierunku. Jedyne, co nas poważnie różniło, to to, że White’a kompletnie nie interesowała historia (wielka i mała, narodowa czy lokalna), lecz geografia (geografia, geologia, kosmografia miejsca) oraz coraz wyraźniej holistyczna tematyka ekologiczna. White fascynował się buddyzmem, Orientem, atlantyckim celtyzmem, pierwotnymi kulturami i religiami archaicznymi. Był i jest kosmopolitą, który nie traktował swojego wyjazdu z rodzinnej Szkocji jako wygnania, ale jako wzbogacenie osobistego i kulturowego doświadczenia. Fascynował się nomadyzmem, wielkimi geografami i podróżnikami (Humboldtem), Heideggerem („poetyckie zamieszkiwanie”), Rilkem, amerykańskimi beatnikami (bardziej buddyjsko-ekologicznym Snyderem niż egzystencjalno-ekshibicjonistycznym Ginsbergiem, który z kolei był mnie bliższy). Ja wychodziłem z zamkniętego kraju sowieckiej Europy Wschodniej, z polskich granic, obsesji, resentymentów, z przeklętej geopolityki, poczucia gorszości cywilizacyjnej. Również interesowałem się buddyzmem, Heideggerem, Whitmanem, ale przecież i Miłoszem, Leśmianem, Watem. Przyświecał mi inny ideał nomadyczny, może wcale nie nomadyczny, ale jedynie oryginalnie łączący sprzeczności ideał tutejszości i inności, nazwany przez Andrzeja Bobkowskiego Kosmopolakiem. To pomysł na takiego szlachetnego i wolnego człowieka, który zakorzeniony w pozytywnej, rozumnej polskości i do niej wracający twórczo, odważnie, krytycznie, nigdy nie zapomina, że podstawowym przejawem wielowymiarowości człowieka (polifoniczności wzmagającej jego duchową tożsamość) jest jego Otwarcie na Ludzkość i Uniwersum. Lektury Miłosza, beatników i koncepcja Kosmopolaka to były w ogóle moje pierwsze samodzielne kroki w pozbywaniu się lęku przed rozpisaniem na głosy swojej głębokiej biografii w kontekście rodzinnego, regionalnego i narodowego losu oraz miejsca.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 14
2015-12-31 12:09:21
Zakład autobiograficzny a metafizyka miejsca
7 Kenneth White poszukiwał w wielu równoważnych miejscach równowartościowych zbiorników energii: kosmicznych, tellurycznych, kulturowych (na przykład w buddyjskiej Japonii, podróżując szlakiem poetów wędrowców). Te poszukiwania (zwane przez niego nomadycznymi) z założenia nosiły przesłania uniwersalne. Zachodziły w nich jednocześnie dwa procesy: poznania intelektualnego i duchowej (tu: poetyckiej) praktyki, gdyż według White’a transcendencja jest niczym innym jak ekspresją immanencji. Aby te stany osiągnąć na należytym poziomie, potrzebne są odpowiednie narzędzia poznawcze, jak i odpowiednio wysoka skala talentu oraz charakteru filozofa-poety. Kiedy White’a spotkałem, byłem już dobrze przygotowany: metafizyka miejsca to była zarazem epifania i entelechia uobecniającego się w konkretnym miejscu i czasie Sensu życia. Byłem zarazem i mistyczny, i empiryczny. Co pozostało mi do dzisiaj. Nic więc dziwnego, że – poza wierszami i wizyjnymi autobiografiami – uprawiałem osobliwą teorię regionalistyczną (neoregionalistyczną) wzmocnioną faktem, że rzeczywiście dawna ziemia pruska, Powiśle, Warmia, Mazury to historyczno-geograficzna kraina o swoistej spoistości, mimo kolosalnych zmian ludnościowych, tożsamościowych, kulturowych. Zadaniem pokoleniowego stowarzyszenia „Borussia” stało się poniesienie wielonarodowej tradycji (wybranego dziedzictwa) tej krainy w lepszą (usianą zapomnianymi, odrzuconymi, odkrywanymi symbolami) przyszłość regionalno-europejską. Pierwszym znaczącym takim krokiem z mojej strony była realizacja wystawy starodawnej fotografii Prus Wschodnich2, którą nazwałem „Atlantydą Północy” (1993). Nazwa ta stała się pierwszą ikoną naszej borussiańskiej aktywności na rzecz poznania, ocenienia i ocalenia pamiątek kultury reprezentatywnych dla oryginalnej krainy znad dolnej Wisły i górnego Niemna. Uznałem w geście woluntarystycznym (a może postmodernistycznym), że znajduję się na obszarze Terra Nullius, Ziemi Niczyjej, której mogę nadawać poetycko i biograficznie – odwołując się do pozostawionych przez Atlantydę Północy wielokulturowych znaków i pamiątek – własne znaczenia, poetyckie dramaturgie, tożsamościowe interpretacje. 8 W 1996 roku opublikowałem w poznańskim „Nowym Nurcie” (nr 8) manifest „Ponowoczesny regionalizm”, w którym pisałem, że: jest miejsce na nowe rozumienie lokalności, prywatności, duchowości i… uniwersalności. Nie ma już czegoś takiego, jak jedynie wierny i obowiązujący kod wartości uniwersalnych, lecz wielowartościowość i płynność licznych indywidualnych, regionalnych (w skali mikro i makro) źródeł stawania się realności i człowieczeństwa. […] W takim horyzoncie wolności politycznej i kulturowej (decentralizacja władzy, poszanowanie i odpowiedzialność oby-
15
............................................................ 2 Wystawie towarzyszył katalog: K. Brakoniecki, K. Nawrocki, Atlantyda Północy. Dawne Prusy Wschodnie w fotografii, Olsztyn: BWA, 1993.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 15
2015-12-31 12:09:21
Kazimierz Brakoniecki
watelska, moralność wypływająca z akceptacji różnic plemiennych, narodowych, kulturowych), gdzie jest miejsce na lokalność i wszechświatowość, widzę przyszłość ponowoczesnej literatury regionalnej, czyli po prostu ogólnoludzkiej. Łatwo zauważyć w tym fragmencie fascynacje „ponowoczesnością” Zygmunta Baumana, pasję i nakładanie się przeciwieństw, które lubiłem i lubię składać, odczuwając wielką potrzebę wyjścia poza schematy poznawcze. Elżbieta Rybicka w „Geopoetyce”3 uznała, że ten mój patetyczny i woluntarystyczny projekt, jak i późniejszy, i mocniej osadzony w realiach Warmii i Mazur, projekt „regionalizmu otwartego” przewodniczącego „Borussii” Roberta Traby, nie został w Polsce ani zauważony, ani odpowiednio doceniony. Powodów było wiele, ale chyba najważniejszy to taki, że literatura pisana przez pokolenie pojałtańskie urodzone mniej więcej w latach 50. – symbolizowana takimi nazwiskami, jak Chwin, Huelle, Tokarczuk, Liskowacki – określona została, a następnie skanalizowana negatywnie jako „literatura korzenna”, „literatura małych ojczyzn” (a więc z natury gorsza niż ta lepsza, ogólnopolska, warszawsko-krakowska), nieodnosząca się do regionów i inspiracji (po)niemieckich), co spowodowało jej deprecjację i przesunięcie gatunkowe w stronę popularnych sag rodzinnych i telewizyjnych. My w Olsztynie nikogo nie naśladowaliśmy (czytaj: niemiecko-mazurskich pisarzy, jak Wiechert lub Lenz; patrz: wielka rola Grassa dla twórczości gdańszczan), nie próbowaliśmy nawet, a to chociażby dlatego, że w poezji naszej, mocno osadzonej w osobiście przeżywanym klimacie czasu i miejsca regionalnego, nade wszystko nastawieni byliśmy nie na powielanie form i symboli stylistycznych czy kulturowych, ale na wydobycie dramaturgii konkretnego losu człowieka w perspektywie głębokiego przeżycia znanego nam wielowarstwowego miejsca („psychobiografie miejsca”). Natomiast w twórczości poetyckiej starszego o co najmniej dekadę Erwina Kruka, który pilnie był przez niektórych z nas czytany, twórczo przetwarzana była idealizowana nadbałtycka Sarmacja Johannesa Bobrowskiego, poety i prozaika z NRD. To prawda, chociaż nie do końca, gdyż Kruk kreślił na tej pruskobałtyckiej mapie osobisto-plemienną krainę Nod, zakorzeniając jej symbolikę w partykularnym micie tragicznego, wspólnotowo-osobistego losu Mazura. 9
16
Teraz widać, że nasz (zbyt wcześnie ogłoszony?) neoregionalizm ponownie ma szansę na powrót, czyli na odkrycie przez najmłodsze pokolenie z Warmii, Pomorza Środkowego czy ziemi lubuskiej jako pomysł na osobiste odkrycie dialogowych tożsamości kulturowych w przymierzu z głębokimi (europejskimi, powszechnymi) wartościami. Wówczas nam chodziło o antropologię otwartego miejsca, o ekspresję dialogowej pamięci, poezję żywotów i miejsc, o prawo do kreacji własnej tożsamości bez rezygnacji z wielowarstwowej eksploracji tzw. genius loci. Cechowała się ona u nas zawsze charakterem dialogowym, polifonią międzykulturową, międzynarodową, międzypokoleniową. ............................................................ 3 E. Rybicka, Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 2014. Zob. też: [rec.] Z. Chojnowski, Geopoetyka według Elżbiety Rybickiej, Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 2014, nr 54, s. 280.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 16
2015-12-31 12:09:21
Zakład autobiograficzny a metafizyka miejsca
Regionalizm otwarty wywodzący się z poetyki dialogowych miejsc lokalnych miał przepuszczać przez peryferyjne, prowincjonalne miejsca (czy tu w Polsce, czy we Francji, Łotwie, Rumunii) uniwersalny wiatr symboliczny pełen różnorodnych kodów obyczajowych, kulturowych, cywilizacyjnych, który umożliwia danej wspólnocie twórcze przeobrażenie ich dziedzictwa bez utraty jej strukturalnej istoty, czyli społecznej i rodzinnej więzi, elementarnej tożsamości, swobodnej wewnętrznej komunikacji. Nie chciał mieć nic wspólnego z globalnym konsumeryzmem, folkloryzmem, szowinizmem. Demokracja miała wyrażać się w nim przez zaangażowaną w dobro lokalne obywatelską samorządność, centralna państwowość miała dialogować z regionalną autonomią, indywidualna wolność ze wspólnotową solidarnością. 10 W drugiej połowie lat 90. zastanawiałem się nad taką filozofią miejsca, która by połączyła myśl egzystencjalną z geopoetyką metafizyki miejsca. Tę poetycką filozofię – która traktowała świat jako graniczną sytuację liryczną, empiryczną, naturalistyczną, doświadczaną przez egzystencjalny podmiot (w wyniku zakładu autobiograficznego) – widziałem jako trzystopniową relację człowiek–miejsce(świat)–życie, której najważniejszym składnikiem nie był żaden osobny element, lecz cały proces, cała dynamiczna komunikacja zwrotna osadzająca człowieka w doświadczeniu jedności życia (stary termin filozoficzny, który do mnie przemawiał najlepiej). Tę filozofię doświadczania świata jako Jedni nazwałem światologią (od warmińskiego wyrażenia „światować”). Człowiek nie jest wrzucony w świat, ale sam jest takim kolejnym światem, który podlega procesowi wymiany tego, co wewnętrzne, z tym, co zewnętrzne, co gwarantuje mu uczestnictwo w tajemnicy życia-świata-kosmosu. Tak jak literatury nie można sprowadzić do efekciarskiego Stylu, tak miejsca do twórczego życia nie można spłycić do (prowizorycznego lub tymczasowego) Lokum. Dopiero tego lata, w 2015 roku, odkryłem dzięki Internetowi, że w katalogu rękopisów Akademii Umiejętności w Krakowie znajduje się broszura anonimowego (chyba) autora zatytułowana „Światologia, czyli Wiedza o zdośrodkowaniu i ukształtowaniu Wszechświata, tytułowana Kosmogonią, Kosmologią i Kosmografią, wysnuta w roku 1884/5”…! Nie chodziło mi w tej poetyckiej światologii o nieustanne zachwycanie się światem, pisanie epifanii Bytu (haiku), o patetyczne uwznioślanie wiersza tzw. kolorytem lokalnym jako inkrustacją, ozdobą, ale o coś o wiele więcej. W ogóle o coś zupełnie innego. Miejsce, w którym w sposób głęboki spełnia się takie ludzkie istnienie, staje się Drogą, Otwarciem (Horyzontem w ruchu), Pełnią (życia), energetyzującą wymianą pomiędzy zewnętrznym kosmosem a wewnętrznym kosmosem człowieka. Takiemu „olśniewającemu” doświadczeniu towarzyszy przekonanie, że nic tutaj na ziemi nie jest moje na własność, że nic nie jest na zawsze. Dlaczego zaraz „mistycznemu czy olśniewającemu”? Bliskie jest mi myślenie, że takiemu otwarciu przestrzeni horyzontalnej towarzyszy otwarcie wertykalne, że transcendencja, która nie jest czymś zewnętrznym, która nie jest religijnym dogmatem, tomistyczną substancją czy nie daj boże Bogiem osobowym, wynika z głębokiego, autentycznego doświadczenia duchowego wędrow-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 17
17
2015-12-31 12:09:21
Kazimierz Brakoniecki
ca, homo viator, szlachetnego i wolnego fizyczno-duchowego człowieka żyjącego w nieustannej komunikacji ze sobą i światem. Tego typu podmiotowa aktywność poetycka tworzy pole do twórczej działalności innego rzędu (na przykład we wspólnocie regionalnej, narodowej, kulturowej, ogólnoludzkiej) i powoduje, że każde codzienne, potoczne, ale „świetliste” (immanentno-transcendentne) miejsce na ziemi może stać się wydarzeniem uobecniania sensu życia (czyli po staroświecku: duchową syntezą). Jasne, że taka postawa wyklucza myślenie o miejscu w kategoriach wykluczenia, podboju w imię wyższości „wybranego ludu, lepszej rasy, obiecanej ziemi”. Tak, to myślenie „naturalistyczne”, gdyż to Przyroda jest Całością i Ciałością, do której ludzkość należy jako gatunek. Taki „mistyczny sceptycyzm” albo „ateistyczny mistycyzm” należący do istoty światologicznego doświadczenia istnienia (światolog to mistyczny empiryk!) oczywiście jest moją osobistą, życzeniową, nieco „odjechaną” interpretacją (moim zakładem autobiograficznym) albo lepiej: poetycką interpretacją metafizyki miejsca wynikającej z myśli egzystencjalnej zwanej światologią, a opartej na idei zwrotnej komunikacji pomiędzy człowiekiem, przyrodą, światem, w której otwierana słowem, myślą i czynem konkretna i wyobrażona przestrzeń (naturalna, kulturowa, egzystencjalna) staje się polem osobliwej aktywności duchowej, sprzyjającej lepszemu odczuwaniu i rozumieniu powołania człowieka do mądrzejszego, bardziej świadomego, wrażliwszego, szlachetniejszego życia w przymierzu z niepoddawanym agresji (technologicznej, ideologicznej) światem (kulturowo-symbolicznym oraz kosmiczno-przyrodniczym). 11
18
Przedstawione cele łatwiej osiągnąć w życiu jednostkowym niż społecznym, twórczym niż publicznym, to prawda. Jak one się mają do regionalizmu otwartego czy neoregionalizmu, który wymaga mniej „poetyckiej mistyki”, a więcej po prostu racjonalnego myślenia, konkretnego (ale i wizjonerskiego) programowania przyszłości, wartościowego i skutecznego działania w sferze publicznej? Coraz więcej mam pytań niż odpowiedzi. Idea Europy regionów raczej rozsypuje się na naszych oczach. Ze zgiełkiem zaniepokojonych mas wracają państwa narodowe i wielkie imperia. Może i sama Europa jako specyficzny (mój ukochany) region, niedawne imperialne mocarstwo, upadnie na naszych zdziwionych i sfrustrowanych oczach, bo przecież tak niedawno zaproszono nas do sutego stołu wybrańców Zachodu. Arkadyjska Europa staje się Fortecą Europa. W cenie ponownie jest bardziej bezpieczeństwo niż wolność. Demokracji europejskiej coraz trudniej podjąć trafną, jednomyślną, szybką, zespołową decyzję. Powstają rozłamy i stary rdzeń europejskiego Zachodu wzmacnia swoją historyczną spoistość, tożsamość. Solidaryzm europejski i solidaryzm humanitarny stają w konflikcie. Demokracja wydaje się coraz bardziej bezsilna, a zjednoczona Europa zagrożona. Wierzę, że kryzys zmusi Europejczyków do kolejnego twórczego wysiłku i skutecznej obrony wartości zarazem humanistycznych, jak i tożsamościowych. A nasz region z otwartym regionalizmem? Peryferyjna ziemia człowieka? Wcale nie taka wyjątkowa ani święta. Jeżeli nie gorzej.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 18
2015-12-31 12:09:21
Zakład autobiograficzny a metafizyka miejsca
Na której chcemy żyć w dostatku, z nadzieją na dobrą przyszłość, zaspokojenie ambicji i marzeń? Nie możemy zrezygnować z budowania regionalnego, narodowego, europejskiego domu, to pewnik. Ale domu otwartego. Nie możemy pozostawać obojętni na to, co dzieje się wokół nas oraz w nas samych. Demokracja, jak i etyka, ma to do siebie, że trzeba ją nieustannie praktykować czynnie. Nadeszły czasy nie tyle odpowiednich słów, ile nade wszystko odpowiednich czynów. Czy jesteśmy już na tyle zmotywowani, aby tworzyć więź międzyludzką, planetarną, światologiczną? To tylko poetyckie marzenie o godnym miejscu do godnego życia. O takim zakorzenieniu w życiu i rzeczywistości, które nie opiera się na zasadzie nienawiści, na wykluczeniu, na podboju. Miejsce świetliste, człowiek oświecony, wspólnota ludzi światłych. Kazimierz Brakoniecki
19
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 19
2015-12-31 12:09:21
20
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 20
2015-12-31 12:09:21
FOR 2015: Interpretacje tożsamości lokalnych
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 21
21
2015-12-31 12:09:22
22
Fotografia na poprzedniej stronie Jacek Sztorc
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 22
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy Nowe tożsamości regionalne/lokalne (dyskusja)
Jacek Poniedziałek: Szanowni państwo, przez dwie godziny będziemy mówić o regionach. Postaramy się z poziomu historycznego, opowieści o tym, jak było w 1989 roku, przejść do tego, jak regiony wyglądają teraz w dwóch specyficznych miejscach. Jak jest w tej Rzeczpospolitej oddolnej, regionalnej, bo Rzeczpospolita to nie tylko centrum, ale również to, co mieści się w regionach i społecznościach lokalnych. Nazywam się Jacek Poniedziałek i mam przyjemność rozmawiać z panem profesorem Zbigniewem Kadłubkiem z Uniwersytetu Śląskiego, drugim naszym gościem jest pan Łukasz Galusek z Krakowa, jest z nami również pan Tomasz Gliniecki, elblążanin, gościmy także pana Ryszarda Michalskiego z Olsztyna. Jeżeli państwo pozwolą, zadam naszym gościom ze Śląska pytania, które z pozoru są proste, zaś odpowiedzi takimi zapewne nie są. Proszę powiedzieć tym, którzy oglądając wieczorne wiadomości, zadają sobie pytanie: czego chcą Ślązacy? Bo z telewizji dowiedzieć się mogą, że chcą dziwnych rzeczy. Polacy słyszą, że oni chcą być narodem, że są prześladowani przez polską większość.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 23
23
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
Czego chcą Ślązacy? Ale Ślązacy… I właśnie, ilu jest Ślązaków? Bo z tym też jest pewien kłopot. Powiada się niekiedy, powołując się na statystyki, że Ślązaków może być 800 tys., bo tak mówi ostatni spis powszechny, tylu ludzi chciało samookreślić się jako Ślązacy. A może Ślązakami są również ci, którzy nie mają potrzeby samookreślania się przez ów etnonim? Oto pytania do naszych śląskich gości.
24
Zbigniew Kadłubek: Zacznę od Arystotelesa, dlatego że musimy zdefiniować przedmiot naszej rozmowy. Jeśli mówimy o Śląsku, to mówimy o Górnym Śląsku. I ten Górny Śląsk to nie tylko województwo śląskie, które jest kawałkiem wschodnim Górnego Śląska, jest to raczej przestrzeń transwojewódzka i trochę nawet transpaństwowa, bo musimy pomyśleć też o województwie opolskim, o tej części właściwie rdzeniowej Górnego Śląska. Musimy pomyśleć też o tej części, która nosi nazwę Zaolzie, chociaż Ślązak zza Olzy właściwie byłby bardzo niezadowolony z tej nazwy. Musimy pomyśleć o tym kawałku Górnego Śląska, który jeszcze jest na Słowacji, gdzieś tam za Mostami koło Jabłonkowa też jest kawałeczek ziemi górnośląskiej. Mamy taki dziwny twór i historyczny, i emocjonalny, i geograficzny, i krajobrazowy; twór dość spójny, i taką przestrzeń, którą zamieszkują ludzie, którzy w różny sposób wyrażają to, że są Ślązakami, to znaczy Górnoślązakami. Będę mówił o fenomenie górnośląskim dlatego, że na Dolnym Śląsku różne procesy tożsamościowe przebiegały i przebiegają inaczej, one są niezwykłe, ja je podziwiam, ale one są po prostu inne i tutaj nie znajdziemy wielu wspólnych ścieżek. Ten dzisiejszy fenomen, o którym pan wspomina, o zaciekawieniu, zainteresowaniu Górnym Śląskiem, wiąże się z tym, co nazywamy najogólniej tak zwanym przebudzeniem śląskim czy górnośląskim, taką wiosną ludów na Górnym Śląsku. I od razu oczywiście trzeba powiedzieć, że ten proces się toczy i ma naturę czysto regionalną. Ale dodać koniecznie muszę, że chodzi o specyficzną aktywność obywatelską, gdy mówimy o śląskim przebudzeniu. Bo jest to obywatelskie przebudzenie. Tutaj wcześniejsze nasze rozmowy dotyczyły demokracji, poziomu tej demokracji i pewnej postawy obywatelskiej. Myślę, że to, co się dzieje, to śląskie przebudzenie powiązać warto przede wszystkim z aktywnością obywatelską. Być może aktywnością obywatelską, która na Górnym Śląsku ma miejsce pierwszy raz na taką skalę. Ponieważ wiele już rozmawialiśmy o historii, chciałbym trochę już z tej historii wyjść. W istocie kiedy zaczynaliśmy to, co nazywamy przebudzeniem śląskim czy górnośląskim, co miało początek na placu Sejmu Śląskiego 1, na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, właściwie wychodziliśmy od fenomenologii po pierwsze. Po drugie wychodziliśmy od egzystencjalizmu, a więc na dobre opuściliśmy historię, toteż historia pełni rolę drugorzędną. Historia jest potrzebna, istnieje na nią pewne zapotrzebowanie, pewien głód opowieści historycznej, w której są odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy? Tak naprawdę jednak to my tworzymy siebie, teraz i tutaj, i to nie jest tak bardzo związane z historią, ale jest samym życiem. To pierwsza konstatacja. A druga jest taka: mówimy o regionie, ale często gdzieś ten region jest takim mniejszym, gorszym, jakimś małym państwem czy administracyjną jednostką; albo nawet nie jest jednostką administracyjną, jest jakąś przestrzenią kultury, pewnych sentymentów albo resentymentów.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 24
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
Dla mnie region jest czymś ważniejszym niż państwo i zaraz wyjaśnię, dlaczego tak jest. Jest tak dlatego, że trzeba na to popatrzeć przede wszystkim od strony etymologii. Dla mnie etymologia jest bardzo znaczącą dziedziną, etymologia jest bowiem dziedziną źródłową, i niewątpliwie jest nieodzowna w czasach, kiedy bardzo oddaliliśmy się od źródeł w Europie. Po łacinie słowo „region” znaczy po prostu okolica, obszar, ale również w tym rdzeniu przebrzmiewa słowo „rex”, czyli król. Jest to więc taka przestrzeń, w której nie tyle musi się pojawić król, bo nie jestem monarchistą, ale taka przestrzeń, w której człowiek ma możliwość do samospełnienia, przestrzeń, gdzie człowiek zacznie królować w swoim życiu, swoim życiem króluje. Zacznie być spełniony w swoim społeczeństwie, właśnie w tym obszarze. Obszar nie musi być bardzo mocno wytyczony granicami, nie musi być tak bardzo restrykcyjnie czymś obwarowany, on jest otwarty właśnie. Dlatego też możemy z tym naszym przebudzeniem śląskim czy górnośląskim spokojnie wpisać się w otwarty regionalizm. Ilu jest tych Ślązaków? Jeśli pan pyta o liczbę, to rzeczywiście musielibyśmy uwzględnić spis, o którym pan mówił. Byłem w polskim Sejmie 9 października 2014 roku sprawozdawcą nowelizacji ustawy O mniejszościach narodowych i etnicznych oraz języku regionalnym, którą podpisało 144 tys. obywateli, czyli 144 tys. Górnoślązaków. To oczywiście są liczby, które są tak jak wszystkie liczby – ułomne. Myślę, że Górnoślązaków jest dużo więcej niż tych podpisów. Trzeba bowiem jeszcze uwzględnić spis powszechny, w którym śląską narodowość deklarowało ponad 800 tys. polskich obywateli. Musielibyśmy zatem pomyśleć o tym fenomenie w całości, o ludności obszarów, o których mówiłem, o diasporze, która jest nie tylko w Niemczech. Porównuję to – bo takim moim miejscem idyllicznym, porównywalnym regionem jest Sycylia – z Sycylią właśnie. Jeśli więc Sycylijczyków jest 5 mln, to myślę, że Górnoślązaków jest też około 5 mln. Oczywiście mamy też takich Górnoślązaków, którzy niedawno poczuli się Ślązakami. To fantastyczni ludzie, którzy poczuli się Ślązakami poprzez jakieś zakorzenienie nowośląskie, utożsamienie się z miejscem, przestrzenią, krajobrazem, ale też pewną mentalnością, pewną specyfiką funkcjonowania więzi, które są na Górnym Śląsku. Nie urodzili się Górnoślązakami, ale są ludźmi górnośląskiej ziemi. Zawsze kiedy myślimy o regionie współcześnie, mówimy językiem nowego regionalizmu albo otwartego regionalizmu. Przecież nie myślimy o biologii, myślimy raczej o pewnej konstrukcji umysłowej, o pewnej konstrukcji, która jest związana z wyobraźnią i z imaginarium regionalnym. Myślę sobie, że byłoby dobrze, gdyby taką dziwną trochę, dużą, zawyżoną liczbę podano: 5 milionów Ślązaków. Od razu mówię o tym, bo to jest bardzo istotne, że w dyskusjach na różnych forach Górnoślązacy podkreślają, że nie chodzi im o bycie mniejszością narodową, bo mniejszość narodowa to taka mniejszość, która ma odpowiednik państwa istniejącego obok, na przykład mniejszość białoruska czy ukraińska, takie mniejszości są narodowe. W przypadku Górnoślązaków chodzi o mniejszość etniczną, która jest mniejszością związaną z pewną kulturą, z tym, co jest jej dziedzictwem i tradycją, a nie z krwią czy jakimś myśleniem nacjonalistycznym. Taka mniejszość jest przecież grupą lojalnych obywateli.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 25
25
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
Jacek Poniedziałek: Pytanie do pana Galuska. Nie ma pan wrażenia, że polski dyskurs o Górnym Śląsku wpisuje się w pewien porządek wykluczeń, bo pomimo wielkich sukcesów polskiej transformacji można wskazać na ciemną jej stronę. Jest nią właśnie porządek wykluczania rzeczywistego i symbolicznego, mniejszości narodowych i etnicznych, społecznych czy seksualnych. Wykluczanie polega na wypychaniu poza to, co ma być ważne i prawdziwie polskie, tego, co w endekoidalnym modelu polskości się nie mieści. Ślązacy z ich śląskim przebudzeniem kulturowym i etnicznym są w moim mniemaniu przedmiotem zabiegów symbolicznego wykluczania, bo przez swoją specyfikę w dominującym modelu polskości się nie mieszczą. Czy Polska jest gotowa przyjąć do swojej szerokiej wspólnoty symbolicznej Górnoślązaków takimi, jakimi oni sami chcą być, nie zaś takimi, jacy mieliby być w oczach reszty kraju? Polska ustami swoich reprezentantów w Sejmie im tego odmawia, nie chcąc uznać ich za wspólnotę etniczną, za mniejszość etniczną, nie chce uznać śląskiego za język regionalny. Jak pan to widzi? Zbigniew Kadłubek: Chciałbym coś dopowiedzieć, bo to jest rzecz, która właśnie się dzieje. 22 lipca (2015 roku) będzie przesłuchanie w komisji ds. mniejszości1. Maestro Kutz [zob. tekst „Niezaadoptowany Śląsk”] wczoraj mówił, że jest duża szansa, że właśnie ten etnolekt, tak ostrożnie, dyskretnie mówię etnolekt, ale że ten język będzie niedługo językiem regionalnym, ta szansa akurat istnieje, jest pewna przychylność, ale zawieszam głos…
26
Łukasz Galusek: Ślązacy nie są mniejszością tego typu, do którego zastosować można formułę „małe jest piękne” i nią sprawę załatwić: niech sobie żyją na prawach egzotycznego kwiatu – pięknego i intrygującego, bo rzadkiego. Liczba Ślązaków jest spora, toteż pytanie o ich tożsamość jest w jakiejś mierze testem, czy w ramach polskości jesteśmy w stanie zmieścić inność. Jest też próbą wyjścia z anachronicznej kategorii mniejszości narodowej, bo tak jak powiedział Zbigniew Kadłubek, mniejszość taka musi się orientować na coś, co istnieje poza granicami kraju. Zresztą kwestie te bardzo dobrze opisał węgierski historyk István Bibó, autor broszury pod znamiennym tytułem „Nędza małych państw wschodnioeuropejskich”, napisanej tuż po zakończeniu II wojny światowej, kiedy wiadomo było, że dojdzie do jakiegoś zamrożenia, że nie będzie żadnej możliwości rewizji zaprowadzonego porządku. Bibó zdawał sobie sprawę, że zamrożono stan, w którym kwestii etniczności, problemów językowo-kulturowych wielu wspólnot nie udało się rozwiązać. Dlaczego? Dlatego że świat przedwojenny, świat „małych państw wschodnioeuropejskich” cechowała jego zdaniem histeria terytorialna polegająca z jednej strony na tym, że granice ukształtowane historycznie przestały obowiązywać na rzecz granic etnicznych, z drugiej zaś – ustalenie granic zgodnie z kryterium etniczno-językowym w Europie Środkowo-Wschodniej jest trudne, jeśli nie niemożliwe. Kategoria mniejszości narodowej ............................................................ 1 Zob.: http://katowice.tvp.pl/20943122/projekt-ws-slaskiej-mniejszosci-etnicznej-do-podkomisj [data odczytu: 22 października 2015 r.].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 26
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
– swoistej wyspy etniczno-językowej w ramach obcego organizmu, której nie udało się zintegrować z „macierzą”, jednak pozostaje na nią zorientowana – była zatem niedoskonałą próbą wybrnięcia z tej sytuacji. Tej kategorii nie da się jednak zastosować do Ślązaków. W jaką stronę mieliby się oni orientować? Kwestia dotyczy raczej tego, na ile polskość może być pojemna i może mieścić w sobie sporą dozę inności. Choćby przez fakt bliskości kultury śląskiej z kulturą niemiecką. Wszak w stosunku do kultury polskiej „niemieckość” jest, by tak rzec, najwyższym stanem inności. To się utrwaliło w etymologii. Niemiec to ktoś, z kim nie mamy komunikacji, „niemy”, ktoś, kto mówi niezrozumiałym językiem i z kim nie możemy się bezpośrednio porozumieć. Z kolei z perspektywy Ślązaków, nawet z mojej osobistej perspektywy jako Ślązaka, pojawia się pytanie o to, w jakim stopniu mieścimy się w kulturze polskiej. Dlaczego nic z tego, co składa się na nasze otoczenie, nie przystaje do tego, co jest nam przekazywane na przykład w szkole. Historia, cywilizacja i kultura nigdzie nie odbijają się tak wiernie jak w krajobrazie kulturowym, tymczasem literatura, którą czytałem w szkole, nie miała odniesienia do rzeczy mi bliskich, jako że nie ma na Śląsku ani jednego dworku, nasza kultura, zwłaszcza na południu, skąd pochodzę, przepełniona jest duchem protestanckim. To wszystko przesądzało, że polskość Ślązaków była nieco inna: nie dworkowa, ale miejska, nie katolicka, lecz protestancka, co nie tak łatwo daje się uzgodnić ze wzorcem obowiązującym w innych częściach kraju. Przede wszystkim zaś wymaga obustronnego wysiłku: jak siebie odnaleźć w polskości i jednocześnie jak Polska mogłaby zaakceptować nasze prawo do odmienności. Co ciekawe, a o czym pisał dużo Zbigniew Kadłubek, Śląsk cały czas funkcjonuje poza logosem, jest światem nieopowiedzianym. Być może w ogóle tak jest, że regiony są ciągle nieopowiedziane, są światem wciąż nieprzedstawionym. Celowo nawiązuję do zbioru esejów Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego pod takim właśnie tytułem2, bo to oni w latach 70. postulowali, żeby literatura zbliżyła się do gruntu, aby powieść była realistyczna, była sondą rzeczywistości. Mam wrażenie, że w odniesieniu do regionów tak się nie dzieje. Zastanawia mnie łatwość, z jaką my, Polacy, umieszczamy się w kontekście regionów nieistniejących, nierzeczywistych. W Krakowie, w Międzynarodowym Centrum Kultury zorganizowaliśmy wystawę „Mit Galicji”, która była ogromnym sukcesem i pokazała, że krakowianie i Małopolanie czują ogromny sentyment i więź z Galicją, że pozytywnie waloryzują krainę, której nie ma, coś niedotykalnego i nieistniejącego. Podobnie dzieje się z Kresami. Umieszczamy naszą wyobraźnię bardzo mocno właśnie w takim nierzeczywistym regionie. Na tym tle bardzo zdziwił mnie tom „Węzły pamięci niepodległej Polski”3 wydany przez Muzeum Historii Polski i wydawnictwo Znak, którym muzeum zainaugurowało niejako swoją działalność. Profesor Robert Traba skrytykował go. Ja też krytykuję, bo ze zdumieniem odkryłem, że w tym sążnistym wydawnictwie zebrano
27
............................................................ 2 J. Kornhauser, A. Zagajewski, Świat nie przedstawiony, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1974. 3 Zespół red.: Z. Najder, A. Machcewicz, M. Kopczyński, R. Kuźniar, B. Sienkiewicz, J. Stępień, W. Włodarczyk, Kraków; Warszawa: Fundacja Węzły Pamięci, 2014.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 27
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
450 haseł, w zamierzeniu polskich miejsc pamięci, jej węzłów, czyli miejsc i wydarzeń, i artefaktów, które wiążą Polaków ze sobą – a do Śląska, całego, nie tylko Górnego, odnosiły się tylko cztery hasła. Polska wyobraźnia, jak wywnioskować można z haseł, zatrzymuje się gdzieś na Lanckoronie, czyli 30 km na południowy zachód od Krakowa, która opisana jest jako swoista finis Poloniae. Dalej są już ci obcy. Za to przynajmniej połowa haseł odnosi się do Kresów. Z rzek jest nie tylko Wisła, ale także Niemen, tyle że nie ma Odry! Prócz Środy Śląskiej, jako przykładu lokacji na prawie magdeburskim, nie ma żadnego innego śląskiego miasta, są natomiast Berdyczów, Borysław, Drohobycz, Kamieniec, Krzemieniec, Kołomyja, Jazłowiec i wiele innych… Wyobraźmy sobie, że taki tom bierze do rąk uczennica w Zielonej Górze albo uczeń w Gorzowie Wielkopolskim. Przypuszczam, że taka geografia wyobrażona musi generować jakieś poczucie życia w przestrzeni niebytu, lewitowania nad ziemią. Wydaje mi się, że śląskie przebudzenie, teraz obserwowane, to jest właśnie ruch opowiedzenia sobie regionu i zejścia na ziemię. Taki rodzaj zbliżenia się to tego, co realne, i skonstruowania języka, którym by można to opowiedzieć. Dużo myślałem o tym, podziwiając to, co tutaj zrobiliście jako „Borussia” w Olsztynie, i moim zdaniem stworzyliście przede wszystkim język, w którym udało się opowiedzieć doświadczenie tego miejsca i regionu: począwszy od Atlantydy, poprzez depozytariuszy miejsca, po sukcesję duchową. Zastanawiałem się, dlaczego wasza metoda nie od razu przyjęła się na Śląsku. Myślę, że dlatego, iż Śląsk nie był Atlantydą, tam nie było pustki, większość właściwie była na miejscu. W Olsztynie, na Warmii i Mazurach odkryliście specyficzny krajobraz kulturowy i dziedzictwo, które „umoiliście”, których staliście się duchowymi sukcesorami. Śląsk bardzo długo nie miał żadnego dziedzictwa. Śląsk miał upadłe, nieczynne fabryki. Nie nazywano ich dziedzictwem. Dziedzictwo przemysłowe i dziedzictwo nowoczesności – za takie uznano je dopiero od niedawna. Dziś Śląsk sam się definiuje poprzez gen nowoczesności. Myślę, że to jest bardzo dobre. W samookreśleniu Ślązaków ważne jest, by nie dokonywało się ono w kategoriach anachronicznych, by tak rzec, rodowych czy plemiennych. To niczego nie daje w sytuacji regionu tak wymieszanego i potrzebującego czasu, aby ustabilizować swoją sytuację ludnościową. Przecież jeszcze w latach 80. ona była dynamiczna. Wyjeżdżający, przyjeżdżający, jak to się u nas mówi: pnioki, ptoki i krzoki – a więc, ci, co już tam byli, ci, co przybyli, i ci, co są tam tylko na chwilę.
28
Gen nowoczesności jako sedno śląskości ma tę wspaniałą właściwość, że nikogo nie wyklucza. Mogą się z nim identyfikować zarówno ci, którzy są Ślązakami z dziada pradziada, jak i „nowi Ślązacy”, którzy swoje przywiązanie do tego miejsca zaczęli odnajdywać całkiem niedawno, ale nie ma wątpliwości, że jest ono dla nich niezwykle ważne. Proszę spojrzeć na projektantów: architektów czy dizajnerów. Oni odnaleźli w Śląsku niezwykłe źródło inspiracji. Poza tym gen nowoczesności kieruje myśli ku przyszłości, ku temu, co dopiero powstaje. Jest twórczy, nie ma w nim resentymentu, nie obciąża żadnym balastem. To wielka wartość.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 28
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
Otwarta pozostaje jednak kwestia stosunku Polaków do nowoczesności. Jak pamiętamy z książki profesora Jedlickiego „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują”4, nowoczesność jest u nas naznaczona ambiwalencją. We wspomnianym już zbiorze „Węzły pamięci…” o nowoczesności mówi się stosunkowo niewiele. (Bitwom i powstaniom, raczej tym przegranym niż zwycięskim, poświęcono znacznie więcej uwagi). Hasło o Kanale Augustowskim akcentuje śmiałość koncepcji inżynierskiej i rozmach przedsięwzięcia. Tyle tylko, że kanał do niczego się nie przydał. Nie odegrał żadnej roli gospodarczej. Służył i służy jedynie do spławu drewna i przewożenia wycieczek. Tymczasem Wielka Industria, z którą niedawno się pożegnaliśmy, ma dla nas, Ślązaków, podstawowe znaczenie. Na niej Śląsk urósł i w nią włożyliśmy wielki wysiłek, z czego jesteśmy dzisiaj dumni. Chciałbym, żeby w kulturze polskiej znalazła należne jej miejsce.
Jacek Poniedziałek: To co mówił pan o Kresach, jest niezwykle ważne. Ja bym Kresów nie określał przestrzenią nieistniejącą, bo ona nie istnieje przez to, jaki typ polskiej tożsamości i polskiej kultury tworzy. W polskim imaginarium narodowym rzeczywiście faktycznie nie mieszczą się te mity śląskie, ale nie mieszczą się też inne mity regionalne, na przykład mit gospodarności wielkopolskiej, oparcie części naszego wyobrażenia o tym, jak można żyć i funkcjonować, o to, co się w Wielkopolsce działo chociażby w XIX wieku. Wielkopolanie mieszczą się w polskości, choć raczej na jej obrzeżach, nie w centrum, podobnie zresztą rzecz się ma z Kaszubami. Od jakiegoś czasu polska polityka historyczna odtwarza polskość skupioną na etniczności, polskość kresowo-szlachecką o mocnym zabarwieniu insurekcyjno-funeralnym. Teraz pytanie, które łączy Śląsk i region, w którym właśnie jesteśmy. Cechą wspólną jest bycie przedmiotem wykluczania, w tym przypadku wykluczania społecznego i symbolicznego zarazem, z jednej strony to spychanie w niepamięć niemieckiej przeszłości regionu, z drugiej spychanie w niepamięć skutków transformacji, która to w odniesieniu do Warmii i Mazur miała dewastujące nierzadko skutki. Traktowanie społecznych problemów gospodarczych i społecznych jej skutków w kategoriach niezbędnych i koniecznych rezultatów przechodzenia do lepszego, demokratycznego i rynkowego świata. Pytanie do pana Ryszarda Michalskiego. Człowiek buduje swoją tożsamość nie tylko w oparciu o jakieś mity, symbole, ale przede wszystkim w kontakcie z innymi, jak również w oparciu o projekcję tego, jak życie w otaczającej jednostkę rzeczywistości wygląda i jak może wyglądać. Poza centrum, gdzieś w regionach peryferyjnych, a takim jest Warmia i Mazury, młodzi budują swoją tożsamość bardzo często, przynajmniej tak wynika z niektórych badań socjologicznych, na poczuciu krzywdy, wykluczenia i niemożności realizacji pewnych potrzeb. I to jest pytanie do pana. Jak wygląda kondycja społeczno-kulturowa tych młodych ludzi, nie inteligentów, dla których projekt otwartego regionalizmu jest ważny i zrozumiały, ale dla tych, którzy żyją gdzieś daleko?
29
............................................................ 4 J. Jedlicki, Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują. Studia z dziejów idei i wyobraźni XIX wieku, Warszawa: W.A.B.–Cis, 2002.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 29
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
Ryszard Michalski: Na to pytanie nie mam jednej ogólnej i syntetycznej odpowiedzi. Sądzę zresztą, że tak się o współczesnych Warmii i Mazurach mówić nie da. Obecnie doświadczam naszego regionu jako bardzo rozdrobnionego, zróżnicowanego i wchłoniętego w procesy zmian, które źródła mają w zewnętrznych wobec niego siłach. Tym bardziej młodzież jest w chwili obecnej zjawiskiem zróżnicowanym, zmieniającym się i bardzo niejednorodnym. I ta niejednorodność ma większe znaczenie, bo z tej konstatacji bardziej można wyprowadzać rekomendacje do praktycznego działania niż ze statystycznych obrazów. Chciałbym podkreślić mocno zjawisko nasilającego się rozwarstwiania społeczności Warmii i Mazur. Szczególnie istotną rolę odgrywają tu narastające nierówności statusu materialnego. Warto zaznaczyć, że w odróżnieniu od Śląska tu dominującą siłą dziedzictwa przeszłości, która wciąż oddziałuje na obecną sytuację, jest syndrom wykorzenienia. Tu substancja społeczno-kulturowa wciąż się rozpadała i wciąż próbowała i próbuje się jakoś ogniskować. Myślę, że ten proces jest źródłem głównych doświadczeń kulturowych mieszkańców „krainy tysiąca jezior”. Efektem współczesności jest więc to, że mamy wiele różnych mikroregionów, mikromiejsc i podkreślę to jeszcze raz – duże zróżnicowanie. Efektem są też oczywiście bardzo duże archipelagi anomii. Także z naszych badań młodzieży regionu wyraźnie jawi się jako dominujący obraz ludzi osamotnionych, izolowanych, pozbawionych wsparcia i wzmacniających relacji z innymi. Bardziej wycofanych niż gniewnych, częściej szukających bezpiecznego porządku niż wolności.
30
Jednak moje praktyczne doświadczenie wynikające z pracy w rejonach tak zwanego wykluczenia udowodniło mi dobitnie i namacalnie konieczność innego myślenia i innego podejścia. Takie „inteligienckie” sentymentalne biadania nad losem „ludu z PGR-ów”, biedy wiejskiej etc. jest tyleż uprawnione w konferencyjnym dyskursie, bo oparte na faktach, co ryzykowne w perspektywie podejmowania działań zmierzających do zmiany sytuacji. I na tym paradoksie chciałbym się chwilę zatrzymać, tłumacząc się trochę z mojego protestu dotyczącego zaliczenia mnie do grona terapeutów. Stowarzyszenie „Tratwa” zaczęło działać na początku lat 90., w odpowiedzi na to, że pojawiło się wówczas nowe i ważne zjawisko w kulturze tak Polski, jak i regionu. Tym nowym była wielka ilość niezagospodarowanych w nowej polskiej rzeczywistości, a niezwykle czynnych kulturowo energii, to była młodzież i jej kultury. Po ‘89 roku rzesza ludzi, którzy byli żołnierzami demokratycznej zmiany, nagle – po „zwycięstwie” – nie była już potrzebna w nowym ustroju. To był moment niesamowitego wysypu kontrkultur młodzieżowych, bardzo modernistycznych i niezwykle energicznie próbujących sobie znaleźć miejsce w rzeczywistości. Nikt ich nie chciał. Młodzież nie była przyszłością narodu, jak to pisano na komunistycznych transparentach, młodzież była bardziej „problemem narodu”, tak samo jak PGR-y stały się problemem narodu i oba te problemy zostały bardzo szybko poddane szczególnym procesom obróbki. Żeby to zilustrować, opowiem o przygodzie „Tratwy”, z której wywiedliśmy jedno z zasadniczych praw, które stosujemy od tamtej pory w działaniu. Pracowaliśmy w jednej z wsi, tuż pod granicą rosyjską. Tam wszystko pasuje do stereotypu: bieda, wykluczenie, porzuceni ludzie, beznadzieja, wódka z przemytu tańsza od soku jabłko-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 30
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
wego itd. Po jakimś czasie zaobserwowaliśmy, że młodzi przychodzą na spotkania jak w mundurach – w tych samych ubraniach. Pewnie były to najlepsze, jakie mieli. Postanowiliśmy uruchomić nasze zasoby szlachetności i zrobiliśmy akcję charytatywną w Olsztynie, polegającą na aukcji dzieł sztuki. Za zdobyte środki zakupiliśmy ubrania i inne praktyczne rzeczy i to wszystko paroma maluchami pojechało do wsi i zostało rozdane. Wiecie państwo, jaki był efekt tej akcji? Nikt z tych obdarowanych już się więcej nie pokazał. Oni nie chcieli być w roli naszych podopiecznych, im chodziło o partnerstwo, uznanie ich wartości i godności. To było ważniejsze niż adidasy, kurtka czy piórnik. Rozumiem tę sytuację tak, że dla tych młodych najistotniejsze było to, że spotkanie z nami, ludźmi z miasta, było okazją do doświadczania równoprawności. Wyprowadziłem z tego antyterapeutyczną prawdę: że jeżeli ja przez moment się czuję lepszy, wyższy, lepiej urządzony, lepiej wyposażony, to lepiej nie zapuszczać się w te rejony. To oznacza, że trzeba pozbyć się tego, jakie to my mamy w głowie pomysły na to, by zamienić w raj życie tych ludzi. Co uznajemy za stan właściwy i jak wygląda rzeczywistość bez wykluczeń? Zasadniczą sprawą tak w myśleniu, jak i działaniu jest to, w jaki sposób można odkryć moc tych ludzi i to, co jest ich siłą sprawczą, czyli odmienić porządek myślowy o wykluczeniach. Sądzę, że najbardziej wykluczający może stać się pewien rodzaj myślenia o „wykluczonych”. Często jest ono bardziej wykluczające niż system ekonomiczny. Moje doświadczenie w pracy we wsiach warmińsko-mazurskich jest źródłem podziwu dla bardzo wielu ich mieszkańców. Tam są niezwykłe dowody zapobiegliwości, umiejętności przetrwania. Zdziwienie budzi fakt, że nikt nie próbuje tego wykorzystać. Główny nurt rozmowy o Warmii i Mazurach wciąż koncentruje się na deficytach. Proszę państwa, jest taka zaprzyjaźniona z nami wieś w gminie Dźwierzuty. Tam już droga się kończy. Chyba żaden z ciągników nie wygląda tam, jakby był kupiony w sklepie, wszystko sobie ludzie poprzerabiali, zbudowali, zrobili po prostu. Jest tam masa takich małych technicznych wynalazków, dowodów niezwykłej kreatywności. Myślę, że jeżeli będziemy mówili o wykluczeniach, o różnych problemach związanych z tożsamością, to warto też pamiętać, że tożsamość zawiera różne sprzeczne napięcia. Jednym ze źródeł tych napięć w wypadku młodych ludzi jest często to, że w miejscu projektu na przyszłość jest czarna dziura. Wtedy zaczyna być bardzo źle. To strasznie istotne jest, żeby starać się, by dyskurs o wykluczeniach był dyskursem o potencjałach, a nie o brakach. Nawykliśmy, że na Warmii i Mazurach rozmowa o wyzwaniach społecznych i kulturowych prowadzona jest właśnie w kategoriach deficytów, a nie istniejących zasobów. Problemem jest właśnie to, że te zasoby, które podlegają w ten sposób po prostu przemocy symbolicznej, nie pasują do wyobrażeń warstw uprzywilejowanych. Być może to właśnie nas łączy ze Śląskiem i innymi pozacentrowymi regionami.
31
Jacek Poniedziałek: Jeszcze jedna rzecz, bardzo istotna, która łączy nas ze Śląskiem, a co wybrzmiewa w badaniach socjologicznych – to pewnego rodzaju wątek wiktymizacyjny. W obu regionach sprawa, pomimo pewnych podobieństw, wygląda inaczej. Chodzi o to, co Ślązacy odczuwają jako krzywdę: to jest krzywda i ekonomiczna, i etniczna. I tutaj, panie Ryszardzie, w badaniach socjologicznych Warmii i Mazur ten wątek wiktymizacyjny funkcjonuje. Zgadzam się z tym potencjałem,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 31
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
ale on bywa często tłumiony przez świadomość bycia ofiarą, która została skrzywdzona, zostawiona sobie, co więcej, która nie ma wpływu na swoje życie. Tożsamość może mieć potencjał rozwojowy, ale może i go blokować. Znajduje to odzwierciedlenie w procesach demograficznych. Brak poczucia posiadania możliwości kierowania własnym losem w miejscu, gdzie się mieszka, zmusza ludzi do ucieczki. Realnym skutkiem powyższego są dramatyczne procesy depopulacyjne, które dotykają ten region. Ryszard Michalski: Oczywiście zgoda, to jest jeden z elementów sytuacji. Chciałbym jednak jeszcze w tym kontekście nawiązać do głównego wątku naszej rozmowy, a mianowicie do procesów budowania tożsamości. Mam wątpliwości, czy obecnie jedyną i zasadniczą ich determinantą jest miejsce, w którym się żyje. To traci swój monopol w świecie globalnym. Myślę, że mechanizmy tworzenia się tożsamości zmieniają się. Wyobraźnia człowieka w mniejszym stopniu jest więźniem jego małego lokalnego pudełka. Lokalność zamienia się w glokalność. Zwrócenie uwagi na pojawianie się zupełnie nowych mechanizmów tworzących elementy tkanki kulturowej społeczeństwa jest bardzo ważne. W pracy z młodymi ludźmi doświadczam tego, że sposób odnoszenia się do przeszłości, do dziedzictwa i do swojego najbliższego otoczenia zmienia się. Powiedziałbym, że w tej chwili młodzi koncentrują się na budowaniu projektu „ja”, bo to może im umożliwić funkcjonowanie w tym nowoczesnym świecie. To potwierdzają opisy nowoczesnej kultury, takie jak choćby ostatnie prace profesor Marody5. Ten projekt „ja” zaczyna czerpać z bardzo różnych elementów, z otoczenia, z przeszłości, od najbliższych ludzi, ale i w bardzo dużym stopniu z kultury globalnej przemielonej przez media. Generalizując, młodzi mają intuicję, że skuteczne funkcjonowanie w nowej, ponowoczesnej rzeczywistości wymaga właśnie koncentracji na „ja”. To „ja” musi być mobilne, gotowe do elastycznego przystosowywania się do lawinowo zachodzących zmian, czyli możliwie uniezależnione od czegoś, co skłonni bylibyśmy nazywać dziedzictwem. Oczywiście jest znaczna i chyba niestety zwiększająca się liczba młodych osób, które nie są w stanie tego projektu wykonać. Wtedy pojawia się syndrom, w którym ma udział to, co nazwał pan wiktymizacją. Uważam jednak, że nie jest on tak zniewalający i paraliżujący jak jeszcze niedawno.
32
Zbigniew Kadłubek: Panowie używają takiego trudnego słowa jak wiktymizacja. Proszę państwa, nie da się uniknąć tematu zranienia, odrzucenia, wykluczenia czy też krzywdy. Ja bym to przesunął jednak, jeśli chodzi o Górny Śląsk, do wybuchu Wielkiej Wojny, do 1914 roku. Do tego zamieszania i tego kryzysu europejskiego – ogromnego i strasznego przecież kryzysu europejskiego, który ciągnie się właściwie do teraz, aż do dziś. Mówimy o różnych rzeczach i sprawach, osadzonych w różnych momentach historii i w wielorakich kontekstach, ale prawdą jest, że to, o czym teraz mówimy, zaczęło się właśnie tam, wtedy, w sierpniu 1914 roku. A potem była seria katastrof. Rozpołowienie Górnego Śląska, granica przez środek ziemi i serca. Moment zakończenia ............................................................ 4 M. Marody, Jednostka po nowoczesności. Perspektywa socjologiczna, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar, 2014.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 32
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
wojny to przede wszystkim niezwykły chaos na Górnym Śląsku, ten chaos ma oczywiście również przebieg zbrojny, to, co nazywamy polskimi powstaniami na Górnym Śląsku albo powstaniami śląskimi. Historycy kłócą się już o samą nazwę tych wydarzeń, ale mówią coraz częściej o śląskiej wojnie domowej. Brat przeciw bratu. Jeżeli przeczytaliście państwo „Lunatyków” Hermanna Brocha, to wiecie, że w trzeciej części opisuje on taką sytuację po I wojnie, kiedy wszystko upada, nie ma hierarchii, nie ma wartości. Istnieje jakiś świat, ale to nie jest świat dla ludzi – i to się właśnie wydarzyło na Górnym Śląsku. I tutaj za chwilę mamy tę granicę, która dzieli dosłownie ulicę czy nawet kamienicę(!). Tramwaje jeżdżą, przejeżdżają trzy granice państwa po cztery razy, żeby dojechać do Bytomia albo do Gliwic itd. Czyli mamy owoce tego szaleństwa, które rozpoczęło się w roku 1914 i póki co ciężko wypatrywać jakiegokolwiek uzdrowienia. Potem mamy autonomię, do której obecnie próbujemy nawiązywać, ale nawiązywać tak, jak się nawiązuje do autonomiczności regionu w ogóle. Tutaj ta konstrukcja polityczna nie ma większego znaczenia, chodzi bowiem raczej o duchową autonomię i taką autonomiczność chcielibyśmy proklamować, autonomię jako pogłębioną samorządność. Problem w tym, że ta autonomia była wtedy pod kontrolą państwa i wojewody polskiego Michała Grażyńskiego i mamy taki świat, który jest oczywiście światem niezwykłej przemocy, światem niezwykle opresywnym. Kiedy młodzi Górnoślązacy myślą z taką sympatią o autonomii, to jednocześnie myślą o takim kawałku historii, niedługim przecież, kiedy jest to miejsce niezwykłej przemocy jednocześnie i jednocześnie wielkich nadziei. Ale przede wszystkim miejsce, z którego płyną pieniądze. Rok 1945 zaczyna się niezwykłym uderzeniem, bo zaczyna się tym, co nazywamy przede wszystkim tragedią górnośląską. Bieżący rok – 2015 – został ogłoszony przez marszałka województwa śląskiego rokiem tragedii górnośląskiej, chwała za to, coś co w Polsce nie przebiło się jako komunikat czy informacja, czy jako coś w ogóle znaczącego. Proszę sobie wyobrazić, że ludzie wracają z różnych obozów – jenieckich, pracy, zagłady, wracają z wermachtu, wracają powstańcy śląscy i wracają ci, którzy mają folkslistę jedynkę, dwójkę, trójkę. Wszystko jedno kim są, wszyscy równo załadowani zostają do pociągów jadących gdzieś na zachodnią Ukrainę albo dalej – za Donieck, albo jeszcze dalej w głąb Azji – za Ural. Jeśli ktoś z państwa czytał Herty Müller „Huśtawkę oddechu”, to dokładnie wie, o jaką chodzi sytuację, bo ci Niemcy banaccy Herty Müller, Niemcy z Banatu, i ci Górnoślązacy są w tych samych obozach, przeżywają ten sam dramat. Więc to spotkanie, to przywitanie Górnego Śląska przez Polskę było takie, że wywieziono, mówi się, od 30 do 100 tys. Ślązaków. Zostawiono tych nielicznych, bo byli potrzebni, potrzebni do pracy, nie jako obywatele. Zapotrzebowanie było przede wszystkim w kopalniach i w hutach, bo wykwalifikowani robotnicy byli niezbędni, aby uczestniczyć w tym dziele odbudowy Polski. Państwo tu mówiliście o entuzjazmie odbudowywania kraju, ale ten entuzjazm na Śląsku był całkiem inny. Na Górnym Śląsku ten entuzjazm był taki, powiedziałbym, żałobny. Część Ślązaków wyjeżdża albo z własnej woli, albo wyjeżdża, bo muszą wyjechać, albo są wywożeni i wracają, albo już nie wracają, bo już są odstawiani z tego Uralu gdzieś do Lipska. Tak mówił mój pradziadek Robert, i w tym Lipsku muszą podjąć decyzję, czy wracają
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 33
33
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
na Górny Śląsk, czy zostają na wschodzie Niemiec. To jest problematyczna rzecz, bo ona zaczyna się od wykluczenia właściwie na wielką skalę. Ci Górnoślązacy, którzy zostają, właściwie też dokądś emigrują, prawdopodobnie do wewnątrz, bo tracą słowo, tracą logos, tracą pewne emocje. Zatracają się w sobie, a wiemy, że własne wnętrze opuścić jest trudno i żyją tak zamknięci w sobie, wszystko w sobie tłamsząc. Oni gdzieś są wypędzeni wewnętrznie, nie wyjeżdżają, nie są wywożeni, ale kiedy próbują się odezwać w latach 90., to jest naruszenie racji stanu, tak, bo nagle się okazuje, że Górnoślązacy jeszcze są, że nie wymarli w kopalnianym rezerwacie. To było w ogóle ogromne zdziwienie władz centralnych czy lokalnych, zresztą lokalnych zawsze nadawanych odgórnie – z centrum, z Warszawy. My mamy jednak ten swój stereotyp – taki kolonizatorski – i tego trzeba pilnować. To kantowskie pilnowanie, dyscyplinowanie i opieka są tu, na Górnym Śląsku, bardzo widoczne aż do tej chwili. O samym wykluczeniu mógłbym bardzo długo mówić, nie o historii, ale o moim życiu po prostu. Jacek Poniedziałek: Szanowni państwo, w Szczytnie wyremontowano dworzec. Bardzo mi się podoba to, w jaki sposób tego dokonano; odrestaurowano również niemiecką nazwę Szczytna, bo taka na owym dworcu zawsze widniała. I w Szczytnie nikt nie robił z tego wielkiego problemu. Jakiś prawicowy poseł w Warszawie stwierdził, że tak nie może być, bo przecież Szczytno to jest Szczytno, a nie nic innego. Teraz pytanie do elblążanina. Mam wrażenie, że bardzo często w tej Rzeczpospolitej oddolnej ludzie już poradzili sobie przeszłością niemiecką swoich regionów. I to też jest coś, co może być częścią wspólną naszych regionalnych doświadczeń, czyli stosunek do niemieckości rozumiany jako część naszego uniwersum kulturowego. Tutaj trzeba mieć jakiś stosunek, no bo trudno nie odwoływać się do niemieckiej przeszłości. Jak to jest w Elblągu? Czy elblążanie sobie radzą z tą przeszłością niemiecką, bardziej niż poseł, który oprotestował ten napis ze Szczytna?
34
Tomasz Gliniecki: Chyba dużo lepiej sobie radzą z tym, ale też mają ku temu powody, dlatego że gwoli przypomnienia Elbląg to Prusy Zachodnie, a nie Wschodnie, to przede wszystkim, i elblążanie o tym pamiętają. Tak jak Warmia i Mazury, przy których Elbląg nie chciał być, spora część z nas wie, że wywołuje to do dzisiaj animozje. Natomiast co do samego podejścia do niemieckości – to właśnie ono ma dwa wymiary. Pierwszy taki, w którym duża część elblążan jednak w jakiś sposób edukowana historycznie pamięta o tym, że to jest miasto polskie, to jest królewskie miasto Elbląg i ma swoją nazwę, było przez jakiś czas Elbingiem, było Elblągiem, było Ojbągiem i jeszcze parę oboczności tej nazwy wziętej od rzeki, która przez to miasto przepływa, by się znalazło. Wygląda to tak, że ja używam nazw oryginalnych, tak, bo trudno nazywać walki o Kaliningrad, kiedy takiego miasta nie wtedy nie było. Trudno nazywać Pieniężno, gdzie tam ostatnio mamy dyskusje o generale Czerniachowskim, trudno nazywać Pieniężnem, skoro było Melzakiem przez wiele lat, więc to pojęcie Elbinga i Elbląga jest dla elblążan tożsame. Tu już nie ma strachu przed przeszłością, aczkolwiek zdarzają się ludzie, i to jest chyba też kwestia pokoleniowa, ludzie starsi, którzy mówią, że my pamiętamy, ilu krzywd doznaliśmy od Niem-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 34
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
ców i nie pozwolimy, żeby pokazywać i uzmysławiać ludziom, że tutaj była niemieckość, pokazujmy polskość. Są takie głosy, pokolenie powiedzmy od mojego w dół i od pięćdziesięciolatków do nastolatków radzi sobie z tym zupełnie nieźle, nie ma żadnego problemu. Natomiast jaka jest propozycja? Propozycja powszechna dzisiaj już jest taka, że wychyliło się wahadło i ja po Elblągu widzę, że wychyliło się na stronę niemiecką. Sowieci stali się tłem barbarzyńców, bydłem gwałcącym kobiety i niszczącym wszystko dookoła. Natomiast to wahadło, które było jeszcze 25 lat temu zabronione, wróciło być może ze zbyt dużą siłą, pokazując tę przeszłość niemiecką razem z jej cierpieniami. To jest oczywiście teza dyskusyjna, ale tak ja ją odbieram, patrząc na to jak element plebejski; chętnie będę się nim posługiwał dlatego, że cały czas mówię o upowszechnianiu historii i upowszechnianiu przeszłości i sygnałach zwrotnych, które z tego płyną. Elbląg jest miastem, w którym historia jest już jakby oswojona, ale jednocześnie dokonał się zwrot w drugą stronę. Obawiam się, to już jest mój odbiór. Od kilku lat badam dokumentację personalną żołnierzy sowieckich, którzy walczyli w operacji mławsko-elbląskiej i mam dostęp do danych moskiewskich na poziomie 10 mln dokumentów. To jest dość żmudna i trudna robota; tam jest dokładnie taka sama personalizacja, czyli są konkretni ludzie. Nie wszyscy byli gwałcicielami, niektórzy byli Kopielewem albo Sołżenicynem. Mamy troszkę szczęścia, wydaje mi się, że to jest ujęcie nawet też Śląska i Warmii i Mazur jako regionów trochę skrajnych, ale jednocześnie przyłączonych. Po ‘45 roku my jakby nie do końca mamy taką swojskość. Trochę możemy zrzucać na innych i to jest znowu trochę prowokacyjne określenie, że czego nie zrobiliśmy my, zrobili Niemcy albo Sowieci. Niemcy wycofywali się, to zniszczyli, a Sowieci przyszli, to spalili, a my nie zrobiliśmy nic złego przecież, my zagospodarowywaliśmy w ‘45. Okazuje się, że nie. Parę razy już powiedzieliśmy, że zdążyliśmy okraść te miasta, zanim je zagospodarowaliśmy, że wzięliśmy wszystkie zegary, parę innych rzeczy. Są jeszcze ludzie, którzy zostali i to jest ważne, że to ujęcie polskości, niemieckości dla tych, którzy w ‘45 zostali, jednak jako nowi mieszkańcy. Najlepiej się historię opowiada na wrażeniach indywidualnych. Część mojej rodziny była elblążanami polskimi, co określa, że byli wśród powiedzmy stu kilkudziesięciu Polaków w 100-tysięcznym mieście ówczesnym, przedwojennym. Wrócili, jeszcze ściągnęli część swojej rodziny z Pomorza, bo to było fajne, ładne, piękne miasto przed wojną, bo było co zagospodarowywać. I teraz ci, którzy zostali, ciągle żyli w strachu o to, że niemieckość powróci. Ona z każdego miejsca wyzierała, łącznie ze studzienkami kanalizacyjnymi opisanymi po niemiecku; ale jednocześnie dawała im prawo i szansę do życia. Więc dzisiejsze oswojenie historii i oswojenie nas, i niebanie się nazwy Ortelsburg, bo ona przecież nie wraca, tak, Szczytno jest Szczytnem i będzie Szczytnem, dopóki nie stanie coś, czego nie jesteśmy w stanie dzisiaj przewidzieć. Jaki jest strach o to, że ktoś na jakimś dworcu napisał jego starą nazwę? Jeżeli będziemy się takich rzeczy bali, będziemy ksenofobami, będziemy ludźmi, którzy boją się otwartości, boją się przeszłości, która jest różna, która 70 lat temu była zupełnie inna, a 370 lat temu była jeszcze zupełnie inna. Nasza przestrzeń historyczna jest taka, która sięga najchętniej do naszych dziadków, jest dotykalna.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 35
35
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
Jacek Poniedziałek: Mam jeszcze jedną uwagę, do której mam nadzieję będziemy mogli się jeszcze dziś odnieść. W wykładzie inauguracyjnym profesor Traba odniósł się do listu pana Galuska, w którym pan powiedział, że tutaj było łatwiej, bo nic nie było. Jednakże coś tutaj było, coś w regionie zostało, do czego nowi mieszkańcy musieli się jakoś w swoich praktykach życiowych odnieść. Chociażby pozostałości kultury materialnej, która przecież przynależała do zupełnie innego uniwersum kulturowego. Kiedyś rozmawiałem z pewnym architektem, mówił, że z zabytkami jest tylko kłopot, lepiej wszystko do zera wyburzyć i wybudować coś od nowa, bo wtedy jest łatwiej. Z jednej strony jest to prawda, ale budowanie tego co pan profesor Robert Traba i środowisko borussiańskie nazywa otwartym regionalizmem, też wiąże się z pewnym kłopotem. Co ma bowiem upakować do symbolicznego, tożsamościowego worka współczesny mieszkaniec regionu, jakie opowieści o przeszłości, jakie elementy krajobrazu architektonicznego mają go na Warmii i Mazurach zakorzeniać? Badania socjologiczne pokazują, że w wymiarze symbolicznym tożsamość regionalna ludzi tutaj żyjących to jeżeli nie śmietnik, to na pewno coś, co kojarzy się ze sporym symbolicznym nieładem. Ale ten brak spójności symbolicznej, ta labilność i mozaikowość tożsamości sprawia, że ludzie radzą sobie z życiem w środowisku względnie wielokulturowym bez wielkich spięć czy konfliktów. Ślązakom jest i trudniej, i łatwiej na Górnym Śląsku. Trudniej, bo są Górnoślązacy, którzy byli cały czas w regionie, stanowiąc tożsamościowe wyzwanie dla napływającej ludności, i jednocześnie łatwiej, bo współcześni mieszkańcy niepochodzący z rodzin autochtonicznych nie muszą kreować tożsamości regionalnej na surowym pniu, mogą podłączyć się do gotowego, ale wiemy, że ciągle się transformującego, projektu tożsamościowego. Gdyby ode mnie to zależało, to Ślązacy mogliby robić u siebie to, co chcą, bo ja jestem przywiązany do upodmiotowienia ludzi. Mam takie wrażenie, że już bez bicia i kar cielesnych polonizacja do pewnego endeckiego wzorca się odbywa, subtelniej, przez kulturę i edukację. Wystarczy zobaczyć podręcznik do historii, to czego się uczą dzieci, i to w całej Polsce, historia jest uczona z jednej sztancy, bez uwypuklania różnic etnicznych czy regionalnych.
36
Głos z sali: Rzeczywiście dramat Ślązaków i to co teraz życie przynosi, to jest to, czego my u siebie w tej chwili nie mamy. Jest jednak głupota, jest głupota na poziomie pewnych gremiów zarządczych. Zaprezentuję to jednym przykładem dotyczącym miejscowości Kajkowo koło Ostródy. Otóż tam podczas prac porządkowych na jednym ze skwerów, gdzie przed wojną stał kamień poświęcony poległym w I wojnie światowej, odnaleziono fragmenty płyt i materiałów, które tę kolumnę kamienną w sposób bardzo ładny porządkowały. Władze gminy w porozumieniu z mieszkańcami postanowiły odtworzyć ten pomnik. Oczywiście trzeba to było skonsultować z różnymi urzędami, które muszą wydać zezwolenie. I cały problem polega na tym, że olsztyńskie gremia odpowiedziały, że bardzo dobrze, tylko żeby tego krzyża maltańskiego jednak nie pokazywać, bo on się źle kojarzy. Dla mnie jest to przejaw tego, o czym mówiła Kornelia Kurowska – opowiadając o inicjatywie związanej z Domem Mendelsohna – że w działaniach
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 36
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
tego typu jesteśmy w pewien sposób osamotnieni. Działania na rzecz tej sukcesji kulturowej w porównaniu z tym dramatem, jaki się dzieje na Śląsku, wydają się jakby płaskie i mało znaczące. Głupota rzeczywiście w Polsce jest i ja w przeciwieństwie do pana Kazimierza Kutza uważam, że trzeba dać odpór tej głupocie, nie wiem jeszcze jak, ale jest to bardzo przykre i przygnębiające. Hubert Orłowski: Wątek terminologiczno-pojęciowy, który się pojawił we wszystkich wypowiedziach, uważam za bardzo ważny. Chciałbym dorzucić jedną uwagę. Wprowadził pan, a za panem pozostali uczestnicy dyskusji, pojęcie wiktymizacji. Wiktymizacja oznacza tyle – czy aż tyle – co bycie pokonanym. Natomiast ja wprowadziłem – i to się przyjęło przynajmniej w badaniach literaturoznawczych – termin nie „deprawacja” tylko „deprywacja”. Jest to syndrom bycia ofiarą i moim zdaniem jest on bardziej pełny. Nie wiem, jak jest literaturze socjologicznej. Jeżeli państwo weźmiecie piśmiennictwo niemieckie, paraliterackie, nie bliskie literackie, to się pojawiają trzy grupy: Frauen, Kinder, Greise – kobiety, dzieci, mężczyzna tylko jako starzec. Czy on może być tylko ofiarą? I wydaje mi się, że w tym dyskursie śląskim czy górnośląskim pojawia się deprywacja, a nie wiktymizacja. Jacek Poniedziałek: W socjologii mówimy o deprywacji wówczas, gdy nie mamy możliwości zaspokajania potrzeb różnego szczebla, co skutkuje wieloma społecznymi i psychicznymi następstwami dla jednostek lub grup społecznych. Zaś o wiktymizacji wówczas, gdy ktoś staje się i czuje ofiarą jakiegoś typu opresji, w relacji do warunków, w jakich do tego dochodzi. Adam Jankiewicz: Mam pytanie do pana ze Śląska. Dlaczego w tej złej narracji państwo nie robicie jednak rozróżnienia, chociażby według podziału przyjętego w okresie międzywojennym. Mówię o Czarnym Śląsku, Zielonym i Białym. Myślę tu o Śląsku Opolskim, który zupełnie się wymyka spod tego opisu, bardzo dramatycznego, zaczynając od wojewody Wilczyńskiego, który jest tam traktowany jako wielki opiekun, a to jest przedstawiciel władzy centralnej. Odnowa wsi, Dorferneuerung, jest tam wzorcowo realizowana. Tam są wsie śląskie z identyfikacją niemiecką, ogromnie w tej chwili żywe i pełne aktywności. Prowadziłem tam wielokrotnie różnego rodzaju seminaria, konferencje. Kamień Śląski dwa lata temu uzyskał status najpiękniejszej wsi europejskiej i tam to trochę inaczej wygląda. Ci ludzie ze śląską świadomością mają jednak poczucie wartości i bycia u siebie. Nie mówię, że nie ma poważnych problemów na Górnym Śląsku. Tam są i polskie, i różne winy itd. Ale dla mnie Śląsk Opolski jest pewnym cudem. W ciągu tych 20 lat niezwykle się zmienił, bo tak nie było wcale w PRL-u.
37
Łukasz Galusek: Z nazwami jest pewien problem, dlatego abstrahowaliśmy od tego, czy Śląsk jest zielony, czarny czy może jeszcze jakiś inny. Jako anegdotę powiem, że powojenni przybysze ze wschodu
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 37
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
na Dolny Śląsk mówili „Śląsk polny”, na Opolski – „Śląsk podolski”, a na Górny – „Śląsk durny”. Żarty żartami, ale proszę zobaczyć, że z regionami wiążą się kategorie takie jak lepszość czy gorszość. Nasza tożsamość regionalna może być powodem do dumy, ale możemy też się jej wstydzić. Przez długi czas Górny Śląsk kojarzył się właśnie jako durny, prostacki. Myśmy to bardzo przeżywali. W trakcie reformy administracyjnej, kiedy z województw: katowickiego, bielskiego i częstochowskiego powstawało województwo śląskie, niektóre gminy protestowały, żeby broń Boże nie włączać ich do województwa śląskiego. Najchętniej do Małopolski, bo wiadomo – Kraków! Gdyby dać temu posłuch, kto wie, czy Małopolska nie ciągnęłaby się dziś za Gliwice… Sporo zwolenników miały też alternatywne konstrukcje, jak Podbeskidzie – nie szkodzi, że twór sztuczny, ważne, że niekojarzący się ze Śląskiem. To, co się teraz dzieje, jest wydobywaniem się z poczucia gorszości i wzięciem spraw w swoje ręce. Podobnie jak to, co jako „Borussia” zrobiliście tutaj. To jest moim zdaniem szukanie jakiejś formy bardziej pojemnej, żeby ludzie tu i tam mieszkający czuli się dumni też z tego, co u nich się dzieje, kim są i co tworzą. Jacek Poniedziałek: Jeżeli mówimy o gorszości, to może warto wskazać, że chodzi tu o poczucie gorszości będące pochodną bycia zdominowanym. Jeżeli chodzi o Warmię i Mazury, to wszyscy wiemy, że to jest taki sztucznawy twór polepiony z różnych elementów, ale przez lata dzięki wpływowi dyskursu publicznego i ludzkiej chęci bycia u siebie wiemy, czym region jest, nawet nie do końca się nad tym zastanawiając. Ale jest Elbląg. Jak krojono województwa w Polsce, to w Elblągu wyniki referendum pokazały, że 95% mieszkańców miasta nie chce być częścią województwa warmińsko-mazurskiego. Głos elblążan nie został wysłuchany, a ich woli nie uszanowano. Czy powoduje to poczucie bycia trochę nie na miejscu w ramach tego regionu administracyjnego?
38
Tomasz Gliniecki: Trochę tak i to jest odczucie w Elblągu powszechne. Ja jestem tutaj niestandardowym przykładem, dlatego że Olsztyn jest miastem mi bliskim z wielu powodów i chyba drugim moim miejscem życiowym po Elblągu; więc jedno miasto tu reprezentuję, ale i drugie doskonale znam. We wspominanym referendum za Pomorzem było niemal 99 procent mieszkańców. Ich wskazania na chęć bycia w województwie pomorskim wynikały z różnych względów, również historycznych. Także z historii najnowszej, czyli tej od 1945 roku, bo przypomnę: z okręgu mazurskiego bardzo szybko Elbląg i powiaty nadwiślańskie przeniesiono do Pomorza. Do tego dochodzą powiązania gospodarcze, uczelniane itd. Więc to poczucie jest. Ono się pogłębiło z zupełnie innego powodu. Samo podejście, że ktoś kogoś nie chce, jeszcze wszystkiego nie zmieniało. Jednak trudne do przyjęcia było, że nikt tego głosu nie wysłuchał w kraju, który chciał być demokracją. To tak jak dzisiaj dyskutujemy o pomijaniu przez władze w Warszawie samookreślenia mieszkańców Śląska. Ten manewr został już przećwiczony w przypadku Elbląga. Może akurat dziwnie brzmi, że ja o tym mówię w Olsztynie, trochę zgryźliwie, ale prawdziwie i szczerze. Przyjechał do Elbląga ówczesny wicepremier Grzegorz Kołodko i powiedział:
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 38
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
Ale o co wam chodzi? Przecież to jest tylko jakieś tam referendum. Kraj nie musi przecież reagować i słuchać was, bo są sprawy ważniejsze. Dołożono jeszcze do tego uzasadnienie ekonomiczne i właściwie wszystkie argumenty twórców reformy wojewódzkiej skierowały Elbląg do wzmocnienia Warmii i Mazur jako samodzielnego regionu. Stąd nie było już dla niego miejsca na Pomorzu. Elblążanie mieli poczucie, że decyzja władz jest sprzeczna z ich lokalną historią, mentalnością i doświadczeniami. My dziś tego nagle nie zmienimy, bo elblążanie nie są rewolucjonistami, ale już od kilkunastu lat powinni być częścią Pomorza. Może gdyby wówczas wyszli w proteście i zablokowali „siódemkę”, trasę Gdańsk–Warszawa, to metodą Andrzeja Leppera wywalczyliby swoje. Ale nie zrobili tego, wierząc w kraj demokracji. Dzisiaj są oficjalnie częścią Warmii i Mazur, ale nie dziwcie się państwo, kiedy wciąż mówią, że nie wszystko jest dobrze. Prosty przykład: kiedy w Olsztynie odtwarzane są tramwaje i są na to olbrzymie pieniądze z funduszy dla miast metropolitalnych, to w tym samym czasie dla Elbląga, który w tym roku obchodzi 120-lecie tramwaju elektrycznego i nigdy ten tramwaj nie został zlikwidowany – a to jest drugi po Wrocławiu najdłużej działający tramwaj elektryczny w dzisiejszej Polsce – nie ma pieniędzy. No to o jakim równouprawnieniu mówimy? Chociaż czy ja się czuję warmińsko-mazurskim Ślązakiem? Nie, nie przesadzajmy. Ryszard Michalski: O jednej rzeczy jeszcze chciałem powiedzieć. Potrzebna jest koniecznie jeszcze trzecia data, żeby uchwycić cały proces związany z regionami. Data wstąpienia do Unii Europejskiej. To jest niezwykle ważny fakt. Cała ta ogromna masa pieniędzy, działań, które rzeczywiście zmieniły sytuację i będą dalej zmieniały. Rozmawianie o przyszłości tożsamości regionalnej bez tego kontekstu wydaje mi się nieco abstrakcyjne. Oto przykład. „Tratwa” pracuje w jednej z wiosek, gdzie nie ma ani jednego Polaka. Sami Ukraińcy. To była wioska nieprawdopodobnie solidarna. Działali jak organizm, trochę jak oblężona twierdza. Pojawiły się unijne dopłaty i ta wioska całkowicie się odmieniła w ciągu kilku ostatnich lat. Po prostu zupełnie inne mechanizmy zaczynają działać. Co nas czeka? Jacek Poniedziałek: Przepraszam, w jakim sensie? Ryszard Michalski: Wieś, o której mówię, jest teraz skonfliktowana, pojawiły się bardzo silne podziały. Zaczynają ludzie wyjeżdżać z tej wsi. Młodzi, którzy kiedyś czynnie zajmowali się ukraińskością, językiem, śpiewem, przeszłością, w tej chwili stamtąd po prostu uciekają, jak zewsząd. Pojawił się zupełnie nowy trend i zupełnie nowy kontekst. Bardzo silnie, uwarunkowany dużymi pieniędzmi, których tu nigdy nie było. Pojawiły się w formie unijnych dopłat. I to zaczęło rodzić podziały. W nowych realiach relacje z sąsiadem nie są tak ważne jak kiedyś. Zmienił się sposób funkcjonowania zbiorowości wiejskich. W najbliższym czasie czeka nas w regionie kolejny zastrzyk
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 39
39
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
pieniędzy na tak zwaną rewitalizację. Różne miasteczka, różne miejsca historyczne zostaną wyremontowane. Rewitalizacja w tym wypadku – jeżeli się sięgnie do Regionalnego Programu Operacyjnego, bo tam są wskaźniki, dokładne przepisy dotyczące sposobu wydawania tych pieniędzy – oznacza jedynie budowę infrastruktury. Jako jedyny wymagany wskaźnik w RPO podana jest liczba sprzedanych turystom biletów do wyremontowanych i zaadaptowanych miejsc. Jedyny sposób na społeczne uruchomienie rewitalizowanej materii przeszłości wymienione w regionalnej strategii to programy przeciwdziałania bezrobociu. Nie ma ani pomysłu, ani środków na pracę tworzącą tkankę kulturową, ludzką. I to jest rodzaj puenty, która chciałem, żeby zabrzmiała w kontekście naszej rozmowy o tożsamości. Robert Traba: Chciałbym na jedną rzecz zwrócić uwagę, wasza dyskusja idzie w kierunku pewnego, specyficznego definiowania regionu. Z mojej perspektywy historyka, ale też praktyka, brakuje mi jednego pojęcia, które jest teoretyczne, ale ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia procesu powstawania regionów. Zapominamy, że my regiony konstruujemy. Konstruujemy politycznie, konstruujemy je również mentalnościowo. Odniosę się do dwóch zjawisk. Otóż, elblążanie, nie powołujcie się na Prusy Zachodnie, bo strzelacie sobie w stopę. Na tym przykładzie można zaobserwować proces konstruowania regionów. W 1773 roku, po pierwszym rozbiorze Polski, Fryderyk II ustanowił Prusy Zachodnie, po uprzedniej likwidacji Prus Królewskich, których Elbląg był jednym z najważniejszych miast. Nieżyjący już badacz historii Niemiec, Hartmut Boockmann, wydał książkę w której sztucznie połączono Prusy Zachodnie i Wschodnie6. Wspólność obu prowincji istniała zaledwie pół wieku. Na dodatek obie powstały dopiero pod koniec XVIII w. A jednak dziś funkcjonują mechanicznie jako nazwa spójnego terytorium. Dlaczego? Bo tak zapisały się w pamięci kulturowej przez ostatnie 200 lat. Również Boockmann przyznał mi rację, konkludując naszą rozmowę: Ma pan rację. Na logikę Prusy Zachodnie powinny leżeć nad dolnym Renem. Wymyślono ten region, jako fakt polityczny. Jak wy się powołujecie na zachodniopruskość, a śmiejecie się z Warmii, Mazur, z warmińsko-mazurskości, to ja przepraszam bardzo…
40
Regiony podlegają konstrukcji i ich nazwy również. Jestem jako historyk przeciwny łączeniu Warmii i Mazur, bo do 1945 rzeczywiście nie tworzyły spójnego regionu. Stworzyli go najpierw Niemcy. W czasie plebiscytu w 1920 r., powstały związki warmińsko-mazurskie, żeby zwiększyć potencjał niemieckości. Ale bądźmy świadomi, patrząc na te procesy, że my konstruujemy te regiony. Myślę, że kolejne pokolenia, nie my dzisiaj, tylko generalnie Elbląg – Olsztyn, przełamią wzajemne ograniczenia, i zbudują jeden wielobarwny region. Zobaczmy, co robią na Śląsku. Kolega Kadłubek jest jednym z największych kreatorów śląskości dzisiaj. Pytanie, co tam się dzieje, co oni tam robią? Na przykład Fabryka Silesia i nie tylko. Ogłaszają kanon śląskiej lite............................................................ 6 H. Boockmann, Ostpreußen und Westpreußen, Berlin: Siedler, 1995.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 40
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne
ratury. I w tym kanonie znajduje się Horst Bienek i Janosch oraz Wilhelm Szewczyk i Gustaw Morcinek. Chodzi mi o to, że dokonujecie świadomego wyboru. Świadome wybory prowadzą do tego, by tworzyć nowy kulturowy rdzeń tego, co chcecie określić śląskością. Zawsze elita inicjuje proces budowania świadomości i do tego są potrzebne symboliczne miejsca, do tego jest potrzebna literatura. Myślę, że w przypadku Olsztyna i Elbląga czegoś takiego nie mamy. Róbmy to tutaj. Jestem stąd i chcę się zdefiniować w tym regionie. Muszę mieć pewne punkty odniesienia, żeby się odróżnić od innych i myślę, że jest to naturalny proces. Bądźmy świadomi tego, że uczestniczymy w pewnym procesie, który jest ważny. I wiecie co? Obserwuję teraz takie zjawisko, Zielona Góra, Szczecin, Koszalin, Gorzów Wielkopolski – rozkwit nowego regionalizmu. A wiecie na czym on polega? Na tym, że 15 lat temu utworzono nowe województwa i władze dostrzegły w tym interes. Zaczęto działać, zaczęto kreować liczne inicjatywy wojewódzkie, a od dołu wyrastały niezależne organizacje kulturalne i obywatelskie. Na przykład region lubuski, nie było takiego miejsca na mapie Polski, po 1945 roku było pustką, bez ludzi, zburzone, daleko od wszystkiego. I oni tam nowy wiatr w żagle uzyskali, żeby się zdefiniować jako lubuszanie. Jesteśmy w fazie bardzo interesującego zjawiska społecznego. Głos z sali: Chciałbym nawiązać do wypowiedzi pana Ryszarda Michalskiego. Zajmuję się rewitalizacją od 15 lat. Problemem jest to, że w tej chwili rewitalizacja jest pojmowana w sposób europejski w nowym programie finansowania. Natomiast to, co prezentuje nam w tej chwili RPO, to po prostu coś, co jest istotne ze względu na budowanie pewnych nowych sytuacji. Bo rewitalizacja prawdziwa zakłada zmianę społeczną, również zmiany tożsamościowe, uwspólnotowienie, partycypację społeczną. Tego w ogóle nie ma i właśnie w rewitalizacji powinniśmy robić to, o czym mówił profesor Traba. Róbmy to tylko, mając taki potencjał, jaki tkwi w tych środkach finansowych, aby tych pieniędzy gdzie indziej nie kierowano. Więc oczywiście możemy dalej znowu tworzyć, kreować, być sukcesorami, tylko znowu z pustymi rękami. Inga Iwasiów: Chciałabym dodać zdanie dotyczące tego, co powiedział profesor Traba. Chciałam o tym wcześniej powiedzieć, ale dyskusja potoczyła się nam w różnych kierunkach. Myślę, że zjawisko regionalizmu to reaktywowanie tematu, który miał już pierwszą odsłonę jakieś dwadzieścia lat temu. Nie do przecenienia ważną, choć trudną rolę pełnią w tym przypadku wyższe uczelnie. Bo kiedy mówimy o Lubuskiem, to trzeba powiedzieć Zielona Góra, Gorzów – to są stosunkowo nowe uczelnie. W Zielonej Górze jest uniwersytet, w Gorzowie wyższa szkoła zawodowa z humanistycznym programem, no i Uniwersytet Śląski bardzo pod tym względem zasłużony. Te ośrodki produkują dyskurs regionalistyczny i w tym sensie chciałam nawiązać do tego, co powiedział Robert Traba. Jest potrzeba kanonizacji, ujęcia w pewne ramy, pewnego poprowadzenia tej dyskusji i to się dzieje. Ruchy oddolne istnieją, ale są o wiele słabsze wbrew pozorom, nie mają tak dużych wpływów jak dyskursy konstruowane. W ostatnim czasie jest to swoista moda. Wielka moda. Byłam parę dni temu na spotkaniu doktorantów, na którym 80 procent wszystkich referatów, wystąpień, tematów badawczych stanowiły tematy regiona-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 41
41
2015-12-31 12:09:22
Dyskusja
listyczne. To jest robione z transferem metodologii amerykańskich. Mówimy tu o regional studies, o różnych innych podobnych tendencjach, w oderwaniu się w zasadzie od doświadczenia potocznego. To jest coś nowego i ciekawego. Dla mnie jest wciąż dużym zaskoczeniem, kiedy słucham takich niesłychanie scjentystycznych wystąpień młodych ludzi. Czytam kolejne książ-ki, sama biorę udział w konferencjach, w życiu akademickim. I mam wrażenie, że ta nowa opowieść regionalistyczna jest – żeby nawiązać do Różewicza – suchymi oczami. To jest ciekawe i nie wiem właściwie, jak to interpretować – czy dobrze, czy źle. Bo z jednej strony to wpisuje się we wszystko, o czym mówimy, stanowi potrzebę, którą odczuwamy, ale to jest trochę konstruowaniem regionalizmu, zadaniem badawczym do wykonania, który już się kompletnie nie wiąże z doświadczeniem. Czasem ten komponent doświadczenia przez historie rodzinne jeszcze jest obecny, ale właściwie to oderwanie od pracy oddolnej i od doświadczeń takich, o których pan Ryszard Michalski mówił. Urszula Madeja-Kulecka: Elbląg to jest unikatowe miasto, być może nawet w skali światowej. W Elblągu po wojnie mieszkał Gerard Kwiatkowski, autochton, który mając ogromne zacięcie plastyczne, był dekoratorem w dawnym Zamechu. Zamech to były zakłady, które robiły turbiny okrętowe na skalę światową, znany zakład. Kwiatkowski skontaktował się z profesorem Boguszem, czyli z kręgiem warszawskiego Krzywego Koła, z ludźmi, którzy byli awangardą, kontynuacją przedwojennego okresu awangardy polskiej. Ludźmi wybitnymi, jak Stażewski, Januszkiewicz. W oparciu o robotników i złom z Zamechu stworzył takie inicjatywy jak biennale forum przestrzennych. Powstało ponad 50 rzeźb na terenie Elbląga. One jeszcze prawie wszystkie są. Jest ich ponad 40, kilka zostało zdemontowanych. Było to tak unikatowe, że na przykład miasto Aalborg w Danii pożyczyło sobie pomysł. Interesuję się rzeźbą w przestrzeni, nie ma chyba na świecie drugiego miasta, które miałoby na tak wysokim poziomie formy przestrzenne. W tej chwili te rzeźby są odnawiane. Namawiałam kilka osób i wkrótce tam jadę, by drugą część rzeźb inwentaryzować, bo chcemy je wszystkie zinwentaryzować fotograficznie. Połowę już mam zinwentaryzowaną. moderacja dr Jacek Poniedziałek
42
[Dyskusja prowadzona przez dr. Jacka Poniedziałka odbyła się podczas III Forum Otwartego Regionalizmu (17-19 lipca 2015 roku w Domu Mendelsohna w Olsztynie) w ramach cyklu Salon Mendelsohna. Zaprezentowano praktyki budowania lokalnej tożsamości społeczeństwa na Śląsku oraz Warmii i Mazurach; gośćmi panelu byli: Łukasz Galusek (Kraków), Tomasz Gliniecki (Elbląg), prof. Zbigniew Kadłubek (Katowice) i Ryszard Michalski (Olsztyn)]
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 42
2015-12-31 12:09:22
Perspektywy. Nowe tożsamości regionalne/lokalne Łukasz Galusek, architekt i wydawca. Zajmuje się kulturą i sztuką Europy Środkowej, zwłaszcza związkami pomiędzy przestrzenią, pamięcią i tożsamością. Współautor publikacji „Jože Plečnik – architekt i wizjoner” (Kraków 2006), „Rumunia. Przestrzeń, sztuka, kultura” (Olszanica 2008), „Pogranicze. O odradzaniu się kultury” (Wrocław 2012). Redaktor prowadzący kwartalnika „Herito”. Pracuje w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie. Tomasz Gliniecki, elblążanin z urodzenia i z wyboru. Pedagog, specjalista od historii wychowania. Wieloletni dziennikarz, redaktor licznych tytułów prasy i radia na obszarze między Gdańskiem, Elblągiem i Olsztynem, w tym redaktor naczelny „Gazety Olsztyńskiej” i „Dziennika Elbląskiego” w latach 2006-2008. W ostatnich kilku latach zajmował się upowszechnianiem przeszłości jako kierownik Działu Edukacji i Promocji Muzeum Archeologiczno-Historycznego w Elblągu. Autor kilku książek historycznych i serii audycji telewizyjnych o przeszłości lokalnej i regionalnej. Bada przejawy funkcjonowania propagandy w państwach autorytarnych podczas II wojny światowej. Zbigniew Kadłubek, ur. w 1970 roku w Rybniku; prof. dr hab., filolog klasyczny, komparatysta, pisarz, eseista. Kierownik Katedry Literatury Porównawczej na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Autor wielu publikacji o dawnej i współczesnej kulturze Górnego Śląska. Ostatnio wydał: „Święta Medea. W stronę komparatystyki pozasłownej” (Katowice 2008, 2012 – nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia 2011). Ryszard Michalski, animator kultury; na studiach związał się ze studenckim ruchem teatralnym, poznał Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego i współtworzył z nim Pracownię; współtwórca i prezes olsztyńskiego Stowarzyszenia „Tratwa”, pracuje w Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie; od lat współpracuje z „Borussią”, m.in. zasiadając w wielkiej Radzie Programowej Fundacji. Jacek Poniedziałek, dr nauk humanistycznych, socjolog; absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, adiunkt w Katedrze Socjologii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. Autor publikacji dotyczących socjologii regionu, problematyki regionalizmu, społecznych konsekwencji regionalizacji oraz kulturowych i społecznych wymiarów rozwoju regionalnego.
43
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 43
2015-12-31 12:09:22
Kazimierz KUTZ
Niezaadoptowany Śląsk
Kazimierz kutz reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, scenarzysta filmowy, członek założyciel Stowarzyszenia Filmowców Polskich (1966), senator IV, V i VIII kadencji, poseł na Sejm VI kadencji; wyreżyserował ponad dwadzieścia filmów fabularnych, z czego sześć o Górnym Śląsku; zrealizował m.in. filmową trylogię śląską: „Sól ziemi czarnej” (1969), „Perła w koronie” (1971), „Paciorki jednego różańca” (1979), za który otrzymał Grand Prix Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 1980 roku na 7 FPFF; drugi raz Grand Prix dostał w 1994 roku na 19. FPFF za film „Zawrócony”.
44
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 44
Jestem najstarszą w kulturze powojennej osobą, która zajmuje się Śląskiem. Można powiedzieć, że zęby na tym zjadłem, nie mówiąc o tym, co robię w polityce. Sięgnijmy do historii. Początek Śląska wiąże się z faktem jego sprzedaży Czechom. To jest początek historii Ślązaków, którzy byli od zawsze chłopami, plebejuszami, bez inteligencji, całkowicie pozbawieni z czasem tradycji ziemiańskiej, która cała niemalże się zgermanizowała. Słowem była to podeszwa, która wędrowała przez parę wieków i w każdym państwie dostawała status: wykluczony, czyli gorszy. Aż w końcu Fryderyk Wielki odebrał Śląsk Czechom i to był początek szykowania się w Europie wielkiej cywilizacji przemysłowej, wieku pary. Przemysłowi potrzebny był proletariat, czyli właściwie niewolnicy, bo robotnicy w kopalniach i w hutach to współcześni niewolnicy; oni są każdemu państwu kolonialnemu nieodzowni. Śląsk jest w pewnym sensie historią niewolników, których brutalnie używają państwa kolonialne. Polska jagiellońska też była państwem kolonialnym i na Kresach rodzili się ci wielcy, bogaci ludzie, którzy kształcili swoich synów, którzy potem byli wielkimi poetami, pisarzami i politykami, a Śląsk gdzieś tam dalej się przemykał. To jest stała właściwość Śląska.
2015-12-31 12:09:22
Niezaadoptowany Śląsk
Dzisiaj Ślązacy też nie są pełnoprawnymi obywatelami. Polska – obok Anglii – nie podpisała się pod wielką kartą praw człowieka w dwóch najważniejszych punktach. Jeśli chodzi o Anglię, to się nie dziwię, bo jeden z tych punktów dotyczy właśnie mniejszości. Anglia jest imperium postkolonialnym i ma dziesiątki różnych, oczywiście kolonialnych mniejszości, które musiała zabrać ze sobą, choćby tzw. kolaborantów, którzy byli skazani w odzyskujących niepodległość koloniach na likwidację. Nie bez przyczyny nie podpisał tej karty tragicznie zmarły polski prezydent. To powoduje, iż sprawy dotyczące mniejszości w Polsce są dotychczas rozstrzygane na poziomie prawa wewnętrznego. Ślązacy nie mogą więc się odwoływać do Trybunału Europejskiego, w myśl tego, co mówi zapis w karcie, której Polska nie podpisała. To jest sprawa wewnętrzna, za wykluczeniem idzie więc także rodzaj sieroctwa. Śląsk jest sierotą historyczną, a jednocześnie nikt się nigdy Śląskiem nie interesował. Dopiero gdy Niemcy zaczęli inwestować w przemysł węglowy i hutniczy, doprowadzono kolej do Mysłowic w 1842 roku i infrastruktura zaczęła się rozwijać. Wtedy nasi ziemiańscy emigranci zaczęli z tego korzystać tak, że zamiast furami do Mysłowic jeździli pociągiem. Zachowały się ówczesne obserwacje mówiące, że oni nagle zobaczyli na Śląsku jakiś dziwny narodek i że tam są jacyś dzicy ludzie, którzy mówili ni to polskim, ni niemieckim, żyli w strasznej nędzy. I to była jedyna informacja. Kiedy w końcu doszło do tego, w XIX wieku – gdy rozegrały się tendencje narodowe, powstawały państwa narodowe, kiedy to wszystko się budziło – to Ślązacy byli już wtedy proletariatem, na samym dole. Bismarck, który stworzył nowoczesne państwo niemieckie, wiedział, że to jest ważna sprawa, bo Ślązacy są idealnym materiałem na pracowników do kopalni i do hut, ponieważ żaden Niemiec ani Francuz nigdy nie zhańbił się pracą na dole. Dlatego ściągano Ślązaków, chłopów z tego obszaru, na którym mówiono językiem niemieckim. I on, Bismarck, po to uczył Ślązaków niemieckiego, żeby móc się z nimi komunikować i mieć do nich pełne prawo; oczywiście jak dochodziło do wojny, to brano ich także do armii. Jak się o Śląsku mówi… Nawet ci, co mówią życzliwie, robią to, jakby zjedli jeża i zaczęli czuć, że jest to niestrawne. Śląsk jest dla Polski niestrawny, ciągle. Śląsk jest niezaadoptowany. Śląsk cały czas żyje w swoim tradycyjnym odrzuceniu, do którego się przyzwyczaił. Dzisiaj to przebudzenie, które dokonuje się na Śląsku, powoduje, że Ślązak dzisiaj, tak jak ja, ma państwo polskie i państwo niemieckie w rzyci. Bo i dlaczego ma on to państwo szanować i w ogóle cieszyć się, że jest Polakiem? Bzdura kompletna, to wymyśla propaganda niemiecka i polska, ale śląskość jest hodowana, bo się nauczono, od Grażyńskiego począwszy, że trzeba pilnować polskości na Śląsku. Germanizacja, która trwała od Bismarcka, została w takiej samej wersji powtórzona w 1922 roku. Polscy nauczyciele, którzy przyjeżdżali, bo proniemieccy wyjechali, przeważnie pochodzili z Małopolski. Ani jeden nauczyciel nie był przygotowany do uczenia na Śląsku, ale jedno wiedział – trzeba uczyć polskiej historii i bić za używanie w szkole śląskiego języka. Ja też w szkole byłem bity, taką trzcinką, bo nie wolno było mówić gwarą. W gimnazjum po wojnie, kiedy pogranicza w Mysłowicach nie było, nie było konfliktu, połowa była z Zagłębia, i na przerwach rozchodziliśmy się na dwie grupy. Oni mówili po polsku, a my mówiliśmy swoją gwarą.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 45
45
2015-12-31 12:09:22
Kazimierz Kutz
To jest rzecz trwała, która dobrze świadczy o Ślązakach. Jak to się stało, że przez prawie już siedem wieków ludzie bez inteligencji, bez mieszczaństwa, zachowali tę swoją prapolskość? To jest problem Ślązaków i za to się powinno szanować Ślązaków, że w ogóle w tym wytrwali. Ślązacy będąc wyzyskiwani przez Niemców, marzyli o lepszym państwie. Jak się po 123 latach rodziły na nowo państwa narodowe, to Ślązacy dlatego poszli do powstania, bo liczyli na to, że Polska będzie lepszym państwem, że nie będzie ich gnębiła, nie będzie chciała zabrać ich tożsamości. Ślązaków tak samo brutalnie polonizowano po przyłączeniu do Polski. Autonomia Śląska jest oszustwem politycznym dlatego, że kiedyś było wiadomo, że Niemcy mogą Śląsk stracić. A któż w Niemczech chciałby stracić takie bogactwo, podstawę przemysłu wojennego? By temu przeciwdziałać, władze polskie zaproponowały autonomię. Na to wkroczył polski rząd i powstał śląski trzeci projekt Wojciecha Korfantego i zaczęła się licytacja o wielkie pieniądze, połączono te dwa projekty: śląski i polski, bo przecież Korfanty był wielkim patriotą Polski. To on namówił Ślązaków na polskość – na Boga! – za co oczywiście go zniszczono doszczętnie. Nikt nie wie o tym, bo kto się będzie tym chwalił, że po drugim powstaniu śląskim komisja międzynarodowa postanowiła zrobić plebiscyt, bo taka była praktyka. I kiedy dochodziło do rozstrzygnięcia plebiscytu, przedstawiciel Polski, komisji stałej zaproponował, żeby do plebiscytu byli dopuszczeni wszyscy, którzy się urodzili na Śląsku. Zjechało 200 tys. ludzi z Niemiec i polska strona totalnie przegrała plebiscyt. Nie zdajecie sobie państwo sprawy, ale we wszystkich miastach 70% było za Niemcami! Wtedy ci chłopcy, którzy wrócili z wermachtu po wojnie i znali Niemców, bo byli wykorzystani jako mięso armatnie, powiedzieli, że to jest intryga niemiecka, podła, i trzeba po prostu zrobić trzecie powstanie. Powstania nie miały wcale kontekstu patriotycznego, to była wielka wojna domowa, która się skończyła, tak jak się skończyła; uczestniczyło w niej blisko 40 tys. ludzi. Gdy przyszedł gubernator Grażyński, zlikwidował autonomię na mocy zapisów konstytucji kwietniowej z 1934 roku. Zniesiono przepis mówiący, że wszystkie sprawy dotyczące ludzi na Śląsku muszą być decydowane na Śląsku, dlatego że autonomia śląska miała na myśli właśnie zachowanie tożsamości Ślązaków. Ślązacy bali się być w Polsce, obwarowali się odpowiednimi prawami, żeby po prostu być u siebie. Dramatem Ślązaków jest to, że dzisiaj mieszkają na swojej ziemi, a nie są u siebie, ponieważ państwo traktuje ich, jak traktuje.
46
Jesteśmy w miejscu niezwykle ciekawym [w Olsztynie] i podobieństwo – główne hasło tego spotkania, chodzi o nową opowieść początku 1945 roku – było tylko takie, że Warmiacy czy Mazurzy byli tak samo traktowani jak autochtoni pograniczni, jak Ślązacy. A Śląsk jest cały, nietknięty, 5 mln ludzi, dlaczego? Właśnie dlatego, że Śląsk stał się w gruncie rzeczy po wojnie zapleczem gospodarczym dla polityki wojennej Rosji. Węgiel szedł do Rosji, budowano fabryki czołgów itd. Natomiast mało się mówi o tym, że na skutek wojny do wojska niemieckiego powołano pół miliona chłopców. Z tego wróciła z wojny połowa, z piętnem wermachtu, które ich dyskwalifikowało, nie mogli na przykład w ogóle studiować. Ale z tych 250 tys., którzy nie wrócili, zostało 50 tys. tak zwanych sierot wermachtu. 50 tys. młodych ludzi, którzy nigdy nie zobaczyli ojca, a większość z nich nawet nie wiedziała, gdzie on jest, gdzie jest jego grób. Państwo zabraniało szukania grobów. Znajomi szukali… chociażby po to, aby na cmen-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 46
2015-12-31 12:09:22
Niezaadoptowany Śląsk
tarzu zrobić jakieś miejsce z informacją, że oni zginęli, służąc w wermachcie. No skąd, niemieckie groby!? Wermacht!? To niemożliwe. Mało się mówi o tym, że jak weszły wojska radzieckie na Śląsk, to odbyły się – zwłaszcza na tych terenach na Śląsku, który był przed wojną poniemiecki, a więc Bytom, Zabrze – łapanki i wywieziono 80 tys. młodych mężczyzn do Rosji, do kopalni. Wróciło 5, może 10%, i nikt nie miał prawa się o nich upomnieć. Na Śląsku była filia obozu koncentracyjnego, który zapełnił się Ślązakami, zginęło tam około 10 tys. osób. Państwo polskie to robiło. Teraz wymyślają, że to jakieś państwo komunistyczne, nie. Jak mają Ślązacy żyć z takim obciążeniem? Myślę, że oni wspaniale sobie dają radę dlatego, że u nich mimo wszystko z tego nie zrodziła się nienawiść. To jest bardzo poważna sprawa, ale prosta. Pozwólcie być Ślązakom u siebie. Niech są pełnoprawnymi obywatelami, niech mają prawo europejskie grupy etnicznej i niech żyją tak, jak chcą. O nic więcej nie chodzi. A jak się myśli, czy Ślązak to Polak, czy Niemiec itd., to jest bezsens, bo mówi to o tym, jak głupia jest ta Polska. Kazimierz Kutz
[Wypowiedź wygłoszona podczas III Forum Otwartego Regionalizmu (17-19 lipca 2015 roku w Domu Mendelsohna w Olsztynie) w ramach cyklu Salon Mendelsohna]
47
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 47
2015-12-31 12:09:22
Dariusz SZYMANOWSKI
Łukasz Cranach Starszy Matka Boska z Dzieciątkiem i św. Katarzyną Aleksandryjską ok. 1518-1520 Kiedy schodził między ludzi, mały, jasne światło, biały sznur, w Betlejem środek nocy: nikt go nie widział. Dopiero nad ranem pasterze zbiegli z gór. A kiedy było po wszystkim, kiedy mogli już szukać go gdzie indziej, on śmiejąc się wstępował na tempery, impasty i gwasze. Przekazywany z rąk do rąk w romańskich błękitach, pod cienką warstwą werniksu, przepróchu, wisi na ścianach, całą wieczność wyciągając tłustą rączkę po owoc przeznaczenia.
48
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 48
Sandomierz 2013
2015-12-31 12:09:22
Poezja
Stróż brata swego Urodziłem się pierwszy. Ojciec bardzo lubił o tym mówić. Byłem oczkiem w głowie Ewy, dla której kolejność nie miała jednak większego znaczenia. Wyższy i lepiej zbudowany od brata pewnie stąpałem po ziemi. I jako pierwszy wynalazłem nienawiść, skuteczną metodę siewu, stworzyłem także podwaliny nowoczesnego kowalstwa. Mówią o mnie, że byłem ponury, ale to nieprawda. Lubiłem ciężką pracę i dobrą zabawę. Wino, które pozwala zapomnieć. Po wszystkim ukrywałem się w cieniu. Z lęku szybko przebierałem nogami i nauczyłem się żyć obgryzając kosmyk własnych włosów, zapewne ze wstydu i trochę ze strachu. W moim długim życiu nie brakowało zwątpienia. Wszystko co robiłem, rodziło się w krzyku i pocie czoła. Zawsze już będę przeklęty, jak oset lub piołun. Żałuję tylko, że nie było nikogo, kto w porę zdjąłby z oczu pychę i włożył słowo w niespokojne wargi.
20 lutego 2014
49
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 49
2015-12-31 12:09:22
Dariusz Szymanowski
We wczesnym dzieciństwie
Jankowi
Powtarzają wciąż te same słowa. Znam je na pamięć, choć nie znam ich języka. Mówią, prędzej czy później zrozumiesz. Wszystko ma swój czas i czas ma swoje miejsce. Powtarzają bezmyślnie te dziwaczne dźwięki – Powiedz aaa, gu gu… Tylko czy to wystarczy za opis świata? We śnie wyobrażam sobie, że idę ulicą. Biegnę zdyszany, chyba gdzieś się spóźniłem, albo skądś uciekam. Nagle widzę twarz swojego ojca, otwieram oczy. Oczy mego ojca jak koniec i początek.
50
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 50
2015-12-31 12:09:22
Poezja
Zając Dürera I co do niego, to nie wiem skąd się wziął i gdzie się podział, z wątłą kępką sierści przy małym pyszczku. Rozebrany, niby kasztany wzdłuż ulicy Wojska Polskiego jesienią. Na jaki pociąg śpieszył i w którą stronę? Na północny wschód? Kierunek Gliwice – Częstochowa. Widywałem go codziennie w tym samym miejscu. Tam, gdzie zaczynało się królestwo umarłych. Na początku duży, z wąsami podskakującymi na wietrze. Po tygodniu skurczył się do rozmiaru kości i odtąd na terytorium jego skóry robactwo założyło swoje plugawe państwo. Musiała tam panować czysta demokracja. Kto silniejszy ten pierwszy przy biesiadnym stole. A więc śmierć jest pierwszym mikrologiem. Zmniejsza wszystko do skali 1:1000. Po cichu, rzetelnie, zgodnie z planem stroi swoje instrumenty. Zna formę idealną, płacz ludzi i pisk zwierząt, przygarnia wszystkich bez wyjątku i chwała jej za to. Myślę o tym wszystkim teraz, gdy dym unosi się nad polami, gdzieś wysoko w górach. A co do niego, to nie wiem, skąd się wziął i gdzie się podział, ale wiem, że nie jestem jedyny.
51
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 51
2015-12-31 12:09:22
Dariusz Szymanowski
Rzemiosło Co ze mnie za prorok? Nie widziałem upadku murów Cesarstwa, a przynajmniej nie widziałem tak, jak widzę szczypawkę, która powoli ginie w zaroślach trawnika. Nie dokonałem żadnego przewrotu. Nie czytałem Kopernika. O wielu rzeczach w ogóle nie słyszałem. (A może nie chciałem słyszeć). Co ze mnie za posłaniec, który nie potrafi opisać wyrazu jej twarzy, kiedy schyla się do kosza z praniem, a jej tłusta pierś, mój Boże, odsłania przede mną tajemnice osobnego ciała. Gdybym umiał zatrzymać ich bez niego, poza ciałem, obojętnych i wywieść z pamięci, może wtedy byłbym o krok od wątku, który ucieka jednak za każdym razem, gdy próbuję się zbliżyć. Może gdybym dotarł do źródła, ale nie, nie potrafię odnaleźć nawet rzeki. Jak więc opisać zwątpienie? Nie wiem i nie wiem, jak długo kropka postawiona na końcu zdania ogrzewać jeszcze będzie moją niecierpliwą pewność. Tak już będzie zawsze. Role są rozdane. Dla siebie i dla innych. Garnitur i bielizna. Poezja to sprawa ciężkiego rzemiosła zasypywania bliskich codziennie od nowa, błądzenia po omacku, nawoływania: Którędy? I dokąd o zmierzchu ptaki zrywają się do lotu?
52 Dariusz Szymanowski, ur. 1984 w Olsztynie; poeta, mieszka w Ostródzie, debiutował tomem wierszy „Drugi brzeg” (2012).
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 52
2015-12-31 12:09:23
1945 plus 53
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 53
2015-12-31 12:09:23
54
Fotografia na poprzedniej stronie Jacek Sztorc
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 54
2015-12-31 12:09:23
Tomasz GLINIECKI
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
Powojenny laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury Aleksander Isajewicz Sołżenicyn1 w 1945 roku walczył z Niemcami w Prusach Wschodnich. Stamtąd trafił pod sąd i do obozów opisywanego przez siebie później „Archipelagu GUŁag”2. Kapitana Sołżenicyna, choć dwa tygodnie wcześniej zasłużył się ............................................................ 1 Wykorzystane w artykule dokumenty pochodzą z archiwum personalnego, przechowywanego w zasobach dawnego Centralnego Archiwum Ministerstwa Obrony Związku Sowieckiego, dziś kontynuowanego przez Federację Rosyjską, aktualnego do czasu opisywanych walk i szczegółowo badanej przez autora w zakresie uczestnictwa czerwonoarmistów w walkach o Prusy w 1945 r. Sołżenicyn Aleksander Isajewicz, kapitan, dowódca 2. baterii zwiadu dźwiękowego 794. wydzielonego dywizjonu rozpoznania artyleryjskiego Центральный Aрхив Министерства Oбороны Российской Федерации (dalej: ЦАМО) фонд 33, опись 686044, единица хранения 147, c. 21-22; ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 4097, c. 53-54. Sołżenicyn został aresztowany w lutym 1945 r. za znieważającą system komunistyczny korespondencję z przyjacielem z lat dzieciństwa, po czym skazany na osiem lat obozu pracy. Do 1956 r. odbywał wyrok na zesłaniu. W 1970 r. otrzymał literacką Nagrodę Nobla – prawdopodobnie komisja znała już jego sztandarowe dzieło o obozach w ZSRR. Kilka lat później został ponownie aresztowany i pozbawiony obywatelstwa. Wyjechał na przymusową emigrację do Niemiec Zachodnich, następnie do USA. Do Rosji wrócił w 1994 r. W końcowych latach życia kontrowersyjnie wspierał odbudowę imperium rosyjskiego i spotykał się z Władimirem Putinem. Zmarł w 2008 r. Por. M. Kowalska, Aleksander Sołżenicyn. Homo sovieticus i człowiek sprawiedliwy, Toruń: Wydawnictwo Adam Marszałek, 2011. 2 Przeżycia Sołżenicyna i jego analiza sowieckiego systemu obozów pracy ukazały się w monumentalnej, trzytomowej publikacji: А. Солженицын, Архипелаг ГУЛАГ 1918-1956, wyd. polskie: Archipelag GUŁag 1918-1956, tłum. J. Pomianowski (M. Kaniowski), Warszawa: Nowe Wydawnictwo Polskie, 1990. Funkcjonowanie obozów koncentracyjnych i obozów pracy w XX w., głównie w warunkach sowiec-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 55
55
2015-12-31 12:09:23
Tomasz Gliniecki
w boju, w lutym aresztowali funkcjonariusze sowieckiego kontrwywiadu wojskowego Smiersz. Nie zachowało się zbyt wiele informacji o tym, jak wyglądała jego wschodniopruska kampania wojenna, ale konfrontując dostępne wspomnienia z archiwalną dokumentacją personalną pisarza i kilkunastu innych oficerów, usiłuję zrekonstruować wydarzenia nocy z 26 na 27 stycznia 1945 roku, związane z walką i jego późniejszym aresztowaniem. Podczas wojny Sołżenicyn był dowódcą 2. baterii zwiadu dźwiękowego (BZD-2) 794. wydzielonego dywizjonu rozpoznania artyleryjskiego. W styczniu 1943 roku otrzymał pod swą komendę niewyuczonych rekrutów. Dwa miesiące zeszły na poznawaniu sprzętu i doskonaleniu żołnierzy. Ich zadaniem było określanie miejsc, z których padły wystrzały artylerii wroga. W ten sposób wspomagali zwiadowczo 68. Brygadę Artylerii Armatniej (68 BrAA), która działała w składzie 48. Armii, a ta była częścią 2. Frontu Białoruskiego (2 FB)3. Od maja do czerwca 1943 roku, w walkach na kierunku orłowskim, pododdział Sołżenicyna zlokalizował duże zgrupowanie artylerii wroga w rejonie Malinowca i Sietuchy. 11 czerwca 1943 roku brygada uciszyła wyłuskane przez BZD-2 trzy niemieckie baterie. W czasie ataku, 12 lipca 1943 roku, udało się też znaleźć wrogą artylerię, której likwidacja pozwoliła na szybkie posuwanie się oddziałów i przerwanie niemieckiej linii obrony. Jeszcze w 1943 roku o Order Wojny Ojczyźnianej 2 stopnia dla Aleksandra Isajewicza wnioskował4 dowódca dywizjonu rozpoznania, którym był Jewgienij Fiedorowicz Pszeczenko5. 10 sierpnia 1943 roku order został przyznany rozkazem dowódcy artylerii armijnej6. O kolejne odznaczenie dla Sołżenicyna, który dosłużył się do tego czasu stopnia kapitana, wnioskował dowódca 6 lipca 1944 roku. 24 czerwca dwie niemieckie baterie obłożyły ogniem przeprawę przez rzekę Prut i atakującą piechotę sowiecką. Jednak Sołżenicyn, nie zważając na duże nasilenie dźwięków przeszkadzających w uzyskaniu dokładnych wyników, potrafił zlokalizować pozycje niemieckich dział i skierować na nie ogień trzech baterii artylerii sowieckiej. Za tę akcję kapitan otrzymał Order Czerwonej Gwiazdy, przyznany przez dowódcę brygady7. *** Sołżenicyn wspomina, że w styczniu 1945 roku miał otrzymać kolejne odznaczenie, tym razem Order Czerwonego Sztandaru, za przytomne wyprowadzenie baterii z okrążenia pomiędzy
56
............................................................ kich i nazistowskich, dogłębnie zbadał Andrzej Józef Kamiński. Por. A. Kamiński, Konzentrationslager 1896 bis heute. Eine Analyse, Stuttgart: Kohlhammer, 1982, wyd. polskie: Koszmar niewolnictwa. Obozy koncentracyjne od 1896 do dziś. Analiza, tłum. H. Zarychta i autor, Warszawa: Przedświt, 1990. 3 Większe jednostki artyleryjskie traktowano w Armii Czerwonej jako część Rezerwy Głównego Dowództwa, rozdzielaną i podległą z kolei większym zgrupowaniom ogólnowojskowym – korpusom lub armiom. 68. BrAA była jednostką armijną 48. A. Por. Ordre de Bataille RKKA na 1 stycznia 1945 r., [w:] A. Seaton, The Russo-German War 1941-1945, New York: Praeger, 1971; wyd. polskie: Wojna totalna. Wehrmacht przeciw Armii Czerwonej 1941-1945, tłum. P. K. Mikietyński, Kraków: Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, 2010, Suplement, s. 332. 4 ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 147, c. 21. 5 Pszeczenko Jewgienij Fiedorowicz, podpułkownik, dowódca 794. wydzielonego dywizjonu rozpoznania artyleryjskiego. ЦАМО, фонд 33, опись 690306, единица хранения 3111, c. 5-6. 6 Rozkaz dowodzącego artylerią 48. Armii generała-majora artylerii Semenowa nr 05/N z 10 sierpnia 1943 r. ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 147, c. 1-4. 7 ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 4097, c. 53.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 56
2015-12-31 12:09:23
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
wschodniopruskimi wioskami Adlig Schwenkitten (Świękity) i Dittrichsdorf (Biała Wola), co wydarzyło się w nocy z 26 na 27 stycznia 1945 roku. Ale nigdy do tego nie doszło, bo aresztowano go, zarzucając kontrrewolucyjne zamiary. Przez wiele kolejnych lat władze sowieckie wypominały niewygodnemu pisarzowi, że to nie on dowodził ewakuacją pododdziału, lecz opuścił go w strachu i niesławie, a ocalenie ludzi i sprzętu zawdzięczać należy pomocnikowi dowódcy plutonu. W obronie padały słowa, że niemożliwe jest prowadzenie akcji przez podoficera, kiedy – nawet gdyby dowódca zrejterował – w baterii było jeszcze trzech oficerów. Polemika z atakującymi go za wojenną przeszłość trafiła w latach 70. XX wieku do publicystycznego zbioru zatytułowanego „Przez czad”8. Jednak dokumenty z dawnego archiwum personalnego Armii Czerwonej, do których dotarłem, wprowadzają jeszcze większe zamieszanie. Przede wszystkim wynika z nich, że starszy sierżant Ilia Matwiejewicz Sołomin9, dowódca grupy deszyfrującej BZD-2, nie kierował ratowaniem sprzętu pod Adlig Schwenkitten. I Sołżenicyn potwierdzał, że owszem, pojechał on w grupie wywożącej sprzęt na saniach, ale dowodził nią lejtnant Fiedor Josifowicz Botniew10. Z dokumentów Sołomina wynika zaś, że 23 stycznia 1945 roku, podczas pogoni za wrogiem został ranny. Odmówił pójścia do szpitala i po zabezpieczeniu zranienia kontynuował zwykłą służbę. Jednak następnego dnia trafił do plutonu sanitarnego jako ranny. O tym, że kilka dni później uchronić miał sprzęt baterii, nie ma tu ani słowa, a byłoby to dla uzasadnienia odznaczenia ważne. W dodatku dokument postulujący przyznanie Sołominowi Orderu Czerwonej Gwiazdy był złożony dopiero 15 października 1945 roku, czyli na wiele miesięcy po akcji, po aresztowaniu dowódcy baterii, a nawet po zakończeniu wojny. To zaś oznacza, że Sołomin stał się kontrbohaterem z propagandowej potrzeby władz. Według wojennej dokumentacji bohaterem tego epizodu był jednak podoficer, ale inny. Oto przeglądam dokument nagrodowy, wystawiony starszemu sierżantowi Aleksandrowi Grigoriewiczowi Kawerdzie11, fotodeszyfrantowi z dywizjonu rozpoznania 68. BrAA. Pułkownik Pszeczenko złożył wniosek o nagrodzenie go Orderem Wojny Ojczyźnianej 2 stopnia. Dowódca wyjaśniał, że gdy przeciwnik kontratakował i manewrem obejścia z południa podszedł do wsi Adlig Schwenkitten, gdzie znajdowała się część aparatury 2. baterii nasłuchu, starszy sierżant zorganizować miał wywiezienie techniki spod ognia wroga. Kiedy Niemcy rozpoczęli ostrzał, to Kawerda zdecydować miał o odpowiedzeniu ogniem i zawiązaniu boju. Tak ocalił wymienione w dokumentacji sprzęty: 2 aparaty nasłuchowe, 6 akumulatorów, 4 aparaty telefoniczne, 2 transformatory i około 5 km linii telefonicznej, wywożąc wszystko poza obszar walk. Z dokumentu wynika, że oddział nie doznał strat i dotarł cało do wsi Pittehnen (Pityny), będącej
57
............................................................ 8 А. Солженицын, Сквозь чад: „Бодался теленок с дубом”. Отрывок из Шестого Дополнения, Париж 1979. Wersja online: http://imwerden.de/cat/modules.php?name=books&pa=showbook&pid=2264 [dostęp 10 stycznia 2014]. 9 Sołomin Ilia Matwiejewicz, starszy sierżant, dowódca grupy deszyfrującej 2. baterii zwiadu dźwiękowego 661. wydzielonego dywizjonu rozpoznania 68. BrAA (numeracja dywizjonu inna niż w lutym 1945 r.). ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 6108, c. 54-55. 10 Botniew Fiedor Josifowicz, lejtnant, dowódca plutonu pomiarowo-lokalizującego 2. baterii zwiadu dźwiękowego 794. wydzielonego dywizjonu rozpoznania artyleryjskiego. ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 4431, c. 4-5. 11 Kawerda Aleksander Grigoriewicz, starszy sierżant, fotodeszyfrant plutonu fotograficznego dywizjonu rozpoznania 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2365, c. 43-44.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 57
2015-12-31 12:09:23
Tomasz Gliniecki
miejscem ześrodkowania12. Kawerdę odznaczono 4 marca, niemal więc miesiąc po uznaniu pisarza za wroga ludu sowieckiego i aresztowaniu go. Być może tak zniknęło nazwisko Sołżenicyna z wniosków o odznaczenie. Akcji ze stycznia 1945 roku poświęcił Sołżenicyn w „Archipelagu GUŁag” zaledwie kilka zdań13. Jeszcze mniej napisał o niej w strofach „Pruskich nocy”, wierszowanego poematu o filozoficznym ujęciu tragedii wojny14. Sygnałem do opisu miała być dopiero relacja innego z uczestników tych walk, będącego wówczas szefem sztabu 2. dywizjonu artyleryjskiego 68. BrAA, kapitana Wiktora Michajłowicza Diediuchina15. Ten ostatni, już jako pułkownik w stanie spoczynku, zapisał swe wspomnienia, nadając im formę szkicu. W 1988 roku jego tekst „Nocny bój” został opublikowany w księdze „Bojcy wspominają”, wydanej w Permie16. Wówczas też wysłał tę książkę do USA, do Sołżenicyna. Odpowiedź z podziękowaniem przyszła szybko, acz minęło dziesięć kolejnych lat do czasu, kiedy ukazała się wersja wspomnień nocnych walk, opisana przez Sołżenicyna. Diediuchin szukać jej musiał w bibliotece. Po przeczytaniu poczuł wielki żal – tylko go słynny pisarz złośliwie pozbawił w tekście własnego nazwiska, nadając mu pseudonim Toplewa17. Sołżenicyn zbeletryzował wspomnienia. Jednocześnie usprawiedliwiał się, że kilka razy wcześniej nieskutecznie próbował opisać to zdarzenie: jeszcze w obozie wierszem, jako kontynuację „Pruskich nocy”, ale zapis usunął z pamięci. Następnie na wygnaniu zaczął w prozie i nigdy nie skończył. Dopiero impuls od Diediuchina spowodować miał napisanie niewielkiej powieści. Noblista opublikował „Adlig Schwenkitten” w moskiewskim czasopiśmie „Nowy Świat” w 1999 roku18. Kapitan Diediuchin był niedawno awansowanym szefem sztabu 2. dywizjonu 68. BrAA. Podpułkownik Nikołaj Iwanowicz Krawiec19, szef sztabu brygady, wnioskujący o nadanie kapitanowi Orderu Czerwonego Sztandaru, obficie opisał jego zasługi ze stycznia 1945 roku. Diediuchin miał dobrze wykonywać swoją robotę także w nocy 27 stycznia, kiedy przeciwnik zorganizował silny kontratak i na pozycje bojowe dywizjonu kierowała się duża grupa niemieckiej piechoty, wsparta przez dziesięć czołgów. Wróg, napotykając opór sowieckich artylerzystów, zaczął obchodzić ich z boków, odcinając punkty obserwacyjne od pozycji bojowych. Od zwiadowcy, który dotarł z wysuniętych pozycji, Diediuchin dowiedzieć się miał o śmierci dowódcy
58
............................................................ 12 ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2365, c. 43. 13 А. Солженицын, Архипелаг ГУЛАГ, ч. 1, c. 247-248. Sołżenicyn przypisuje atak na artylerzystów pod Świękitami jakiejś bliżej nieznanej jednostce renegatów rosyjskich w służbie niemieckiej, określając ich jako żołnierzy generała Własowa. Dość karkołomnie sugeruje to, kierując się okrzykiem „Uraaa!”, wskazującym podobno na słowiańskie pochodzenie ruszających do uderzenia tej styczniowej nocy. 14 А. Солженицын, Прусские ночи. Поэма, Париж 1974. 15 Diediuchin Wiktor Michajłowicz, kapitan, szef sztabu 2. dywizjonu artyleryjskiego 68. BrAA, od lutego 1945 r. dowódca dywizjonu, a następnie szef zwiadu brygady. ЦАМО, фонд 33, опись 690306, единица хранения 3109, c. 10-11. 16 В. Дедюхин, Ночной бой [в:] Бойцы вспоминают, Пермь 1988, c. 184-197; Мы были капитанами, Пермь 1996. 17 Por. http://school136.perm.ru/1945/59/dedyuhin.htm [dostęp 14 lutego 2014]. 18 А. Солженицын, Адлиг Швенкиттен. Односуточная повесть, Новый мир № 3/1999, wyd. polskie: Adlig Schwenkitten. Jednodniowa powieść, tłum. J. Czech, [w:] Przełomy. Opowiadania zebrane 1959-1998, tłum. J. Baczyński i in., Warszawa: Czytelnik, 2001, s. 519-561. 19 Krawiec Nikołaj Iwanowicz, podpułkownik, szef sztabu 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 687572, единица хранения 443, c. 27-28.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 58
2015-12-31 12:09:23
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
dywizjonu. Według raportu kapitan przejął wówczas dowodzenie i poprowadził walkę dwiema bateriami, którymi dysponował. Zorganizować miał obronę okrężną, a także kilkakrotnie poprowadzić artylerzystów do walki przy pomocy karabinów i granatów. Szef sztabu brygady napisał w raporcie, że dzięki dobrej organizacji i zachowaniu zimnej krwi kapitanowi Diediuchinowi udało się cało wyprowadzić ze strefy zagrożenia sporą część maszyn, technikę i personel. Już 29 stycznia 1945 roku wniosek, złożony przez podpułkownika Krawca, dowódca brygady potwierdził swym podpisem. Stało się to kilka dni po walce i bez oglądania miejsca starć. Szef sztabu dywizjonu natychmiast stał się bohaterem tej akcji, lecz zawarte w raporcie informacje, że uratował ludzi i sprzęt dywizjonu, stoją w rażącej sprzeczności z pozostałymi dostępnymi danymi. Szybko, bo już 13 lutego, w rozkazie 690N dla wojsk 48. Armii, kapitanowi Diediuchinowi został przyznany Order Czerwonego Sztandaru20. Aresztowany Aleksander Sołżenicyn ruszał wtedy w drogę z Prus do moskiewskiej katowni NKWD – na Łubiankę. Wiele lat później i Diediuchin przyznał, że taki sam order miał dostać Sołżenicyn, ale aresztowanie wstrzymało przyznanie odznaczenia. Wspomnienia Diediuchina, zawarte w „Nocnym boju”, a także w późniejszej książce „Byliśmy kapitanami”, zawierają wiele zgodności z pamięcią noblisty, lecz może jest to tylko powtarzanie opowieści, w czym Sołżenicyn był przecież niedościgniony21. Piszącego o tym wcześniej pozbawił nie tylko nazwiska i chwały. Pisał wprost, że w odróżnieniu od dowodzącego dywizjonem Bojewa szef sztabu był człowiekiem młodym i niedoświadczonym, a jego nieodpowiedzialne zachowanie miało kolosalny wpływ na zdarzenia nocy z 26 na 27 stycznia 1945 roku, kiedy spanikował i zarządził niekontrolowany odwrót czy raczej ucieczkę z pozycji w Adlig Schwenkitten. Pamięć Sołżenicyna różni się tu od dokumentów Diediuchina z okresu wojennego, jak i późniejszch wspomnień pułkownika. *** Szczegółowa konfrontacja obu relacji z dokumentami kilkunastu uczestników akcji przynosi w miarę spójny obraz wojennego epizodu. Idąca od południa przez Prusy 68. BrAA otrzymała rozkaz, by wieczorem 26 stycznia 1945 roku rozłożyć stanowiska bojowe na prawym brzegu rzeki Passarge (Pasłęki), w pobliżu miasteczka Liebstadt (Miłakowo). Rozkaz był niezwykły, bo pierwszy raz od wielu lat nakazano sowieckim artylerzystom postawić armatohaubice lufami w kierunku wschodnim, choć wroga zazwyczaj znajdowali na zachodzie. Wykonali ............................................................ 20 ЦАМО, фонд 33, опись 690306, единица хранения 3109, c. 1-3. 21 Zarówno Diediuchin, posługujący się pisarską techniką szkicu (oczierku), jak i Sołżenicyn, piszący powieść wspomnieniową, wykorzystali doskonale rozpowszechnioną w ZSRR formułę atrakcyjnego dla czytelnika zapisu przeszłości, częściowo opartego na faktach. Tego typu zabiegi były chętnie stosowane przez sowieckich pisarzy i żurnalistów do opisywania rzeczywistych zdarzeń, choć przyznać trzeba, że obie techniki nie stroniły od prób uzupełniania faktów elementami fantazyjnymi, potrzebnymi wydawcy, a często stojącemu za nim aparatowi propagandowemu, do uzyskania właściwego przekazu i przekonania czytelnika do swych racji, np. kreowania postaw bohaterskich. W odróżnieniu od zachodniego stylu reportażowego i pisarstwa non-fiction autorzy wschodniego stylu nie byli zobowiązani do podawania w swych tekstach jedynie prawdy jako warunku rzetelności publikacji. Por. M. Mrozowski, Między manipulacją a poznaniem. Człowiek w świecie mass mediów, Warszawa: Centralny Ośrodek Metodyki Upowszechniania Kultury, 1991, s. 157-162. Sztandarowy przykład sowieckiej publicystyki okresu wojennego: Ю. Афанасьев (сост.), Публицистика периода Великой Отечественной войны и первых послевоенных лет, Москва 1985.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 59
59
2015-12-31 12:09:23
Tomasz Gliniecki
jednak polecenie, kierując się do nakazanych rejonów. Lecz nie wszyscy, bo 1. dywizjon wstrzymano. Sołżenicyn podaje, że powód był tak prosty, jak okrutny: poprzedniej nocy grupa kierowców zmarła po zatruciu spirytusem metylowym i do szoferek skompletowano ludzi jedynie dla części jednostki. 2. dywizjon artyleryjski miał zająć pozycje między wsiami Klein i Adlig Schwenkitten (dziś to jedna wieś Świękity), które leżały na uboczu szosy między Liebstadt i Guttstadt (Dobrym Miastem). Nie było przypadku w tym, że przeciwnik miał przyjść od wschodu. Stamtąd próbowała przebić się ku centralnym dzielnicom Niemiec część Grupy Armii Środek, którą ostatecznie zamknięto później w kotle wschodniopruskim. Dowodzący 2. dywizjonem major Paweł Afanasjewicz Bojew22 zasłużył styczniowymi walkami na odznaczenie Orderem Wojny Ojczyźnianej 1 stopnia. Dowódca brygady napisał o Bojewie, że wykazał się męstwem i odwagą, umiejętnie dowodząc dywizjonem i prowadząc ogień manewrowy. Jego dywizjon armatohaubic zajął stanowiska w okolicach wsi Adlig Schwenkitten, kiedy przeciwnik, w nocy 27 stycznia 1945 roku, siłami grupy czołgów i piechoty ruszył do kontrataku. Bojew znajdował się wówczas w punkcie obserwacyjnym, skąd otworzył ogień do wroga. Od boków do 7 czołgów z piechotą przedostało się na jego punkt obserwacyjny. Z grupką zwiadowców i łącznościowców major podjął walkę. Rozkazując zmianę miejsca obserwacji, sam zajął punkt najlepszy do obrony. Jak patetycznie zapisano w archiwalnym raporcie: tam znalazł się twarzą w twarz z czołgami przeciwnika i w tym miejscu, na bojowym posterunku, przerwane zostało życie rozważnego i lubianego dowódcy dywizjonu23. Tego wieczora pogoda była mroźna. Z zawiejami, zamieciami i gołoledzią. Tyły nie nadążały z zaopatrywaniem oddziałów w amunicję, nie mieli więc ze sobą zbyt wielu pocisków. 96. Dywizja Strzelecka, którą powinni wspierać, straciła już do 60 procent składu osobowego i rozciągnęła się w marszu na ponad 10 kilometrów. Przed dywizjonem ciężkiej artylerii nie było żadnej piechoty. Zwiadowcy nie mieli wiedzy o zamiarach Niemców. W dodatku dowództwo brygady pozostało w dawnych punktach rozlokowania, korzystając z dobrodziejstw snu w ciepłych i wygodnych pomieszczeniach.
60
Major Bojew miał ruszyć na punkt obserwacyjny z dowódcami baterii bojowych i plutonem dowodzenia. Poszli na wschód, na odległość dwóch i pół kilometra od stanowisk ogniowych. Diediuchin wspominał, że to on wskazał teren dla stanowisk armatohaubic, rozdzielił pociski i podał kalkulatorom – sierżantom Kałużnemu i Garaninowi – informacje potrzebne do przygotowania ognia. Sołżenicyn, którego bateria nasłuchu znalazła się we wsi Dittrichsdorf, otrzymał rozkaz, by do godziny 11 rozstawić i włączyć aparaturę. Przed nimi było spore, pokryte śniegiem jezioro. Starszy lejtnant Wiktor Wasiljewicz Owsjannikow24 wziął jednego ze strzelców ............................................................ 22 Bojew Paweł Afanasjewicz, major, dowódca 2. dywizjonu artyleryjskiego 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2365, c. 12-13. 23 Tamże, s. 12 [tłum. autorskie]. 24 Owsjannikow Wiktor Wasiljewicz, starszy lejtnant, dowódca plutonu kablowego z BZD-2 dywizjonu rozpoznania 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2162, c. 33-33.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 60
2015-12-31 12:09:23
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
i poszedł zobaczyć, co jest w domu na skraju wsi. Był dowódcą plutonu kablowego w BZD-2, zastępcą Sołżenicyna, a po wojnie jego długoletnim przyjacielem. Jego rolę też udało się potwierdzić dzięki wojennym dokumentom. Zwiadowcy przez długi czas nie wracali, a gdy się pokazali, idących było więcej. Owsjannikow prowadził czterech francuskich jeńców wojennych, którzy nieśli na barkach ciało zabitego Szmakowa. Niebawem odbył się też cichy atak Niemców na lewy aparat zapisowy zwiadu nasłuchowego. Polegli tam Jermołajew i Janczenko, później się okazało, że mieli czaszki rozwalone łopatkami saperskimi. Na lewo, potem na prawo od wsi, w oddali rozprzestrzeniły się pożary. Po chwili konno przyjechał starszyna Korniew i zameldował, że na drodze w lesie napotkał zwiad wroga. Sołżenicyn zgłosił o wszystkim w meldunku telefonicznym, wykorzystując połączenie prowadzące do artylerzystów będących dwa kilometry z tyłu. Jednak w sztabie dywizjonu bojowego i w dywizjonie rozpoznania nie przywiązali do jego raportu żadnej wagi. Wkrótce łączność z artylerzystami została przerwana. Dowódca baterii postanowił zarządzić odwrót. W pamięci szefa sztabu dywizjonu te chwile wyglądały zupełnie inaczej. Choć Diediuchin przyznał, że Sołżenicyn cudem wyprowadził swoją baterię za rzekę bez strat, to jego zdaniem nie było między nimi łączności. Twierdził też, że przez długi czas, z niezrozumiałych przyczyn, nie zgłaszała odbioru radiostacja dowodzenia brygady. Przeczą temu dokumenty starszego sierżanta Anatolija Wasiliewicza Iutina25, dowódcy grupy łącznościowców 5. baterii 68. BrAA. Jak wynika z kolejnego dokumentu nagrodowego, w nocy 27 stycznia 1945 roku w rejonie Adlig Schwenkitten starszy sierżant Iutin, mimo że jego oddział popadł w okrążenie, utrzymywał łączność ze sztabem brygady nawet wówczas, gdy piechota przeciwnika ostrzeliwała jego pozycję26. Część ludzi z baterii nasłuchu ruszyła już w pierwszej grupie ku artylerzystom. Sołżenicyn wysłał na dużych saniach, ciągniętych przez niemieckie konie, odbiorniki dźwięku ze stacji i najbardziej wartościowe rzeczy, z dowodzącym tą grupą lejtnantem Botniewem. Dojeżdżając do wsi, mieli skierować z powrotem posłańca potwierdzającego, że wszystko jest już bezpieczne. Reszta żołnierzy zbierała rozstawiony sprzęt i ładowała go na dwa samochody. Gdy sanie wróciły, ruszyli pozostali. Owsjannikow poprowadził kolumnę z autami. Sołżenicyn zamykał ją z dwójką żołnierzy, idąc trzysta metrów z tyłu. Diediuchin przypomniał, że starszy strzelec Siwkow przyprowadził w tym czasie niemieckiego jeńca do punktu dowodzenia dywizjonu. Sierżant Garanin przetłumaczył, że Niemiec dobrowolnie przyniósł wiadomość, iż zaraz zacznie się natarcie w kierunku na Liebstadt, z zamiarem przerwania pierścienia sowieckiego okrążenia w kierunku zachodnim. Diediuchin przyznaje, że wówczas dodzwonił się do dowództwa i wyprosił, by pozwolili mu wycofać za rzekę choć jedną z baterii. Dostał zgodę i 6. bateria pospiesznie zebrała się do drogi w kierunku żelazobetonowego mostu na rzece.
61
............................................................ 25 Iutin Anatolij Wasiliewicz, sierżant, szef łączności 5. baterii 2. dywizjonu 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 2600, c. 4-5. 26 Wniosek o nagrodzenie Iutina podpisał kapitan Diediuchin już jako dowódca 2. dywizjonu, następca majora Bojewa. Tamże, s. 4.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 61
2015-12-31 12:09:23
Tomasz Gliniecki
Ludzie Sołżenicyna szli bez zatrzymywania, ale na ostatniej polanie przed wsią utknęła w błocie ciężarówka z kuchnią. By ją wyciągnąć, dowódca poprosił artylerzystów o ciągnik, otrzymując odpowiedź, że gotowość bojowa wymaga, aby pojazdy pozostawały przy armatach. Komisarz polityczny dywizjonu Paszkin porozmawiał z Sołżenicynem i zrozumiał sytuację. Na własną odpowiedzialność wziął ciągnik. Ledwo dojechali do ciężarówki, a w ich kierunku poleciały kule. Na pełnej prędkości ruszyli więc z powrotem. Łącznościowiec zawołał Diediuchina do radiostacji. Major Bojew nadał otwartym tekstem, że w jego kierunku idzie duża liczba czołgów, transporterów opancerzonych i piechoty. Nakazał przygotowanie dział do otwarcia ognia i podał współrzędne celu. Po tym radiostacja majora zamilkła. Usłyszeli huk motorów i zobaczyli, jak grupa czołgów jedzie na ich stanowiska. Szef sztabu miał podać komendę o przygotowaniu armatohaubic do strzelania na wprost. Sołżenicyn zauważył, że od południowej drogi doszedł okrzyk atakujących i dziesiątki postaci w białym kamuflażu podniosło się ze śniegu, a w kierunku armat poleciały i eksplodowały granaty, przygniatając obrońców ogniem. Nie wiemy, kto zarządził ewakuację, ale tylko jedną armatohaubicę zabrał ten jedyny ciągnik, który był w ruchu. Potem okazało się, że atakujący Niemcy zniszczyli po zdobyciu pozostałe 7 armat, rozsadzając granatami ich lufy. Od unieruchomionej ciężarówki nie było już daleko do wsi, niewielka grupa zwiadowców dźwiękowych ruszyła więc tam, brodząc w wysokim śniegu. Udało się dotrzeć cało do rzeki, po czym przeszli na drugi brzeg. Sołżenicyn twierdzi, że uciekał i Diediuchin. Rozkazał jeszcze oblanie benzyną i spalenie samochodu sztabowego z dokumentacją, po czym z kilkoma żołnierzami ruszył ku rzece. Na posterunku obserwacyjnym wraz z dowódcą dywizjonu zginął dowodzący 5. baterią lejtnant Nikołaj Timofiejewicz Miagkow27. Diediuchin pisał w raporcie, że otworzył ogień swej baterii, ale czołgi wroga dotarły niebawem na punkt obserwacyjny. Zajmując wygodniejszą pozycję i przywracając łączność, Miagkow znów pokierował ogniem swych dział. Kiedy okazało się, że jest odcięty od własnych pozycji, z grupą zwiadowców i łącznościowców próbował się wycofać. Wówczas zginął.
62
*** Cztery armaty 6. baterii, wycofane ze wsi i postawione przy moście do strzelania na wprost, do rana powstrzymywały ogniem próbę przebicia się zmotoryzowanej kolumny niemieckiej. Zniszczone bezpośrednio na moście czołg i działo samobieżne płonęły, blokując przejazd. Tu zasłużyli się obaj dowódcy plutonów ogniowych. Pierwszym był starszy lejtnant Paweł Piotrowicz Kandalincew28. O Order Czerwonego Sztandaru dla niego pisał kapitan Diediuchin w momencie, kiedy zastąpił już poległego Bojewa. Raport sumuje, że w walce z kontratakują............................................................ 27 Miagkow Nikołaj Timofiejewicz, lejtnant, dowódca 5. baterii 2. dywizjonu 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2162, c. 29-30. 28 Kandalincew Paweł Piotrowicz, starszy lejtnant, dowódca plutonu ogniowego 6. baterii 2. dywizjonu 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 690306, единица хранения 3109, c. 16-17.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 62
2015-12-31 12:09:23
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
cymi czołgami, działami samobieżnymi i piechotą niemiecką, 27 stycznia 1945 roku w okolicach wsi Pittehnen, pluton Kandalincewa znajdował się na stanowiskach ustawionych do strzelania na wprost, ulokowanych na wzgórzach za rzeką. Kiedy trzy celne strzały z nadjeżdżających niemieckich wozów pancernych ugodziły jedną z ich armatohaubic, strzelano z jedynej ocalałej w plutonie. Tak trafiono działo samobieżne wroga i rozproszono piechotę podchodzącą do mostu. Atak powstrzymywano przez trzy godziny, do czasu podejścia sowieckich czołgów. Drugim dowódcą plutonu, walczącym o most, był lejtnant gwardii Oleg Nikołajewicz Gusiew29. Dziewiętnastolatek, nad którym drżeli wszyscy w brygadzie, bo był synem dowódcy 48. A, generała-lejtnanta Nikołaja Iwanowicza Gusiewa30. I może dlatego Diediuchin otrzymał zgodę na, pozornie bezpieczne, wycofanie za rzekę baterii, w której służył syn komandarma. W raporcie zapisano, że lejtnant Gusiew walczył w nocy 27 stycznia 1945 roku w rejonie wsi Pittehnen. Dowodząc plutonem armatohaubic 152 mm, ustawionym do strzelania na wprost, zetknął się z maszynami wroga. Pod ostrzałem Gusiew odrzucał czołgi i piechotę, która została rozproszona. Przeciwnik nie przebił się i został powstrzymany. Nie przypadkiem do tego celu wyznaczono drugą armatę, dowodzoną przez młodszego sierżanta Michaiła Grigoriewicza Kolcowa31. Był jednym z lepszych dowódców działonów w brygadzie. Zapisano mu, że w czasie walk o Prusy Wschodnie jego działon uczestniczył w zlikwidowaniu 3 i uciszeniu 9 baterii wroga, jak też odrzuceniu 3 kontrataków przeciwnika. 27 stycznia 1945 roku, podczas uderzenia czołgów i piechoty wroga na wschód od miasta Liebstadt, starszy sierżant Kolcow miał armatę ustawioną do strzelania na wprost. Celnie trafił czołg i powstrzymał atak dwóch plutonów wrogiej piechoty. W dokumentach chwalono go, że wywiódł armatohaubicę spod silnego ognia przeciwnika, nie doznając przy tym żadnych strat. Bój o przeprawę trwał do rana. Niemiecka kolumna zmotoryzowana nie dała rady przekroczyć mostu. Co prawda artylerzyści Gusiewa długo już by naporu nie wytrzymali z powodu kończącej się amunicji, lecz ze świtem dotarło wsparcie. Na brzeg rzeki wyjechały ciężkie czołgi IS-2, które definitywnie wstrzymały próby przebicia się Niemców w tym miejscu. *** Sołżenicyn zadedykował „Adlig Schwenkitten” pamięci dwóch majorów. Jednym z nich był Bojew, dowódca dywizjonu, którego pisarz lubił i szanował. Drugim, który pojawił się u nich przez moment, był major Iwan Iwanowicz Bałujew32, dowódca 350. pułku 96. Dywizji Strzeleckiej. Tę dywizję piechoty wspierać miała 68. BrAA. Dokładnie w dzień po wyjściu ze szpitala major pojawił się na froncie i spotkał artylerzystów, kiedy szukał pułku, którego dowodzenie
63
............................................................ 29 Gusiew Oleg Nikołajewicz, lejtnant gwardii, dowódca plutonu ogniowego 6. baterii 2. dywizjonu 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 690306, единица хранения 3109, c. 8-9. 30 Gusiew Nikołaj Iwanowicz, generał-lejtnant, dowódca 48. A. ЦАМО, фонд 33, опись 686046, единица хранения 40, c. 261-262. 31 Kolcow Michaił Grigoriewicz, młodszy sierżant, dowódca działa w 6. baterii 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 5763, c. 74-75. 32 Bałujew Iwan Iwanowicz, major, dowódca 350. pułku 96. Dywizji Strzeleckiej. ЦАМО, фонд 33, опись 687572, единица хранения 162, c. 35-36.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 63
2015-12-31 12:09:23
Tomasz Gliniecki
64
List nagrodowy, wnioskujący o order Wojny Ojczyźnianej 2 stopnia, pierwsze odznaczenie bojowe, które nadano Aleksandrow Isajewiczowi Sołżenicynowi latem 1943 roku. ЦАМО, фонд 33, опись 686044, единица хранения 147, c. 21.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 64
2015-12-31 12:09:24
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
65
Strona tytułowa rozkazu dowódcy artylerii 48. Armii, którym nagrodzono część zasłużonych w walkach o Adling Schwenkitten, w tym pośmiertnie majora Bojewa. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2365, c. 1.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 65
2015-12-31 12:09:24
Tomasz Gliniecki
miał objąć. Tak zapędził się samochodem na stanowisko dowodzenia majora Bojewa niewiele wcześniej, nim zaczęła się walka. Tę noc Bałujew przeżył, zmarł jednak kilka dni później. Lakoniczny styl wojskowego dokumentu przypomina, że w walce o wieś Albrechtsdorf (Wojciechowo) pod Wormditt (Ornetą) 28 stycznia przeciwnik trzy razy kontratakował siłą do 2 batalionów piechoty z czołgami. Bałujew z grupą swych żołnierzy odpierał go. Między 26 a 29 stycznia, przez jedyne trzy dni dowodzenia przez Bałujewa pułkiem, wróg poniósł duże straty, jednak i major został ciężko ranny. Mimo to nie opuścił pola walki i nie przestał dowodzić oddziałem. Dopiero po boju trafił do szpitala, gdzie zmarł. 12 lutego wniosek o pośmiertne odznaczenie go Orderem Wojny Ojczyźnianej 1 stopnia złożył dowódca dywizji, generał-major Bułatow. *** Rankiem przybył w okolice walk naczelnik zwiadu 68. BrAA major Mark Lwowicz Fuks33. Przywiózł rozkaz wycofania resztek dywizjonu w las na zachód od Liebstadt. Dopiero 8 lutego artylerzyści powtórnie pojawili się na dawnych pozycjach, znajdując tam ciała poległych dowódców i kolegów. Okazało się, że w nocnym ataku będący na pierwszej linii byli przez wroga zabijani bagnetami, z munduru Bojewa zdarto jego odznaczenia bojowe. Żołnierze mieli pogrzebać majora i jego towarzyszy w centrum miasteczka, koło pomnika przy kościele. Sołżenicyna aresztowano w macierzystej jednostce 9 lutego 1945 roku. Sam krótko opisał to zdarzenie w pierwszej części „Archipelagu GUŁag”, nie precyzując jednak miejsca, bo enigmatycznie wspominał o bliskości wąskiej mierzei nad Bałtykiem, gdzie nasi oblegali Niemców, a może Niemcy naszych34. 48. A przejąć miała niebawem nadzór wojskowy nad miastem i okolicami Elbinga (Elbląga), zdobywanego właśnie przez oddziały 2. Armii Uderzeniowej. Sołżenicyn do zdobytego miasta portowego jednak nie trafił, bo smierszowcy powieźli go na południe, do Brodnicy, gdzie stacjonował sztab i kontrwywiad frontu.
66
Noblista wspominał, że wezwano go na naradę do dowódcy brygady, gdzie został poproszony o oddanie pistoletu. Zrobił to naturalnie, niczego nie podejrzewając. Wówczas doskoczyło do niego dwóch oficerów kontrwywiadu i rękoma sięgnęło do gwiazdy na czapce, epoletów, pasa i torby służbowej. Krzyczeli jednocześnie, że jest aresztowany. Zdziwiony zapytał o powód zatrzymania i otrzymał go, lecz nie od śledczych, tylko od swego dowódcy, który poinformował go o kłopotliwej korespondencji z dawnym, szkolnym kolegą. Spowodowała zainteresowanie wojskowych służb specjalnych ze względu na zły stosunek do władzy sowieckiej. Po nocy spędzonej w kontrwywiadzie armijnym kolejne trzy przyszło aresztantowi przespać na słomie w piwnicy frontowego wydziału Smierszu, we wspomnianej Brodnicy. Potem w asyście trzech oficerów, taszczących walizy pełne trofeów skradzionych w pruskich domach, przewieziono więźnia koleją do Moskwy. Tam areszt, sąd, wyrok i zesłanie. Tak zakończyła się wojna dla Sołżenicyna, byłego już kapitana Armii Czerwonej. ............................................................ 33 Fuks Mark Lwowicz, major, naczelnik zwiadu 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 5763, c. 98-99. 34 А. Солженицын, Архипелаг ГУЛАГ…, c. 28.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 66
2015-12-31 12:09:24
Aleksander Sołżenicyn podczas walk o Prusy w 1945 roku
*** Sołżenicyn został aresztowany w dzień po tym, jak artylerzyści powrócili do wsi Adlig Schwenkitten, musiało się to więc wydarzyć w pobliżu terenu niedawnych walk. Jeszcze w Liebstadt, gdzie pogrzebali ciała towarzyszy lub podczas drogi na Elbing. Nie jest jednak możliwe, by aresztowanie pisarza miało miejsce w tym mieście, bo rozgraniczenie terytorialne walczących armii jeszcze przez kilka najbliższych dni nie dopuszczało żadnych oddziałów 48. A do Elbinga. Żelazne reguły wojny pozwalają stanowczo odrzucić taką możliwość. Ostatecznie Sołżenicyn nie otrzymał Orderu Czerwonego Sztandaru. Dostał go jednak ten, który odważnie pożegnał aresztowanego pisarza uściskiem dłoni i życzeniami powodzenia. Był to dowódca 68. BrAA, pułkownik Zachar Gieorgiejewicz Trawkin35. Wniosek o order dla niego złożył dowódca artylerii 48. A, generał-lejtnant artylerii Timofiejewicz. Paradoksalnie ten sam oficer wykreślił z listy nagród nie tylko aresztowanego przez kontrwywiad Sołżenicyna, ale też wszystkich sztabowców, którzy korzystając z chwilowej nieobecności dowódcy, nie pomogli tragicznej nocy dywizjonowi Bojewa, siedząc w ciepłych kwaterach i odcinając łączność. Odnalezione w posowieckich archiwach wojskowych dokumenty pozwalają w istotny sposób zweryfikować dotychczas znane fakty związane ze szlakiem bojowym Sołżenicyna w Prusach w 1945 roku. Uwiarygodniają też w znacznym, acz niepełnym stopniu relacje zapisane przez dwóch uczestniczących wówczas w starciach oficerów. Nie pozwalają jednak w pełni ustalić przebiegu zdarzeń, bo wspomnienia obarczone są indywidualnym spojrzeniem, nie zawsze oddającym prawdę. Natomiast część listów nagrodowych przygotowywana była nie w zgodzie z realiami walk, lecz z potrzebami ideologicznymi Armii Czerwonej. Tak jak wniosek o odznaczenie Sołżenicyna mógł zostać wycofany i nie ma po nim śladu, tak inne dokumenty, które z kolei pozostały, mogły celowo powodować nagradzanie niezasłużonych bohaterów, jak choćby usłużnego wobec partii i przez to szybko awansującego Diediuchina. Tomasz Gliniecki
67
............................................................ 35 Trawkin Zachar Gieorgiejewicz, pułkownik, dowódca 68. BrAA. ЦАМО, фонд 33, опись 686196, единица хранения 2938, c. 19-20.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 67
2015-12-31 12:09:24
Hubert ORŁOWSKI
Samotność na Warmii albo o dzieciństwie „45 plus”
HUBERT ORŁOWSKI ur. 1937 roku na Warmii w Podlejkach koło Gietrzwałdu; germanista, znawca literatry i kultury niemieckiej oraz procesów modernizacji III Rzeszy; emerytowny profesor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu; członek rzeczywisty PAN; honorowy członek „Borussii”; przez dwie kadencję był członkiem Rady Programowej Fundacji„Borussia” oraz członkiem Rady Redakcyjnej pisma; wspiera „Borussię” od początku; tu opublikował: „Polnische Wirthschaft”. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce (1998), Rzecz o dobrach symbolicznych. Gietrzwałd 1877 (2005), Za górami, za lasami... O niemieckiej literaturze Prus Wschodnich 1863-1945 (2003), Warmia z oddali. Odpominania (2000); Polnische Wirthschaft otrzymała nagrodę „KLIO ” w 1998.
68
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 68
Na potrzeby rocznicowego wydania „Borussii”, na potrzebę zareagowania na okrągłą siedemdziesiątnicę pamiętnego roku 1945, Redakcja zaproponowała – najogólniej rzecz ujmując – migotliwie wieloznaczną nić przewodnią numeru: wątek końca, wątek początku. Końca czego? Początku czego? Końca Trzeciej Rzeszy w Prusach Wschodnich? Wkroczenia Armii Czerwonej? Wyzwolenia Warmii i Mazur spod pruskiego, niemieckiego panowania? Powrotu Polski na ziemie historycznie nasze? Początku matki-ojczyzny (jaka by ona nie była) tu i teraz? W każdej z tych stygmatyzujących formuł kryje się pułapka. Może nawet niejedna; od aktualnie obowiązującej (nie)poprawności politycznej i przyporządkowanych jej niedorzeczności dowodowo-rzeczowych poczynając, a na generalizujących ciągotach wykładni świata całego kończąc, ta parada politycznych stygmatów rządzi (niestety) całkiem hegemonialnie naszą przestrzenią publiczną. Ale każda z tych formuł, wieszczących właściwe i ostateczne historyczne usensownienie (albo/ oraz moralne ugruntowanie) przeszłości, zawiera również pytanie pod adresem ich niechby cząstkowej prawomocności. Nadto – co bodaj jeszcze ważniejsze – otwiera nader zróżnicowane spojrzenie na „zaszłości” sprzed siedemdziesięciu lat oraz tych
2015-12-31 12:09:24
Samotność na Warmii albo o dzieciństwie „45 plus”
zaszłości następstwa. Odmienne dla ludzi z różnych pokoleń i z różnych stron (najbliższego) świata; wszak w przestrzeni czas czytamy… Z różnych pokoleń, powtórzę z naciskiem. Jeżeli bowiem zakotwiczyć kategorię pokolenia w paradygmacie społecznego doświadczania przemian wartości i kultury, to perspektywa początku i/czy końca jawić się może – a nawet musi – w sposób zróżnicowany. Karl Mannheim, notorycznie aktualny klasyk teoretycznych dociekań nad kategorią pokolenia, podarował naukom humanistyczno-społecznym niepowtarzalne narzędzie interpretacji, pozwalające na zrozumienie efektów synergii trzech trybów pokoleniowej przynależności, mianowicie wieku, roku (rocznika) urodzenia oraz samego momentu zaistnienia danych zdarzeń. Jego zespół trzech kluczowych (pod)kategorii, mianowicie: umocowania pokoleniowego, powiązań pokoleniowych oraz wspólnoty pokoleniowej, aczkolwiek (niebezpiecznie) otwarty na nieostrość i manipulacje różnego rodzaju, ułatwia odnalezienie własnego (pokoleniowego) „miejsca na ziemi”. I tym sposobem mogę przejść do właściwych refleksji, do odpominań, w znaczeniu nadanym temu pojęciu przed laty w mojej książeczce „Warmia z oddali. Odpominania”1. Tym razem dałem moim uwagom tytuł mało zrozumiały, mianowicie „samotność na Warmii”. Bardziej adekwatna byłaby zapewne inna formuła, mianowicie „samotność Warmiaka”. Pozostanę jednak przy tej pierwszej formule; ta druga jest bowiem „historiozoficznie” aż nazbyt nadęta, jeśli nie zuchwała. Upatrywać w jednostkowej drodze życiowej, w indywidualnych decyzjach, drobnych czy większych, czegoś na kształt (Weberowskiego) typu idealnego „bycia Warmiakiem”, to grzech ciężki w dyskursie, to próba buńczucznego legitymizowania indywidualnie władczego rozdzielania czy też łączenia tropów historii. A co z (moją) „samotnością na Warmii”? Nie mam w tej kwestii jednoznacznego zdania; a mimo to, a może właśnie dlatego, powrócę do niej w dalszych akapitach mego tekstu, wspierając się przy tym nadmienionym przed chwilą dyskursem pokoleniowym. Jak zdefiniować „dni ostatnie”? Jak „dni pierwsze”? A jak „dni następne”? Czy wyłącznie w rozumieniu kalendarzowym? Nie miałoby to większego sensu, jako że następstwo w czasie mamy dane raz na zawsze w chwili narodzin. Zatem: Co stanowi (dla mnie oraz według mnie) o tym, że przełom roku 1944 to „dni ostatnie”, zaś czas po 21 stycznia to „dni pierwsze”? Co stanowi kryterium, podług którego określone wydarzenia przynależeć będą do ostatnich, do pierwszych albo do kolejnych „dni”? Czy terminy te, pochodzące z trzeciego rozdziału mego tomiku „ Warmia z oddali”, mianowicie „Fronta. Po froncie. I później”, są jeszcze i dziś (dla mnie oraz według mnie) aktualne?! Nie jest to bynajmniej kokieteria z mej strony, łaszenie się dla uzyskania wyjątkowej pozycji obserwatora „ponad”...
69
............................................................ 1 H. Orłowski, Warmia z oddali. Odpominania, seria Odkrywanie Światów, Olsztyn: Borussia, 2000.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 69
2015-12-31 12:09:24
Hubert Orłowski
Pamięć ludzka jest wybiórcza, i to na skalę niewyobrażalną. Przypomniał o tym całkiem niedawno Andrzej Leder tomem „Prześniona rewolucja”2, dociekając okoliczności wybiórczego za/odpominania niedalekiej przeszłości narodowej przez (nieomalże) całą naszą klasę polityczno-intelektualną. A cóż dopiero należałoby powiedzieć o pamięci chłopca wiejskiego, odpominającego po wielu dziesięcioleciach, niechby nawet przy udziale wiedzy i (nad)świadomości rodem z nauki uniwersyteckiej?! Nie sposób przecież wyobrazić sobie, by mógł on swoimi potarganymi przeżyciami dzielić się gładko ze swymi rówieśnikami w szkole czy na podwórku; o doświadczeniach mało przecież bliskich kolegom z „kongresówki”, „zza Buga” czy spod Wilna. Los sprawił, że dane mi było przed zaledwie kilkoma dniami pochylić się nad Kazika Brakonieckiego (nie tylko) olsztyńskimi odpominaniami. Co za bezmiar wielości wspólnych chłopięco-młodzieńczych przygód nagromadził w swej opowieści! W „swojej” kamienicy, na „swojej” ulicy Jagiellończyka! I nie tylko. Niechby ten kosmos był nawet kulawy, ale – mimo wszystkich różnic – był to jednak kosmos wspólnych doznań, doświadczeń! „Tego” w moim dzieciństwie „45 plus” najzwyczajniej nie było, „to” w nim zwyczajnie zaistnieć nie mogło. Ot, co potrafi sprawić niewielka przecież różnica pokoleniowa, różne daty urodzenia: Kazika Brakonieckiego i moja, no i to, skąd przychodzimy. A to przecież tylko jeden z tropów (mojej) „samotności na Warmii”, o czym za chwilę. Najpierw jednak kilka ułomków ze wspomnianego tomiku odpominań.
70
W sobotę 21 stycznia – pisałem przed piętnastu laty – nastała cisza przerwana dopiero wieczorem przez drobny epizod. Trzech, a może czterech żołnierzy wermachtu z odbezpieczonymi empi, w kombinezonach ochronnych z bielą na wierzchu, dowlokło się chyłkiem do naszych zabudowań na skraju wioski. […] Poprosili Mamę o przygotowanie kolacji. Nawet jej nie tknęli; zasnęli, z wyjątkiem wartownika, nieledwie na stojąco. Szarym świtem, wystraszeni hukiem dział spod Olsztynka, zerwali się i, choć czerwonoarmiejców trudno byłoby wypatrzyć, popędzili, nieapetycznie brudni i niegodnie zapuszczeni, w stronę lasu. I znów nastąpiła cisza, przez długie godziny niedzielne 22 stycznia. […] Kogo czerwonoarmiejcy zastali we wsi? – Z miejscowych niewielu. […] We wszystkich właściwie zabudowaniach gnieździli się uciekinierzy z rubieży Prus Wschodnich, wyrzuceni na drogi uderzeniem Frontu Białoruskiego już jesienią 1944 r. I nasz dom nie był pusty. Nam dokwaterowano uciekinierów z powiatu Gumbinnen…3 Wyjaśnienia (nie tylko) semantycznego dopraszały się nadto w mojej opowieści dwa pojęcia: „fronta” i „po froncie”. Tak o nich pisałem przed laty: W naszej warmińskiej świadomości zadomowiło się (chyba już) na stałe przekonanie, iż fronta to coś zgoła odmiennego niż wojna (światowa). Sam termin wziął się oczywiście z nie............................................................ 2 A. Leder, Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2014. 3 H. Orłowski, dz. cyt., s. 37.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 70
2015-12-31 12:09:24
Samotność na Warmii albo o dzieciństwie „45 plus”
mieckiego die Front; spolszczenie pojęcia następowało poprzez dobranie sufiksu, wskazującego na żeńskość słowa. We wszystkich seansach wspominkowych [po sąsiedzku], w których dane mi było uczestniczyć, zarówno tych tużpowojennych, jak i znacznie późniejszych, artykulacja czasu historycznego następowała poprzez odwołanie się do momentu nastania fronty. Od nastania fronty czas historyczny i osobisty odmierzany bywał na nowo, a zwłaszcza dzielony na przed frontą i po froncie. Fronta to nie wojna. Wojna bowiem to coś dalekiego, nieswojskiego, abstrakcyjnego; fronta natomiast dotyczy wydarzeń doświadczanych bezpośrednio, tu i teraz, łączonych z krzywdą własną, osobistą albo też ludzi nam bliskich, sąsiadów, znanych nam nie tylko z nazwiska4. Ale to nie wszystko. Zależało mi wtedy również na wyznaczeniu cezur dla mego czasu, indywidualnego, pojmowanego zarazem jako czas historyczny. Dodałem zatem: Czas fronty od czasu po froncie dzieli cieniutka zaledwie linia, niekiedy trudna nawet do wykreślenia, przesuwalna, to faza po froncie nie poddająca się kategoriom czasu fizykalnego, kalendarzowego. Czas fronty i po froncie – najogólniej i zarazem najprecyzyjniej rzecz ujmując – to życie w warunkach bezprawia, zdegradowania do obiektu poza wszelkim wyobrażalnym prawem, to życie w świecie bez reguł gry, albo też reguł o nikłym stopniu przewidywalności. Stąd też formalna wymiana rządów komendantury wojskowej (w Podlejkach) na polskie władze cywilne, nie będące w stanie przez długi czas zapewnić bezpieczeństwa obywatelskiego przed aktami przemocy nie tylko w nocy, ale i za dnia, nie stanowiła bynajmniej o zamknięciu fazy po froncie. W jednym przypadku termin „po froncie” może odnosić się wyłącznie do wydarzeń latem czy późną jesienią 1945 r., w innej natomiast opowieści obejmie również przeżycia 1946, a nawet 1947 r. Oba wyrażenia stosują ze zrozumieniem wyłącznie ci ludzie, którzy potrafią je wypełnić poczuciem poniesionych krzywd, deprywacją. Moje pokolenie jest z pewnością ostatnim, przywołującym te terminy dla wytyczenia meandrów prywatnej, własnej historii5. Przywołuję te słowa przede wszystkim dla jednego powodu, dla sprostowania ostatniego zdania, dla opatrzenia go wielkim znakiem zapytania. Zaprzeczać zatem będę samemu sobie. Ściślej: samemu sobie sprzed lat piętnastu. Powtórzę je dla wyrazistości wywodu: Moje pokolenie jest z pewnością ostatnim przywołującym te terminy dla wytyczenia meandrów prywatnej, własnej historii. Otóż myliłem się. W czym? Z czego to wnoszę?
71
Poczta dostarczyła mi przesyłkę, mianowicie program jesiennego cyklu spotkań w Sopocie pod kuratelą Roberta Traby. Intrygująca nazwa „(Nie-)Powroty. Inne opowieści o historii Polski” zapowiada nie lada niespodzianki w dyskursie. Sądzę tak nie tylko po motcie-wprowadzeniu:
............................................................ 4 Tamże, s. 40. 5 Tamże, s. 40 i nn. [wyróżnienie – HO].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 71
2015-12-31 12:09:24
Hubert Orłowski
Przeszłość jest tym, co pamiętasz, tym, co sobie wyobrażasz, że pamiętasz, tym, o czym sam siebie przekonujesz, że pamiętasz lub udajesz, że pamiętasz. (David Lowenthal „The Past is a Foreign Country”)
W objaśniającym komentarzu Traba tak precyzuje koncept jesiennego cyklu: Chcemy dać impuls do refleksji nad historią Polski. Historię zawsze interpretujemy z punktu widzenia współczesności. […] Podjęliśmy wyzwanie. Punktem wyjścia naszego cyklu jest rocznica zakończenia II wojny światowej w Europie – rok 1945. Proponujemy, by na rok 1945 spojrzeć przez pryzmat wielkiej opowieści o powrocie [wyróżnienie RT], rozumianym w różnych aspektach. Metafora powrotu różnicuje dominującą obecnie perspektywę, definiującą rok 1945 poprzez „strach”, „trwogę”, „tragedię”, „wojnę domową”. Dla większości rok 1945 to przejście ze skrajnej sytuacji wojny i okupacji, codziennego strachu do przestrzeni nowej, niestabilnej, ale budzącej nadzieję. Doświadczano również powrotu ideologicznego, którego wyrazem był „powrót na Ziemie Odzyskane”. Nie zawsze musiały to być przeżycia radosne, bo zamiast domu odnajdowano pustkę, niepewność, odrzucenie. Zamiast spotkania następowały rozstania. Wnioskować o narracjach sopockich spotkań wyłącznie na podstawie zwięzłej programowej zapowiedzi to dość ryzykowne przedsięwzięcie, ale chyba jednak uprawnione. Zwłaszcza że uzasadnione nie pochwałą czy krytyką wykładni perspektywy samego cyklu, lecz próbą wyłuskania z zapowiedzi wykładni trudu tworzenia „nowego wejścia”. Nawet jeśli tej „nowości” na chrzcie semantycznym nadano miano metafory „powrotu”! Uwagę zwraca Roberta Traby wysiłek semantycznego odnalezienia w tych narracjach problematyzacji tego, co stało się w (nie)szczęsnym roku czterdziestym i piątym. Wskażę chociażby na szczodre posługiwanie się tzw. posiłkowym cudzysłowem (pojedynczym) w odniesieniu do wielu nazw, terminów, syntagm. Nikomu nie czynię z tego tytułu zarzutu; za taką poetyką kryje się raczej swoista bezradność, pogubienie się danego autora oraz konkretnych narracji „na zakręcie” historii.
72
Bardziej ciekawi mnie i fascynuje niewyartykułowana do końca kwestia pojęć, kryjących się w cieniu Traby zwięzłego programowego „statementu”. W przekładzie na bliskie mi instrumentarium wielkiego Reinharta Kosellecka wprowadził był Traba nieświadomie dwie strategiczne kategorie, mianowicie przestrzeni doświadczenia (Erfahrungsraum) oraz horyzontu oczekiwań (Erwartungshorizont)6. Nie tyle „wymieszał” je w jednym garncu „nowej narracji (nie) po-wrotu”, co pozbawił (równie nieświadomie) przymiotów relacjonalności wzajemnej czy też wobec siebie. I tym samym „wyrzucił” niejako poza burtę swej opowieści na niekorzyść (z pew............................................................ 6 Odwołuję się w tym przypadku do Koselleckowego studium „Przestrzeń doświadczenia” i „horyzont oczekiwań” – dwie kategorie historyczne, por. R. Koselleck, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum. W. Kunicki, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2001, s. 359-389.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 72
2015-12-31 12:09:24
Samotność na Warmii albo o dzieciństwie „45 plus”
nością nielicznej) autochtonicznej społeczności, która w najmniejszym stopniu ani „nie powracała”, ani „powracała”. Być może, może zapewne, a może nawet w znikomym jeno stopniu społeczność ta była świadoma tego/swego stanu rzeczy; nie zmienia to jednak wagi samej „ontologicznej” prawdziwości mego stanowiska w kwestii „nierozwiązanej kwestii autochtonicznej”. Pytam siebie samego, do której to opcji (nie-)powrotu mnie, nas (Warmiaków) „przydzielono”. I w tym momencie pojawia się, czy powraca, wątek zapowiedziany w tytule moich uwag, czyli wątek „samotności na Warmii”. Ściślej mówiąc mojej samotności. Nie chcę być fałszywie zrozumiany: Nigdy nie czułem się samotny w moim kraju, w mojej ojczyźnie. Znam moje miejsce w krajobrazie nauki polskiej. Samotny byłem (i nadal jestem) „na Warmii”, ściślej: jako Warmiak. Gdzieś i kiedyś już o tym pisałem: wyjazd na studia do Poznania i dożywotnie w tym mieście bytowanie było na wpół uświadomioną ucieczką z nie bardzo (już?) „mojej” Warmii, swoistą ucieczką przed nią. Zapewne splątane dzieje współczesne moich dalszych krewnych odegrały tu swoją rolę. Na ten, na taki status „warmińskiej samotności” wpływu (jakoś) nie miałem, a może mieć nie chciałem. Dopowiem głośnym słowem Marcina Lutra (choć Warmiakowi z arcykatolickiej rodziny nie bardzo to przystoi): Hier stehe ich und kann nicht anders. Gott helfe mir. W niezbyt składnej polszczyźnie znaczy to tyle co: Tu stoję, inaczej nie mogę. Bóg mi dopomóż! Co mam na myśli? W „Warmii z oddali” podzieliłem się z czytelnikami miniopowieścią kuzynki mego Ojca, Rozalii Orłowskiej z Dużej Purdy. W rozmowie ze studentkami, prowadzącymi bezpośrednio po wojnie badania socjologiczne pod kierownictwem profesora Stanisława Ossowskiego w Purdzie, moja krewna żaliła się na losy swej/naszej rodziny. Studentki zapisały rozmowę akuratnie, wraz z kolokwializmami. Perspektywa narratorki to pozycja matki opłakującej los trojga swych dzieci. Syn Antoni, zabrany do Arbeitsdienstu, potem do wojska, „przepadł” [w znaczeniu: zaginął] w Rosji. Józef, internowany jako uczeń polskiego gimnazjum w Kwidzyniu, został wcielony do wermachtu, a następnie wzięty do niewoli ang., zgłosił się do wojska polskiego, wraca w najbliższym czasie do kraju, czeka na transport. Ma 27 lat. Tymczasem się w Anglii uczy. Czekają na niego. Są już zmęczeni, chcą by gospodarzył, choć się nigdy nie zapowiadał na gospodarza...
73
Dalej Rozalia wspomina córkę Ankę, największą tragedię rodzinną. Liczyła sobie 20 lat, jak ją Rosjanie zabrali. Umarła w obozie. Wesoła była, żywa i mocno dobra. [...] Dzieci były dobre. Mówiły „Matulu, ojczulku”. Gromada była, a teraz pusto... może to Bóg tak chce – ale serce boli, bo moje dzieci na to nie zasłużyli – chodzili do polskiej szkoły, my chcieli dobrze. […] Takie różne złe zostały, a moja Anka... My nie uciekali, nie mieli strachu, my się zmiarkowali późno... Ludzie mówili – tu do Orłowskiego nie przyjdą – Orłowski taki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 73
2015-12-31 12:09:24
Hubert Orłowski
Polak, to nikt nie przyjdzie, nie weźmie, a wzięli... My czekali na Polskę, będzie nam lepiej, a tu jak pani widzi... Zabrali wszystko, co zazorgowane [w znaczeniu: zmagazynowane, zebrane] – to i mniejsza – ale te dzieci moje...7 Pokolenie mego Ojca – mowa o jego kuzynach i kuzynkach w Purdzie – wyginęło całkowicie, jeśli nie liczyć byłego gimnazjalisty Józefa. Z tej opowieści żal i rozgoryczenie przebijają się z równą siłą. A dorzucić przecież mógłbym jeszcze niejedną pokrewną opowieść rodzinną. O dziadku Prejłowskim na przykład, któremu niektóre córki (z licznego ich grona) czyniły zarzuty w tużpowojennej Polsce, że „o taką” to Polskę właśnie walczył. O mojej chrzestnej matce i jej siostrze, ofiarach gwałtu czerwonoarmistów. W naszej narracji wielkorodzinnej była to historia totalnie przemilczana. Sam dowiedziałem się o niej dopiero przed dwoma laty; i ten fakt tak późnej komunikacji ma większą wymowę niźli samo wydarzenie! O Ojcu, który nie zdążył mi przekazać wiedzy o schowku na strychu, skrywającym wydanie „Krzyżaków” Sienkiewicza oraz popularnie na potrzeby Polonii spisaną „Książkę o Polsce”. To, co tu wyrywkowo i w pośpiechu wymieniam, to okruchy „bycia samotnym” nie tyle na Warmii, co „bycia (samotnym) w roli Warmiaka”. Polityka społeczna PRL, skutecznie przeganiająca ostałych polskich (cokolwiek by to miało w tym przypadku znaczyć) Warmiaków „do rajchu”, poczucie „samotności (bycia) na Warmii” niewątpliwie dodatkowo potęgowało. Moje poczucie, dodam, jest stanem definiowalnym w kategoriach jednostkowych, no może w części pokoleniowych. (Stąd to przywołanie Mannheimowskiej perspektywy na samym początku!) Nie mam go z kim dzielić. W tym rozumieniu, w takim (zwłaszcza) dyskursie tych kilku moich najbliższych mi przodków, wymienionych oraz niewymienionych, przynależy do grona ofiar daremnych, do obszaru heroizmu zbędnego, zbytecznego, do obszaru heroizmu powszedniego, heroizmu nie od strony ołtarza czy tronu. Jeśli również ludzi traktować jako miejsca pamięci, to ta najbliższa mi refleksyjnie linia przodków to istne „Niemandsorte”, nieumiejscowione miejsca pamięci. Nie mam z kim dzielić moich odczuć i doświadczeń pokoleniowych; moje „społeczne ramy pamięci” – by odwołać się do tytułu głośnego dzieła Maurycego Halbwachsa – przykrojone zostały przez bieg losów świata wybiórczo niełaskawie: zarówno dla mnie, jak i dla mojego pokoleniowego biotopu społecznego.
74
Spośród wielu opowieści, porzekadeł i zagadek, przekazywanych mi przez moją Matkę, jedna poetycka zagadka utkwiło mi na zawsze w pamięci. Brzmi ona następująco: Przyjechali młodzi, starzy. Wyłapali gospodarzy, a dom uciekł oknami. Sens zagadki odczytać należy najzwyczajniej „po warmińsku”: Przybyli rybacy, wyłapali ryby, woda zaś (ich dom) – spłynęła okami sieci. Jak ta mądra wymowa ma się do mojej próby wykreślenia koordynat własnego „miejsca na (warmińskiej) ziemi”, koordynat tożsamości? Ano przypomina o potrzebie domu, o swojskości, ............................................................ 7 H. Orłowski, dz. cyt., s. 139 [wyróżnienie – HO]. Wymieniony tu Józef do kraju nigdy nie powrócił. Zmarł w Wielkiej Brytanii.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 74
2015-12-31 12:09:24
Samotność na Warmii albo o dzieciństwie „45 plus”
o bezpieczeństwie, o cieple, i to nie tylko rodzinnym. Tego w „swojskiej Warmii” nie tyle nie udało mi się odnaleźć, co nie udało mi się stworzyć (dla siebie) takiej właśnie Warmii, w myśl refleksji Maxa Webera. Bliska mi jest bowiem definicja kultury według tego wybitnego filozofa i socjologa. Tym razem również dlatego, że wyjaśnia pod postacią matrycy kardynalnej moje (i tylko moje) stanowisko w kwestiach tożsamościowych. Jeżeli kultura z punktu widzenia człowieka […] jest skończonym wycinkiem bezsensownej nieskończoności wydarzeń świata, któremu nadajemy sens i znaczenie8, to jakże jednak być dumnym z tożsamości, której sens nadajemy w samotności, a nie wspólnotowo? Pytanie zostawiam bez odpowiedzi. Hubert Orłowski
75
............................................................ 8 M. Weber, ,,Obiektywność” poznania społeczno-naukowego i społeczno-politycznego, [w:] tenże, Racjonalność, władza, odczarowanie, wybór, wstęp, tłum. M. Holona, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2004, s. 163 [wyróżnienie – HO].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 75
2015-12-31 12:09:24
Winfried Lipscher
50 rocznica listu biskupów polskich Biskup Kominek i pojednanie polsko-niemieckie
Winfried Lipscher ur. w Wartenburgu (Barczewo) w 1938 roku, niemiecki teolog katolicki, tłumacz literacki, dyplomata, przez wiele lat radca Ambasady RFN w Polsce, wielce zasłużony w działaniach na rzecz pojednania polsko-niemieckiego, członek stowarzyszenia Wspólnota Kulturowa „Borussia”. Obecnie mieszka w Berlinie.
76
Kiedy papież Jan XXIII w 1962 roku zwołał sobór, nikt nie mógł przewidzieć, co się stanie. Nikt wcześniej na żadnym soborze nie był. Zaczęto szukać w encyklopediach, co to jest sobór i co się tam robi. Można było wyczytać, że na soborach zajmowano się m.in. doktryną wiary, że kiedy bywała kwestionowana, rzucano klątwy przeciwko heretykom. Ale w XX wieku do takich rzeczy raczej nie dochodziło. O co więc mogło chodzić? Biskupi z krajów komunistycznych być może podejrzewali, że będzie chodziło o potępienie bezbożnego komunizmu. To miało rację bytu. Ale sprawy wiary i jej doktryny zostały jasno określone, w tej kwestii nikt nie miał żadnych wątpliwości. Czy sobór w ogóle był potrzebny? Nawet sławny teolog Karl Rahner wyraził zdanie, że soboru nie da się przeprowadzić, choćby ze względów organizacyjno-technicznych, bo gdzie można było zmieścić kilka tysięcy biskupów i teologów oraz jak poradzić sobie z organizacją normalnych dyskusji1. Zaskoczenie było duże. Papież Jan XXIII zapragnął otwarcia Kościoła na świat, dialogu, partnerstwa i przede wszystkim ekumenizmu, co wówczas było nowością.
............................................................ 1 G. Wassilowsky, Karl Rahners gerechte Erwartungen ans II. Vaticanum, [w:] Zweites Vatikanum. Vergessene Anstöße, gegenwärtige Fortschreibungen, hrsg. von G. Wassilowsky Freiburg im Breisgau: Herder, 2004, S. 33.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 76
2015-12-31 12:09:24
50 rocznica listu biskupów polskich. Biskup Kominek i pojednanie polsko-niemieckie
Biskupi Biskupi zjechali się z całego świata. Nawet tym z bloku komunistycznego udało się przybyć do Rzymu, choć nie wszystkim. Władze komunistyczne poszczególnych krajów nie przypuszczały, że ten sobór mógłby ich samych w jakikolwiek sposób dotyczyć. W Rzymie znaleźli się także biskupi polscy i niemieccy, którzy przecież wzajemnie się nie znali, bo podróże wówczas to rzadkość. Wzajemna nieufność była spora. Biskupi polscy nie przyjechali do Rzymu, by do biskupów z innych krajów pisać listy. To wszystko rodziło się powoli. Napisanie listu do biskupów niemieckich zrodziło się pod wpływem duchowej atmosfery soborowej. Biskupi ze wszystkich zakątków świata zaczęli się wzajemnie poznawać. Najważniejszym ich zadaniem było jednak uczestniczenie w pracach soborowych, a nie zajmowanie się listami lub polityką. A jednak chyba żaden dokument z kręgów kościelnych w ostatnich czasach nie wpłynął na politykę w takim stopniu, jak wymiana listów biskupów polskich i niemieckich. Co by było, gdyby polscy biskupi nie wpadli na pomysł napisania tego listu? Na pewno pojednanie potoczyłoby się inaczej. Biskupi wcale nie zamierzali zajmować się polityką. Jaki politycy mieliby argument na rzecz porozumienia (zresztą i dziś jest to aktualne) tłumacząc, że uzgodnienie tej kwestii jest konieczne? Kontekst polityczny Należy pamiętać, że niewiele wcześniej, bo zaledwie 17 lat przed zwołaniem soboru, zakończyła się II wojna światowa, która świat zmieniła diametralnie. Szczególnie przepaść między Wschodem a Zachodem stała się bardzo głęboka. Zimna wojna trwała w najlepsze. Walczono na słowa, gdzieniegdzie było gorąco jak w Korei. Państwa europejskie robiły porządki po wojnie, każde na swój sposób. Nikt nikomu niczego nie darował. Zwycięski Związek Radziecki ujarzmił Europę Wschodnią, a niezależne państwa zachodnie wkroczyły na drogę odbudowy i dobrobytu. Kto wówczas myślał w takich kategoriach jak porozumienie albo nawet pojednanie, nie mówiąc już o odniesieniach do kontekstu europejskiego? Polityka niemiecka za rządów Konrada Adenauera miała inne sprawy na głowie niż porozumienie z komunistycznymi władzami w Polsce. A rząd PRL musiał budować ustrój socjalistyczny, w Niemczech Zachodnich widział tylko imperialistów i podżegaczy wojennych, którzy nie uznawali granicy na Odrze i Nysie. O rozmowach nawet nikomu się nie śniło. Nieufność po obu stronach była tak wielka, że na Zachodzie nawet biskupów z krajów socjalistycznych podejrzewano o kolaborację z reżimem. W kręgach politycznych mówiło się, że biskupi przecież nie mogliby wyjechać do Rzymu, gdyby nie współpracowali z władzami.
77
Pisanie listów Kościół w Polsce przygotowywał się do obchodów millenijnych w 1966 roku. Wypadało więc na te uroczystości zaprosić biskupów z innych krajów. Pod wpływem atmosfery soboru uważano to
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 77
2015-12-31 12:09:24
Winfried Lipscher
za szansę na otwarcie się na Kościoły w innych krajach. Ale jak tu zaprosić Niemców? Sytuacja była niezręczna. Nie można było wysłać zaproszenia bez komentarza – po tym wszystkim, co się w historii wydarzyło. Do akcji wkracza wtedy ks. arcybiskup Bolesław Kominek, który nie tylko mówił biegle w języku niemieckim, ale też poznał niemiecki katolicyzm na Śląsku jeszcze przed wojną. Wyobrażam sobie taki oto scenariusz: Kominek porozumiał się najpierw ze swoimi polskimi współbraćmi, m.in. z ówczesnym arcybiskupem Wojtyłą, i uzgodnił tok postępowania wobec Niemców. Potem Kominek zwrócił się do niektórych biskupów niemieckich, mówiąc: słuchajcie, jest taka i taka sprawa, pragniemy was zaprosić do Polski, ale musimy najpierw uzgodnić, czy to w ogóle jest realne, a jeżeli tak, to co mamy sobie do powiedzenia? Sobór wymaga od nas współpracy i braterstwa. Arcybiskup Kominek widocznie spotkał się z zainteresowaniem po stronie niemieckiej, bo doszło do ewenementu na skalę światową, czego biskupi ani chyba nie zamierzali, ani nie przewidywali. Fakt był bez precedensu. Nigdy przedtem nie było podobnego dokumentu. Ani wcześniej, ani później żaden episkopat w taki sposób nie porozumiał się z Niemcami, którzy przecież napadli na Polskę. Taki list w zasadzie powinna zainicjować raczej strona niemiecka. I tak doszło do „ekumenizmu” między biskupami na tle zupełnie innym niż teologiczny. Zadziałał „ekumenizm” międzyludzki, od człowieka do człowieka, od Polaka do Niemca i odwrotnie, między Europejczykami. Bo bez takiego braterskiego „ekumenizmu” międzyludzkiego, uprawianego w zaufaniu i uczciwości, nie ma żadnego ekumenizmu teologicznego. Nie będę się tutaj rozwodził na temat losu przygotowanych wtedy tekstów do konkretnych listów, ponieważ okoliczności te są powszechnie znane i chyba niewiele można dodać w tej kwestii. Chyba że pojawią się nagle jakieś nowe źródła. Różnice w mentalności a arcybiskup Kominek Arcybiskup Kominek wspomina:
78
Na Soborze, gdzie istniały wszelakie możliwości kontaktów z całym katolickim światem, doszło też do spotkań z biskupami NRD i RFN. Ze wschodnimi doszliśmy od razu do jednomyślności, gdyż znajdowali się oni w podobnych jak nasze warunkach społeczno-politycznych […]. Bardzo skomplikowane były rozmowy z biskupami Republiki Federalnej. Nie stanowili oni wspólnego frontu duchowego i raczej każdy z nich miał swój własny kierunek myślowy. Konferencja episkopatu łączyła ich – tak się wyrażali o sobie – ale to była jedność zróżnicowana2.
............................................................ 2 W służbie „ziem zachodnich”, Bolesław Kominek, z teki pośmiertnej wybrał i przygotował do druku J. Krucina, Wrocław: Wydawnictwo Diecezji Wrocławskiej Księgarni Archidiecezjalnej, 1977, s. 113.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 78
2015-12-31 12:09:24
50 rocznica listu biskupów polskich. Biskup Kominek i pojednanie polsko-niemieckie
Jest to bardzo trafne spostrzeżenie. Katolicyzm niemiecki jest zupełnie inny niż polski. W Niemczech nie ma takiej zwartości episkopatu jak w Polsce. Nie są znane na przykład pielgrzymki do jednego centralnego sanktuarium jak to w Częstochowie, kult Matki Bożej jest zupełnie inny, nie ma odniesień narodowych. Flag narodowych czy emblematów państwowych nigdy nie umieszcza się w kościołach. W Niemczech nigdy nie pojawiła się (nawet za czasów nazistowskich) taka postać, jednocześnie duchownego i polityka, jak Stefan Wyszyński, zwany prymasem tysiąclecia. Myślowy punkt wyjścia był i jest do dzisiaj bardzo różny. W katolickiej Polsce był to okres, kiedy odżywała świadomość narodowo-religijna. W tamtych latach Karol Wojtyła napisał swój poemat „Myśląc Ojczyzna”: Ojczyzna – kiedy myślę – wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam, Mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie przebiega ku innym, aby wszystkich ogarniać w przeszłość dawniejszą niż każdy z nas: z niej się wyłaniam… gdy myślę Ojczyzna – by zamknąć ją w sobie jak skarb3. Niemieckie myślenie, także wśród biskupów, nie jest w stanie wczuć się w taki ton wychwalania ojczyzny. W Polsce ojczyzna nabiera charakteru sakralnego. W Niemczech „ojczyzna” w ogóle nie ma takich odniesień, podobnie jest z „patriotyzmem”. Nie sposób powiedzieć: jestem niemieckim patriotą. Wyobrażam sobie, że biskupi niemieccy nie bardzo umieli sobie poradzić z informacją, że polscy biskupi mają zamiar wystosować do nich list. W jakim celu? Wystarczyłoby przecież zaproszenie. Gdy ten list przyszedł, okazał się dla nich zupełnie obcy mentalnie. Polacy pisali o historii, o polskości, chlubnej przeszłości narodu. W liście, albo i uroczystym orędziu, przenikały się wzajemnie dziedziny sacrum i profanum. Wszystko to wychodziło poza ramy niemieckiej katolickości. Dlatego też odpowiedź biskupów niemieckich była niewspółmierna, lakoniczna. Arcybiskup Kominek wspomina: Przyznać trzeba, że odpowiedź biskupów niemieckich na nasze orędzie była raczej niewspółmierna i nieśmiała. Odczuwaliśmy ją wszyscy jako niewystarczającą […]. Nie można było z ich strony wyczuć szczerego i odważnego uścisku braterskiej dłoni polskiej4.
79
Dla arcybiskupa Kominka było to na pewno gorzkie doświadczenie. Ze strony Niemców nie była to jednak żadna złośliwość, można chyba raczej mówić o pewnej nieporadności. Dosyć pompatyczne sformułowania zawarte w orędziu polskim spotkały się ze zdawkowymi, choć grzecznymi i rzeczowymi słowami, ale to i tak już było dużo, jeśli spojrzy się ............................................................ 3 K. Wojtyła, Myśląc Ojczyzna, [w:] Poezje i dramaty, wybór i układ M. Skwarnicki, J. Turowicz, Kraków: Znak, 1979, s. 90. 4 W służbie „ziem zachodnich”…, s. 114.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 79
2015-12-31 12:09:24
Winfried Lipscher
na mentalność niemiecką. Po prostu biskupi nie wyczuli, jak wielkie znaczenie ten dokument ma dla Polaków. Biskupi niemieccy zupełnie się nie znali na polskiej duchowości, do której ten list się odwoływał. Nigdy nie byli świadkami polskich wzniosłych uroczystości narodowo-religijnych, nierzadko celebrowanych trochę i na złość władzom państwowym, co odbywało się w dodatku w Częstochowie, u tronu Królowej Polski. Wątpię, czy biskupi niemieccy w ogóle orientowali w konotacjach, jakie niesie pojęcie „Królowa Polski”. A co dopiero millenium! Nigdy i nikt w Niemczech takich czy podobnych rocznic nie obchodził. W naturze niemieckiej nie leży nieustanne celebrowanie rozmaitych rocznic. Arcybiskup wyczuł, że Niemcy nie rozumieją Polaków w tej kwestii, dlatego stwierdził: Ze względu na zachodzące różnice zapowiedzieliśmy niemiecki przekład poważnego dzieła o historii Polski, które dotąd się nie ukazało – które dopiero znajduje się w druku w kolekcji pt. „Sacrum Poloniae Millenium”5. Sobór chciał dialogu, zachęcał do niego i sam go uprawiał – by i biskupi z całego świata lepiej się poznali. Arcybiskup Kominek był takim przedstawicielem soborowego dialogu. Pisał: Sobór pokazał drogę dochodzenia do prawdy, drogę wzajemnej wymiany myśli, poglądów […]. Kolegialność biskupów istnieje o tyle, o ile istnieje braterstwo w Kościele […], a w nim jest wiele charyzmatów… Arcybiskup Kominek znał bardzo dobrze teologię niemiecką i już wtedy powoływał się w swojej książce „Kościół po soborze”6 na takich wielkich teologów, jak Joseph Ratzinger, Karl Rahner, Karl Lehmann i inni. Sam sobie zadawał pytanie, jak po soborze ułożą się stosunki między biskupami, co będzie z poszczególnymi konferencjami episkopatów?7 I odpowiada, powołując się na Ratzingera (rok 1965!), że w tych kontaktach między episkopatami poszczególnych krajów możliwe jest uczenie się wzajemne, przenikanie – jakaś perychoreza, żeby zapożyczyć wyrażenie dogmatyczne8. Reakcje
80
W Niemczech gwałtownych reakcji na list polskich biskupów raczej nie było. Jedynie zdanie: Przebaczamy i prosimy o przebaczenie, zostało zauważone i wnikliwie przeanalizowane, niestety fałszywie. Bo Niemcy doszli do wniosku, że Polacy nareszcie przepraszają Niemców za fakt wypędzenia. Niektóre inne sformułowania z listu skwitowano jako „nacjonalistyczne”. Dopiero nagonka władz komunistycznych na biskupów sprawiła, że zajęto się wnikliwiej tym zjawiskiem. Reakcje władz partyjno-rządowych PRL na orędzie polskich biskupów były przede wszyst............................................................ 5 Bolesław Kominek, kazanie w katedrze wrocławskiej, 6 lutego 1966 r., przedruk: Więź, 1984, nr 7, s. 82. 6 B. Kominek, Kościół po soborze, Paris: Éditions du Dialogue: Société d'Éditions Internationales, 1969, s. 18-20. 7 Tamże, s. 18-20. 8 Zob. tamże.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 80
2015-12-31 12:09:24
50 rocznica listu biskupów polskich. Biskup Kominek i pojednanie polsko-niemieckie
kim głupie. Zarzucano im zdradę polskiej racji stanu. Zupełnie nie pojęto intencji biskupów. Ale to jest poniekąd zrozumiałe. Kto nie uznaje Ewangelii jako kryterium działalności, ten nie może zrozumieć słowa „pojednanie”, bo jest ono kategorią czysto teologiczną. Państwa pojednać się nie mogą, one się porozumiewają lub układają. Władze państwowe odmawiały biskupom prawa mówienia w imieniu narodu polskiego. Komuniści uważali, że tylko oni mają monopol do reprezentowania „ludu”. Na każdym zebraniu masowym śpiewano przecież: „Wyklęty powstań ludu ziemi”. A gdy lud w końcu powstał, kazali do tego ludu strzelać (w 1953 roku w NRD, w 1956, 1971, 1981 w Polsce, w 1956 na Węgrzech, w 1968 w Czechosłowacji). U boku Związku Radzieckiego zwyciężyli Niemców, a tu nagle mieliby się pojednać z wrogiem. Nigdy! Biskupi kierowali się jednak Ewangelią, w której Jezus mówi: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali (J 13, 34-35). Niesłychane! Wszystko, co było nowe, miało przecież przyjść ze strony socjalizmu, a tu jacyś biskupi mówią, że z Ewangelii liczącej sobie dwa tysiące lat idzie coś nowego. Komuniści przeliczyli się. A co tu dopiero mówić o zwrocie: Przebaczamy i prosimy o przebaczenie. Tymczasem biskupi ani nie kwestionowali granicy na Odrze i Nysie, wręcz przeciwnie, ani nie zrezygnowali z zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Arcybiskup Kominek w swoim kazaniu we Wrocławiu, wygłoszonym 6 lutego 1966 roku, podsumował to tak: Wszystkim z obecnych wiadomo, jak ogromną górę zarzutów nawarstwiono i usypano przeciw orędziu. Chcąc być delikatnym, trzeba powiedzieć, że chodzi o nieporozumienia, chociaż można by to powiedzieć inaczej9. Biskupi niemieccy nie byli zbyt pomocni swoim polskim braciom w pojednaniu, dlatego też w 1968 roku utworzył się krąg katolickich intelektualistów zwany Bensberger Kreis (od miasteczka Bensberg, gdzie obradował), który w głośnym memoriale na temat pojednania z Polską „dopowiedział” list niemieckich biskupów. Jednym z sygnatariuszy tego dokumentu był Joseph Ratzinger. Byłem członkiem pierwszej delegacji tegoż kręgu do Polski w kwietniu 1970 roku, pamiętam, jak we Wrocławiu w imieniu Episkopatu Polski podejmował nas arcybiskup Kominek. Podczas uroczystego obiadu wygłosił mowę (cytuję z pamięci): Wy jesteście całkowitą i oczekiwaną odpowiedzią na nasze orędzie. Znakiem tego niech będzie mój pektorał; jest to krzyż kardynała Bertrama, jaki dzisiaj po raz pierwszy założyłem. Uczyniłem to dla was.
81
Zamiast własnego zakończenia – patrząc w przyszłość Arcybiskup Kominek w kontekście swych rozważań na temat soborowej konstytucji „Gaudium et spes” zastanawiając się nad przyszłością świata, cytuje Adama Schaffa: ............................................................ 9 Bolesław Kominek, kazanie w katedrzekatedrze..., dz. cyt., s. 80.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 81
2015-12-31 12:09:24
Winfried Lipscher
Ludzkość stoi obecnie na rewolucyjnym rozdrożu. To brzmi patetycznie, ale jest banalną prawdą. Wiedza ludzka, zwłaszcza techniczna, doszła do punktu, w którym może stać się wielką dobrodziejką, ale może też przekształcić się w wielką niszczycielkę. Odkrycie sposobów użytkowania energii jądra atomu otworzyło praktycznie nieograniczone źródła energii. Nowe źródła energetyczne zapoczątkowały erę podboju kosmosu, przekształcając człowieka z władcy na ziemi w potencjalnego władcę wszechświata. Elektronika uczyniła realny sen ludzkości o pełnej automatyzacji produkcji, co w konsekwencji może doprowadzić do całkowitego zwolnienia ludzi od pracy fizycznej. Mózgi elektronowe […] do tego stopnia potęgują funkcję pamięci ludzkiej i różnorakie funkcje intelektualne, że marzenia o istocie wszechwiedzącej nabierają realnych kształtów. Jednocześnie człowiek znalazł się na progu tajemnicy życia, którą wydziera stopniowo przyrodzie. Gdy nauczy się tworzyć syntetycznie materię ożywioną – a zbliża się do tego krok za krokiem; gdy nauczy się regenerować żyjącą tkankę i przedłużyć ogromnie życie ludzkie – a jest na najlepszej ku temu drodze; gdy wreszcie przy pomocy biochemii nauczy się wpływać kształtująco na płeć i na właściwości somatyczne oraz umysłowe zarodka ludzkiego […], to wówczas istota ludzka, wspinając się po stopniach tronu biblijnego boga, sięgnie po jego berło10. Arcybiskup uważa te spostrzeżenia za trafne. I dodaje swój komentarz: Cywilizacja nie uchroni się przed zwichnięciem, jeśli nie uszanuje odkupionej godności człowieka, jeśli nie zachowa należytego respektu dla ludzkiego sumienia […]. A jeśli Ewangelia za św. Pawłem przypomina, że ludzie sami sobie mają być prawem, to tym bardziej trzeba przypominać, że wypełnieniem tego zakonu jest miłość […]. Na tych podstawach świat będzie mógł bezpiecznie stawiać dalsze kroki w przyszłość…11 Adam Schaff – tak nam się dzisiaj wydaje – był jasnowidzem, bo sprawdziły się jego prognozy. Arcybiskup Kominek pisze swe rozważania w 1969 roku, ale jakby do nas współczesnych. Zapewne późniejszy kardynał nie zdawał sobie sprawy, że był wielkim Europejczykiem, ale na pewno mu już przyświecał ideał Jednej Europy, takiej, która będzie bezpiecznie stawiać dalsze kroki w przyszłość. Dlatego wolno mi chyba pod adresem władz Unii Europejskiej skierować pytanie: czy zależy jej na chrześcijańskich korzeniach Europy, czy chcemy skierować Europę w stronę relatywizmu i w końcu wyprzeć się kultury chrześcijańskiej?
82
Winfried Lipscher
............................................................ 10 B. Kominek, Kościół po soborze, dz. cyt., s. 87. 11 Tamże, s. 91.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 82
2015-12-31 12:09:24
Robert TRABA
Pojednanie przez rachunek sumienia
Moja dzisiejsza refleksja na temat orędzia biskupów polskich z 1965 roku dotyczyć będzie nie tyle historii, co pamięci, a dokładniej historii pamiętania w Polsce i Niemczech jednej frazy listu: przebaczamy i prosimy o przebaczenie. „Czy” i „jak” pamiętamy? Oraz jak przenosimy sens naszego pamiętania na praktykę bilateralnej i europejskiej współpracy? Gdy rozglądam się po sali dzisiejszych obrad i wsłuchuję się w głosy uczestników, odnoszę wrażenie, że nawet tu – w neutralnym narodowo Watykanie – potwierdzenie zyskuje teza, że pamiętać możemy jedynie asymetrycznie, to znaczy każda wspólnota narodowa najchętniej wspomina „własne” – narodowe miejsca pamięci: zwycięskie bitwy, wybitne postaci, niezwykłe wydarzenia, nawet takie, które są wyrażone głosem przedstawicieli uniwersalnego, powszechnego Kościoła. Gdyby ktokolwiek z państwa zajrzał dziś do podręczników gimnazjalnych w Niemczech, nie znalazłby ani słowa o liście biskupów. Niemieckim odpowiednikiem wyrażonego w nim pojednania jest… uklęknięcie kanclerza Willy’ego Brandta pod pomnikiem powstańców getta warszawskiego, które miało miejsce 5 lat później. O tym wydarzeniu uczą się wprawdzie polscy uczniowie, ale nie wszedł on również do „żywej” pamięci Polaków. Czy zatem pół wieku od ogłoszenia słynnej formuły przebaczamy i prosimy
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 83
83
2015-12-31 12:09:24
Robert Traba
o przebaczenie możemy ją uznać jedynie za relikt wyuczonej tradycji zmagazynowanej w głębokich pokładach polskiej pamięci i grona (niewielkiego) ich niemieckich przyjaciół? Dzisiaj, prawie dokładnie w dniu jubileuszu, to pytanie wcale nie jest bezzasadne. Zanim spróbuję odpowiedzieć na tak postawiony problem – z góry dodaję, że będzie to odpowiedź realistycznie optymistyczna – pozwólcie państwo, że przywołam kilka faktów-wydarzeń, które mają dość ważne znaczenie, żeby zrozumieć mechanizm zbiorowego pamiętania i zapominania. Po pierwsze list biskupów powstał w złym czasie, by mógł bezpośrednio stać się tak ważnym wydarzeniem, które zakorzeni się w zbiorowej pamięci Polaków i Niemców. Dlaczego? Polska w schyłkowych latach 60. przeżywała wzmożoną ideologię i renacjonalizację własnej narodowej historii, na którą nakładał się rosnący kryzys ekonomiczny. Niemcy Zachodnie, jakby na przeciwległym biegunie, konsumowały Wirtschaftswunder. Tak zwane procesy auschwitzkie były wprawdzie szokiem, ale zwróciły uwagę, po raz pierwszy na taką skalę, głównie na zbrodnię Holocaustu. I dopiero rzeczywiście Ostpolitik Willy’ego Brandta, uznanie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz liberalizacja systemu komunistycznego w Polsce otworzyły nową przestrzeń dialogu polsko-niemieckiego. Powstało powoli społeczne zapotrzebowanie również na dialog o historii. Horyzont tego zapotrzebowania wyznaczało właśnie POJEDNANIE. O ile jednak w Niemczech wzorcem był model francusko-niemiecki [UNESCO i WPNKHiG], o tyle w Polsce w kręgach tworzącej się opozycji demokratycznej – w czym i pan, panie ambasadorze, ma swoje niezbywalne zasługi – w pierwszym rzędzie odwołano się do przesłania biskupów. Silny impuls intelektualny przy tym popłynął z emigracyjnych środowisk paryskiej „Kultury”. Finałem tego procesu był bez wątpienia pokojowy, pierwszy na taką skalę w Europie, ruch „Solidarności”, który m.in. ideę rewolucji opierał na pojednaniu. Nie można w tym kontekście zapomnieć o manifeście nowego myślenia o Polsce i jej relacji z zachodnim sąsiadem – książce Jana Józefa Lipskiego „Dwie ojczyzny – dwa patriotyzmy”. Jan Józef Lipski – socjalista w duchu przedwojennego etosu – napisał o pojednaniu polsko-niemieckim, czerpiąc wprost inspiracje z przesłania biskupów polskich. Istotę tego nowego spojrzenia najlepiej po latach spuentował inny, czołowy katolicki intelektualista, prekursor dialogu polsko-niemieckiego, Stanisław Stomma:
84
Człowiek ze swoim sumieniem stoi przed narodem, jako indywidualność, a dopiero potem tworzy społeczność, nie odwrotnie. Więc uważam, że ludzie, którzy mają sumienie, muszą się tym sumieniem kierować. Podobnie myślał Tadeusz Mazowiecki, sądził, że etyka chrześcijańska obowiązuje też w relacjach międzynarodowych. Władysław Bartoszewski, zmarły przed pół rokiem, człowiek symbol opozycji antykomunistycznej i dialogu polsko-niemiecko-żydowskiego, był przekonany, że to właśnie „Solidarność” i stan
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 84
2015-12-31 12:09:24
Pojednanie przez rachunek sumienia
wojenny uruchomiły dopiero w Niemczech po pierwsze nowe, autentyczne zainteresowanie Polską, a co za tym idzie również powrót do idei listu biskupów. Symbolicznym finis coronat opus przywoływania do wspólnej, polskiej i niemieckiej pamięci listu biskupów stała się msza pojednania w Krzyżowej 9 listopada 1989 roku z udziałem Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla. Niewyreżyserowany symbol pojednania miał jednak znowuż pecha. Tego dnia zdarzył się bowiem fakt bez precedensu: początek upadku muru berlińskiego. Historyczny wymiar tego wydarzenia wywołał medialną lawinę, która przyćmiewa do dziś niezwykłość POJEDNANIA suwerennej Polski ze zjednoczonymi Niemcami. Czy jest zatem jeszcze szansa, wracam do początkowego problemu, by przekaz przebaczamy i prosimy o przebaczenie mógł się stać mniej podzielonym/asymetrycznym miejscem żywej pamięci w Polsce i Niemczech? Tak. I sprzyjają temu trzy okoliczności. Po pierwsze uniwersalny mechanizm zbiorowego pamiętania i zapominania. Otóż właśnie teraz, gdy na zawsze odchodzi pokolenie doświadczone wojną, następuje wzmożona praca pamięci indywidualnej, jej komunikacja do ostatniego socjologicznie ogniwa w przekazie tradycji – pokolenia wnuków. Po drugie, wychowywane w Polsce, najpierw w cieniu ideologii, a następnie czasami w zbyt naiwnym micie pojednania, drugie pokolenie (moje) – pokolenie postświadków traumy swoich rodziców, odblokowuje swoją potrzebę dopowiedzenia/przerobienia wojennej przeszłości. W latach 90. proponowałem początkującej, dziś czołowej niemieckiej dziennikarce, by wymyśleć zamiast POJEDNANIA inne pojęcie definiujące polsko-niemieckie relacje do przeszłości. To była ta jedna z naiwnych myśli, że tragiczną przeszłość można po prostu przezwyciężyć. Nie, ją się – jak dowodzą psychologowie – przerabia indywidualnie przez trzy kolejne generacje, tzw. pamięciowe seculum (por. I i II wojna). Nie możemy jednak zapomnieć – i to jest po trzecie – że pamięć publicznie żyje wtedy, gdy my pozwalamy jej zaistnieć w przestrzeni publicznej. Tylko wówczas – trochę paradoksalnie do swej natury – pamięć może mieć przyszłość! Rozumiem, że dzisiejsza konferencja jest jednym z kół napędowych, które uruchomią kolejne mechanizmy „żywego” pamiętania o „orędziu biskupów polskich do ich niemieckich braci…”, już nie tylko w kontekście polsko-niemieckim, lecz szerzej, bo przecież przebaczenie ma uniwersalny charakter – jak pisała znana polska pisarka w kontekście zbrodni niemieckiej: to ludzie ludziom zgotowali ten los.
85
Robert Traba
[Fragment wykładu wygłoszonego na konferencji: VERSO LA RICONCILIAZIONE [W STRONĘ POJEDNANIA]. Konferencję zorganizował Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej przy Stolicy Apostolskiej Piotr Nowina-Konopka, we współpracy z Ambasadą Niemiec przy Stolicy Apostolskiej, Watykan, 26 października 2015 roku]
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 85
2015-12-31 12:09:24
86
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 86
2015-12-31 12:09:25
filozofie miejsca 87
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 87
2015-12-31 12:09:25
88
Fotografia na poprzedniej stronie Janusz Pilecki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 88
2015-12-31 12:09:25
Tomasz GĘSINA
Szkic o wypełnianiu przestrzeni
Tomasz Gęsina doktorant w Katedrze Literatury Porównawczej i wykładowca w Szkole Języka i Kultury Polskiej Uniwersytetu Śląskiego. Uczestnik kilkunastu konferencji naukowych. Publikował w „Opcjach”, „Borussii”, „Masce”, „Zalewie Kultury”. Interesuję się polską prozą XX i XXI wieku, teorią literatury (zwłaszcza badaniami nad kategorią przestrzeni) oraz nauczaniem języka polskiego jako obcego.
Każdy z nas, niejednokrotnie, zmieniając miejsce pobytu – co w potocznym języku zwiemy podróżowaniem – zapytał siebie o sens przestrzeni. Tego sensu nie da się odkleić od pytającego, od jego obecności, od jego tu-i-teraz. Gdzie jestem, skoro nie ma mnie już tam, gdzie byłem, a zarazem nie ma mnie jeszcze tam, dokąd zmierzam? Oczywiście zawsze – jak wcześniej powiedziano – znajduję się w jakimś tu. Lecz inna jest świadomość tego, kto tkwi w miejscu (w zasadniczym rozumieniu tego zwrotu), inna zaś tego, kto się przemieszcza. Ten ostatni wie, że coś porzuca i coś zdobywa1. Witold P. Glinkowski „Transcendencje codzienności. Miejsca, spotkania, obsesje”
Niczyje? Czy miejsce można porzucić? Sprawić, by stało się bezosobową, nic nieznaczącą cząstką przestrzeni? Odepchnąć niczym bezużyteczny przedmiot, jednocześnie zastępując go tym nowym, lepszym? Wydaje się, że przestrzeń, raz udomowiona przez człowieka,
89
............................................................ 1 W. P. Glinkowski, Transcendencje codzienności. Miejsca, spotkania, obsesje, Łódź: Fundacja ANIMA Tygiel Kultury, 2008, s. 57.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 89
2015-12-31 12:09:25
Tomasz Gęsina
zatraca swą neutralność, w wyniku czego powstaje miejsce – inne, odrębne, nierzadko intymne, lecz, co najważniejsze, własne. To miejsce, z upływem lat, coraz bardziej odróżnia się od tego, co wokoło – można nieśmiało pokusić się o stwierdzenie, iż niczyja przestrzeń przekształca się w małą ojczyznę, która, zdawałoby się, potrafi przeciwstawić się zewnętrznym zawirowaniom. Bywa jednak, iż miejsce zostaje opuszczone, innymi słowy, niebezpiecznie zatraca własną odrębność. Gdy wchodzę w kontakt z przestrzenią, staram się nadać jej niepowtarzalny charakter – pragnę, by stała się inna, by wyróżniała się pośród tych, które tkwią zawieszone gdzieś pomiędzy obcością a udomowieniem. Człowiek dokonuje aktu jej udomowienia, sprawia, iż to, co kiedyś było dla niego neutralne, stało się tym jedynym, wyjątkowym. Czy można jednak miejsce wręcz ograbić z jego charakteru, pozbawić tej cząstki ludzkich zachowań, codziennych zwyczajów, pełnych emocji, skazując je na opuszczenie? Wydaje się, iż staje się ono wówczas puste, jakby permanentna obecność człowieka stanowiła warunek jego trwania w ogóle. To tylko pozory, gdyż miejsce, raz udomowione, zatraca neutralność, ono – choć ukryte – nadal istnieje, nadal jest obecne. Yi-Fu Tuan uważa, iż wszystko, co kulturalne, jest związane z miejscem, natomiast naturalność stała się domeną przestrzeni. Innymi słowy, pewną nieuchwytność, wymykanie się schematom należy przyporządkować przestrzeni, z kolei człowiek, w wyniku szczególnego aktu lektury, sytuuje ją w wymiarze kulturowym. Przepisywanie Różne są powody wyruszania w drogę. Jedni, wybierając turystyczne wojaże, pragną zwiedzić jak najwięcej, drudzy, wiedzeni niespokojnym duchem, pragną obcować z tym „prawdziwym”. Jeszcze inni wyruszają w drogę z przyczyn od nich niezależnych – Historia i Polityka, potężne machiny rządzące światem, już wiele razy udowodniły, że potrafią zmusić ogromne rzesze ludności do zmian, z którymi wiązały się osobiste dramaty i tragedie.
90
Człowiek, będący w drodze, za każdym razem dokonuje aktu przemieszczenia. Ten drugi punkt, nazwijmy go docelowym, jawi się jako inny, obcy, wyzwalający w podróżującym ambiwalentne odczucia. Początkowo jest dla niego wielką zagadką, którą z czasem ten będzie chciał rozwiązać. Stanie się to możliwe dzięki wchłonięciu jej elementów, ponieważ tylko to warunkuje zmianę, w wyniku której przestrzeń podlega stopniowej ingerencji człowieka. Jest wówczas jemu bliższa – neutralność zostaje zastąpiona przez emocje. Przypomnijmy raz jeszcze – człowiek, oswajając przestrzeń, stopniowo pozostawia w niej cząstkę siebie. Tę szczególną czynność, której celem jest powstanie udomowionego miejsca, można przyrównać do procesu przepisywania pewnych interesujących czytelnika fragmentów, ponieważ podczas wykonywania tej czynności zawsze wpływa się na dany fragment. W jaki sposób? Oddaje mu się cząstkę siebie poprzez zapisanie go za pomocą własnego – odrębnego – charakteru pisma. Zatem przyswajanie przestrzeni jest nieświadomym wywieraniem
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 90
2015-12-31 12:09:25
Szkic o wypełnianiu przestrzeni
wpływu – to ja wybrałem ów fragment otaczającego mnie świata, któremu już na samym początku przekazuję pewną ukrytą część duszy. Po przepisaniu interesujących mnie fragmentów postanawiam raz jeszcze je przeczytać. Wiem, że nadszedł czas na kolejny, świadomy krok na drodze ku udomowieniu przestrzeni, w której jest mi dane trwać. Gdy przepisywałem interesujący mnie wyimek przestrzeni, nadałem jej własne emocje, ukryte w kształtach liter. To już nie obcy fragment, lecz początek nowego życia. Stopniowe przyswajanie przestrzeni – przepisanego tekstu – sprawiło, iż stała się ona cząstką mnie. Przepisałem zatem przestrzeń za pomocą własnego, prywatnego kształtu liter. Robiłem to z należytym szacunkiem, jednak zdaję sobie sprawę, iż czasem nie jest to możliwe, gdyż siły napierające z zewnątrz powodują we mnie i rozdrażnienie, i niebezpieczny pośpiech. W tym roztargnieniu zapominam o udomowieniu przestrzeni, co może prowadzić do jej bezmyślnego przywłaszczenia. Dlatego przepisywanie przestrzeni stanowi proces długotrwały, ponieważ tworzenie prywatnej narracji o miejscu wymaga czasu. Wydaje się, że ten wróg człowieka, który zawsze zwycięża, tym razem, wyjątkowo, staje się jego sprzymierzeńcem – sprawia, że udomowienie przestrzeni trwa tak naprawdę do końca moich dni – czasu mam zbyt wiele, a może zbyt mało? Palimpsest Czas w przepisywaniu przestrzeni nie tylko jest sprzymierzeńcem, stanowi także świadectwo tego, co odeszło. Przyswajając – przepisując, następnie odczytując – przestrzeń, zdaję sobie sprawę, że nigdy nie jestem sam – obecność drugiego przyczynia się do pełnego zrozumienia przestrzeni, które jest kolejnym warunkiem do jej przyswojenia. Bywa, że to, co dawne, nieustannie wpływa na nowe. Udomowienie przestrzeni, innymi słowy, jej przyswojenie – przeistoczenie w dom-miejsce, które będzie mi bliskie – stanowi składową część tego procesu. Należy z szacunkiem odnieść się wobec tej małej, często na pozór niewidocznej, cząstki dawnego miejsca, o którym mogą świadczyć pozostawione filiżanki z niedopitą kawą czy też herbatą, ubrania w szafie czy nieumyte naczynia w kuchni. Te, wydawałoby się, nieważne elementy przestrzeni, które zastaję, oswajam na nowo – one aktywnie uczestniczą w kształtowaniu się (również wzmacnianiu) mojego charakteru. Nie da się stworzyć nowego miejsca, nie wiedząc nic o tym dawnym. Owo nowe miejsce jawi się jako palimpsest, w którym dwie warstwy oddziałują na siebie wzajemnie – nowe miejsce2, pomimo inicjującego gestu stworzenia, powstaje na obszarze tego, co powinno trwać w przeszłości. W wyniku tego chociażby jego sonotopografia stanowi mieszaninę dźwięków, skupiających się wokół dwóch czasoprzestrzeni – skrzypienie drzwi sytuuje się pomiędzy tym, co odeszło, a tym, co dzieje teraz.
91
............................................................ 2 Przymiotnik „nowe” odnoszę do „inicjatora miejsca” – osoby, która postanawia na nowo udomowić przestrzeń.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 91
2015-12-31 12:09:25
Tomasz Gęsina
Wybór? Czy można stworzyć nowe miejsce tam, gdzie nie milkną echa przeszłości? Przestrzeń, kiedyś udomowiona, na zawsze zatraca swą neutralność, nawet wtedy, gdy ten, który tego dokonał, odszedł. Na jego miejsce, z różnych powodów, przybywa inny, wypełniając przestrzeń własnym doświadczeniem. Ten szczególny palimpsest, w wyniku przepisania pewnych fragmentów przestrzeni, stał się jedną z figur określających współczesnego człowieka, który wytycza nowe szlaki na starych śladach przeszłości. Tomasz Gęsina
92
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 92
2015-12-31 12:09:25
Jarosław Markiewicz
Wizje i piramida z Luschnitz
Jarosław Markiewicz (1984-2007), poeta, pisarz, wydawca, eseista, malarz, mistyk, autor tomów wierszy, m.in. „Papierowy bęben” (1996), odwiedzał Warmię i Mazury.
Kiedy świadomość wkracza w obszary nieświadomości, może mieć wrażenie ciągłości, wrażenie, że nic się nie zmieniło w jakości postrzegania. Czymś takim są obrazy rzeczywistości widywane przez pacjentów, którzy przy znieczuleniu miejscowym przeżywają operację na otwartym mózgu. Kiedy lekarze „pracują” przy zwojach mózgowych w obszarze prawego płata skroniowego – operowani widzą i rozmawiają ze swoimi dawno zmarłymi krewnymi – i w trakcie dziania się tego nie postrzegają żadnej dziwności czy niedorzeczności zdarzenia. Badacze nazywają te obrazy ejdetycznymi i tak je opisują – obraz umysłowy jest ejdetyczny, jeśli nosi wszelkie cechy postrzegania i zdaje się napływać z zewnątrz. Takie ejdetyczne obrazy w sztuce i religii od dawna nazywane są wizjami. Lub wglądami. Wizje mogą jawić się jako zdarzenia, przypomnienia, halucynacje, zmyślenia lub zamyślenia, intelektualne odkrycia. W wizji trudno odróżnić fikcję od rzeczywistości, sen od jawy, to, co się ogląda, od tego, co się czuje. W wizji rozpada się dotychczasowe ja i po każdej wizji nasz układ nerwowy musi organizować dla nas nowe więzienie.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 93
93
2015-12-31 12:09:25
Jarosław Markiewicz
Z grubsza biorąc, są dwa więzienia, które dość dobrze znoszą doświadczenia wizyjne i pozwalają naszemu skołatanemu ja powracać na jako tako rozpoznany teren. Jednym dość dobrze zorganizowanym więzieniem – tak dobrze, że trudno jest to więzienie jako więzienie rozpoznać – jest poezja, szeroko rozumiana, dzisiaj szerzej czczona jako twórczość w ogóle. Drugim więzieniem jest religia, oczywiście ortodoksja rozpatrywana łącznie z herezją, a herezja rozpatrywana łącznie z nauką. Ludzie, którzy przechodzą przez doświadczenia wizyjne, uznają nieodmiennie, że duchowy wymiar istnienia jest niezmiernie ważny, jeśli nie podstawowy. I zarazem zmienia się ich obraz świata fizycznego. Tracą poczucie oddzielności; przestają traktować świat jak materię stałą, a zaczynają myśleć o nim jako o wzorach energii. Kiedy duchowy wymiar wkracza w obręb doświadczenia i świat widzi się jako wzory energii, nadal jednak występuje obiektywna, absolutna przestrzeń, w której wszystko się wydarza, i linearny czas. Ale zmienia się to w sposób zasadniczy, kiedy ludzie zaczynają doświadczać poziomu następnego, sfery transpersonalnej. Na tym poziomie obraz trójwymiarowej przestrzeni i linearnego czasu całkowicie się rozpada. Ludzie doznają doświadczalnie oczywistości, że pojęcia te nie są koniecznie obowiązujące; w pewnych specjalnych okolicznościach dają się przekraczać na wiele sposobów. Innymi słowy, są alternatywy nie tylko dla myślenia pojęciowego o świecie, ale dla faktycznego doświadczania świata. Możesz doświadczyć dowolnej liczby przekształceń; nawet jednoczesnych doświadczeń różnych organizacji przestrzennych. Podobnie możesz doświadczyć różnych odmian czasu, takich jak czas kolisty, czas biegnący wstecz, „tunele” czasu, i dzięki temu stajesz się świadomy, że istnieją alternatywy dla przyczynowego sposobu patrzenia na rzeczy. – Jest pytanie, które wciąż na nowo powraca w sesjach wizyjnych na poziomie transpersonalnym – mówi Stanislav Grof – i ma tu miejsce podstawowa zmiana punktu widzenia. Pytanie konwencjonalnej nauki zachodniej brzmi: w którym punkcie zaczyna się świadomość? Kiedy materia staje się świadoma siebie1.
94
Pytanie to teraz brzmi: Jak świadomość wytwarza złudzenie materii? Świadomość uważa się za coś pierwotnego, czego nie daje się wytłumaczyć za pomocą czegoś innego; coś, co po prostu tu jest i co, ostatecznie, jest jedyną rzeczywistością; coś, co ujawnia się w tobie, we mnie i we wszystkim wokół nas. Kant twierdził, że czas i przestrzeń są kategoriami naszego umysłu. Koestler przyrównuje świadomość do lustrzanej sali, która powtarza swoje odbicia w nieskończoność. Koestler mówi też dalej, że niektórzy ludzie, niektórzy uczeni mają świadomość nieskończoności i wiedzą, że zjawiska, które obserwujemy, są przezroczyste dla innego poziomu rzeczywistości. ............................................................ 1 Zob.: Arkadia. Pismo Katastroficzne, Instytut Mikołowski, 2002 (wyd. 11-16), s. 1.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 94
2015-12-31 12:09:25
Wizje i piramida z Luschnitz
Kiedy byłem dzieckiem i nie miałem pojęcia, jak myślą inni ludzie, ciągle obserwowałem jakiś rodzaj wewnętrznego dialogu w polu swojej ówczesnej świadomości. Ten dialog był swobodny i spontaniczny, kiedy moja uwaga nie była czymś szczególnie zajęta. Na czas jakiejkolwiek skoncentrowanej akcji, w której to akcji brało udział zawsze tylko jedno „lustro”, dialog przygasał. Wtedy zdarzyły się zagubienia się w czasie i w tym, co dla innych stanowiło pewną i niepodważalną rzeczywistość. Znajdowałem tajemnicze przedmioty, których już nigdy potem – w stanie dialogowym – nie potrafiłem odnaleźć, widywałem dziwne zjawiska na niebie, rozmawiałem ze zmarłymi. Próbowałem o tym rozmawiać z dorosłymi, lecz według dorosłych dzieci coś tam sobie wymyślają, żyją w świecie fantazji. Uciekłem w świat czytania, pogrążony w głębokim transie czytania – a jeśli komuś wydaje się to stwierdzenie przesadne, niech obejrzy grające w fantasy 7-letnie dzieci przed ekranem komputera – od czasu do czasu „słyszałem”, jak znudzone brakiem kontaktu z pierwszym, moje drugie – tak je umownie nazwijmy – lustro nawiązywało kontakt z trzecim lustrem. Lustra równoległe do siebie stwarzają nieskończoność. Tak więc im bardziej się pogrążałem w lekturę i odcinałem od drugiego lustra, tym bardziej drugie lustro nawiązywało kontakt z jakimś wyimaginowanym trzecim lustrem i – mówiąc językiem Leśmiana – majstrowało z tym trzecim lustrem nową nieskończoność. Widocznie – tak myślę dzisiaj – to, co tutaj nazywamy lustrem i istnieć, i rozwijać się może tylko w dialogu. Może o tym mówił Platon w teorii poszukujących się połówek. Nieskończoność niezależnie od tego, czy majstrowana przez lustro pierwsze i drugie, czy drugie i trzecie, jest w istocie swej taka sama, inne natomiast są treści, przedmioty tych nieskończoności. Stany świadomości – z których kolejne, pełne nieskończoności tworzą pary luster – są subtelnymi tworami tej substancji, która leży u podstaw świata materialnego i świata życia. W tybetańskiej doktrynie bön ta podstawa nazywa się kunszi, matką całej egzystencji, źródłem nirwany i samsary, przestrzenią zewnętrzną, fizykalną i wewnętrzną przestrzenią umysłu. Szedłem leśną, podmokłą drogą, która prowadziła do piramidy-grobowca Luschnitz (Rapa niedaleko Gołdapi). Na nogach miałem lekkie, płytkie buty i bałem się zamoczyć nogi. Ale owładnęła mną nagła beztroska, wszystko będzie dobrze, jest dobrze, nigdy nie było lepiej. Z każdym krokiem zbliżania się do piramidy rosła jasność umysłu i radość, której źródła nie potrafiłem ustalić. Zwykłość mojego istnienia była zabierana, rozpuszczana, oddalana. Nim dotknąłem ściany grobowca, byłem w innym stanie umysłu, inny rodzaj energii rządził tym miejscem i bez trudu przeniknął moje ciało. Przez odchylony pręt kraty wsadziłem głowę i barki do piramidy. Jeszcze silniejsza energia. Odszedłem kilka kroków, odwróciłem się plecami
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 95
95
2015-12-31 12:09:25
Jarosław Markiewicz
i przez chwilę, ułamek chwili miałem wrażenie, że zobaczyłem identyczną piramidę na tle drzew, w powidoku. I wtedy chyba zrozumiałem, na czym polega m.in. fenomen tej piramidy – wizja i budowla są identyczne! Kiedyś Julian Przyboś tłumaczył mi przeżycie paryskiej Notre-Dame, próbował zapisać to w wierszu, ale jego wiersz nie równał się w sile ani energii wizji, ani budowli. Przyboś właśnie mówił o powidoku – a tu, w Rapie, dowiedziałem się, że powidok może być także manifestacją wizji. Jarosław Markiewicz
96
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 96
2015-12-31 12:09:25
Sławomir Stalmach
Mazury Garbate
Sławomir Stalmach dziennikarz, współpracuje z telewizją Polsat, pisze do „Rzeczpospolitej”, specjalizując się w tematyce prawnej i samorządowej; mieszka w Warszawie, często bywa na Mazurach, szczególnie na Mazurach Garbatych; w 2007 roku wydał tomik wierszy „Myśl prosta” w gołdapskim wydawnictwie Z bliska.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 97
Czas ruszać. Wziął plecak, założył sportową marynarkę, dżinsy i ulubione buty. W tym stroju czuł się dobrze. Był to zestaw swobodny, całodobowy, zarówno do pracy, jak i do podróży. Szczególnie ważne są buty. O, one zawsze mają znaczenie – stwierdził. Autobus się wlókł. Może to i dobrze – pomyślał. Jak się jedzie własnym samochodem, to podróż mija szybko, ale trwa jedynie pomiędzy jednym czasem a drugim. W autobusie lub pociągu sama podróż jest już właściwym czasem. Ze swojego miejsca w autobusie widział, jak młoda kobieta wysiadała, zgrabnie i pewnie. Ona tu mieszka, a ja jadę dalej, jak turysta – pomyślał. Było w tym coś nostalgicznego, wakacyjnego. Skręciła w prawo, oddaliła się szybko i poszła chodnikiem wzdłuż żywopłotu. Tyle ją widział. W myślach przeżył już krótkie wakacje. Ale droga była jeszcze długa. Po pewnym czasie poczuł już znużenie. Teraz zaczął myśleć zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę temu. Nie wystarczało mu już nawet uspokajanie, że jak się jedzie, to się dojedzie, oraz – takie tam – że wystarczy jechać, żeby dojechać. Przekonał się, że jednak o podróży jako takiej nie warto zbyt dużo myśleć. Samo zastanawianie powoduje wydłużanie się drogi. Na pocieszenie wyobraził sobie kosiarza lub chłopa na kartoflisku. Ten nawet nie jest w stanie
97
2015-12-31 12:09:25
Sławomir Stalmach
wzrokiem objąć pola, jakie rozpościera się przed nim. Ogrom roboty. Może tak stać i patrzeć, i szukać horyzontu, ale nijak nie zmniejszy to jego kłopotów. Tak samo on, jak chłop, postanowił w ogóle nie myśleć już o tym, co jeszcze przed nim. Po dotarciu do miasteczka poszedł na rynek, tam kupił wodę i dwie kajzerki. To wystarczy na dalszą drogę. Nie chciał tracić czasu na jedzenie. Z miasta musiał wyjść szybko, by jeszcze w pełni dnia dojść do szlaku ku wzgórzom. Tam się umówił. Patrzył na przyrodę oniemiały. Ale wyglądało na to, że i ona go obserwuje. Droga w kolorze ciemnożółtym, bo przysypana piaskiem z pól, szutrowa, z nierównymi koleinami. Ktoś lub coś kierowało jego myślami. Znało je. Pomyślał o wydrążeniach w drodze – samochody czy wozy jeżdżą tak, jak każe im woda po deszczu, na skróty, z góry na dół. Dla deszczu zostały wykopane rowy, wzdłuż traktu, na całej długości. Tam się miała woda zbierać i szybko, niezwłocznie odpływać, by nie przeszkadzać. Powyżej był wał. Porastały go trawy i krzaki: drapieżne, silne i samodzielne. Budziły respekt, zniechęcały do wchodzenia, bo niełatwo przedrzeć się przez zwarte oddziały zieleni. Tam królują drzewka, takie jak olsze, osiki, orzech laskowy oraz różne krzewy, które nie wiadomo dlaczego nazywają się „pospolite” i „zwyczajne”. Takie jak porzeczka, kruszyna, trzmielina, suchodrzew itd., oraz mnóstwo traw, ostów i pokrzyw. Poszarpany i chropawy dywan, czy może lepiej zasieki. Jest tam pewnie i szalej. Rośnie w rowach, ma liście podobne do pietruszki lub selera, dlatego łatwo go poznać lub… pomylić z innymi zielonymi. Podobno wikingowie go zażywali, gdy wyruszali na swoje wojny. Zamiast tego zauważył kopytnik, który ma charakterystyczne liście, oczywiście o kształcie kopyt końskich. Może zerwać trochę, może się przydać – pomyślał. To zielsko ma podobno zbawienny wpływ na pijaków – wywołuje wymioty. Niewielką ilość tych kopytek, sproszkowanych, dodaje się do jedzenia i alkohol przestaje smakować. No tak, ale komu tego draństwa dosypać: sobie czy innym? – zamyślił się krótko, ale równie szybko porzucił tę myśl. Po co to komu. Spojrzał w niebo – tam dopiero teatr. Chmury pękate, ogromne, pełne jak pierzyny niedbale ułożone na łóżkach. Jedne wyżej, drugie niżej, inne obok siebie oraz kilka górujących z tyłu, obok małe, poprzekładane jak bakalie w torcie. W kolorze bieli śniegu, gdzieniegdzie lekko posrebrzane, dalej stalowe, ciemniejące, aż granatowe. Wzroku nie starcza. Słońce lubiło te krągłe kształty, to było pewne. Z czułością opływało je, dogrzewając i muskając filuternie.
98
Jednak nie było ciepło. Tylko w promieniach czuć było jeszcze lato. Poniżej unosił się rześki wiaterek, chłodzący nogi i ciało. Zaciągnął się powietrzem. Ach, jak wiatr pachnie w przyjemnych chwilach – pomyślał. – Warto zapamiętać ten zapach – to już powiedział do siebie, głośno. Tak, żeby usłyszeć, żeby się utrwaliło, żeby było świadome. Powtórzył i pomyślał o drodze, krzewach, słońcu i o wietrze. Po chwili, jakby razem z wiatrem dotarła do niego świadomość miejsca i czasu. Poczuł zmęczenie. Nogi go bolały, czuł plecy, pod plecakiem był spocony, ale gdy rozchylił marynarkę, natychmiast przeszył go ten chłodny, penetrujący wiatr. Szybko się zasłonił, ale wtedy znów poczuł wilgoć potu. Sytuacja bez wyjścia, tylko czekać.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 98
2015-12-31 12:09:25
Mazury Garbate
Zobaczył kamienny płotek, w kształcie kręgu. Tam postanowił usiąść i odpocząć. Była to granica jakiegoś obejścia, kiedyś bogatego, a dziś opuszczonego, upadłego, samotnego, smutnego na pustkowiu. Kiedyś tętniło tu życie, gospodarze hodowali bydło, dzieci dorastały beztrosko. Tak pewnie było. Spojrzał na fragmenty schodów betonowych prowadzących donikąd. Przez chwilę próbował sobie wyobrazić, jak mógł wyglądać dom. Na podstawie zarysów nie dało się już jednak niczego zobaczyć. Ot, widać jakąś górkę, dalej pasaż, narzuca się jakaś linia przypominająca zarys ściany, a może nie… Nie da się nic wywnioskować – pomyślał i spojrzał wyżej, tam gdzie rosły drzewa. Były to stare jabłonki, śliwy i grusze. Jedynie jeszcze jabłoń nadal rodziła, inne już całkowicie skarlały. Wstał, podszedł do drzew. Niełatwo było przedzierać się przez wysoką, silną trawę, w której czyhało mnóstwo pokrzyw. Trochę go musnęły, bo choć był w długich spodniach, od razu poczuł swędzenie. Niezrażony tym zerwał kilka małych jabłek. Usiadł z powrotem. Jabłka miały cierpki smak, ale były soczyste. Nieregularne, powykręcane, obsypane zdrewniałymi plamkami. Po prostu stare i od dawna pozbawione ludzkiej opieki. Z tego miejsca, gdzie siedział, widać było drogę, którą miał iść dalej. Lekko skręcała najpierw w prawo, potem w lewo, ale cały czas schodziła w dół. Widział więc duże płaszczyzny zaoranych pól, poprzedzielanych miedzami, z kilkoma dumnie prezentującymi się kępkami drzew. W centralnym miejscu, tak się wydawało, było „żywe” domostwo. Potężne budynki, które stały obok siebie, były z palonej cegły, z czerwonymi dachówkami. Tworzyły krąg, tak jakby trzymając się za ręce wokół ogniska. Ogniska domowego – stwierdził w myśli. Obejście było zadbane, a zaorane pola dochodziły pod same budynki. Cienka nitka drogi łączyła je z traktem, którym za chwilę pójdzie dalej. Nie wiadomo, czy ktoś jest w środku, czy właśnie odpoczywają, czy są w pracy, w polu. Pamięć ludzka to narzędzie. Coraz częściej się do tego przekonywał. Tutejsza narosła na terenach o bogatej przeszłości, które przechodziły z rąk do rąk albo zawsze były na pograniczu. Tu była wojna. Ale wszędzie była jakaś wojna. Ukształtowanie terenu, budowle, ruiny i resztki obejść ludzkich są tego wyraźnym dowodem. Jednak bardzo go zaskoczyło, że rządzi tu jakiś rodzaj ciszy, (nie)mowy. Nie będzie dalej dociekał, bo właśnie dotarł kolega, który tu mieszka od lat. Uściskali się jak bracia, starzy kumple. Po co miałbym pytać miejscowego, dlaczego tu tak cicho – pomyślał, z troską o prywatność.
99
Jechali jego samochodem. Znów patrzył na kwiaty i rośliny przydrożne. Miał nieodparte wrażenie, że one lubią ludzi, lubią z nimi wędrować, wzdłuż dróg. Niezliczone złocienie, czyli margerytki i rumianki, nostrzyki w miedzach i zaroślach, cykorie podróżniki i inne rośliny poboczy. One wszystkie ciągną za człowiekiem – myślał. Określane z reguły jako polne, przydrożne. Ale przecież szlachetne, silne, swojskie. Tak jak stary, dobry pasternak. Pospolity, rośnie wszędzie: nad rowami na łąkach, miedzach, a nawet przy śmietnikach. Kiedyś był powszechnie
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 99
2015-12-31 12:09:25
Sławomir Stalmach
uprawiany, potem jednak został wyparty przez ziemniaki. I została figa z makiem, z pasternakiem. Po drodze zatrzymali się w małym wiejskim sklepie. On nareszcie na piwo. — Nie lubię tych ze stolicy, tani cwaniacy — powiedział facet, obok którego usiedli, na ławeczce z widokiem na szosę. Był ubrany w kolorowy dres, mówił nie wiadomo do kogo. — Zawsze jak mnie pytają o drogę, to pokazuję im właśnie w inną stronę — zaśmiał się bezgłośnie. Ale nie był złośliwy, może jedynie przekorny, jak chochlik, mały wiejski diabełek. — Jak my przyjeżdżamy do miasta, to nie możemy liczyć na życzliwość — ciągnął. Zawsze ktoś obtrąbi nasz samochód, a policja jest wtedy wyjątkowo gorliwa — zawiesił głos, tak jakby chciał, żeby mu przyznać rację, potwierdzić. — Ma rację — pomyślał, ale przecież nikt z nas nie pyta o drogę. — To ja już nie będę przeszkadzał — powiedział nieznajomy i odszedł. Uznał pewnie, że nie uda się pogadać, ale ważne, że co miał powiedzieć, to powiedział. Dojechali do domu, nie zatrzymując się już ani na moment. Jakie wytrzymałe są te roślinki przy drogach. Podobno wrzosy na poligonach bardzo dobrze rosną, bo są niszczone wybuchami, i nie zarastają same siebie — pomyślał jeszcze. To pozwala im się rozmnażać, bo stare kwiaty nie zalegają na nowych i pozwalają im sięgać słońca. Najpierw siedzieli trochę na tarasie. Wiatr rozczesywał drzewa ponad nimi i pędził chmury. Widok był daleki, orli, wyraźny i obiecujący. Świadomość chwili i miejsca potęgował orzeźwiający, lekki, wczesnojesienny chłód. Po dłuższej chwili wsunęli się do ganku, potem skupili wokół kominka, choć był jeszcze dzień.
100
Chcieli porozmawiać o samej istocie sprawy, o myślach, które ją budują, i co z tego wynika. Tak się umówili. — Nie lubię wspominać, bo to powoduje niejednokrotnie ból, czasem nawet fizyczny. Są takie momenty, gdy leżę w łóżku, tuż przed zaśnięciem, i nachodzą mnie myśli z przeszłości. Znajdują jakąś drogę, by wepchnąć się jeszcze raz, znów zaistnieć. Już zasypiam, ale nie, one się wdzierają, zakłócają spokój. Narzucają się — powiedział. — Rozumiem… — zamruczał raczej, niż powiedział przyjaciel. — Przypominam sobie, na przykład, jak chciałem oszukać jednego sprzedawcę. On się pomylił, źle wyliczył rachunek. Ja to zrobiłem dobrze, ale… się nie ujawniłem. Miałem potem wyrzuty sumienia. Chyba niesłusznie, bo przecież ja nic złego nie zrobiłem. Ja tylko nie zrobiłem dobrze. — Dlaczego ta myśl mnie dręczy do dziś, nie wiem. Dlaczego pamiętamy takie drobiazgi? Nie czekając na odpowiedź (no bo jaką?), mówił dalej. — One się same narzucają. Tak jakby wiedziały coś więcej, niż my wiemy. Może w ten sposób próbują nam pokazać, że możemy przegapić coś istotnego. Mamy do czynienia z pewnego rodzaju tajnym szyfrem. — Cha, cha — to już naprawdę teoria spiskowa. — Kolega się zaśmiał. — Nasza dusza jest w zmowie z tajemniczymi demiurgami. Oni wiedzą, co się wydarzy. Dusza przynosi nam
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 100
2015-12-31 12:09:25
Mazury Garbate
wskazówki i podpowiedzi. A my mamy tylko zrozumieć, o co chodzi, tak? — zapytał. — Śmiej się, śmiej. Ale sam zaczynałem w to wierzyć. Zapadł zmierzch. Siedzieli przy dużym, dębowym stole na samym środku okazałej, gotyckiej sali. Naprzeciwko tańczył rozpalony kominek. Z tyłu biegły schody, z poręczą. Trochę się zawijały w górę. Specjalnie, żeby idąc, obracać się do okien z witrażami. Niemiłosiernie skrzypiały, jękiem odpowiadały na każdy krok. Wiedział o tym, bo czasami specjalnie tylko dlatego po nich chodził. Częściej jednak, by poczytać to, co zostało zapisane na oknach. Tak, poczytać. Takie miał wrażenie, że kolorowe witraże zawierają tekst, który należy czytać. Z niezliczonej liczby szkiełek, jak ze słów i liter, powstawała historia. Łączenia szkiełek tańczą z nimi, trochę niezbornie, trochę wprawnie. Archanioł ze skrzydłami, który opiekuje się dziewczynką przechodzącą przez uszkodzoną kładkę nad przepaścią. Widział takie obrazy, jak każdy, kto zetknął się z niemiecką szkołą romantyzmu, czyli… zwykłymi obrazkami, jakich kiedyś było pełno na wsiach i w miasteczkach. Taki obrazek, tylko mniejszy i wypłowiały, wisiał także nad łóżkiem, gdy nocował kiedyś u dziadka. Ten jednak, który iskrzył tysiącem świateł, przechodzących od wschodu ku zachodowi, miał inny wymiar. Był wielki i dostojny. Dobrze, że nie widziałem go w dzieciństwie, wydawałby mi się wtedy naprawdę groźny – pomyślał. Raz nawet usiadłem, by przyłapać słońce, jak wędruje po szkłach i ich okuciach — ciągnął wątek w myślach. Udało mi się, widziałem ten niezwykły spektakl. Ile było w nim treści! Na początku budowałem sobie całą opowieść. Idzie ładna dziewczynka, w sukience z kokardą, z rozpuszczonymi blond włosami. Jest sama, ponad nią burza, deszcz, groźne niebo. Pod nią przepaść, ostre skały i rzeczka wijąca się setki metrów w otchłani. Dalej dodawałem szczęśliwe zakończenie, że z pewnością nic się nie stanie, bo czuwa nad nią Anioł Archanioł. Ale także natychmiast pojawiały się pytania. Dokąd ona tak idzie? I dlaczego jest sama? Czy się zgubiła, czy ją ktoś porzucił, czy ma jakąś misję do wypełnienia za wszelką cenę? Może idzie pomóc chorej babci? Czerwony Kapturek, w innej odmianie. Jej twarz nie wyrażała grozy, nie okazywała strachu. Była spokojna. Może dlatego, że czuła nad sobą wiszącego Opiekuna i Wybawcę. Czy go widziała? Chyba nie, ale pewnie go wyczuwała – przekonywał się sam w myślach. — Ja mam taką zabawę — zaczął od nowa. — Postanowiłem być szybszy i bardziej przebiegły niż te natrętne, niezrozumiałe wspomnienia. Nie chcę, żeby mnie zaskakiwały, sam więc wpisuję sobie do głowy myśli, które chcę, żeby się utrwaliły. — Ooo! — Kolega się zainteresował. Może pomyślał, że dostanie jakąś radę lub umiejętność nabytą od tajemniczych mistrzów Wschodu. Samo tak przyszło do głowy, choć wiedział, że tak nie mogło być. Znali się dość długo. — Wystarczy powiedzieć sobie: chcę ten moment zapamiętać! Wtedy należy się skupić i możliwie dokładnie opowiedzieć go sobie w myślach, z detalami. Gdzie teraz jesteśmy, jaka jest pora roku, która jest godzina, jak wygląda otoczenie, czy jest słońce, czy jesteśmy w pomieszczeniu. Czy w tej chwili jesteśmy źli, czy zadowoleni, może głodni, jakie zapachy czujemy,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 101
101
2015-12-31 12:09:26
Sławomir Stalmach
102
co słyszymy? Ważne jest, żeby powiedzieć sobie, po co chcemy ten moment zapamiętać. Bo przecież nie każdy jest tego wart. Dlaczego, z powodu jakich emocji wybieramy tę, a nie inną chwilę. — Na głos? — wtrącił kolega trochę głupio. — Jak chcesz. Może być na głos, jeśli możesz. — I co dalej? — Przyjaciel się wciągnął. — To wszystko, teraz ty panujesz nad chwilą. Opisałeś ją, czyli zaczarowałeś. Utrwaliłeś na wieki. Jest twoja i od teraz to ona będzie ciebie słuchać. Kiedy ci się przypomni, będzie miała twój destylat. — Świadome przeżywanie życia. To wspaniałe. Ile takich obrazów utrwaliłeś? — Zanim mu odpowiem, to przemyślę — postanowił. Dlaczego on zapytał o ilość? Mógł przecież wypalić: opowiedz mi jakąś piękną historię, którą złapałeś. Ale nie, on zapytał: ile? Bo jeśli można w ten sposób zapisywać emocje, wrażenia, obrazy, całe życie, to trzeba to robić! Tak chyba pomyślał. Jeżeli to jest takie proste, to trzeba to robić. Na co tracić czas, trzeba działać. Uzbierać katalog spraw ważnych, wartych pamięci. Chyba wyobraził sobie, że każdy ma ich bez liku: przelotne spojrzenie pięknej dziewczyny, cenną wypowiedź, nawet smaczne śniadanie. Tak, można tę listę wydłużać. — Mam nawet pokaźny katalog takich wspomnień — tak odpowiedział. Teraz w myślach gorączkowo szukał przykładów, bo na pewno będzie musiał, był przekonany, ujawnić jakieś fiszki. — I gdy się nudzisz, to sobie coś przypominasz, co cię rozweseli lub rozbawi? — Na szczęście wprowadził ton żartobliwy. — No właśnie. — Więc co tu chciałeś zobaczyć, o czym porozmawiać? — zapytał niespodziewanie przyjaciel. Uznał, że dość tych pogaduszek. — Ziemię, która się przed nami rozstępuje i pokazuje drogę. Gdzie drzewa otaczają żółte światła latarni, a liście kołyszą się na falach wiatru. Wiadomo, że szlak jest jednokierunkowy, bo bezbłędny. Trakt wiedzie od piaskownicy poprzez gmachy szkół do domostw i kościołów. Ludzie stoją na schodach i machają nam radośnie. I zwierzęta, nawet dzikie, też nie wydają się groźne ani niebezpieczne. Przypominają nasze drogie pluszaki. — U nas to wszystko jest. Chodź, popatrz przez okno — zaproponował. — Z okna widać perspektywę daleką, ale przyjazną. Zobacz, wszystko scala portal tego okna, ciepło domu i wino — zaśmiał się filozoficznie. Stali, opierając się o parapet, na którym stały doniczki z czerwonymi pelargoniami, obok nich dojrzewały pomidory, jeszcze zielone. Trochę poleżą w słońcu, to nabiorą jędrności, siły i swojej barwy. I jakiego smaku! Okna były podwójne, z 6-częściowym podziałem. Na górze, rzeczywiście, sklepiały się półkoliście, jak portal. Nie ma okien bez ludzi — pomyślał. — Tam daleko widać staw, przykrywany już firaną mgieł. I tam są żurawie — powiedział kolega i podał lornetkę. Nie wiadomo, skąd ją wziął. — Ćwiczą zadanie grupowe przed odlotem.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 102
2015-12-31 12:09:26
Mazury Garbate
To piękny widok, klucz do wszystkiego. Dosłownie i w przenośni, bo one właśnie w kluczu znajdują siłę, by dolecieć do ciepłych krajów. Za chwilę usłyszymy także ich klangor, dryl pruski, najgłośniej wydawane komendy wśród polskich ptaków. Stary, czyli ich lider, dyscyplinuje młodzików, inaczej nie dolecą. Teraz przyjrzał się lornetce. Była to stara, duża lornetka wojskowa z demobilu. Jedna gumowa osłona na oczy była zniszczona, dlatego miał wrażenie, że świat ogląda pod kątem. — Dobra? — powiedział i wskazał na lornetkę. — Powiększa? — Ptaki można obserwować — skwitował kolega. Zrobił pauzę i mówił dalej, ale inaczej, ciszej i już nie patrzył w okno. Teraz on, jakby ciągnąc poprzedni wątek, dopasował się. Widać dotarło do niego. — Są takie obrazy, które przypominają się z całą siłą dokładności i szczegółowości. Działają jak lej, który wciąga bezlitośnie, nie daje szans. Wir tak silny, że natychmiast wszystko zaczyna boleć. Kręci się w głowie, uderza świadomość bezsiły, poraża żal o sile fizycznej. Wspomnienie na wyciągnięcie ręki, ale niedostępne. Wyraźne, pełne szczegółów, ale już przeszłe. Wstał i spokojnie wyrecytował: Istota rzeczy wyłania się jak dom spośród ludzi i słów. Na szlaku skrzyżowań, u stóp starego, któremu w głowach mącą nadzieja, forma i treść. Od szczegółu do absolutu, bo w drugą stronę nie ma sensu. Zapadła cisza pomiędzy nimi. Na szczęście nadszedł czas na ognisko. Żywy ogień daje zawsze klimat, nadzieję. Wtedy wyróżnił się miejscowy, który bardzo pomagał; narąbał drewna na ognisko. Ale jak… Splunął w dłonie, chwycił pewnie siekierę, zamachnął się i… zamarł na chwilę, tak żeby zapisać go na pocztówce na tle wzgórz zalesionych, odległych w słońcu zachodzącym. Potem jednym ciosem: szuuus przerąbał króciaka olchowego. Aż echo poniosło jęk drzewa i własne westchnienie, dowód sukcesu. Znał się na tym – pokazał. Zamilkliśmy i długo patrzyliśmy na niego i na jego siekierę. — To nie siekiera, lecz siekieromłot — poprawił, bo uznał, że to ważne. Ostatni taki rębacz. Z rozmachu rozrąbał jeszcze jedną szczapę, i jeszcze jedną, i jeszcze. Ale z czasem przestali zwracać uwagę na niego i na jego siekieromłot. Jego praca stała się zwyczajna, użyteczna, aż tyle, i tylko tyle.
103
Coś się czasem wydarza, dobrego lub złego, co wywołuje niepokój lub podniecenie. Nie jest ważne, co to było, byle było mocne i prowokujące. Dominujące w tej chwili i rzutujące na
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 103
2015-12-31 12:09:26
Sławomir Stalmach
przyszłość. Po zdarzeniu następuje gwałtowny rozwój sytuacji, już nie spokrewniony z pierwszym wybuchem. Powodem bywa wspomnienie dawno nieobecne lub uosobowienie, lub zmaterializowanie nieokreślonych dotychczas potrzeb. Następnego dnia poszedł na spacer, sam. Lubił tak chodzić. Znał drogę, tym razem pośród ludzi, a raczej ich domów. Lubił tamtędy chodzić, było to niedaleko, ale jednak zawsze zarazem znajomo i odkrywczo. Tym razem przystanął obok nowej budowy, widział ją po raz pierwszy. — Tu stanie chyba mały hotelik — pomyślał. I nagle jakby spadł grom z jasnego nieba. Opadł go strach. Tak, właśnie wielki niepokój. Co teraz będzie? Przecież on tu tyle razy sam chodził. To był jego własny kawałek agory, na której przeprowadzał sam ze sobą tyle ważnych rozmów, tyle sporów, było tak twórczo i bezpiecznie. Nosił ze sobą maleńką karteczkę papieru i długopis. Lubił notować lądujące myśli. A teraz tu będzie zwykły hotel, z restauracją, gwarem ludzi. Na fundamentach młodzieńczych zapisków stanie zwykły dom, powszechny i publiczny. Krach idei? Czy warto było, czy to wszystko nie pójdzie w siną dal, nie uleci, nie spowszednieje? W walce nowego ze starym polegną dawne jego sielskie obrazy. Czy straci dzieciństwo? Wydawałoby się, że są to głupie obawy. Egoizm miejsca i czasu. A jednak go zabolało. I nie wiedział dlaczego. Dalej idąc, zobaczył znów swój ulubiony dom. Dawno temu, na pierwszy rzut oka, nie zainteresował go, niczym nie zaskoczył, wydał się nawet banalny. Taki klocek porośnięty żywopłotem. Potem, po jakimś czasie, coś się wydarzyło. Ten dom przemówił, powiedział do niego, lub tylko się uśmiechnął. Dom z duszą – pomyślał. Pusty w środku, a z zewnątrz zarośnięty zielenią i pajęczyną. Obok rosła jabłoń z bombkami czerwonymi, a naprzeciw niego stał kościół Picassa. Tak go nazywał, bo był jakby pociągnięty pędzlem mistrza. Pokryty tynkiem w swoiste wzory, w różnych kolorach, które były dzielone fugami. Wyrysowano życie świętych. I teraz chyba usłyszał, jak dom przemawia. Liście, które spływały po jego kształtach, mruczały cieniami i kształtami. Niektóre głaskały ściany i oddawały im cześć. Albo plotły dywan, po schodach i kaskadach, w górę i w dół. Wiatr stale głaskał i potrącał struny wrażeń. A słońce spośród chmur jeszcze bardziej dodawało splendoru. Wszystko tworzyło muzykę, taką pieśń przeszłości, ładną i tajemniczą. Dziwną, bo jakby coś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem.
104
Sławomir Stalmach
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 104
2015-12-31 12:09:26
Dariusz Pawlicki
Góra Milczenia
Dariusz Pawlicki ur. w 1961 roku, autor esejów, nowel, szkiców, wierszy. Członek Związku Literatów Polskich. Mieszka we Wrocławiu.
Wypatruję tej góry, gdy tylko znajdę się w miejscu, z którego Jej dostrzeżenie jest choć trochę prawdopodobne. A to, że mieszkam w mieście, którego południowo-zachodnie rogatki dzieli od Niej około 30 km, sprawia, iż prawdopodobieństwo tego jest duże. I to nie tylko wtedy, gdy przebywam na przedmieściach sąsiadujących z polami i łąkami, ale i kiedy we wspomnianym kierunku spoglądam z okna jakiegoś wysokiego, niczym nieprzesłoniętego budynku. Szukam Jej w pejzażu również wówczas, gdy pociągiem, autobusem bądź samochodem osobowym udaję się na zachód lub południe. Zupełnie jakby była magnesem i to magnesem szczególnym. No bo przyciągającym wzrok, a szczególnie mój. Mało czyje oczy tak często na Nią bowiem spoglądają, są przyciągane przez Nią, jak właśnie moje. Zdecydowana większość ludzi, a zwracam na to uwagę, omiata Ją jedynie wzrokiem. Co najwyżej przystaje na chwilę, aby stwierdzić, czy tego dnia jest bardzo wyraźnie widoczna, czy też ledwie, ze względu na, chociażby, ranne mgły.
105
Ona, jakaś góra. Czyli…?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 105
2015-12-31 12:09:26
Dariusz Pawlicki
Czyli Ślęża. Ona, albo też masyw, którego jest dominującym punktem. Z całą pewnością nie jest górą wysoką. Bo cóż znaczy 718 m n.p.m. w porównaniu, choćby, z 1638 metrami, jakie mierzy Śnieżka, najwyższy szczyt nie tak odległych Karkonoszy, jak i całych Sudetów (zresztą niektóre ich pasma można podziwiać ze szczytu Ślęży). Rzecz jednak nie w wysokości bezwzględnej, to znaczy mierzonej od powierzchni morza; trzeba ją bowiem znać. O wiele istotniejsza jest wysokość względna – mierzona od podnóża, w tym wypadku podnóża góry. A ta druga w przypadku Ślęży wynosi przeszło 500 metrów. I właśnie dlatego robi Ona tak duże wrażenie na kimś, kto Jej się przygląda z pewnej odległości. Ale faktem jest też i to, że nie byłoby tego wrażenia, gdyby w Jej sąsiedztwie znajdowały się jakieś inne odosobnione wyniesienia, powiedzmy, o niewiele niż ona mniejszej wysokości względnej. Rzecz jednak w tym, że oddalając się od Niej w kierunku zachodnim, wschodnim i północnym, takowych się nie zobaczy. Natomiast spoglądając na południowy zachód, ujrzy się porośnięty lasem wał, jaki tworzą Góry Sowie. Ale jest on oddalony od Ślęży o blisko 18 kilometrów. Nieco więcej kilometrów, bo około 25, dzieli Ją od Gór Bardzkich. Tak więc patrząc na nią, widząc otaczającą ją równinę, jak i wspomniane pasma górskie stanowiące dla niej tło/tła, zauważa się/dostrzega samotność owej góry. Bycie dominantą wobec pewnego obszaru, przyciągającą wzrok, to jedno. Czym innym, ale łączącym się bardzo ściśle z tym pierwszym, jest kontekst symboliczny, religijny związany z najwyższymi szczytami tych czy innych pasm górskich, jak i odosobnionymi, samotnymi górami. U wszystkim bowiem ludów, które miały kontakt, głównie jednak wzrokowy, z górami, były one miejscem szczególnym. Jako że znajdowały się najbliżej nieba, a gdy były bardzo wysokie, były w nim wręcz zanurzone. Ale czy tak, czy siak, były nie tylko siedzibami bogów, stanowiły sferę szczególną – w niej bowiem dochodziło, w pewnych określonych sytuacjach, do spotkań bogów/Boga z ludźmi. W minionych czasach góry nie były więc, jak to obecnie ma miejsce, symbolem transcendencji, sfery sakralnej, nie uosabiały sacrum. A nie były dlatego, że po prostu stanowiły To, co symbol (jedynie) zastępuje, przywodzi na myśl. Były także związane z bardzo konkretną rzeczywistością, w której przejawiały się transcendencja i sakralność.
106
Związek sfery sakralnej z górami był tak silny, że tam, gdzie ich nie ma, na przykład na znacznych obszarach Mezopotamii, wznoszono budowle do nich nawiązujące. Czego przykładem mogą być zikkuraty sumeryjskie i babilońskie, które wieńczono świątynią. Ale każda góra, oprócz tego, że była/jest siedzibą bogów/Boga, symbolizuje m.in.: stałość, niewzruszoność; światło; pępek świata; […] drogę do nieba, raju, czyśćca, piekła; zmartwychwstanie, objawienie; miejsce kultu, pielgrzymek; mistykę, samotność, mądrość, wzniosłe myśli; miejsce medytacji; pokój, swobodę; życie ludzkie1. ............................................................ 1 W. Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Rytm, 2006.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 106
2015-12-31 12:09:26
Góra milczenia
Ślęża, widok od północnego zachodu. Fot. Dariusz Pawlicki.
* Pomysł napisania szkicu, a może nawet eseju, poświęconego Ślęży, już od dłuższego czasu zaprzątał, z rozmaitą intensywnością, moje myśli. Zaprzątał je, gdyż, jak zaznaczyłem na samym początku, góra ta z niezwykłą „siłą” przyciąga moją uwagę, wręcz absorbuje ją, gdy tylko znajdzie się w polu mego widzenia. Lecz choć czas płynął, i to w postaci nie tylko dni, tygodni, tudzież miesięcy, jakoś nie chwytałem za pióro, aby przelać na papier moje przemyślenia związane z tym tematem. Aż pewnego dnia natknąłem się, oczywiście nieprzypadkowo, na wzmiankę, że w XII- i XIII-wiecznych dokumentach Ślęża skrywa się pod łacińskimi nazwami: monte Silencii i monte Silentii. Ale obie te wersje, przetłumaczone na język polski, znaczą to samo – Góra Milczenia. A jest to, jak dla mnie, nazwa tajemnicza, wręcz bardzo tajemnicza. Zabarwiona jeszcze dodatkowo jakąś mrocznością. I właśnie ta nazwa była impulsem, na który, jak się okazało, czekałem (nie wiedząc, że czekam), aby zacząć pisać. Bo dzień po poznaniu owej nazwy przystąpiłem do pisania szkicu zatytułowanego właśnie „Góra Milczenia”. * Nie będę pisał, z jakich skał Ślęża jest zbudowana, a także wymieniał obiektów, głównie zabytkowych, znajdujących się na Jej wierzchołku, jak też na zboczach. Nie wspomnę również o gatunkach roślin Ją porastających, jak też o zwierzętach, na jakie można natknąć się, przemierzając ścieżki i drogi leśne, których gęstą siecią jest opleciona. Pisanie bowiem o powyższych sprawach, to znaczy jakby bezpośrednio o samej Ślęży, byłoby tym samym odzieraniem Jej z tajemniczości, jaką wyczuwam, nie tylko zresztą ja, gdy na Nią patrzę (w o wiele mniejszym stopniu, kiedy przebywam na Niej). Byłoby też równoznaczne ze sprowadzeniem tego, co z tą górą kojarzę, do jakiegoś leksykonu podającego suche, wręcz przesuszone, dane/informacje. A przecież nazwa Góra Milczenia do Czegoś zobowiązuje. Także, jak uważam, do milczenia w pewnych sprawach.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 107
107
2015-12-31 12:09:26
Dariusz Pawlicki
* Góra ta, jak parokrotnie wspominałem, przyciąga spojrzenia. Ale nie tylko je, bo i pioruny. Trudno o drugie takie miejsce na Śląsku, a na Dolnym Śląsku na pewno, w którym dochodziłoby do aż tylu burz z wyładowaniami atmosferycznymi. Ślęża pełni po prostu rolę ogromnego odgromnika. Sprzyja temu oczywiście Jej osamotnienie (może jednak nie tylko ono?). A jak najbardziej warto jest obserwować pioruny rozjaśniające Jej sylwetę i kierujące się ku wierzchołkowi zwieńczonemu, niestety, masztem (138 metrów) telekomunikacyjnej stacji przekaźnikowej. Ta góra szczególnie zasługiwała na to, aby traktować Ją jako świętość (niektórzy nadal tak do Niej się odnoszą). A to, chociażby, ze względu na wspomnianą częstość występowania nad Nią burz. Miejsca, w które uderzały pioruny, a cóż dopiero, gdy tak często, uważane były bowiem za święte. Do tego w religiach Celtów, Germanów i Słowian, którzy naprzemiennie, a niekiedy równocześnie, zamieszkiwali, bezpośrednie i nieco dalsze okolice Ślęży, pioruny i bogowie nimi władający odgrywali niezwykle istotną rolę. * Ale po pierwszym wręcz zachwycie nad łacińskimi nazwami Ślęży występującymi w dokumentach średniowiecznych pojawiło się pytanie: dlaczego była Ona nazywana Górą Milczenia? Dlaczego właśnie Ślężę tak nazywano, jakby inne góry/szczyty nie były milczące? No bo jeżeli milczeniem jest „niewydawanie głosu, nieodzywanie się, bezsłowna cisza”, to każda góra jest Górą Milczenia albo Milczącą. Niby tak, a jednak… Może kilka wieków temu ktoś wrażliwy, przemierzający pieszo, wozem bądź konno rozległą równinę, nad którą dominowała samotna góra, a spoglądał na Nią raz po raz, nagle wyszeptał, znał bowiem łacinę: monte Silentii bądź monte Silencii? Gdy wypowiadał te dwa słowa, lekki uśmiechnął zniknął z jego twarzy. A tak właśnie nazwał tę górę, gdyż Ona, za sprawą swego osamotnienia rzucającego się natychmiast w oczy, skłaniała do zadawania pytań; wręcz je wymuszała. Lecz nie udzielała odpowiedzi…
108
Może tak było, a może zupełnie inaczej. Nie mogę wykluczyć jednak i tego, że znawcy Ślęży wiedzą, co stoi za wspomnianą nazwą, co jest jej źródłem. Ale ja, mimo że jestem miłośnikiem tej góry, takowej wiedzy nie posiadam. Lecz niech Ona dalej będzie tajemnicą, przynajmniej dla mnie. Niech milczy, nie odpowiada/nie opowiada. A ja obym nie uległ, teraz i później, imperatywowi wyjaśniania/tłumaczenia. Niech właśnie Ślęży dotyczy, może wyłącznie w tym tekście, to, co angielski poeta romantyczny John Keats nazwał zasadą negatywności (ang. negative capability). A chodzi o zdolność wytrwania w niepewności, wątpieniu, tajemnicy, bez irytującego ustanawiania faktów i przyczyn… Dariusz Pawlicki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 108
2015-12-31 12:09:26
Wojciech Marek Darski
Opowieść o dwóch pomnikach
Wojciech Marek Darski poeta, dziennikarz, redaktor, animator kultury; współzałożyciel giżyckiego Stowarzyszenia „Wspólnota Mazurska”, związany ze środowiskiem WK „Borussia” i pismem „Borussia. Kultura. Historia. Literatura” od początku jego istnienia; autor kilkunastu pozycji książkowych, m.in.: Mała Antologia Mazurska (1985), Listy do Qwertzuiop (1989), Nowe odkrycia geograficzne i inne wiersze (1993, Wiadomości zza świata (2003), Mała Antologia Mazurska. Pasja według mnie (2013), oraz wydawnictw przewodnikowych, m.in.: Giżycko od środka. Przewodnik po mieście (2014), a także współautor kompendium wiedzy o Mazurach, publikacji Mazury. Słownik stronniczy, ilustrowany (2008).
We wschodniej części Mazur, na pograniczu Krainy Wielkich Jezior Mazurskich, Wzgórz Szeskich i Pojezierza Ełckiego znajduje się obszerny, obejmujący ponad 230 km2 kompleks leśny, zwany Puszczą Borecką. Nie jest to żywiczny, wysokopienny „park”, jakim jawi się w oczach turystów największy kompleks leśny Mazur – Puszcza Piska. Jeśli w Puszczy Boreckiej zbłądzimy z głównych ścieżek, łatwo zagubimy się wśród porośniętych gąszczem i mieszanym starodrzewem wzgórz, które sięgają tutaj ponad 200 m n.p.m., jarów i trzęsawisk. W puszczańskich uroczyskach rozlewają swe mroczne wody liczne jeziora, m.in.: Łękuk, Szwałk Wielki i Mały, Pilwąg i Litygajno, z którego bierze początek rzeka Ełk. Puszcza Borecka to scheda po pierwotnej Puszczy Galindzkiej, porastającej niegdyś całą Krainę Wielkich Jezior. W jej ostępach wciąż żyją wilki i rysie, a na śródleśnych polanach można się natknąć na największe dzikie zwierzę Europy – żubra (obecnie egzystuje tu w stanie dzikim stado liczące ok. 100 osobników). Ponad 25 tys. hektarów owego pierwotnego lasu wraz z przyległościami obejmuje specjalny obszar ochronny europejskiej sieci „Natura 2000”. Nosi on nazwę Ostoja Borecka.
109
Również historia od pradziejów snuła tutaj swoje wątki, o czym świadczą pozostałości staropruskich
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 109
2015-12-31 12:09:26
Wojciech Marek Darski
grodzisk i święte głazy ofiarne na puszczańskich obrzeżach (m.in. Grodzisko, Szwałk czy Jakunówko). Na zachodnim skraju puszczy, w leśnym dworku „Hegewaldheim” nad jeziorem Żabinki, reichsführer Heinrich Himmler przyjmował swoich wysoko postawionych, egzotycznych gości, którzy szukali pomocy III Rzeszy dla swoich planów politycznych, m.in. wielkiego muftiego Jerozolimy Muhammada Amina al-Husajniego i indyjskiego polityka niepodległościowego Subhasa Czandrę Bose. W latach 40. ubiegłego stulecia w puszczańskiej głuszy na wschodnich Mazurach miały też miejsce dramatyczne wydarzenia, związane z naszą – polską – historią. Historią pogmatwaną i zapętloną, niedającą się wyświetlić w jednoznacznych, czarno-białych barwach… Orzeł i gwiazda W samym sercu Puszczy Boreckiej, na skrzyżowaniu jedynych tutaj asfaltowych dróg, wiodących do leśnej osady Czerwony Dwór, stoi osobliwy jak na nasze czasy pomnik. Miejsce to nosi nazwę Leśny Zakątek, funkcjonowała tu przed laty w pobliskich zabudowaniach gospoda „Waldkater”. Obok skrzyżowania dróg, pod rozłożystym dębem spoczywa kamień z tablicą o następującej treści: Grupie bohaterskich zwiadowców radzieckich działających jesienią 1944 r. w tej okolicy i jej dowódcy por. Henrykowi Mereckiemu – mieszkańcy powiatu oleckiego. Olecko, 21 VI 1962 r. Na tarczy u stóp głazu sąsiadują zgodnie ze sobą: biały orzeł (bez korony) i czerwona gwiazda. Pomnik otoczony jest metalowym płotem i wygląda na odnowiony. Na jego cembrowinie stoi kilka wypalonych zniczy…
110
Henryk Merecki urodził się w 1924 roku w podsuwalskiej wsi Niemcowizna. Jako potomek powstańca styczniowego już w 1940 roku zgłosił akces do niepodległościowego podziemia, działając początkowo w strukturach oddziału Odrodzenia Narodowego, dowodzonego przez Stanisława Wyrodnika, pseudonim „Burza”, a po jego rozbiciu przez Niemców w oddziałach Albina Drzewieckiego, pseudonim „Konwa”, i Juliana Wierzbickiego, pseudonim „Roman”, podporządkowanych Inspektoratowi Czwartemu Suwalskiemu AK. Podczas jednej z akcji zbrojnych ciężko ranny Henryk Merecki dostał się w ręce niemieckie. Suwalscy gestapowcy położyli rannego w szpitalu, obiecując sobie wiele po informacjach, jakie mogli wydobyć z podleczonego partyzanta. Umieszczony w szpitalnej separatce Merecki zdołał poprzez pielęgniarki nawiązać kontakt z oddziałem „Romana”. W nocy z 22 na 23 maja 1944 roku grupa uderzeniowa AK dokonała brawurowego odbicia Mereckiego ze szpitala w Suwałkach. Wydarzenia te (jak i późniejsze przygody Mereckiego) posłużyły za kanwę pierwszych telewizyjnych odcinków przygód kapitana Klossa, zrealizowanych jeszcze w konwencji teatralnej w latach 1965-1967. W oddziale
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 110
2015-12-31 12:09:26
Opowieść o dwóch pomnikach Kamienny pomnik porucznika Henryka Mereckiego i radzieckich zwiadowców w Puszczy Boreckiej. Fot. Wojciech Marek Darski..
„Romana” Merecki zetknął się z radzieckimi spadochroniarzami z desantu „Jasień”. W ramach akcji „Burza” Merecki został oddelegowany przez swego dowódcę do pomocy Rosjanom podczas działań dywersyjnych na Litwie. I tu zaczyna się nieoczekiwana wolta AK-owskiego partyzanta Mereckiego, który po wypełnieniu zleconej misji nie powrócił do oddziału, lecz… znalazł się w sztabie wojsk radzieckich w Wilnie, gdzie został mianowany do stopnia młodszego lejtnanta (podporucznika) Armii Czerwonej i przydzielony do grupy wywiadowczej, której został dowódcą.
111
Licząca 9 żołnierzy i 2 radiotelegrafistki grupa zwiadowczo-dywersyjna Henryka Mereckiego została w listopadzie 1944 roku desantowana w Puszczy Boreckiej z zadaniem obserwacji ruchów wojsk oraz rozpracowania umocnień, transportu kolejowego i składów paliwowo-amunicyjnych na obszarze między Giżyckiem i Węgorzewem. Grupie Mereckiego udało się na jednej z leśnych dróg zatrzymać niemiecki samochód łącznikowy. Merecki, podobny do zastrzelonego w samochodzie niemieckiego kapitana Abwehry, zaczął penetrować okolicę przebrany w je-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 111
2015-12-31 12:09:26
Wojciech Marek Darski
go mundur, korzystając przy tym ze zdobytych dokumentów. Docierał w ten sposób do Giżycka i Węgorzewa, które znajdowały się w silnie chronionym obszarze najwyższych kwater dowódczych III Rzeszy. To następny motyw historyczny, który posłużył do budowy postaci telewizyjnego bohatera PRL-u – kapitana Klossa. Podczas jednej ze zwiadowczych wypraw na dworcu kolejowym w Kruklankach doszło do strzelaniny, w której zginęło dwóch niemieckich żandarmów. Niemieckie dowództwo, wiedzące już z nasłuchów o wrogich zwiadowcach, nie mogło pozostawić tego bez reakcji. W Puszczę Borecką ruszyła niemiecka obława, a grupie Mereckiego z dużym trudem udało się przebić przez linię frontu do swoich. Ranny w nogę podczas dramatycznej ewakuacji Merecki został awansowany do stopnia starszego lejtnanta (porucznika) i odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru. W czerwcu 1945 roku Henryk Merecki powrócił do domu rodzinnego w Niemcowiźnie. Czy ubrany był wciąż w mundur radzieckiego porucznika? Nie wiadomo… Jego powrót w rodzinne strony zbiegł się z licznymi aresztowaniami wśród suwalskich AK-owców i początkiem wielkiej „pacyfikacji” tego obszaru przez NKWD, zwanej „obławą augustowską”. Podobno był umówiony ze swoimi dawnymi kolegami z AK w jednym z suwalskich mieszkań. Nie pojawił się na tym spotkaniu, a NKWD aresztowało uczestników. Ten fakt, jak również „złamanie przysięgi wojskowej” (nie wrócił do rodzimego oddziału AK, przystając do Armii Czerwonej), dały powód do wydania przez Obywatelską Armię Krajową, działającą w strukturach Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, wyroku śmierci na Mereckiego. Wyrok wykonano 30 czerwca 1945 roku w rodzinnym domu Mereckiego w Niemcowiźnie, przy okazji zabijając również jego ojca Albina Mereckiego. Tak kończy się prawdziwa historia suwalskiego partyzanta AK i radzieckiego wywiadowcy-dywersanta, która obrodziła później PRL-owską legendą i filmową postacią popularnego do dzisiaj kapitana Klossa. Mazurski rajd „Burego”
112
Do południowej ściany Puszczy Boreckiej tuli się niewielka osada Gajrowskie. Pomiędzy rozciągniętymi wzdłuż polnej drogi domostwami a lasem wznoszą się kamieniste wzgórza moreny czołowej. Puszcza przybliża się coraz bardziej do drogi. Za ostatnimi zabudowaniami zarośnięta ścieżka prowadzi w leśny gąszcz, na wzgórze, gdzie jeszcze niedawno metalowy krzyż z emblematem Narodowych Sił Zbrojnych upamiętniał mogiłę żołnierzy niepodległościowego podziemia, poległych zimą 1946 roku w starciu z oddziałami NKWD i „berlingowcami”. Pod ustawionym tu w 1994 roku krzyżem znajdowała się tablica, głosząca następującą treść: Ś.P. Oficerom, podoficerom i żołnierzom szeregowym III Brygady Wileńskiej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Okr. Białystok:
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 112
2015-12-31 12:09:26
Opowieść o dwóch pomnikach
por. Włodzimierz Jurasow ps. Wiarus, por. Jan Boguszewski ps. Bitny, sierż. Józef Kupiec ps. Ryszard, sierż. N.N. ps. Modrzew, plut. N.N. ps. Tęcza, plut. N.N. ps. Kwiatek, kpr. N.N. ps. Fala, kpr. N.N. ps. Żandarm i 14 żołnierzom o nieustalonych nazwiskach i pseudonimach poległym i zamordowanym 16.02.1946 r. we wsi Gajrowskie i okolicy przez NKWD i UB za wolność i suwerenność Ojczyzny. Wieczna im Cześć i Chwała! Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych Okręg Białystok. W pierwszej dekadzie lutego 1946 roku III Brygada Wileńska NZW pod dowództwem kpt. Romualda Rajsa, pseudonim „Bury”, nękana na Podlasiu wzmożonymi obławami NKWD i KBW, przekroczyła dawną granicę Prus Wschodnich, kierując się w stronę kompleksu leśnego Puszczy Boreckiej. Pomysł ten podsunął „Buremu” jego zastępca podporucznik Kazimierz Chmielowski, pseudonim „Rekin”, który podczas urlopu odwiedził swoją rodzinę w Wydminach i meldował o małym nasyceniu terenu wojskiem oraz sympatii przesiedlonej, kresowej ludności dla „prawdziwego wojska polskiego”. Jednak aby przemieścić w sposób niezauważalny tak duży oddział – brygada liczyła około 120 uzbrojonych m.in. w ciężką broń maszynową żołnierzy oraz 20 wozów taboru – użyto fortelu. Żołnierze NZW podawali się za dyslokowanych do Prus „berlingowców”, zaś dowódcy występowali w radzieckich mundurach: „Bury” w uniformie pułkownika, zaś znakomicie mówiący po rosyjsku „Rekin” nosił szlify majora. W nocy z 14 na 15 lutego 1946 roku dowodzony przez „Rekina” oddział opanował Wydminy, blokując zlokalizowany tutaj posterunek milicyjny. Jednak za późno odcięto połączenie telegraficzne i do Urzędów Bezpieczeństwa w Giżycku oraz Ełku popłynęły rozpaczliwe wezwania o pomoc dla wydmińskich milicjantów osaczonych przez „wielką bandę”. Brygada została „zdekonspirowana”. Cały rajd do Prus okazał się też wielkim błędem, przede wszystkim ze względu na brak zaopatrzenia dla ludzi i koni. Wszelkie zbiory oraz bydło zgromadzone było przez Rosjan w silnie strzeżonych folwarkach, skąd wysyłano je na wschód. O prowiant trzeba było staczać potyczki z Rosjanami. Bazowanie na sympatii miejscowej ludności też okazało się fikcją, bowiem nie było tu jeszcze wielu polskich osadników, a ludność mazurska i niemiecka zachowywała się lojalnie w stosunku do nowej władzy. Z Wydmin brygada pociągnęła na północ – do Jurkowa na południowym skraju Puszczy Boreckiej, gdzie doszło do spektakularnej egzekucji kilku miejscowych członków PPR. Wokół brygady tworzyła się wroga atmosfera, zaś z Ełku już 13 lutego wyruszyła grupa pościgowa, składająca się z żołnierzy 2. Pułku Wojsk Pogranicznych NKWD oraz jednostek polskich: 54. Pułku Artylerii Lekkiej i 62. Pułku Piechoty. Nadzór nad pościgiem objął
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 113
113
2015-12-31 12:09:26
Wojciech Marek Darski Pomnikowa mogiła żołnierzy III Brygady Wileńskiej NZW na puszczańskim wzgórzu. Fot. Wojciech Marek Darski.
114
wiceszef WUBP w Białymstoku Eliasz Koton, ale faktycznie operacją dowodził radziecki major Sieruchin. Tymczasem „Bury” popełnił dwa poważne błędy dowódcze. Rankiem 15 lutego brygada wraz z taborami wyruszyła z Jurkowa w kierunku Orłowa po świeżym śniegu, zostawiając ścigającym wyraźny ślad. Po osiągnięciu Orłowa i rozłożeniu się na kwaterach w pobliskich Gajrowskich „Bury” dał rozkaz zabezpieczenia drogi na wjeździe i wyjeździe spomiędzy zabudowań, nie wystawiając żadnych posterunków na skrzydłach – na wzgórzach od strony puszczy i na południe od wsi. Wykorzystał to dowódca grupy pościgowej NKWD kapitan Makarenko, blokując drogę i atakując wieś od niezabezpieczonej strony. Atak nastąpił 16 lutego około południa i enkawudziści, używający m.in. opancerzonych samochodów, szybko uzyskali przewagę. Jedynym ratunkiem dla żołnierzy „Burego” było wycofanie się na północ w ostępy leśne i podczas tej operacji brygada poniosła najcięższe straty. Do przebycia było około 300 metrów stromego, ośnieżonego stoku, ostrzeliwanego przez radziecki ckm. Według opowieści kolegów to właśnie na tym stoku poległ porucznik „Bitny”, a raniony w brzuch sierżant „Modrzew” strzelił sobie z pistoletu w skroń, aby nie wzięto go żywcem. Większości oddziału udało się jednak
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 114
2015-12-31 12:09:26
Opowieść o dwóch pomnikach
ujść w zbawczy las, a ze względu na szybko zapadające ciemności Rosjanie zaniechali pościgu. W bitwie w Gajrowskich, która jawi się chyba jako największe starcie polskiego podziemia niepodległościowego z NKWD na Warmii i Mazurach, poległo 22 żołnierzy III Brygady Wileńskiej NZW, zaś trzech partyzantów – o pseudonimach: „Wyrwa”, „Wrzos” oraz „Żak” – dostało się do niewoli i spędziło długie lata w więzieniach UB. Utracony też został cały tabor. Mieszkańcom Gajrowskich nakazano nieoznakowany pochówek poległych żołnierzy NZW. Tak w książce Mathiasa Wagnera „Obca ziemia ojczysta” ówczesna mieszkanka wsi Stefania Gazda opisywała powstanie leśnej mogiły: Przywieźliśmy ich tam saniami i złożyliśmy w dole. Żeby piasek nie sypał się im na oczy, położyliśmy im coś na twarze. Obrazek św. Teresy i butelkę położyliśmy im na piersiach. Co mógł człowiek jeszcze dla nich uczynić? Ostrożnie sypaliśmy na nich ziemię1. Pomiędzy czernią i bielą – wszystkie odcienie szarości Te dwa pomniki – kamienny obelisk ku czci radzieckich zwiadowców i ich polskiego dowódcy porucznika Henryka Mereckiego oraz krzyż na leśnej mogile antykomunistycznych partyzantów „Burego” – rozdziela zaledwie parę kilometrów gęstego lasu Puszczy Boreckiej. W jego migotliwych cieniach niejednoznacznie i wcale nie na westernowy, czarno-biały sposób jawi się historia pomnikowych bohaterów. Czy Henryk Merecki naprawdę był zdrajcą? Czy też młodym polskim patriotą, dla którego najważniejszym z wrogów byli Niemcy i chciał ich bić jak najskuteczniej, a najskuteczniej w tym dziele i w tym miejscu Europy czyniła to Armia Czerwona, do której przystał, jak wielu innych polskich partyzantów, również tych spod znaku AK. Czy naprawdę sprzeniewierzył się przysiędze i swojemu dowódcy z AK Julianowi Wierzbickiemu „Romanowi”, który zginął w sierpniu 1944 roku koło Nowinki, idąc ze zbrojną pomocą radzieckiemu desantowi „Jasień”? Czy naprawdę wydał swych kolegów z suwalskiej konspiracji we wrogie ręce, na co nie było i nie ma dowodów, czy też nie przyszedł na rozbite przez NKWD spotkanie, bo uważał wojnę za zakończoną i chciał dalej normalnie żyć w swojej rodzinnej Niemcowiźnie? Konspiracyjne wyroki czasu wojny bywały wydawane pochopnie, często pod wpływem emocji i domysłów. Świadczy o tym chociażby sprawa wyroku śmierci za kolaborację na wileńskiego pisarza i publicystę Józefa Mackiewicza (1902-1985). Mackiewicz miał szczęście, bowiem kierujący wileńskimi egzekutorami AK Sergiusz Piasecki potrafił odmówić wykonania wyroku. Merecki takiego szczęścia nie miał. A za co zginął jego sędziwy ojciec? Ot, jeszcze jedna, przypadkowa, bratobójcza ofiara „walki o wolność i niezawisłość”…
115
Jeszcze trudniej od strony moralnych wyborów przedstawia się sprawa kapitana Romualda Rajsa „Burego” i jego żołnierzy z III Brygady Wileńskiej NZW. Owa wzmożona aktywność ............................................................ 1 M. Wagner, Obca ziemia ojczysta. Dzień powszedni mazurskiej wsi, tłum. R. Żytyniec, Potsdam: Deutsches Kulturforum östliches Europa, 2006.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 115
2015-12-31 12:09:27
Wojciech Marek Darski
NKWD i KBW, która zmusiła „Burego” i jego żołnierzy do szukania schronienia za dawną granicą Prus Wschodnich, była spowodowana krwawymi pacyfikacjami podlaskich wiosek i masowymi egzekucjami ludności cywilnej, których dopuścili się na Białostocczyźnie. Pomiędzy 29 stycznia a 2 lutego 1946 roku, a więc bezpośrednio przed przemieszczeniem się brygady do Prus Wschodnich, żołnierze III Brygady Wileńskiej NZW dokonali na rozkaz swojego dowódcy pacyfikacji wsi Zaleszany, Wólka Wygonowska, Zanie, Szpaki i Końcowizna w powiecie Bielsk Podlaski. W trakcie owych pacyfikacji zamordowanych (bo nie można inaczej nazwać egzekucji na bezbronnych osobach cywilnych) zostało 49 mieszkańców, w tym kobiety i małe dzieci, zaś wsie zostały spalone. W celu przewiezienia taboru brygady, na rozkaz „Burego”, zajęto też pod Hajnówką przybyłe tam po drewno furmanki wraz z wozakami. Podczas dalszego przemieszczania się brygady, 31 stycznia w okolicach wsi Puchały Stare, 30 spośród porwanych furmanów rozstrzelano (najstarszy miał 56, a najmłodszy 17 lat). Zarówno podczas pacyfikacji, jak i przy egzekucji furmanów stosowane było kryterium wyznaniowe. Likwidowani byli cywile wyznania prawosławnego (w domyśle – Białorusini), zaś katolicy (w domyśle – Polacy) wypuszczani. W pacyfikowanych wsiach oszczędzono też domy należące do rodzin katolickich. W Zaleszanach po otoczeniu wsi nakazano mieszkańcom zgromadzić się na zebraniu w jednym z drewnianych budynków, po czym drzwi zabito gwoździami, a słomianą strzechę podpalono. Strzelano do osób uciekających przez okna. W Zaleszanach od kul i płomieni zginęły 24 osoby, w tym 3-letni Konstanty Leończuk i jego 6-miesięczny brat Sergiusz. Podczas pacyfikacji wsi Szpaki doszło do gwałtu na młodej kobiecie, inna, która stawiała opór gwałcicielom, została zastrzelona (Maria Pietruczuk, lat 18). W Zaniach strzelano do ludzi usiłujących wydostać się z podpalonych budynków; pozostawiono w spokoju cztery gospodarstwa należące do rodzin katolickich. Łączny bilans krwawego przemarszu III Brygady Wileńskiej przez podlaskie wsie to 79 zabitych mężczyzn i bezbronnych kobiet oraz dzieci. Owe fakty oraz iście dantejskie sceny, przewijające się w zeznaniach świadków, to nie żaden wymysł peerelowskiej propagandy, jeno efekt żmudnego i obiektywnego śledztwa (nr S 28/02/Zi) przeprowadzonego w połowie pierwszej dekady XXI wieku przez Instytut Pamięci Narodowej.
116
Cóż można powiedzieć na obronę „Burego” i jego żołnierzy? Prowadzili bezpardonową i straceńczą walkę ze zbrodniczym, podstępnym systemem. Chcieli wolnej, narodowej Polski, a prawosławna ludność białoruska – ze swą, pozbawioną w znacznej mierze jakiegoś głębszego patriotyzmu narodowego, chłopską mentalnością – sprzyjała dla świętego spokoju każdej władzy. Mogła się więc jawić tym, którzy postawili wszystko na jedną kartę (i ową wielowymiarową, trudną rzeczywistość postrzegali jedynie w ostrych kontrastach czerni i bieli), jako wroga wolnej i zwartej narodowo Polsce. Jednak sam „Bury” w UB-owskim śledztwie (został aresztowany i skazany na karę śmierci – wyrok wykonano w 1950 roku w Białymstoku) nie podjął takiego wątku, zrzucając całą winę bądź na samowolę swojego zastępcy Kazimierza Chmielowskiego „Rekina”, to znów na wyraźne rozkazy białostockiego dowództwa Pogotowia Akcji Specjalnej NZW, które jako żołnierz musiał wykonać. W sentencji publicznej informacji o zamknięciu postępowania śledczy z IPN stwierdzili oficjalnie:
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 116
2015-12-31 12:09:27
Opowieść o dwóch pomnikach
Nie kwestionując idei walki o niepodległość Polski prowadzonej przez organizacje sprzeciwiające się narzuconej władzy, do których należy zaliczyć Narodowe Zjednoczenie Wojskowe, należy stanowczo stwierdzić, iż zabójstwa furmanów i pacyfikacje wsi w styczniu i lutym 1946 r. nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt państwa, gdyż noszą znamiona ludobójstwa. W żadnym też wypadku nie można tego, co się zdarzyło, usprawiedliwiać walką o niepodległy byt Państwa Polskiego2. Nie wszyscy żołnierze III Brygady Wileńskiej podzielali straceńczą i krwawą determinację swych dowódców i gustowali w wojennym mordzie. W świadectwach zebranych przez IPN znajdują się relacje, iż w Zaleszanach wielu z nich strzelało ponad głowami uciekających przez okna z „płonącego zebrania”. Świadek Maria G. zeznała nawet, iż jeden z żołnierzy „Burego” otworzył ulokowane od podwórza drzwi płonącego domu i krzyknął do środka: Uciekajcie, ludzie! Pokłosie nowej polityki historycznej Kamienny pomnik porucznika Henryka Mereckiego w Leśnym Zakątku jest typowym przejawem polityki historycznej PRL-u. Ostał się jednak po zmianach polityczno-społecznych ostatniej dekady XX wieku, pomimo wyrugowania z historycznego mainstreamu postaci swego bohatera (wcześniej był również patronem wyższej szkoły milicyjnej w Szczytnie) oraz rażącej oko współczesnych patriotów „bratniej” symboliki czerwonej gwiazdy i orła bez korony. Być może ocalał przed zapędami „czyścicieli historii” jedynie dlatego, że skryty jest głęboko w ostępach Puszczy Boreckiej, jednak okoliczna ludność wciąż stawia przy nim znicze, więc jakoś go akceptuje. Uważam, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo Merecki nie był żadnym „utrwalaczem władzy ludowej”, jeno żołnierzem, który dzielnie walczył i jako partyzant AK, i jako radziecki zwiadowca, a jego rzekomej zdrady nigdy nie udowodniono. Poza tym powinien się ostać jakiś ślad po pierwowzorze kapitana Klossa, skoro wciąż oglądamy ten serial, a jedna z olsztyńskich ulic nosi nazwę „Stawki większej niż życie”. Gdybym był jednak pomnikowym decydentem, to postawiłbym obok kamienia tablicę z obiektywną, historyczną informacją o postaci, którą upamiętnia. Podobna realizacja może by też nieco uspokoiła polsko-rosyjski konflikt wokół pomnika generała Iwana Czerniachowskiego w Pieniężnie3. Natomiast wokół krzyża na leśnej mogile partyzantów NZW w Gajrowskich zrobiło się naraz istne teatrum polityczne. Pomimo pomnikowej realizacji kolegów-kombatantów z białostockiego okręgu NSZ, wyprzedanego całego nakładu monografii III Brygady Wileńskiej NZW autorstwa Jerzego Kułaka, Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski nadanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Stefanii Gaździe, która pochowała poległych żołnierzy „Burego”, na leśnym wzgórzu w Gajrowskich nie działo się nic do jesieni 2014 roku. Wątła, koślawo opi-
117
............................................................ 2 http://ipn.gov.pl/wydzial-prasowy/komunikaty/informacja-o-ustaleniach-koncowych-sledztwa-s-2802 3 17 września 2015 r. z pomnika w Pieniężnie usunięto metalowe popiersie generała Armii Czerwonej Iwana Czerniachowskiego. Władze miasta wybrały tę datę, aby symbolicznie uczcić ofiary 76. rocznicy sowieckiej napaści na Polskę [tekst powstał przed zdemontowaniem pomnika – red.].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 117
2015-12-31 12:09:27
Wojciech Marek Darski
sana strzałka przy polnej drodze wskazywała zarośniętą trawą i pokrzywami ścieżkę, pnącą się do krzyża i złuszczającej się coraz bardziej tablicy pamiątkowej. Nawet rodzina porucznika Jana Boguszewskiego „Bitnego”, którego dane figurowały na tablicy, nie wiedziała podobno, gdzie jest pochowany i poszukiwała wciąż jego mogiły. Aż tu nagle, za sprawą gwałtownego wzrostu zainteresowania samorządu gminy Wydminy sprawą lokalnych „żołnierzy wyklętych” (sam wolę używać bardziej prawdziwego określenia – „żołnierze zdradzeni”, bowiem naprawdę zostali zdradzeni i porzuceni na pastwę losu przez wszystkich wojennych aliantów, a nie wyklęci), na leśnym wzgórzu w Gajrowskich pojawili się badacze i wolontariusze z Fundacji Niezłomni im. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, którzy dokonali ekshumacji 9 pochowanych tam żołnierzy III Brygady Wileńskiej NZW. Za pomocą badań genetycznych wyodrębniono szczątki porucznika Jana Boguszewskiego, pseudonim „Bitny”. Gajrowską ekshumację okrzyknięto szybko jednym z 10 największych odkryć archeologicznych 2014 roku (strona internetowa www.archeolog.pl), choć na mój gust ekshumowanie znanej od dawna i oznaczonej pomnikiem mogiły w żadnej mierze „odkryciem” być nie może. Ale to dopiero początek istnej politycznej hucpy, którą zaczęto rozkręcać za pomocą wykopanych szczątków partyzantów „Burego”.
118
Ekshumowanych i przebadanych żołnierzy NZW nie pochowano na powrót w ich leśnej mogile, jeno umyślono niezwykle uroczysty pochówek na cmentarzu w pobliskim Orłowie, mający wszelkie znamiona patriotycznej manifestacji z udziałem lokalnych i wojewódzkich władz. Organizatorzy tego niewątpliwie podniosłego przedsięwzięcia nie mieli żadnych wątpliwości związanych z krwawymi mordami ludności cywilnej na Podlasiu i mimo dotyczących ich ustaleń IPN, honorując uroczyście chowanych żołnierzy „Burego” jako niezłomnych bohaterów, których jedyną winą było to, że kochali Ojczyznę. Tymczasem rozpoznany za pomocą badań genetycznych porucznik Jan Boguszewski „Bitny” dowodził plutonem pacyfikującym wieś Zanie, gdzie zamordowano lub spalono 24 osoby. Wśród nierozpoznanych dotąd szczątków znajdują się zapewne doczesne pozostałości porucznika Włodzimierza Jurasowa „Wiarusa”, który z kolei dowodził pacyfikacją wsi Szpaki, gdzie m.in. mordowano i gwałcono kobiety, a także sierżanta „Modrzewia” (to ten bohaterski podoficer, który na stoku w Gajrowskich został raniony w brzuch i się zastrzelił, aby nie wpaść w ręce wroga), który dowodził i osobiście uczestniczył w egzekucji 30 porwanych furmanów koło Puchał Starych. Patriotyczno-pogrzebowa ceremonia w Orłowie zbiegła się z postanowieniem samorządu Hajnówki o budowie tablicy pamiątkowej ku czci cywilnych ofiar III Brygady Wileńskiej NZW. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać nad istnym spektaklem groteski i historycznego paradoksu, w jaki przekształciła się orłowska uroczystość. 15 lutego 2015 roku w niewielkiej kaplicy katolickiej, pobudowanej w centrum Orłowa, obok starego, neogotyckiego kościoła, który pełni funkcję prawosławnej cerkwi św. Jana Chrzciciela – bo trzeba wiedzieć, iż w roku 1947 Orłowo, Gajrowskie i okolice zostały zasiedlone znaczną liczbą przymusowych przesiedleńców ukraińskich z akcji „Wisła” – święcono pochówek polskich bohaterów, realizujących czystki etniczne na prawosławnych mieszkańcach Podlasia. Uroczystą mszę celebrował ordynariusz
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 118
2015-12-31 12:09:27
Opowieść o dwóch pomnikach
Groby żołnierzy „Burego” na cmentarzu w Orłowie wraz z przeniesionym z leśnej mogiły krzyżem. Fot. Wojciech Marek Darski.
diecezji ełckiej biskup Jerzy Mazur, który nie mógł się powstrzymać, aby w swojej homilii nie zaprząc chowanych właśnie bohaterów do walki z ideologią gender. Ta ideologia jest o wiele gorsza niż faszyzm, nazizm i bolszewizm4 – grzmiał nad trumnami żołnierzy „Burego” ełcki dostojnik kościelny. Potem orszak pogrzebowy z delegacjami władz lokalnych, powiatowych i wojewódzkich, dowództwa XV Giżyckiej Brygady Zmechanizowanej oraz patriotyczną młodzieżą ruszył na orłowski cmentarz, gdzie przygotowano żołnierskie groby z brzozowymi krzyżami. Sąsiadują tam z żeliwnymi krzyżami na mogiłach Niemców i Mazurów, którzy skwapliwie meldowali komunistycznej władzy o kolejnych krokach „bandy” w Puszczy Boreckiej oraz z ukształtowanymi w obrys tryzuba nagrobkami zmarłych już na Mazurach bojowników UPA. Cóż, śmierć zapewne wszystkich dawno już pogodziła… Ale żywi ochoczo tworzą nowe podziały. Na razie nad grobami żołnierzy „Burego” ustawiono pomnikowy, metalowy krzyż, przeniesiony ze wzgórza w Gajrowskich, ale niebawem ma tutaj stanąć prawdziwy Panteon Żołnierzy Niezłomnych.
119
Swego czasu nieśmiało sugerowałem wójtowi gminy Wydminy, iż żołnierze III Brygady Wileńskiej NZW powinni spoczywać nadal tam, gdzie polegli, w owej przytulnej, leśnej mogile, którą wybrali dla nich litościwi mieszkańcy Gajrowskich, ale należałoby oczyścić i oznakować dobrze drogę oraz wyremontować pomnik i tablicę, a może zaaranżować cały układ mogiły ............................................................ 4 http://www.naszdziennik.pl/wiara-kosciol-w-polsce/129063,bog-dawca-zycia-jest-panem-historii.html
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 119
2015-12-31 12:09:27
Wojciech Marek Darski
w nowy, piękniejszy sposób. Moje zażenowanie całą funeralną pompą gajrowsko-orłowską wzrosło mocno, gdy doszły mnie słuchy, iż leśna mogiła znajdowała się na terenie sąsiedniej gminy Świętajno, a włodarz Wydmin chciał mieć bohaterów niezłomnych u siebie. Obecnie na puszczańskim wzgórzu, gdzie Stefania Gazda kładła na żołnierską pierś obrazek ze św. Teresą, pozostała jedynie zryta ziemia i porzucone w krzakach pozostałości wieńców i zniczy, które przynosili tu koledzy-kombatanci z NSZ oraz mieszkańcy Gajrowskich. Coda Niegdyś na cmentarzu Perè-Lachaise w Paryżu byłem świadkiem uroczystej ceremonii z okazji jakiejś rocznicy Komuny Paryskiej. Ugarniturowione delegacje merostwa i partii politycznych w asyście wojskowych składały wieńce i kwiaty zarówno pod tzw. ścianą komunardów, jak i na grobach ich wersalskich przeciwników. Pomyślałem wówczas, iż to niezwykle godne uczczenie pogodzonych w śmierci współbraci, którzy zabijali siebie nawzajem w imię różnicy poglądów na kształt przyszłości ich ojczyzny, ale zapewne musi minąć sporo czasu, aby emocje się uspokoiły i doszedł do głosu obiektywny ogląd historyczny. Potem z niejakim zdziwieniem obserwowałem coś podobnego w Grecji, ale tym razem dotyczyło to grobów komunistów i monarchistów, ścierających się krwawo podczas wojny domowej lat 1944-1945 i 1946-1949. Podczas tych bratobójczych zmagań greckiej lewicy i prawicy zginęło ok. 150 tys. Greków. Wielkie też było okrucieństwo obu walczących stron. A jednak pomimo niezbyt długiego czasu, jaki upłynął od tych dramatycznych wydarzeń (żyją jeszcze kombatanci obu stron oraz rodziny pomordowanych), nie dzieli się pamięci na słuszną i niesłuszną. W imię jakiejś wydumanej w gabinetach polityki historycznej nie czyści się przeszłości, jeno ją mądrze obiektywizuje. Czy my, a przede wszystkim nasi politycy, dorośliśmy do tego? W naszych patriotyczno-historycznych „nowościach” spostrzegam naszą „dawność”. Te same patetyczno-propagandowe metody podsycania historycznych emocji co w PRL-u. Tylko bieguny się odmieniły… Wojciech Marek Darski
120
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 120
2015-12-31 12:09:27
Zbigniew Masternak
Koberwitz, czyli Kobierzyce
Zbigniew Masternak ur. 1978, prozaik, autor scenariuszy filmowych, dramaturg, publicysta. Mieszka w Puławach. Autor m.in. cyklu powieściowego „Księstwo”; ostatnio opublikował powieść „Nędzole” (2014). Laureat nagrody im. Władysława Orkana. Kapitan Reprezentacji Polskich Pisarzy w Piłce Nożnej.
Skierowałem kamerę na twarz staruszki i zaczęliśmy kręcić. Babcia długo się wzbraniała, w końcu odważyła się mówić. Jak się nazywa, ile ma lat i skąd się w Kobierzycach wzięła. Ciągle rozglądała się niepewnie, bo niebawem z pracy w polu miał wrócić jej syn, który zakazał kobiecinie z nami rozmawiać. Na wywiad namówiła ją kierowniczka miejscowej biblioteki Ewa Gacek. Tego dnia mieliśmy odbyć jeszcze trzy takie sesje, ale została tylko ta starowinka, bo dwie inne zmarły w ciągu ostatnich dni, a dziadek się rozchorował na serce i trafił do szpitala. — Przez kilka lat po wojnie żyliśmy z Niemcami obok siebie. — Wyciąga z pudła po butach stare fotografie. Opowiada o swoim dzieciństwie pod Lwowem, które pamięta lepiej od wczorajszego dnia. Pokazuje trzęsącą się ręką za okno, opowiada o budynkach, które odziedziczyli po mieszkających tutaj wcześniej Niemcach. Zdecydowanie różnią się od tych, które wznieśli po wojnie przybysze z terenów obecnej Ukrainy.
121
— Tutaj wszystko było murowane, a u nas, na Wschodzie, z drewna i ze słomy.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 121
2015-12-31 12:09:27
Zbigniew Masternak
Nazwa Kobierzyce pochodzi od staropolskiej nazwy ‘kobierzec’ i związana jest z tkactwem, które kiedyś rozwijało się w wiosce. Heinrich Adamy (niemiecki językoznawca) w swoim dziele o nazwach miejscowych na Śląsku1, wydanym w 1888 roku wymienia wieś jako Kobierowice, podając jej znaczenie: Weberdorf, Teppichwirker, czyli wieś tkaczy, wytwórców dywanów. — Tuligłowy pod Lwowem, to stamtąd trafiliśmy pod Wrocław. Prawie cała wieś się tutaj osiedliła, to znaczy ci, którzy przeżyli ukraińskie mordy. — Kobieta mówiąc to, ma szklisty wzrok. — Śni mi się czasem, że banderowcy okrążają nasz dom, gwałcą moją matkę na podwórku. A potem podkładają wszędzie ogień. Cudem przeżyliśmy, bo jeden z banderowców był spokrewniony z moim ojcem. Te siwe włosy — pokazuje — to nie ze starości, kompletnie posiwiałam podczas tamtej nocy, miałam wtedy siedem lat. Na zdjęciu stoi w krótkiej spódniczce, trzymając matkę za rękę, na lwowskiej ulicy. Dzieciństwo to także dobre wspomnienia. Opowiada o modnych wtedy zabawach, o słodyczach, które kupowali jej dziadkowie. Ale tych złych momentów było więcej. Zaczyna opowiadać, jak rodzice ukrywali przed Niemcami Żyda w stogu siana. A potem sami musieli się ukrywać w stercie słomy, u zaprzyjaźnionych Ukraińców. Bo tacy też byli, nie wszyscy rąbali sąsiadów Lachów siekierami. Przeszłość miesza się jej z teraźniejszością, jeszcze niedawno była tą małą dziewczynką, teraz jest prababką. — Do Polski wieźli nas dwa tygodnie. Jechaliśmy jak świnie, w bydlęcych wagonach. Zabraliśmy ze sobą, co było pod ręką, każdy zabrał to, co miał, a nie było za dużo czasu na pakowanie. Tutaj zaczynaliśmy wszystko od nowa. Raczej od tego, co zostało po Niemcach.
122
Obecnie w Kobierzycach nikt nie jest tkaczem, nie wytwarza się dywanów. Na terenie gminy zlokalizowano wiele dużych firm, które tutaj płacą podatki. Znaczenie gminy dla województwa dolnośląskiego i aglomeracji wrocławskiej jest szczególne ze względu na obecność w północnej części gminy rozbudowanego węzła komunikacyjnego dróg krajowych i międzynarodowych. W rejonie „węzła bielańskiego” funkcjonuje kompleks sklepów wielkopowierzchniowych różnych branż – Makro, Tesco, OBI, IKEA, Castorama, Electro World, najważniejsza z firm to południowokoreański koncern LG. Wielu miejscowych tam pracuje. Koreańczycy słabo płacą, ale lepsze to niż wyjazd za granicę. Zjeżdżają tutaj ludzie do pracy aż spod Świdnicy, Wałbrzycha, Dzierżoniowa. Ale z rolnictwem też jest nieźle, to rolnictwo wielkoareałowe. Gmina jest na tyle zamożna, że stać ją na własną komunikację busową i niezłą drużynę piłkarską. Nawet na kręcenie takiego filmu dokumentalnego, jak nasz, choć ten akurat jest robiony po kosztach. Zamiast spisywać wspomnienia Kresowian nagrywamy je. Dla przyszłych pokoleń. Trzeba się spieszyć, bo mimo iż koło liczy ponad 200 osób, jego członkowie szybko wymierają. Nie lubię pokazywać w kinie tylko gadających głów, takich filmów nikt nie chce oglądać. Zanim przyszliśmy do domu staruszki, pokrążyłem chwilę po miejscowości, żeby nakręcić kilka plenerów. Kobierzyce nigdy nie były miastem, chociaż mają typowo miejski układ urba............................................................ 1 H. Adamy, Die Schlesischen Ortsnamen, ihre Entstechung und Bedeutung, Breslau: Verlag von Priebotsch’s Buchhandlung, 1888.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 122
2015-12-31 12:09:27
Koberwitz, czyli Kobierzyce
nistyczny. Wiele tutaj starych kamieniczek. W parku istnieje zespół pałacowy z XVIII-XX wieku, odrestaurowany w połowie lat 90. XX wieku – w 1997 roku miejscowy Urząd Gminy zlokalizował tam swoją siedzibę. W okolicy znajduje się mnóstwo poniemieckich wioseczek, które zagospodarowali Polacy. Może odpowiedniejsze byłoby stwierdzenie: zniszczyli Polacy. Tak było w pobliskim Tyńcu nad Ślężą. Zaniedbany dworek, rozpadające się zabudowania dworskie, zdewastowany park, w którym pozostało ledwie kilka starych drzew. Ludzie wznieśli z poniemieckich zabudowań własne domy, wysypali gruzem podwórka. Niektóre budynki rozebrano po wojnie i zawieziono jako budulec do Warszawy, tam posłużył do odbudowy stolicy, to było częste zjawisko na Ziemiach Odzyskanych. — Ukraińcy wymordowali całą szkołę — mówi staruszka, a ja rozglądam się po domu, jest bogaty, poniemiecki. Reszta gospodarstwa także zadbana, jakby niemiecki porządek został odziedziczony przez następców. — Kładli wszystkich na ławce i rżnęli piłą. Krew płynęła po schodach. Dodaje, że pamięta również Ukraińców, którzy pomagali Polakom, ostrzegali przed zagładą. Wymienia kilkoro znajomych, którzy nie zawiedli w chwili nacjonalistycznej próby. — Ludzie mają tutaj różne doświadczenia – wchodzi w słowo Ewa Gacek, która pochodzi z pobliskich Łagiewnik Dzierżoniowskich, jej rodzice także wywodzą się z Kresów, tyle że z Wołynia. — Większość z nich nie pomogłaby obecnie Ukraińcom, nie chcą, żeby Polska angażowała się w konflikt z Rosją w sprawie Krymu. Nie wybaczą Ukraińcom, którzy przez wieki żyli obok nich jak bracia, a potem na nich napadali. — W czasie okupacji nie było nauki, bo w szkole zorganizowano tymczasowy szpital — wtrąca nasza starsza rozmówczyni, która przez wiele lat pracowała jako nauczycielka. Mąż, którego poznała w sąsiedniej wsi, zajmował się rolnictwem. — Kiedy przyszli Sowieci, uczyliśmy się po rosyjsku. Naukę po niemiecku też pamiętam. Znam piosenki w kilku językach, lubię śpiewać. Taka była wojna. Kobierzyce zostały wspomniane w dokumencie z 1333 roku jako Gut Koberwitz (dobra kobierzyckie), a cztery lata później czeski król Jan (szwagier księcia Henryka VI) potwierdził własność wsi Otto von Glubosowi – jako Cobruicz. Począwszy od 1395 roku, wieś aż do lat 30. XX wieku stale funkcjonowała pod nazwą Koberwitz.
123
— Wszyscy żyliśmy obok siebie. Ukraińcy, Żydzi, Polacy. A w Polsce — Polacy i Niemcy. Zwykli ludzie nie myśleli o wojnie, chcieli żyć. Wojna była dziełem polityków. Cywile ucierpieli najbardziej. Na przykład mój wujek był bardzo bogaty. Miał piękne konie, najpiękniejsze w całej okolicy, których mu wszyscy zazdrościli. Jednego dnia wracał z targu przez las. I wszystko zginęło — i konie, i wóz, i wujek. Do dziś nikt nie wie, co się stało.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 123
2015-12-31 12:09:27
Zbigniew Masternak
Kobierzyce i sąsiadujące z nimi wsie wraz z okolicznymi ziemiami trafiły na początku XVIII wieku w ręce rodziny von Königsdorf, która około 1788 roku wzniosła tu sobie siedzibę. — Tuligłowy były prawie całe polskie. To był wyjątek, bo zwykle Ukraińcy, Polacy i Żydzi żyli obok siebie — powtarza. — Jak były święta, Ukraińcy z sąsiedniej wsi przychodzili kolędować do nas, a my do nich, na ich święta. Ludzie się przyjaźnili. Współpraca była, ale w czasie wojny się skończyła. Zrobiło się niebezpiecznie. Wszędzie były lasy, a w nich partyzantka ukraińska i polska, ojciec i brat byli AK-owcami. Bez przerwy się ze sobą bili. Wyłączam na chwilę kamerę, muszę podładować baterię. Wychodzę z domu, żeby popatrzeć na sad. Wiele w nim starych czereśni. Niedaleko stąd przebiega linia kolejowa, nieczynna obecnie. Już w 1885 roku przeprowadzono przez Kobierzyce linię kolejową z Wrocławia do Świdnicy, a w 1898 za tutejszą stacją dobudowano odgałęzienie łączące Wrocław z Dzierżoniowem. Zrywam dojrzałe owoce. Wróciłem do środka i zapytałem, kiedy zawieszono połączenia kolejowe. — Po 1989 roku. Za Niemców tutaj wszystko świetnie funkcjonowało — przyznała babcia. — Można było stąd koleją wszędzie pojechać. W 1924 roku w kobierzyckim pałacu zorganizowano kurs „Podstawy wiedzy duchowej dla powodzenia w rolnictwie”, który poprowadził Rudolf Steiner, filozof i ojciec antropozofii. W folwarku opodal pałacu powstało nowatorskie na owe czasy biodynamiczne gospodarstwo rolno-ogrodnicze kładące nacisk na ochronę środowiska i zdrowe żywienie jako alternatywę rolnictwa przemysłowego. W 75 rocznicę tego wydarzenia wmurowano w ścianę pałacu tablicę pamiątkową.
124
— Podczas wojny wszyscy zionęli do siebie nienawiścią. Nasz kuzyn na księdza się wyuczył. Jak szedł przez las do pociągu, to go Ukraińcy zamordowali. I tak żyliśmy w ciągłym strachu. Jak tylko podniósł się krzyk, że banderowcy napadają na naszą wieś, uciekaliśmy do lasu. Jednego dnia przyszli, ukradli nam wszystkie krowy. Dobrze, że ojciec nie wyszedł, bo by go zamordowali, jak sąsiada, na podwórku. Podczas wojny zginął brat mego męża. Zaprowadzili go do lasku i tam wypruli mu jelita. W czasie wojny ludzie z głodu puchli. Sąsiad miał chłopaka, z 7 lat. Miał całe nogi popuchnięte. Chodził po wsi i zbierał po kromce chleba. W końcu dostał biegunki i zmarł. W latach 1936-1945 miejscowość nosiła nazwę Rößlingen. W 1945 roku włączono ją do Polski. Przez krótki czas administracja polska używała nazwy Sobiegród. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa wrocławskiego. — Jak myśmy tu przyjechali, zastaliśmy Niemców, cywilów. Dali nam pokój na górze i tam mieszkaliśmy, Niemcy na dole. W zgodzie żyliśmy. Polubiłam się z młodym Niemcem, Huber-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 124
2015-12-31 12:09:27
Koberwitz, czyli Kobierzyce
tem. Rwaliśmy razem czereśnie, z tych drzew, które jeszcze do tej pory rosną w naszym sadzie. Mam znak do dziś, zaczepiłam o drut i rozerwałam całą skórę na ręce. — Pokazuje starą białą bliznę. — Przyjeżdżali do nas potem do Polski na wczasy. Pisaliśmy kartki na święta. Od śmierci męża nie przyjeżdżają. Mieszkali koło Drezna. A jedna z ich sióstr zamieszkała w zachodnich Niemczech. Jak był mur berliński, Hubert chciał do siostry się przedostać, zastrzelili go. A obiecywał, że się ze mną ożeni, myślałam, że się rozmyślił. A on zginął. Z Niemcami stworzyli na kilka lat wspólną kulturę, o czym mało się mówi. Ci byli przesiedleńcami, ci za chwilę mieli się nimi stać, obie strony dobrze się rozumiały. Obszar obecnej gminy Kobierzyce zaludniony był już około 12-13 tys. lat temu, wyroby krzemienne z tego okresu odkryto w Ślęzie. Mniej więcej 6500 lat temu teren gminy zasiedlony został przez plemiona rolnicze przybywające znad Dunaju. Z tamtego okresu pochodzi ponad 80 stanowisk neolitycznych oraz cmentarzysk (głównie w rejonie Tyńca Małego). 3 tys. lat liczy kurhan znajdujący się w pobliskich Szczepankowicach, w jego wnętrzu znaleziono 32 kamienie żarnowe, które używane były do mielenia zboża. W okresie kultury łużyckiej (2500 lat temu) doszło do wzrostu zaludnienia obszaru obecnej gminy. Z tego okresu odnaleziono aż 50 stanowisk tej kultury, m.in. w Kobierzycach. 2300 lat temu na Śląsk przybyli Celtowie, którzy posługiwali się kołem garncarskim czy obrotowymi żarnami. Na przełomie er Celtowie zostali wyparci przez plemiona germańskie, a przez obszar gminy przebiegał szlak bursztynowy łączący południowe wybrzeże Bałtyku i imperium rzymskie. W wyniku wielkiej wędrówki ludów w V wieku naszej ery region uległ wyludnieniu, dopiero w VII wieku pojawili się Słowianie, a terytorium obecnej gminy Kobierzyce zamieszkiwało plemię Ślężan. — Jak byłam mała, ciężko zachorowałam na tyfus brzuszny — wspomina. — Trafiłam do szpitala, który był rosyjski. Zabieritie ją do domu, i tak pomrze, powiedział lekarz. A mnie Chinka wyleczyła w szpitalu ziołami. Zaczyna mówić o Koreańczykach. Że lubi ich ze względu na tę Chinkę, która ją kiedyś uleczyła. Córka sąsiadów u nich pracuje jako gosposia. — Gdy nas wieźli, włosy dzieciom przymarzały do ścian wagonów. Jak przyjechaliśmy do Polski, ludzie witali nas kwiatkami i cukierkami. W Polsce było trudno. Nie mieliśmy ciągnika, tylko konia, jeszcze z Ukrainy. Od tamtej pory byłam na Ukrainie tylko raz. Wszystko było inaczej, niż zapamiętałam. Tam nikt nie pracuje, wszystko stoi ugorem. Nasze majątki zmarniały. Dziesięć lat temu byłam. — Jedni odwiedzają wioski na Ukrainie, które opuścili, inni nie — wtrąca Ewa Gacek. — Ich miejsce jest tutaj, w tych poniemieckich wsiach. Przez długi czas bali się, że Niemcy wrócą i wszystko zabiorą. Ale nie wrócili, trzeba było żyć dalej. I pracować. Jak tutaj przyszli, wszystko było na wyższym stopniu rozwoju kulturalnego. Takie wioski jak Tyniec nad Ślęzą albo Tyniec Mały były bardzo bogate. Przez długi czas żyli tutaj jak w filmie „Sami swoi”, to były te klimaty.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 125
125
2015-12-31 12:09:27
Zbigniew Masternak
W Kobierzycach działa potężne koło Kresowiaków, jedni mówią dużo, inni boją się kamery, która ich paraliżuje, nie chcą mówić. Systematycznie wymierają. Dzieciaki nie zawsze chcą uwierzyć w ich opowieści. Czy uda się ich utrwalić w czasie? Staruszka zaczyna śpiewać ukraińską pieśń. Milknie, gdy zjawia się jej syn, około 60-letni. Bardziej wygląda na biznesmena niż rolnika. Boi się, że Ukraińcy, których nigdy nie poznał, a o których tyle słyszał od matki, obejrzą nasz film i zabiją starą matkę. A przy okazji jego. Wzruszam ramionami i zaczynam pakować kamerę. Spoglądam przez okno na podwórko, panuje tam rzadko spotykany w polskich obejściach ład. Chwalę ten ład, zaczynam podejrzewać, że Hubert, niemiecki oblubieniec naszej gospodyni, przetrwał w genach jej syna. — Od Niemców się nauczyliśmy – wyjaśnia staruszka, spostrzegając moje badawcze spojrzenie. — Byli lepsi od Sowietów, od Ukraińców. Przynajmniej można się było czegoś od nich nauczyć. Choćby pracowitości. Nie wszystkim się udało odnaleźć w nowym miejscu. Ich sąsiedzi zmarnowali przejętą po Niemcach gospodarkę. Ich córka pracuje jako pomoc domowa u Koreańczyków. Przyrządziła dla nas sushi z resztek, które zwędziła ze stołu swych pracodawców. — Remontowaliśmy te domy, ale one mają jakby inną konstrukcję — mówi udobruchany moim komplementem rolnik biznesmen. Rzeczywiście, polskie nowe budynki wyglądają przy tych starych niezgrabnie, szybko podupadają. Niemieckie trwają, jako pamiątka z innego czasu, pomniki germańskiej myśli architektonicznej. Niedawno byłem na wycieczce w rodzinnych stronach, odwiedziłem Krzemionki Opatowskie, gdzie zwiedziłem kamieniołomy, i na Świętym Krzyżu obejrzałem dymarki i skansen. Ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że ani kopalnie krzemienia w Krzemionkach, ani dymarki nie zostały wymyślone przez Słowian, moich przodków. Dymarki były dziełem germańskim, w Krzemionkach w neolicie krzemień wydobywany był przez ludność kultury pucharów lejkowatych i kultury amfor kulistych, a w epoce brązu przez ludność kultury mierzanowickiej.
126
Kamera rejestruje twarz po twarzy, opowieść za opowieścią. Myślę o filmach, które kręcę. To powrót do niewielkich form, które zacząłem tak naprawdę w 2003 roku – od amatorskiego filmu „Wiązanka”. W 2005 roku powstała znacznie bardziej profesjonalna „Stacja Mirsk”, kręcona m.in. w pobliskich Łagiewnikach Dzierżoniowskich, to chyba stąd mam sentyment do tych stron. W 2011 roku powstało „Księstwo”. I od tej pory nic się nie działo, za bardzo uwierzyłem w wielkich reżyserów. Sam się znowu wziąłem do roboty, pracując za niewielkie honoraria. Z drobnej chałtury projekt rozrósł się w duży film dokumentalny, zamiast wspomnień pisanych – wspomnienia filmowe, dla przyszłych pokoleń. Podobnych sesji było już kilka, pewnie będzie jeszcze kilkanaście. Jemy czereśnie z poniemieckich drzew, zerwałem je w sadzie za domem.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 126
2015-12-31 12:09:27
Koberwitz, czyli Kobierzyce
— Tych czereśni było tutaj mnóstwo – mówi syn kobiety. — Teraz już właściwie nikt nie sadzi czereśni. Pokazuje w tajemnicy stary poniemiecki rewolwer, który ukrywa. Na wypadek, gdyby musiał się bronić. Jakby przyszli Niemcy. Albo Ukraińcy. Odwozi mnie hummerem do Wrocławia, na nocny pociąg do Puław. Myślę o małorolnych chłopach ze świętokrzyskich wsi, z których się wywodzę. Ich na takie auta ciągle nie stać, mimo że świętokrzyska wieś także się jednoczy w areale – starzy wymierają albo sprzedają ziemię, małe gospodarstwa znikają. Rozmawiamy o jego ziemi. Mają z synem 2400 hektarów. Ojciec przejął po Niemcach 50, resztę systematycznie dokupywał. Ich grunty ciągną się teraz wszędzie dokoła, dochodzą pod Wrocław. Myślę o tym, że migrowanie jest wpisane w ludzki los. Zaczęło się milion, może nawet dwa miliony lat temu w Afryce, gdzie zeszliśmy z drzew. Od tamtej pory ciągle emigrujemy. Powstawały kolejne fale migracyjne. Każda taka fala powodowała zmiany w miejscu, dokąd docierała. Tak było, kiedy homo sapiens zasiedlił tereny zamieszkiwane przez homo neanderthalensis, tak było z Sumerami w Mezopotamii, Ariami w Indiach, Hunami w Europie, Europejczykami w obu Amerykach i Australii. Przybysze często przynosili zagładę starej cywilizacji. A z pewnością – zmiany. Tożsamość dzisiejszych Kobierzyc budowali Polacy przybyli z Kresów, trochę Niemcy, którzy tu z nimi żyli przez jakiś czas (również przez pozostawione dobra materialne) oraz… południowi Koreańczycy ze swoją wschodnią filozofią. I to jest właśnie prawdziwy duch Kobierzyc. Przeglądam w kamerze nagrany materiał, udało się utrwalić twarze i głosy. Tylko czy przyszłe pokolenia będą chciały o nich pamiętać? Zbigniew Masternak
127
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 127
2015-12-31 12:09:27
Aleksandr Popadin | Lina Krameń
„Serce miasta” i najnowsza urbanistyczna historia Kaliningradu
Aleksandr Popadin rosyjski pisarz i krytyk architektury, twórca projektu renowacji historycznego centrum Kaliningradu „Serce miasta". Lina Krameń tłumaczka, non-profit partner projektu renowacji historycznego centrum Kaliningradu „Serce miasta".
„Serce miasta” – właśnie tak nazywa się projekt renowacji historycznego centrum miasta w sąsiadującym z województwem warmińsko-mazurskim Kaliningradzie. Dzisiaj to jeden z najbardziej dyskutowanych w regionie rosyjskim projektów, dzięki któremu Kaliningrad ma nadzieję nie tylko przyciągnąć inwestycje, ale i uaktualnić swój status miasta historycznego zarówno w Rosji, jak i w całym regionie bałtyckim. Kaliningradzka ziemia, jak wiadomo, ma swoją dramatyczną przeszłość. Jej zagospodarowanie przez przesiedleńców z chrześcijańskiej Europy rozpoczęło się na początku XIII wieku. W 1255 roku na miejscu staropruskiego grodu Tuwangste rycerze krzyżaccy założyli twierdzę Königsberg.
128
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 128
Z czasem wokół twierdzy, która pełniła funkcję głównej rezydencji wielkiego mistrza zakonu Krzyżaków, wyrosły trzy osady, które otrzymały kulmskie prawa miejskie i pod wspólną nazwą „Königsberg” przekształciły się w centrum życia ekonomicznego i politycznego prowincji Prusy Wschodnie. Po zakończeniu II wojny światowej w 1945 roku na mocy postanowień konferencji poczdamskiej Prusy Wschodnie zostały włączone do ZSRR. Po roku Königsberg został
2015-12-31 12:09:27
„Serce miasta” i najnowsza urbanistyczna historia Kaliningradu
przemianowany na Kaliningrad i miasto z Górą Królewską rozpoczęło nowy, radziecki okres historii1. Na miejscu zburzonych powojennych ruin budownictwa kwartałowego pojawiło się typowe masowe budownictwo przemysłowe. Ruiny zamku krzyżackiego, interpretowane jako „symbol pruskiego militaryzmu”, zostały wysadzone w powietrze. Przez historyczne centrum miasta wytyczono „radziecki krzyż transportowy”: dwie główne magistrale, aleje Moskiewską i Lenina, które uczyniły centrum miasta miejscem nieprzerwanego tranzytu. Radziecka praktyka urbanistyczna i architektoniczna były ukierunkowane na ignorowanie niemieckiego dziedzictwa lub bezpośrednie jego przekreślenie. Triumfalnym zwieńczeniem kompleksowej przebudowy architektoniczno-urbanistycznej centrum miasta powinien stać się największy administracyjny budynek w regionie – Dom Rad na Górze Królewskiej, którego budowę razem z przylegającym placem Centralnym rozpoczęto w 1970 roku. Ale planom nie było dane się ziścić. Z końcem epoki radzieckiej, na początku lat 90., budowa została wstrzymana, i serce miasta, Góra Królewska, stała się obszernym pustostanem z ziejącymi oczodołami okien Domu Rad. Od tej pory problem Góry Królewskiej, Domu Rad, pozbawionego życia placu Centralnego i utraconego zamku królewskiego regularnie powraca w dyskusjach o tym, jaki powinien być wygląd nowego centrum Kaliningradu – miasta z niemiecką i radziecką przeszłością i rosyjską przyszłością. Zwłaszcza że w Kaliningradzie nadal rozbudowują tę strategiczną infrastrukturę, która zasadniczo powstała w czasach radzieckich, głównie w latach 70. XX wieku, ze wszystkimi błędami tych rozwiązań projektowych. W czasach radzieckich pracowały całe instytucje, które zajmowały się planami miast, a ich urbanistyczny komponent był ukierunkowany na strategiczne plany KPZR i doświadczenie planowania pięciolatek. A wszelka długoterminowa infrastruktura miejska szybko nie powstaje – wytyczanie dróg czy łączenie brzegów mostami planowane było jako element rozwoju ogólnej sieci transportowej miasta i uwzględniały strategiczne planowanie rozwoju miasta na okres nie krótszy niż 20 lat. Od tego czasu ZSRR rozpadł się, obwód kaliningradzki stał się eksklawą, rynek zniszczył samą infrastrukturę dużych instytutów projektowych, tempo przyrostu mieszkańców zmalało, a tempo automobilizacji zwiększyło się radykalnie. Miasto nadal dobudowuje mosty, po raz pierwszy zarysowane w planie generalnym lat 70. XX wieku (druga estakada, która opiera się „o koło” zamiast „o priorytet”, i która nie ma zjazdu na Ostrov Oktiabrskij (Lomse); lub nowa linia turystyczna na alei Radzieckiej). Wszystko to dowodzi, że konieczne jest stworzenie nowego systemu strategicznego rozwoju miasta, z akcentem na współczesną urbanistykę i krytyczne przebudowanie zarówno königsberskiego dziedzictwa, jak i radzieckiej urbanistyki.
129
Temat strategicznych błędów i „zmarnowanych szans” wciąż jest aktualny dla Kaliningradu. Zresztą jak i każdego miasta, w którym w urbanistyce realizuje się jedynie równowagę intere............................................................ 1 Krzyżacy postawili tu zamek, a w 1256 r. nazywano go zamkiem Królewska Góra w Sambii (castrum de Coningsberg in Zambia), po łacinie Mons Regius (później Regiomontium) [przyp. tłum.].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 129
2015-12-31 12:09:27
Aleksandr Popadin | Lina Krameń
sów społecznych, władzy i biznesu. Jeszcze w 2004 roku w toku przygotowań do świętowania 750-lecia Kaliningradu stało się jasne, że w mieście wytworzyła się „próżnia” projektów przestrzeni społecznych. W rezultacie przy otrzymaniu federalnego wsparcia jubileuszu miasto okazało się niegotowe, by w pełni realizować przekształcenia na wielką skalę. Zdołano zrekonstruować tylko kilka dróg, pomnik historyczny „Królewskie Wrota” i uporządkować plac Zwycięstwa. Przy tym, nie bacząc na ogólną zmianę stanu placu na lepsze, nieprzemyślane decyzje projektowe uczyniły go eklektycznym. Kolejną nieprzemyślaną decyzją była rekonstrukcja fontanny teatralnej (ul. Teatralna) z wybudowaniem południowej kolumnady uzdrowiskowej w drugorzędnym kierunku i ze zmianą strukturalnego „klucza” tego miejsca, utworzonego w latach 30. XX wieku przez Friedricha Lahrsa (1880-1964). A zatem należy tak organizować proces projektowy znaczących społecznie obszarów miasta, żeby był on: 1) przewidywalny i 2) konkurencyjny. Oprócz właściwego procesu projektowego konieczne było odnowienie urbanistycznego „porządku dnia”, stworzenie urbanistycznej perspektywy Kaliningradu rosyjskiego, alternatywnej w stosunku do inercji Kaliningradu radzieckiego. W 2005 i 2007 roku w Kaliningradzie odbyły się fora urbanistyczne – międzynarodowe sympozjum „Kaliningrad: obrazy przyszłości. Urbanistyczny rozwój centralnej części miasta” i międzynarodowe seminarium projektowe (WORKSHOP) – „Perspektywy rozwoju centralnej części miasta Kaliningrad”2. W kontekście trwającego w tym czasie w Kaliningradzie budowniczego boomu wyznaczono nowy urbanistyczny porządek na międzynarodowym poziomie ekspertów. Fora były zorganizowane wspólnie przez merostwo Kaliningradu, administrację obwodu i Kaliningradzki Oddział Związku Architektów Rosji (КОСАР). Profesjonaliści zarekomendowali rozstrzygnięcie dalszych losów Góry Królewskiej na drodze międzynarodowego konkursu. Jednakże kryzys ekonomiczny 2008 roku przeszkodził w realizacji tych planów.
130
Sytuację udało się poprawić dopiero w 2012 roku, kiedy gubernator obwodu kaliningradzkiego Nikołaj Cukanow w ramach pracy Rady do spraw Kultury podjął decyzję o utworzeniu grupy, której celem miało być opracowanie algorytmu rozwiązania problemu Góry Królewskiej (Zamkowej). Grupa w składzie: Aleksandr Popadin, Swietłana Siwkowa i Oleg Wasjutin przeanalizowała błędy kaliningradzkich projektów urbanistycznych nowych czasów i opracowała drogową mapę projektu, który otrzymał następnie nazwę „Serce miasta”. Zasadniczych różnic w stosunku do poprzednich prób przeprowadzenia międzynarodowego konkursu w sprawie Domu Rad, placu Centralnego i Góry Królewskiej (Zamkowej), które miały miejsce w 2008 i 2010 roku, w przypadku projektu „Serce miasta”, jest kilka:
............................................................ 2 Por. HYPERLINK "http://www.tuwangste.ru/publications/" \l "workshop" http://www.tuwangste.ru/publications/#workshop [dostęp: 20.08.2014].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 130
2015-12-31 12:09:27
„Serce miasta” i najnowsza urbanistyczna historia Kaliningradu
а) Projekt operuje nie samą działką, nawet jeśli jest duża i ma jednego właściciela, lecz historycznie powstałym złożonym terytorium z różnorodną warstwą kulturową i historyczną. Przy tym kwestia potencjalnego konfliktu z właścicielem (około 30% terytorium to własność prywatna) niwelowana jest przez zasadę wzajemnej korzyści: każdy prywatny biznesmen ma korzyści, gdy nieruchomość „pracuje na siebie”, a najlepiej ona może „pracować” właśnie w nasyconym środowisku miejskim, z aktywnym ruchem konsumenckim. Obecnie na rozpatrywanych terytoriach jest on minimalny – w większości przypadków oddany jest pod tranzyt transportowy. b) Konflikt ideologiczny „Dom Rad vs Zamek Królewski” niwelowany jest przez nowe podejście do całego terytorium i kwestii poprzednich priorytetów. Głównymi stają się nie obiekty, nawet ogromne, lecz plac centralny rejonu – nowy plac główny (robocza nazwa – plac Pokoju), na którym współistnieją wszystkie historyczne epoki byłego Königsbergu. c) Administratorem i „elementem napędowym” projektu ma być specjalnie utworzone niekomercyjne partnerstwo. Dzisiaj Kaliningrad, wraz z kilkoma jeszcze rosyjskimi miastami, przygotowuje się na przyjęcie mistrzostw świata w piłce nożnej w 2018 roku. Na Ostrowie Oktriabrskim (historyczne Lomse), w bezpośredniej bliskości terytorium projektu „Serce miasta” rozpoczęto budowę stadionu i infrastruktury drogowo-transportowej. Na Górze Królewskiej planuje się rozmieszczenie głównej strefy kibica mistrzostw na 50 tys. osób. W 2024 roku Kaliningrad czeka jeszcze jedno znaczące wydarzenie – 300-lecie narodzin Immanuela Kanta – wielkiego twórcy klasycznej niemieckiej filozofii, znamienitego mieszkańca dawnego Königsbergu. Dlatego problem odrodzenia centrum w nowej jakości ma zarówno historyczne, jak i strategiczne znaczenie. W celu jego rozwiązania w kwietniu 2013 roku przy rządzie obwodu kaliningradzkiego zostało powołane Niekomercyjne Partnerstwo „Biuro Urbanistyczne »Serce miasta«”. Partnerami organizacji w projekcie zostali: administracja miasta Kaliningrad, Kaliningradzki Oddział Związku Architektów Rosji, Muzeum Światowego Oceanu, Obwodowe Muzeum Historyczno-Artystyczne, Kaliningradzka Galeria Artystyczna, czasopismo „Projekt Bałtia”. Biuro otwarte jest na współpracę i nowe partnerskie relacje. Biurem Urbanistycznym kieruje kulturolog, pisarz i krytyk architektury Aleksandr Popadin. Finansowanie realizowane jest ze środków budżetu rządu obwodu kaliningradzkiego. W perspektywie oczekuje się wsparcia ze strony administracji miasta Kaliningrad, trwają poszukiwania źródeł grantowych.
131
Wytyczona w 2012 roku drogowa mapa projektu jest regularnie uaktualniana i stawia przed organizacją nowe cele i zadania. Jednakże priorytetem działalności Biura póki co pozostaje przeprowadzenie międzynarodowego konkursu na koncepcję architektoniczno-urbanistycznego rozwoju omawianego obszaru: konkurs na taką skalę w Kaliningradzie przeprowadzany jest po raz pierwszy.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 131
2015-12-31 12:09:27
Aleksandr Popadin | Lina Krameń
Przedmiotem konkursu jest najbardziej złożone miejsce miasta z punktu widzenia wszystkich parametrów. To ogromna powierzchnia 56 hektarów, w tym wymagające szczegółowej przeróbki terytorium Góry Królewskiej (10 ha). Mowa o najstarszym centrum historycznego miasta, które utraciło swój status centralnego miejsca i przekształciło się w trasę tranzytową, w pustkę niespełnionych nadziei. W Europie nie ma już takich powojennych miast, w których problemy rewitalizacji, przywrócenia życia i pamięci historycznej w centrum nie zostałyby rozwiązane. W Rosji, oprócz Kaliningradu, byłego Königsbergu, nie ma więcej miast z podobnymi problemami. Ten fakt czyni samą problematykę danego konkursu unikatową i jednocześnie stanowi zawodowe wyzwanie dla każdego urbanisty lub miejskiego architekta. Brak precedensów podobnego doświadczenia nałożył o szczególną odpowiedzialność na organizatorów konkursu. M.in. ze szczególną starannością zespół Biura odniósł się do przygotowania zadania technicznego konkursu. W celu „inwentaryzacji” wszystkich obiektów archeologicznych i obiektów cennych historycznie rozmieszczonych na tym terytorium przeprowadzono specjalne badanie historyczno-kulturowe. Przeanalizowano doświadczenie odbudowy miast europejskich po II wojnie światowej, w tym Gdańska, Elbląga, Warszawy, uwzględniono plusy i minusy różnych podejść. Ponadto przeprowadzone badania historyczno-kulturowe wyznaczyły granice i parametry dwunastu terytoriów historycznych – byłych dzielnic Königsbergu. Każda z nich miała swoją urbanistyczną logikę, którą w opinii autorów można adaptować do współczesnych realiów. Zostały także określone granice terytorium konkursowego – samego terenu Góry Królewskiej, dla którego uczestnicy konkursu muszą zaproponować nowe rozwiązania urbanistyczne i przestrzenne. Wnioski z badania historyczno-kulturowego i opracowania projektowego wspomnianego wcześniej międzynarodowego WORKSHOP 2007 roku, stanowiące podstawę zadania technicznego, dopełniły rezultaty socjologicznych badań ankietowych, społecznych konsultacji z udziałem ekspertów do spraw transportu i inżynierii. Szczególną uwagę organizatorzy zwrócili na kwestię „zapotrzebowania socjologicznego” ludności Kaliningradu w odniesieniu do konkursowego terytorium.
132
Część badań socjologicznych podczas przygotowań do zadania konkursowego odbywała się w ośrodkach-grupach, składających się ze studentów i zaktywizowanej części mieszkańców, m.in. przez ankietowanie w ramach prezentacji projektu w różnych przestrzeniach miasta (biblioteki, muzea, kluby, międzynarodowe seminaria, otwarte dyskusje). Za pośrednictwem popularnego wydania on-line klops.ru wysłuchano także opinii mieszkańców. W rezultacie pojawiło się wiele interesujących pomysłów, m.in. dotyczących misji, jaką powinna wypełniać Góra Królewska, jak powinien wyglądać nowy centralny plac miasta i jakie przeznaczenie powinien mieć Dom Rad. Ale główny wniosek, który się nasuwał w wyniku tych działań, był taki, że ludzie chcą, żeby strefa miała maksymalnie społeczny charakter, z przestrzenią spacerową, nasyconą różnorodnymi punktami usługowymi, podobną do centrów miast europejskich.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 132
2015-12-31 12:09:27
„Serce miasta” i najnowsza urbanistyczna historia Kaliningradu
Propozycje zostały uwzględnione w technicznym opracowaniu konkursu, do jego omówienia włączono także rosyjskich i zagranicznych architektów miejskich i urbanistów z dużym międzynarodowym doświadczeniem. Tak oto na Górze Królewskiej (Zamkowej) powinno znaleźć się miejsce na: – przyszłą strefę kibica, która po MŚ 2018 powinna przekształcić się w centralny plac rejonu, przeznaczony na organizację festiwali i przeglądów na 30 tys. ludzi; – kompleks muzealny z historycznym zamkiem krzyżackim w postaci elementów architektonicznych wkomponowanych we współczesną architekturę; – wielofunkcyjną salę konferencyjną na 1,5-2 tys. osób; – reprezentacyjną powierzchnię biurową; – galerię lub muzeum sztuki itd. Dla wyspy Kanta (Kneiphof) na prośbę mera Kaliningradu Aleksandra Jaroszuka uczestnicy konkursu mogą przedstawić fakultatywne wersje jej rozwoju, w tym też w postaci Parku Filozoficznego (idea wyrażona przez Aleksandra Popadina w czasie omawiania jubileuszu Immanuela Kanta w 2024 roku). Równie poważnie podeszli organizatorzy do wyboru składu jury konkursowego. Wśród znanych nazwisk jest autor koncepcji rozwoju Berlina po zjednoczeniu Niemiec Hans Stimmann, kierująca wcześniej Departamentem Polityki Urbanistycznej w Dreźnie dr architektury Barbara Engel, architekt i kurator konkursów urbanistycznych Bart Goldhoorn i inni3. Konkurs został ogłoszony w styczniu 2014 roku. Efektywność przygotowania potwierdziły rezultaty pierwszego etapu eliminacji. Na konkurs nadesłano 39 zgłoszeń z 15 krajów świata. Do drugiego etapu przeszło 32 uczestników z 14 krajów, w tym także polska firma Alter Polis. Projekty konkursowe zespołów twórczych zostaną ocenione przez jury we wrześniu 2015 roku. Przez ponad miesiąc mieszkańcy i goście Kaliningradu będą mogli zobaczyć propozycje architektów na specjalnej wystawie w Obwodowej Galerii Artystycznej. Dzięki konkursowi władze miejskie, inwestorzy i mieszkańcy zyskują możliwość wyboru, różnorodność interesujących koncepcji i rozwiązań, przede wszystkim urbanistycznych, ale też architektoniczno-przestrzennych. Po jego zakończeniu będzie można określić zasadę urbanistyczną i scenariusz rozwoju tego problematycznego terytorium.
133
Najlepsza koncepcja stanie się podstawą projektu planowania centralnej części miasta. Na jego podstawie będzie także opracowane techniczne zadanie dla nowego planu generalnego miasta w tym węźle. W przyszłości miasto zyska możliwość sformowania na tym terytorium wielu konkursowych, projektowych i deweloperskich case w celu przyciągnięcia nie tylko finansowania państwa, ale też dużych i średnich inwestorów z Rosji i zagranicy.
............................................................ 3 Wykaz członków jury oraz wszystkie dokumenty dostępne na stronie: http://www.tuwangste.ru/contest/
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 133
2015-12-31 12:09:27
Aleksandr Popadin | Lina Krameń
Jednakże już teraz, przed ogłoszeniem rezultatów konkursu, Urbanistyczne Biuro „Serce miasta” równolegle prowadzi prace nad wieloma projektami związanymi z renowacją terytoriów historycznych. W maju 2015 roku na zamówienie utworzonego partnerstwa zakończono opracowanie koncepcji rewitalizacji nabrzeża rzeki Pregoły i przylegających terenów „Waterfront. Wersja 1.0”. Wykonawcą prac jest zespół twórczy kaliningradzkiego studia „Pracownia Architektoniczna 4+”. Jak i w wielu innych miastach europejskich, włączając sąsiedni Gdańsk, w Kaliningradzie chciano „rozwinąć” miasto w kierunku wody, zagospodarować strefy brzegowe, utworzyć komfortowe środowisko miejskie, nowe centra aktywności i punkty przyciągające mieszkańców i turystów. Wzdłuż brzegów planuje się zagospodarowanie cumowisk dla jachtów i małych statków, na nabrzeżach rozmieszczenie obszernych przestrzeni publicznych, kawiarni i restauracji. W „budynkach nad wodą” pojawią się kompleksy hotelowe, biurowe i mieszkalne, centra handlu detalicznego, różnorodne punkty serwisowe i usługowe. Koncepcja obejmuje terytorium miasta razem z akwenem o powierzchni 110 ha i proponuje stworzenie nowego wizerunku Kaliningradu w duchu zachowania historycznego dziedzictwa oraz tradycji architektonicznych Königsbergu. Á propos, podczas zaplanowanego na 23-26 września Międzynarodowego Kongresu Planistów ISOCARP w Gdyni, Kaliningrad przedstawi swój Waterfront wśród dziesięciu najlepszych projektów obok polskich z Bydgoszczy i Gdańska. Obecnie na zamówienie Biura realizowane jest drugie zadanie, ściśle związane z koncepcją „Waterfront” oraz ze zmianami czekającymi miasto w świetle przygotowań do mistrzostw świata 2018 roku. Rozpoczęto opracowanie koncepcji częściowego wykorzystania zachowanych konstrukcji mostu Pregolskiego (Kolejowego) w celu wyposażenia nowego mostu przeznaczonego do ruchu pieszego. Ten most połączy dwa kompleksy muzealne (jeden z nich stanowi największa w regionie instytucja kulturalna – Muzeum Światowego Oceanu) po obu stronach rzeki, a także polepszy ruch pieszy i rowerowy mieszkańców pobliskich dzielnic.
134
Zakończono opracowanie szkiców projektu rekonstrukcji dwóch mostów historycznych – Kuzniecznego (niem. Schmiedebrücke) i Potrochowego (niem. Köttelbrücke). Rekonstrukcja tych mostów jako obiektów transportowych i historycznych stanowi ważną część przedsięwzięć kompleksu, które w ramach projektu „Serce miasta” pozwolą przywrócić do życia jeszcze jedno terytorium, potencjał, który nie jest dzisiaj w pełni wykorzystywany. Mowa o wyspie Kanta (niem. Kneiphof) i przylegającym terenie. Wyspa, nie bacząc na najważniejszą atrakcję miasta – katedrę – coraz bardziej przypomina swoim wyglądem zniszczony miejski park. Od listopada 2013 roku Biuro wypracowało wstępną koncepcję kompleksu muzealno-krajobrazowego „Muzeum Kanta XXI wieku i Park Filozoficzny na wyspie Kanta/Kneiphof”, mającą stanowić podstawę do dalszych dyskusji kulturologicznych i zawodowych. Ideę muzeum Kanta proponuje się rozszerzyć do kompleksu muzealnego, obejmującego Park Filozoficzny, główny korpus kompleksu i obiekty archeologiczne – fundament kneiphofskiego ratusza. Na zamówienie Biura wykonana została graficzna rekonstrukcja głównej fasady ratusza i sformułowana wstępna koncepcja nowej ekspozycji muzealnej głównego korpusu.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 134
2015-12-31 12:09:27
„Serce miasta” i najnowsza urbanistyczna historia Kaliningradu
Bez względu na to, że zasadnicza działalność w ramach projektu „Serce miasta” obejmuje, przede wszystkim, terytorium historycznego centrum Kaliningradu, w tym roku na polecenie gubernatora obwodu kaliningradzkiego Biuro Urbanistyczne opracowało jeszcze jedną koncepcję, związana z nazwiskiem Kanta – muzealnego kompleksu na bazie odkrytego obiektu dziedzictwa kulturowego domu pastora, w którym mieszkał Immanuel Kant. To dom, gdzie młody Immanuel Kant przez trzy lata pracował jako wiejski nauczyciel, położony w byłym Judtschen, obecnie osadzie Wiesiołowka w municypalnym rejonie czernichowskim4. Koncepcja proponuje, aby odrestaurowany budynek uczynić częścią muzealno-twórczego kompleksu krajobrazowego „rezydencja Kanta”. Przyszłe muzeum powinno opowiadać nie tylko o wczesnych latach życia wielkiego filozofa, ale i o historii zasiedlenia tych rejonów w czasach Prus Wschodnich, a także o nowym osadnictwie po II wojnie światowej. Zgodnie z zamysłem autorów w skład kompleksu wejdzie także „art-rezydencja” dla artystów, filozofów i literatów, plac z przeznaczeniem na pole namiotowe i letnią stołówkę z odpowiednią infrastrukturą na potrzeby obozów młodzieżowo-studenckich na 30 osób. W przyszłości rezydencja Kanta w Wiesiołowce może stać się częścią całego kompleksu, łączącego miejsca pamięci związane z życiem Kanta w całym obwodzie. Idea projektu znalazła wsparcie na najwyższym szczeblu. Wiosną tego roku wiele lokalnych i federalnych mediów odnotowało, że podczas jednej z konferencji prasowych rosyjski prezydent Putin osobiście obiecał pomóc kaliningradzkim władzom w jej realizacji. PS „Serce miasta”, rozpoczęte przede wszystkim jako projekt urbanistyczny, stopniowo rozszerza spektrum zadań i bierze na siebie zadania opracowania poszczególnych etapów „przygotowania przyjęcia rozwiązań strategicznych”, a także projektów, które w perspektywie staną się infrastrukturalnymi stymulatorami miejskiego rozwoju współczesnego Kaliningradu. Przy tym organizatorzy projektu dążą do znalezienia nowego podejścia do starych problemów i odejścia od ideologicznych konfliktów, hamujących rozwój centrum Kaliningradu. Szczegółowe informacje o projekcie można znaleźć na stronie www.tuwangste.ru Aleksandr Popadin, Lina Krameń
135
Z języka rosyjskiego tłumaczyła Iwona Anna NDiaye [Tekst opracowany w sierpniu 2014 roku specjalnie dla czasopisma „Borussia. Kultura. Historia. Literatura” – przyp. red.]
............................................................ 4 Osada Wiesiołowka (ros. Веселовка) do 1938 roku funkcjonowała jako Judtschen, a w latach 1938–1946 jako Kanthausen. Zachował się w niej dom zbudowany pod koniec XVII wieku, w którym mieszkał i pracował Kant. Niestety obecnie budynek znajduje się w stanie ruiny [przyp. tłum.].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 135
2015-12-31 12:09:27
136
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 136
2015-12-31 12:09:28
Janina Osewska
Listy od wnuczki 1. Ogród Kiedy miałam osiem miesięcy, zabrałaś mnie, babciu, do ogrodu. Uczyłaś rozróżniania przez dotyk igieł jałowców i tui, które uwalniały swoją woń za każdym poruszeniem. Nie wiedziałam, co to jest zapach i jak wciągać go w nozdrza. Patrzyłam, jak to robisz i zapamiętywałam. Kiedy chciałam zjeść owoce cisu, odwracałaś moją uwagę ku ziemi, gdzie mogłam ćwiczyć się w zrywaniu trawy i stokrotek. Dziwiła mnie nieodwracalność moich dokonań i mnogość płatków, które spadały jak nieznane mi gwiazdy. Wtedy po raz pierwszy wypowiedziałam słowo „kwiaty”, wskazując na stokrotki.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 137
137
2015-12-31 12:09:28
Janina Osewska
2. Schody Kiedy zaczęłam chodzić, nauczyłaś mnie wspinaczki po schodach. Pokonywałam stopień za stopniem, a ty mówiłaś: brawo, idź dalej, dasz radę, ćwicz się w podążaniu za marzeniami. Trudniej było schodzić tyłem jak rak, którego jeszcze nie poznałam. Z każdego stopnia widać było coś innego: radio, okno, kota śpiącego na parapecie, zegar, obraz, lampę, fotel, stół. Jeszcze nie nazywam tego, co widzę – ale rozróżniam. Nie wolno mi tylko oglądać się za siebie, bo to grozi upadkiem. Nie wiem, co to jest upadek. Mówisz, że ma wiele znaczeń.
3. Echo
138
Twoja łazienka jest tajemniczym laboratorium. Tutaj usłyszałam i poznałam słowo „echo”. Jeszcze nie wiem, że jest to pogłos i że prawdziwe mieszka w lesie. Mówię głośno: e-cho, e-cho, e-cho, a ty odpowiadasz: e-cho, e-cho, e-cho. Kiedy stukam szczotką o ceramiczną podłogę, słyszę: stuk, stuk, stuk, a gdy chodzę po dnie wanny – tup, tup, tup. Dźwięczne odgłosy wywołują nasz śmiech. Śmiejesz się w głos i jesteś szczęśliwa. Nie wiem, co to znaczy, ale lubię, kiedy taka jesteś.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 138
2015-12-31 12:09:28
Listy od wnuczki
4. Czerwony ptak W twoim pokoju, babciu, który nazywasz gabinetem, poznałam czerwonego ptaka, który pochodził z Japonii. Jeszcze nie wiem, gdzie to jest, ale ty zapewniasz mnie, że kiedyś zaniesie mnie tam inny ptak. Pewnego dnia czerwony ptak wyrwał się z moich dłoni, nie zdołałam uchronić go przed upadkiem i rozbił się na dziewięć czerwonych skorupek. Powiedziałaś, że w ten sposób narodziło się dziewięć nowych ptaków, które na skrzydłach niosą marzenia. Szukałam ich na próżno w miejscu, gdzie stał czerwony ptak. Były tylko na stalowym niebie. Szare i nieliczne zimą. Tym większa radość je zobaczyć – wypowiadam słowo „ptak”.
5. Kot Z kotem zapoznałaś mnie podczas pobytów w tajemniczym ogrodzie. Przechadzał się zazdrosny z dala ode mnie. Nie rozumiem tego uczucia, ale lubię, kiedy ofiarujesz mi całą swoją uwagę. Teraz mam rok i pięć miesięcy i kot mnie akceptuje. Nie wiem, co to znaczy, ale mogę dotykać jego nosa, przednich łap, różowych opuszek, badać reakcję ucha na dotyk. Mówisz, że oswoiłam go jak Mały Książę różę.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 139
139
2015-12-31 12:09:28
Janina Osewska
6. Orzeł i król Dzisiaj byłam z tobą w parku. Nie rozumiem, dlaczego wrony i gołębie zrywają się, gdy biegnę w ich stronę, a ludzie nie uciekają i bardzo chcą być przeze mnie lubiani – zdrabniają słowa, wdzięczą się, łamią języki dla jednego mojego uśmiechu. Tylko król się nie mizdrzy. Stoi na wysokiej kolumnie i patrzy z góry na nas i na rynek nazwany jego imieniem. Nie ucieka też wielki szary ptak, którego rozpostarte skrzydła nie podnoszą go do lotu – nie wiem, co to za symbol ale wypowiadam za tobą słowo – orzeł.
7. Słońce Zawsze kiedy mnie widzisz, mówisz do mnie „moje słońce” i że wnoszę światło w twoje życie. Odkładasz wszystkie sprawy: umówione spotkania, nieodpisane listy, zaplanowane wyjazdy. Jestem dla ciebie najważniejsza. Nie rozumiem tego słowa, lecz czuję, że coś od ciebie otrzymuję. Nazywasz to „czasem”. Włączasz muzykę, która w języku dorosłych nazywa się jazz, i tańczymy. Obroty, wirowanie i przytulanie. Czas zapisany w sercu. Na zawsze.
140
Janina Osewska
Janina Osewska, opublikowała tomiki wierszy: „W stronę ciszy" (2003), „Do czasu przyszłego” (2007), „Tamto” (2015) oraz autorski album fotografii „okruchy” (2011). Jej wiersze były tłumaczone na język angielski, niemiecki, litewski, czeski i ukraiński.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 140
2015-12-31 12:09:28
K A N BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 141
N O
141
2015-12-31 12:09:28
142
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 142
2015-12-31 12:09:28
Kanon kulturowy Warmii i Mazur
Każda geograficzna przestrzeń, by nie stać się tylko administracyjnym śladem na mapie, kulturowo amorficznym terytorium, potrzebuje znaków i symboli, przez które będziemy się z nią identyfikować i które nadadzą jej kulturowy sens. Czerpanie z tradycji regionu pozwala nam, kolejnym pokoleniom mieszkańców Warmii i Mazur, lepiej zadomowić się w naszych małych ojczyznach. Jaka jest tradycja Warmii i Mazur? Przez ostatnie 70 lat, od końca II wojny światowej, cały czas tę tradycję kształtujemy – dopowiadamy i na nowo tworzymy. Powstanie w 1999 roku nowych województw daje poczucie, że wreszcie w perspektywie następnych pokoleń ukształtowane zostały stabilne regiony. W takim kształcie terytorialnym województwo warmińsko-mazurskie istnieje po raz pierwszy. Nie tylko Elbląg, lecz również Iława czy Lubawa nie należały historycznie ani do Warmii, ani do Mazur. Fakt, że należą do województwa warmińsko-mazurskiego, nie jest żadną wyjątkowością. Pewna hybrydyczność, różnorodność istnienia subregionów w otoczeniu jednej, dominującej krainy to raczej reguła w polskim i europejskim doświadczeniu. W końcu przecież także Mazury i Warmia były niegdyś osobnymi krainami. Tworząc wspólny organizm administracyjny – województwo warmińsko-mazurskie – nadajmy mu nowy sens. Kreujmy tradycję, która pozwoli nam, wszystkim mieszkańcom województwa, identyfikować się z jego różnorodną kulturą i historią.
143
Jedną z dróg wykreowania/wzmocnienia nowej tożsamości regionalnej jest wybór KANONU KULTUROWEGO WARMII i MAZUR. Chcielibyśmy, by wybór kanonu był procesem składającym się z trzech etapów.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 143
2015-12-31 12:09:28
Najpierw poprosiliśmy o opinie ekspertów reprezentujących najważniejsze instytucje, organizacje kulturalne, związki mniejszości narodowych i wyznaniowych. Od 1 lutego 2016 roku uruchomimy społecznościową akcję internetową głosowania na wybrane przez ekspertów miejsca pamięci. Plebiscyt będzie trwał w internecie od 20 stycznia do 29 lutego 2016 roku [www.borussia.pl]. Finał, czyli listę najpopularniejszych symboli kulturowych ogłosimy 19 marca 2016. Równolegle będzie trwał trzeci etap, czyli upowszechnianie kanonu w radiu, telewizji i prasie regionalnej. Na początek przedstawiamy Państwu pięć propozycji z kręgu redakcji i Fundacji „Borussia”.
144
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 144
2015-12-31 12:09:29
Robert Traba
Każdą z czterech list można by uzupełnić albo wręcz zbudować alternatywną. Ale kanon to kanon. Nie może być płynny w nieskończoność. Moimi kryteriami wyboru były: znaczenie historyczne/kulturowe, reprezentatywność, kreatywne znaczenie dla przyszłości tworzenia regionalnej tożsamości. Sam siebie zaskoczyłem słabą reprezentacją ostatniego siedemdziesięciolecia, głównie jeżeli chodzi o miejsca szczególne (jedynie planetarium, uniwersytet i rekonstrukcja Elbląga) i osobowości. Wykreowałem nieodbyty, ale ważny dialog między hrabiną Dönhoff a Petrą Reski, które połączyłem w jedno dzieło. Dlaczego? Bo to uzupełniający się głos przedstawicielek dwóch niemieckich pokoleń wobec utraty miejsca. Ale przede wszystkim bardzo dobra literatura. Kogoś może zdziwić na liście osobowości Walenty Barczewski i Ferdinand Gregorovius. Wybór zawsze boli. Lista alternatyw mogłaby być długa, na przykład Seweryn Pieniężny, Kazimierz Jaroszyk, Stanisław Nowakowski ze środowiska „Gazety Olsztyńskiej” czy Jan Baczewski, czy najwybitniejszy historyk ziem pruskich Wojciech Kętrzyński, czy działacz mazurski Fryderyk Leyk. Księdza Barczewskiego wybrałem jako najwybitniejszego przedstawiciela polskiej Warmii: publicystę, historyka, etnografa, polityka. Łączy w sobie i warmiński katolicyzm, i działalność wokół najważniejszych wydarzeń z przełomu XIX i XX wieku. Gregorovius, jak nikt inny, łączy Mazury (Nidzicę) z Polską i Europą. Przypomnę: jest autorem wielotomowych historii Rzymu i Aten, ale przede wszystkim „Idei polskości” (1848) i aktualnych do dziś „Wędrówek po Włoszech”. Zaskakuje nieobecność we współczesnej świadomości historycznej II wojny światowej. Dla mnie łączy ją „przestrzeń pomiędzy”, wyrażona losem tysięcy jeńców i robotników przymusowych w Prusach Wschodnich, które egzemplifikuje Stalag IB Hohenstein (Olsztynek) oraz zamach Clausa von Stauffenberga w Wolfsschanze.
Dzieła Mikołaj Kopernik | De revolutionibus Max Toeppen | Historia Mazur. Przyczynek do dziejów krainy i kultury pruskiej Ernst Wiechert | Dzieci Jerominów Konstanty Ildefons Gałczyński | Kronika olsztyńska Marion hrabina Dönhoff | Nazwy, których już nikt nie wymienia Siegfried Lenz | Muzeum ziemi ojczystej Hubert Orłowski | Warmia z oddali. Odpominania Edward Martuszewski | Polscy i niepolscy Prusacy. Szkice z historii Mazur i Warmii
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 145
145
2015-12-31 12:09:29
Erwin Kruk | Z krainy Nod Kazimierz Brakoniecki | Światologia
Osobowości Herkus Monte Mikołaj Kopernik (Nicolaus Copernicus) Jan Dantyszek (Johannes Dantiscus) Ignacy Krasicki Johann Gottfried Herder Krzysztof Celestyn Mrongowiusz Ferdinand Gregorovius Walenty Barczewski Feliks Nowowiejski Erich Mendelsohn
Miejsca wzgórze katedralne we Fromborku Reszel zamek biskupów w Lidzbarku Warmińskim Święta Lipka / Gietrzwałd Elbląg – rekonstrukcja starówki Szlak Wielkich Jezior Mazurskich Kanał Elbląski wsie starowierskie w okolicach Ukty, Rucianego-Nidy planetarium w Olsztynie kampus uniwersytecki w Kortowie
146
Wydarzenia • utworzenie państwa zakonu krzyżackiego w Prusach | 1230/1231 • utworzenie tzw. diecezji pruskich | 1243 • drugie powstanie Prusów | 1260-1274 • bitwa pod Grunwaldem | 1410 • II pokój toruński | 1466 • traktat krakowski i powstanie Prus Książęcych | 1525 • Napoleon na Warmii i Mazurach | 1807 • bitwa pod Tannenbergiem | 1914 • II wojna światowa w Prusach Wschodnich: 20 lipca 1944 roku (zamach von Stauffenberga) – 20 stycznia 1945 roku (wyzwolenie obozu Stalag IB Hohenstein przez Armię Czerwoną) • koniec II wojny światowej i przyłączenie Warmii i Mazur do Polski | 1945
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 146
2015-12-31 12:09:29
Hubert Orłowski
Zaproszenie do majstrowania przy „kanonie” rozumiem jako namowę do przewartościowania wyobrażeń o (ponad)regionalnej tożsamości. Z uwagi na szczególność i różnorodność kulturową„miejsca Warmia i Mazury”, zdekonstruowanego (politycznie, ideologicznie) już choćby w jego niezbornej nazwie, „kanon” ten pozbawiony jest jednorodności, „twardego rdzenia”, a co za tym idzie i stabilności, właściwej dla większości regionów w Polsce. Tworząc „kanon”, należałoby (niestety?) pytać osobno o charakter przetrwania i utrwalenia obecności wątków konfesyjnych, etnicznych, narodowych. Stąd optuję za obecnością w kosmosie tekstowym Warmii i Mazur dzieł-wyznaczników o statusie bólu fantomowego. Zaliczam do tego zbioru teksty Wańkowicza, hrabiny Dönhoff, Brakonieckiego i Traby. W kategoriach kultury symbolicznej (w rozumieniu Pierre’a Bourdieu) granice „kanonu” wyznaczają postaci-osobowości o formacie Kopernika, Krasickiego, (zapomnianego, a może raczej przemilczanego) Kętrzyńskiego, Barczewskiego Ericha Mendelsohna. Ale i w tym przypadku, podobnie jak w odniesieniu do hasła „Dönhoff”, w pierwszej grupie haseł, to właśnie rozrzut stanowisk podług referencji (od narodowych przez konfesyjno-etniczne aż po regionalne) stanowi o pstrokaciźnie zbioru tych postaci-symboli. Kanon wydarzeń wspiera i umacnia powyższe oferty: Utworzenie państwa zakonu krzyżackiego w Prusach oraz biskupstwa warmińskiego to kanoniczne kamienie przednowoczesnego żywota Warmii i Mazur, separunek (na Warmii), „Gazeta Olsztyńska”, Tannenberg ‘14 oraz „fronta ‘45” zaś to (niestety) mizerne ostałości po nieżyczliwej nowoczesności. Kolejnym argumentem na rzecz owej kanonicznej pstrokacizny jest preselekcja „miejsc właściwych”: od baby pruskiej przez Kanał Ostródzko-Elbląski aż po Gietrzwałd (Świętą Warmię) i Kortowo (w dwoistym wspominaniu i funkcjonowaniu).
Dzieła Max Toeppen | Historia Mazur. Przyczynek do dziejów krainy i kultury pruskiej Ernst Wiechert | Dzieci Jerominów Melchior Wańkowicz | Na tropach Smętka Hans Hellmut Kirst | Bóg śpi na Mazurach Marion hrabina Dönhoff | Nazwy, których już nikt nie wymienia Siegfried Lenz | Muzeum ziemi ojczystej Edward Martuszewski | Polscy i niepolscy Prusacy. Szkice z historii Mazur i Warmii Erwin Kruk | Z krainy Nod
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 147
147
2015-12-31 12:09:29
Kazimierz Brakoniecki | Światologia Robert Traba | „Wschodniopruskość”. Tożsamość regionalna i narodowa w kulturze politycznej Niemiec
Osobowości Mikołaj Kopernik Marcin Kromer Ignacy Krasicki Johann Gottfried Herder Krzysztof Celestyn Mrongowiusz Ferdinand Gregorovius Wojciech Kętrzyński Walenty Barczewski Erich Mendelsohn Michał Kajka
Miejsca baba pruska zamek krzyżacki (Barciany) wzgórze katedralne we Fromborku zamek biskupów warmińskich w Lidzbarku Warmińskim Święta Warmia / Gietrzwałd Kanał Elbląski wsie starowierskie w okolicach Ukty i Rucianego-Nidy kapliczka przydrożna (np. Reszel – Święta Lipka) Kortowo (od szpitala psychiatrycznego do kampusu) planetarium w Olsztynie
Wydarzenia
148
• utworzenie państwa zakonu krzyżackiego w Prusach | 1230/1231 • utworzenie biskupstwa warmińskiego | 1243 • bitwa pod Grunwaldem | 1410 • II pokój toruński | 1466 • traktat krakowski i powstanie Prus Książęcych | 1525 • I rozbiór Polski i likwidacja Prus Królewskich | 1772 • separunek (na Warmii) • bitwa pod Tannenbergiem | 1914 • „Gazeta Olsztyńska” • „fronta” 1945
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 148
2015-12-31 12:09:29
Kazimierz Brakoniecki
Kanon Warmii, Mazur, a nie ziemi pruskiej czy tym bardziej Prus Wschodnich, kanon polskiego regionu-województwa warmińsko-mazurskiego. Jasne, że subiektywny, ale przecież opierający się na ogólnie dostępnej w Polsce wiedzy, w której chciałbym zmieścić i to, co regionalne, tutejsze a wyjątkowe dla tej pogranicznej, peryferyjnej, stale kolonizowanej ziemi oraz to, co dotarło albo wręcz poruszyło dzieje, kulturę Europy (tylko raz świata: Kopernik). Ukształtowało mnie to miejsce urodzenia, moją rodzinną i genetyczną tożsamość zmieniło, ale jako świadomego poetę i człowieka bardziej ukształtowały dzieła kulturowe, literackie i artystyczne innych autorów i twórców, z innych miejsc i czasów (czy to polskich, czy zagranicznych). Niech będzie chociaż przywołany bardzo ważny dla mnie Czesław Miłosz: urodził się niedaleko od naszych stron rodzinnych, wracał wspomnieniem i kreacją literacką na Litwę, do Wilna, stał się m.in. autorem „Rodzinnej Europy”, której idea legła u podstaw naszej łacińskiej „Borussii”. Drugim takim autorem stał się polski emigracyjny pisarz Andrzej Bobkowski ze swoją otwartą koncepcją „Kosmopolaka”, co mnie bardziej pobudziło refleksyjnie do otwarcia na świat niż jakakolwiek lektura regionalna. Trzecim byłby wielki i miejscowy Kant z nieodległego Królewca, z jego dewizą etyczną o poszanowaniu człowieczeństwa i wiecznym pokoju.
Dzieła Piotr z Dusburga | Kronika ziemi pruskiej, czyli Chronicon Terrae Prussiae, z tekstami Krzysztofa Hartknocha o Prusach (wydanie z 1679 roku) Max Toeppen | Historia Mazur. Przyczynek do dziejów krainy i kultury pruskiej Ernst Wiechert | Dzieci Jerominów Melchior Wańkowicz | Na tropach Smętka Marion hrabina Dönhoff | Nazwy, których już nikt nie wymienia Siegfried Lenz | Muzeum ziemi ojczystej Erwin Kruk | Kronika z Mazur Robert Traba | „Wschodniopruskość”. Tożsamość regionalna i narodowa w kulturze politycznej Niemiec Borussia. Ziemia i ludzie. Antologia literacka | red. Kazimierz Brakoniecki i Winfried Lipscher Hubert Orłowski | Warmia z oddali. Odpominania
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 149
149
2015-12-31 12:09:29
Osobowości Mikołaj Kopernik Stanisław Hozjusz Ignacy Krasicki Johann Gottfried Herder Ferdinand Gregorovius Krzysztof Celestyn Mrongowiusz Wojciech Kętrzyński Michał Kajka Feliks Nowowiejski Erich Mendelsohn
Miejsca Truso zamki krzyżackie (np. Nidzica) zamek biskupów warmińskich w Lidzbarku Warmińskim katedra i wzgórze we Fromborku kościoły protestanckie (np. Pasym) warmińskie kościoły pałace arystokracji pruskiej (np. Drogosze) Wilczy Szaniec Kanał Elbląski Szlak Wielkich Jezior Mazurskich
Wydarzenia
150
• utworzenie państwa zakonu krzyżackiego w Prusach • II pokój toruński z Krzyżakami, 1466, inkorporacja Warmii, Powiśla, Pomorza Gdańskiego do Korony Polskiej • traktat krakowski, powstanie Prus Książęcych | 1525; reformacja • koronacja pruska w Królewcu | 1701 • I rozbiór Polski, udział Prus, likwidacja Prus Królewskich | 1772 • druga połowa XIX wieku: początek industrializacji Prus Wschodnich, rozwój kolei żelaznych od 1860 roku i 1871 roku • I wojna światowa w Prusach Wschodnich 1914-1915, bitwa pod Tannenbergiem • plebiscyt polsko-niemiecki w Prusach Wschodnich | 1920 • koniec II wojny światowej – likwidacja państwa pruskiego przez aliantów (1945-1947) • reforma samorządowa i powstanie województwa warmińsko-mazurskiego | 1999
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 150
2015-12-31 12:09:29
Iwona Liżewska
Kanon jest dla mnie próbą nakreślenia symbolicznej przestrzeni Warmii i Mazur. Wybrane dzieła/osobowości/wydarzenia/miejsca są reprezentatywne o tyle, o ile niosą ze sobą nie tylko indywidualne treści, ale też uniwersalną opowieść o regionie. Oczywiście liczba dziesięciu haseł w każdej z czterech kategorii jest umowna, na jakąś trzeba się jednak zdecydować. Ta choć wybór ogranicza, to czyni go również wcale pojemnym. Zatem kategoria wydarzenia, kamienie milowe w historii regionu, głównie politycznej (Prusowie, Krzyżacy, książęta pruscy i książęta biskupi warmińscy, państwa narodowe i dwie wojny światowe), ale też ważne i przełomowe w dziejach zdarzenia kształtujące kulturę i duchowość (protestanckie Prusy i uniwersytet w Królewcu, katolicka Warmia, objawienia maryjne w Gietrzwałdzie) oraz gospodarkę (przełom cywilizacyjny XIX wieku reprezentowany przez reformy rolne i powstanie kolei). Dzieła i osobowości, nie tylko znaczące dla rozwoju nauki czy rozsławiające region w świecie, ale też, albo przede wszystkim, reprezentujące złożone dzieje tej krainy i losy ludzi przybywających/odchodzących, o bogatych i skomplikowanych biografiach, rozpiętych pomiędzy różnymi państwowościami, narodowościami, kulturami, religiami, zdarzeniami historycznymi, wyborami i wreszcie tęsknotami. Miejsca zaś, których w regionie znam zbyt wiele, żeby je zmieścić w tak wąskim wyborze, piękne i warte zachwytu nad ich indywidualną formą artystyczną czy doskonałością krajobrazu, reprezentują szersze i typowe dla regionu kategorie budowli (założenia rezydencjonalne, miasta, wsie, zamki) lub stanowią przykład zjawisk wyjątkowych (zespół katedralny we Fromborku, Kadyny, Kanał Elbląski, Wielkie Jeziora Mazurskie).
Dzieła Max Toeppen | Historia Mazur. Przyczynek do dziejów krainy i kultury pruskiej Marion hrabina Dönhoff | Nazwy, których już nikt nie wymienia Siegfried Lenz | Muzeum ziemi ojczystej Atlantyda Północy. Dawne Prusy Wschodnie w fotografii, katalog wystawy | red. Kazimierz Brakoniecki, Konrad Nawrocki Hubert Orłowski | Warmia z oddali. Odpominania Konstanty Ildefons Gałczyński | Kronika olsztyńska Borussia. Ziemia i ludzie. Antologia literacka | red. Kazimierz Brakoniecki i Winfried Lipscher Robert Traba | „Wschodniopruskość”. Tożsamość regionalna i narodowa w kulturze politycznej Niemiec Wojciech Marek Darski | My, krzyżaki! Róża | reż. Wojciech Smarzowski [film fabularny]
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 151
151
2015-12-31 12:09:29
Osobowości Herkus Monte Mikołaj Kopernik biskup Jan Dantyszek pastor Gustaw Gizewiusz Wojciech Kętrzyński (Adalbert von Winkler) Johann Gottfried Herder Feliks Nowowiejski Erich Mendelsohn Hieronim Skurpski ksiądz Julian Żołnierkiewicz
Miejsca Frombork, wzgórze katedralne Lidzbark Warmiński, zamek biskupów warmińskich Bezławki, zamek krzyżacki, kościół ewangelicki/katolicki Reszel, miasto warmińskie Kadyny, cesarska rezydencja, wieś i fabryka majoliki Sztynort, założenie rezydencjonalne i kształtowany krajobraz dóbr ziemskich Święta Lipka/Gietrzwałd, sanktuarium pielgrzymkowe i warmińska wieś Wielkie Jeziora Mazurskie Olsztyn, Dom Mendelsohna Bogusze, słup graniczny między Rzeczpospolitą a Prusami Książęcymi
Wydarzenia
152
• utworzenie państwa zakonnego w Prusach i powstanie diecezji pruskich, pierwsza połowa XIII wieku | (1230-1243) • II pokój toruński i włączenie Warmii w granice I Rzeczpospolitej | 1466 • reformacja w Prusach i powstanie księstwa pruskiego | 1525 • powstanie uniwersytetu w Królewcu | 1544 • wcielenie Warmii do Prus | 1772 • reformy rolne – uwłaszczenie chłopów, separacja gruntów, od początku do połowy XIX wieku • pierwsza linia kolejowa w Prusach Wschodnich | 1853 • objawienia maryjne w Gietrzwałdzie | 1877 • bitwa pod Tannenbergiem i odbudowa Prus Wschodnich | 1914, 1916/1924 • zakończenie II wojny światowej i włączenie Prus Wschodnich do Polski | 1945
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 152
2015-12-31 12:09:29
Kornelia Kurowska
Dzieła Marion hrabina Dönhoff | Dzieciństwo w Prusach Wschodnich i Nazwy, których nikt już nie wymienia Melchior Wańkowicz | Na tropach Smętka Siegfried Lenz | Muzeum ziemi ojczystej Hubert Orłowski | Warmia z oddali. Odpominania Kazimierz Brakoniecki | Światologia Robert Traba | Kraina tysiąca granic Andreas Kossert | Prusy Wschodnie. Historia i mit
Ludzie Mikołaj Kopernik Ignacy Krasicki Johann Gottfried Herder Ferdinand Gregorovius Feliks Nowowiejski Erich Mendelsohn
Miejsca wzgórze katedralne we Fromborku zamek krzyżacki w Nidzicy zamek biskupów warmińskich w Lidzbarku Warmińskim pałac Lehndorffów w Sztynorcie Reszel kościół ewangelicki w Pasymiu cmentarz w Drwęcku cmentarz żydowski w Szczytnie Gietrzwałd Dom Mendelsohna w Olsztynie
153
Wydarzenia • bitwa pod Grunwaldem • pokój toruński | 1466 • powstanie Prus Książęcych | 1525 • rozwój kolei w Prusach Wschodnich
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 153
2015-12-31 12:09:29
• I wojna światowa w Prusach Wschodnich • plebiscyt | 1920 rok • wysiedlenia/przesiedlenia Polaków i Niemców | 1945
154
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 154
2015-12-31 12:09:29
dialogi 155
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 155
2015-12-31 12:09:29
156
Fotografia na poprzedniej stronie Janusz Pilecki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 156
2015-12-31 12:09:29
Emil MAJUK
Kaliningradzki magiczny realizm Wywiad z Jurijem Bujdą
EMIL MAJUK: Czym jest dla pana obwód kaliningradzki? JURIJ BUJDA: Urodziłem się tam i to tłumaczy wszystko. Obwód kaliningradzki jest dla mnie tyglem narodowości. Najpierw mówiono, że jest niemiecki, potem – że częściowo polski. Postrzegam go jako dawne Prusy Wschodnie, gdzie niegdyś krzyżowały się ze sobą sporne interesy Rosjan, Polaków, Niemców, Litwinów i Tatarów. Mam nadzieję, że już więcej tak nie będzie. Gdy w zeszłym roku byłem na wczasach w Swietłogorsku, odrazą napawała mnie służalczość Rosjan wobec Niemców i Polaków. To odrażające, to już nie moja ojczyzna. Moja ojczyzna – to mit. EM: Jakie są najważniejsze elementy tego mitu? Zbiór opowiadań „Pruska narzeczona” to w dużym stopniu książka o zasiedlaniu resztek Atlantydy, o odkrywaniu jej śladów, ożywianiu ich i tworzeniu w tym miejscu nowego świata. Jakie pozostałości rzeczywistości przedwojennej najmocniej zapadły panu w pamięć? Jakie jej fragmenty wywarły najsilniejszy wpływ na oblicze dzisiejszego Kaliningradu?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 157
157
2015-12-31 12:09:29
Emil Majuk
158
J. B.: W moich opowiadaniach nie ma Königsberga, bo urodziłem się i dorastałem 60 km od miasta – w 5-tysięcznym miasteczku Znamiensk (Welau). W Znamiensku zachowało się bardzo mało z tego, co rzeczywiście mogłoby przypominać Prusy Wschodnie: ruiny więzienia z posągiem Temidy, której odrąbano głowę, i ruiny miejskiej szkoły. Bardzo dużo ruin. Przetrwały m.in. domy kryte dachówką (nie zaś jak w Rosji – słomą, którą pierwszy raz widziałem, mając 10 lat), z dziwacznymi klamkami w kształcie lwiej głowy, ogona rusałki lub ludzkiej dłoni wyciągniętej na powitanie. Ulice wyłożone kostką brukową. Kanały i śluzy. A także niemieckie napisy na niektórych budynkach. Jeśli chodzi o fragmenty, które wywarły wpływ na wizerunek Kaliningradu, to na pewno nie jest to katedra ani hanzeatycka Giełda, ani inne wysepki dawnego Miasta Królów, które cudem przetrwały po wojnie. Gdybym był człowiekiem religijnym, powiedziałbym, że dla dzisiejszego Kaliningradu, jakkolwiek chlubi się on swoją „europejskością”, najbardziej charakterystyczne jest nieuchwytne poczucie bycia zapomnianym przez Boga, zaniedbania. Tego poczucia nie zmieni się, budując prawosławne cerkwie; tkwi ono w ludziach, bardzo głęboko. Materialnych elementów tworzących mit było niewiele. Dużo bardziej treściwe były opowieści pierwszych przesiedleńców, którzy jeszcze zastali Niemców (Niemcy zostali wysiedleni po koniec 1948 roku). W opowiadaniach przesiedleńców prawda zlewała się z fałszem: zajęci problemami swego dorosłego życia prawie nie interesowali się przeszłością tych ziem. Dla części z nich stały się one końcem świata, gdzie można było zapomnieć o swej przeszłości – tak było z moimi rodzicami: po tym, jak ojca uznano za wroga ludu, matka, chcąc znaleźć pracę jako prawnik, musiała wyjechać z Saratowa i trafiła do Kaliningradu. W nielicznych książkach odnajdywałem skrawki informacji o przedwojennej historii Prus Wschodnich, a oglądając polski film „Krzyżacy”, dowiedziałem się, że tamte wydarzenia miały miejsce w 1410 roku niedaleko od nas. Ale czyja to właściwie była historia? Znamiensk gromadził ludzi z całego kraju i w pewnym momencie, bardziej niż pejzaże i historia Prus, zaczęły mnie interesować STOSUNKI między ludźmi. Żyli oni swoim codziennym życiem z rzadkimi przebłyskami miłości i nadziei, a ja byłem chorowitym dzieckiem, któremu bardzo tych przebłysków brakowało... Na dodatek ci ludzie mawiali: A w naszym kraju…, wyjadę do ojczyzny… Dla mnie, urodzonego w obwodzie kaliningradzkim, ojczyzną był Znamiensk ze swoimi gruzami, a moimi bliskimi – ludzie, którzy nie uważali tych ziem za ojczyznę. Wszystko to działo się, kiedy miałem mniej więcej 12-14 lat, zrozumiałem, że tęskno im do ustalonego od wieków porządku życia; potem napisałem „Pruską narzeczoną”, w której akcja rozpoczyna się tysiąc lat temu. EM: Podobne wątki można znaleźć w tekstach polskich twórców, piszących o „ziemiach odzyskanych” – Gdańsku, Wrocławiu... JB: Trudno mi wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie. Języka polskiego uczyłem się nie z książek, lecz z gazet olsztyńskich. Jednak Polacy CZEKALI na zwrócenie im polskich
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 158
2015-12-31 12:09:30
Kaliningradzki magiczny realizm. Wywiad z Jurijem Bujdą
ziem, uważając je za swoje, natomiast otrzymanie Prus Wschodnich było dla Rosjan zupełnym zaskoczeniem. Niektórzy wciąż sądzą, że w razie wybuchu światowego konfliktu zbrojnego o obwodzie kaliningradzkim po prostu się zapomni – oddadzą go Niemcom lub podzielą między Polskę a Niemcy. Był taki moment, że nawet zmarłych przewożono do dawnej ojczyzny, aby nie grzebać ich w cudzej, pruskiej ziemi. Teraz takich przypadków jest coraz mniej. W latach 70. i 80. w nastrojach mieszkańców Kaliningradu, szczególnie tych młodych, doszło do niezauważalnego przełomu: wydaje mi się, że większość z nich nie uważa już Kaliningradu za obcą ziemię. EM: Podczas lektury „Pruskiej narzeczonej” wydawało mi się czasem, że to o bohaterach Babla (oraz o bohaterach innych autorów, ale przede wszystkim właśnie Babla), których po II wojnie światowej przesiedlono na nadmorskie, bagniste i ponure terytorium obwodu kaliningradzkiego… JB: Nie jest pan pierwszą osobą próbującą zgłębić „przeszłość” moich bohaterów. Oprócz Babla (którego, przyznam, niezbyt lubię) krytycy rosyjscy doszukiwali się ich „przodków” nawet w Homerze, że nie wspomnę o Goldingu, Marquezie, Gazdanowie, Biełym itd. Francuzi dodali jeszcze Nabokowa i Bunina. Oczywiście nie jestem boginią Ateną, która wyskoczyła z głowy ojca w pełnej zbroi. Jeśli już mówić o moich pasjach, to są nimi Gogol i Andrej Płatonow, a także staroruskie kroniki. Swoje opowiadania pisałem przez prawie 20 lat. Nie było w tym żadnego porządku. Raz napisało się to, raz tamto. Wiem jedynie, że istnieje jedno źródło, z którego wszystko bierze swój początek. Z dawnych Prus Wschodnich, „Królewszczyzny” – stamtąd to wszystko wyrastało. Przy czym pisałem o ludziach, o Rosji – a tylko tak jakoś wyszło, że „w ręce wpadły mi” byłe Prusy Wschodnie jako sceneria. Znalazłem się w sytuacji POMIĘDZY. Pomiędzy rzeczywistością a własnymi pełnymi przesady wymysłami. EM: Barwne przezwiska bohaterów pana utworów istniały rzeczywiście czy są wymyślone? JB: Ogromna większość przezwisk to mój wymysł, jednak mają one swoje odpowiedniki w rzeczywistych przezwiskach i nazwiskach. To smutne, że Rosjanie przestali wymyślać zabawne przezwiska – pewnie Gogol ich tego oduczył.
159
EM: Inne pana książki? J. B.: Fantazjowaniem w czystej postaci była nowela „Don Domino”, która choć została przetłumaczona na francuski, angielski, norweski, a nawet na turecki, nie doczekała się jeszcze rosyjskiego wydania. Jest w niej i tajemnicza Linia, po której raz na dobę przejeżdża tajemniczo-straszny pociąg, i realni ludzie, którzy naprawdę kochają i umierają, porażeni tajemnicą niczym raną.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 159
2015-12-31 12:09:30
Emil Majuk
Oprócz „Don Domino” napisałem jeszcze kilka opowiadań, powieść i nowelę. Wszystkie one – w tym również wydana we Francji powieść „Ermo” – są fantazją. Przyjęcie „Don Domino” we Francji, Norwegii, Anglii znacznie przewyższa moje oczekiwania jako autora. Jednak wszystkie reakcje skupiają się na jednym wątku – antystalinizmie. Myślę, że to błąd, można te utwory czytać bez tego. Patos antystalinowski i antytotalitarny oczywiście jest obecny w moich opowiadaniach i powieściach (szczególnie w „Don Domino”), ale to nie wyczerpuje ich treści. Trudno mi określić tematykę własnych utworów; nie opowiadają one o Prusach Wschodnich, ale o ludziach w ogóle. O ludziach, którzy namiętnie przeżywają miłość lub męczą się z powodu jej braku. EM: Oprócz pisarstwa para się pan dziennikarstwem, był pan redaktorem „Kaliningradskiej Prawdy”… JB: Dziennikarstwo odebrało mi pół życia (i wciąż odejmuje). Zostałem dziennikarzem wyłącznie dlatego, że nic innego robić nie umiałem. Moja matka była prawniczką, ja też chciałem być prawnikiem, ale nie udało mi się. Nienawidzę dziennikarstwa, szczególnie radzieckiego, ale jednocześnie ono dostarczyło mi niewyczerpanych źródeł materiału. Praca w radzieckich partyjnych gazetach – innych przecież nie było – była drwiną ze zdrowego rozsądku i samego dziennikarstwa, kiedy na przykład musiałem za dojarkę pisać artykuł o tym, jak udaje jej się osiągać tak wysokie normy wydojonego mleka. Z drugiej jednak strony uczyłem się pisać i prawie codziennie spotykałem nowych ludzi – dla wielu z nich zabrakło miejsca w gazecie, pojawili się w „Pruskiej narzeczonej”. EM: Mieszka pan teraz w Moskwie. Jaka jest najważniejsza różnica pomiędzy Kaliningradem a Moskwą? A jaka między Kaliningradem a przeciętnym prowincjonalnym miastem rosyjskim?
160
JB: Z Kaliningradu do Moskwy wyjechałem w 1991 roku, kiedy zrozumiałem, że gotów jestem spróbować swych sił w literaturze. W Kaliningradzie wydawało mi się to niemożliwe. Nawet teraz myślę, że w Kaliningradzie nie udałoby mi się wydać „Pruskiej narzeczonej”. Moskwa to szybko zmieniające się, kipiące życiem miasto, oferujące – w odróżnieniu od Kaliningradu – masę możliwości. Kaliningrad wydaje się wciąż jeszcze stać w miejscu. Pod tym względem ustępuje nawet takim miastom jak Czelabińsk czy Riazań. Różnica między nimi jest taka, że w Kaliningradzie silne są ambicje „europejskie”, czego nie ma w innych miastach. Jeśli udałoby się zrealizować choćby jedną trzecią tych ambicji, szczęśliwi byliby i sąsiedzi dawnego Miasta Królów, i ja. Jednak jest mało prawdopodobne, że Kaliningrad kiedykolwiek przekształci się w choć trochę znaczący ośrodek kultury. Przecież nawet Königsberg w zasadzie nie był takim miastem. EM: Kaliningrad stał się enklawą, otoczoną ze wszystkich stron państwami Unii Europejskiej. Jak pan to ocenia? Jak widzi pan przyszłość obwodu?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 160
2015-12-31 12:09:30
Kaliningradzki magiczny realizm. Wywiad z Jurijem Bujdą
JB: Fakt bycia enklawą nie jest dla Kaliningradu ani dobry, ani zły. Co innego nastroje, jakie przeważają w enklawie. Jeśli, tak jak w przeszłości, górę weźmie mentalność psa ogrodnika – żal mi będzie mieszkańców Kaliningradu: nie są oni ani gorsi, ani lepsi od pozostałych Rosjan. Chciałbym, aby Kaliningrad stał się nowym Flensburgiem, o którym Niemcy mówią jak o mieście duńskim, a Duńczycy – jak o niemieckim. W każdym razie, jeśli cofnąć się w przeszłość, etymologia niemieckiego słowa hansa jest przecież związana ze słowem kansa, czyli naród, wspólnota. Wywiad przeprowadził Emil Majuk
[Wywiad z Jurijem Bujdą przeprowadzony przy pomocy poczty internetowej, zamieszczony na stronie Panorama Kultur, tłum. K. Zubrzycka, A. Falkowska, http://www.pk.org.pl/artykul.php?id=121&krajePage=2 [dostęp: 02.07.2014].]
***
Jurij Wasiljewicz Bujda (ur. 1954) – współczesny rosyjski powieściopisarz i nowelista, urodzony w miejscowości Znamiensk w obwodzie kaliningradzkim2. W 1982 roku ukończył uniwersytet w Kaliningradzie. Od 1991 roku mieszka w Moskwie. Debiutował w 1992 roku. Autor powieści „Don Domino” („Дон Домино”, 1994) nominowanej do literackiej nagrody „Русский Букер” oraz zbioru opowiadań „Pruska narzeczona” („Прусская невеста”, 1998), kilkakrotnie nagradzanego (m.in. nagroda literacka im. Apollona Grigorjewa). Publikuje na łamach prestiżowych czasopism literackich. Jurij Bujda jest również laureatem nagród przyznawanych przez czasopisma „Октябрь” (1992) i „Знамя” (1995, 1996, 2011). Jego utwory były tłumaczone na język niemiecki, polski, fiński i japoński. Obecnie pełni obowiązki redaktora wydawnictwa „Коммерсантъ”. Świat przedstawiony w utworach rosyjskiego prozaika to odrealniony, mityczny świat. W twórczości Jurija Bujdy bez trudu odnajdziemy wyraźne ślady mitycznej koncepcji bytu. Pisarz rozpatruje takie fundamentalne kategorie, jak Życie i Śmierć, opierając się na mitycznej zasadzie „bipolarności bytu”, „zbieżności przeciwieństw”. Mit stanowi dla pisarza formę uświadomienia i interpretacji rzeczywistości, a dokładniej pograniczną strefę, w której przenikają się realność i autorskie modelowanie rzeczywistości. Wskrzeszając archaiczną semantykę, Bujda transformuje tradycyjne mityczno-poetyckie obrazy w „mitologemy” współczesnej rzeczywistości.
161
............................................................ 2 Znamiensk, Welawa (ros. Знаменск; do 1946 r. niem. Wehlau; dawn. pol. Iława nad Pregiem) – wieś, do 2005 r. osiedle typu miejskiego (4 100 mieszkańców) w Obwodzie Kaliningradzkim w FR. Położona nad prawym brzegiem Pregoły w miejscu, gdzie wpada do niej Łyna. Założona w miejscu wcześniejszej pruskiej osady i grodu Velowe. Prawa miejskie uzyskała w 1339 r. Miasto było znane z handlu końmi. Od 1945 r. miasto należało do ZSRR, w 1946 zmieniono jego nazwę na Znamiensk i odebrano prawa miejskie [przyp. tłum.].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 161
2015-12-31 12:09:30
Emil Majuk
Nadając historycznym wydarzeniom metahistoryczne znaczenie, pisarz włącza je w cykliczny i bezmierny wymiar czasowy. Istotnym narzędziem kodowania znaczeń pozostaje dla Jurija Bujdy metoda intertekstualności, dzięki czemu jego utwory nierozerwalnie związane są z przestrzenią światowej kultury. W książce „Żółty dom. Szczyzna” („Желтый дом. Щина”, Москва, изд. Новое литературное обозрение, 2001) Bujda podejmuje temat specyfiki narodowej, tradycyjnie ważny dla rosyjskiego piśmiennictwa. Gatunek swojego nowego utworu autor określił jako „szczyzna” (ros. щина). Ten sufiks, który nie ma analogów w innych językach, zgodnie z zamysłem Bujdy doskonale oddaje rosyjskie dobro narodowe, takie jak bezmiar przyrody, złe drogi i dużo wódki bez zakąski. „Szczyzna” rosyjskiej kultury przedstawiona jest w książce jako forma szaleństwa. Lingwopoetyka Jurija Bujdy oraz wielopoziomowość znaczeniowej struktury jego tekstów, ze szczególnym uwzględnieniem stosowanych przez niego środków językowych oraz metody intertekstualności, wielokrotnie stawały się przedmiotem analiz literaturoznawczych3. Na język polski została przetłumaczona powieść „Pruska narzeczona” (tłum. M. Buchalik, wyd. Czytelnik, 2002) oraz opowiadanie „Wesoła Gertruda”, opublikowane na łamach „Dekady Literackiej” (tłum. B. Skorek, 1999, nr 9/10 (155/156)). oprac. Iwona Anna NDiaye
162
............................................................ 3 Zob. m.in. М.В. Гаврилова, Концепты жизнь и смерть в книге рассказов Ю. Буйды „Прусская невеста” (языковые стратегии мифотворчества). Автореферат диссертации на соискание ученой степени кандидата филологических наук, Калининград 2012.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 162
2015-12-31 12:09:30
Jurij BUJDA
Żółty dom (fragmenty)
I. Szczyzna Szalone zapiski o dziejach Bożych, dokonanych przez bohatera literackiego o imieniu Ju We [ros. Ю Вэ – I.A.N.]1 Rosyjski rozum jest mętny, najważniejsze dla niego nie jest rozwiązanie problemu, jako że rosyjski rozum lubi słowa, a nie fakty, przy czym sens słów nie ulega sprawdzeniu… Iwan Pawłow
…apud mortales nihil… insania vacuum…2 Leon Battista Alberti
Jeśli to prawda, że zadania pożyteczniejsze są od zasad, i jeśli Bóg, przyroda i człowiek w zasadzie są z tym zgodni, to życie trwa dalej, nie ulega pomniejszeniu z powodu każdej śmierci, i śmierć nie przyrasta od każdego życia. Żywe są rządy i partie polityczne, nauki i rzemiosła, pająki i krowy, a nawet takie bezużyteczne zjawiska, jak muzyka i poezja. Jednakże rola tych notatek nie polega na stworzeniu jakichś nowych zadań, ale na przeanalizowaniu i opisaniu pewnego fenomenu – literackiego mieszkańca o imie-
163
............................................................ 1 Mówiąc prościej: Gesta Dei per Ju Ve. 2 Z łac.: Wśród śmiertelnych nikt nie jest pozbawiony szaleństwa.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 163
2015-12-31 12:09:30
Jurij Bujda
niu Ju We. Przy tym powinniśmy mieć świadomość, że Newton, autor tezy o pierwszeństwie zadań przed zasadami, w praktyce rozwiązywał ten bezkonfliktowy, ale owocny problem w procesie jego pokonania przy pomocy sformułowanej przez niego metody. Przy opisaniu fenomenu Ju We ważne, aby zawsze pamiętać twierdzenie Plotyna w „Enneadach”: zobaczenie tego, co wychodzi poza granice tego świata, drogą zwykłego rozumowania nie jest możliwe: rozum powinien jak gdyby wypuścić siebie, nie być rozumem. […] Apetyt rośnie w miarę jedzenia. L’ide vent en perlant – idea przychodzi w czasie rozmowy. U ludzi wierzących to nazywa się „epifania” – objawienie. „Niespodziewanym charakterem duszy” zwie się u Schillera. O metafizyce oczekiwania Ja nie czekam na nikogo i na nic. I tak bywa, że nie chce się podejść do okna, aby jeszcze raz przekonać się o tym, że nikogo i niczego nie ma. Po rosyjsku Jeśli pewnego razu odczułeś niezwykle silny przypływ energii, jeśli niepohamowanie zachciało ci się ruszać, coś robić, dokądś jechać, szczodrze siać rozsądek, dobroć, wieczność, odnaleźć dźwignię Archimedesa itp. – popatrz na siebie uważnie w lustro, starannie przymierz się i daj sobie porządnie w mordę. Czasem pomaga. Samotność z widokiem na pokój z widokiem na samotność
164
Czasem nocami palę książki ze swojej biblioteczki – rozrywka nie przynosząca ani radości, ani chociażby niskiej przyjemności, ale w taką noc, jak ta, kiedy za oknem kłębi się lodowata mżawka, osiadająca wilgotnymi plamami na brudnym asfalcie, nie, w taką noc nie wyjdę na ulicę, w zimną i niczym niepachnącą ciemność. Chociaż, być może, byłoby warto. Jeszcze nigdy nie przychodziło mi krzyczeć na ulicy w taką niepogodę. W mojej kolekcji krzyków nie ma takiej nocy. Krzyczałem do poduszki, krzyczałem w zaszarganym, zaplutym zagajniku, ciągnącym się wzdłuż torów kolejowych, w jamie, którą wykopałem w wilgotnym lesie za szosą Warszawską, w porzuconym hangarze na pustkowiu, w oblodzonym tamburze zgrzytającego pociągu podmiejskiego, w gorącej wannie, w metrze – ludzie odsuwali się ode mnie i odbiegali dalej, oglądając się, niektórzy z nienawiścią, niektórzy z zawiścią – ale takiej nocy i takiej ulicy w mojej kolekcji nie ma. Cóż, niech pozostanie marzeniem, żalem z powodu utraconej możliwości, bez czego nie do pomyślenia jest dowolna prawdziwie cenna kolekcja… Zostaję w pokoju, palę przy oknie, czekam. Pusta ulica. Ani ludzi, ani psów, ani Boga.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 164
2015-12-31 12:09:30
Żółty dom (fragmenty)
W ogromnym kompleksie domu zabulgotała winda. Słychać, jak zatrzymała się. Otworzyły się drzwi. Kroki… Ale to znowu nie do mnie. Na stole, obok maszyny do pisania – pomarańcza. Dawno pora ją zjeść, jeśli nie, to zgnije, ale ja zwlekam. Kształt mojego pokoju – zrodzony w architektonicznej pracowni Oświęcimia, nie inaczej – prosty, niemoralny, potworny: prostokąt. Cztery na cztery i pół metra. Prawie kwadrat – krąg, z którego nie sposób się wyrwać. Geometria zła. Z prawej strony od okna – maleńkie biurko z maszyną do pisania, popielniczką i grubaśną paczką czystego (jak samo przerażenie) papieru. W dół ściany – wąski tapczan bez dwóch nóżek, jedna zastąpiona cegłami, w roli drugiej występuje żółte 5-tomowe wydanie Cervantesa. Niekiedy na wpół zbutwiałej połyskliwej powierzchni tapczanu rozrzucają swoje poziome wdzięki – naleśnikowate piersi, oklapnięte brzuchy – moje nieliczne przyjaciółki, z tych, o których przyjęło się mówić, że nie ma nieładnych kobiet, tylko czasem wódki brak. Dalej – dwuskrzydłowa szafa ubraniowa, nazbyt nawet obszerna jak na potrzeby mojej ubogiej garderoby i zapasu pościeli. Naprzeciw tapczanu, wzdłuż drugiej ściany – półki z książkami. Z sufitu zwisa kościsty mosiężny żyrandol z wiecznie spalonymi żarówkami, które trzeba wykręcać na klatce schodowej, ma się rozumieć, w tajemnicy przed porządnymi sąsiadami. Próbuję napisać notatki o samotności. Dlaczego rosyjski człowiek tak pragnie samotności? Narodowej samoświadomości obca jest kultura samotności, która dojrzewała na chrześcijańskim Zachodzie. Odwrotną stronę europejskiego indywidualizmu stanowi indywidualna odpowiedzialność, leżąca u podstaw wolności od czasów ewangelistów. Zachodnia samotność to wysiłek, który może być odbierany i jako przekleństwo, ale nie sprowadzone do przekleństwa. Dla należącej do wspólnoty, zbiorowej rosyjskiej świadomości, upatrującej w indywidualizmie jedynie zło, samotność to stan duchowy, jako że nasza wolność to wolność mistycznego wspinania się indywidualnej duszy ku Bogu, wolność zespolenia się z Nim. Przez stulecia rosyjscy ludzie mieszkali na oczach innych, w ciasnych mieszkaniach, nie mając możliwości przebywania na osobności ze sobą, zazdroszcząc świętym pokutnikom, zamykającym się w leśnych pustelniach i zakonach… Marzymy o przekleństwie samotności.
165
A ja – ja nienawidzę swojego mieszkania. Nocami przysłuchuję się dźwiękom, rodzącym się w głębinach domu. Skrzyp łóżek. Kropla, z bolesnym dźwiękiem roztrzaskująca się w umywalce. Czyj to szloch? Na wpół zduszony kobiecy krzyk. Płacz noworodka. Sapanie śpiącego psa. Kroki. Drzwi. Winda. Ale to znów – nie do mnie. Kolory i zapach cudzych marzeń sennych głęboką północą gęstnieją i mieszają się, przenikając do wszystkich zakamarków domu, mojego pokoju i mojego umysłu. Bywa, że ran-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 165
2015-12-31 12:09:30
Jurij Bujda
kiem bardzo trudno oddzielić swoje sny od zlanej masy obcych marzeń sennych, oddzielić swój koszmar z pająkami i gadami z jamą gębową przypominającą dziób od rajskiego chaosu, kotłującego się w świadomości młodej dziewczyny, ze szczęśliwym jękiem ulegającej wilgotniejącym dojrzałym łonem na spotkaniu z przepięknym złotym wężem, który przybywa do niej każdej nocy… Palę przy oknie. Pora. Trzeba się nagle odwrócić, niespodziewanie. Oczywiście, to zaledwie gra. Ale niekiedy wydaje mi się, że gdy ja patrzyłem przez okno, ktoś przeglądał moje rzeczy. Mistyka. Długopis na biurku leży nie tak, jak go położyłem. Z jakiegoś powodu teczka ze starymi rękopisami okazuje się otwarta. A jeśli zajrzeć do szafy ubraniowej, to z pewnością okaże się, że szary garnitur z nakładanymi kieszeniami wisi nie z brzegu, ale obok czarnego, który także dawno pora wyrzucić. I pomarańcza już nie jest pomarańczowa i jakby zdążyła się nadpsuć. Jeszcze bardziej uderzające zmiany zauważalne są rankiem, po podróży po płyciźnie starczych snów i w purpurowych głębinach piekła (piekło – to ja, a nie inni). Chyba ktoś próbuje odnaleźć mnie i, natykając się na moje rzeczy, w nadziei przeniknąć we mnie, w moje marzenia senne – ktoś, komu jestem potrzebny. Ktoś szuka mnie, i do tej pory nie wiem, czy cieszyć się z tego, czy bać się. Próbuję wyobrazić sobie człowieka, który – być może pomimo swojej woli – wyruszył w drogę, wziął się za sprawę, w równej mierze ludzką, jak i tragiczną, który szuka innego, jako że bez innego nie może zaistnieć jego własne „ja”. Męcząca, nie całkiem bezpieczna, chociaż czasem i owocna przygoda, nazbyt już przypominająca poszukiwania Boga – ruch po kręgu – w najbardziej doskonałym i potwornym labiryncie wieczności… Kogo oczekuję? Kobiety? Boga? Nieprzejednanego wroga? Samotność – to oczekiwanie. Jestem śmiertelny, ergo – ja powinienem czekać. Zawsze być gotowy na spotkanie. Na miłość i śmierć. Jako że nie istnieje żadna przyszłość oprócz tej, która zwie się „teraz”. Strasznie robi się od tego, że strach lub niewiedza mogą rozłączyć mnie z tymi lub tym, na których czekam, i ten strach wywołuje ból – główny skarb mojej kolekcji bólów… Wreszcie wyciągam się na tapczanie i zasypiam. O świcie szczególnie nieprzyjemne jest bulgotanie znów ożywionej windy. To nie do mnie, nie do mnie. Nie do mnie.
166
Unosząc się na łokciu, tępo patrzę na ptaka, który nagle usiadł na parapecie i zamarł, przytknąwszy dziób do lodowatego szkła. W co się wpatruje? Aha, w pomarańczę. Nawet stąd widzę, że owoc już nie jest jadalny: zgnił. Przestraszywszy się mojego ruchu, ptak odfrunął. Mogę przeciągać i przeciągać jego lot w swoich marzeniach sennych, jak i on może przeciągać i przeciągać moje życie w swoich. Zresztą, możliwe, że jego pamięć i wyobrażenie pochłonięte są pomarańczą, w dalszym ciągu rozkładającą się na stole.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 166
2015-12-31 12:09:30
Żółty dom (fragmenty)
O klasykach Klasycy – to ci, których pogrzeb ciągnie się wiekami. Każde pokolenie śpieszy wydać ich książki drukiem, podobnie jak ciało zmarłego wydają ziemi, sądząc, że widocznie tym razem już wszystko będzie jak należy. Ach nie, nic podobnego. O ile poprzednim razem sterczała ręka, teraz wyłaziło ucho – i to jakie! „Bohater waszych czasów” Kiedy pewnego razu zapytano Ju We, jak nazwałby autobiografię, jeśli dane mu było takową napisać, on bez wahania odpowiedział: „Bohater waszych czasów”3. I nie było w tym żadnej pychy, prawdziwi poeci żyją od razu we wszystkich czasach wieczności. Krew przodków Wypełniając pewnego razu jakąś banalną ankietę, Ju We bez żadnych ukrytych intencji napisał w rubryce „narodowość” – „czwartek”. Urzędnik wzburzył się i strasznie się rozkrzyczał, żądając pełnego szacunku stosunku do krwi przodków. Wreszcie Ju We poddał się i bojaźliwie wymamrotał: Dobrze, niech będzie sierpień. O śmierci Zapukano do drzwi i Ju We zobaczył przed sobą maleńką śmierć w stosownym oporządzeniu i z kosą na ramieniu. Śmierć była mniejsza od kotki i nijak nie mogła zjawić się po duszę dorosłego mężczyzny. Jednak strach mimo wszystko wstrząsnął duszą Ju We, a nuż? — Dzień dobry — skłamał Ju We. — Nie bój się! — zapiszczała kruszyna śmierć. — Przyszłam po duszę twojego kanarka. Pamiętnik martwego człowieka Ju We miał przyjaciela, któremu w dzieciństwie mateczka podarowała ładny gruby zeszyt w skórzanej oprawie. W takim zeszycie nawet wiersze było strasznie pisać i chłopiec postanowił, że będzie prowadzić w nim pamiętnik. Napisał na pierwszej stronie „Pamiętnik”, zapisał datę i epigraf z Gogola: Duszy mej nikt nie może znać. I przestraszył się: cóż takiego ważnego trzeba skrywać w duszy, żeby tylko w tym zeszycie można było urzeczywistnić tajemnicę w słowie? Nieudolnie pogrzebawszy w pamięci, niczego ważnego nie znalazł i na wszelki wypadek schował głębiej zeszyt.
167
............................................................ 3 Nawiązanie do powieści rosyjskiego klasyka Michaiła Lermontowa Bohater naszych czasów (ros. Герой нашего времени), powstałej w latach 1837-1840 [przyp. tłum.].
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 167
2015-12-31 12:09:30
Jurij Bujda
Po jego śmierci wdowa poprosiła Ju We, by pomógł jej zrobić porządek z papierami zmarłego. Wyciągnęli na świat boży także pamiętnik. Na pierwszej stronie – wspomniany „Pamiętnik”, data i epigraf z Gogola, dwieście pięćdziesiąt stron czystych kartek i dopiero na dwieście pięćdziesiątej pierwszej, ostatniej stronie – wers z Owidiuszowskiej „Tristii”: Alterius facti culpa silenia mihi – O innej mojej winie powinienem milczeć. To wszystko, co poeta uznał za właściwe, aby powiedzieć o rzeczywistej przyczynie swojego zesłania na kraj świata. Kiedy Ju We przetłumaczył zapis na rosyjski, wdowa jedynie wzruszyła ramionami: w życiu zmarłego nie było niczego takiego, co miałoby odniesienie do losu Owidiusza. Czasem od wyciągał ten zeszyt i milcząc, siedział nad nim, wertując kartki, ale – nic więcej. Ju We usiadł przy stole i zaczął powoli kartkować pamiętnik. Kilka razy zatrzymywał się. Zmęczył się, nawet oblał się potem. Ostatnich dwudziestu-trzydziestu stron nie dał rady. Popatrzył na wdowę – ta odpowiedziała mu spojrzeniem. Ju We poprosił o pamiętnik w prezencie – na pamiątkę przyjaciela. Wdowa nie miała nic przeciw. Pamiętnik ten Ju We chronił wśród swoich dokumentów. Jurij Bujda z języka rosyjskiego tłumaczyła Iwona Anna NDiaye
168
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 168
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
Łemko schodzi z gór
Aleksandra Horubała absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego, a także dziennikarstwa i komunikacji społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2012 roku badaczka życia i twórczości Mirosława Nahacza. Obecnie doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
W tym roku minęła trzydziesta rocznica urodzin Mirosława Nahacza. Wydarzenie przeszło bez echa w większości polskich mediów. Tymczasem twórczość Nahacza, jeszcze kilka lat temu, wzbudzała żywe zainteresowanie krytyków i dziennikarzy. Jego technikę prozatorską oceniano różnie: jako bełkot literacki, strumień świadomości, genialne wykorzystanie języka. Niektórzy zwracali uwagę na różnorodność słownictwa i wybitny słuch literacki. Pisano o Nahaczu jako o epigonie Stasiuka (czasem brutalnie nazywano go „popłuczynami po Stasiuku”), nie uniknął porównań do twórczości Masłowskiej. Wzbudzając zachwyt wśród czytelników, utorował sobie drogę do dalszej kariery. Nahacz zadebiutował w 2003 roku, jako uczeń klasy maturalnej, książką „Osiem cztery”. To niewielka, kilkudziesięciostronicowa powieść o życiu nastolatków z prowincji. Rozważania egzystencjalne, którym towarzyszą eksperymenty z różnego rodzaju używkami. Książkę uznano za głos pokolenia wychowanego w postkomunistycznej Polsce.
169
W 2004 roku ukazał się „Bombel” – zbiór opowieści snutych przez wiejskiego pijaczynę. Bohater-narrator odnosi się do realiów znanych Nahaczowi z życia w Beskidzie Niskim.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 169
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
Kolejna powieść „Bocian i Lola” wydana została w 2005 roku. Tekst traktuje o halucynacyjnej wędrówce głównego bohatera w poszukiwaniu symbolicznej postaci – Loli. Recepcja powieści nie była już tak pozytywna: zarzucano jej niezrozumiałość i niespójność. Ostatni wydany utwór Nahacza to „Niezwykłe przygody Roberta Robura”, opublikowany trzy lata po śmierci autora, w 2009 roku. Wśród zgiełku medialnego odnaleźć można opinie odnoszące się do walorów artystycznych powieści – porównana m.in. do „Nietoty” Micińskiego, doceniona za potencjał, jednak oceniona jako niespójna i niezrozumiała fabularnie. Powieść ta stanowi świadectwo procesu twórczego, który zatrzymał się na etapie „tuż przed”, jest nieocenionym źródłem wiedzy o samym Mirosławie Nahaczu. W 2003 roku Nahacz otrzymał nagrodę Fundacji Literackiej Natalii Gall i Ryszarda Pollaka, w późniejszym czasie wyjeżdżał na stypendia, m.in. Literarisches Colloquium, Homines Urbani. Zaproszono go do współpracy z czasopismami „Filipinka”, „Lampa”, a także z dziennikiem „Panorama”. Należał do grupy scenarzystów piszących serial „Egzamin z życia”. Po śmierci Nahacza teatr IMKA wystawił adaptację „Bociana i Loli”, powstały filmy dokumentalne na temat biografii Nahacza: „Mirek” Reginy Cyganik, „Nahacz” Anny Mączki, w serii „Miejsca przeklęte” odcinek pt. „Tragiczny przypadek Mirosława N.”. Miejsce Nahacza w literaturze polskiej jest wciąż sprawą dyskusyjną. Niektórzy stawiają go obok Hłaski, Stachury, Wojaczka czy Bursy, inni – w jednym rzędzie ze Stasiukiem czy Masłowską. Odbiór, interpretacja dzieł i biografii pisarza skupiają się na kontrowersjach i skrajnych, emocjonalnych ocenach. oprac. Aleksandra Horubała
170
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 170
2015-12-31 12:09:30
Łemkowszczyzna. Fot. Anna Fortuna-Marek.
171
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 171
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
Rozmowa z Heleną Nahacz matką pisarza Mirosława Nahacza (1984-2007) (wybór)
Aleksandra Horubała: To właściwie kim są Łemkowie? Oddzielną grupą etniczną, narodem? Helena Nahacz: Za mało wiedzy mam, żeby teraz cały wykład o tym robić. Zależy od tego, jaka grupa. Nie ma spójności. To jest właśnie tragedia tego niewielkiego narodu. Część naukowców uważa, że my jesteśmy grupą Ukraińców, ukraińską grupą etniczną – to są teorie proukraińskie. Natomiast inna grupa uważa, że tak samo jak Ukraińcy, Polacy, Rosjanie i my jesteśmy narodem, a nie grupą etniczną. Po prostu wołoski lud pasterski, który tu kiedyś przywędrował. AH: Mirek był Łemkiem, czy może pani opowiedzieć o swoich i Mirka korzeniach?
172
HN: Moi rodzice i ja jesteśmy Łemkami. Były przesiedlenia – moich rodziców wysiedlono, jeszcze nie byli parą. Zostali wysiedleni w okolice Zielonej Góry. W 1947 roku byli wysiedleni, a w 1948 pobrali się. W 1949 urodziła się moja siostra, w 1950 ja, w 1953 mój brat. Mój ojciec skończył, tak jak wszyscy w tym czasie, cztery klasy szkoły podstawowej, bo tylko tyle było. Taka była reforma szkolnictwa międzywojennego, że po dwa lata się chodziło do jednej klasy, jak ktoś się chciał dalej kształcić, szedł do szkoły 7-klasowej do miasta, ale mój ojciec, ponieważ był sierotą, skończył tylko te cztery klasy szkoły podstawowej. Mimo tego był człowiekiem mądrym, nauka przychodziła mu z wielką łatwością. Rodzice mieszkali na zachodzie, w pegeerze, gdzie bardzo szybko przekonano się, że to młody, energiczny i zdolny człowiek, więc wysłali go do szkoły średniej rolniczej koło Wałbrzycha, to była szkoła dla kadry kierowniczej. Były to lata 1950-1952, bo nawet brata na świecie nie było. I tam ojciec nie przyznał się, że skończył tylko cztery klasy szkoły podstawowej. Wstydził się, że jest taki niedouczony, a tam po maturze byli ludzie, którzy kierowali gospodarstwami. Powstawały pegeery i potrzebni byli ludzie do kierowania. Sam nadrobił wszystkie zaległości, skończył tę szkołę rolniczą, a to było na równi ze średnim wykształceniem. Chyba matematyka sprawiała mu trudności, ułamki, ale dał sobie radę. Był tam kierownikiem pegeeru, później brat się urodził. W 1956 roku, po śmierci Bieruta, kiedy
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 172
2015-12-31 12:09:30
Łemko schodzi z gór
okazało się, że wolno już wracać, to mamusia zadecydowała, że wracamy na swoje, w swoje rodzinne strony. Mimo że ojcu proponowali pracę w Zielonej Górze w województwie, w zjednoczeniu tych gospodarstw, jednak chyba chęć powrotu do siebie była silniejsza (1947-1957, dziesięć lat byli wysiedleni, to był krótki czas). W 1957 roku do pierwszej klasy poszłam. Natomiast Mirek… Mój mąż był Polakiem, pochodził z rodziny polsko-ukraińskiej, teściowa była Polką, teść Ukraińcem. Teść nie rozmawiał w domu po ukraińsku. Natomiast w moim domu rodzinnym mówiło się po łemkowsku, chodziło się do cerkwi. Moje dzieci znały tradycje łemkowskie, znały cerkiew, znały nabożeństwa. Na wakacje, na każde święta, na każdą Wigilię jeździłam do Leszczyn, do moich rodziców, a ze mną moje dzieci. Jak mąż zmarł, starsze dzieci – córka i syn – byli niezależni, Mirek miał 12 lat i chodził do szóstej klasy, wtedy wróciłam do swoich korzeni, bo ciągle mnie to gnębiło, że cerkiew jest bardzo blisko, a ja muszę iść do kościoła. No i wróciłam. Mirek do szóstej klasy na religię katolicką chodził. Był już takim mądrym dzieckiem. Nie wywierałam na niego nacisku; chodził do kościoła, na religię katolicką, ale czasami, jak nie chciało mu się rano wstać i iść na mszę, to mu mówiłam: To nie idź, pójdziesz ze mną do cerkwi. Po tym, tylko nie pamiętam, czy to było po szóstej, czy po siódmej klasie, poprosił mnie, żebym zapisała go na religię prawosławną. Powiedział, że będzie chodził do cerkwi. To była jego pierwsza taka zupełnie samodzielna, dojrzała decyzja. Czuł taką potrzebę. Był przysłużnikiem (w kościele katolickim mówi się, że był ministrantem), służył do mszy. Bardzo szybko opanował język cerkiewny. Nie czuło się różnicy między nim a innymi dziećmi. Jak przyjeżdżał do domu już z Warszawy, w Wielki Piątek, szedł ze mną do cerkwi. Chodziliśmy razem w nocy ze święconką. Mimo że jak studiował, to jego przekonania religijne były już bardziej letnie. Do końca był pod wpływem tej magii, obrzędu prawosławnego, magii tych świąt, szczególnie świąt Wielkiej Nocy. W „Lampie” był taki obszerny wywiad z nim, chyba po wydaniu „Bociana i Loli”, on tam mówił, że jak jeździliśmy do córki mojej, która mieszka za Nowym Targiem, pod Babią Górą, że szliśmy tam zawsze do kościoła i nie czuł tego zmartwychwstania, natomiast tutaj jest magia. Był na to wrażliwy i bardzo mocno czuł tradycję. AH: Co więc wplatał do swoich dzieł z tradycji, ze swojego życia? HN: Dużo zasłyszanych rzeczy. Był mój pradziadek od strony mamusi, z kolczykiem w uchu, który wyjechał do Ameryki. Miał problemy zdrowotne, bo wtedy nie przekłuwali sobie uszu, tylko jak była jakaś potrzeba. Miał jakieś kłopoty, chyba głowa go bolała. Jak przyjechał, to chodził właśnie z tym kolczykiem w uchu. Zawsze moja mamusia powtarzała, że był bardzo eleganckim, bardzo czyściutkim człowiekiem i chodził z kolczykiem w uchu. Ale tam, w „Bocianie i Loli” jest ten dziadek i jest też postać tego człowieka, który handlował w Gdańsku – to to jest mój ojciec. To jest pierwowzór. Mirek doskonale go pamiętał. Pamiętał dziadka. I mój ojciec w Gdańsku miał swoje stoisko, sprzedawał swoje wyroby z drewna.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 173
173
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
AH: Mirek znał język łemkowski? HN: Mówił po łemkowsku, rusińsku. Od babci się nauczył. Moja mamusia często u nas bywała: miesiąc, dwa miesiące, to się rozmawiało. On wypytywał o wszystko babcię, jak to było, ona mu opowiadała. Tak nauczył się mówić. Starsze dzieci nie mówią po łemkowsku, ale rozumieją. Natomiast Mirek czuł się dumny, miał większy kontakt z młodzieżą łemkowską, chodził do cerkwi. Później poszedł do szkoły średniej do Gorlic, już miał swoich przyjaciół i te kontakty przetrwały do końca. To było liceum im. Marcina Kromera, liceum z tradycjami. AH: W domu prowadziło się rozmowy po łemkowsku? HN: Z Mirkiem? Nie, z Mirkiem rozmawiałam po polsku, chyba że mamusia była, to rozmawialiśmy. Nieraz Mirek jak z Anią przyjeżdżał, to ja do niego mówiłam po polsku, a on do mnie po łemkowsku, bo mówi: Ania musi się nauczyć, ale w domu mówiliśmy po polsku. Łemkowskiego sam się nauczył i to późno się pojawiło. Z reguły w łemkowskich rodzinach pierwszym językiem jest łemkowski, a drugim polski. Zazwyczaj dzieci są dwujęzyczne. Mirek nauczył się dość późno. AH: Mirek często podkreślał swoje pochodzenie…
174
HN: Mam jego wywiad, myślę, że to ostatni wywiad Mirka. Tu, po spotkaniu w miejskiej bibliotece publicznej, tak Mirek mówił: Jestem Łemkiem, wrócę tu, jak nie będzie mi się chciało nigdzie jeździć i będę chciał zaznawać spokoju, to tylko tu, ale nie wiem kiedy. Zawsze podkreślał: Jestem Łemkiem i tu wrócę. Gdzieś był krótki wywiad, notatka, w którym on mówi, że bardzo wiele zawdzięcza dziadkom, że jego dziadkowie mieszkali w Zielonogórskiem i jest im wdzięczny za to, że tu wrócili, bo gdyby dziadkowie nie wrócili to: nie byłbym tym, kim jestem. W niektórych artykułach jest trochę podkoloryzowane: że dziadek i babcia żyli przez jakiś czas w lepiance, to oczywiście jest nieprawda. Rzeczywiście przez jakiś czas żyli w takim spichlerzu przerobionym na dom mieszkalny, ale nie w lepiance. To było bardzo malutkie, pokój był jeden, kuchnia dostawiona i taka z desek zbita weranda, schody. Tam mieszkaliśmy bardzo długo. A potem wybudowali dom obok, ale Mirka jeszcze wtedy na świecie nie było. W 1971 roku rodzice zaczynali budować. Natomiast wcześniej kupili dom od ludzi, którzy go zasiedlali (też górali, dlatego dobrze rozumieli moich dziadków). Więc chodziło mu o ten spichlerz i tam myśmy bardzo długo mieszkali. AH: Pani była jednym z pierwszych czytelników twórczości Mirka? Bo wiem, że pani reakcja na „Osiem cztery”… HN: Nie, pierwszymi czytelnikami i ludźmi, którzy wiedzieli, że on pisze, byli jego koledzy, właśnie z tej paczki. Jeżeli pani będzie miała czas, to radziłabym pojechać do Szymbarku,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 174
2015-12-31 12:09:30
Łemko schodzi z gór
do Kasztelu, tam pracuje Maciek, to jest kolega z klasy Mirka. Siedzieli cztery lata w jednej ławce i to jest jeden z tych czterech przyjaciół, jeden z bohaterów „Osiem cztery”. Andrzej – ten najbliższy przyjaciel Mirka – mieszka w Warszawie. Maciek odpowie na to, jakim Mirek był kolegą, bo oni imprezowali razem, robili różne głupie rzeczy, o których ja nie wiedziałam. Ja nie wiedziałam, że Mirek w ogóle pisze. Dopiero jak Dorota Masłowska wydała tę pierwszą książkę „Wojna polsko-ruska”, jak Mirek to przeczytał, przyjechał ze szkoły… tak padało wtedy, tak brzydko było, to było w listopadzie czy w październiku, miał wtedy taką raportówkę, taką teczkę… To było w klasie maturalnej już i on mówi: Mamo, zawieź mnie do Andrzeja Stasiuka, do Wołowca, do Stasiuków mnie zawieź, bo ja muszę coś im zawieźć, bo ja mam też taką książkę jak Dorota. No dobrze, no to cię zawiozę. Zawiozłam go i nie został tam. Bardzo często jeździł do Stasiuków, bo kolegował się z Jędrkiem, chodzili razem do pierwszej klasy, czy do zerówki, nie pamiętam już. No i pojechał, tę książkę zostawił i przyjechaliśmy do domu. W ogóle Mirek nie mógł spać, był taki podniecony, taki poddenerwowany i bardzo był ciekawy Andrzeja reakcji. O czymś tam rozmawialiśmy, mówił mi, bo zapamiętałam, że może się ta książka nikomu nie spodoba, nawet mogą jej nie wydać, ale jak Andrzej powie, że to jest dobre, to dla niego wyrocznia. Chyba o pierwszej w nocy Andrzej zadzwonił do Mirka. Ja już spałam. Na drugi dzień mi Mirek mówił, że się Andrzej go pytał, czy on to sam napisał. Nie wiedziałam w ogóle, o czym to jest, jak się ukazało, przed maturą to wyszło, on mi przyniósł, przeczytałam tylko pierwszą stronę, czy drugą nawet… Matko, a tam jest stek… Ja w ogóle jestem uczulona na wulgaryzmy, a tam same wulgaryzmy! W ogóle tego w domu nie… No nigdy! Największe moje przekleństwo to „cholera jasna”, a tam… żeby takie słownictwo! Jejku! Nie przeczytałam tego, nie byłam w stanie. Po tym już się zrobił szum koło Mirka, już zaczął, już poszedł. To była ostatnia klasa liceum, pojawiły się wywiady. Pamiętam, jak jechał do „Roweru Błażeja”. Jaki był stremowany, jak tam się wypowiadał. Bardzo mu się język nie plątał, ale był stremowany, bo to taki był chłopczyk jeszcze wtedy grzeczny. Pierwszy jego wywiad w „Cogito”, jaki mi powiedział, że już się ukazał… Miałam takiego starego malucha, pojechałam najpierw do Uścia, a tam nawet o takiej gazecie nie słyszeli. Z Uścia przyjechałam do Gorlic. W dniu, w którym się to ukazało, byłam taka dumna, byłam taka szczęśliwa. Patrzę, jest ta gazeta i mój Miruś się uśmiecha, tak go tam „podrasowali”, miał wtedy długie włosy, koszulkę w niebieską kratę, i taki uśmiechnięty. Szczęśliwa kupiłam, nie wiem, jedną czy dwie te gazety. Po tym, po maturze wyjechał do Warszawy. Po ósmej klasie chyba był, jak poznał Anię, swoją dziewczynę. Poznali się na obozie kamieniarskim i zaiskrzyło tak, że od pierwszej chwili wielka miłość i już do końca byli razem.
175
AH: Mirek chyba nie był zadowolony z występu w „Rowerze Błażeja”? HN: Chyba nie… Bardzo się denerwował, to był pierwszy publiczny występ, jeszcze przed maturą. Potem był program prowadzony przez Kazimierę Szczukę… Po „Osiem cztery” były bardzo pozytywne recenzje. Natomiast po „Bocianie i Loli” – straszna krytyka. Program prowadziła też Szczuka. Oglądając to, byłam potwornie zdenerwowana i przera-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 175
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
żona, ale Mirek już profesjonalnie i bardzo dojrzale bronił swojego zdania. Byłam zdziwiona jego dojrzałością, odpornością na krytykę… AH: Jaki był odbiór w pani otoczeniu książek Mirka? HN: „Osiem cztery” moi znajomi byli zachwyceni, przeczytałam to w całości dopiero kilka lat później. Oczywiście zaczęłam czytać, jak tylko dostałam, ale język mnie zszokował. Mówiłam o tym Mirkowi. Natomiast „Bombel” od razu mi się bardzo podobał, nawet moja mama przeczytała. „Osiem cztery” nikogo bezpośrednio nie dotykało, natomiast „Bombel” to jest powieść z tego gładyszowskiego grajdołka, z tego „bagienka”. Tam nie musiał używać imion, i tak każdy palcem pokazał: a to jest o tym, a to jest o tym, a to jest o tym. Bardzo dużo rzeczy w „Bomblu” działo się naprawdę w Gładyszowie i nawet nie przypuszczałam, że Mirek wie o takich sprawach. W pewnym momencie pisze o tym, jak Pietrek z kolegą rozmawiają sobie, takich dwóch pijaczków. Ten Pietrek to był mój sąsiad zaraz przez łąkę. A Bombel tytułowy to ojciec Mirka kolegi i mój uczeń zresztą, on jest bar-dzo dumy z tego, że Mirek o nim książkę napisał, dostał od Mirka egzemplarz. Nawet sępił pieniądze z tego tytułu, jak studenci przyjeżdżali, to się przedstawiał, że on jest Bombel, że o nim książkę napisał: jak nie wiesz kto to był, to kup sobie książkę Nahacza, to będziesz wiedział, kto to jest Bombel. Ale wracam do tego, że nawet nie przypuszczałabym, że Mirek takie rzeczy wie. Tam Pietrek mówi o jakimś chłopaku, że powódź była. Kilkanaście lat temu tutaj też była taka powódź, w której utopił się jeden człowiek, jego syn widział, jak ojciec wpadł do strumyczka. Strumyczek, który jak nie ma dużo opadów, to suchą nogą można przejść, a wtedy wezbrał tak, że utopił się człowiek; ale mi się wydaje, że Mirka wtedy jeszcze na świecie nie było. Gdzieś pewne rzeczy usłyszał, gdzieś tam się mu odłożyły i po tym to przełożył, potrafił to wykorzystać – to było niesamowite. AH: Wspaniały słuch literacki i pamięć…
176
HN: Tak, oczywiście. Mam jeszcze pięć opowiadań Mirka, wszystkie pięć przed „Osiem cztery”, czyli pierwsze jego „wypociny” takie. Te opowiadania są pisane ładnym językiem. Fajne są. Zaniosłam do Czarnego, ale jakoś na razie tego nie ruszamy. Chociaż już słyszałam, że niedobrze, że powinnam. Szczególnie jak kiedyś u mnie był przyjaciel Mirka, jeszcze z czasów późnej podstawówki i razem, wspólnie odtworzyliśmy, co było pierwszą rzeczą, którą Mirek napisał. Pisał, później kserował i rozdawał kolegom, a ja o tym nie wiedziałam oczywiście. O jego opowiadaniach dopiero dowiedziałam się od Moniki po śmierci Mirka i szukałam, znalazłam w takiej walizce tekturowej. Tam było jedno szczególne opowiadanie. Mirek chodził do pierwszej klasy ogólniaka, albo do ósmej podstawówki, wtedy przez jakiś czas miałam zajęcia rewalidacyjne z dziewczynką bardzo głęboko porażoną, Karoliną. Mirek nigdy jej nie widział, znał ją tylko z moich opowieści. Przychodziłam nieraz po tej godzinie taka zmęczona, Mirek pytał: No, mamuś, jak tam ta twoja Karolina?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 176
2015-12-31 12:09:30
Łemko schodzi z gór
To mu opowiadałam jak. Karolina zmarła. Mirek był w pierwszej licealnej – najwyżej i napisał wtedy opowiadanie „Karolina”. Przedstawił tam rozpacz matki, jak ona się zachowuje po śmierci dziecka, pomimo tego, że niektórzy ludzie się temu dziwili i mówili, że lepiej, że zmarła. Jak znalazłam to opowiadanie, to dla mnie było niewyobrażalne, jak Mirek inaczej patrzył na świat. To opowiadanie było wydane w Niemczech, jak promowali „Polenplus” w czasopiśmie, przed niemieckojęzycznym wydaniem „Bombla”. „Karolina” jest najkrótszym z opowiadań, które znalazłam. Jeszcze Mirek żył, jak była tłumaczka, pani, która była zafascynowana „Bomblem” i z Mirkiem rozmawiała o tłumaczeniu. Mirek jak ostatni raz był na stypendium w Berlinie, to mówił, że „Bombel” będzie przetłumaczony na język niemiecki. Tłumaczka proponowała jakiemuś wydawnictwu, żeby wydali „Bombla”, ale oni chcieli wielkie nazwiska, typu Mann, dojrzałych, starszych pisarzy. Powstało nowe wydawnictwo Weissbooks [we Frankfurcie nad Menem], które zaczęło pracę od wydania właśnie Mirka książki i innych, raczej mniej znanych pisarzy. AH: Mirek był z mniejszej miejscowości i przyjechał do Warszawy, to jest charakterystyka rzeczywiście wielu młodych ludzi, którzy odnajdują się w tym, co pisał, jakby on jest takim portretem… HN: Tak, tak i adaptacja „Bociana i Loli”, zrobiona przez teatr IMKA, doskonale to odzwierciedla. Tak, ta Warszawa, „warszafka” tam była. Dialogi, że: No co, jak już się czujesz, już jesteś warszawiakiem? To tak dosadnie było zrobione. Z drugiej strony to zagubienie, ten chaos, to właśnie, że człowiek jest taki bezimienny. Pamiętam pierwsze wakacje po debiucie literackim. Mirka nie było, zresztą Mirek, nawet jak przyjeżdżał z Warszawy, to przyjeżdżał do domu, rozpakowywał się i już wybywał, bo z kolegami był umówiony. Ja mówię: Dziecko, no to czemu? A on: Będę w domu siedział, jak będę miał tyle lat co ty. Trudno się dziwić, pewnie jak bym miała tyle lat co on, to też by mnie do kolegów nosiło. Ale myślę, że jak przyjeżdżał z tej Warszawy, to on tu odreagowywał wszystko, czuł się u siebie, tak normalnie. To był młody człowiek, który miał swój świat, miał swoje życie i swoje sprawy. AH: Jak czytałam „Bociana i Lolę”, szczerze mówiąc na początku bez żadnego przygotowania, to najpierw nie wiedziałam, o co chodzi… HN: On tam nie pisze, kto to był. W ogóle nie pisze, co to za wydarzenia, ale wiadomo, że każdy Łemko doskonale wie, o czym jest „Opowieść starucha”. Jest taki film przygotowany przez młodzież łemkowską, „Czucha”, ja go mam. Nie wiem, czy w ogóle był gdzieś pokazywany. To było robione regionalnie w krakowskiej telewizji. Dostałam egzemplarz od dziewczyn, które się tym zajmowały. One chciały tam pokazać Mirka jako Łemka, jako osobę, która coś osiągnęła i która cały czas podkreślała, kim jest. Tam jest wspaniała wypowiedź profesora, językoznawcy, zajmującego się problematyką łemkowską. Ten sam profesor, zaraz po śmierci Mirka, na łemkowskiej stronie „Pocztówki z Polski” zamieścił taki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 177
177
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
nekrolog „Pocztówka w czarnym obramowaniu” i tam napisał, że w ogóle Łemkowie nie wiedzą, kogo mieli i co stracili. Mam też Mirka taką pisemną wypowiedź – napisał to na rozmowę kwalifikacyjną na Uniwersytet Warszawski, o wielokulturowości na pograniczu polsko-słowacko-ukraińskim. O tym, jak taki młody człowiek, który mieszka tu, jest Łekiem, jak on się czuje, jak postrzega kulturę, czym ona jest dla niego. AH: Jak Pani zareagowała na ostatnią powieść Mirka? HN: Bardziej przeżyłam krytykę. „Przygody Roberta Robura” były wydane po jego śmierci – nie mógł się bronić. Krytyka była bardzo nieprzyjazna. Jak przeczytałam tę pierwszą recenzję, to ze dwie noce nie mogłam spać, ale potem spotykam jedną osobę, drugą, młodych studentów. Głosy, że dziewczyna połknęła to jednym tchem, albo inni mówili: ja to powoli czytam, bo się muszę rozkoszować. Sama to przeczytałam, ktoś zarzuca, że chaos, że niespójność, to nieprawda. Owszem, wątków jest wiele, ale one wszystkie mają ręce i nogi. To jest talent, żeby się nie pogubić, że on sam się w tym nie pogubił. Oczywiście, gdyby żył, to by to jeszcze doszlifował. Nie ma go, więc nie mógł tego zrobić. Mirek nie pisał dla krytyków, a nawet jak sto osób powie, że to jest dobre, to jest sens. AH: Wspomniała Pani o filmie dokumentalnym, który powstał po śmierci Mirka. Było ich więcej?
178
HN: Tak… tak... ten film „Czucha” ze wszystkich nakręconych jest najcieplejszy, jest najpiękniejszy. Te „Miejsca przeklęte”, odtwarzanie tego, co się stało, to jest straszne. Natomiast pani Mączka, która robiła inny film, to z kolei wyrwane z kontekstu wypowiedzi. Okazuje się, że dla nich w mojej wypowiedzi najważniejsze było to, że u Mirka w pokoju bałagan wiecznie panował. Tylko to? Więcej mówiłam o rzeczach, które wydają mi się ważniejsze. Nie wiem, czemu to miało służyć, nie wiem, dlaczego tak to zostało zrobione. Natomiast „Czuchę” zrobili nieprofesjonaliści, młodzież, i zrobili to cudownie, bardzo delikatnie, bardzo kulturalnie. Powiedzieli, że chcą też opowiadania i prosili mnie o udostępnienie, bo oni treść opowiadań wszyscy znają. Poprosili mnie o udostępnienie fragmentu opowiadania, w którym Mirek w podróży opisuje, jak jechał z Gładyszowa do Gorlic i jak dojeżdżał do szkoły, to jedyną rzeczą, którą widział, były cerkwie. Piękna cerkiew jak się zjeżdża z Magury po prawej stronie i później, jak się wjeżdża do Gorlic, to kopuła cerkwi gorlickiej, której tak naprawdę w rzeczywistości w ogóle nie widać. Oni chcieli to tam wpleść, żeby podkreślić, co dla Mirka się liczyło, co było najważniejsze. Wtedy nie wiedziałam, czy mogę nieopublikowane rzeczy udostępniać, i żałuję, że się nie zgodziłam. AH: Jak pani ocenia wiarygodność tych filmów? HN: Najwcześniejszy film to był ten zrobiony przez młodzież łemkowską, ciepły, cudowny, krótki film o tożsamości Mirka. Dawniej był taki program w telewizji regionalnej (krakow-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 178
2015-12-31 12:09:30
Łemko schodzi z gór
skiej) „U siebie” i tam raz w miesiącu czy w tygodniu ukazywał się program o Romach, Łemkach, Słowakach, czyli o mniejszościach narodowych. Natomiast jeżeli chodzi o tamte filmy. Wiarygodne? Tak, tak, z tym że tak jak powiedziałam, w tym drugim przypadku, co z Warszawy robili, to już było bardzo profesjonalnie i wiarygodnie. Dostałam tekst do autoryzacji i wiedziałam, które moje wypowiedzi będą w audycji. Ten film z serii „Miejsca przeklęte” już kilka razy był w telewizji pokazywany. Jeszcze nawet niedawno, myślę że z okazji rocznicy śmierci. W Leszczynach spotkałam koleżankę i ona mówi: Wiesz co, oglądałam wczoraj film o twoim Mirku. A ja w tej chwili to już nie chcę… „Miejsca przeklęte” raz obejrzałam i nie chcę już takich rzeczy oglądać, bo to jest bardzo… bardzo takie trudne. Natomiast to, co pani Mączka robiła… Dużo szumu koło tego było, wymęczyła mnie bardzo, bo jeszcze nie było rok po śmierci Mirka, od rana do wieczora. Chyba ze trzy dni w domu, przy kuchni, w cerkwi, na cmentarzu. Strasznie byłam wymęczona tym wszystkim, no i potem tylko tyle, że u Mirka był ciągle bałagan, tak jakby dla mnie tylko to było ważne, bardzo duży niesmak po tym obejrzeniu miałam i chyba żal. AH: Krytycy zwracają uwagę na dużą rolę używek w Mirka książkach, gdzieś czytałam, że Pani nie wierzy, że on to wszystko robił… HN: Powiedziałam tak, bo ktoś powiedział o tych grzybkach, że on to musiał przeżyć sam. A przecież ktoś, kto pisze kryminał, wcale nie musi mordować. Tym bardziej że później, już po śmierci Mirka, jak przeglądałam wszystkie jego szpargały, to znalazłam dosłownie encyklopedyczne wypisy z książek różnych, z encyklopedii na temat zachowania się ludzi po różnych substancjach odurzających. Nie mówię, że on tego nie robił, że on nie próbował, nie doświadczał. Nie znam jego życia warszawskiego, więc trudno mi powiedzieć, nigdy w domu nie pił alkoholu, oprócz świąt. Nigdy nie widziałam go w stanie wskazującym. Na pewno młodzi chłopcy z liceum to sobie próbują różnych rzeczy i na imprezach pewnie tam sobie próbowali, ale nie był to jego sposób na życie na pewno. Pojawiają się wypowiedzi, że gdzieś się upili i chciał do rzeki skakać. Później Anię zapytałam, a ona mówi: No, była taka jedna impreza, ale to się zdarzyło raz. A to później we wszystkich mediach powtarzają i ktoś, kto czyta te różne wspomnienia o nim, dochodzi do wniosku, że on nic nie robił, tylko imprezował i pił. A przecież on miał 23 lata i cztery książki na swoim koncie i jeszcze studiował, i jeszcze wyjeżdżał, i jeszcze miał jakieś swoje życie. Na pewno nie był uzależniony od żadnych z tych używek.
179
AH: Skąd znajomość ze środowiskiem wydawnictwa Czarne? HN: Stasiuków znam, od kiedy ich dzieci zaczęły do nas do szkoły przyjeżdżać, Agnieszka do trzeciej klasy chyba chodziła, Jędrek do zerówki, no i Mirek też chodził do zerówki, a że oni mieszkali w tym Czarnym, to 30 kilometrów od Gładyszowa, codziennie dzieci dowozili do szkoły. Zanim rano przywieźli, to później Monika na nich czekała, zdarzyło się, że się samochód zepsuł i nie mogli dojechać i wtedy Jędrek z Mirkiem rozrabiali. W ogóle
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 179
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
rozrabiali strasznie, czasami na weekend Monika brała Mirka do Czarnego. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechał. Przyjechał i mówi: Mamo, oni tam nie mają ani światła, ani nie mają tam nic, ale mamciu, ale ile tam książek u nich w domu jest. A dla takiego chłopaka to to, że Jędrek miał klocki Lego, że miał resoraki to było coś. Później ten kontakt się urwał, bo jednak Monika nie była w stanie tych dzieci dowozić do Gładyszowa i dopiero jak Jędrek zaczął chodzić do gimnazjum tutaj albo do ogólniaka, w każdym razie później te kontakty odżyły. Nawet był okres, że Jędrek myślał o reżyserce i jeszcze zanim Mirek napisał „Bombla”, to oni z Mirkiem zrobili film o Bomblu i o tych pijaczkach gładyszowskich, jakąś tam kamerę Jędrek przywiózł. Był okres, że później razem mieszkali, Jędrek z Mirkiem, przez jakiś czas, a potem Mirek już mieszkał z Anią. Taka znajomość. Po śmierci Mirka duże wsparcie od Stasiuków miałam. Odwiedzali mnie, przyjeżdżali do Gładyszowa… AH: Jak Mirek radził sobie w szkole? HN: Dobrze, skończył podstawową szkołę ze średnią ponad pięć. Mirek był bardzo zdolny. Od początku taki zdolny, ponadprzeciętny. Kiedy poszedł do szkoły średniej, to w pierwszej klasie, ktoś mi mówił, że taki mądry, wyróżniał się swoją wiedzą. On nie uczył się dla ocen. Poświęcał czas temu, co go interesowało. To były takie etapy, fale. Miał okresy zainteresowania filozofią i wtedy kupował czy wypożyczał książki. Potem psychiatrią. Przynosił książki od kolegów z liceum, których rodzice byli psychiatrami, i czytał. Potem malarstwem, bo miał okres, kiedy myślał o Akademii Sztuk Pięknych, o kamieniu, rzeźbie… AH: Czytałam, że nauczycielka języka polskiego dostrzegła jego talent… HN: Tak, w ogólniaku. Co roku im się zmieniała polonistka. Tego już nie pamiętam, czy to było w pierwszej, czy w drugiej klasie, chyba w drugiej klasie ogólniaka. Polonistka wysłała jego pracę na konkurs na Uniwersytet Jagielloński… Ona twierdziła, że takie perełki jak Mirek rzadko się trafiają. Mirek miał dysleksję i dysortografię. Wiedziałam, że popełnia błędy, ale nie miał problemu z tym, że dyktanda pisał na najniższe oceny. Natomiast z innych form wypowiedzi miał zawsze stopnie wysokie, a w zadaniach domowych ja mu błędy poprawiałam.
180
AH: Pani uczyła go historii. Przykładał się do zajęć? HN: Tak, wszystkie moje dzieci są humanistami. A ponieważ też matematyki nie cierpiałam, więc wybaczałam im, jeżeli miały gorsze oceny. Natomiast Mirek bardzo interesował się historią, a że miał mnie pod ręką, to jak coś go interesowało, to pytał. Była taka sytuacja w ósmej klasie: kończyli podstawówkę i jak przyszło do wystawienia ocen, to mówiłam, kto jaki ma stopień, a Mirkowi nie wystawiłam oceny jeszcze, bo obawiałam się. Myślę: Dam mu celujące, to powiedzą w klasie, że pani dała celujące Mirkowi bo to jej syn. A wiedziałam dokładnie, że jak dam mu piątkę, to w porównaniu z tymi piątkami, które mają inni
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 180
2015-12-31 12:09:30
Łemko schodzi z gór
uczniowie, to to jest dla niego krzywdzące, on naprawdę miał tę wiedzę o wiele większą. Więc mówię: Nie wystawiłam Mirkowi oceny, bo dam mu piątkę, to… No i zaskoczyli mnie, bo klasa zaczęła bić brawo i taki uczeń, który się nie wyróżniał, ale miał bardzo dobry, mówi: Proszę pani, to by było bardzo niesprawiedliwe, jak by pani dała Mirkowi piątkę z historii, więc widocznie dosyć obiektywnie oceniłam. AH: A jak Mirek sobie radził na studiach? HN: Mirek w ogóle cały czas był na drugim roku studiów. Dzięki swojemu urokowi osobistemu nie został wydalony z uczelni. Przecież on już powinien wtedy kończyć, powinien być na czwartym roku. Więc tak: raz wziął dziekankę, bo pracował nad „Egzaminem z życia”, potem wyjechał na stypendium i tego drugiego roku nie mógł skończyć, a chciał zaliczyć go bardzo dobrze. Nie widziałam jego indeksu, ale synowa i syn mówili, że widzieli po trzecim semestrze jego indeks i tam były wpisane wysokie oceny, więc miał ambicje. Zresztą nie miał tak dużo zajęć, a że Mirek chyba nie był systematycznym chłopcem, nieraz mi mówił: Mamuś, żebym ja miał taki zapał do pracy jak ty, żebym ja był taki obowiązkowy jak ty. A on tak zostawiał wszystko na ostatnią chwilę i po tym, jak mu się to nawarstwiło, to nie ogarniał wszystkiego. Jedyną rzeczą, nad którą panował, to było pisanie, w tym się nigdy nie gubił, zawsze wiedział, co pisze. Jak się skupiał na pisaniu, to wtedy rzeczywiście – nie wolno mi było wchodzić do jego pokoju, mówi: Mamuś, nie przeszkadzaj mi, nie wchodź teraz do mnie, ja będę pracował. Warszawskiego życia jego nie znałam, mówię cały czas o tym tutaj, domowym środowisku. Jak przyjeżdżał, to wiadomo, że się spotykał z Andrzejem, z Maćkiem i innymi kolegami. Jak był młodszy, bardzo lubił łazić po górach, wyjazdy na Ukrainę, to było wszystko. Takim był typem: brał książki, bez nich nigdzie się nie ruszał. Bardzo często szedł nad rzekę, książka w raportówce. Jak jechaliśmy na święta do Ewy, książka zawsze była, jedna, dwie. Bez czytania nie było dla niego chyba życia. AH: Wspominał coś o Dorocie Masłowskiej? HN: To była jego wielka przyjaciółka. Bardzo się zaprzyjaźnili. Siedzieli razem w ławce na studiach. Dorota dała do „Lampy” krzyżówki, które robili na wykładach. Jak im się nudziło, to to robili, wymyślali sami. Śmiali się, że wydadzą, wydadzą właśnie takie krzyżówki literackie. Takie pochyłe, rozlazłe pismo to jest Mirka pismo, a takie bardziej… to jest jej. Wymyślali hasła i rozwiązywali. Czasem jej dzieckiem się zajmował, jak gdzieś miała inne zajęcie. Tak że bardzo się przyjaźnili. Jeszcze była Agnieszka Drotkiewicz. Takie zawiązywał przyjaźnie literackie.
181
AH: Odnajdywał się w swojej sławie literackiej? Lubił rozmawiać z czytelnikami?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 181
2015-12-31 12:09:30
Aleksandra Horubała
HN: Wieczory autorskie lubił, ale brać udział w różnych programach telewizyjnych to raczej nie. Kilka razy dzwonili do niego z TVN-u czy z gazet – nie, absolutnie, nie lubił. Zabronił mi rozmawiać z dziennikarzami, mówi: Mamuś, tylko pamiętaj – nie wolno ci z dziennikarzami, bo wiesz, powiesz coś, a oni przekręcą. W różnych wywiadach podkreślają, że pił eter. To jest prawda, ale picie eteru to nie jest jak picie wódki. Porównałabym to do kaszubskiej tradycji zażywania tabaki… wrzesień 2012
182
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 182
2015-12-31 12:09:31
archiwum literackie warmii i mazur
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 183
183
2015-12-31 12:09:31
184
Fotografia na poprzedniej stronie Janusz Pilecki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 184
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
Wygnani i zapomniani
Edward Martuszewski (1921-1982) – historyk regionalista, tłumacz literatury hiszpańskiej i niemieckiej, publicysta, eseista. Od 1953 roku w Ostródzie, a od 1966 w Olsztynie, m.in. kierownik literacki Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, rozgłośni olsztyńskiej Polskiego Radia, członek i wiceprezes oddziału ZLP w Olsztynie, autor m.in.: „W oczach poetów. Warmia i Mazury 1945-1960”, „Polscy i niepolscy Prusacy” (1974).
Za Rynem wyjeżdżamy z dużego lasu wprost na sporą wieś, której domy rozrzucone są między pasmem małych, lecz licznych pagórków na północy a bagienną niziną na południu. Są jednak w krajobrazie tym elementy, które trudno wyobrazić sobie na podstawie mapy – zarośla i kępy drzew, wiatrak na jednym z pagórków, a we wsi kilka domów drewnianych, z węgłami „na rybi ogon”. Przed szkołą cmentarny żywopłot z niskiej, przyciętej tui. Na okrągłych klombach ostatnie, jesienne kwiaty. W sieni szkoły, zza drzwi z napisem „Klasa I-IV” dochodzi energiczny głos nauczycielki. Lekcja powinna się wkrótce skończyć. Czekam więc na progu domu, błądząc wzrokiem po horyzoncie. Jeden z chłopców hasających przed szkołą stwierdza stanowczo, że we wsi nie ma cmentarza, jest tylko… niemiecki. — Nie, nie, są trzy — poprawiają go pozostali. — Tam za szkołą, na łąkach, malutki, tylko parę grobów. A pod lasem, gdzie Kraszewski i Olszewski, drugi. Trzeci niedaleko wiatraka, o, widać te wysokie drzewa na pagórku. — Nie wiecie, czy są tam jakieś nagrobki, krzyże?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 185
185
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
186
— Były, proszę pana, takie ładne, z kamienia, ale niedawno starsze „siurki” całkiem je porozbijały… Kto mógłby opowiedzieć o dawnych czasach? Nauczycielka, która skończyła właśnie lekcję, ostatnią, nie orientuje się w sprawach mnie interesujących. Ale chętnie zgadza się zaprowadzić mnie do Willudy. Na małym, ciasnym podwórku tęgi, w średnim wieku mężczyzna wyprzęga rosłe konie. Przyzwyczaiłem się do tego, że Mazur to starzec, albo młodzik. A tu mężczyzna w sile wieku. Na zapytanie, czy pamięta czasy, gdy we wsi był jeszcze dziedzic, odpowiada ze zdziwieniem: „A co to takiego dziedzic?”. Więc poprawiam się i zamiast „dziedzic” mówię „majątkarz”. — Nie, majątkarzy nigdy we wsi nie było. Zawsze mieszkali tu tylko gospodarze, od czasu gdy jeszcze była dzikozizna. Teraz ja mam zdziwioną minę – cóż to takiego ta „dzikozizna”? Zaraz, zaraz – poprawnie będzie „dzikowizna”… Głośno, z całkowitą premedytacją wyjaśniam piękne, staropolskie słowo niemieckim „Wildniss”. Willuda zdaje się wysoko ocenia moją znajomość niemieckiego, bo teraz już bez wielkich próśb zaczyna opowiadać o przeszłości rodzinnej wsi: — W 1550 roku na miejscu dzikozizny, która należała do Prażmowa, założyli wieś dwaj bracia Zipperken. Jeden z nich mieszkał tam, gdzie dziś Gromadzka Rada Narodowa, a drugi… Jestem zaskoczony. W „Unsere masurische Heimat” jest wprawdzie rok ten sam, 1550, ale skąd Willuda zna lokalizację pierwszych gospodarstw? Czyżby zachował się XVI-wieczny akt nadania wraz z dokładną mapką? — Tak opowiadał nam nasz rektor. Zresztą i w książce jest o tym… Willuda prowadzi nas do domu. Córka z dwojgiem maleństw wskazuje nam w kuchni drzwi do pokoju gościnnego. — Ma pan „Unsere masurische Heimat”? — pytam wprost. Willuda chwilę się waha: — Chyba tak… Nie pamiętam już, jak się tak książka nazywa. Gdzieś tam musi być, trzeba by poszukać… — Szkoda, myślałem, że ma pan coś innego. Tę książkę to już znam, niech pan nie szuka. Chodzi mi o późniejsze czasy. W sto lat po założeniu przez braci Zipperken Rudówki dostał ją od kurfirsta Zbigniew Morsztyn, razem z innymi protestantami wygnany z Polski. Rozmyślnie mówię o protestantach, bo termin „arianie” na pewno jest Willudzie nieznany. — Nie, w tej książce o jakimś Morsztynie nic nie ma… Wygnany z Polski? — Jeśli ma pan „Unsere masurische Heimat”, to na pewno jest. Możemy się założyć. Niech pan poszuka, pokażę panu. Po chwili kartkuję odnalezioną monografię powiatu mrągowskiego, wydaną przez Karla Templina w 1926 roku. Po lewej stronie u dołu znajduję „swój” odnośnik: Bereits am 22 Oktober 1663 als adeliges Gut dem Zbygneus Morstein de Raciborsk Gladifer Mosyriensis verschrieben, aber erst am 26 Februar 1806 an 10 Wirte erbfrei und eigentϋmlich zu einem Dorfe verkauft.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 186
2015-12-31 12:09:31
Wygnani i zapomniani
Willuda kręci głową – na ten szczegół niemiecki nauczyciel jakoś nie zwrócił uwagi. Korzystam z tego, że jest zaskoczony, i dodaję, iż skądinąd wiem, jakoby Morsztyn założył we wsi karczmę i młyn. — Młyn? Tu nigdy nie było młyna. — A przepływa jakaś rzeczka? — Nie. Istotnie, coś nie w porządku. Ale może „Mühle” to w tym wypadku „Windmühle”, nie „Wassermühle”? Może więc Morsztyn zbudował wiatrak? Willudzie taka koncepcja przypada do gustu, lecz kategorycznie twierdzi, że ten wiatrak bez skrzydeł, co stoi na pagórku w stronę Prażmowa, zbudowany został kilkadziesiąt lat temu. Możliwe, lecz mógł powstać na starych fundamentach, jeśli tamto miejsce w ciągu wieków zdawało egzamin „wietrzności”… Wracając do samochodu w towarzystwie oszołomionej moją „uczoną” rozmową z Willudą nauczycielki, nalegam, dopytuję się jak prokurator. Prowadzi mnie w końcu do starej, zapadającej się chałupy drewnianej z rzeźbionym podcieniem. Nie, to nie to. W najlepszym wypadku z początku XIX wieku… Ale tuż przy chałupie niezwykle wielka piwnica na kartofle, na niskim murku stroma strzecha. Wchodzę do środka – grube mury, które mogły być fundamentami szlacheckiego dworku. Czyżby istotnie w tym miejscu stał dom wygnańca, Zbigniewa Morsztyna? Do Małego Jagodna, które przez trzy lata dzierżawił właściciel Rudówki, nie udało się nam dojechać, bo most nad jeziorem Tałty w Rydzewie nie został odbudowany, a objazd zająłby nam zbyt wiele czasu. Popatrzyłem więc w Prażmowie na drugi brzeg jeziora, wchodzącego dziś w skład sławnego szlaku turystycznego Wielkich Jezior Mazurskich, pomyślałem: któż spośród tysięcy wczasowiczów i kajakarzy, płynąc z Giżycka do Rucian (lub w odwrotnym kierunku), wie, że tam, w Jagodnem i w położonej pięć kilometrów za nami Rudówce powstawały dwieście kilkadziesiąt lat temu również takie wiersze: Tam niepodobnym swej urodzie huczy bąk wodny głosem, to niedźwiadek kruczy, to powtarzają pieśni ulubione żabki zielone, to szumią drzewa powoli ruszone, gdy nimi chwieją zefiry pieszczone, to wonność z rosy dają wszystkie zioła pociechy zgoła. To czyste wody w przejrzystym strumieniu szemrzą spadając z góry po kamieniu, aż i na młyńskie woda lecąc koło szumi wesoło…
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 187
187
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
W Kosinowie, w powiecie piskim, na granicy powiatu ełckiego, jest dziś Państwowe Gospodarstwo Rolne. Wymijając kałuże i co głębsze błoto, idę koło nowych budynków mieszkalnych, połączonych sznurami, na których suszy się bielizna licznych tu dzieciaków, w stronę pagórków po lewej stronie szosy, z których jeden jest pokryty lasem, drugi zaś – w kształcie stożka – zadziwia swą nieomal geometryczną regularnością. Jestem na terenie ośrodka ariańskiego z XVII wieku. Na jednym z tych pagórków (zapewne na łagodniejszych zboczach dziś zalesionego) znajdował się cmentarz braci polskich. Tam spoczywają prochy Przypkowskich, Morsztynów, Trembeckich, Sierakowskich, Kąckich… Ale i stożek odrywał zapewne jakąś rolę w ariańskim Kosinowie. Rację ma Dürr-Durski, postulując na wstępie do „Muzy domowej” Zbigniewa Morsztyna przekopanie tego terenu. Przyłączam się do apelu pod adresem archeologów – pokopcie i w Kosinowie. Może uda się wam dorzucić więcej szczegółów do naszej wiedzy o wygnanych i zapomnianych. Wygnano arian z Polski trzysta lat temu. W lipcu 1658 roku zapadł wyrok o banicji. Za zdradę króla, za przejście na stronę Karola Gustawa. Jakoby czynili to tylko arianie… Trafiła się dobra okazja, by przepędzić na cztery wiatry wstrętnych kacerzy, wątpiących w bóstwo Jezusa Chrystusa, nie uznających dogmatu o Trójcy Świętej. Ci, którzy wrócili na łono katolicyzmu (na przykład poeta Wacław Potocki, autor „Wojny chocimskiej”), zostali w Polsce. Zatwardziali w swych przekonaniach wyjechali do Holandii, na Śląsk i Mazury pruskie. Elektor brandenburski, który z wojen szwedzkich wyszedł jako zwycięzca, gdyż nie musiał odtąd składać z Prus Książęcych hołdu królowi polskiemu, stał się suwerennym władcą na ziemiach nie należących (jak Brandenburgia) do Rzeszy Niemieckiej. Ten kurfirst Fryderyk Wilhelm, zwany przez Prusaków Wielkim Elektorem, umiał wykorzystać fakt wygnania polskich arian. Wprawdzie protestanccy poddani elektora również nienawidzili i bali się arian, ale kalwiński namiestnik kurfirsta w Królewcu, Bogusław Radziwiłł dawał sobie radę z większymi oponentami. W Bogusławie Radziwille znalazł protektora Zbigniew Morsztyn z Raciborska po opuszczeniu Polski. Nie tylko on nie chciał jechać do Holandii. Może liczył na rychłą odmianę losu? Na Mazurach sporo ziemi leżało wówczas odłogiem. Po bitwie pod Prostkami spustoszył te okolice hetman Gosiewski i przydani mu Tatarzy. Trzynaście miast, 249 wsi poszło wówczas z dymem, ponad 10 tys. ludzi zabito, 3 400 wzięto w jasyr, blisko 100 tys. zginęło z głodu i od „czarnej śmierci”.
188
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 188
Zgoła równymi trudno wywieść słowy, jak się ten taniec odprawia marsowy, gdzieśmy nie winem pragnienie gasili, pot rzeką pili. A wszystko przeszło jako sen, jak mara, ojczyźnie tylko oddana ofiara a płonnej sławie; lecz i ta ubieży kto zabit leży. A jakie płacze, jakie narzekania,
2015-12-31 12:09:31
Wygnani i zapomniani
jakie za nimi idą przeklinania, które samego dosięgają nieba, że zamiast chleba łzami ludzkimi napełniają wozy, którymi swoje taborzą obozy. Jeszcze się pastwią mękami różnymi, żeby powiedział, gdzie zakopał w ziemi lubo pieniądze, lubo w jamie zboże, powiedz, nieboże! A skoro powie, to wszystko zabiorą… Willuda dobrze wie o szkodach wyrządzonych w 1656 roku przez Polaków i Tatarów. Nauczyciel nie zapomniał mu o tym powiedzieć. Zapomniał natomiast dodać, że w jego rodzinnej Rudówce osiadł już w 1663 roku autor tych wierszy, biorąc od elektora dwadzieścia pustych włók – w dzierżawę tylko, bo arianie, nawet w protestanckich Prusach Książęcych, nie mogli nabywać ziemi na własność. Osiem innych pustych włók w Zalcu wziął Stefan Kochanowski. W Kosinowie osiadł Przypkowski. Jeszcze w 1730 roku kajkowski Ogródek dzierżawił arianin Arciszewski… Jedni Polacy przybyli na Mazury razem z Tatarami, drudzy, wygnańcy, otrzymywali w zastaw lub w dzierżawę pozostawione przez wojnę puste włóki. Sprowadzali chłopów, budowali młyny wodne i wiatraki, a niektórzy z nich w dalszym ciągu pisali traktaty filozoficzno-teologiczne lub wiersze. Gdy będziecie kiedy jechać samochodem przez Puszczę Piską, z Pisza do Białej, zwróćcie uwagę na położoną nieco na uboczu wieś Kocioł. Istotnie, nazwa trafna, pagórki bowiem tworzą tu okrągławą dolinkę. W tym to Kotle w 1665 i 1668 roku odbyły się synody ariańskie. W rok potem umiera protektor wygnańców Bogusław Radziwiłł, a w 1670 roku żegna się ze światem Samuel Przypkowski, homo eruditissimus et in omni eloquentiae genere exercitatus. Jego Kosinowo przechodzi w ręce Jerzego Sierakowskiego, Samuela Arciszewskiego, Samuela Domaradzkiego, Stanisława Wilkowskiego, tak że w roku 1729 jest w nim aż jedenaście rodzin ariańskich. Nie tylko w Rudówce, Kosinowie, Kotle osiedlili się po 1658 roku bracia polscy. Dokumenty wymieniają kilkadziesiąt miejscowości w powiecie ełckim, piskim, giżyckim, mrągowskim, szczycieńskim, a nawet gierdawskim. Po śmierci teologa Przypkowskiego duchowym przywódcą wygnańców na Mazurach zostaje bodajże właśnie Zbigniew Morsztyn z Rudówki. Świadczy o tym choćby fakt, że jeden z późniejszych synodów, w 1684 roku, odbył się właśnie we wsi Morsztyna. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że Kosinowo zawsze było najważniejszym ośrodkiem ariańskiego życia na Mazurach. Po śmierci Bogusława Radziwiłła pastorowie w Prusach Książęcych rozpoczęli generalny atak na intruzów, domagając się wypędzenia ich z kraju. Wstawia się wówczas za „poganami” król
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 189
189
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
Michał Korybut Wiśniowiecki i dzięki niemu elektor postanawia nie naśladować polskiego sejmu z 1658 roku… Nadal jednak co jakiś czas wybuchają zatargi z pastorami (na przykład w 1679 roku w Drygałach). Duchowni luterańscy bacznie obserwują przybyszów i nie pozwalają im na rozszerzenie swoich wpływów. W 1666 roku, podczas wizytacji parafii rydzewskiej pastor Seelig zapewnia przełożonych, że robi co może, aby uchronić swych parafian przed ariańską zarazą. W 1690 roku umiera w Rudówce Zbigniew Morsztyn. To już trzydzieści lat wygnania. O zmianie decyzji sejmu z 1656 roku mowy nawet nie ma. W życie wchodzi nowe pokolenie sekty, urodzone już w mazurskim getcie. Nie każdy syn podziela zapatrywania ojca. Nie każda córka wychodzi za arianina. Pozyskiwanie nowych wyznawców jest niemożliwe. „Kordon sanitarny” wokół arian uzyskuje w 1721 roku sankcję króla pruskiego – odtąd rozpowszechnianie pism ariańskich jest przestępstwem wobec państwa. W 1754 roku w Rudówce jest jeszcze dwudziestu arian, w Kosinowie siedemdziesięciu. Nadal modlą się po polsku, nadal język polski jest przez nich używany na co dzień. Nie można się temu dziwić – żyją wprawdzie wśród niechętnych i wrogich sobie protestantów, ale porozumiewają się z nimi tylko po polsku. W 1754 roku nie ma już „nauczyciela” ariańskiego w Rudówce, w Kosinowie natomiast trzeba iść na kompromis z pastorem z Drygał, który uzyskuje prawo rejestrowania ariańskich urodzin i zgonów. A małżeństwa mieszane – rzecz zrozumiała – pociągają za sobą zmniejszenie liczby „pogan”. W 1776 roku niedobitki ariańskie uzyskują królewską zgodę na zbudowanie świątyni w Kosinowie. W następnym roku zwożą w tym celu kamienie… Lecz łaska królewska przyszła za późno. Gmina kosinowska jeszcze wegetuje, ale już nie jest w stanie wznieść z tych kamieni zboru. Sekta już nie jest groźna. Wnukowie i prawnukowie nie tęsknią do stron rodzinnych pradziadków, asymilują się. Takie jest życie… Bogatsi raczej się niemczą, ubożsi chłopieją, mazurzeją. Wreszcie w 1803 roku gmina ariańska przestaje istnieć. Podobno w 1838 roku dwie rodziny w Prusach Wschodnich – jakiś Schlichting, jakiś Morstein – przyznawali się do arianizmu…
190
Różne nazwy dawano tej sekcie. Arianie – bo nawiązywali do nauk Ariusza; bracia polscy; antytrynitariusze – bo byli przeciwnikami dogmatu o Trójcy Świętej; unitarianie – gdyż uznawali „jedność” (a nie „troistość”) Boga; socynianie – od nazwiska Socjusza, który przewodził im w Polsce w XVI wieku. W dziejach braci polskich można zauważyć dwa okresy: pierwszy plebejski, drugi szlachecki. W pierwszym dochodził do głosu radykalizm społeczny, w drugim – antyirracjonalizm. Trudny to termin, więc parę słów wyjaśnienia. Arianie w XVII wieku nie byli jeszcze racjonalistami, nie głosili potęgi rozumu ludzkiego, jak encyklopedyści francuscy, ale też nie zadowalała ich już chrześcijańska mistyka i bezkrytyczna wiara. Wobec dogmatów byli nieufni. Ci z nich, którzy wyemigrowali do Holandii, przygotowali swoimi pismami zachodnioeuropejski racjonalizm wieku Oświecenia.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 190
2015-12-31 12:09:31
Wygnani i zapomniani
Warto podkreślić, że wśród polskich arian występowała tendencja do uwłaszczenia chłopów, do przyznawania kobietom równych praw (nie przypadkiem pierwszą polską poetką była arianka, Katarzyna Morsztynowa). Głównym ośrodkiem ariańskim w Małopolsce (skąd wywodzą się również Morsztynowie) był Raków. Tam znajdowała się ariańska szkoła i drukarnia. Dziś pisze się o Rakowie w podręcznikach szkolnych, lecz arianie na Mazurach nadal są wygnani i zapomniani. Ty, Boże, wiesz najlepiej, żeśmy nie zgrzeszyli nic przeciwko tej ziemi, aleśmy życzyli wszystkiego jej dobrego… Czyż zapomnimyż, synowie, swej matki, od której mamy tak wielkie zadatki winnej miłości, że nam żywot dała i do dojrzałej pory wychowała? Choć do dojrzałej przyjdziemy siwizny, nie zapomnimy swej miłej ojczyzny. Jakiż może być nasz odzew na słowa poety sprzed trzystu lat? Kosinowo czeka na łopatę archeologa. Nauczycielka z Rudówki czeka na regionalną wkładkę do podręcznika historii, aby wnukowie Willudy nie dowiadywali się szczegółów o przeszłości swej rodzinnej wsi za pośrednictwem książki Karla Templina „Unsere masurische Heimat”.
191
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 191
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
Ostatnia noc…
Delikatnie zamknęły się drzwi. Przez chwilę słychać było jeszcze kroki odchodzącego. Starzec został sam w ciszy czerwcowego wieczoru. Po odejściu przyjaciela wrócił do wspomnień, jako że sen nie nadchodził. Jeszcze kilka lat temu sięgnąłby po książkę w obronie przed bezczynnością, która była mu wstrętna. Osłabił sobie jednak tym ciągłym czytaniem wzrok i musi teraz prosić o pisanie listów, na końcu których własną ręką składa długi podpis… Regularny tryb życia, roztropne umiarkowanie i troska o zdrowie dały wynik, jakiego by się nigdy nie spodziewał. W młodym wieku często zapadał na różne choroby, a później męczyła go duszność, dożył jednak dziewięćdziesięciu lat. I do niedawna jeszcze, no, najwyżej dwadzieścia lat temu, wychodził każdego ranka na podwórko z toporkiem w ręce, by narąbać trochę grabowych drewek. Uważał trud fizyczny za najlepszy wypoczynek po wysiłku umysłu, więc wstawał o piątej rano, aby pisać, przed śniadaniem zaś rąbał drzewo. Gdy w 1813 roku Rosjanie oblegali miasto, doszedł już nawet do wniosku, który zanotował na marginesie jednej z książek: Bo pewnie musisz na cmentarz. A jednak wytrzymał jeszcze czterdzieści dwa lata!
192
Teraz jednak koniec już bliski. Długą listę swych dzieł zamknął dwa lata temu tłumaczeniem uniwersyteckich wykładów Kanta, przez mistrza nie opublikowanych, lecz przez ucznia z pietyzmem w dokładnych notatkach przechowywanych. Książka okazała się potrzebna, bo aż trzysta egzemplarzy sprzedano w Warszawie. Ta ostatnia, własnym sumptem wydana książka była dla niego powrotem do spędzonych na Albertynie czasów młodości, do okresu marzeń, które się nie ziściły. Czyż jednak wartość życia należy mierzyć realizacją marzeń? Starzec po raz tysięczny sięga do szufladki stolika przy wezgłowiu, aby upewnić się, czy jest tam jeszcze szkatułka z medalem i podwójnie złożoną kartką papieru. Medal wybito wprawdzie na cześć innego człowieka – księcia marzącego o polskiej koronie, ale zaznaczono na obwodzie, że to dla niego: Nominis Poloni in Prussia antesignano (Chorążemu imienia polskiego w Prusach). Łacińskimi słowami wyrażono nad nie znaną mu Sekwaną treść całego jego życia, wszystkie jego starania, wysiłki. I marzenia. Nawet nie spełnione. Kartka natomiast to list człowieka, który go pocieszał – i to nie tylko tamtymi słowami: Miasto Gdańsk, niegdyś nasze, znowu będzie nasze!
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 192
2015-12-31 12:09:31
Ostatnia noc…
Chyba się tego nie doczeka. Szkoda, bo przybył do Gdańska, gdy Polska była jeszcze wolna, a miasto nie chciało przejść pod panowanie króla pruskiego. Wielu gdańszczan, nawet mówiących po niemiecku, czuło się Polakami i żywiło niechęć do Prusaków. Ale młodsze pokolenia godziły się już z losem. Zmniejszała się liczba jego uczniów w Gimnazjum Akademickim z roku na rok… Niesłusznie, niesłusznie! Bo mowa polska jest piękniejsza niż język francuski i niemiecki, więc się jej poczciwy człowiek wstydzić nie powinien. I owszem, pilnie się jej uczyć, o nią dbać i o utrzymanie się jej jak o wielki skarb starać trzeba. W Królewcu, gdy po ukończeniu teologii zdecydował się zostać nauczycielem w seminarium polskim, zdawało mu się, że na powszechnym zainteresowaniu językiem polskim można budować osobiste nadzieje na przyszłość, na dobry byt. W Królewcu kilkadziesiąt lat temu wszędzie słyszało się mowę polską. Przyjeżdżali kupcy z Wilna, przypływali Niemnem flisowie, po polsku mówili tacy jak on – studenci z Mazur. Nawet dzieci królewskie uczyły się w owych czasach polskiego języka. Ale nie tylko wzgląd na zysk i dobry byt skłonił go wówczas do opracowania słownika polsko-niemieckiego, podręczników, czytanek, kalendarzy. To prawda, że postępował jak kupczyk, pisząc we wstępie do „Polnische Formenlehre”: Nie potrzebuję się długo rozwodzić nad pożytecznością tego przedsięwzięcia, którym pragnę ułatwić naukę jednego z najpiękniejszych języków europejskich. Ale gdyby był tylko kupczykiem, mąż, który walczy o rząd polskich dusz, nie napisałby do niego: Zgromadzeni w Towarzystwie Miłośników Rzeczy i Pamiątek Narodowych czujemy być obowiązkiem naszym oddać głośny hołd zasłudze Twojej, przekonani, że w tym całej Polski stajemy się tłumaczami, a w naszym akcie nie tylko Tobie, ile raczej sobie zaszczytu szukamy. Nie, to nie był zwykły towar na sprzedanie. Przecież apelował nie do cudzoziemców, ale przede wszystkim do swoich, do tych, co mówili od dzieciństwa po polsku. Zegar na wieży zaczął bić. Nie policzył uderzeń, ale było ich bardzo dużo. Może już północ? Sen jednak nie przychodzi, tylko myśli niespokojne nękają umysł. Za oknem noc, kwitnie bez. Zapach jego nie dochodzi przez zamknięte okno do pokoiku starca, zapchanego książkami, ale sam widok kwitnącego bzu przypomina mu zapach tych krzaków, które rosły w Marwałdzie, gdy był dzieckiem.
193
Urodził się w Olsztynku. Gdy miał cztery lata, ojciec został pastorem w Marwałdzie, niedaleko Dąbrówna. W Marwałdzie było dużo bzu przy zborze. I na cmentarzu, na którym leżą rodzice. Nie zapachniał mu jednak marwałdzki bez, gdy kilkanaście lat temu, mając ósmy krzyżyk na karku, pojechał tam, aby się pożegnać. Przyjęły go lamenty kobiet, skarżących się, że nowy nauczyciel niczego dzieci nie uczy, że są głupie, jak były, nie potrafią niczego przeczytać, nie potrafią niczego napisać…
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 193
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
Minister Eichhorn zapewnił go potem w odręcznym liście, że w Marwałdzie zmieniono już nauczyciela. Na takiego, co zna również język polski. Ale nie zmieniono zasady, że szkoła jest niemiecka, że język polski – jak powiedział prezydent Schön – jest sprawą wyłącznie prywatną. Gdyby tylko ograniczono się do tego! Znaleźli się jednak ludzie, którzy zaczęli głosić, że mowa Mazurów, Kaszubów, Ślązaków różni się od języka polskiego, że Polacy nie rozumieją chłopa z Marwałdu. Nieprawda! Wdowa Witkowska lepiej umie po polsku niż niejeden pan z Warszawy czy z Poznania, kształcony w sławnych szkołach. Wdowa Witkowska każdą roślinkę, którą zbiera i suszy, aby ludziom wracała zdrowie, potrafi nazwać po polsku, a panowie znają tylko nazwy łacińskie lub francuskie. Są ludzie, którzy kłamią, że Mazurzy, Kaszubi, Ślązacy mówią jakąś zepsutą gwarą, jakimś dialektem, a takiej mowy nie można przecież uczyć. Co innego niemiecki, język każdemu potrzebny, piękny, rozwinięty. Na szczęście udało mu się, tak, jemu, wyłącznie jemu, obalić to perfidne kłamstwo. Wykazał, że taka teoria nie ma nic wspólnego z nauką. Wykazał, że język Kaszubów, Mazurów, Ślązaków to język polski, a drobne różnice w wymowie są mniejsze niż różnice między Niederdeutsch i Hochdeutsch! Na krótko przed swą śmiercią doniósł mu jednak Gizewiusz, że wrogowie polskości wymyślili nowy sposób, żeby zniemczyć mazurskie dzieci. Mówią, że Mazurom język niemiecki potrzebny jest jako Nebensprache, czyli jako druga mowa. Gdy zaś dziecko nauczy się w szkole niemieckiego, to uznają wtedy język polski za… Nebensprache, dziecko natomiast uważają za niemieckie. W ten sposób chcą dowieść, że Mazurzy masowo wyrzekają się polszczyzny. Dopóki żył Gizewiusz… Odpisał tedy panu Mickiewiczowi z Paryża: Gdzie się obejrzę, wszędzie pustki! Nie widzę już owych przyjaciół sprawy polskiej. Zniknęli po części z widowni tego świata. Tylko we śnie wyobraźnia lubi się jeszcze bawić z nimi…
194
Przychodzą wprawdzie do niego czasem uczniowie ze szkoły świętojańskiej, zacny kolega Borkowski od św. Katarzyny, wstąpi niekiedy Drzewiński, szyper pana Rulikowskiego. Gdy miał jeszcze dość siły, by wstać, lubił chodzić do portu i rozmawiać z flisami z Płocka, Warszawy, Puław, Sandomierza. Zwozili nie tylko drzewo na tratwach czy płody ziemi na szkutach, ale i nowiny z dalekich stron, nowe, nie znane mu słowa, powiedzonka, przysłowia. Notował je skrzętnie, aby wzbogacić nimi swoje słowniki. Patrzyli na niego nieco zdziwieni, jak na starego dziwaka. Ale dobrze im płacił za dostarczone mu książki – polskie, rosyjskie. Teraz jednak nie chodzi już do portu. Został sam. Sam śród obcego języka – na pamięć umie słowa listu leżącego w szkatułce – bez wszelkich ożywczych zachętów, mocą jedynie miłości powołania swego, uzacniłeś życie Twoje niezmordo-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 194
2015-12-31 12:09:31
Ostatnia noc…
waną, owocną pracą około języka polskiego, który dochowujesz w całej jędrności i świeżości jego istoty. Odpowiedział: Żałuję tylko, że mój wiek podeszły i ciągła chorowitość przeszkadza mi być czynnym. Zielony kolor nadziei spełzł nam i powtarzały się często w życiu owe dzieje o Syzyfie kamień pod górę toczącym. W dopisku prosił paryskie Towarzystwo Miłośników o rozpatrzenie jego prac z gramatologii na podstawie przedmowy do gramatyki z 1837 roku, u księgarza Anhuta, w Gdańsku. Nie otrzymał odpowiedzi. Zapewne nie mieli czasu, ale może jeszcze… Nie mają czasu pisać do niego listów, bo pewnie starają się o wskrzeszenie Polski. I dlatego zapewne pozostało bez odpowiedzi pytanie, które postawił w swojej gramatyce języka polskiego dla Niemców, wydanej w 1837 roku. W rozdziale poświęconym przyimkom zilustrował użycie słowa „do” takim przykładem: Pisz do Pana Mickiewicza, a spytay go, czy przyjedzie do Gdańska, lub nie. W innym miejscu, tłumacząc różne znaczenia przyimka „po”, nie napisał zwyczajnie, że Polacy mówią „tęsknię po kimś, po czymś”, ale wspomniał kraj lat dziecinnych razem z panem Mickiewiczem: Litwo, Ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie. Ile Cię cenić trzeba ten tylko się dowie, Kto Cię stracił. Dziś piękność Twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie. Gdy był młody, pełen sił, gdy Polski jeszcze nie podzielili między sobą sąsiedzi, w swojej czytance dla Niemców uczących się polskiego, przepisywał inny wiersz o ojczyźnie: Święta miłości kochanej ojczyzny! Czują Cię tylko umysły poczciwe… Autor tego wiersza wydawał mu się wówczas największym polskim poetą. Rozkoszował się jego „Bajkami”, rozczytywał w „Panu Podolskim”. Pełnymi garściami brał z utworów biskupa warmińskiego cytaty, którymi ubarwiał swoje słowniki. Do dziś poezja Krasickiego bardzo mu odpowiada. Ale utwory Mickiewicza… Nie może zrozumieć sporu między klasykami a romantykami. Nie może pojąć sensu wszelkich sporów, walk. Od czasu najazdu Napoleona na Europę nienawidzi wojen. Ale…
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 195
195
2015-12-31 12:09:31
Edward Martuszewski
Myśli trapiące w nocy umysł starca stają się coraz bardziej powolne, ociężałe. Wojna, ten rozbójnik Napoleon – wracają. Napoleon inny, trzeci. Wojna też inna – na Krymie. Gazety pisały, że pan Mickiewicz wybiera się do Stambułu. Może dlatego nie pisze do niego listów? Podobno chce stanąć na czele polskich oddziałów i walczyć z Rosją o Polskę. Dałby Bóg, żeby sprawdziły się słowa, które mu posłał w liście adresowanym do Paryża: Któż by nie ubolewał nad losem narodu polskiego! Ale koniec może być wesoły. Nie trzeba więc tracić nadziei. Z czasem szych pełznie, a złoto się czyści. Przyjdzie kolej i na ocenę jego pracy gramatologicznej, ale może dopiero wtedy, gdy pan Mickiewicz wróci z wojny, gdy skończy się niewola narodu i nadejdzie ów koniec wesoły. I z tą nadzieją starzec wreszcie zasypia. W trzy dni potem kolega Borkowski od św. Katarzyny, ostatni uczniowie i dobrzy sąsiedzi odprowadzili na cmentarz zwłoki pastora od św. Anny – Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza. W gazetach gdańskich ukazały się o jego śmierci krótkie wzmianki. 1955 Edward Martuszewski
[Pierwodruk: Edward Martuszewski, „Nawet kamień”, Łódź: Wydawnictwo Łódzkie, 1965]
196
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 196
2015-12-31 12:09:31
literatura (proza) 197
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 197
2015-12-31 12:09:32
198
Fotografia na poprzedniej stronie Janusz Pilecki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 198
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
Kręgarz
Ferenc Mózsi ur. w 1947 roku, węgierski pisarz. Pochodzi z rodziny o tradycjach literackich, debiutował w wieku 17 lat, publikuje opowiadania, eseje na łamach najbardziej renomowanych czasopism literacko-kulturalnych. Do najważniejszych jego utworów należy zbiór opowiadań „Vakitó napsütésben” ([W oślepiającym blasku słońca], 1977). Ostatnio wydal tom opowiadań „Csontkovács” [Kręgarz], 2011). Członek elitarnego klubu intelektualistów i artystów „Százak Tanácsa” [Rada Stu]. Elżbieta Cygielska dr w Katedrze Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka, ostatnio nominowana do Nagrody za Twórczość Translatorską im. Boya-Żeleńskiego.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 199
1. Widzę starego, jak w nocnej koszuli i boso siedzi w środku nocy na podwórzu; siedzi pośród burzy, zawieruchy, siedzi na krześle, które sam wyciosał, siedzi wyprostowany, a jego białe niczym śnieg włosy, zmoczone deszczem, oblepiają mu czoło i szyję. Widzę lipcowe niebo, które przecinają niekończące się błyskawice, z sykiem żłobiąc w nim rozżarzone do białości kanały, to cichnąc, to gorzejąc na nowo jak naprężone sploty nerwów, i słyszę poprzez ryk wiatru ogłuszające trzaski, dzikie pomruki, łomot. Mam też wrażenie, że widzę tę chwilę, ostatnią, kiedy podwórze i dom z gankiem stają w jakiejś nieziemskiej światłości, a starego przeszywa potężna wiązka energii – oddzielając ciało od duszy; jak wilgotno połyskuje cembrowina studni, ciałem natomiast wstrząsa dreszcz, wygina je, następnie głowa starego, który ma oczy szeroko otwarte, opada mu na piersi, zaś jego rażone już, długie, kościste palce zaciskają się kurczowo na poręczy krzesła, nieomal w nią wrastając, gdy tymczasem w stodole połyskujące żebra wysłużonego wozu drabiniastego rozpoczynają z osiami kół niezwykły taniec, jakby wzywały gospodarza w ostatnią drogę.
199
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
Trzech ludzi pisało o Jánosu Kovácsu. Wszyscy trzej byli miejscowi, i wszyscy trzej zmarli w ciągu pięciu lat po śmierci starego. Zamykany na klamerkę zeszyt dostałem od kobiety pewnego popołudnia pod koniec sierpnia. Stała przede mną chuda, w czarnej sukni do połowy łydki, w czarnej bluzce i czarnym, rozpinanym, lecz spłowiałym już, wyciągniętym swetrze, również buty, sznurowane, z wysoką cholewką, które miała na nogach, były czarne. Tak naturalnie podała mi ów zeszyt, jakbyśmy się znali od zawsze. Ale nie uprzedzajmy faktów i zobaczmy, jak trafiłem do tej chłopskiej chaty, do tej izby z klepiskiem, gdzie – podobnie jak w całym domu – wszystko przypominało zmarłego Jánosa Kovácsa.
200
W drugiej połowie sierpnia 1996 roku – na zaproszenie dawnego kolegi z roku, które to zaproszenie poprzedziło przypadkowe spotkanie w Peszcie – pojechałem na parę dni do gminy P. Sam jeden wysiadłem na stacji kolejowej, i jak tylko wysiadłem, krótki, złożony ze starych, zniszczonych wagonów pociąg ruszył dalej. Od strony małego budynku stacyjnego pospieszył w moją stronę peronem Jóska Sarkantyú, obok niego zaś kroczył chłopiec na oko jedenastoletni. Ja też zacząłem zmierzać w ich kierunku i po paru chwilach staliśmy już naprzeciw siebie. Uścisnęliśmy sobie dłonie, podałem też rękę chłopcu. Odwzajemnił mi się prostym, inteligentnym uściskiem. — Jestem József Sarkantyú syn! – powiedział chłopiec. Ja również się przedstawiłem, a następnie zadałem pytanie, które zwykle zadaję dzieciom, jeśli jestem w dobrym humorze. — Kim będziesz, jak dorośniesz? — Pisarzem — odpowiedział. Spojrzałem na jego ojca. Uśmiechnął się i nic nie powiedział. — Pisarzem? — Znów spojrzałem na dzieciaka. — Tak! Słońce prażyło – widać zbliżało się południe – i nagle zapach sierpniowych pól zdominował charakterystyczną woń starych, przesiąkniętych smarem podkładów kolejowych. — Naprawdę chce zostać pisarzem? – spytałem przyjaciela. Rozłożył ręce. — Będziesz biedny jak mysz kościelna! — zwróciłem się do chłopca. — Nie szkodzi! — Ludzie będą cię mieli za wariata — ciągnąłem. — Nie mówiąc już o dziewczynach… One wszystkie uganiają się za bogatymi facetami! — Znajdę taką, która będzie do mnie pasowała! — powiedział tak poważnie, że na chwilę poczułem się zbity z tropu. Ojciec zaczął się śmiać, ja zaś przyciągnąłem chłopca do siebie i po przyjacielsku poklepałem go po plecach. Pojechaliśmy do wsi samochodem – ze dwadzieścia lat liczącym starym, poczciwym wartburgiem – i kiedy pokonywaliśmy zakurzoną drogą te 5-6 kilometrów, Jóska na moją prośbę opowiedział mi pokrótce o miejscowości. Była to historia, jakiej się spodziewałem. Trzy tysiące
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 200
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
mieszkańców, których wciąż ubywa, rozwalony, rozkradziony PGR, zatrudniająca niegdyś całe tuziny miejscowych kobiet, potem nagle sprywatyzowana i natychmiast zamknięta fabryka tekstylna, zaorane winnice, wykarczowane traktorem jabłonie, krzykliwe, skłócone ze sobą partie, wszczynający harmider przed budynkiem samorządu Cyganie, adwokaci na usługach obcych, węszący za ziemią i nieruchomościami, nieprzyzwoicie zaniżone ceny kupna, centrum fitness, pozostawieni na łaskę losu producenci buraków cukrowych i słoneczników, solarium Piroschka, skupowane za bezcen bony reprywatyzacyjne, kwitnący kram Chińczyka, przedszkole borykające się z brakiem dzieci, klnący w żywy kamień, użerający się z brakiem maszyn i kredytów gospodarze, wzniesiony w pośpiechu w czasie transformacji, od tamtej pory jednak zaniedbany obelisk, po pół wieku dyktatury z wolna budzące się do życia wspólnoty religijne, obstawione rusztowaniami kościoły, niemające jednak pieniędzy na dokończenie remontu, głośne dyskoteki weekendowe pełne palących papierosy dziewczyn, stada bezpańskich psów na ulicach i gościńcach, egzotyczne groźne psy za ogrodzeniem domów nowobogackich, w biały dzień regularnie i cynicznie plądrowane domy schorowanych, bezsilnych starych ludzi, i niebieski odblask telewizora po zachodzie słońca za szczelnie zasłoniętymi szybami. — Świetnie! — powiedziałem, kiedy dotarliśmy do tego punktu listy, po czym poprosiłem Jóskę, żeby wymienił coś, co pozwoliłoby mi odbudować moją nadwątloną wiarę w przyszłość. Po chwili namysłu odezwał się. — Jesteśmy wolni! — powiedział. — Każdy może mówić, co mu się podoba! Roześmieliśmy się jednocześnie, ale dzieciak zachował powagę. — Z pewnością istnieją fundacje! — powiedziałem niecnie, przyglądając się tymczasem linii tworzonej nad barwną łąką ze zlewających się w oddali krzewów i drzew, za którą domyślałem się rzeki. — Z pewnością istnieją fundacje, założone z woli ogółu, i dla dobra ogółu… — Znów spojrzałem spod oka na przyjaciela. — Istnieją… — powiedział, kiwając głową. — Istnieją też akcje rozdziału używanej odzieży i przygotowywane przez samorząd paczki mikołajkowe dla potrzebujących. Kiedyś Herr Navratil rozdał 150 szczoteczek do zębów i taką samą liczbę tubek pasty. Powiedział, że w ten sposób pragnie się przyczynić do „awansu cywilizacyjnego” Węgrów. Zauważył, że dużo ludzi ma popsute zęby, albo w ogóle ich nie ma. Wynajął kapelę, odszpuntował parę beczek piwa, i kiedy już grała muzyka i rozdzielono przybory do mycia zębów, co i rusz pojawiał się ze szczoteczką w jednej ręce i plastikowym kubkiem w drugiej jak jakiś sztukmistrz, który urządzał pokaz. Gulgocząc, płukał usta, następnie spluwał pianą na ziemię, po czym szczerząc zęby, wracał do swojego kufla piwa. Czułem, że krew uderza mi do głowy. — Skąd się tu wziął ten Herr Navratil? – spytałem. — Kupił folwark Rozsos, który przedtem był miejscem intymnych spotkań towarzyszy z komitatu, i otworzył pensjonat dla miłośników konnej jazdy. Gości wyłącznie zachodnich turystów. Kupił też fabrykę wody sodowej, za psie pieniądze, ma również w swoich rękach Bóg wie ile hektarów ziemi uprawnej w okolicy. Ostatnio zagroził samorządowi, że jeśli nie dostanie
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 201
201
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
większej ulgi podatkowej, to wyjedzie i roztrąbi na cały świat, że na Węgrzech panuje straszna ksenofobia. Milczałem. Po prawej stronie mijaliśmy majaczące w oddali, samotne gospodarstwo, miałem wrażenie, że widzę szczupłą, ciemno ubraną, w ciemnej chustce na głowie kobiecinę z jakimś półmiskiem w ręce. Na wprost nas wyłaniały się już pierwsze zabudowania wsi, coraz lepiej widoczne też były dwie wieże kościelne. — Kłopot w tym, że brakuje kapitału! — usłyszałem nieoczekiwanie głos chłopca. Odwróciłem głowę. Widząc mój niedowierzający wzrok i wyraz zdziwienia na twarzy, dzieciak zaczerwienił się. — Kłopot w tym, że to nie ludzie, którzy są dobrzy, mają pieniądze — powiedział nieco ciszej, patrząc mi prosto w oczy. — Kłopot w tym, że kapitał nie służy dobrej sprawie! Teraz trochę niepewnie wymówił słowo „kapitał”, szukając natychmiast mojego spojrzenia, po czym – nie znajdując w nim cienia przygany – odzyskał pewność siebie i zdecydowanie, z naciskiem dokończył zdanie. Bez słowa odwróciłem głowę, poprawiłem się na siedzeniu, po czym spojrzałem z ukosa na jego ojca, który, trzymając oburącz kierownicę, wpatrywał się w umykającą przed nami szosę, jakby nic poza nią dla niego nie istniało. Jedynie błysk w oku i błąkający się w kąciku ust uśmiech wskazywały na to, że wszystko słyszał. — Jakich ty rzeczy uczysz to niewinne pacholę? — spytałem. Nie odpowiedział, ale teraz już szeroko się uśmiechał. Byliśmy we wsi, i kiedy niebawem ukazał nam się zasłonięty rusztowaniami kościół i stojąca naprzeciw niego piętrowa, żółta jak barokowe budynki plebania, poszukałem we wstecznym lusterku twarzy chłopca. — Kiedy zbudowano ten kościół? Wiedział, że zwracam się do niego, i natychmiast odszukał mój wzrok w lusterku. — Fundamenty kościoła pochodzą z XII wieku — powiedział. — Najpierw spalili go Tatarzy, potem Turcy, a następnie zburzyli Rosjanie. Barokowy kształt otrzymał w roku 1777. Uśmiechnąłem się. — Łatwa data… — powiedziałem, odwracając się do niego. On również się uśmiechnął. Miał szczupłą twarz, jasnobrązowe, nieomal blond włosy, ostrzyżone krótko na jeża, piękne, warte uwiecznienia w rysunku czoło, na którym widniały uniesione lekko do góry brwi, wyznaczające geometryczny środek tuż nad siodełkiem nosa, co nadawało wyraz jakiejś niezmąconej pogody poważnym skądinąd oczom.
202
Niedługo potem byliśmy u celu. Kiedy wysiadłem z samochodu – zaparkowaliśmy na obszernym podwórzu, dzieciak otworzył i zamknął bramę – spostrzegłem na ganku urodziwą kobietę. Tuż przy niej stały dwie dziewczyny, jedna ładniejsza od drugiej. Przywitałem je głośnym, radosnym „rączki całuję”. — Gość w dom, Bóg w dom! — powiedziała dźwięcznym głosem kobieta. Wiedziałem, że jest niewidoma. Wiedziałem też, że była tu we wsi przedszkolanką, że cudownie śpiewa i że sześć lat temu nieomal z dnia na dzień straciła wzrok. Jóska wyminął samochód, i kiedy znalazł się przy mnie, ruszyliśmy w stronę wianuszka dam. Weszliśmy po kilku betonowych schodkach.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 202
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
— No to jesteśmy! — powiedział Jóska do żony. Czule ją objął i pocałował w czoło. Jeszcze raz się przywitałem i przedstawiłem. Kobieta zwróciła twarz w moją stronę. — Witamy u nas! Z uśmiechem podała mi rękę. Sam nie wiem, jak to się stało, ale zamiast ją uścisnąć podniosłem do ust i ucałowałem. Potem przywitałem się z dziewczętami; jedna miała na imię Réka, druga Enikő. (Jak się później dowiedziałem, starsza skończyła teologię, młodsza była na drugim roku medycyny). Weszliśmy do domu. Pokój – który Jóska żartobliwie nazywał „studiem” – był przestronny i jasny dzięki dużym, otwartym teraz na oścież oknom. Na sporym i eleganckim biurku piętrzyły się zniszczone książki w starych oprawach, stała lampa, globus, a na jednym z rogów mała flaga narodowa, jakich używa się podczas międzynarodowych obrad. Za biurkiem stał fotel, nad nim na ścianie wisiała mapa historycznych Węgier. Wokół na półkach znajdowały się książki, zaś pozostałą wolną przestrzeń zajmowały dwa duże obrazy; jeden przedstawiał kościół katolicki, drugi kalwiński. Były to niebrzydkie malowidła, pędzla zapewne jakiegoś miejscowego artysty. Z wyjątkiem chłopca wszyscy trzymaliśmy w ręku po kieliszku palinki. Za drugim razem gospodarz nalał już tylko mnie i sobie. Z kobietą i dziewczętami zamieniliśmy parę słów, po czym wymówiły się, twierdząc, że mają coś do roboty w kuchni. Kiedy we trzech zostaliśmy w swoim męskim gronie, dowiedziałem się, że palinka pochodzi od ojca Ignáca i że pędził ją niejaki Mihály Tóth, który po połowie uprawia księżą ziemię. Dobrze nam się gawędziło. Między innymi o tym, że Jóska już od dwudziestu lat jest tutaj kierownikiem biblioteki i że ostatnio większość czasu poświęca badaniu dziejów tej miejscowości. Powiedział, że im więcej wie o historii wsi, tym głębsze żywi przekonanie, że ten naród jest niezniszczalny. On sam urodził się już w Budapeszcie, ale jego rodzice w 1944 roku uciekli z Siedmiogrodu. Również rodzice jego żony przyjechali z terenów odłączonych; przesiedlono ich z Tőketerebes na mocy dekretów Beneša, to jest Koszyckiego Programu Rządowego. Żona również urodziła się w Budapeszcie. Rodzice obojga już nie żyli, kiedy oni w drodze konkursu trafili do tej gminy. — Nie sądzę, by jak świat długi i szeroki istniała nacja, która przeżyłaby te dzieje, w dodatku na takiej bezbronnej równinie — powiedział mój gospodarz po trzecim kieliszku palinki. Patrzyłem spod oka na chłopca. W krótkich spodenkach, ze ściśniętymi kolanami, trzymając wątłe ręce na poręczach, zapadał się wręcz w wielkim fotelu, który zajął, gdy kobieta wraz z dziewczętami zostawiła nas samych. Siedział wyprostowany, z trudem dosięgając stopami dywanu, i słuchał ojca, aż oczy mu błyszczały. — A ty jak to widzisz? — spojrzałem na niego. — Przetrwamy! — powiedział. — Nie mamy krewnych... — pochyliłem się do przodu. — Znajdujemy się w samym środku wielkiego morza Słowian i Germanów, nie mamy krewnych, a i dzieci rodzi się niewiele. Zasępił się. — Wiem!
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 203
203
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
— No i? — spytałem tak oschle, jak tylko umiałem. Nieomal z przestrachem popatrzył na ojca, potem znowu spojrzał mi w oczy. Mierzyliśmy się wzrokiem, aż uśmiechnęliśmy się jednocześnie. — Ile masz lat? — spytałem. — Niedługo skończę dwanaście — odpowiedział. — To znakomicie! — powiedziałem. — Pozwolisz, że następny kieliszek wychylę za twoje zdrowie? Z ulgą, z dziecięcą radością roześmiał się, a my wraz z nim.
204
W jakiś czas potem weszła do pokoju Enikő i zaprosiła całe towarzystwo do stołu. Przeszliśmy do jadalni. W sześcioro zasiedliśmy do stołu, ale przed kobietą nie było nakrycia. Cały czas, uśmiechnięta, brała udział w rozmowie, a kiedy chwaliłem zupę, potem paprykarz z kurczaka i w końcu ciasto, powiedziała, że to zasługa córek, na co one zauważyły, że tylko częściowo im się należą pochwały, bo przecież wszystkiego nauczyły się od matki. Do paprykarza piliśmy lekką, czystą, miejscową kadarkę. Z początku rozmawialiśmy o studiach dziewcząt, o ich planach na przyszłość (starsza była już zaręczona), następnie ja musiałem opowiedzieć o swoim życiu, o rodzinie, o tym, co słychać w Peszcie. — Proszę, niech pan powie…! — zwróciła się do mnie z pytaniem pani domu, kiedy dopijaliśmy kawę. — Co z nami będzie? Po raz pierwszy nie dostrzegłem na jej ustach uśmiechu. Wodziła spojrzeniem gdzieś ponad moimi oczami, w okolicy czoła, i gdybym nie wiedział, to z tego sposobu patrzenia też bym wywnioskował, że jest niewidoma. Zdałem sobie nagle sprawę z ciszy, jaka zapadła po jej pytaniu, i czułem coraz większe zakłopotanie pod wpływem spojrzeń, które na mnie zawisły. Chyba z 5-6 sekund minęło, zanim się odezwałem, a wtedy spojrzałem na chłopca. — Zdajmy się na odpowiedź Józsefa Sarkantyú syna! — powiedziałem. Dzieciak nie dał się długo prosić. — Przeżyjemy! — powiedział. Dziewczęta zaczęły klaskać i wszystkim udzielił się dobry nastrój. Rozmawialiśmy jeszcze z kwadrans – ale już raczej beztrosko sobie gawędząc, po czym pan domu dał znak, że pora wstać od stołu. Wyszliśmy na ganek, żeby zapalić papierosa. Spytał, czy nie chciałbym się zdrzemnąć, zanim wyruszymy, na co odpowiedziałem, że szkoda każdej minuty, której nie spędzimy nad rzeką. Roześmiał się i powiedział, że jeśli o niego chodzi, to możemy ruszać choćby zaraz. Spytał, czy nie szkodzi, jeśli pojedzie z nami jego syn. — Wręcz przeciwnie! — odpowiedziałem. W mgnieniu oka zapakowaliśmy do samochodu bagaże: namiot, kociołek na gulasz, dmuchane materace, podrywkę (czyli csempely, jak nazywają w tej okolicy sieć na małe rybki, liczącą mniej więcej metr kwadratowy powierzchni), w obszernym bagażniku zmieściły się nawet składane wędki. W ostatniej chwili dziewczyny wetknęły nam jeszcze w rękę siatkę z suchym prowiantem; miała nam się bardzo przydać, jak się potem okazało, podobnie jak półlitrowa butelka palinki tandemu ojciec Ignác–Mihály Tóth, którą również wzięliśmy ze sobą.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 204
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
Po jakichś ośmiu minutach jazdy samochodem dotarliśmy do rzeki. Kiedy zostawiliśmy za sobą wieś, część podróży musieliśmy odbyć po wyboistej wiejskiej drodze. Ledwieśmy się spostrzegli, kiedy zaczęły nas otaczać najpierw dęby, potem wierzby. Przez chwilę jechaliśmy grzbietem tamy, po czym skręciliśmy i wolno, krok za krokiem jechaliśmy dalej po pełnej kretowisk, pachnącej suchą roślinnością łące, której barwy zwiastowały już koniec lata. Zatrzymaliśmy się na trawiastym brzegu. Kiedy wysiedliśmy, pierwsze, co zrobiłem, to zdjąłem buty i skarpetki, żeby moje stopy poczuły chłód wilgotnej ziemi. Podwinąłem spodnie i po kolana brodziłem w rzece, której silny prąd zaraz dał o sobie znać. Mój nos i płuca chłonęły wonie. Cisy, których nie sposób z niczym porównać. Najpierw zaparło mi dech, a potem otulił spokój okolicy. Wciąż jeszcze słońce stało wysoko, w upale liście ani drgnęły, a bezkresny błękit nieba tu i ówdzie znaczyły małe chmurki baranki, lecz i one były nieruchome. Listowie drzew i krzewów rosnących na drugim brzegu rzeki zlało się w jedną masę i odbijało w lustrze wody. Świat był skończenie doskonały, czas odmierzały jedynie srebrne błyski wyskakujących z wody ryb i odwrócony pień drzewa, który wystawiał do góry swoje gołe korzenie, płynąc opodal niemo i szybko. 2. Tak naprawdę przyjechaliśmy łowić sumy, nie tylko jednak suma, ale żadnej słusznej ryby nie złowiliśmy przez dwa dni, które spędziliśmy tutaj. Z leszczy i drobnicy wyłowionej podrywką ugotowaliśmy zupę rybną, która udała się nadzwyczajnie. Mieliśmy pod dostatkiem chleba, wody, cebuli i słoniny, jeśli więc chodzi o jedzenie i picie, nie mogliśmy narzekać. Gawędziliśmy sobie w najlepsze, śmialiśmy się, przekomarzaliśmy albo taplaliśmy w czarnym mule znajdującym się trochę dalej w górę rzeki. Parę metrów za naszym namiotem zaczynał się prawdziwy gąszcz dębiny, to przesiewający, to zatrzymujący światło, z bujnym poszyciem, z powalonymi, lecz tu i ówdzie wciąż puszczającymi pędy pniami drzew, gniazdami os, pająkami i wielkimi końskimi muchami, z gwizdem i pohukiwaniem ptaków, z dzikimi, czasem wręcz gorzkimi zapachami. Cały czas mieliśmy dobrą pogodę i tylko pierwszej nocy zerwał się ni stąd, ni zowąd silny, suchy wiatr, miotając grube krople deszczu o ściany namiotu, ale jak nagle się pojawił, tak nagle ucichł, i o świcie, kiedy wygramoliliśmy się z namiotu, zobaczyliśmy, że nie ma po nim śladu. Kąpaliśmy się do woli i razem albo na zmianę obserwowaliśmy wędki, chociaż – jak już wspomniałem – wędkarskie szczęście nam nie dopisywało. W niedzielę w południe – byliśmy już po obiedzie, chłopiec pilnował wędek, my zaś wygrzewaliśmy się na słońcu, leżąc do góry brzuchem – Jóska spytał, czy nie miałbym przypadkiem ochoty zwiedzić muzeum kowala – kowal to po węgiersku kovács. Nie chodzę pasjami do muzeów, a więc i teraz bez zapału spytałem, o jakie znowu muzeum chodzi, i jeśli dobrze pamiętam, pozwoliłem sobie nawet na uwagę, że przecież widziałem już w życiu młotek i kowadło, miech i cęgi, a nawet wielki młot kowalski, i że pewnego nieprzyjemnie chłodnego listopadowego poranka, kiedy nozdrza koni otaczał już obłoczek pary, widziałem podkuwanie konia, i pamiętam, że kiedy wbijano, a potem zaginano rozżarzone hufnale, kopyto syczało i dymiło.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 205
205
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
— Do dziś czuję ten swąd! — Zatkałem nos, a gest, jakim to zrobiłem, nie był wolny od pewnego cynizmu. Mój przyjaciel roześmiał się i powiedział, że wcale nie chciał mi pokazać starej kuźni, tylko naprawdę niezwykłe muzeum, które mieści spuściznę po pewnym człowieku nazwiskiem János Kovács. Nadal jednak nie nęciła mnie perspektywa, żeby zamiast miło spędzać czas na łonie natury, szorować do muzeum, ale – po części dlatego, że tak wypadało, po części zaś z ciekawości – spytałem, kim jest, a ściślej kim był ów János Kovács. — To człowiek stąd! — padła odpowiedź. — O ile pamiętam, umarł w ‘80 roku. Podparłem się na łokciu. — Kto zacz, ów János Kovács? — spytałem. — Pisarz, poeta, malarz, czy może kolekcjoner lub jakiś lokalny patriota? Potrząsnął przecząco głową i po chwili namysłu poprosił, bym mu pozwolił na razie nie mówić nic więcej. — Lepiej będzie, jak sam zobaczysz! — dodał. — Spodoba ci się! — powiedział chłopiec. Siedział w kucki przy wędkach parę metrów od nas, w pozycji, jaką przybierają wschodni kupcy, rozkładając przed sobą swój towar. Na głowie wciąż miał czapkę z daszkiem, a kiedy się odezwał, odwrócił głowę w moim kierunku. Jego skóra równomiernie zbrązowiała od słońca, na plecach wyraźnie rysowała się linia żeber. — Skąd wiesz, że mi się spodoba? — spytałem. Uśmiechnął się. — Wiem — odpowiedział. — Niech ci będzie! — powiedziałem do jego ojca.
206
Po paru dalszych godzinach rajskiego nicnierobienia zebraliśmy manatki. Staraliśmy się zostawić po sobie porządek, by o naszym pobycie tu świadczyła jedynie wygnieciona z lekka trawa w miejscu, gdzie stał nasz namiot. Wróciliśmy do wsi. Miałem pociąg po południu, o wpół do siódmej, i postanowiłem, że raczej przed wizytą w muzeum pożegnam się z paniami Sarkantyú. Kiedy przyjechaliśmy, już na podwórzu dobiegły nas dźwięki pianina i śpiew. Cicho weszliśmy do domu. Przez chwilę nikt nie zauważył, że wróciliśmy. Enikő grała, jej matka zaś śpiewała, stojąc obok pianina. Zatrzymaliśmy się w drzwiach, a kiedy Réka pojawiła się z głębi domu, jej ojciec, kładąc palec na ustach, poprosił, by nie zdradzała naszej obecności. Po krótkim czasie pani domu nagle przestała śpiewać i zwróciła ku nam głowę. W napięciu skupiła na nas uwagę, po czym uśmiech rozjaśnił jej twarz. — Ładnie to tak podsłuchiwać?! — powiedziała. Jóska roześmiał się, podszedł i objął ją. Prawie godzinę spędziliśmy w domu. Przekąsiliśmy coś na zimno, wypiliśmy dobrą, mocną kawę i miło pogawędziliśmy w salonie. Kiedy nadszedł czas pożegnania, mój gospodarz spytał, czy może chciałbym przed podróżą wziąć prysznic. Nie skorzystałem z tej możliwości. Przyjemnie było wciąż jeszcze czuć na skórze blask słońca, woń piasku i rzeki. Panią domu i córki pożegnałem, całując je w rękę, z chłopcem wymieniłem męski uścisk dłoni.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 206
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
Muzeum znajdowało się przy ulicy Petőfiego, równoległej z grubsza do głównej ulicy we wsi. Staliśmy przed pobielonym domem krytym strzechą; miał małe, umieszczone nisko okna w drewnianych ramach, wnętrza zaś przed niepowołanym wzrokiem broniły białe bodaj, koronkowe firanki. Sięgające piersi ogrodzenie wraz z bramą – dostatecznie szeroką, żeby zmieścił się w niej wóz – było zrobione z desek, podobnie jak mała furtka, na której widniała drewniana tabliczka z napisem: „Muzeum Kovácsa. Proszę dzwonić!”. Zadzwoniliśmy, i kiedy czekaliśmy, aż nam otworzą, przyjrzałem się ulicy. Nie dostrzegłem na niej żywego ducha. Wkrótce jednak we wnętrzu zaczął się ruch, usłyszeliśmy odgłos kroków, potem zgrzyt klucza w zamku, i furtka się otworzyła. Stała przed nami wyprostowana, szczupła, starsza kobieta, ubrana na czarno. Miała bladą, ładną twarz i odkryte czoło, bo szarosrebrne włosy zaczesywała do tyłu i upinała w kok. W uszach nosiła nieduże, staromodne kolczyki, z drobnym czerwonym oczkiem. Przywitała Jóskę jak dobrego znajomego, a kiedy Jóska dokonał prezentacji, zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. — Bóg panów sprowadza! — powiedziała. — Niech panowie wejdą! Miała twarde, czyste spojrzenie, kryjące gdzieś na dnie niezmącony spokój. Weszliśmy na podwórze i poszliśmy za nią. Dom miał jakieś 13-14 metrów długości. Ściana – wzdłuż której ciągnął się ganek – również była śnieżnobiała. Na prawo i na lewo od drzwi do sieni ganek zdobiły dwie krępe, zwężające się ku górze, również pobielone kolumny. W rogu kuchni, w której podłogę stanowiło klepisko, dostrzegłem komin, za nim spory stół i kilka krzeseł, przy ścianie żelazny piecyk z rurą, coś w rodzaju kuchenki, na ścianie stelaż z naczyniami, pod nim zaś makatkę z wyhaftowanym błogosławieństwem dla domu. Na prawo od wejścia miednicę, przy niej ręcznik. Na przeciwległej ścianie, obok komina, wisiały mniejsze i większe patelnie, sita, czerpaki, drewniane łyżki i rozmaite kuchenne przybory. — Proszę dalej! — powiedziała kobieta. Otworzyła drzwi do pokoju na prawo od wejścia i weszła pierwsza. Panował tam półmrok, małe okna niemal nie wpuszczały światła. Od razu uderzyła mnie woń starych mebli i ubitej ziemi, chłodno wilgotna, a zarazem lekko kwaśna. W pokoju było niewiele sprzętów: na lewo od nas w rogu komin, którego drugą połowę widziałem w kuchni. Wzdłuż ściany po prawej i po lewej stronie stały łóżka z białymi poduszkami, których tylko kawałek wystawał spod koca. Przy jednym z łóżek kolorowy szmaciany kilimek, przy drugim – ku mojemu zaskoczeniu – nieforemny siennik. Na lewo od dwóch małych okien, które mieliśmy przed sobą, nieduży stół i krzesło. Pośrodku pokoju, ściślej pod główną belką, frontem do nas – czego zupełnie nie mogłem pojąć – stało samotne, topornie wyciosane, ale bardzo gustowne krzesło. Na prawo od okien wychodzących na ulicę, nad dużą skrzynią wisiał ścienny zegar z wahadłem, którego odgłos zanotowałem dopiero, gdy kobieta – przerywając nabożną wręcz ciszę – zaczęła swoją osobliwą opowieść. — Jestem wdową po Bálincie Kóka, moje panieńskie nazwisko Erzsébet Kovács. Jestem córką Jánosa Kovácsa, chłopa, który 6 października 1896 roku w tym pokoju przyszedł na świat i który 7 czerwca 1980 roku na podwórzu tego domu oddał ducha Bogu. János Kovács, mój ojciec, Panie, świeć nad jego duszą, był najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 207
207
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
208
ziemia nosiła. Jego dom rodzinny udostępniłam na muzeum 19 czerwca 1991 roku, tego dnia, kiedy ostatni żołnierz okupanckich wojsk sowieckich opuścił naszą ukochaną ojczyznę. Nie mam pozwolenia na to muzeum, nie dostaję żadnej materialnej pomocy, nie przyjmuję od nikogo pieniędzy. Tabliczkę z furtki stale zrywają jacyś nieznani sprawcy, ale ja zawsze zamawiam nową. Siłę do pracy czerpię z pamięci o moim ojcu i z serdeczności wielu, wielu ludzi. Serdeczność ta i szacunek tyczą się mojego ojca, jego pamięci rzecz jasna. Muszę tu wspomnieć nazwisko Jánosa Tótha juniora, syna zmarłego już przyjaciela mojego ojca, który zupełnie za darmo wykonał instalację oświetleniową dla naszego muzeum. Jestem też wdzięczna Mátyásowi Pirkó, który z własnej inicjatywy i również za darmo utrzymuje w porządku całe obejście, wykonując na bieżąco niezbędne naprawy. Spojrzałem ukradkiem na Jóskę. Stał obok mnie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Odwzajemnił spojrzenie, po czym znowu skierował wzrok na kobietę, która, robiąc króciutką przerwę na zaczerpnięcie oddechu, mówiła dalej. — János Kovács przez całe swoje życie ciężko pracował, i przez całe życie był biednym człowiekiem. Urodził się jako trzeci, najmłodszy syn w rodzinie. Biedni też byli jego rodzice. Ojciec, chłop, kiedy nadszedł czas, wziął sobie za żonę jeszcze biedniejszą dziewczynę. Po czterech latach ciężkiej pracy, przy wsparciu krewnych zbudowali dom, w którym właśnie jesteśmy. Żona umarła młodo, w wieku 33 lat, na gruźlicę. Przyczyniła się do tego ciężka praca i niedostatek. Od tamtej pory jej mąż stał się ponurym, milczącym człowiekiem, pił więcej niż dotąd. Był też surowy wobec swoich synów, ale żadnego z nich nigdy nie uderzył, z jednym wyjątkiem. Kobieta zamilkła, przeszła przez pokój, opuściła czarne płótno na okna i wróciła do nas. Zamknęła drzwi do kuchni, które były za nami, i sięgnęła do czegoś w rodzaju tablicy rozdzielczej, której do tej pory nie zauważyłem, mimo że była na ścianie, na wyciągnięcie ręki. W następnej chwili wąska, lecz silna wiązka światła oświetliła zdjęcie znajdujące się na ścianie na lewo od nas. Była to spora, nieco pożółkła, tu i ówdzie zbrązowiała fotografia, a na niej krzepki, młody człowiek w butach z cholewami, ubrany na czarno, w białej koszuli, obok zaś szczupła kobieta w chustce. — Oto Gergely Kovács i Aranka Szabó, rodzice mojego ojca. Zdjęcie zostało zrobione prawdopodobnie w parę tygodni po ślubie, gdzie dokładnie, tego nie wiem. Proszę podejść bliżej, wtedy lepiej widać! To ostatnie zdanie skierowane było do mnie, zrobiłem więc niepewnie parę kroków do przodu. — Tak będzie dobrze...! — Usłyszałem głos kobiety. Zatrzymałem się opodal krzesła stojącego na środku pokoju, które widziałem teraz jedynie w zarysach. Wkrótce światło padło na nowe zdjęcie, na którym była para oglądana przed chwilą; przed nią zaś, na niskiej ławie, siedziało trzech malców w ciemnych ubrankach, białych koszulkach i zapinanych na miedziane guziki kamizelkach. Na nogach mieli niezgrabne trzewiki z cholewką, ręce sztywno opuszczone wzdłuż tułowia, dłonie oparte na udach. Patrzyli na mnie poważnie i z lekkim przestrachem. — Oto trzech synów! — odezwała się znowu wdowa. — Po lewej najstarszy, Gergely, w środku Mihály, na końcu zaś János, mój ojciec. To zdjęcie powstało już w tym domu, w tym
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 208
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
pokoju. Znamy też dokładny czas jego powstania. 4 grudnia 1899 roku zrobił je niejaki Arnold Stajner, wędrowny fotograf. Dwóch starszych chłopców poległo w tym samym czasie, w 1916 roku, na froncie rosyjskim. Ich ojciec też tam walczył i w 1917 dostał się do niewoli. We wsi rozeszła się później pogłoska, że wraz z paroma towarzyszami walki wstąpił do Armii Czerwonej. O jego późniejszym życiu, o śmierci nic nie wiemy. Po chwili zdjęcie pogrążyło się w mroku, lecz tylko po to, by mogło ukazać się następne. Przedstawiało odświętnie ubraną parę narzeczonych w ujęciu do pasa; twarz przy twarzy, uśmiechnięci, tak na mnie spoglądali. — Zdjęcie ślubne mojego ojca i mojej matki, z domu Erzsébet Boros. Zostało zrobione 2 września 1919 roku. Zrobił je już miejscowy fotograf, inwalida wojenny, niejaki Sándor Baracska. Moja matka była piękną kobietą. O dwa lata przeżyła mojego ojca. Zmarła 8 grudnia 1982 roku. We śnie. To na jednej, to na drugiej ścianie ukazywały się zdjęcia, po czym znikały w ciemności, ja zaś tam, na środku pokoju, musiałem odwracać się to w jedną, to w drugą stronę, jeśli chciałem nadążyć za tym, co mówiła kobieta. — Ten tutaj to János Kovács z rodziną — powiedziała, pokazując kolejne zdjęcie. — Siedzimy obok siebie grzecznie, czwórka dzieci, za nami stoją ojciec i matka. Od lewej do prawej w porządku chronologicznym, tak jak przychodziliśmy na świat: János, Gergely, Pál, i na końcu ja. János, najstarszy, umarł w wieku trzech lat na zakażenie krwi, nawet go nie znałam. Za to dwóch starszych braci, Gergő i Pálego dobrze pamiętam. Obaj zginęli nad Donem. Zamarzli. Kiedy ich wcielano do wojska, byli kawalerami, nie zostawili więc nikogo po sobie. Mój ojciec w ‘44 dostał w trybie natychmiastowym powołanie do I Węgierskiej Armii. Okopali się w Karpatach. Potem wraz z jednostką wracał przez Górne Węgry, i zahaczając o Czechy, dostał się do amerykańskiej niewoli na terenie Austrii, skąd dzięki wielkiemu szczęściu udało mu się już latem ‘45 dotrzeć do domu. Na kolejnym zdjęciu (małe reflektorki były sprytnie umocowane do belki głównej pod sufitem, i wspomniany przez kobietę Mihály Tóth mógł być dumny ze swego dzieła) zobaczyłem wojskowego w średnim wieku: stał na tle kwiatów, miał kurtkę rozpiętą pod szyją, parę kroków za nim zaś dwóch jego towarzyszy broni śmiało się z czegoś. Zdjęcia zmieniały się jedno po drugim, czemu towarzyszył dyskretny szczęk zapalanych reflektorów. Obracałem się to na prawo, to na lewo, słuchając słów kobiety (mówiła podniesionym tonem i nieco głośniej, niż należało), czułem, że wiem już dostatecznie dużo o Jánosu Kovácsu, o jego nędzy, o zmarłej młodo na gruźlicę Arance Szabó, która z pewnością kochała swego męża i była bez reszty oddana rodzinie. Zacząłem odnosić wrażenie, że znam na wylot tragedię poległych bez sensu na frontach I i II wojny światowej Gergelya Kovácsa, Mihálya Kovácsa, a także młodszego Gergelya Kovácsa i Pála Kovácsa, i chociaż byłem wdzięczny swemu przyjacielowi Jósce Sarkantyú, że mnie tu przyprowadził, bo przecież brałem udział w czymś na swój sposób niezwykłym, to jednak zaczynałem mieć pewność, że dość już widziałem i słyszałem. Powiadam, te losy wydały mi się bliskie, znajome, ale pragnąłem chyba odsunąć od siebie bijącą z nich gorycz i beznadzieję. Tęskniłem do światła i świeżego powietrza.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 209
209
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
210
— Oto buty Jánosa Kovácsa! — Usłyszałem głos kobiety, kiedy po dłuższej niż dotąd chwili ciemności znowu rozbłysło światło reflektora, żeby teraz z kolei zwrócić moją uwagę na parę trzewików. Buty stały sztywno wyprężone, lśniące i czarne przy nodze stołu. — Wkładał je tylko od święta i kiedy szedł coś załatwić w urzędzie. Miał je na sobie również wtedy, gdy w ‘56 udał się do Pesztu, żeby zawieźć powstańcom słoninę, mąkę i kiełbasę. W padającym na nie świetle buty zdawały się ożywać i pysznić. Potem zapadła ciemność, po czym znowu rozbłysło światło; zobaczyłem stojący w rogu stół, a na nim dwie grube księgi. — Jak pan ma ochotę, niech pan podejdzie bliżej! — powiedziała kobieta. Już trochę śmielej poruszałem się po pokoju, zrobiłem więc parę kroków – uważając, żeby nie przeciąć wiązki światła – i stanąłem obok stołu. Na półkach nad stołem, sięgających sufitu, stały rzędy książek, wśród których natychmiast rozpoznałem wielotomowy leksykon Uj Idők – Nowych Czasów i pochodzące z początku wieku, oprawne w czerwone płótno wydanie dzieł wszystkich Jókaia. — Biblia, dzieła zebrane Petőfiego i okulary mojego ojca — odezwała się znowu kobieta, po tym jak pozwoliła mi przez dłuższą chwilę kontemplować w ciszy przedmioty zgromadzone na stole. Zniszczona Biblia w czarnej oprawie spoczywała na środku stołu, na lewo od niej zaś tom wierszy Petőfiego. Tanie okulary w plastikowej oprawce leżały złożone na Biblii. — Mój ojciec dużo czytał, ale to były jego ulubione książki. Nie było dnia, żeby nie brał do ręki którejś z nich. Najchętniej czytał w kuchni albo na ganku. Raczej czułem, niż widziałem, że robię jej przyjemność, biorąc do ręki i głaszcząc tom wierszy Petőfiego. Kartki już z lekka pożółkły, ale twarda, zdobiona złotymi literami okładka trzymała się nieźle. — Muszę przyznać, że niemało było ludzi za jego życia, a i dziś jeszcze się trafiają, którzy sądzili, że mój ojciec nie wierzył w Boga. Muszę z całą mocą podkreślić, że to nieprawda! Ci, którzy tak twierdzą, są albo nieświadomi prawdy, albo świadomie głoszą nieprawdę, nie są więc godni tego, by wymawiać imię Jánosa Kovácsa! Przy ostatnich słowach jej głos stwardniał. Zapadła nieprzyjemna – przynajmniej ja miałem takie wrażenie – cisza, i kiedy tak stałem koło stołu niezręcznie, po części w mroku, po części zaś w świetle reflektora, czułem się jak na przesłuchaniu. Cisza wznosiła wokół mnie coraz grubszy i coraz bardziej wrogi mur; pokój wydawał mi się mniejszy, ziemia pod stopami zimniejsza, a książka trzymana w ręce cięższa. Belka u powały przygniatała mi ramiona, nos miałem pełen woni czarnej pasty, którą wyglansowane były buty, i cały czas – choć teraz już nie widziałem wiszących na ścianach zdjęć – czułem na sobie wzrok tych wszystkich istniejących niegdyś ludzi, dorosłych i dzieci. Doznałem ulgi, kiedy kobieta znowu zaczęła mówić. — To prawda, że kiedy był dorosły, nie chodził już do kościoła, ale nieprawda, że nie wierzył w Boga. Nie widziałam też, żeby się modlił, ale kiedy my, dzieci, modliliśmy się wieczorem wraz z matką, nigdy nie wyrzekł złego słowa, tylko w ciszy głaskał nas po głowie. Kiedyś powiedział mi, że Jezus jest największym człowiekiem na świecie! O księżach był zdania, że mają tyle wspólnego z Bogiem co ostatni niedowiarek. Raz, jeden jedyny, ojciec zbił go za to, że nieprzystojnie zachował się w kościele, w czasie mszy wykrzykiwał: jestem głodny! Na krzyk kobiety – bo sama krzyczała, cytując słowa ojca – wzdrygnąłem się.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 210
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
Bezwiednie wyciągnąłem głowę w jej kierunku, ale dostrzegłem w ciemności tylko jej postać, a właściwie zarysy postaci. W dłużącej się ciszy, jaka nastąpiła po tym krzyku, nie wiedziałem, co zrobić ze swoimi uczuciami i myślami. Poczułem się nagle zniewolony sytuacją, skądinąd komiczną – przynajmniej przez moment tak ją oceniałem – gdy tymczasem zdałem sobie sprawę, że przeżywam coś jedynego w swoim rodzaju. Ta kobieta jest szalona! – pomyślałem, wciąż czując w żyłach strach, który wzbudziła swoim głośnym krzykiem. Zaraz jednak poczułem jakieś miłe ciepło w całym ciele, a wraz z nim nieoczekiwany spokój. Wiedziałem, że winienem odnosić się z szacunkiem do tej upartej istoty. — Proszę, niech pan wyciągnie szufladę! — wydała mi polecenie. Usłuchałem. W szufladzie stołu znajdowały się starannie posegregowane stare, pożółkłe papiery, dokumenty, widokówki i równie stare, opatrzone znaczkami koperty. W lewym rogu dostrzegłem kilka zeszytów znormalizowanego formatu. — Niedługo po śmierci mojego ojca poprosiłam kilka osób, takich, które go znały i szanowały, żeby spisały wspomnienia o Jánosu Kovácsu. Poprosiłam trzy osoby, i wszystkie trzy spełniły moją prośbę. Dałam każdemu zeszyt i poprosiłam, żeby napisał tylko o tym, co uważa za najważniejsze. Chciałam, żeby i potomni wiedzieli coś niecoś o moim ojcu. Ci, którzy o nim pisali, sami już leżą w grobie. To Gábor Teőke, János Tóth i Máté Kiss. Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie! Kopię rękopisów przechowuje dział dokumentacji historii lokalnej w tutejszej bibliotece, za co jestem wdzięczna panu Jósce Sarkantyú, kierownikowi, który stoi tu teraz obok mnie. Z jej głosu wywnioskowałem, że zwraca się do Jóski; myślę, że podała mu rękę, bo dopiero po pewnym czasie zaczęła mówić dalej. — Gábor Teőke i János Tóth byli chłopami, mniej więcej rówieśnikami ojca. Gábor Teőke miał trzy, a János Tóth sześć klas szkoły powszechnej, podobnie jak mój ojciec. Máté Kiss był piętnaście lat młodszy. Ojciec Kissa był bogatym gospodarzem i wykształcił syna na lekarza. Sięgnąłem po zeszyty, ale nie będąc pewny, czy mogę dotykać „eksponatów”, w pół drogi zatrzymałem rękę. — Niech pan je spokojnie przejrzy, przekartkuje…! — powiedziała kobieta, a kiedy wziąłem do ręki i zacząłem kartkować pierwszy zeszyt, mówiła dalej: — Mój ojciec był małomównym człowiekiem, i miał kręgosłup. Kiedyś, niedługo przed śmiercią, powiedział mi, że nigdy w życiu nie skłamał. O tym, że to prawda, nie tylko ja jestem przekonana. Podobnie zapamiętali go Gábor Teőke, János Tóth i Máté Kiss. W swoich wspomnieniach wszyscy trzej uznali za stosowne wspomnieć o tej jego zalecie. Miałem w ręku zeszyt Jánosa Tótha. W tekście pisanym ołówkiem nigdzie nie widziałem poprawek. Wersy miały jednakową długość, litery były nieco spiczaste i trochę większe niż na ogół. Autor formułował myśli w zdaniach krótkich, niemal zawsze prostych. We wstępie opowiadał, jak to córka Kręgarza poprosiła go, żeby napisał o ojcu, potem zwracał się do Boga, żeby dał mu, zwykłemu chłopu, nienawykłemu do pisania, talent, aby mógł uczciwie i rzetelnie sprostać owej prośbie. Uderzyła mnie prostota słów, a zarazem ich niewyszukany patos. Zapominając o szczególnej sytuacji, nieomal bez reszty zagłębiłem się w lekturze, ale ocknąłem się na głos wdowy.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 211
211
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
— Na dzień przed śmiercią – nie wiedziałam, że rozmawiam z nim po raz ostatni — powiedział mi, że się cieszy, iż potrafił pozostać człowiekiem. Siedzieliśmy we trójkę przy stole i do dziś pamiętam ruch jego ręki, jak pod koniec obiadu nalał wina najpierw mojej matce, potem mnie, a na końcu sobie. Pamiętam osobliwy blask jego oczu i to, że potem ogarnęło mnie jakieś złe przeczucie, bo wcześniej nigdy tak nie mówił. Kobieta umilkła. Przez chwilę panowała ciemność, po czym fotel stojący na środku pokoju zajaśniał nagle przede mną. Oświetlały go trzy reflektory, i w silnym, rozżarzonym niemal do białości świetle wyglądał jak opuszczony tron. Przedstawiał surową, twardą bryłę. Powstał z jednej kłody; był stosunkowo wąski, miał wysokie oparcie, zgrabnie wygięte nieco do tyłu, poręcze zaś – przynajmniej w stosunku do wysokości – były krótkie. — Niech go pan z bliska obejrzy…! Zeszyt może pan spokojnie położyć na stole. Położyłem zeszyt na stole i podszedłem do fotela. Okrążyłem go, i sam się zdziwiłem, z jakim nabożeństwem i niecierpliwością go w końcu dotknąłem. — Proszę, niech pan w nim usiądzie! — powiedziała kobieta. Ze zdziwieniem uniosłem głowę. Nie potrafiłem dokładnie określić dlaczego, ale jakoś nie miałem ochoty siadać w tym fotelu. Najpierw spojrzałem w stronę wdowy, potem – z wymuszonym uśmiechem na ustach – poszukałem wzrokiem swojego przyjaciela, ale nie mogłem dostrzec ich twarzy. — Krzesło, które pan widzi, János Kovács wyciosał z pnia orzecha w 1920. Oczywiście nie możemy naszych gości zmusić, żeby zechcieli na nim usiąść, ale proszę, jeśli tylko nie ma pan jakiegoś szczególnego powodu, żeby odrzucić moją prośbę, niech pan usiądzie! — Z radością! — powiedziałem, choć tak naprawdę zrobiłem to tylko po to, żeby ukryć zmieszanie.
212
Usadowiłem się więc w fotelu, i jakkolwiek okazał się wygodnym siedzeniem, miałem wrażenie, że jestem u dentysty. Teraz już od stóp do głów oświetlało mnie mocne światło, a jeden z reflektorów świecił mi prosto w twarz, zdając się celować w oczy. Ulżyło mi, kiedy po chwili głuchej ciszy, jaka zapadła po moich słowach, znów usłyszałem głos kobiety. — Po dyktacie trianońskim mój ojciec złożył ślubowanie, że dopóki węgierscy żołnierze nie wkroczą na zawłaszczone tereny, dopóty nie położy się do łóżka. I twardo wytrwał w tym postanowieniu. Latem i przy sprzyjającej pogodzie spał przeważnie w stodole, na sienniku rzuconym na ziemię. A kiedy nadchodziły chłody, zabierał siennik do domu i robił sobie z niego legowisko koło łóżka, choć zdarzało się również, że całą noc spędzał w tym fotelu. Zapalił się nowy reflektor, którego promień – sam nadal siedziałem w silnym świetle – wydobył przestrzeń przed łóżkiem na prawo ode mnie; rzeczywiście był tam siennik, a na nim zgrzebny, złożony koc. W tej samej chwili, kiedy mój wzrok padł na siennik, gdzieś z góry usłyszałem cichą muzykę, która niczym podkład muzyczny sączyła się, póki kobieta mówiła, a ja siedziałem na krześle. Były to pieśni z okresu irredenty, z dawnych czasów. — W niewoli amerykańskiej mój ojciec nadal dochowywał wierności swojemu postanowieniu. Wówczas już znowu obowiązywały haniebne granice trianońskie i również tam, w ba-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 212
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
raku, ojciec do końca spał na ziemi obok pryczy. Dużo później, po powrocie do domu, opowiadał nam, jak pewien sierżant, niejaki Mr John Kovach, którego ojciec jeszcze przed I wojną światową wyemigrował do Ameryki, zauważył jego osobliwy zwyczaj spania na ziemi i zapytał go, dlaczego to robi. Wtedy ojciec wyjaśnił mu dlaczego. Jesteś szalonym człowiekiem, Jánosu Kovács…! – odparł na to nasz amerykański Kovacs, bo przecież nazywał się tak samo jak mój ojciec. Być może! – odpowiedział ojciec. Amerykanin wspierał go odtąd ze wszystkich sił. Ojcu nigdy nie brakowało owoców, papierosów, czekolady. Dobra te rozdzielał między swoich towarzyszy niedoli. Amerykanin próbował go też nakłonić, żeby jechał z nim do Ameryki, bo i to może mu załatwić. Ojciec jednak odpowiedział, że jego ojczyzną są Węgry, tam się urodził i tam chce umrzeć. Nie wiem, ile czasu spędziłem w fotelu; w pewnym momencie bowiem przymknąłem oczy i w ten sposób słuchałem kobiety, która opowiadała i opowiadała o życiu Jánosa Kovácsa, muzyka zaś grała coraz głośniej. Nazwiska, historie, a potem, co ciekawe, głównie obrazy kłębiły mi się pod czaszką, w miarę jak coraz wygodniej siedziało mi się na krześle. Nie przeszkadzało mi nawet światło, które wydawało mi się przez zamknięte powieki ciepłe i przyjazne, i które wraz z muzyką i głosem kobiety zupełnie rozluźniło mi członki, gdy tymczasem mój mózg – smakując to zadanie – chłodno i spokojnie przyjmował, oceniał i magazynował wszystko, co uważał za istotne. Dowiedziałem się, że János Kovács przed wojną i po wojnie gospodarował na trzech holdach, i że ani za Rákosiego, ani za Kádára nie przystąpił do spółdzielni produkcyjnej. W obu wypadkach poniekąd mu się upiekło, bo dostał tylko porządne cięgi, ale najbardziej bolało go, kiedy chłopcy Rákosiego „położyli go do łóżka”… Wiedzieli o jego „bziku” – jak to określali – i na posterunku co noc przykuwali go do pryczy, że tylko głowę mógł unieść. Życzyli mu dobrej nocy, a kiedy rano otwierali drzwi i znajdowali go, rzecz jasna, leżącego na łóżku, wymierzali mu siarczysty policzek za to, że złamał świętą przysięgę daną kochanej ojczyźnie. Przez tydzień prowadzili z nim taką nikczemną grę. Z dalszej opowieści kobiety dowiedziałem się, że stary po raz pierwszy zaczął leczyć w 1970 roku. W tym czasie pracował już w polu wraz z wnukami, zięciem i żoną, ale coraz więcej pracy przypadało na wnuki, bo szybko rozeszła się wieść, że on sam, swoimi rękami czyni cuda, i nawet w polu, podczas pracy nie dawali mu spokoju ci, którzy chcieli, żeby ich wyleczył. Wówczas już do każdego zwracał się na ty, mówił „moje dziecko”, „mój synu”, „moja córko”. Pod koniec tygodnia przed jego domem stał sznur wozów, i chociaż wielu donosiło na niego, że zajmuje się znachorstwem, to nie miał jakichś większych kłopotów, między innymi dlatego że miejscowy lekarz był jego przyjacielem z dzieciństwa, jak również dlatego, że wyleczył z epilepsji córkę sekretarza partii. Szybko przylgnął do niego przydomek Kręgarz. Byli tacy, którzy chcieli nakręcić o nim film, ale nie wyraził na to zgody. Nie dopuszczał filmowania, fotografowania ani nagrywania na magnetofon, kiedy leczył. Niewiele o sobie mówił, ale to, co powiedział, powiedział Máté Kissowi, lekarzowi. O świecie miał opinię, że jest „niezwykle prosty”, i że równie prosto funkcjonuje. Za najważniejszą zasadę uznawał symetrię, względnie dążenie do niej. Ludzką myśl uważał za ważniejszą niż materię, o duszy zaś twierdził, że to nic innego jak marzenie materii, idealna odległość od siebie cząstek materii, stan harmonii, w którym mate-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 213
213
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
ria dochodzi do szczęśliwej świadomości własnego istnienia. Na pytanie Máté Kissa, czy świat został stworzony, czy też jest odwieczny i przypadkowy, odpowiedział, że uważa, iż świat został stworzony, lecz równocześnie ma wrażenie, że przeszkodzono Stwórcy w jego pracy. Dowiedziałem się również, że w wieku trzynastu lat uratował z Cisy przyjaciela, Gábora Teőke, jakkolwiek sam nie umiał pływać. Wieść o tym zdarzeniu rozeszła się po wsi, i kiedy go pytano, skąd miał odwagę, żeby skoczyć przyjacielowi na pomoc, skoro wiedział, że nie potrafi pływać, odpowiadał, że czuł, iż nie może postąpić inaczej.
214
Krótka historia o policzku w kościele – zdarzenie to prawie identycznie opisują János Tóth i Gábor Teőke, którym opowiedział o tym jeszcze w dzieciństwie – brzmi następująco: w niedzielę rodzina zawsze szła do kościoła, i pewnego razu – miał wówczas osiem lat – ksiądz szczególnie pięknie mówił o wielkości i dobroci Boga, o jego nieskończonej miłości do biednych i opuszczonych. Mówił tak pięknie, z takim przejęciem i w takich prostych słowach, że dzieciak, nie czując żadnego skrępowania, chciał tam zaraz powiedzieć Bogu i światu o swoim największym problemie, a mianowicie, że ciągle jest głodny! Dwa razy nawet wykrzyczał swój problem i zrobiłby to zapewne po raz trzeci, gdyby nie poczuł na ramieniu ręki ojca. Mężczyzna wyprowadził go z kościoła. Poszli do domu i tam jeden jedyny raz, ale tak że aż nakrył się nogami, ojciec wymierzył mu policzek. Przyniosłeś wstyd rodzinie! – powiedział. – Naucz się raz na zawsze, że mężczyzna musi umieć milczeć! O swojej wiedzy na temat leczenia, czy też o swojej zdolności uzdrawiania – wedle słów kobiety i świadectwa zeszytów – powiedział Máté Kissowi, co następuje: Mogłem to zacząć już znacznie wcześniej, ale jakoś nie śmiałem uwierzyć, że naprawdę jestem w stanie to robić. A przecież to było bardzo proste. Uświadomiłem sobie, że widzę wnętrze wszystkiego, czy będzie to krajobraz, przedmiot, człowiek czy rzecz. Z kimkolwiek bym nie rozmawiał, od razu widziałem jego duszę. Jakby mi się w mózgu otwierała jakaś jasna ścieżka, po której docierałem do duszy i myśli innych ludzi. Nie mieli przede mną tajemnic. Równie wyraźnie widziałem stan ich ciała, kości, kręgów, stawów, nerwów, ścięgien, serca, nerek, płuc. Wszystko widziałem i czułem dłonią ciepło, czułem mrowienie w opuszkach palców, jakbym miał w sobie w danej chwili ogień i lód. Czułem cudowny spokój, który płynął ze znajomości rzeczy. Wciąż z zamkniętymi oczami słuchałem kobiety, a kiedy jej słuchałem, zauważyłem, że stopniowo cichnie, aż zupełnie ucichła muzyka. Ustały pieśni, które wcześniej z jednakowym natężeniem wybrzmiewały jedna po drugiej. Po krótkiej przerwie wdowa zaczęła znowu mówić, ale dopiero wówczas, gdy dotarł do moich uszu najpierw cichy, a potem coraz mocniejszy szum deszczu bębniącego w okna i dach. Emitowane przez ukryte ekrany akustyczne dźwięki były tak rzeczywiste – zwłaszcza gdy coraz częściej w usypiające bębnienie deszczu wdzierał się gwizd i zgiełk potężniejącego wiatru, który przeszedł w końcu w prawdziwą burzę z piorunami, nieustanne grzmoty i błyskawice, że aż nabrałem powietrza w płuca, bezwiednie zacząłem głęboko oddychać i miałem wrażenie, że czuję w nosie ozon, uwalniający się podczas wyładowań atmosferycznych. — Pod koniec życia mój ojciec nie używał już nawet siennika — ciągnęła kobieta. — Noce spędzał przeważnie na krześle, na tym wyciosanym przez siebie krześle, na którym pan teraz
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 214
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
siedzi, szanowny gościu! Najczęściej na nim morzył go sen. Również w dzień, kiedy chciał odpocząć, siadywał w tym fotelu. Kiedy pogoda była ładna, wynosił fotel na dwór i z niego musztrował chorych, którzy go odwiedzali. Kazał pacjentowi stanąć jakieś 3-4 metry od siebie, przez chwilę patrzył nań w milczeniu, mierzył go wzrokiem, po czym mówił mu, co ma robić z ręką, nogą, głową. Czasem o coś pytał, i kiedy już wszystko, czego był ciekaw, wiedział i widział, wstawał z krzesła i sam podchodził do chorego, żeby wykonać parę stosownych gestów. Kiedy skończył, zawsze mimochodem, jakby mu to dopiero w tym momencie przyszło na myśl, pytał pacjenta, czy potrafi wymienić królów z dynastii Arpadów. Zdarzyło się, że spytał na przykład żonę któregoś z miejscowych partyjnych bonzów, co widziałam na własne oczy i słyszałam na własne uszy, i co opisali również we wspomnieniach Máté Kiss i Gábor Teőke, od kiedy i na cześć jakiego narodu biją w południe dzwony w świecie chrześcijańskim. Kiedy indziej zaś, i znów jakby mu to przypadkiem wpadło do głowy, pytał pacjenta, w jakich latach panował Gábor Bethlen, czy też kiedy odbyły się obrady zgromadzenia narodowego w Turdzie, proklamujące nieznaną dotąd swobodę religijną, tolerancję, dziś powiedzielibyśmy: wolność sumienia. Do ulubionych jego pytań należało pytanie o czas powstania Złotej Bulli i na czym polegała słynna opozycyjna klauzula, a także lista węgierskich świętych, lista węgierskich laureatów Nobla czy też kiedy panował Stefan Batory, największy polski król. Bywało, że pytał tylko o to, w czym kryje się tajemnica słynnej węgierskiej kuchni lub od kiedy tokaj nosi dumne miano „wina królów i króla win”. Czym można wytłumaczyć fakt, że mimo iż jesteśmy stosunkowo małym narodem, pod względem liczby złotych medali olimpijskich plasujemy się w ścisłej czołówce? – pytał bardzo często. Kiedy słuchałem kobiety, coraz częściej odnosiłem wrażenie, że owe pytania kieruje wprost do mnie. — Mój ojciec nie brał pod uwagę, kto potrafi odpowiedzieć na jego pytania, a kto nie. Jednak jego zwyczaj stał się słynny i sama widziałam, jak czekający w kolejce chorzy wałkowali między sobą te pytania niczym stremowani studenci pod drzwiami gabinetu egzaminatora. Chorzy wymagający wielokrotnych zabiegów w końcu już gładko, z pamięci wyliczali komitaty dawnych Wielkich Węgier, wiedzieli, że Mihaly Kovach zorganizował w czasie wojny o niepodległość amerykańską lekką kawalerię, że najsłynniejsza i najbardziej nobliwa jednostka wojskowa we Francji to pułk huzarów Bercsényiego. Wiedzieli, że Węgrzy, zanim chrześcijaństwo rytu zachodniego stało się ich religią państwową, mieli już własne pismo runiczne. Wiedzieli też, że pewien archeolog nazwiskiem Gyula László udowodnił, iż kiedy wojska Arpada wkroczyły do Kotliny Karpackiej, spotkały tu już ludność mówiącą po węgiersku. Wcale niemało było takich, którzy znali nie tylko nazwisko Bólyaiego, lecz wiedzieli również, jakie nowe perspektywy otworzył on przed ludzkością, znającą do tej pory jedynie geometrię euklidesową, i jak próbował go podstępnie wywłaszczyć z jego dzieła sprytny mały Gauss. Wiedzieli, że zarówno Rákóczi, jak i Kossuth zdetronizowali niegodną już miana węgierskich królów dynastię Habsburgów, że król Maciej w 1486 roku wkroczył do Wiednia, że wojska Kossutha pobiły Austriaków, i dopiero przed potężną armią carską złożyły broń. Pacjenci rozumieli, że młody cesarz Franciszek Józef musiał całować w rękę cara, żeby uzyskać pomoc od Rosji. Bywali tacy, o czym opowiadano mi już po śmierci ojca, którzy z pamięci recytowali „Toldiego” i „Janosza
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 215
215
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
Witezia”, bo wiedzieli, że Kręgarz chętnie słucha fragmentów tych dwóch arcydzieł węgierskiej poezji. Rozeszła się też wśród pacjentów wieść, że Kręgarz nie zajmuje się tymi, którzy nie znają na pamięć „Hymnu” i „Wezwania”. Co, rzecz jasna, nie odpowiadało prawdzie. Ja, wdowa po Bálincie Kóka, z domu Erzsébet Kovács, założycielka muzeum, z tego miejsca głoszę, i głoszę prawdę, że János Kovács żadnemu choremu, który się do niego zwrócił, nie odmawiał leczenia. Oświadczam też z tego miejsca, co zresztą zawsze było powszechnie wiadome, że za swoją uzdrowicielską działalność nie brał żadnego materialnego ekwiwalentu.
216
Po tych słowach wdowa zrobiła długą przerwę. Tak długą, że – jakkolwiek wciąż słyszałem odgłosy letniej burzy – przyszło mi do głowy, że opowieść dobiegła końca. Myliłem się. — Niech moja klątwa i klątwa narodu dosięgnie tych, którzy późną nocą z 26 na 27 kwietnia 1980 roku skrycie napadli i pobili mojego ojca niemal na śmierć! — powiedziała kobieta. — Niech będą przeklęci, jeśli żyją, i niech będą przeklęci po śmierci! Nie wiem, czy sama głośniej nastawiła dźwięk, czy też tak to było zaprogramowane, ale szum wiatru się wzmógł i miałem wrażenie, że burza z piorunami szaleje tuż nad moją głową. — Napadli go w jego własnym obejściu. Mój ojciec miał zwyczaj przed udaniem się na spoczynek, jeśli czas mu na to pozwalał, wychodzić na dwór, żeby się trochę przewietrzyć. Ci, którzy go napadli, musieli o tym wiedzieć. Zaatakowali go znienacka. Kiedy już upadł na ziemię, skopali go. Wprawdzie przeżył, ale nigdy już nie odzyskał zdrowia ani dobrego humoru. Zaprzestał też leczenia. Twierdził, że stracił swoją moc. Nie widział tych szubrawców. Mówił, że było ich co najmniej dwóch. Nie złożył doniesienia o przestępstwie. Był zdania, że to bez sensu. Ja złożyłam, ale śledztwo wlokło się niemrawo i wkrótce zostało umorzone. Znowu przeklęła spiskowców, których tytułowała „wiecznymi wrogami narodu”, którzy dobrze wiedzieli, co czynią, a potem opowiedziała o wydarzeniach ostatniej nocy tak, jak to zasłyszała od jedynego świadka, a mianowicie od swojej matki. Wówczas już magnetofon milczał i jedynie jej głos wypełniał pokój. — Tej ostatniej nocy mój ojciec, jak to miał w zwyczaju, siedział na swoim krześle. Siedział wyprostowany, jak zwykle, dłonie opierał o brzeg stołu. Moja matka już się położyła, światło było zgaszone. Poświata księżyca za oknem, ciepła, letnia noc, 22 lipca. Nagle zerwał się wiatr, zadrżały szyby. Wkrótce zaczęło padać, padało coraz mocniej, następnie błyskawica rozświetliła pokój, błyskało się i grzmiało bez ustanku. Wówczas mój ojciec nieoczekiwanie podniósł się, zrzucił kapcie, chwycił krzesło, i tak jak stał, w nocnej koszuli i boso ruszył na dwór. Moja matka, biedna, natychmiast wyskoczyła z łóżka i spytała, co robi. Ojciec odpowiedział, że posiedzi sobie na dworze. Ale przecież pada deszcz! – powiedziała moja biedna matka i próbowała zastąpić mu drogę. Niech pada! – odpowiedział ojciec i odsunął matkę, która zaczęła łkać, bo wiedziała, że nic na to nie poradzi. Odkąd go niemal na śmierć skopali, mój ojciec nawet z matką rzadko zamieniał parę słów. Matka płakała, ojciec zaś wyniósł krzesło przed dom, ustawił nieopodal ganku, usiadł, ręce złożył na poręczach i nie zważając na deszcz, na grzmoty, na błyskawice, siedział i patrzył przed siebie. Matka na próżno błagała go, żeby wrócił, nie zwracał na nią uwagi. Potem pobiegła do domu po koc, żeby chociaż okryć męża, ale ojciec twardo jej nakazał, żeby zostawiła go tak, jak jest. Matka, z kocem w ręku, pobiegła
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 216
2015-12-31 12:09:32
Kręgarz
z powrotem na ganek i dalej łkała. Ojciec siedział na deszczu, na wietrze, pośród grzmotów, jego biała nocna koszula była do cna przemoknięta, śnieżnobiałe włosy oblepiały mu szyję, czoło. I tam, w fotelu raził go piorun. Matkę oślepiła przeraźliwa jasność, a kiedy przyszła do siebie, ojciec był już martwy. Piorun, który go przeszył, wstrzymał pracę serca. Tak 22 lipca 1980 roku opuścił zastępy żywych János Kovács. To muzeum — ciągnęła wdowa, biorąc krótki oddech — istnieje, by ocalić pamięć po nim i żeby poprzez przykład jego życia natchnąć siłą każdego prawdziwego człowieka. Zrobiła krótką pauzę dla podkreślenia efektu, po czym rozsunęła zasłony, wróciła na swoje miejsce i wyłączyła reflektory. Jakkolwiek słabe – wspomniałem już, że okna były maleńkie – naturalne światło raziło mnie w oczy, zmrużyłem je, a potem przetarłem i szeroko otworzyłem, jakbym się obudził ze snu. Zobaczyłem kobietę stojącą obok Jóski, obydwoje na mnie patrzyli. Panowała cisza. Po następnych paru sekundach wstałem z krzesła i zdając sobie sprawę, że uśmiech, który mam na twarzy, jest nie tylko niezręczny, lecz również trochę nienaturalny, podszedłem do nich. Podałem wdowie rękę – czułem, że to trochę niezgrabny gest – i podziękowałem za „wartościowy wykład”. Byłem zmieszany. Używałem takich obcych mi słów i zwrotów, jak na przykład „wstrząsający”, „poruszający” czy „więcej niż zapadający w pamięć…”! Dopóki mówiłem, trzymała moją dłoń w swoich dłoniach i puściła dopiero wówczas, gdy odrzekła, że ona spełniła tylko swój obowiązek i że to, co robi, nie jest dla niej wcale męczące, wręcz przeciwnie, stanowi niewyczerpane źródło energii. W końcu spytała, czy napiję się kawy, na co odpowiedziałem, że chętnie. — Czy pani pozwoli, że wypalę na podwórku papierosa? — spytałem. — Oczywiście! — odpowiedziała. A zatem czas, kiedy parzyła się kawa, oni zaś rozmawiali w kuchni, spędziłem na dworze. Zaskoczyło mnie światło i ciepło, czułem się jak ktoś, kto po paru godzinach spędzonych w piwniczce z winem wychodzi nagle na oślepiające słońce i w pierwszej chwili nie wie, co go razi w oczy i od czego uginają się pod nim kolana. Stałem opodal schodów na ganek, pośrodku podwórza. Przystępowałem do palenia wolno, wręcz ceremonialnie i kiedy tak z namaszczeniem wyjmowałem paczkę papierosów z kieszeni koszuli, wyciągałem z niej papierosa, żeby następnie włożyć go do ust, słowem, w trakcie tych marzycielskich nieomal czynności coraz wyraźniej słyszałem w uszach głos wdowy; nazwiska, daty, pożółkłe zdjęcia wirowały mi gdzieś w głowie, za gałkami oczu, aż wszystkie losy i historie zlały się w jedną krótką chwilę w jakiejś tajemniczej retorcie mojego mózgu. Zaciągałem się papierosem raz po raz, szybko, zachłannie, a przez pachnący dym obserwowałem chłopca, jak wchodzi na podwórze. Kiedy mnie zobaczył, natychmiast twarz mu się rozjaśniła. Zamknął za sobą furtkę i szybko stanął przede mną. Przywitał się, po czym spytał, czy podobało mi się muzeum. Odwróciłem nieco głowę, żeby nie dmuchać mu dymem prosto w nos, i dopiero wtedy odpowiedziałem. — Podobało mi się. — Najlepsze jest krzesło! — powiedział. — Siedziałeś na nim? Skinąłem głową.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 217
217
2015-12-31 12:09:32
Ferenc Mózsi
— Niezłe są też zapachy — ciągnął. — Ziemia, i stare meble, no i buty… Ty też czułeś woń skóry? — Czułem. Uśmiechnął się. — Dobre są te ciemności! Ten półmrok, kiedy nagle zapala się któryś z reflektorów. I te zdjęcia na ścianach! Znowu skryłem się w chmurze dymu. Nie pamiętam, kiedy papieros aż tak mi smakował. Niemal zapomniałem o chłopcu, a kiedy – właściwie przypadkiem – mój wzrok padł na niego, raczej z uprzejmości niż wiedziony szczerą ciekawością spytałem: — A co sądzisz o efektach dźwiękowych? — Masz na myśli pieśni żołnierskie? — Tak, i odgłosy deszczu i burzy. Wszystko, co nie jest widokiem, przedmiotem czy słowną informacją. Szybko, niczym automat wyrzucałem słowa, aby natychmiast podnieść do ust papierosa. Nie odpowiedział od razu i teraz, z perspektywy czasu mam wrażenie, że dokładnie wiedział, iż tak naprawdę mam uwagę bez reszty zaprzątniętą paleniem. — Moim zdaniem wszystko jest na swoim miejscu — powiedział. — Nie sądzisz, że to jest trochę wysilone, można by rzec manieryczne? Potrząsnął głową. — Nie — odpowiedział. — Wszystko jest na swoim miejscu! Właśnie mówiliśmy o rzeźbionym krześle, kiedy Jóska pojawił się na ganku. Pozdrowił syna, a potem, kierując swoje słowa do mnie, powiedział, żebym szedł, bo kawa gotowa. — Czuję, jak pachnie! — odpowiedziałem wesoło. Zadeptałem peta, po czym objąłem chłopca ramieniem i tak weszliśmy na ganek. Tam wypiliśmy kawę, siedząc przy małym wiklinowym stoliku i dalej sobie gawędząc. Zostaliśmy jeszcze z pół godziny. Zaskoczyło mnie rozeznanie kobiety w sprawach politycznych i podobało mi się, że upraszczając każde zagadnienie, potrafi jednocześnie uchwycić istotę rzeczy. Z zachwytem słuchałem jej zwięzłych zdań. Na pożegnanie dała mi gruby, zapinany na klamerkę zeszyt, który zawierał kserokopie wspomnień o Kręgarzu spisanych przez Gábora Teőke, Máté Kissa i Jánosa Tótha.
218
Na stację odprowadził mnie Jóska. Byłem jedynym podróżnym wsiadającym do pociągu. Od razu podszedłem do otwartego okna i machałem dopóty, dopóki postacie ojca i syna nie rozpłynęły się w osobliwym świetle późnego popołudnia. Do końca, również kiedy się przesiadłem, jechałem sam w pustym przedziale i bardzo rzadko podnosiłem głowę znad zeszytu, żeby rzucić przelotne spojrzenie na równinny, alföldzki krajobraz. Zmierzchało się. Nie zauważyłem nawet, kiedy zmęczone, czerwone blaski zachodzącego słońca zastąpiło mrugające przy każdym większym wstrząsie żółtawe światło lampy.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 218
2015-12-31 12:09:33
Kręgarz
3. Jest prawie pewne, że wspomnień dni spędzonych w P. nie utrwaliłbym na papierze, gdybym parę tygodni temu nie dostał listu. Nie był to nawet list, tylko nekrolog, w którym József Sarkantyú wraz z żoną powiadamiał mnie, że ich syn, József Sarkantyú, w wieku siedemnastu lat, zginął w tragicznych okolicznościach. Nekrolog był bardzo zwięzły, podawał miejsce i czas pogrzebu, kończył się zaś kilkoma wersami, w których rodzina zapraszała na stypę. Ostatni tydzień listopada przyniósł brzydką, paskudną wręcz pogodę. Również w dzień pogrzebu niebo było zachmurzone, brudnoszare i rano, kiedy szedłem na dworzec Nyugati, panowała mgła, w ciągu dnia zaś deszcz to zaczynał padać, to ustawał, był zimny, podobnie jak wiatr, który sprawiał, że do oczu napłynęły mi łzy. W pociągu było niewielu pasażerów, a po przesiadce w wagonie, który w końcu sobie wybrałem, było nas jedynie czworo; kiedy przechodziłem ciasnym korytarzem, zauważyłem w jednym z przedziałów młodą kobietę, która karmiła trzymane na ręku niemowlę. Naprzeciwko niej siedziała kobieta w średnim wieku, bez wątpienia babcia dziecka i czytała jakąś ilustrowaną gazetę, opierając uwolnione z butów nogi na przeciwległym siedzeniu. Okolica była beznadziejnie szara, monotonna. Ani śladu słońca, na niebie kręciły się w kółko strzępy czarnych chmur, w żaden sposób jednak nie mogły się połączyć i przeważnie po pewnym czasie znikały. Widziałem zaniedbane, tonące w deszczu samotne gospodarstwa, ogołocone drzewa i niechętnie salutujących kolejarzy na wyludnionych stacjach. Do wsi dojeżdżałem autobusem, zapytałem więc szofera, gdzie mam wysiąść, żeby dotrzeć na cmentarz. Odpowiadając, zmierzył mnie wzrokiem, po czym spytał, czy nie jadę przypadkiem na pogrzeb małego Sarkantyú. Powiedziałem, że owszem. — Co za głupia śmierć! — powiedział, kręcąc głową. Stałem w otwartych drzwiach kabiny kierowcy. — Znał go pan? — spytałem. — Tylko z widzenia! — odpowiedział. — Od czasu do czasu zamienialiśmy parę słów, jeśli akurat ze mną jechał. Ten chłopak miał umysł jak brzytwa! Powiadają, że nawet nauczycieli zapędzał w kozi róg. Byłby z niego pisarz, tak mówią. Oprócz nas w autobusie były jeszcze tylko dwie osoby, dwóch mężczyzn w średnim wieku, biednie ubranych, wymizerowanych na twarzy. Siedzieli niemal na samym końcu, w ciszy. Po prawej stronie mijaliśmy majaczące w oddali samotne gospodarstwo, na wprost zaś wyłaniały się już pierwsze zabudowania wsi i coraz lepiej widoczne były dwie wieże kościelne. — Jak ten chłopiec umarł? — spytałem. Widać było, że pytanie zaskoczyło kierowcę. Znowu zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i odpowiedział dopiero wtedy, gdy przeniósł wzrok na drogę. — Myślałem, że pan wie… Opowiedziałem mu, że widziałem chłopca przed laty pierwszy i ostatni raz i że nie wiem, jak umarł. Szofer spojrzał na mnie. — Psy go rozszarpały! — powiedział i zacisnął usta.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 219
219
2015-12-31 12:09:33
Ferenc Mózsi
Kiedy usłyszałem jego słowa, coś się gdzieś we mnie, w środku załamało, i chyba nawet zachwiałem się na nogach. — Jakie psy? — spytałem, kiedy odzyskałem równowagę. — Dwa dobermany i dwa pitbulle — odpowiedział i dodał, że psy należały do pewnego cudzoziemca. — Do Navratila? — spytałem i w chwili, kiedy wypowiedziałem to nazwisko, sam się zdziwiłem, że po tylu latach jeszcze je pamiętam. — Właśnie! — odpowiedział kierowca i znowu spojrzał na mnie zdziwiony. — To były psy pana Navratila. Pan go zna? Potrząsnąłem głową. Minęliśmy już środek wsi, kiedy znowu się odezwał. — Teraz pan wysiądzie! — powiedział, i jeszcze ręką pokazał mi, którędy mam iść. — Pójdzie pan tą ulicą, potem skręci w lewo i pójdzie prosto, aż dojdzie do cmentarza. Podziękowałem za pomoc, wysiadłem i ruszyłem w kierunku, który wskazał.
220
Dalej siąpił deszcz. Było zimno i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że zapomniałem parasola. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciłem w lewo i rzeczywiście, po paru minutach marszu znalazłem się na cmentarzu, gdzie od razu dostrzegłem żałobników; musieli niedawno wyruszyć z kaplicy, bo chociaż czoło orszaku stało już wokół grobu, to koniec – do którego dołączyłem – jeszcze szedł. Pomimo tego, że ksiądz mówił długo i że coraz mocniej padał deszcz, w dodatku zerwał się wiatr, nikt nie zbierał się do odejścia. Było nas liczne grono i kiedy mogiłę pokryły kwiaty, nie zważając na coraz gorszą pogodę, prawie wszyscy podchodzili do członków rodziny, żeby złożyć kondolencje. Kiedy przyszła moja kolej i uścisnąłem rękę Jóski, widziałem, że z początku mnie nie poznał. Stał z gołą głową w ulewnym już deszczu, włosy spadały mu na czoło, był blady, czy raczej szary jak popiół, oczy miał dziwnie duże, robiły jednak wrażenie zapadniętych. Kiedy mnie poznał, oczy mu rozbłysły, ale tylko na chwilę, bo zaraz znowu zagościła w nich pustka. — Dziękuję, że przyjechałeś! — powiedział, mocniej ściskając mi dłoń. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zrobiłem krok dalej i znalazłem się twarzą w twarz z kobietą. Rysy miała opanowane, rękę zaś trzymała wyciągniętą w ten charakterystyczny sposób, w jaki zwykli to robić niewidomi. Głośno wymieniłem swoje nazwisko i pocałowałem ją w rękę. Ona również mi podziękowała, że przyjechałem, po czym powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę. — Mój syn bardzo pana polubił — powiedziała. Milczałem i było mi wstyd. Od czasu tamtej wycieczki – chociaż często przychodzili mi na myśl – nie napisałem do nich ani słowa, ani do chłopca, ani do rodziny. Przeszedłem dalej i pocałowałem w rękę córki. Obok jednej z nich – była to zdaje się Réka – stał młody, sympatyczny mężczyzna. Zapewne jej mąż. Dziewczyny miały łzy w oczach, w lewej ręce ściskały po ciemnej chustce do nosa. Im też nie wiedziałem, co powiedzieć, ale widziałem, że mnie poznały. Coraz trudniej było iść między grobami, tu i ówdzie stały już kałuże wody, a tam, gdzie nie stały, pod zdeptaną trawą niemiłosiernie ślizgała się gliniasta gleba. Buty – podobnie jak
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 220
2015-12-31 12:09:33
Kręgarz
spodnie – całe miałem w błocie i na próżno podciągałem zapięty pod brodę kołnierz płaszcza, garnitur też mi przemókł. Kiedy wyszedłem na szeroką główną aleję, która prowadziła do wyjścia, ktoś złapał mnie za rękę. Była to wdowa po Bálincie Kóka. Miała ogromny, czarny parasol, pod który mnie wciągnęła. Wymawiałem się wprawdzie, potem poprosiłem, żeby przynajmniej pozwoliła, bym to ja trzymał parasol, ale wszystkie moje prośby odrzucała. — Niech mnie pan weźmie pod rękę! — powiedziała, po czym, widząc moje wahanie, sama wsunęła mi rękę pod ramię, nadal trzymając nad nami parasol, po którym deszcz bębnił tak, że wydawało się, iż to grad wali. Kobieta była co najmniej mojego wzrostu i kiedy tak szedłem tuż obok, poczułem bijącą od niej siłę. Spytała, czy przyjdę na stypę. Kiedy przytaknąłem, zaproponowała, że podwiezie mnie swoim samochodem. Zaraz potem zaczęła mówić o chłopcu. Mówiła, jakby przemawiała do licznego audytorium, dobitnie i głośno, ale i tak jej słowa tłumił szum bębniącego o parasol deszczu. Nagły podmuch wiatru uderzył w parasol, wywrócił go na drugą stronę i póki kobieta nie nadała mu pierwotnego kształtu, mokry materiał łopotał wokół nas, niczym potężne, czarne skrzydło. Poszliśmy dalej. Wdowa coraz więcej mówiła o chłopcu i chociaż mówiła same słuszne i mądre rzeczy, słuchałem jej roztargniony. Szedłem obok mechanicznie, nie miałem ochoty na rozmowę. Ferenc Mózsi z języka węgierskiego tłumaczyła Elżbieta Cygielska
221
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 221
2015-12-31 12:09:33
222
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 222
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
Im drzewo bardziej kłuje niebo tym bliżej człowieka
Zbigniew Waszkielewicz ur. w 1949 roku pod Ełkiem; obecnie mieszka we wsi Radzie w powiecie giżyckim. Jest absolwentem PWST w Krakowie. Prowadzi autorską działalność Teatr IOTA, realizując spektakle teatralne i projekty edukacyjne. Był też wykładowcą katowickiej AWF, prowadził specjalność teatr ruchu i dźwięku. Napisał powieść „Wujek Ziuniek na długie zimowe wieczory”, otrzymał za nią Wawrzyn 2012 – Literacką Nagrodę Warmii i Mazur.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 223
Martin Wank, socjolog z Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie, siedzi przy stole, ma ręce skrzyżowane na piersiach i uważnie patrzy w oblicze Zdzicha Bohdziewicza, psychologa z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, który za kilka dni, z nastaniem nowego roku akademickiego będzie psychologiem bez akademickich zobowiązań, bo trudno, mieszkając w mazurskiej głuszy, wypełniać tego rodzaju obowiązki, na pewno nie na odległość 570 km. Zdzicho oparł brodę na splecionych dłoniach leżących na stole; wpatruje się w stojący pusty słoik, na dnie widzi resztki złotawej mazi. Podniósł powoli wzrok, aż natknął się na uważne oczy Martina. — To dobra wiadomość, Mat, otrzymałeś kolejny słoik miodu od Gabi, jakiś czas temu nawet… i smakował ci, bo ścianki słoika wylizane. — Zdzicho zapukał palcem w szklaną obłość słoika. — Na dnie są nader skromne, ale niezbite dowody, co takiego lizałeś. Umieram z ciekawości, Mat… Czy zdradzisz treść rozmów z Besatzungskind, opowiesz mi o Gabi Konopko? — Umieraj dalej, Zdzicho, nie zaspokoję twojej ciekawości, bo dalej wiem o Gabi tyle, co ty. Przepraszam, wiem dużo więcej, ale nie poznałem niczego, co jest historią człowieka. Wiem, jak się porusza,
223
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
224
krzątając się przy pszczołach, bo jej wielokrotnie asystowałem, pewnych prostych pszczelarskich powinności wręcz się nauczyłem. Wiem, jak porusza się w kuchni, gdy gotuje, znam kolejność jej niewielkich obrządków w obejściu gospodarskim, ma raptem jedną krowę, świnkę, kilka kur, za to uli ma 30. — O swej sytuacji dotyczącej tego, skąd się wzięła na świecie, nie chciała rozmawiać? — Nie mówiła mi o tym nigdy, a ja nie pytałem. — Rozmawialiście po niemiecku? — Nie chciała… Powiedziała, że to jest język jej modlitwy, i że zwykła modlić się sama. Rzeczywiście robi to sama, bo do kościoła nie chodzi, nawet nie wiem, czy jej Bóg ma związek z jakimkolwiek wyznaniem. Zdzicho i Martin pomilczeli dobrą chwilę, patrząc w podobnym skupieniu na stojący na stole słoik. Obecność Gabi Konopko stawała się coraz bardziej dojmująca. — Martinie, posmakujemy teraz mojej pigwówki, poprzedni właściciel mego siedliska w Radziach pozostawił nie tylko kilka poniemieckich jabłoni, ale też kilkanaście krzaczków pigwowca, które sam posadził. — Zdzicho podniósł kieliszek w górę ze złotawym płynem w środku. — Prosit, tropicielu rubieży ludzkich dusz! — Na zdrowie, Zdzicho… ale dlaczego użyłeś słowa „rubieży”? — Rubież to coś odległego, głęboko schowanego… — Akurat wiem, co to słowo znaczy… — Bo ty rozmówców naprowadzasz na spowiedź, twój dialog zamienia się stopniowo w monolog, w wyznanie rozmówcy. Przypadek milkliwej Gabi jest akurat wyjątkiem potwierdzającym regułę. — Nie przypominam sobie, byś był kiedykolwiek świadkiem moich rozmów, by ktokolwiek nim był. — Najważniejsze słowa między ludźmi padają w cztery oczy, gdy słychać jedynie bicie dwojga serc. Wyznają ci tajemne rzeczy, bo do takich należy też wyrywanie korzeni czy nowy ich posiew. — Nie słychać dosłownego bicia serca, ale jest coś na rzeczy w twoim określeniu… Nie słychać, a zarazem słychać, aż w duszy dzwoni… Tak, masz rację, szanowny psychologu. — Czuję to zwyczajnie, po ludzku, nie próbowałem tego zawodowo definiować, jak wielu innych rzeczy, wobec najważniejszych spraw psychologia jest bezradna, Martinie. — No to masz problem, Zdzicho… Dystansujesz się od tego, co jest ziarnem, młynem i piecem twego chleba. — Dlatego powróciłem na Mazury… Myślałem, że to powrót do korzeni, ale znalazłem tylko krajobraz, mogę wpisać siebie jedynie w pocztówkę z Mazur. Wreszcie chyba wiem, co to raj utracony. Nie przyjechałem jednak tutaj w odwiedziny, ja się tu na powrót osiedliłem. Zapadło kolejne milczenie, innego rodzaju, o innym ciężarze gatunkowym. Martin czuł, że za chwilę zalążek zakłopotania przerodzi się w coś trudniejszego do zniesienia, więc zamiast zapytać: A z czego zamierzasz tutaj żyć, Zdzicho?, powiedział: — Twoja pigwówka różni się od tej, którą częstuje Walter. — Podniósł kieliszek pod światło. — Ma inny smak, jest też ciemniejsza…
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 224
2015-12-31 12:09:33
Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka
— Dodałem soku z róży, spójrz za okno… Ta pospolita Rosa rugosa, którą widzisz za oknem, ma już pod jesień czerwone owoce, kroisz je i zasypujesz cukrem… Powstaje sok, który dodawany do nalewek uszlachetnia bukiet smaku i zapachu każdej nalewki, nie tylko pigwówki. — Dowiedziałeś się tego od Ukraińców? Oni tutaj przywieźli nowe receptury nalewek. — Nie, to wiem od mojej ciotki Klimy, sławnej kiedyś w gminie Ełk wiedźmy. Wspomniałeś Ukraińców, Martin. Oprócz nalewek przywieźli w ‘47 swoją historię, gdzieś tam daleko został Beskid Niski, Bieszczady, ale anioły i demony ich historii przybyły wraz z nimi. Czy po 50 latach to wciąż puszka Pandory, czy jakaś baśń, którą można opowiadać, bo uzyskała jakiś zrozumiały dla nich morał? — Mają już potrzebę mówienia, ale istota tkwi jeszcze gdzieś głęboko. Opowiadają o miejscu, w którym gdzieś tam stoi ich dom, a raczej gdzie stał ich dom, bo wyjeżdżali najczęściej z pogorzelisk. Potrafią szczegółowo opisać rozkład izb, opowiedzieć przedmioty swej codzienności… Widzą nieistniejący dom i jego otoczenie wyraziście, ale tam nie jeżdżą, zastaliby tam przecież także tylko krajobraz. Przywieźli tutaj wyrwę duchową, z którą nauczyli się żyć, ale nie chcą do niej dodawać fizycznego odczucia raju utraconego, bo w odróżnieniu od ciebie, Zdzicho, oni nie wyjechali stamtąd dobrowolnie, więc trudniej byłoby im takie powroty znosić. — Jeśli wyjechali pod przymusem, to powinni chcieć tam wrócić. — Nie mają do czego wrócić, nie ma ani tych miejsc, czyli domów, ani tych ludzi… Najstarsi, którzy jeszcze żyją na Mazurach, przywiezieni w akcji „Wisła”, to już inni ludzie… Gdyby była możliwość powrotu po 10 latach, 15, wróciliby na pewno, ale po 40, 50 – nie ma już tej sosny, z której zbudowaliby dom. — Och, sosen ci tam dostatek. — Chodzi mi o konkretne drzewo, o którym myśleli, że nadaje się na kolejny dom, dla syna, dla córki. Znam opowieść o wyjątkowej sośnie. W twojej gminie, w Orłowie, dożywa swoich dni człowiek, który z jednej sosny zbudował dom. — Z jednej sosny to można kurnik zbudować, raczej nieduży. — Wyobraź sobie, Zdzicho, że to było jedno olbrzymie drzewo, które po długich staraniach ten człowiek kupił, a potem zbudował dom, trzyizbowy, nic wielkiego, jednak normalny dom o powierzchni 80 m². Jeśli sosna była do obłapienia przez 3 dorosłych chłopów i miała około 50 metrów wysokości, to tzw. użytku otrzymuje się z niej 30 m³. Ty jako siostrzeniec cieśli umiałbyś to chyba szczegółowo wyliczyć i okrasić jakąś sentencją Wujka Ziuńka. — O takich drzewach Wujek Ziuniek mówił „samorodki”. Jak patrzył na wybujale rosnący budulec, to mówił: Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka. — Ukraiński cieśla nie chciał słyszeć o powrocie w Bieszczady na rodzime pogorzelisko nawet w latach 50., bo całą drogę stawiania domu można odbyć pewnie tylko raz. A ta droga to najpierw całodzienne ciąganie z bratem piły „moja – twoja”, potem dwudniowa obróbka sosny na użytki, z tego większość na miejscu, w lesie – już wtedy były przenośne traki – następnie przewozy desek i belek wozem drabiniastym w dwukonnym zaprzęgu; dokładnie pamiętał, że takich kursów odbył w ciągu 2 dni 16, a do domu było raptem 3 kilometry, bez stromych podjazdów, dlatego uparcie zabiegał o kupno owej dorodnej sosny, bo rosła tuż-tuż.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 225
225
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
— Mogę się domyślić, że w połowie zwózki spał z siekierą w lesie, pilnując drewnianego skarbu. — Tak dokładnie było, wszystkie wyprawione i niewyprawione owcze skóry, jakie wtedy w ojcowskim starym domu były, z nim tam nocowały, bo to było na początku marca 1940 roku, a zima, mówił, była wówczas z tych prawdziwych, nocą 30 stopni mrozu. — Ile on miał wtedy lat? — Dzisiaj ma 84, zatem miał lat 26, ciesiółką zajmował się już od 10 lat, to mógł ważyć się na postawienie swojego domu. Zadał sobie wiele trudu, ale okrył się sławą na całą okolicę, mógł wybrać sobie żonę nie tylko spośród panien z dobrym posagiem, ale też z tych najładniejszych. — Opowieść godna zapamiętania. Coś powiedział o rodzinnej historii walki o niepodległość Ukrainy? — Nic o tym nie mówił. Ale mam coś dla ciebie i z tej beczki. Rówieśny temu cieśli mieszkaniec twojej gminy, pod pretekstem, że chce podziękować za edukację prawnuczki, zaprosił mnie na kawę i ciasto, ale okazało się, że prawdziwym powodem do rozmowy były jego doświadczenia jako byłego banderowca. — Nadstawiam uszu, Mat — ożywił się Zdzicho. — W jakiej wsi mieszka? — Nie mogę ci powiedzieć ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka, bo ewentualna dekonspiracja sprowadziłaby na niego zemstę pobratymców. Powiedział: Ja swoje już przeżyłem, za-dawałem śmierć innym, to i do mnie ona ma prawo nawet okrutnie przyjść, ale muszę chronić bliskich, bo oni niewinni. A oto jak przebiegała nasza rozmowa: Wank wyjął kratkowany szkolny zeszyt, do którego od czasu do czasu zerkał, dla niemieckiej skrupulatności zapewne. — „Jesteście starszyj wistun z 3 sotni pod dowództwem „Brodycza” z odcinka I, kryptonim „Łemko” w tzw. Zacurzońskim Kraju. Macie wybór: wydacie kogoś z oficerów UPA, jadącego w tym pociągu lub greckokatolickiego duchownego albo zabierzemy was tam, skąd się nie wraca. Chcecie jechać na przesiedlenie z rodziną czy wolicie do obozu?
226
5 minut wystarczy na odświeżenie pamięci. Oficer UBP wyjął papierośnicę i poczęstował mnie jakimiś zagranicznymi papierosami. Pociąg stał już drugi dzień w tzw. punkcie kierunkowym w Oświęcimiu, wiedzieliśmy już, że przewozy akcji „Wisła” zatrzymują się tam, że odbywa się wtedy selekcja. Widziałem w pociągu dwóch oficerów, kogoś w stopniu chorunżyj i sotnyka. Wydałem tego młodszego stopniem, ale nie z uwagi na hierarchię wojskową, sotnyk jechał tylko z żoną i dwójką małych dzieci, ciężko byłoby kobiecinie samej z dwójką maleństw na tym nieznanym przesiedleniu, które było istnym dopustem bożym, ale jechało się tam jednak z rodziną. — Ktoś was już wcześniej wydał, bo znali wasze partyzanckie dane. — Tak, nawet nie pytali o potwierdzenie i nie pytali o „historię choroby”, czyli wiedzieli chyba wszystko o moim roju, czocie, a może nawet całej sotni. — Starszyj wistun to wysoki stopień?
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 226
2015-12-31 12:09:33
Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka
— Z niższych podoficerskich… Po polsku plutonowy, nie pamiętam już, jak brzmi odpowiednik niemiecki. — Unterofizzier. — Tak, teraz przypominam sobie. Byłem dla nich zbyt niską szarżą, może nawet zostawiliby mnie, gdybym nikogo nie wydał, ale jakoś w strachu tak wtedy nie pomyślałem. — Ratował pan nie tylko siebie, ale też rodzinę, żona pojechałaby dalej sama z trojgiem dzieci. Takie rany mają prawo się goić, rodzimy się po to, by zwyczajnie żyć w zwyczajnym czasie, wojna rujnuje ten czas, rujnuje zwyczajne, godne życie. — Tak, nie ma to jak zwyczajne życie, gdy można siać, zbierać, rodzić i chować dzieci, świętować, gdy święto, pościć, gdy chudo, poswarzyć się z żoną, żeby nie było zbyt nudno… Oj, dużo jeszcze mogę wymieniać zalet zwyczajnego życia, którego ludzie zaznają, ale nie ja. — Jak to, krzepki z was starzec, więc póki zdrowie pozwala, to należy zwyczajnie żyć. — Ale nie wtedy, gdy dzień w dzień wyrządzona krzywda przed oczy staje. — Nie dało się tego gdzieś głęboko w pamięci zakopać? — Nie dało… Rodzinę człowieka, którego wydałem, osiedlili tutaj, w tej samej wsi. A ten chorunżyj już do nich nie wrócił, po latach dowiedzieli się, że umarł na tyfus w obozie w Jaworznie, to gdzieś na Śląsku. A może ta choroba jest tylko na papierze, może go zamęczyli? — Tego się już nikt nie dowie, chyba że się znajdzie jakiś świadek. — I ja tu obok nich żyję. Nie wiem, jaki on był człowiek, ale miał prawo żyć tu z nimi. Jego rodzina z pamięci o nim zrobiła pomnik, i słusznie, bo tym mocniej są z nim, gdy go tak dawno nie ma. Jak by się dowiedzieli, że to ja im go zabrałem, to by na pewno, choćby dziś, mnie zabili, i to by było jak trzeba, to mi się należy, nawet się tej śmierci nie boję, nie jestem już takim tchórzem jak 50 lat temu. Ale może zabiliby całą rodzinę, a przed tym rodzinę chciałbym uchronić, bo to są wyłącznie moje winy. — To dlaczego mi to mówicie? — A bo musiałem to komuś przed śmiercią powiedzieć. Wybrałem pana na tę spowiedź, bo pan jest z daleka, pana to w żaden sposób nie dotyczy, ale pan rozmawia z ludźmi, których los wygonił z domu, próbuje to pan pojąć, opisać. Wiem, że nada pan inne imiona ludziom i miejscom, bo pan będzie chciał uszanować prawo do życia mojej rodziny. — Tak będzie, dziękuję za zaufanie. — Nie ma za co, to ja powinienem panu dziękować, że zechciał mnie wysłuchać i nieść to brzemię razem ze mną. Pan tu poznaje wielu ludzi, wysłuchał pan różnych opowieści. Ale dla mnie szybko stało się jasne, że pan tu przyjechał też po moją historię, ale ja nie mógłbym nic więcej o sobie powiedzieć, gdybym nie zaczął od tego co najważniejsze. Proszę tu zachodzić, nie będziemy więcej o tym rozmawiać, jak pan chce, to możemy o czym innym, ale o tym już nie… Cieszę się, że maleńka Oksana, moja prawnuczka, dowiedziała się, że się to wszystko wokół niej może inaczej nazywać,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 227
227
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
poznaje dzisiaj słowa niemieckie, jutro być może angielskie… Czuję, że tak jest bardzo dobrze… I to były jego ostatnie słowa na zakończenie tej niezwykłej opowieści. — A potem o czym rozmawialiście? — Jak to o czym? O zwyczajnym życiu. Martin Wank posiedział jeszcze trochę, bo obiecał spróbować mojej babki ziemniaczanej, on tutaj przy stole opowiadał, a ona tam w duchówce dochodziła i doszła… I smakowała mu, a jakże, przynajmniej tak mówił… A co miał powiedzieć dobrze wychowany gość?
228
Ćwiczyłem ówcześnie przyrządzanie mazurskich dań ziemniaczanych całkowicie, jak placki, babka, kiszka ziemniaczana czy okołoziemniaczanych, z których najważniejsze były kartacze. Próbowałem znaleźć zajęcie, które mogłoby mnie utrzymać przy życiu, a nie byłoby jakimś mozołem, chomątem, jak nie przymierzając porzucana właśnie psychologia. Marzył mi się bar w Radziach, serwowałbym dania wyrosłe wiekami z ziemniaka, mógłbym co najwyżej rozszerzyć menu o rybę, ale z tutejszych jezior, najwyżej ze trzy ryby w skromnym repertuarze, koniecznie lin w śmietanie… Inne jakoś domyślę, a lina w śmietanie już robię wybornie. Skąd go wytrzasnąłem? Ano z kubeczków smakowych, bo jak wspominałem, szukam zarobkowego zajęcia, które nie byłoby dla mnie utrapieniem. Nie będzie dla mnie na pewno utrapieniem zjedzenie lina w śmietanie, którego akurat klient w menu nie zauważy. Ciekawe, czy to kolejne zajęcie, kolejne marzenie, które zostanie tylko w mojej głowie, także na papierze, bo przecież mam dobry biznesplan, tak się te słupki matematyczne dzisiaj nazywa, biznesplan… Wszyscy wypowiadają to słowo jak zaklęcie magiczne, sączysz je przez zęby i słyszysz od razu brzęk złota. Mam pomysł na szyldy, które będą kierowały do mojego baru z Wydmin, Starych Juch, Miłek. Pozostało jeszcze nadać imię ziemniaczanemu barowi, to zostawiam na koniec, jutro wymyślę, nazwa jest najważniejsza, w tym wypadku może mieć moc sprawczą, podróżnik jak przeczyta, to od razu będzie wiedział, że musi zajechać, tak, jutro wymyślę… Nie powiedziałem jeszcze Martinowi, że mam już kilka ukraińskich opowieści, od ludzi z akcji „Wisła”, jedną też z akcji „H-T”, czyli zrodzoną jako skutek regulacji granicy polsko-radzieckiej w 1951 roku. Kiedyś mu opowiem, ale muszę na tę nić opowiadanych historii nizać kolejne słowa, powoli, może po kilku kolejnych wizytach uda się każdą z tych historii wypełnić, może nie aż po menisk wypukły, ale żeby można było powiedzieć, że pozyskałem chociaż „większą połowę”, mimo że takiej połowy przecież nie ma, ale zarazem jest, skoro tak mówimy. Nie wiem, jak wytrzyma to moja wątroba, bo nie przypadkiem użyłem wcześniej terminologii przynależnej naczyniom wypełnianym płynną ingrediencją. Nie ma opowieści, gdy nie zostanie pozdrowiony toastem każdy z obecnych, a też co ważniejsi nieobecni, wtedy już języki mają prawo się rozwiązać. Rozmawiam ze starszymi osobami, głównie płci męskiej, czasem pani domu coś dopowie, coś uściśli, nieraz pośród swarów, bo głowa rodu jest przecież nieomylna, a wiadomo, kto tą głową jest w systemie patriarchalnym. Głowa domu jest mimo wieku na ogół tęga w biesiadnym znaczeniu, wpływ na tę biesiadną żywotność ma zapewne zakąska,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 228
2015-12-31 12:09:33
Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka
suta oraz właściwie na tę okazję tłusta i dla smakowego użyźnienia kwaśno łamana, a to grzybkiem marynowanym, a to kiszonym ogórkiem. Zadziwiająca jest droga owych opowieści, kiedy początkowa nieufność przechodzi w oględność, i stopniowo, za którymś razem w potrzebę szczerego wyznania. Może u starszych osób ta potrzeba związana jest z umykającym czasem, który chcąc nie chcąc, już podświadomie odliczają, czasem głośno o tym nieznanym brzegu nawet mówią. Nie wiem, dlaczego milkną albo zamieniają rozmowę w zdawkową, gdy siada przy stole ktoś z następnego pokolenia, córka albo syn. Nie chcą, żeby kolejny raz tego słuchali, a może ta opowieść w ogóle jest z jakichś powodów nie dla nich? Dobrze jest rozbudzić ufność wdowy, jeśli się to uda, to opowieściom nie ma końca, wreszcie mogą się nagadać do woli, to że przeżywają najczęściej swych mężów, daje im dostęp do słowa jako własnej, swobodnej opowieści. Z jednej strony poczucie niepowetowanej straty, z drugiej nieskrępowana niczym wola, także wypowiadania swojego całkiem słowa; możliwość własnej refleksji niepokoi, ale też wabi, jest pokusą, której trudno się oprzeć. Korzystałem z takich okazji chętnie. Czy to jakiś rodzaj manipulacji, wykorzystania drugiej osoby dla własnych celów? I tak, i nie. Byłem, oczywiście, myśliwym, ale to polowanie na opowieść ma też drugą stronę medalu. Tropiona przeze mnie ofiara chciała być upolowana, z własnej nieprzymuszonej woli obdarzała mnie słowami-trofeami, na których mi zależało, wypowiadane słowa dawały opowiadającym spełnienie, czułem tę specjalną energetykę emocji, gdy ktoś opowiada coś dlań ważnego. Czułem wtedy, że ktoś dotyka jakiejś istoty siebie, otwiera swoje tajne podwoje… Słuchałem jak urzeczony, wzruszony do granic, że ktoś mi pragnie jakąś swoją prawdę przekazać. Zaznaczyłem na mapie miejsca, skąd przyjechali moi rozmówcy: Liski i Lipina z powiatu Hrubieszów, Międzyleś, powiat Biała Podlaska, Dziewięcierz z powiatu Lubaczów, Stróża spod Kraśnika, Ustrzyki Górne, Baligród, Stężnica koło Baligrodu, Bełchówka koło Sanoka, ta ostatnia dziś nieistniejąca, dlatego zapisuję współrzędne geograficzne: 49° 29' 2'' N, 22° 5' 54'' E. Obiecuję sobie, że tam kiedyś wstąpię, nie wiem, czy zdążę opowiedzieć moim sąsiadom Malwinie i Antoniemu Sternikom, także Hannie, siostrze Antoniego, także pani Zdunek z Talek, jak wygląda to dzisiejsze nieistnienie. Michałowi Sternikowi, starszemu bratu Antoniego, którego rozładowano w roku 1947 w moim siedlisku w Radziach, już nic nie opowiem, bo wkrótce po sprzedaży siedliska w roku 1986 zmarł u rodziny w Wilkasach. Żałuję, że nie zdążyłem go poznać, siedlisko odkupiłem od kogoś innego. Michał Sternik doskonale już wie, jak wygląda obecne nieistnienie Bełchówki, może się tam jego duch czasem po tym miejscu przechadza. Wieś o wymienionych współrzędnych wzmiankowana jest już w dokumentach z drugiej połowy XVI wieku, a w 1939 roku Bełchówka liczyła sobie 340 mieszkańców, z których 315 było Ukraińcami, 5 Żydami, a 20 ukraińskojęzycznymi rzymskimi katolikami. Można takie dane znaleźć w internecie i znajduję zatem, i podaję tutaj. Zaznaczone punkty na mapie połączyłem liniami prostymi i uzyskałem w ten sposób duży wielokąt, bardzo długi w linii północ–południe. Najwięcej moich krzyżyków postawiłem na południu i odpowiada to akurat największemu nasileniu przesiedleń, dotyczyły one przede wszystkim Beskidu Niskiego i Bieszczad.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 229
229
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
Wszyscy rozmówcy mówili o krótkim czasie otrzymanym od dowódcy oddziału Grupy Operacyjnej „Wisła”, który szczelnie otaczał wieś w dniu wywózki – mieli na spakowanie dobytku od 2 do 3 godzin. Czytałem, że nadgorliwość czy mściwość dowódcy ścieśniała ten czas do pół godziny czasem, a rekord wynosił 20 minut. Rozmawiałem akurat ze „szczęściarzami”, którzy mieli czasem nawet „aż” 3 godziny. Zapobiegliwi wiedząc o systematycznych wywózkach, nie czekali tego szczególnego dnia, ale już wcześniej mieli przygotowane pługi, brony, zboże, także żywy inwentarz, czyli konie, krowy, kozy oraz karmę dla nich na drogę, także jedzenie dla siebie. Jeśli byli tak przygotowani, to po zajechaniu własnym wozem na miejsce zbiórki pakowali sprzęt rolniczy i żywy inwentarz do jednego wagonu towarowego, sami zajmowali wagon sąsiedni wraz z inną rodziną, upychając tam też oprócz żywności małe meble i kuchenną drobnicę, czyli garnki, miski i sztućce. Do wagonu z ruchomościami rolniczymi trafiał przede wszystkim wóz, który na miejscu załadunku rozkładali, a na stacji wyładunkowej na powrót składali. Jeśli chodzi o jedzenie dla rodziny, to najważniejsza była dojna krowa i karma dla niej, czyli siano i śruta. Podróż trwała od tygodnia do trzech, w tym pobyt w punktach kierunkowych (w Oświęcimiu i Lublinie), a następnie w punkcie rozdzielczym, w ich wypadku w Olsztynie, dowożeni byli w końcu do stacji wyładunkowych, dla moich rozmówców było to Giżycko. Wszystkie opowieści zawierały w szczegółach kilka tych samych elementów. Poszczególne rodziny wiozły na ogół kamień do kapusty, bo o kamienie na Podkarpaciu było trudno. Okazywało się to trudem zbędnym, bo przyjeżdżali do miejsc wyjątkowo w kamienie obfitych, gdzie dosłownie rośnie kamień na kamieniu, ale to był jedyny humorystyczny element ich peregrynacji. Wszyscy byli przywożeni do domostw bez drzwi i okien, bo w roku 1947 dobre poniemieckie domy na Mazurach były już zasiedlone, a pozostałe, najczęściej na odległych koloniach, były rozgrabione. Życie w tych domach zaczynało się od remontu.
230
Wszyscy też jeździli do kościoła w Chrzanowie pod Ełkiem, w roku 1947 było to jedyne miejsce w Polsce, gdzie odprawiano liturgię w obrządku greckokatolickim. Jeździli wozami, rowerami, a najczęściej szli pieszo, a 12 lipca na św. Piotra i Pawła (wg juliańskiego kalendarza) to sunęły tam wszystkimi drogami i ścieżynkami pielgrzymki z całej Polski. Spotkania w Chrzanowie były czymś więcej niż tylko religijną powinnością. Ci ludzie, porozrzucani nakazem administracyjnym po tzw. Ziemiach Odzyskanych, mogli się wreszcie spotkać, porozmawiać, odnawiać i cementować więź, którą chciano zniweczyć. Chodziło o więzi wiekami wyrosłe na gruncie narodowym i religijnym, ale najbardziej chodziło o więzi ludzkie, bo każdy ma kogoś ważnego w swym życiu i im bardziej los tego kogoś oddali, tym bardziej go potrzebujesz. Zajeżdżam w Gawlikach Wielkich do domu Zofii i Władysława Dulów, ona pochodzi z Baligrodu, z polskiej rodziny, on rodem z Ustrzyk Górnych, miał matkę Ukrainkę, a ojca Polaka i Ślązaka zarazem, który był w Bieszczadach maszynistą wąskotorówki. — Dzień dobry, ostatnio jak tu byłem, to opowiadał pan o swoich 5 latach na robotach przymusowych w Niemczech w czasie wojny. Czasy powojenne odłożył pan na następny raz… Czy zajechałem w porę? — zagaiłem na początek. — W porę, w porę, cóż nam, starym, teraz pod wieczór ma przeszkodzić siąść przy stole,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 230
2015-12-31 12:09:33
Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka
Zofia zaparzy nam herbaty czy kawy… Niech pan przypomni, co pan z tą moją opowieścią zrobi – odpowiedział pan Dul. — Chciałbym zachować pamięć o tamtych czasach przełomu, gdyście opuszczali rodzinne strony w Bieszczadach i zamieszkali w formie przymusowego przesiedlenia na Mazurach. Razem z wami odejdzie też pamięć o tamtych latach. Chciałbym to zamieścić w mojej książce, zmienię oczywiście imiona i nazwiska przedstawianych bohaterów zdarzeń… — Jeśli chodzi o mnie, to proszę pod imieniem i nazwiskiem, moim własnym, mam lat 90 i nie zamierzam już występować pod jakimiś kryptonimami, dzieci się nie pogniewają, bo akurat ich z Zosią nie mieliśmy, zresztą o co się tu gniewać, że życie było takie, a nie inne, mówi się, że każdy jest kowalem własnego losu… Nie zgadzam się z tym porzekadłem. Czasem byłem kowadłem tylko, czasem młotem, często tym rozgrzanym do czerwoności obtłukiwanym kawałkiem, bardzo rzadko mogłem być nimi wszystkimi naraz. — Wrócił pan z Niemiec w ‘45 roku, kim pan na początek się poczuł? Młotem czy kowadłem? — Od razu rozgrzało mnie do czerwoności, w ‘44 banderowcy wywlekli ojca do lasu i zabili… Co miałem robić? Wstąpiłem do oddziałów ORMO wspomagających wojska KBW, które pacyfikowały leśne oddziały UPA. — Coś pan się dowiedział… Czemu banderowcy zabili ojca? — Takich rzeczy się nie dowiesz, mnie się nie udało w każdym razie. — Oj, Właduś, to musiało mieć związek z jego pracą, był maszynistą przecież, kimś, kto powoduje, że pociąg rusza, zatrzymuje się… — No tak, maszynista może zatrzymać pociąg, kiedy trzeba czy nie trzeba… Ojciec był Ślązakiem, jakoś tak z niemiecka miał wpojone Ordnung muss sein. Jako służbista mógł nie chcieć przewozić czegoś spoza listy towarów czy zatrzymywać pociągu poza rozkładem… Bo ja wiem, ale żeby zaraz zabijać? — Motywy wtedy bywały różne, czasem nawet prywatne porachunki, a niekiedy zwyczajne pomyłki, które nawet gdy sprostowane, to życia nie przywracają — dodałem do tych rozważań swoje trzy grosze. — Tak mi się trafiło, że byłem w Jabłonkach pod Baligrodem z odziałem KBW, który zbierał naszych pobitych tam, razem z Karolem Świerczewskim na czele. — Co utkwiło panu w pamięci z tej chwili? — Rozrzucone plamy bieli. Było tych naszych zabitych 21 żołnierzy, wszyscy bez butów i mundurów, cali w bieli, bo tylko w koszulach i kalesonach, pod koniec marca w Bieszczadach jest jeszcze bardzo zimno. Ale generała Świerczewskiego nie ruszyli w sensie rabunkowym. Był w otwartym gaziku, więc wisiał w borcie z głową i rękami przewieszonymi na zewnątrz, ale w mundurze i półkożuszku. — Rozbierali żołnierzy, bo to była dodatkowa kara, jako symboliczne odarcie z wizerunku żołnierza, czy to miało sens praktyczny? — Decydowała chyba przyziemna potrzeba, bo to były przecież ubrania. Mnie się trafiło, że ci partyzanci, czy niby-partyzanci, to trzy razy do naga rozebrali, ale puścili żywego, wiele grup po lasach się kryło, ale niektórzy to zwykli rabusie byli.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 231
231
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
— W tym domu w Gawlikach Wielkich żyjemy od maja 1947 roku. — Zmieniła nagle temat pani Zofia. — Trochę go rozbudowaliśmy. O mein Gott, zawołał Niemiec, były właściciel, jak tu kilka lat temu zajechał, bo usłyszał nazwisko nasze Dul, a on się nazywał Dutz, które się wymawia Duc, czyli prawie tak samo jak nasze. I tak rok po roku odwiedzam moje ukraińskie rodziny, czasem nie rozmawiamy o latach przełomu, ale jak samo słowo zejdzie w tamtą stronę, to się dodatkowo cieszę ze spotkania. Partyzanci czy niby-partyzanci, tak wyraził się pan Władysław Dul. Przypomniało mi to opowieści pani Poliny Łukianiuk z Czarnówki, wdowy po mężu Tadeuszu.
232
Niedługo po przesiedleniu mąż umarł na gruźlicę, której się pewnie nabawił w bieszczadzkim lesie, stąd najlepsze wspomnienia pani Poliny są sprzed deportacji. Byłem u niej trzykrotnie, za każdym razem wyjmowała muszelkami inkrustowaną szkatułę, a z niej zdjęcia z dzieciństwa i młodości, głównie podsuwała mi foty z mężem, a to siedzą razem objęci na studni, a to sam Tadeusz na rowerze i sporo fotek leśnych. Wskazywała palcem osobę i mówiła: To mój Tadzik. Oczy się jej iskrzyły, potem robiły mokre, a ona szczebiotała pieśń swojej miłości. Wymieniała przeróżne sprawności gospodarskie Tadzika, też że prowadził w tańcu jak nikt inny, z jaką wprawą powoził saniami, jeśli wywracali się nimi w śnieg, to dlatego, że tak chciał, bo zawsze było tam śnieżnego puchu kopiasto, mogli się w nim dowoli wytarzać. Piersi tej zażywnej jejmości w trakcie miłosnej pieśni żywo falowały, rozświetlone oczy z fotek sunęły gdzieś w dal. Co tam w rozmarzeniu widziała? Nie pytałem, ale chłonąłem tę miłosną pieśń pani Poliny, czegoś takiego już w innych opowieściach nie doświadczyłem, byłem skłonny płakać razem z nią, ale nie mogłem sobie na to pozwolić, mogłem być tylko niemym świadkiem pięknego hymnu na cześć miłości. I co z tego, że na fotach byli zarośnięci faceci w kombinowanych mundurach, to znaczy mundurach od Sasa do lasa, inne spodnie, jeszcze inne kurtki albo tylko żołnierskie kurtki, a część z nich całkiem była po cywilnemu. Partyzanci czy niby-partyzanci, nigdy nie zapytałem pani Poliny o ten oddział jej Tadzika, chyba że sama by powiedziała, trzeba ją odnaleźć w Giżycku, bo tam się przeniosła na swoje jesienne lata, by wygodniej było, bo blisko do sklepu, do apteki. I wyjmując kolejny raz stare fotografie, nie musi Polina Łukianiuk wcale mówić, jaki tam rój, czota czy sotnia na nich, może nawet sama nie wie. Leśne pamiątki Tadzika, tak mówiła o tych zdjęciach, po czym zaczynała swoją pieśń, swoją adorację miłości, największego sensu jej życia. Zatrzymam się jeszcze w swych wspomnieniach we wsi Czarnówka nad jeziorem Szóstak. Rodzinę Tymoszuków z Międzylesia z południowego Podlasia dowieziono i rozładowano tutaj na odległej kolonii, 11 km polnymi drogami od mojego siedliska w Radziach. Stanęli przed domostwem świecącym pustymi oczodołami okien i drzwi. — Póki nie wejdziemy, tośmy jeszcze nie zamieszkali, tośmy w drodze — oświadczył Karol Tymoszuk, nowy gospodarz tego czegoś, nawet stosunkowo dużego, co kiedyś było zapewne rozległym, wygodnym domem.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 232
2015-12-31 12:09:33
Im drzewo bardziej kłuje niebo, tym bliżej człowieka
— Chcesz szukać czegoś lepszego? — odpowiedziała Wiera, jego żona — przydział mamy na to obejście. — A może się coś zmieni i można będzie wrócić do domu, na razie nocujemy na podwórku. I tak nocowali pod gołym niebem. Karol z Wierą, siostra Karola z mężem, też jego matka, brat Wiery z żoną, i dwa Iwaniuki, przyjaciele – razem 9 osób. Z wyrąbanych na świeżo gałęzi sporządzili prowizoryczne namioty, z resztek słomy znalezionej w stodole zrobili posłania, rzucając na wierzch przywiezioną pościel, a ognisko było najcieplejszym miejscem. Przy nim się siada ciasno wokół, jak od dawien dawna siadano, na nim gotuje się strawę. W takich chwilach symboliczne słowa „ognisko domowe” są wypełnione treścią praktyczną, swojską, bo nastrój swojski wnoszą opowieści, także wspólne śpiewanie, rozgrzewa to ciało, ale i ducha, bo już tak jest, że do przetrwania ciału potrzebny jest duch, to on stanowi o sile, a nie napięte mięśnie. — Patrzcie, ktoś przez łąki do nas idzie, chyba z tego domu, co go za pagórkiem widać — krzyknął starszy z Iwaniuków pierwszego ranka. Wdrapał się nie wiedzieć czemu na szopkę, chyba drewutnię, sądząc po resztkach zawartości. — Kobieta, idzie z wiadrem i jakimś jeszcze zawiniątkiem pod pachą. — Gość w dom, Bóg w dom, zobaczymy kto to, poznamy kogoś pierwszego z tej wsi — powiedziała Wiera. — Jeśli pieszo, znaczy się miejscowa. — Dzień dobry — powitała podwórkowe zgromadzenie kobieta w sile wieku. — Jestem tutejsza, całkiem tutejsza, jeszcze sprzed wojny, nazywam się Rhode… Neć Rhode. Przychodzę tutaj po wodę, 200 m to żadna odległość, a następne domostwa to już we wsi, około kilometra będzie. Przyniosłam wam świeżo upieczony chleb. Z mojej studni woda, póki co, nie jest pitna. — Bierzcie wody do woli, a za chleb dziękujemy, na pewno nie zmarnuje się. Traktujemy go jako sąsiedzki poczęstunek, a nie jako zapłatę. Za wodę nie ma zwyczaju brać zapłaty, przynajmniej tam, skąd przyjechaliśmy i dokąd wkrótce zamierzamy wrócić — wyjaśnił Karol, widząc w bacznym spojrzeniu pani Rhode i zdziwienie, i tamowane iskierki wesołości, gdy otaksowała namioty wokół ogniska. — Bierzcie wody do woli, bez zapłaty, tym bardziej że ona nie nasza. A chłop gdzie się zapodział, toć kobiecie ciężko tak codziennie wiadrami wodę nosić? — Ja tu tylko z trzema wnukami mieszkam, wszystkie nasze chłopy zapodziały się na wojnie, a córka zmarła… zaraz z końcem wojny. Neć Rhode chciała jeszcze coś powiedzieć, ale urwała, bo coś jej chyba wpadło w oko, bo rąbkiem fartucha pocierała je jakiś czas. — My z bratem będziemy nosić wodę — zaoferował się starszy Iwaniuk — To dobry pomysł — przytaknął Karol Tymoszuk. — A mogą przy okazji i drew narąbać… — I co tam pani Neć potrzebuje, to pomożemy — dodał młodszy Iwaniuk. — Dziękuję bardzo — ucieszyła się Neć Rhode. — To dla tych dwóch już zupy nie gotujcie, podjedzą u mnie. Jak spontanicznie ustalono, tak było. Neć miała codzienną dostawę wody i wszelką niezbędną męską pomoc, ale chleb sama po upieczeniu przynosiła, bo Iwaniuki odżegnywały się, żeby brać. Po dwóch tygodniach podwórkowego koczowania rozpętała się wielka burza z piorunami. — Wola boska — westchnęła Wiera.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 233
233
2015-12-31 12:09:33
Zbigniew Waszkielewicz
— Dzieci, wchodzimy — nie wiadomo, do kogo Karol to powiedział, bo małych dzieci jeszcze nie było, ale wszyscy i tak zrozumieli… I weszli do domu z pustymi oczodołami, z końskim odorem w środku, bo w domu tym pod koniec wojny Rosjanie trzymali konie. Znajomość z Neć Rhode przerodziła się w przyjaźń. Okazało się, że słynęła na całą okolicę z wyrobów wędliniarskich, więc z każdego jej świniobicia Tymoszuki otrzymywały wieprzową wałówę, z czasem pomagała przerabiać mięso z ich własnego świniobicia. A dwa Iwaniuki latami krążyły między tymi sąsiedzkimi domami, ale teraz to do Tymoszuków przychodzili pomagać w razie potrzeby, bo Neć Rhode całkiem ich zagarnęła, znaczy się dała im na stałe wikt i opierunek. Tymoszuki nie protestowały, bo dom, który stopniowo remontowali, był przestronny, ale ich też było niemało, i wciąż przybywało, bo rodziły się dzieci. Teraz można już na pewno powiedzieć, że się w Czarnówce osiedlili. Ułatwiła to też specyficzna więź między autochtonką, starą Mazurką Neć Rhode i nimi, deportowanymi tutaj polskimi Ukraińcami. I oni, i ona byli po wojnie w nowej, trudnej sytuacji, nie dziwota, że szybko znaleźli wspólny język i nieśli sobie wzajem dobrosąsiedzką pomoc. Pisałem już, że najstarsze pokolenie, przywiezione na Mazury w ramach akcji „Wisła”, niechętnie opowiada o swej podkarpackiej ojcowiźnie przy dzieciach i wnukach. Może ich chroni przed aniołami i demonami tamtych miejsc. Latami marzyli o powrocie do swojego miejsca na ziemi, ale było to administracyjnie zabronione, podparte dodatkowo dekretem Rady Ministrów z 1949 roku, który ich z własności tych miejsc wyzuwał – utracili prawo do własnych domów, do własnej ziemi. Kiedy uzyskali możliwość powrotu, to dla ich dzieci i wnuków ojcowizną stały się Mazury. Tak, ich potomkowie zostali nowymi Mazurami. Zbigniew Waszkielewicz
[Powyższy tekst jest jednym z rozdziałów drugiej części sagi o wujku Ziuńku, pierwsza była wydana pod tytułem Wujek Ziuniek na długie zimowe wieczory, tytuł roboczy części drugiej brzmi Wujek Ziuniek – kopiuj, wklej. Zob. też: Z. Waszkielewicz, Deszcz nie zmyje, ogień nie wypali, tej duszy żaden żywioł nie ukoi, [w:] Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 2015, nr 55, s. 153]
234
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 234
2015-12-31 12:09:34
recenzje 235
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 235
2015-12-31 12:09:34
236
Fotografia na poprzedniej stronie Janusz Pilecki
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 236
2015-12-31 12:09:34
Zaułek Leszka Szarugi
Stan rzeczy
„Magik” Magdaleny Parys jest swego rodzaju kontynuacją debiutanckiego „Tunelu” – przede wszystkim w tej warstwie narracji, w której mamy do czynienia z przeniesieniem komunistycznych zaszłości w przestrzeń świata po transformacji roku 1989, w dodatku zaszłości zbrodniczych, skrywanych przez sprawców, lecz jednocześnie przez nich i przez powiązane z nimi osoby spożytkowywanych w grze o urządzenie się w nowej rzeczywistości, co niesie z sobą co prawda ryzyko, ale jednocześnie daje poczucie siły, pozwalając z cynicznym dystansem obserwować mechanizmy życia społecznego, w szczególności politycznego. Akcja osadzona jest w głębokiej przeszłości, w czasach, gdy obywatele Niemiec Wschodnich (NRD) wszelkimi możliwymi sposobami, zwłaszcza po wybudowaniu muru berlińskiego, próbowali się wyrwać na Zachód: konstruowano domowym sposobem balony, przemycano ludzi w walizkach i bagażnikach samochodowych, kopano – o czym mowa w poprzedniej powieści – tunele, wreszcie uciekano przez zieloną granicę, tam zwłaszcza, gdzie, jak sądzono, można było znaleźć słabe punkty w żelaznej kurtynie. W „Magiku” ten słaby punkt to granice Bułgarii, przez które przedostać się można było do ówczesnej Jugosławii bądź do Turcji; próby podejmowali nie tylko Niemcy, także Polacy. Tam też Stasi, tajna enerdowska policja, urządzała na uciekinierów zasadzki – wedle dotychczasowych danych na tych szlakach zginęło około 100 osób. Tak też jest i w tym wypadku. W liście do córki przyjaciela fotograf Gerhard podejmujący prywatne śledztwo mające wyjaśnić zniknięcie kolegi donosi:
237
Daguschiu, ciężko mi o tym pisać: Twój ojciec, mąż Twojej mamy, mój przyjaciel, został podstępnie zwabiony na granicę i tam zabity. Można powiedzieć, że funkcjonował w tamtym czasie – mało znany, ale przecież realny – „bułgarski szlak”:
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 237
2015-12-31 12:09:34
Zaułek Leszka Szarugi
Tymczasem granica była strzeżona i tak samo perfidnie trudna do przebycia jak niemiecko-niemiecka, berlińsko-berlińska. Frank utrzymywał, że dochodziło tam nawet do polowania na uciekinierów. Szczególnie niemieckich. Żołnierze mieli otrzymywać za złapanych premie. I dalej: Od każdego zastrzelonego niemieckiego uciekiniera osiem tysięcy wschodnich marek. Dużo pieniędzy. W powieści Parys mamy doskonałą rekonstrukcję tego procederu, a nadto opowieść o jego współczesnych konsekwencjach. Operacja „Magik” prowadzona przez Stasi, czyli – dopowiedzmy to młodym czytelnikom – enerdowską tajną policję, wciąż trwa, w dyskretny sposób wpływa na losy ludzi żyjących już w innym zupełnie świecie. I to przenikanie się przeszłości z teraźniejszością jest bez wątpienia jednym z walorów tej powieści: nie zrozumiemy, sugeruje narrator, naszego tu i teraz bez rozpoznania skrywanych ciągle w trudno dostępnych tajnych aktach i w zdobywanych z trudem wyznaniach świadków epizodów komunistycznej rzeczywistości, która mniej lub bardziej dyskretnie wpisana jest w bieg dzisiejszych zdarzeń, choćby przez fakt możliwości szantażowania uczestników zdobytymi „hakami” z wydawałoby się dawno minionej epoki. W książce dominują klimaty życia niemieckiego, wszakże wątek dotyczący zabitego ojca Dagmary ma tło polskie. Dagmara, mieszkająca w Berlinie dziennikarka niemiecka, pochodzi z Wrocławia. W czasie jednego z pobytów w Polsce organizuje telewizyjny panel z miejscowymi politykami – to scena kapitalna: przyzwyczajona do zachodnich standardów wyznaczających zasady publicznych wystąpień bohaterka odnajduje się nagle w prowincjonalnej dziczy: Już po trzech minutach czuła się rozczarowana zupełnym nieobeznaniem piarowych polityków z tym, co dzieje się w świecie, nawet nie tak całkiem daleko, bo tuż obok, w Europie, choćby na Węgrzech. Aż strach pytać dalej, wstyd nawet. Zarazem dziwi ją temperatura toczonych sporów:
238
Potem już w samolocie długo zastanawiała się, jak to jest, kiedy jest głośno i liczą się tylko emocje… […] Jak by to było, gdyby zostały z mamą w Polsce, gdyby tata nie zginął na urlopie w Bułgarii, mama nie uciekła z nią zaraz potem do Berlina Zachodniego, jak by to było […]? Konfrontacja uładzonego życia publicznego z polską emocjonalnością – która jednak, mimo wszystko, wydaje się pociągająca w swej autentyczności i spontaniczności – ukazana została w tym epizodzie powieściowym z prawdziwą maestrią. Razi i odrzuca lokalna przaśność i zaściankowość, zarazem jednak uwodzi, a w każdym razie budzi zainteresowanie bezpośred-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 238
2015-12-31 12:09:34
Stan rzeczy
niość i żywiołowość. Na dodatek w tle ujawniają się negatywne emocje wobec „Niemki”, która „poucza”, co, rzecz jasna, jest niedopuszczalne i oburzające dla owych „piarowych polityków” przywoływanych przez „obcą”, w dodatku „szwabską” żurnalistkę do porządku. „Magik” to przede wszystkim powieść sensacyjna – doskonale udokumentowana i świetnie napisana, lecz warto w niej także doczytać się czegoś więcej niż tylko kryminalnych treści. Relacjonować biegu spraw tu się dziejących recenzent nie ma prawa – a niewątpliwie dzieje się tu wiele, czasem nawet brutalnie; to jednak smaki, których czytelnik winien sam próbować. Niemniej jedno mam prawo powiedzieć: to także rzecz o trudnym procesie transformacji po roku 1989, jego niemieckiej specyfice, ale także o uniwersalnych mechanizmach funkcjonujących w tle postkomunistycznej Europy, nie tylko wschodniej.
„Masakra” Krzysztofa Vargi to osobliwa panorama polskiego (warszawskiego przede wszystkim) życia kulturalno-politycznego kreślona z pasją rasowego satyryka. Tytuł powieści wyśmienity i zarazem wieloznaczny, równie nośny jak swego czasu tytuł powieści Jerzego Andrzejewskiego „Miazga”, który to utwór także przecież jest próbą opisu kondycji społeczeństwa, tyle że jeszcze peerelowskiego. O ile jednak Andrzejewski dla swej opowieści wykorzystał uniwersalny przynajmniej od czasów Wyspiańskiego motyw wesela, to Varga wybrał jeszcze uniwersalniejszy, bo Homerowy topos odysei, czyli wędrówki. Stefan, główny bohater powieści, przebrzmiały idol muzyki rockowej, budzi się, po dłuższym ciągu alkoholowym – a pija głównie wina czerwone wytrawne, opowiada o nich zresztą ze znawstwem i smakiem – nie tylko straszliwie sponiewierany, lecz nade wszystko wyzbyty portfela z kasą i kartami kredytowymi oraz, co być może w dzisiejszych warunkach jeszcze bardziej dotkliwe, telefonu. Ten stan rzeczy zmusza go, po dość długo trwających ablucjach i innych przygotowaniach, do wyruszenia do miasta – musi w tym celu przejść przez most, a jest to w tych okolicznościach przeprawa niezwykle nużąca, zważywszy, że po drodze przecież ani kropli niczego nigdzie nie da się zdobyć – w celu polowania na bliższych i dalszych znajomych mogących mu pomóc wydostać się z opresji i jakoś dojść do siebie. Oczywiście, kończy się to wejściem na ścieżkę niekończącego się wychodzenia z kaca, a to za sprawą przypadkowego raczenia się trunkiem w całodobowej pijalni przy Krakowskim Przedmieściu, a to dzięki spotykaniu w kolejnych mijanych knajpkach znajomych, głównie zresztą przedstawicieli inteligencji, w tym także świata nauki, którzy, często od dawna niewidziani, stawiają nieszczęśnikowi piwo i inne trunki, co w końcu przeradza się w eskapadę do dalszych dzielnic Warszawy, by wreszcie znaleźć finał w ekskluzywnym zamtuzie w centrum miasta, a następnie w powrocie do opuszczonego mieszkania, z którego wcześniej wyszła od lat z nim związana nieżona Zuzanna. Po drodze, oczywiście, dużo się dzieje i sporo dyskutuje w rozmaitej tonacji, raz poważnej, innym razem prześmiewczej, jak choćby w tym fragmencie wypowiedzi Stefana w czasie spotkania z Doktorem i Poetą:
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 239
239
2015-12-31 12:09:34
Zaułek Leszka Szarugi
Czemu grób jest najważniejszym ze wszystkich przynależnych nam miejsc, czemu każdy nas grobem szantażuje i grobem nam grozi? Dlaczego mamy być do grobów wpędzani albo innych do grobu wpędzać, czemu grób ma być naszym bunkrem narodowym, naszym najlepszym schronieniem? Czy nie ma już przyjemniejszych miejsc niż groby w tym kraju? Groby i mogiły, groby pojedyncze, a mogiły najlepiej zbiorowe, czemu nieustanna adoracja grobów tu się odbywa? Powieść Vargi ma niewątpliwie charakter przede wszystkim publicystyczny, zaś peregrynacje jej bohatera i jego dysputy z kolejno napotykanymi postaciami stanowią zjadliwą diagnozę kondycji intelektualnej części polskich elit, które sobie w owych symbolicznych, ale też i całkiem realnych grobach umościły swe gniazdo, w którym pozostając i którego strzegąc jak twierdzy polskości – kolejny tu mamy przyczynek do nieustannie toczonej dyskusji na temat narodowej tożsamości – trwają w anachronicznych i blokujących racjonalne myślenie pozach. Doskonałą ilustracją tego zdaje się być informacja podana przez Doktora: — Słyszeliście, panowie, że ma przez miasto dziś w nocy jechać Wrak? […] Wrak samolotu. Wrak prezydencki, smoleński Wrak […]. Nocą ma dojechać na Krakowskie Przedmieście pod Pałac Prezydencki i tam pozostać, aby być adorowanym. Najprawdopodobniej będzie najpierw poświęcony przez metropolitę warszawskiego, a może nawet przez samego prymasa, to nie jest jasne. W każdym razie poświęcony Wrak osiądzie przed Pałacem, gdzie ma zostać już na zawsze. Nie wiadomo jednak do końca, czy w roli pomnika, czy na przykład ołtarza, przy którym będą się odbywały nabożeństwa. Varga lubi absurd, napędzana zaś owym absurdem narracja ma wyśmienitą dynamikę – powieść czyta się dzięki temu znakomicie, co sprawia, iż jej jednak przede wszystkim publicystyczny charakter absolutnie nie razi. Tym bardziej że nie stroni ów autor od swawolnych nawiązań do klasyków, jak choćby wtedy, gdy nawiązując do puenty „Przesłania pana Cogito” Zbigniewa Herberta, powiada: Bądź wierny tylko sobie, idź. Idzie zatem bohater „Masakry” (a warto wspomnieć, że tym tytułem nawiązuje autor do twórczości, przede wszystkim do „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza, którego prześmiewczy portret także można tu odnaleźć) przez polskie labirynty mentalne, przeskakując po drodze pagórki, takie choćby jak spotkanie z Bolesławem Prusem, z którym – z jego pomnikiem, rzecz jasna – podejmuje rozmowę:
240
Jakby pan, panie Bolesławie, wszedł do jakiejś sieciowej księgarni, bo, rzecz jasna, nie do nieodległej księgarni naukowej pańskiego imienia […], toby pan zobaczył, ilu nowych Sienkiewiczów tam leży. Jak wielu Sienkiewiczów ku pokrzepieniu serc o wielkiej Polsce pisze, sławiąc naszą historię, a nawet wymyślając ją na nowo. I to się bardzo dobrze sprzedaje, panie Bolesławie, czy też tak naprawdę panie Aleksandrze. Po prostu masakra to jest.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 240
2015-12-31 12:09:34
Stan rzeczy
„Czarne serce” Janusza Andermana to opowieść precyzyjnie nakładająca na siebie przenikające się wzajem obrazy współczesności i stanu wojennego. Dawny opozycjonista, emigrant, obecnie dziennikarz francuski przyjeżdża do Polski, po opuszczeniu kraju w początkach transformacji ustrojowej, z zadaniem napisania cyklu literackich reportaży i trafia do Warszawy w momencie wzmożenia emocji po katastrofie smoleńskiej: Pan powie całemu światu, jaka jest prawda. Ruskie zabili, Pucin. Mieliśmy największego prezydenta, od tysiąca lat z górą taki się nam nie przytrafił i dlatego był solą w oku przysłowiową, innej prawdy nie ma… Pucin! On był w zmowie z naszym rządem, znaczy nie z naszym, bo on, rząd, przez Ruskich przywieziony w teczce i na ich pasku chodził, chodzi i chodzić będzie, niech cały świat się dowie na obu półkulach jednocześnie. Jak zaplanowali, tak i zrobili. Wspólnie strącili ten samolot i teraz jeden drugiego będzie krył. Słyszy to, przechadzając się w tłumie zgromadzonym na Krakowskim Przedmieściu. Ten bełkot to kondensat mowy „ludu smoleńskiego” – po raz kolejny dowodzi Anderman, że ma absolutny słuch językowy połączony z rzadką zdolnością takiego przetwarzania tego, co zasłyszane, w uniwersalny w przestrzeni jego utworów głos bezmyślnego, lecz rozemocjonowanego tłumu. Ale też jest i uważnym obserwatorem potrafiącym w skrótowym zapisie pochwycić istotę zachodzących w Polsce przemian, jak choćby wtedy, gdy prowadząc swego bohatera po cmentarzu obok grobu Edwarda Stachury i przypominając kult tego poety w latach 80., zauważa: To wszystko wygasło po osiemdziesiątym dziewiątym roku, nagle. Polska zaczęła się gorączkowo od nowa urządzać i ludzie już nie mieli głowy do literatury. To, oczywiście, sprawia, że wobec tej nowej Polski, do której po blisko ćwierćwieczu przyjeżdża, bohater czuje dystans, czuł się w Warszawie nie na miejscu, zbędny, gdyż na skutek zachodzących przemian kraj stał się dlań obcy. W ramę współczesności wpisana jest opowieść osobista o więziennym epizodzie bohatera w początku lat 90., gdy został aresztowany pod zarzutem zabójstwa. Wówczas to, w więzieniu, postanawia napisać scenariusz filmu o internowanych w czasie stanu wojennego. Jego główny bohater, Antoni, jest reżyserem tego obrazu, grającym w nim dwie role: aresztowanego opozycjonisty i reżysera-kombatanta, który realizuje ów film. Ta piętrowa konstrukcja pozwala postawić wiele istotnych pytań, takich jak kwestia prawdy filmowego świadectwa, ale też i problem prawdy o rzeczywistych wyborach i postawach tamtego czasu po latach konfrontowanych z zafałszowanymi czy tylko przebarwionymi relacjami uczestników. Jak to zazwyczaj w takich okolicznościach bywa, prawda nie zawsze i nie wszystkich wyzwala. Rozpadają się mity i legendy o heroizmie i niezłomności. Rzeczywistość okazuje się raczej przaśna niż patetyczna. Niezwykle zatem trafna wydaje się uwaga rzucona pod adresem Antoniego przez jednego z konsultantów filmu:
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 241
241
2015-12-31 12:09:34
Zaułek Leszka Szarugi
Jesteś aktorem, ale jesteś też reżyserem. I tak się właśnie reżyserujesz. Przecież to ty, w tym samym miejscu gdzie byłeś, tylko z innym życiorysem. Dużo lepszym. To dorabianie sobie czy też pisanie od nowa życiorysów post factum jest jednym z ważniejszych motywów powieści Andermana. I nawet nie chodzi o to, że autor podejmuje jakieś działania demaskatorskie – chodzi przede wszystkim o problem wiarygodności świadectwa uczestników wydarzeń, o ich mniej lub bardziej świadomą czy mniej lub bardziej wyrachowaną skłonność do reżyserowania samych siebie. Chodzi też o spożytkowywanie owych wyreżyserowanych życiorysów w nowej rzeczywistości, w której dobrze jest móc się legitymizować kombatancką przeszłością tak, jak to próbuje czynić wykreowany w scenariuszu filmowym reżyser Antoni. Tym bardziej że te życiorysy odgrywają istotną rolę w posmoleńskiej rzeczywistości, w której ważne jest to, kto po której stronie dawniej stał. I nie bez znaczenia wydaje się fakt, że ta opowieść wykreowana została na kilku jednocześnie przenikających się poziomach narracyjnych. Leszek Szaruga
Magdalena Parys, Magik, Warszawa: Świat Książki, 2014 Krzysztof Varga, Masakra, Warszawa: Wielka Litera, 2015 Janusz Anderman, Czarne serce, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2015
242
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 242
2015-12-31 12:09:34
Hans-Jürgen Bömelburg
Próba nowego spojrzenia na historyczną przestrzeń europejską
Zdarzają się książki, które pozostawiają czytelnika bezradnym, podczas ich lektury kilkakrotnie przeciera on ze zdumienia oczy, czasami kiwając głową, czasami z widoczną irytacją wpisując zdecydowane „nie!” na jej marginesie. Taką książką jest publikacja „Das „»Pruzzenland« als geteilte Erinnerungsregion. Konstruktion und Repräsentation eines europäischen Geschichtsraums in Deutschland, Polen, Litauen und Russland seit 1900”, która powstała w renomowanym bądź co bądź Instytucie im. Georga Eckerta i która ambitnie stawia sobie za cel nowe spojrzenie na historyczną przestrzeń europejską, którą są bez wątpienia historyczne ziemie pruskie w kontekście jej popularnej recepcji, przede wszystkim w europejskich podręcznikach. Irytację wywołuje już sam tytuł: „Pruzzenland” (ziemie pruskie) to nie kategoria definiowalna, redaktorki książki mówią o niekonwencjonalnym „językowo” podejściu wywołującym efekt wyobcowania, które ma tym samym sygnalizować możliwie duży dystans do konotacji narodowych (s. 8). Klasyczną drogą byłby wybór łacińskiego pojęcia (Borussia, Prussia), które przez tysiąc lat określało region i którego także nie można było zaanektować narodowo. Sięgając do pojęcia „ziemie pruskie”, redaktorki ściągają na siebie
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 243
243
2015-12-31 12:09:34
Hans-Jürgen Bömelburg
jednak wiele problemów, które w tomie nie doczekały się poważnego omówienia. Po pierwsze nie cały region to historyczne „ziemie pruskie”: Ani Toruń, ani ziemia chełmińska, ale także Gdańsk i Pomorze Gdańskie nigdy do niego nie należały. Podejście autorów tego tomu do po-szczególnych subregionów (dwa z czterech historycznych miast w regionie) jest zupełnie dowolne. Od czasu do czasu mowa jest o Toruniu (w przypadku problematyki związanej z Kopernikiem), który jednak zasadniczo nie jest nie jest poddany omówieniu. Podobnie rzecz się ma w przypadku Malborka, a Gdańsk – bądź co bądź kulturowe centrum regionu – pojawia się rzadko. Ta dowolność w podejściu nie staje się przedmiotem komentarza redaktorek książki – nawet zachowując powściągliwość, trzeba by powiedzieć, że określenie regionu leżące u podstaw niniejszych badań jest zdefiniowane w niewystarczającym stopniu pod względem geograficznym. Po drugie decyzja o zastosowaniu terminu „ziemie pruskie” prowadzi do efektów wręcz komicznych: I tak w niemieckich podręcznikach po II wojnie światowej ma dominować temat „utraty »ziem pruskich«” – kryją się za tym oczywiście Prusy Wschodnie ze swoimi toposami, konstruowane jako krajobraz po części utracony. Mniej wprawiony czytelnik jednak tego nie rozpozna. Nigdzie w tomie nie znajdziemy zwięzłego wprowadzenia do polskiego pojęcia Warmia i Mazury – w konsekwencji powracające wciąż „ziemie pruskie” udaremniają poważne terminologiczne i koncepcyjne dyskusje na temat zakresu regionu. Niestety także w przypadku struktury merytorycznej i form językowych nie udało się uniknąć błędów: Nad tomem pracowało sześciu autorów pod kierunkiem dwóch redaktorek. Jest on podzielony na pięć dużych części: część I (s. 7-37) to wprowadzenie do metodycznych założeń tomu. Celem jest: Międzynarodowa analiza porównawcza niemieckich, polskich, litewskich i rosyjskich opisów „ziem pruskich” w okresie od XX wieku do współczesności, jak za pomocą różnych narracji konstruowany i reprezentowany był multietniczny, zmienny w przyporządkowaniu państwowym i dlatego szczególnie dynamiczny pod względem historycznym region europejski. (s. 29)
244
Zacytowałem to zdanie z pełną świadomością, wymaga ono bowiem dwu- lub trzykrotnego przeczytania dla zrozumienia, czego chcą wydawczynie tomu. Niestety jest to symptomatyczne dla znaczącej części tekstu. W części II (s. 39-65) dokonuje się schematycznego omówienia systemów edukacyjnych XX i wczesnego XXI wieku w Polsce, Niemczech, Rosji i na Litwie. Z powodu ograniczonego miejsca i wielu cezur jest ono bardzo skrócone. Nasuwa się pytanie, czy ta część była konieczna i nie można jej było zastąpić odniesieniami do innych istniejących tekstów. Centrum opisu stanowi część III (s. 67-114), dotycząca map kognitywnych (mental maps) ziem pruskich w książkach historycznych i podręcznikach w poszczególnych krajach. Przedstawiono
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 244
2015-12-31 12:09:34
Próba nowego spojrzenia na historyczną przestrzeń europejską
tam zmieniające się opisy regionów z podręczników, zabrakło jednak najczęściej aktorów, którzy mieli wpływ na te zmiany. Nie pojawia się nigdzie wzmianka o Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej, działającej od 1972 roku; podczas wielu posiedzeń zajmowała się zakonem krzyżackim i ziemiami pruskimi (m.in. na posiedzeniach w Olsztynie i Zamościu, z tomami pokonferencyjnymi). Zamiast tego pojawia się zapis dotyczący niemieckich podręczników: Od lat 70. w większym stopniu uwzględnia się polską interpretację historii (s. 74). Niejasne pozostaje, jak do tego doszło, dlaczego proces ten obarczony był konfliktami oraz jakie były granice przyjęcia polskich pozycji. Punkt ciężkości publikacji stanowi część IV (s. 115-309), w której omówionych zostaje siedem, według wydawczyń, centralnych toposów regionu w analizie ilościowej podręczników. Są to: 1) Prusowie; 2) Grunwald/Tannenberg/Žalgiris; 3) Migracja; 4) Wyznania; 5) Wybitne postaci; 6) Gospodarka i społeczeństwo; oraz 7) Krajobraz. Już przy ich wyliczaniu widać, że są to pojęcia i kategorie zróżnicowane: Dwa pierwsze dotyczą konkretnych historycznych formacji lub wydarzeń, potem następują historyczne procesy podstawowe, kategoria „wybitne postaci” jest niejasna. Należałoby raczej przedstawić narodowy kanon aktorów. Nie dowiadujemy się też, jak i dlaczego dokonano wyboru takich właśnie pojęć. Otrzymujemy tylko podsumowujące streszczenie (por. s. 311-329). Dokonany wybór okazuje się jednak problematyczny. Zamiast pojedynczego wydarzenia 1410 roku należało przyjrzeć się perspektywom przedstawienia w podręcznikach zakonu krzyżackiego jako takiego. Czy narodowy socjalizm, II wojna światowa i ruch oporu nie zasłużyły sobie na omówienie na łamach książki? Z zadania omówienia poszczególnych ważnych elementów historii każdy autor wywiązuje się inaczej. Na temat „Wyznań” (s. 204-229) znajdziemy solidny i merytorycznie spójny zarys problematyki autorstwa Grzegorza Jasińskiego, który jako jedyny autor tekstów przybliża czytelnikowi specyficzną strukturę wyznaniową na Warmii (s. 221-223). Jasiński dochodzi do wniosku, że w polskich podręcznikach Warmia w sensie językowym stale traktowana jest jako ziemie polskie (s. 221). Zainteresowanie budzą pogłębione analizy podręczników dotyczące migracji i krajobrazu wschodniopruskiego, przedstawione przez Stephanie Zloch. Tekst autorstwa Izabeli Lewandowskiej o „wybitnych postaciach” (s. 241-256) omawia wyłącznie polskie publikacje i nie koncentruje się bynajmniej na podręcznikach. Zawiera ponadto błędy terminologiczne i merytoryczne: Otto III nie był cesarzem niemieckim (s. 242), Jan Žižka nie walczył w 1410 roku po stronie zakonu krzyżackiego (s. 242), lecz po stronie wojsk polsko-litewskich, Hieronymus Roth nie był przedstawicielem pruskiej szlachty (s. 243) itd. Miejscami tekst jest niezrozumiały. Co ma na myśli autorka, pisząc, że: Jan Ignacy Paderewski optował za Polską podczas plebiscytu 1920 r. (s. 245)? Który z czterech pruskich królów kryje się za określeniem „Fryderyk Wilhelm” (s. 246)? Brak indeksu nazwisk ogranicza dodatkowo przydatność tomu.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 245
245
2015-12-31 12:09:34
Hans-Jürgen Bömelburg
Tom został wydany bez należytej staranności. Oto jeszcze jeden przykład na potwierdzenie. Rozdział III rozpoczyna półstronicowy opis tomu polskiego „podręcznika”, który ukazał się w 2012 roku, rzekomo pod tytułem „Erbe des Pruzzenlandes” (s. 67). W przypisach nie ma odniesienia do tej książki, także jej poszukiwanie w internecie nie przynosi rezultatów. Dopiero żmudne przeszukiwanie podzielonego wielokrotnie spisu bibliografii wyjaśnia, że chodzi zapewne o tom wydany przez Izabelę Lewandowską w 2011/2012 r. pt. „Dziedzictwo ziem pruskich. Dzieje i kultura Warmii i Mazur. Podręcznik dla młodzieży“. Przetłumaczony na język niemiecki tytuł „ziemie pruskie” jako „Pruzzenland” jest całkowicie bezprawny, powinien brzmieć „preußische Länder”. Podsumowując – niniejszy tom, mimo istotnego i wartego podkreślenia transgranicznego podejścia nie zasługuje na polecenie z powodu wątpliwej terminologii, licznych błędów merytorycznych oraz dowolności w wyborze omówionych zagadnień. Hans-Jürgen Bömelburg z języka niemieckiego tłumaczyła Kornelia Kurowska
Das „Pruzzenland“ als geteilte Erinnerungsregion. Konstruktion und Repräsentation eines europäischen Geschichtsraums in Deutschland, Polen, Litauen und Russland seit 1900, red. Stephanie Zloch i Izabela Lewandowska, Göttingen: V & R Unipress, 2014 (Studien des Georg-Eckert-Instituts zur internationalen Bildungsmedienforschung, 135), 398 s., 30 ilustracji
246
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 246
2015-12-31 12:09:34
Marcin Wakar
Pokoleniowa powieść z Wilna
Przy okazji badań nad odradzającą się polską inteligencją na Wileńszczyźnie trafiłem ostatnio na minipowieść autorstwa Aleksandra Radczenki. Było to pewne zaskoczenie, gdyż polskie środowisko literackie na Litwie, hołdując tradycjom Mickiewicza i Miłosza, prozą się raczej nie para. Okazało się, że jest to już nawet wydanie drugie, poprawione. Pierwsze, w 2004 roku, ukazało się w pięćdziesięciu egzemplarzach i nie trafiwszy do szerszego grona, przemknęło prawie niezauważone. „Cień Słońca” – bo taki tytuł nosi powieść – nie ma nic wspólnego z hiszpańskim dramatem o tym samym tytule, który w 2011 roku wyreżyserował David Blanco. Nie ma też związku z „Cieniem Słońca” A. S. Byatt, choć obie książki łączy młodość głównych bohaterów i rozterki, które ta za sobą niesie. Książka Radczenki to, moim zdaniem, powieść całkowicie oryginalna. Jej akcja toczy się w stolicy byłej republiki radzieckiej. Biorąc pod uwagę fakt, iż autor pochodzi z Wilna, z pewnością to miasto wziął za wzór, choć zdecydowanie fabuła mogłaby zostać umiejscowiona w Rydze lub Tallinie. Aleks, główny bohater powieści, to dziennikarz jednej ze stołecznych gazet codziennych. Jest outsiderem, intelektu-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 247
247
2015-12-31 12:09:34
Marcin Wakar
alistą czytającym klasyków i zarazem punkiem wypijającym hektolitry alkoholu. Na kartach powieści śledzi aferę, w którą uwikłani są politycy narodowo-konserwatywnej Ligi i proeuropejskiego Sojuszu. To jedna z osi fabularnych powieści. Drugą są rozterki miłosne zogniskowane na Dorocie. Choć nie zna ona książek Bułhakowa i nie widziała filmów Lyncha, w jakiś bliżej nieokreślony sposób rozbudza uczucie u samotnego Aleksa. Zatem kryminał to czy romans? Jedno i drugie, gdyż książka ta to swoisty literacki kolaż, dopiero przy zakończeniu układający się w całość. Autor między wierszami zastanawia się nad kondycją ludzką i do człowieka, jego marzeń i słabostek, podchodzi raczej krytycznie. W jednym z rozdziałów napisał: Przez wiele setek lat ludzie tak naprawdę marzą o jednym – o nieśmiertelności. Każdy z nas uważa, iż na tę nieśmiertelność zasłużył. Marny robaczek na tym padole łez, którego jedynym zauważalnym czynem życiowym jest spłodzenie takiego jak on robaczka, uważa, iż powinien istnieć wiecznie! Czyż to nie zakrawa na paranoję? Albo kolejną wieżę Babel, zbudowaną wewnątrz naszych dusz z klocków próżności i pychy? Nieobce Aleksandrowi Radczence są też rozważania o relatywizmie dobra i zła. Wcieleniem tego drugiego jest przewijający się na kartach książki Luke, który w konfesjonale obnaża hipokryzję Mirosława Błażena, księdza związanego z Ligą. Interesująco autor opisał też specyfikę pracy dziennikarskiej. W tym miejscu nietrudno dostrzec autobiograficzny trop, ponieważ autor powieści pracował w „Słowie Wileńskim”, a następnie, już jako redaktor naczelny, w „Gazecie Wileńskiej”. W krótkiej przedmowie do książki zatytułowanej „Punkowy Faust” prof. Wojciech Kajtoch z Uniwersytetu Jagiellońskiego stwierdza, że jest to powieść środowiskowa. Nie mogę zgodzić się z tą tezą. W mojej opinii „Cień Słońca” to powieść pokoleniowa. W niej swe odzwierciedlenie znajdują doświadczenia ludzi urodzonych w latach 70. ubiegłego wieku. Składają się na nie upadek komunizmu i zjawisko transformacji ustrojowej ze wszystkimi wypaczeniami ro-dzącej się demokracji. Radczenko opisuje je na łamach swej powieści. Przytacza wspomnienia szkolne, gdy koleżanki i koledzy z Komsomołu „zbezcześcili” czerwone krawaty własnymi autografami. Opisuje przemyt płyt kompaktowych i ludzi, tak charakterystyczny dla lat 90. XX wieku. Pokoleniowość wyczytać można też z samego tekstu:
248
Kim my właściwie jesteśmy? Pojebane pokolenie – rocznik ’75 lub ’74 albo ’79 czy ’76... Tacy romantycy, zagubieni w technokratycznym świecie. Nihiliści zgarniający forsę, prostytutki zgrywające świeckie damy i świeckie lwice, rżnące się z każdym na prawo i lewo. Poszukiwacze sensu życia i kamienia filozoficznego w najlepszym z eliksirów – alkoholu. Szukający zapomnienia i odstresowania w nowych stresach i wspomnieniach. Generacja menadżerów, biznesmenów, prawników, ekonomistów, policjantów, lekarzy i nauczycieli… Generacja nieudaczników. Pokuszę się zatem o stwierdzenie, że Aleksandra Radczenkę można porównać do pisarzy polskojęzycznych roczników ‘70, reprezentowanych m.in. przez takich literatów, jak Daniel Odija, Sławomir Shuty, Mariusz Sieniewicz czy Joanna Wilengowska. Choć dorobek literacki wileń-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 248
2015-12-31 12:09:34
Pokoleniowa powieść z Wilna
skiego dziennikarza, prawnika i blogera jest zdecydowanie uboższy, to ze wspomnianymi autorami Radczenkę łączy obok wieku i idących za nim doświadczeń również język. Język niestroniący od wulgaryzmów i zapożyczeń (w tym przypadku z rosyjskiego). „Cień Słońca” cechuje także minimalizm stylu, ze szczegółami opisany przez Johna Bartha w eseju „A few words about minimalism” z 1986 roku. Zgodnie z założeniami nurt ten charakteryzuje się oszczędnym słownictwem, składnią unikającą zdań wielokrotnie złożonych i mnóstwa orzeczeń, a także brakiem figuratywnego języka i złożonych konstrukcji podrzędnych. Minimalizm polega również na stosowaniu krótkich zdań, akapitów i niedużych tekstów w ogóle. W taki właśnie sposób pisze Radczenko, który niekoniecznie znać musi wytyczne sformułowane przez autora „Bakunowego faktora”. Krytyka lubi szufladkować. Można zatem prozę współczesną podzielić na arcydzieła, literaturę popularną i off-ową. Książkę Radczenki należałoby umieścić w tej trzeciej gałęzi. Sam autor, w jednym z wywiadów udzielonych polskojęzycznemu portalowi na Litwie ZW.lt, określił swą powieść jako postmodernistyczną. Z pewnością taką książką „Cień Słońca” jest. Trzeba dodać, że całość wydawnictwa uzupełniają trzy opowiadania, które zostały już dostrzeżone na ogólnopolskich konkursach literackich. Pierwsze zatytułowane „Golonka i rewolucja” dzieje się w czasach carskich w Kijowie, a jego głównym bohaterem (czego możemy się domyślić z treści opowiadania) jest młody Józef Piłsudski. W tekst udało się autorowi zgrabnie wkleić anglojęzyczny dialog pochodzący z „Pulp Fiction” Quentina Tarantino. Akcja drugiego z nich, „Boys & Girls”, dzieje się już we współczesności, na wieczorze kawalerskim. Jego tematem, na co wskazuje tytuł, są niezbyt wyszukane relacje damsko-męskie. Oba zajęły trzecie miejsce w konkursie literackim warszawskiego kwartalnika „Wakat”. Trzecie opowiadanie, zatytułowane „Głowa Murzyna”, mieści się w nurcie fantastyki naukowej i zostało wyróżnione przez jury konkursu „Świetlne pióro”. Książka Aleksandra Radczenki to pierwsza polskojęzyczna powieść napisana i wydana w Wilnie po II wojnie światowej. I już sam ten fakt zapisuje ją w historii polskiej literatury. Nie tylko to jednak czyni „Cień Słońca” godnym uwagi, lecz przede wszystkim walory literackie i intelektualne, jakie w sobie zawiera. Każde dzieło ma swe słabsze strony. Takim zgrzytem w opisywanej książce jest dla mnie rozdział „Masochiści i wiedźmy” pomyślany jako sen jednego z bohaterów. W swej treści odbiega zupełnie od pozostałych i sprawia wrażenie wyjętego z innej książki. Ponadto wydaje się nieco naiwny. Ale to moja prywatna opinia, bo jak napisał wileński dziennikarz Ryszard Rotkiewicz: Chyba tylko jeden rozdział powieści jest dla mnie the best – „Masochiści i wiedźmy”.
249
Książka dostępna w internetowej księgarni Ewka.lt. Marcin Wakar Aleksander Radczenko, Cień Słońca. Inne opowiadania, wyd. 2 popr., Wilno: Aleksander Radczenko, 2015
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 249
2015-12-31 12:09:34
Mirosław Słapik
Terytoria Janiny Osewskiej
250
Najnowszy zbiór poezji Janiny Osewskiej z zaimkowym tytułem „Tamto” przeczytałem kilkakrotnie, najpierw od początku, potem począwszy od ostatniego wiersza. Chciałem się między innymi upewnić, czy nie uległem afektacji i czy w tym wypadku pierwsze wrażenie sprzyja dłuższemu poznaniu. I tu warto dodać, że Janina Osewska daje czytelnikowi czas na dłuższe poznanie, ponieważ na kolejny, trzeci od debiutu książkowego w 2003 roku, tom czekaliśmy całe osiem lat. Nie oznacza to jednakowoż, że w tym czasie autorka ciepło przyjętych tomików – „W stronę ciszy” (2003) i „Do czasu przyszłego” (2007) – artystycznie próżnowała, poezja bowiem to nie jedyny środek wyrazu, jakim się posługuje. Innym, wydaje się, że nie mniej dla niej ważnym, jest fotografia. Wystarczy wymienić cykl jej zdjęć związanych z pobytem w Nowym Jorku, w Nowej Zelandii lub, skupiający się na mikrokosmosie, album „Okruchy”. Przecież poezja to nie tylko słowa, ale także to coś, co jest poza nimi, co przekazać może również i malarstwo, i muzyka, i fotografia. Toteż osobną pasją, która znajduje odzwierciedlenie w obu artystycznych dziedzinach uprawianych przez Janinę Osewską, są podróże. Pomijam tu podróże w czasie, gdyż „Tamto” w dużej mierze jest rzeczą o dotykaniu, smakowaniu,
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 250
2015-12-31 12:09:34
Terytoria Janiny Osewskiej
przenikaniu zmysłami nawet takiego świata, jaki przez część z nas jest odrzucany, nierzadko odruchowo z dreszczem i ze strachem. „Tamto” to zaimek wskazujący, sugerujący dystans i odległość. „Tamto” może zastąpić rzecz lub zjawisko. Zatem wypowiadając to słowo, możemy mieć wizję czegoś konkretnego, czego jednocześnie celowo nie chcemy nazwać, by nie odtajemniczać i nie ograniczać rzeczy dookreślaniem. Poetka w wierszach z najnowszego zbioru dotyka nie tylko domu Doroty, jeziora Necko, chłopców z augustowskiej klasy IV b, murów Casa di Piero, kamieni katedry Duomo, osób związanych z kulturą i sztuką, ale również umierających najbliższych. Przez mocną chwilę goszczą w tomiku choroba i śmierć, i to ukazane z detalami, nawet kolorystycznymi, co nie pozwala na dogłębne pogrążenie się w dramacie, ale stwarza dystans – świadomie lub nie – kierując czytelnika w stronę paradoksu, a nawet gorzkiej ironii. Przykładem może być fragment wiersza „W podróży z chorym ojcem”: Tego roku grudniowe pola są zielone, a twoja twarz – żółta jak rzepak. Wielu medyków głowi się, dlaczego zimą jesteś w kolorze lata. Ty i słońce to dwa źródła żółci. Jedno zatruwa ciało, drugie karmi ziarna ozimin pod skibami ziemi. Poeta pisze, bo nierzadko poprzez to próbuje przezwyciężyć lęk i nie tylko nadać sens absurdom, ale czasem (w indywidualnym odczuciu) absurdalną konstrukcję wszechświata wpisać w sens jako coś nieuchronnego, z czym trzeba się pogodzić, nawet umieć się absurdem… zachwycić. Poeta również pisze po to, by stworzyć poczucie bezpieczeństwa na swoim terytorium, poprzez dzielenie się odkryciami i grę wyobraźni. A te wcale nie muszą być jednoznaczne, dobrze, kiedy przy kolejnych czytaniach pozwalają odnajdywać w wierszach coś nowego – i autorka „W stronę ciszy” mi to zapewniła, choćby w jednym z najkrótszych wierszy z tomiku zatytułowanym „Rozmowa w ogrodzie”: Granicę zburzyły słowa o sile rwącej rzeki. Bliskość stała się realna jak dwa naprzeciw siebie talerze.
251
Niezauważalnie pękły pąki, urosła trawa, przeleciały ptaki i czas, których nie pojmiesz. Wszechobecne w wierszach Janiny Osewskiej konkret, detal i okruch przykrywają kolejne warstwy i nawet onieśmielają. To odczucie wzmacnia dobry warsztat – szkatułkowa precyzja w obrazowaniu i budowaniu metafory.
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 251
2015-12-31 12:09:34
Mirosław Słapik
Lubię, kiedy wiersz mnie onieśmiela, kiedy próbuję go rozgarniać ostrożne niby delikatną firankę, by potem dotrzeć do okna. Lubię, kiedy za oknem po lekkim przetarciu szyby widać świat złożony z drobiazgów, świat delikatnie, ale ustawicznie, ruchomy i to nie tylko od wiatru, czasu i zdziwienia, ale też od intelektualnej refleksji. Kiedy śmierć sugeruje na dodatek w tym świecie szybkie narodziny, kiedy zgoda na siebie przezwycięża lęk. Bo czyż nie jest potrzebna zgoda i odwaga, by w takiej jak ta hierarchii układać listę rzeczy ważnych? Każdy ma swoją listę rzeczy ważnych. Dla jednych jest to drabinka do suszenia bielizny, dwa haftowane krzyżykiem obrazki, mały gobelinek, koronkowe serwetki, buty w czarno-białe ciapki, maszyna do szycia, telewizor, lodówka. Dla innych pamięć słów, szeptów i dotyków konającej dłoni. Zapachy i stygnące łzy gromnicy, ostatni grymas pierwszej zmarszczki. Zdziwienie, że już i że tak. I pytania. Bez odpowiedzi. Najnowszy zbiór Janiny Osewskiej zawiera 39 wierszy ułożonych tematycznie, a właściwie chronologicznie, bowiem podróżowanie w czasie zaczyna się tu od głębokiego dzieciństwa – od zabawy w pitoki, kiedy: Trafienie monetą rozbijało bank. Dalej jest dziecięca zabawa w teatr i typowy wpis w dziecięcym pamiętniku: na górze róże na dole fiołki… Zaś ten niby-prolog podsumowany zostaje dwuwierszem kończącym utwór bez tytułu: Jeszcze nie wyschły buty, a już kiełkują ziarna oswajanych miejsc. Niezwykle ważne dla poetki jest obcowanie z kulturą i dorobkiem cywilizacyjnym, także z osobami, które coś wnoszą do jej intelektualnego i duchowego świata poprzez obcowanie bezpośrednie. Dlatego oryginalne zakończenie zbioru może być niejako hołdem dla tych osób, bowiem poetka w ostatnim wersie oddaje głos Katarzynie Herbertowej: Napisała Pani: czekam ciągle, żeby ktoś mi coś przeczytał…
252
(„Rozmowa z Katarzyną Herbert”)
Paradoksalnie słowo „Tamto” augustowskiej poetki, mimo swojej wielowarstwowości, nie oddala. Raczej w zestawieniu z całością książki współtworzy szczególnego rodzaju oksymoron. Mirosław Słapik Janina Osewska, Tamto, Sejny: Fundacja Pogranicze, 2015
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 252
2015-12-31 12:09:34
Anna Łozowska-Patynowska
Kto będzie pamiętał?
Dlaczego tomik Ryszkowskiego został zatytułowany „Stacja przedostatnia”? Ten świat jest dla niego tak jakby przed-światem, stacją, na której się czeka na autobus ostateczny. Przystanek jest ostoją, desygnatem trwałości, ale również metaforą tymczasowości, przejściowości. Pojęcie ‘stacja’ odsyła nas do kolejnych stacji drogi krzyżowej, które przemierzał Chrystus. Stacja jest przystankiem, wytchnieniem w wędrówce. Ale stacja jest także poczekalnią przed nieuniknionym, które dosięgnie człowieka. U Janusza Ryszkowskiego zadziwia syntetyczność myśli. Konstrukcja zbioru jest bardzo przemyślana, a Ryszkowski umieszcza w nim tylko to, co jest potrzebne, nic ponadto. Jego liryki są esencją, wyciśniętym z pustosłowia czystym znaczeniem. Ryszkowski w wielu miejscach nas zaskakuje, zmusza nas do powoływania do życia wciąż nowych interpretacji. Każe nam się głębiej zastanowić nad szyfrem, który stworzył. Takich miejsc, w których musimy odnaleźć właściwy klucz do tekstu, jest wiele. Zastanawiające są już same daty pod wierszami „Lipiec 2008/2012” w utworze „110 Szpital wojskowy” lub niektóre enigmatyczne tytuły pochodzące z Richarda Brautigana – „191?-19??” lub „1996-1996”. Sprytny czytelnik może twierdzić, że zostanie zła-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 253
253
2015-12-31 12:09:34
Anna Łozowska-Patynowska
pany w pułapkę niezrozumienia. Tymczasem stworzona przez niego zagadka wymaga tylko właściwego rozwiązania. Ryszkowski próbuje opanować czas mijający bardzo szybko. Chce zamknąć w konkretnych ramach rzeczywistość, początkowo niepewnie, o czym świadczy data „2008/2012”, potem coraz śmielej „1996-1996”, by na końcu zaakcentować niemożliwość jego uchwycenia: Zostanie po nas […] kilka mejli I zapalona świeczka w sieci Ryszkowski określa nasz świat przez pryzmat wirtualnego archiwum, w którym kataloguje się jedynie ludzkie losy, które rozeszły się w czasie, uległy, najprościej mówiąc, globalnemu rozkładowi. Mimo to pragnie ocalić cenny czas, dlatego decyduje się na okazanie swoich wątpliwości względem bytu. Chce w uskoku czasowym ocalić swoje wspomnienia („2008/2012”). Dlatego przedstawione ramy czasowe są, z jednej strony, wyrazem ludzkiej nieporadności, z drugiej, umiejętności ogarnięcia jego ulotności. Taktyka zamykania czasu w ciasnych ramach sprawdza się w niektórych wypadkach do tego stopnia, że zawężona perspektywa czasowa przekłada na się na natężony odbiór emocjonalny. Wiersz „1996-1996” jest tego najlepszym przykładem. Narodziny i śmierć ludzkiej istoty są jeszcze bardziej bolesne, gdy widzimy powtarzającą się tę samą datę „1996”. Temporalność pełni u niego zatem kilka funkcji. Najważniejsza z nich dotyczy uwrażliwiania na prawdę pojedynczego człowieka. Czas odgrywa także rolę symbolizowania dalszych znaczeń, szczególnie w wierszach „Odwiedziny, lato 1951” oraz „Odwiedziny, zima 2011”. Kolokwialne stwierdzenie, historia lubi się powtarzać, zyskuje tutaj wielkie znaczenie. Dwie matki przedstawione w utworach są dla siebie odbiciem. Widzimy tak naprawdę tę samą kobietę, która złapana została w pułapkę czasu. W ten sposób Ryszkowski przedstawia moment „chylenia się” w kierunku utraty tymczasowości. Według niego nic nie trwa wiecznie, ale chwila odejścia przedłuża się w nieskończoność.
254
Ryszkowski jest w pewnym sensie „koordynatorem” przewcieleń ludzkiej egzystencji. „Odwiedziny…”, dwa wiersze o podobnym tytule, są tego dowodem. Nikt nie odchodzi z tego świata bez celu, pozostawia po sobie ślad, który w szeregu zdarzeń jest nieusuwalny. Ryszkowski est adwersarzem przemijających chwil. W swoich wierszach umieszcza marzenie o zwróceniu uwagi na przepadające w ludzkich rękach zasoby czasu. Poeta przywiązuje wagę do nietrwałości istnienia. Refleksja o tym, paradoksalnie, ukryta jest w konsekwentnym drążeniu tematu wiecznego trwania. Bo gdzie można ukryć największą nietrwałość? W stabilności. Struktura wiersza-postumentu przemawia do nas jeszcze bardziej niż samo akcentowanie tematyki w cyklu poetyckim. W krótkim liryku ujrzymy zatem pogłębioną ulotność. Przekłada się to na światopogląd Ryszkowskiego. Poeta jest pewien, że we współczesnym świecie wartości okazują się względne, choć przecież powinny być dokładnie określone. Obecny świat obezwładnia bohaterów lirycznych jego wierszy. Osaczona przez rzeczywistość czuje się bohaterka wiersza „Stara Walczakowa”, niespełnienie odczuwa także bohaterka utworu „1946-1996”. Poeta przedstawia świat niezrealizowanych planów, niekompletnych, wybrakowanych mod-
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 254
2015-12-31 12:09:34
Kto będzie pamiętał?
litw, tych wszystkich, którym w dawnej rzeczywistości się nie powiodło. Ryszkowski w swoich wierszach ukrywa prośbę o zrozumienie świata. Jednocześnie nie potrafi ustalić przyczyn jej braku. Zastanawia się, czym jest świat i nie otrzymuje żadnej odpowiedzi, oprócz tej, że nie jest on niczym nadzwyczajnym. Ryszkowski pisze coś w rodzaju nekrologu współczesnego świata. Stawia wiersze-nagrobki, wspominając ludzi i sytuacje, które minęły. Bohatera stawia na krawędzi życia, kreuje go jako zapadającego w „bagno śmierci”, jak w wierszu „*** Brnę w śniegu…”: Chętnie jeszcze poboksuję się z życiem Nie rzucajcie jeszcze ręcznika między liny choć nieźle krwawię… Zmagania z życiem doprowadzają go na skraj wyczerpania. Dlatego historia człowieka z tomiku „Stacja przedostania” to opowieść prowadzona za murami szpitala, to historia pseudo-życia, które już się wyczerpało, a jego prawda zaginęła: Przecież to ślady po życiu przez chwilę. Teraz rozpoczyna się katorżnicza praca nad diagnozowaniem świata, który pozostał poza murami szpitalnymi. Ryszkowski boi się, że rozpozna, jaka ta rzeczywistość jest naprawdę, że ujrzy tam za dużo śmiertelnych pułapek zastawionych na człowieka oraz że w tym świecie śmierć zdarzy się nie na niby, ale naprawdę. Dlatego woli postawić przed sobą drut kolczasty sumienia, ogrodzenie pozwalające mu ustawić barierę z samej tradycji literackiej, która jest już przez niego zmieniona, zatem już nieprawdziwa: chłoną nowego Homera, odejdą wkrótce bo ojczyzna… Teraz krwi zażądała jedna z pielęgniarek. Ryszkowski uruchamia połączenia z innym tunelem istnienia. Szuka tych, którzy dawno odeszli, odwiedza ich groby, na których na nowo zasadza kwiaty i stawia znicze – światła prywatnej pamięci. Pragnie zmienić w ten sposób perspektywę odczytywania rzeczywistości. Bo świat rozważamy zawsze w sposób horyzontalny, podróżujemy teraz szybciej, a w ten sposób przestrzeń się kurczy. Postępuje globalizacja, zabija nas czas długotrwałego oczekiwania na coś, bo wszystko, czego pragniemy, mamy w zasięgu ręki. Ryszkowski każe nam się zatrzymać na zbudowanej przez siebie stacji przedostatniej. W wierszu „Wyrzut” pokazuje, że świat ma inny czas, niż nam się to z pozoru wydawało, czas wertykalny, który musimy przyjąć, zaakceptować, zanim sami odejdziemy. Podróż Ryszkowskiego ma swój zaprogramowany cel. Po pierwsze, odradzania utraconego czasu:
255
ten facet […] Zabiera ci tylko czas A ty przecież masz kwiatki do podlania i ciągle mnie
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 255
2015-12-31 12:09:34
Anna Łozowska-Patynowska
utrwalenia nowej formuły czasoprzestrzennej, w której nastąpiłoby rozciągnięcie linii życia oraz doświadczenie świata równoległego trwającego w sposób niewzruszony pod naszymi nogami. Bohater wielu wierszy ze zbioru cierpi zatem na dysfunkcję percepcji, która różni się od umiejętności przeciętnego człowieka. Jest on człowiekiem nadwrażliwym, bo spieszno mu, by ujrzeć cały świat z odpowiedniego dystansu: Poza tym wszystkim spieszyliśmy się już do innego świata W wierszu „Stacja Opalenie” podmiot liryczny gruntownie analizuje swoją sytuację metafizyczną: Przypominałem trochę wykreślony z rozkładu Pociąg widmo Na torowisku którego przez roztargnienie Nie wybrano Bohater udaje się w podróż, ale nie traktuje jej jako przeciętny zwiedzający. Jest turystą metafizycznym, świadomym swojej niedoskonałości i bezradności: Naprawiono mi ciało ale padła psyche
256
Przerażać może wnętrze tego bohatera, który nie potrafi określić się w stosunku do świata. Znajduje w nim jedynie znaki, proroctwa śmierci, desygnaty zakończenia („AMEN”). Ale jego wędrówka nie może dojść do kresu, nie ma możliwości wypełnienia. Według Ryszkowskiego jest to po prostu człowiek, który się skończył, którego energia życiowa uległa wyczerpaniu. Pisząc nekrologi innych, zastanawia się, dlaczego on sam został przez śmierć zapomniany. Nie potrafi jednak zrozumieć jednego. Brutalne otwieranie przestrzeni śmierci w tekście jest inicjacją procesu pochłonięcia człowieka przez ostateczność i równa się jego rozkładowi. Taka perspektywa przedstawiona u Ryszkowskiego już nie przeraża, lecz dyskwalifikuje człowieka z gry o siebie samego. Anna Łozowska-Patynowska Janusz Ryszkowski, Stacja przedostatnia, Sopot: Towarzystwo Przyjaciół Sopotu. Redakcja Toposu, 2014
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 256
2015-12-31 12:09:34
257
BORUSSIA 56_2015_STRONY.indd 257
2015-12-31 12:09:35
OLSZTYN 56 | 2015
KANON KULTUROWY WARMII I MAZUR
Czerpanie z tradycji regionu pozwala nam, kolejnym mieszkańcom Warmii i Mazur, lepiej zadomowić się w naszych małych ojczyznach. Tworząc wspólny organizm administracyjny – województwo warmińsko-mazurskie – nadajemy mu nowy sens. Kreujemy otwartą tradycję, która pozwoli wszystkim mieszkańcom regionu identyfikować się z jego różnorodną kulturą i historią. Od 20 stycznia do 29 lutego 2016 roku będzie trwał internetowy plebiscyt
KANON KULTUROWY WARMII I MAZUR.
To właśnie Państwo wskażą, jakie postacie, miejsca, wydarzenia są ważne dla naszego województwa. Szczegółowe informacje znajdują się wewnątrz numeru i na www.borussia.pl Finał, czyli listę najpopularniejszych symboli kulturowych, ogłosimy uroczyście 19 marca 2016 roku. Jednocześnie będzie trwał trzeci etap, czyli upowszechnianie kanonu w środkach masowego przekazu. Na dobry początek przedstawiamy państwu pięć propozycji z kręgu Wspólnoty Kulturowej ,,Borussia”.
Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl
BORUSSIA_56-2015_OKLADKA.indd 1
>
Cena 15,00 zł
56 | 2015
www.borussia.pl KANON KULTUROWY WARMII I MAZUR
2015-12-31 12:07:55