Borussia 54 int

Page 1

OLSZTYN 54 | 2014

Kenneth

WHITE Zbigniew

MIKOŁEJKO Cezary

WODZIŃSKI Anna

NASIŁOWSKA

Tramwaj w Olsztynie ok. 1964 roku. Fot. Jerzy Waluga.

Erich

MENDELSOHN Zbigniew

KADŁUBEK Anna

KRONENBERG Alicja

Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl

>

Cena 15,00 zł

54 | 2014

BYKOWSKA-SALCZYŃSKA Zbigniew

MASTERNAK


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Zrealizowano przy współudziale finansowym Samorządu Olsztyna Sfinansowano ze środków Samorządu Województwa Warmińsko-Mazurskiego

Redakcja: Redaktorzy naczelni: Kazimierz Brakoniecki, Robert Traba; sekretarz: Iwona Liżewska Zespół redakcyjny: Iwona Anna NDiaye, Maryla Paturalska, Janusz Pilecki (grafik), Rafał Żytyniec Rada Redakcyjna: Piotr Mitzner, Zbigniew Mikołejko, Anna Nasiłowska, Hubert Orłowski, Cezary Wodziński, Leszek Żyliński Korekta: Maryla Paturalska, Kornelia Kurowska Projekt okładki i opracowanie graficzne: Janusz Pilecki Skład i łamanie: WZORCOWNIA | wzorcownia-art.pl Druk: ZP „Gutgraf“, tel. 89 523 81 01 Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia“ Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do wprowadzania zmian i skrótów. Zapraszamy do współpracy. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. Wszystkim, którzy zechcą wesprzeć finansowo pismo i stowarzyszenie, podajemy numer naszego konta: Bank Gospodarki Żywnościowej O/Olsztyn: 29 2030 0045 1110 0000 0334 3270

PL ISSN 0867-6402 Nakład: 500 egz.

Kenneth White

Indiańska wiosna W poszukiwaniu czerwonej Ameryki rybak źródeł, rozpocząć, aby ponownie zacząć; tutaj daleko na North-West w powietrzu biała zawiesina, dusza zimy wybucha niebiesko krzyczącą gwiazdą, krew podskakuje, ręka dotyka korzeni, środek zaczyna się wszędzie, rzeczywistość promieniuje.

Kenneth White, z tomu „Geopetyki”, tłum. Kazimierz Brakoniecki. Olsztyn: Wyd. Centrum Polsko-Francuskie, 2014 www.cpf.olsztyn.pl


54|2014

SPIS TREŚCI GEOPOETYKA Kazimierz Brakoniecki | Geopoetyka Granice literatury. Z Kennethem White’em rozmawia Matthew Graves dla „Res magazine”, tłum. Kazimierz Brakoniecki Otwarta poetyka. Z Kennethem White’em rozmawia David Kinloch z magazynu „Verse”, tłum. Kazimierz Brakoniecki Zbigniew Kadłubek | Mare Silesium, solilokwium Anna Kronenberg | Kenenth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

9 13 16 23 28

POEZJA Alicja Bykowska-Salczyńska | Barszcz kaukaski, Ładny widok, Pomnik Łesi Ukrainki w Kołodeżnie, Przegląd szafy męskiej, Aloesy babci Gizy, Sen o Warmii śniony podczas jazdy dwukonną bryczką w Janczarach pod Barczewkiem

49

ŚWIATOLOGIA Zbigniew Mikołejko | W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia Kazimierz Brakoniecki | Notes kurlandzki Marek Leszek Barański | Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

59 78 103

MIEJSCA–NIE-MIEJSCA Robert Traba | II Forum Otwartego Regionalizmu: Nie-miejsca? Przeszłość w przestrzeni publicznej Cezary Wodziński | Ublik-Ublick-Anblick-Überblick-Urblick-Augenblick. Legenda typologiczna Tomasz Gęsina | Czytając miejsce. Szkic o byciu w przestrzeni Anna Nasiłowska | Dyskont słów. Kilka pojęć Artur D. Liskowacki | Plac Hołdu Pruskiego

119 120 129 137 147

ŚWIATOWANIE Wojciech M. Darski | O Maiji co Polaka nie chciała – szkice inflanckie Janina Osewska | Góry Stołowe – śladami Goethego (30 marca –12 kwietnia 2014 roku) Zbigniew Masternak | Szeptuchy w Czeremsze

159 174 182

1


ATLANTYDA MENDELSOHNA Iwona Anna NDiaye | Między Berlinem a Leningradem. Związki Mendelsohna z Rosją Iwan Czeczot | Trasa Mendelsohna. Dziedzictwo Mendelsohna w obwodzie kaliningradzkim 1936-1943, tłum. Iwona Anna NDiaye Irina Alter | Erich Mendelsohn i Związek Radziecki, tłum. Iwona Anna NDiaye

191 196 205

WĘGRZY Dwugłos poetycki o cudownym jeleniu, mitycznym zwierzęciu Madziarów Attila József | Cudowny jeleń, tłum. Jerzy Snopek Janos Olah | Utrata złotego jelenia, tłum. Jerzy Snopek

215 216

Sándor Márai | Mowa żałobna, Cassovia, tłum. Jerzy Snopek János Oláh | Wolność, Moje pokolenie, tłum. Jerzy Snopek Katalin Mezey | Październik wraca do domu, tłum. Jerzy Snopek István Kovács | Czy możesz skrywać, Czas niespełniony, tłum. Jerzy Snopek Gábor Zsille | Listopadowa podróż, W tym samym czasie, tłum. Jerzy Snopek

217 221 224 225 227

PORTRETY Rozmowa z Kirą Gałczyńską | Ewa Zdrojkowska Marcin Cielecki | Bobkowski, znikający punkt

233 240

DEBATA Leszek Żyliński | Wypiski z czasu post. O zasadach i przekonaniach Janusz Trupinda | „W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć o obrońcach Poczty Polskiej w Gdańsku

253 261

RECENZJE

2

Zaułek Leszka Szarugi Stan rzeczy [Sylwia Chutnik, W krainie czarów, Kraków: Znak, 2014; Jerzy Pilch, Drugi dziennik, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2014; Eustachy Rylski, Obok Julii, Warszawa: Wielka Litera, 2013] Zbigniew Chojnowski | Geopoetyka według Elżbiety Rybickiej [Elżbieta Rybicka, Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, 2014] Adam Jankiewicz | Cienie zapomnianych przodków na ukraińskim „bożym igrzysku” [Ukraiński palimpsest. Oksana Żabużko w rozmowie z Izą Chruślińską, Wrocław: Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego, 2013] Hubert Orłowski | Niezwyczajny spacer po Lycku-Ełku [Michał Olszewski, Rafał Żytyniec, Ełk. Spacerownik po mieście niezwykłym, wydanie rozszerzone, Ełk: Muzeum Historyczne w Ełku, 2014; Michał Olszewski, Rafał Żytyniec, Von Lyck nach Ełk. Spaziergänge durch die Hauptstadt Masurens, aus dem Polnischen von W. Lipscher, Ełk: Muzeum Historyczne w Ełku, 2014]

275 280 285

293


Janusz Trupinda | Powojenna odbudowa Gdańska [Marcin Gawlicki, Zabytkowa architektura Gdańska w latach 1945-1951. Kształtowanie koncepcji konserwacji i odbudowy, Gdańsk: słowo/obraz terytoria, 2012] Marcin Cielecki | Gra (w) wisielca [Zbigniew Mikołejko, We władzy wisielca, Gdańsk: słowo/obraz terytoria, 2013] Anna Łozowska-Patynowska | Wszystko ukryte w nim samym [Kazimierz Brakoniecki, Terra nullius, Gołdap: Z bliska, 2014] Włodzimierz Kowalewski | Felietony literackie Radia Olsztyn [Paweł Huelle, Śpiewaj ogrody, Kraków: Znak, 2014; Marek Barański, Tyłeczek modelki Herzigowej / Guza modelke Hercigove / Zadeček modelky Herzigové, Olsztyn: Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Olsztynie, 2014; Marek Hłasko, Listy, Warszawa: Agora, 2014] Piotr Piaszczyński | I love N. Y. [Magdalena Rittenhouse, Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero, Wołowiec: Czarne, 2013]

297 302 307

312 317

3


Nie tylko mazursk niemieck

4


lko skie lekcje eckiego Siegfried Lenz (1926-2014) in memoriam

Siegfried Lenz (*17.03.1926 w Ełku, †7.10.2014 w Hamburgu), jeden z najwybitniejszych i najpoczytniejszych współczesnych pisarzy niemieckich, przedstawiciel pokolenia dorastającego w III Rzeszy. W 1943 roku wcielony do marynarki wojennej, z której zdezerterował pod koniec wojny. W 1945 roku rozpoczął na uniwersytecie w Hamburgu przerwane później studia anglistyki, filozofii i literaturoznawstwa, członek literackiej „Grupy 47”. Karierę pisarską rozpoczął od pracy w dziale felietonu tygodnika „Die Welt”. Jego debiutem pisarskim była powieść „Es waren Habichte in der Luft” (1951), jednakże prawdziwy rozgłos przyniósł mu opublikowany w 1955 roku tom mazurskich opowiadań „So zärtlich war Suleyken" [wyd. polskie „Słodkie Sulejki”, 1988, 2013]. W 1968 roku Lenz opublikował głośną powieść „Deutschstunde" [wyd. polskie „Lekcja niemieckiego"], w której opisał historię prześladowanego przez nazistów malarza. Twórczość pisarską łączył z zaangażowaniem politycznym na rzecz Ostpolitik kanclerza Willy’ego Brandta, któremu towarzyszył w Warszawie podczas podpisania polsko-niemieckiego układu o normalizacji wzajemnych stosunków w grudniu 1970 roku. Literackim świadectwem tego zaangażowania była wydana w 1978 roku powieść „Heimatmuseum” [„Muzeum ziemi ojczystej"], epicki fresk o wspólnych dziejach Niemców, Polaków i Mazurów, będący zarazem protestem przeciwko manipulowaniu historią dla doraźnych celów politycznych.

5


Oprócz powieści o niemieckich zmaganiach z przeszłością XX wieku Siegfried Lenz jest również autorem licznych, inspirowanych prozą hemingwayowską tomów opowiadań, w których pragnie zawrzeć z czytelnikiem skuteczny pakt w celu zmniejszenia istniejącego zła i w których często powracają […] motywy upadku, ucieczki i prześladowania, obojętności, buntu i chybionych uzasadnień życiowych. Jego ostatnim utworem jest opowiadanie „Noc w hotelu” („Die Nacht im Hotel”, 2013 [Noc w hotelu]). Książki Siegfrieda Lenza zostały przetłumaczone na 22 języki i ukazały się w łącznym nakładzie ok. 25 milionów egzemplarzy. Za swoją twórczość autor otrzymał wiele nagród, m.in. nagrodę Tomasza Manna, Pokojową Nagrodę Księgarzy Niemieckich, nagrodę im. Goethego Miasta Frankfurt nad Menem oraz nagrodę Lwa Kopelewa. Osobie i twórczości Siegfrieda Lenza poświęciliśmy w 2010 roku 48. numer „Borussii”. *** 18 października 2011 roku podczas ceremonii wręczenia tytułu honorowego obywatela miasta Ełku, do którego przyjechał pierwszy raz po wojnie, Siegfried Lenz mówił: Chcę zrobić bilans życia. To też swego rodzaju eksperyment na sobie, co będę czuł, jak się odnajdę w miejscach dzieciństwa. Dziś jestem wzruszony, bo miasto pięknieje, rozwija się, ale i smutny, bo to nie to samo miasto, które pamiętam. Odejście Siegfrieda Lenza będzie niepowetowaną stratą nie tylko dla literatury niemieckiej, ale również dla współczesnych mieszkańców Warmii i Mazur. Odszedł bowiem pisarz, którego twórczość, jak napisano to w uzasadnieniu przyznania Lenzowi nagrody Lwa Kopielewa, pojmuje mazurską ojczyznę jako przykład różnorodności i pokojowego współistnienia europejskich narodów i kultur.

6

Rafał Żytyniec


7


8


Kazimierz BRAKONIECKI

Geopoetyka

Kenneth White (1936, Glasgow) – kultowy poeta i filozof, twórca takich pojęć, jak geopoetyka, nomadyzm intelektualny, chaotycyzm. Szkot mieszkający od lat we francuskiej Bretanii, emerytowany profesor poezji na paryskiej Sorbonie, autor licznych książek eseistycznych z pogranicza kultury, filozofii, antropologii, geografii; poeta, podróżnik, myśliciel. Laureat prestiżowych nagród za twórczość, m.in. prix Médicis étranger za „La Route bleue” (1983; oryginał „The Blue Road”, polskie tłumaczenie Radosława Nowakowskiego wyszło w 1992 roku w „Przedświcie” jako „Niebieska droga”), prix Alfred de Vigny (1987), Roger-Caillois (1998), Alermo (1996), Ardula (2002), Bretagne (2006), prix Alain Bosquet za wiersze z tomu „Les Archives du litoral” (2011). Najważniejsze dzieła: „Terre de diamant” (1983, wiersze); „Atlantica” (1986, wiersze, wydanie dwujęzyczne); „Limites et marges” (2000, wiersze); „Un Monde ouvert” (2007, wybór wierszy); „L’Esprit nomade” (1987, eseje, „The Nomad Mind”); „Le Plateau de l’albatros. Introduction à la géopétique” (1994, eseje); „La Maison des marées” (2005, eseje), „Open World. Collected poems 1960-2000” (Edinburgh 2003). Pomysłodawca, założyciel i wieloletni szef International Institute of Geopoetics (L’Institut International de géopoétique (Międzynarodowego Instytutu Geopetyki). White pisze w języku angielskim (wiersze zawsze w swoim języku ojczystym) oraz w języku francuskim (np. eseje). Doctor honoris causa uniwersytetu w Glasgow, Open University

9


Kazimierz Brakoniecki

of Great Britain. W hybrydowej twórczości (wiersze, poematy, eseje, opowieści drogi, reportaże literackie) łączy namysł nad kulturą Zachodu z nurtami celtyckiej oraz dalekowschodniej filozofii. Programowa geopoetyka ma na celu odbudowanie niekonwencjonalnego, bardziej ekologicznego, mniej antropocentrycznego, otwartego, dialogowego przymierza człowieka z Miejscem, Ziemią, Kosmosem. Zacząłem czytać teksty poetyckie i eseistyczne Kennetha White’a w bretońskim miasteczku Dinan w 1994 roku. Wkrótce moje pierwsze przekłady pojawiły się w „Borussii” oraz w osobnych publikacjach książkowych: „Atlantica. Wiersze i rozmowy” (Olsztyn 1998), „Poeta kosmograf” (Olsztyn 2010), „Geopoetyki” (Olsztyn 2014) – wszystkie nakładem Centrum Polsko-Francuskiego Côtes d’Armor-Warmia i Mazury w Olsztynie. Zaprzyjaźniłem się z autorem, zaprosiłem go jesienią 1998 roku do Polski. White, niechętnie nastawiony do historii i historiografii (jako miłośnik geografii i geologii), zszokowany był przemożną obecnością pamięci o wojnie, o martyrologii w Polsce, gubił się w zawiłościach dziejowo-kulturowych Europy Środkowo-Wschodniej, natomiast „prowokująco i naiwnie” chciał podążyć śladami mitycznego „Jana z Kolna, legendarnego odkrywcy Ameryki”. Na przełomie wieków jako tłumacz, poeta, eseista wprowadzałem czołowe pojęcie „geopoetyki” do teorii i praktyki literackiej w Polsce, które prowadzone są obecnie w akademickich środowiskach w Białymstoku, Katowicach, Krakowie, Łodzi, Olsztynie, Warszawie. Rozważania White’a bardzo mi pomogły w tworzeniu ówczesnej poezji borussiańskiej (poezji Atlantydy Północy), której ideą było takie kreacyjne przetwarzanie miejsca lokalnego, aby jak najbardziej oryginalnie i dialogowo nasycać go uniwersalnymi doświadczeniami świata, miejsca, życia. W końcu taką poetycką filozofię metafizyki miejsca zacząłem nazywać w drugiej połowie lat 90. minionego wieku poetyką światologiczną, a samą filozofię integralnego doświadczania świata (przestrzeni i istnienia jako jedni) światologią (od warmińskiego słowa „światowanie”, czyli po prostu życie). W takim rozumieniu proponowany przeze mnie wówczas ponowoczesny regionalizm (światologiczny) nie miał nic wspólnego z „literaturą korzenną”, banalnymi opowieściami nostalgicznymi o „małej ojczyźnie”, lecz z wieloaspektową kreacją realności integralnej (ponad złudnymi przeciwieństwami „centrum-prowincja-konkret-symbol-ciało-duch-ziemia-kosmos-mała-duża historia, miejsce-nie-miejsce, immanencja-transcendencja). Chciałbym w tym miejscu podziękować przyjacielsko nastawionemu do mnie i borussiańskiego środowiska Kennethowi White’owi za twórcze i ideowe inspiracje w pracy nad warmińsko-mazursko-bałtycką światologią.

10

„Universitas” właśnie opublikował cenną książkę dr Elżbiety Rybickiej z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zatytułowaną „Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich” (Kraków 2014), w której znalazły się m.in. rozważania o geopoetyckim projekcie kulturowym Kennetha White’a, moim „ponowoczesnym regionalizmie” w aspekcie m.in. praktyki poetyckiej, „nowym regionalizmie” i „polifonii pamięci” Roberta Traby. Bardzo ciekawy jest słownik terminów i rozpoznań krytycznoliterackich występujący w tej książce, jak szczególnie auto/bio/geo/grafie czy mapy narracyjne. Wspólnota Kulturowa „Borussia” i jej twórcy ideowi znaleźli się w horyzoncie badań autorki, jak i też oczywiście inni twórcy z Pomorza czy Śląska.


Geopoetyka

Z mojego punktu widzenia najważniejsze były przemyślenia analizujące tzw. literaturę „małych ojczyzn” z lat 90. ubiegłego wieku oraz konstatacja końcowa autorki, że propozycje borussiańskie wykraczały daleko poza tego typu literaturę kolorytu lokalnego i nostalgii wielokulturowej, że projekt ponowoczesnego (Kazimierza Brakonieckiego) czy otwartego regionalizmu (Roberta Traby) – sprzęgnięty z pojęciem szeroko rozumianej (ekologicznie również) geopoetyki – szedł w stronę pogłębionej i nowatorskiej filozofii miejsca otwartego i wielowarstwowego doświadczania świata, co zakładało nowe rozumienie praktycznej kultury życia, twórczości, społecznego zaangażowania w konkretnym terenie, obszarze, lokalności (moja filozofa światologiczna zakłada prymat etyki nad etnosem, kultury głębokiej nad masową, geopoetyki nad geopolityką). Rzeczywiście, nie potrafiłem i nadal nie potrafię wyswobodzić się z presji historii i poddać całkowicie geografii (jak radzi White). Nie bronię się przed naszą specyfiką środkowo-wschodnią (dziejową, kulturową, społeczną), eksploruję miejsce (lokalno-światowe) jako zadanie do wykreowania osobistego i zarazem kulturowego mitu, a nie jedynie jako ładną okolicę do przepisania, wspominania, mimetycznego naśladowania itd. Jestem, jesteśmy nadal mocno przekonani, że nadbałtycka ziemia pruska, kraina jezior, ceglanych zabytków, przewiewnych chmur, ludzi poszukujących tożsamości i prawdy istnienia zwana Warmią i Mazurami jest dobrym terenem na kreatywne, godne życie. A każda podróż jest w równym stopniu mentalna co fizyczna. Cóż, ponownie rozpętana wojna w Europie Wschodniej wskazuje, że resentymentalnie (więc wybiórczo) traktowane historia, geografia i polityka stają się ponownie orężem w rękach imperialnych dogmatyków i demagogów. Jeśli już nie zbrodniarzy wojennych. Elżbieta Rybicka pisze, że nagradzana i recenzowana w prasie regionalnej i centralnej książka Stefana Szymutki „Ciotka a sprawa śląska” zyskała uznanie dla „nowego projektu nowego regionalizmu”, a nowy regionalizm Brakonieckiego, Traby, Liskowackiego (autorów z kresów północnych) nie, i pyta sensownie dlaczego. Uważamy, że nie tylko z powodu, jak pisze autorka, niezwykle solennego stosunku do rzeczywistości, śląskiej historyczności, dzięki ujawnieniu dramatu znikania oraz pisaniu przeciw nicości, bo i my wykazywaliśmy podobne wartości i cnoty wobec naszej prowincji zwanej dawną ziemią pruską, Borussią, Atlantydą Północy. Śląsk z racji bogatszego i bardziej złożonego dziedzictwa kulturowo-cywilizacyjno-narodowego, z powodu niezniszczonych do końca lokalnych tradycji tożsamościowych pozostał w centrum żywych, kontrowersyjnych, aktualnych, ważnych dla kraju przemian cywilizacyjnych i kulturowych (regionalnych i ponadregionalnych). Poza tym ustami swoich licznych intelektualistów, posłów, senatorów, uznanych w stolicy twórców, działaniami swojej zwartej i przekonanej co do swojej odrębnej tożsamości miejscowej inteligencji kwestię regionalną przetworzył w istotny problem narodowy, a nawet europejski. Śląsk potrafił zintegrować wokół swojej sprawy prężne grono naukowców uniwersyteckich, animatorów kultury, ludzi pióra i sztuki, nie wspominając zadziornych polityków regionalnych i sejmowych. Kwestia śląska należy do krajowych i europejskich dylematów tożsamościowych i kulturowych w aspekcie integralności i spójności wielokulturowej Unii Europejskiej. Sytuacja oraz postrzeganie Warmii i Mazur jest całkowicie odmienne: to miejsce na wydarzenia turystyczne, wypoczynkowe, festiwalowe, na organizację korporacyjnych pobytów, zaludnione biednym, podzielonym, rozbitym społeczeństwem, które nie tworzy wspólnoty (wyobrażonej, rzeczywistej, politycznej). [zob. recenzja Zbigniewa Chojnowskiego, s. 280]

11


Kazimierz Brakoniecki

Faktycznie, uciekliśmy pod koniec lat 90. przed łatką „pisarzy małoojczyźnianych”, zostawiając to pole dla literatury popularnej i nostalgicznej. Aczkolwiek nadal w konkretnym miejscu i czasie twórczo istniejemy i pracujemy, chcąc dawać oryginalne świadectwo naszemu człowieczeństwu. Zbyt patetycznie? To też się nie spodobało, zostało odrzucone przez „laboratoryjną, praktyczną wyobraźnię konsumpcyjną, medialną, lingwistyczną, centralną itd. płynnej nowoczesności”. Ale ja powtórzę: nam tutaj chodzi o jakość życia, a wam o jakość wakacji, spektaklu! Anna Kronenberg w przygotowywanej właśnie do druku „Geopoetyce. Związki literatury i środowiska”, której jeden z rozdziałów drukujemy poniżej, podkreśla walor ekologiczny myśli Kennetha White’a, raczej niedoceniany przez większość polskich komentatorów. Nie spodziewałem się, że moje braterskie spotkanie z Kennethem White’em dwadzieścia lat temu w Bretanii uzyska takie znaczenie i wagę dla współczesnej literatury polskiej. Kazimierz Brakoniecki

12


Granice literatury Z Kennethem White’em rozmawia Matthew Graves dla „Res magazine”

Matthew Graves: W obecnej chwili literatura zdaje się wykazywać ponownie zainteresowanie tematyką podróży. Od dłuższego czasu podróż ma kluczowe znaczenie dla pańskiej twórczości. Jak widzi pan tę relację między pisarstwem a podróżowaniem? Kenneth White: Od samego początku moje pisanie wiązało się z wędrowaniem po wrzosowiskach, wybrzeżach, wsiach zachodniej, nadmorskiej Szkocji. Oznaczało to iść prosto do niezapisanej sfery, notując wszystko, co pojawiało się w umyśle: oznaki wzrostu i ruchu, jak przyrosty kory na drzewie, ślady zwierząt lub ptaków. Wędrówka dla mnie znaczyła tyle, co pozbycie się ciężaru społeczeństwa, a jednocześnie otwarcie zmysłów: podążanie (drogami) poza (naszymi) patologiami. Następnie dochodziło myślenie źródłowe i drogi kultury. Ruch w ogóle oznaczał opuszczenie wąskiego kadru, przeludnionych obszarów i dotarcie na ziemię. Oznaczało to zbieranie szczegółów oraz w tym samym czasie podtrzymywanie znaczenia ruchu, podążanie do pustki, milczenia, wiersza. Czyż muszę podkreślać, że na pewno większa część tego, co nazywa się literaturą podróżniczą (travel literature), z trudem spełnia powyższe kryteria? To dlatego z pewnego punktu widzenia odczułem potrzebę stworzenia własnej terminologii poza zastaną teorią. MG: W książce „The Nomad Mind” (L’esprit nomade) pisze pan o way-book (książce, księdze drogi) oraz transcendental travelogue (dosłownie: o transcendentalnym dzienniku podróży). Bruce Chatwin posługiwał się podobnym terminem novela ziaje na określenie swojej książki „Songlines” (Ścieżki śpiewu). Czy chodzi o to samo?

13


Z Kennethem White’em rozmawia Matthew Graves

KW: Transcendental travelogue (po francusku odpowiednikiem jest voyage-voyance, podróż-jasnowidzenie) była pierwszą nazwą, jakiej użyłem, aby oddać to, co czułem podczas podróży. We francuskiej bibliografii jest niemało moich tekstów traktujących o tym przedmiocie. Jednak kiedy zacząłem powiększać i pogłębiać swoje słownictwo, zacząłem sobie uświadamiać, że ta nazwa w silnym stopniu odnosi się do tradycji romantycznej: utworów Tiecka lub Novalisa na przykład. W jednym z rozdziałów omawianej „The Nomad Mind” starałem się wyjaśnić typologię travel books, które mnie interesują. Zająłem się wieloma obszarami i wieloma epokami. Całość tworzy rodzaj genealogii, którą w końcu nazwałem way-book (księga drogi, pisarstwo drogi). Chatwin, który jako jeden z niewielu w angielskiej sferze (z którą ja zdecydowałem się zerwać) próbował robić coś nowego, poszukiwał bezprecedensowego sposobu pisania jak i samego słownictwa do takiego opisu. Znalazł termin novela ziaje występujący w hiszpańskojęzycznym obszarze językowym. Ta nazwa na pewno mówi o takim sposobie pisania, które wykracza poza tradycję angielskiej powieści (włączając w to malowniczą powieść o wędrówkach), ale nie sądzę, aby rzeczywiście pasowała do tego, co Chatwin robił. Jeśli są podobieństwa między jego a moją twórczością (obaj, zupełnie niezależnie od siebie, odkryliśmy koncepcję nomadyzmu, ale Chatwin z punktu widzenia etno-kulturalnego, a ja poetycko-intelektualnego), to nasza praktyka literacka jest odmienna. W „Songlines” z jednej strony dostrzegam doskonałą tradycyjną powieść, a z drugiej – notatnik (dziennik). To ten notatnik (notes) bardziej mnie interesuje – te dwa elementy nie są u niego złączone. Ja kuszę się o ich integralność albo raczej próbuję czegoś zupełnie innego: proponuję skok umysłu oraz pojemniejszy gatunek literacki. MG: Jean-Marie Gustave le Clézio, inny autor wydający się bliski panu, w ostatniej książce napisał: odczuć łączność pomiędzy aktem pisania a wszechświatem, oto czego szukam w Meksyku. Miejsca, w którym literatura i świat schodzą się razem. Czy pańska metoda twórcza ma coś wspólnego z takim „miejscem” ?

14

KW: Tak, jak najbardziej, to miejsce nazywam white world (białym światem). A może ja to definiuję jednak inaczej? Nie chciałbym powiedzieć: łączność między aktem pisania a wszechświatem, pomiędzy literaturą a światem, ale łączność między podmiotem (ego) a światem. Najczęściej typowy dla takiej pracy jest fakt, że wychodzi się na zewnątrz (outside) aktu pisania, poza samą literaturę. Musisz samego siebie rozświatować, rozprzestrzenić (jeśli mogę tak się wyrazić, neologizm polski autorstwa KB). Inaczej pozostaniesz wzniosły, iluzoryczny, skazany na przebywanie w „literaturze czy poezji”. Co do Meksyku, to w naszej współczesności najbardziej subtelny i radykalny akt tego typu przedsięwziął Antonin Artaud. Oczywiście myślę o jego „D’un voyage au pays des Tarahumaras” (1945). MG: Droga – road albo way – była istotna dla pisarzy beat generation, ale pod koniec swojego życia Jack Kerouac miał powiedzieć: lasy są pełne leśników, a jedną ze swoich ostatnich powieści William Burroughs nazwał „The Place of Dead Roads”. Pan też przywołał the end of the road (koniec drogi). O jaki rodzaj przestrzeni tu chodzi? KW: Prawdą jest, że w tak rozumianym kontekście beatnicy oraz idea ich podróży uprawiana na przykład przez Kerouaca całkowicie się zmieniła. Pozwolę sobie podkreślić fakt, że ten beatnikowski model stanowił jedynie epizod w starej tradycji, jedno z wielu wcieleń w tej


Granice literatury

długiej intelektualnej przygodzie. Na początku mej twórczości, skoro pisałem o wędrowaniu, skoro praktykowałem pisarstwo drogi, niektórzy we Francji zaczęli mnie klasyfikować, wtłaczać w ruch beatników. Postanowiłem to wyjaśnić, tak więc teraz przynajmniej nikt we Francji nie zadowala się takim łatwym zaszeregowaniem. Podstawą jest uznanie, że obszary i drogi mnie tyczące idą o wiele dalej niż beat generation. Ale to samo zaczyna się teraz w Wielkiej Brytanii: OK, znów nadszedł moment na wyjaśnienie tej sprawy. Jeśli chodzi o praktyczną konsekwencję tego ustalenia, to przestrzeń dana do dyspozycji jest najistotniejsza. W niektórych regionach USA wędrówki są właściwie zabronione, a podczas takiej wędrówki medytacyjnej możesz wpaść na reklamę coca-coli. To dlatego, a Ameryka jest rozległa, starałem się dotrzeć do jej najodleglejszych kresów: daleką północ (Labrador), do „ujścia” (estuarium) Ameryki, do tej „innej Ameryki”, tu chodzi mi o Karaiby. W Japonii był to region Tohoku na wyspie Honsiu oraz wyspa Hokkaido. We Francji związałem się szczególnie z Cévennes (łańcuch górski Sewenny w Masywie Centralnym), Pirenejami oraz Landes (departament w Akwitanii), nie zapominając o wybrzeżu Wielkiej Brytanii. No i oczywiście północne brzegi mojej Szkocji. Tak, są jeszcze takie krainy. Ale coraz więcej trzeba będzie wkładać troski w ich ochronę. W tym miejscu poezja praktyczna (praxis poetyckie) łączy się z praxis politycznym. I to jest jeden z powodów, dla których założyłem International Institute of Geopoetics (Międzynarodowy Instytut Geopoetyki). MG: W „Niebieskiej drodze” (wyd. polskie: Przedświt, 1992), zanim dotarł pan na Labrador, jest informacja, że już jako dziecko marzył pan o takiej wyprawie. Czy praca przygotowawcza do takiej podróży, jak wyszukiwanie odpowiednich książek, map, zanim wyprawa sama się zacznie, stanowi dla pana coś w rodzaju „pratekstu”, wstępu do pisania? KW: Tak […]. Są trzy etapy takiego pełnego ujęcia podróży: oglądanie map, wejście w (intelektualną oraz kulturową) przestrzeń, wędrowanie krok po kroku, miejsce po miejscu po konkretnym terytorium. Bez tego typu trzystopniowej pracy jedyne co możesz osiągnąć to geograficzną, etniczną dokumentację albo travel literature (literaturę podróżniczą), a nie waybook (księgę drogi). MG: Amerykański poeta Gary Snyder to ktoś kolejny, kto dużo podróżował i na wiele sposobów chyba bliski jest panu. W niedawnym wywiadzie powiedział: Biorę ze sobą notes, zapisuję w nim różne kawałki, gdy jestem w różnych miejscach. Mam go ze sobą zawsze w kieszeni bez względu na to, gdzie jestem. A jaka jest pańska metoda pisania podczas podróży? KW: Bardzo podobna do tej Snydera. Zawsze wyjeżdżam z trzema, czterema notesami, na miejscu najczęściej kupuję jeszcze kilka ponadto. Mam całe mnóstwo kolorowych notesów pochowanych w mojej bibliotece, a wszystkie zawierają moje zapiski, które czasami są prawie nieczytelne, a to z powodu padającego na nie wtedy deszczu, więc przypominają zielononiebieskie chmury. […]. Z Kennethem White’em rozmawiał Matthew Graves dla „Res magazine”

15


Otwarta poetyka Z Kennethem White’em rozmawia David Kinloch z magazynu „Verse”

David Kinloch: Urodził się pan i wychował na zachodnim wybrzeżu Szkocji. Obecnie mieszka pan na wybrzeżu francuskiej Bretanii, które to wybrzeże bardzo podobne jest do szkockiego. Przez te wszystkie lata podróżował pan po całym świecie, ale słowa, które najczęściej pan notuje, czy to w Japonii, Chinach lub Labradorze, są zawsze te same: archipelagi, estuaria, wyspy. Czy rzeczywiście musiał pan opuścić Szkocję?

16

Kenneth White: A więc czy moje podróże tak naprawdę były potrzebne? Zanim odpowiem na to pytanie na poziomie intelektualno-poetyckim, bo tak zostało ono zaprezentowane, odrzućmy na bok pewne moralne (moralno-polityczne) konotacje, które czasami wiążą się z takim właśnie pytaniem. Mam na myśli postawę, że szkocki pisarz, szkocki poeta, szkocki intelektualista powinien mieszkać w Szkocji i jeśli ktoś tak nie postępuje, to jest renegatem. To oczywista reakcja na drenaż mózgu, na tę „południową drogę prowadzącą do Anglii”. Mogę to zrozumieć. Ale to prowadzi do jednego z tych małych dialektów szkockich, z którego dawno temu zrezygnowano. Chciałem uniknąć budowania ideologii, jakiegoś jej nawet skrótowego zarysu, odejść od dyktatu historii, sytuacji nacechowanych historycznie, więc poczułem w pewnym momencie potrzebę opuszczenia szkockiego „kontekstu”. Ale nie dla Anglii – nigdy mi się to nie przydarzyło. Dla Francji – jak wielu przede mną Szkotów wybrałem Francję (Paryż, Pireneje, Bretanię) – ujmowanej jako centrum, jako miejsce wypadów. To kwestia zasięgu oraz otwartej przestrzeni. Praca nad uniwersalnym znaczeniem, które może być szkockim znaczeniem. Nigdy nie negowałem moich szkockich rodowodów (we Francji i w innych krajach znany jestem


Otwarta poetyka

jako szkocki poeta). Rzeczywiście, przez ostatnie lata uczyniłem chyba więcej dla szkockiej kultury poza Szkocją niż wielu z tych, którzy mieszkają w Szkocji. Powiedziałem, że opuściłem pewien „kontekst” szkocki, ale i zabrałem ze sobą dużą część swojej ojczyzny. Topografię jak i pewną ilość energii czy kulturowych związków. W ogóle wolę pracować poza tzw. środowiskiem. […]. Kiedy wspomniał pan, że rozpoznaje pan elementy, topografie w mojej twórczości od początku do teraz, to nic innego nie znaczy jak to, że moja twórczość polega na stopniowej pracy i wypracowywaniu, intensyfikacji i oczyszczaniu tego, co zwę krajobrazem naturalno-mentalnym (landscape-mindscape, krajobraz-umysłobraz). Ruch od zasadniczej topografii do nadmentalnej topologii. To także jest kwestia różnych rodzajów i stopni wrażeń, różnych poziomów abstrakcji. To, co wywodzi się z mojego „intelektualnego nomadyzmu”, należy do gatunku zmysłowej abstrakcji (eros, logos, cosmos…). U Platona silny punkt widzenia raczej dąży do absolutnej abstrakcji. Pamiętam swoją lekturę „Prajnaparamita Sutra” (Sutra Diamentowa). To szło tak mniej więcej: Idź, wyjdź, wyjdź na drogę, tam cała przestrzeń obudzona jest, ach… DK: W niedawnym wywiadzie zadeklarował pan, że w niewielkim stopniu interesuje pana tradycja, a w utworach stale podkreśla pan potrzebę myślenia ponad granicami narodowych kultur. Takie książki, jak „A Quiet Apocalypse” oraz „The Nomad Mind” są znaczące w tym usiłowaniu dokonania syntezy tego, co pan uważa za najbardziej wartościowe w filozofii i literaturze Orientu i Zachodu. Uderza mnie to, że ta synteza jest typowa dla specyficznie szkockiej tradycji literackiej, w której pisarze celowali w porównywaniu swoich i obcych kultur i języków. Czy odpowiada panu takie usytuowanie własnej twórczości w szeregu lub co najmniej w kontakcie z taką tradycją? KW: Nie mam szacunku dla tradycji jako takiej, a to dlatego, że po pierwsze nie wierzę w żadne transcendentalne jej pochodzenie. Z drugiej strony – wiele z tego, co ludzie przekazują innym ludziom, jest nie tylko bezsensowne, ale i szkodliwe. Ale że jest to, w ogólności jako odziedziczona, bardzo interesująca tematyka, to nie tylko, że mi to odpowiada, ale i cieszy. Jednak nikt nie jest skazany na duszenie się w nudnym społeczno-kulturowym zaścianku tylko dlatego, że zdarzyło się mu lub jej urodzić się w tym czy innym momencie historycznym. I to, co jest wyjątkowe w naszych czasach, to fakt, że dysponujemy największą masą kulturowej tradycji, niż to było w jakiejkolwiek wcześniejszej epoce. Co z tym trzeba teraz zrobić? Możesz pozostać obojętnym, jak czyni to większość ludzi. Możesz w obliczu tej heterogenicznej masy zdecydować się na znalezienie „swojej” tradycji. Ale jak zdefiniować „swoją” tradycję? Jak daleko musisz sięgnąć? Do chatynki babci? Do renesansu? Według mnie Szkoci powinni prosto skierować się prosto na Kaukaz i dalej na Wschód. Nawet lubię o nich myśleć, jak wynurzają się z szeroko otwartym oczami z epoki lodowcowej. Wracając do tej wielkiej masy tradycji, możesz również mieszać w niej na oślep, jak robią to amerykańscy poeci. Albo, co jest bardziej interesujące, możesz wydostać z niej własnym pomysłem swoją własną. Tak postąpił z tradycją i swoim talentem Eliot, zanim się zanglikanizował na bardzo pobożną i wielebną modłę. Jako że jesteś intelektualnym nomadą, szukasz swojej drogi, jej szlaków oraz znaków. Jest cały szereg szkockich umy słów tego typu i to ich lubię. Myślę oczywiście o Alecu Murrayu zanurzającym się w Salomona „System of Geography” i dającym esencję tego w dwudziestu językach. Myślę o Jamesie Tytlerze (1745-1804), z przerwami mieszkającym w Edynburgu, wydawcy i autorze siedmiu tomów

17


Z Kennethem White’em rozmawia David Kinloch

„Encyclopaedia Britannica”. Myślę o XVII-wiecznym Urquharcie of Cromarty i jego ekstrawagancjach językowych, o poecie Hugh MacDiarmidzie (1882-1978) i jego erudycyjnych spekulacjach. Jednak nie jestem zainteresowany gromadzeniem informacji, ale indywidualnym sposobem ich użycia. Stosunek aktywny do tradycji różni się wielce w zależności od postawy: czy chce się ją przedłużać, ożywić, czy przedstawić. Inne też jest podejście w zależności od rodzaju „indywidualnego talentu” etc. […]. Jeśli ustawisz się zbyt blisko „tradycji”, może się zdarzyć to samo co w Chinach: sztuka chińska przez stulecia się powtarzała. Celtycka kultura gaelicka popadła w pobożność, folklorystyczne wspominki – to lepsze oczywiście niż te wszystkie rodzaje błyskotliwej, pozornej wiedzy popularyzatorskiej, ale tylko tyle: lepsze, lecz samo z siebie nieekscytujące, nieukierunkowane, nielotne. Lubię myśleć o tych syntezach dokonywanych w celtyckich klasztorach w V, VI, VII stuleciu. Może sam należę do tej do tej odległej, jak ją lubię nazywać pelagiańskiej listy, która biegnie od samego teologa Pelagiusza (przełom IV/V wieku) przez filozofa i teologa Eriugenę (IX wiek) do teologa i filozofa Dunsa Szkota (koniec XIV wieku) i dalej. Pelagianizm był antyaugustiański (św. Augustyn potępiał tę doktrynę), odrzucał dogmat grzechu pierworodnego i inne tego typu makabry z kina grozy; Eriugena przywoływał „metafizykę światła”, a Duns Szkot indywidualność oraz tożsamość (własne istnienie), co przejął poeta Gerard Manley Hopkins (1844-1889) i ukuł pęknięcie realności. Dalej mamy Heideggera, który doktorat poświęcił Dunsowi Szkotowi oraz spotkanie, ale nie bez pewnych trudności, z estetyką Dalekiego Wschodu. Poza linią mentalną jest jeszcze linia geograficzna: Eriugena podążył do Francji, Duns Szkot przewędrował Szkocję, Anglię, Francję, Niemcy. Wracamy do Dunbaru, wołał MacDiarmid. A ja powiadam: wracamy do Scotus vagans (pielgrzymujących, wędrujących Szkotów). DK: W „The Nomad Mind” cały rozdział poświęcił pan MacDiarmidowi. Jak dobrze pan go poznał osobiście i jaki aspekt jego twórczości jest istotny dla pańskiego dzieła? Jakie właściwie ta twórczość stawia zadania?

18

KW: Znam tę twórczość zupełnie dobrze, podziwiam ją i szanuję. Nie poznałem go osobiście zbyt dobrze, ale myślę, że w sumie całkiem nieźle. Odwiedziłem go dwukrotnie w Brownsbank i za każdym razem oczy miałem szeroko otwarte, a uszy nadstawiałem. Całe mnóstwo szczegółów i fragmenty rozmów zapisałem później w moim notesie. Wymieniliśmy też kilka listów. Prywatnie Christopher Murray Grieve (to prawdziwe nazwisko MacDiarmida), a do tego czasu był już w miarę dobrze znany, nie wyrażał opinii polemicznych, nie był kłótliwy, skrajnie nacjonalistyczny, odwrotnie więc niż jak z upodobaniem prezentował się podczas wystąpień publicznych. Był spokojnym, dowcipnym, prawdziwym Szkotem z krwi i kości, ale nie w tym okrzyczanym i wąskim znaczeniu, czuł, że musi przedstawić swoje zdanie. Znalazł więc odpowiedź stosownie do sytuacji, którą znał, bo w niej żył: nazwano ten okres szkockim renesansem. Sądzę, że nazwę tę podał Patrick Geddes (albo Francuz Denis Saurat?), ale to MacDiarmid podjął i wprawił ją w ruch. Okres ten ma na swoim koncie wiele dokonań, ale ich znaczenie w małym stopniu ma inną wartość niż czysto sentymentalną: były to drugo- i trzeciorzędne utwory poetyckie pisane w języku szkockim (dialekcie) lallans. Nie znaczy to, że jestem przeciwko lallans, jestem daleki od tego, uważam po prostu, że systematyczne jego stosowanie jest ogłupiające oraz ograniczające. Wydaje mi się, że jest to dodatek do lingwistycznego multipleksu. A więc odrodzenie to podjęło się jednego odczytania przeszłości. Możliwe są i inne, a ja sam wolę


Otwarta poetyka

mówić nie o renesansie, ale raczej o rozpoznaniu. Wracając do języka szkockiego w odmianie lallans, to lubię wczesne wiersze MacDiarmida, ale wolę „diamentowe światła”, które można wydostać z innych sfer jego życia i myśli. To jego długie poematy tak naprawdę mnie interesują. To jest droga prowadząca poza ten szkocki renesans. Podczas gdy sam kierunek stał się jakimś pijanym korowodem, to MacDiarmid z trudem podążał swoją drogą przez trzęsawiska heterogenicznych informacji w stronę jakiegoś wyższego porządku, w kierunku szczytów intelektu i spełnienia. Te długie poematy w żadnym wypadku nie są tak doskonałe jak jego wcześniejsze „liryki miejsca”. Faktycznie, najczęściej […] MacDiarmid desperacko próbował utrzymać całość poematu za pomocą doraźnych, retorycznych środków. Ale to właśnie tutaj jest on wzruszający i w tym miejscu leży jego siła. Dostrzegam i ujrzałem to zaraz po jego śmierci, że jest tendencja, żeby traktować te utwory jako aberracyjne eksperymenty i ograniczać jego twórczość jedynie do szkockiej poezji, rozpoznawać go tylko w tym kontekście, w którym te wszystkie indywidua o pozytywnych umysłach czują się jak u siebie. To jest tak, jakby kogoś postawić na piedestale bez nóg, uciętych wcześniej. DK: Czy mógłby pan przedstawić swoje kontakty z André Bretonem oraz co zawdzięcza pan nadrealizmowi? KW: Muszę wyjaśnić, że nigdy nie byłem członkiem ruchu surrealistycznego ani poza przelotnym epizodem nie stosowałem oczywiście metody nadrealistycznej. Mówię to od razu, aby przestrzec przed łatwym etykietowaniem. Nadrealizm nigdy nie był rozumiany w Wielkiej Brytanii albo stosowano go w nieciekawy sposób. Polegało to na uprawianiu niezbornej metaforyki oraz na naprawdę naiwnej, religijnej apokaliptyce. W USA podobnie uprawiano naśladownictwo przede wszystkim w sposób powierzchowny i częsty, chociaż wyglądało to lepiej, ponieważ pobyt w Ameryce André Bretona w czasie drugiej wojny światowej okazał się znaczący dla spontanicznej bop prosody, prób Ginsberga oddania totalnego dyskursu (ciągła, filmowa medytacja) oraz malarskiej Action Painting. Zacząłem czytać utwory nadrealistyczne (teorię i praktykę) jeszcze w Glasgow. To, co lubiłem u Bretona, to była postawa przeciwko społecznej sytuacji i kulturowej merkantylizacji. Ceniłem poza tym jego zjadliwy krytycyzm wymierzony przeciwko powieści i 95% utworów poetyckich: czy to osobistym wyznaniom, czy zaangażowanym społecznie, czy lingwistycznym majstersztykom. Nikt nie miał lepszego pojęcia, czym może być poezja i do czego jest zdolny umysł. Jeśli chodzi o same utwory literackie, wiersze, co wolałbym określić jako „psychoteksty”, dawały mi one poczucie wyzwolenia, podczas gdy trudna do sklasyfikowania książka prozą „Nadja” Bretona obdarzała miasto aurą – Glasgow, Paryż – oraz proponowała możliwość potencjalnych egzystencji. Ten rodzaj rzeczy można dostrzec w psychogeografii późniejszych sytuacjonistów francuskich. Ale żeby wspiąć się na wyższy poziom albo zejść głębiej, aby ujrzeć, co w sposób najbardziej radykalny proponował surrealizm, musimy zwrócić się do eksperta z Dalekiego Wschodu, do Radhakrishnana, który zdefiniował atmana jako nadrealność pojedynczego ego. […]. Co do samego Bretona, to nie spotkałem go nigdy ani nie próbowałem nawiązać z nim kontaktu. […]. Nadrealizm w pewnym punkcie zatrzymał się, ale jego naturalnymi przedłużeniami jest myśl Dalekiego Wschodu (Artaud i Michaux poszli dalej), sztuka prymitywna (maski, totemy, wiersze plemienne – mieszkanie Bretona w Paryżu, które zwiedziłem, podobne jest do muzeum etnograficznego). […]. Chcę powiedzieć, że nie uważam nadrealizmu, ujmując go

19


Z Kennethem White’em rozmawia David Kinloch

z pewnego punku widzenia, za rzecz staromodną, ale za jeden z elementów, jeden z procesów tworzącego się świata. Poza Montaigne’em, rodem z Akwitanii (może i Celta iberyjskiego) do mojej francuskiej rodziny należą: Rimbaud, Michaux, Breton, Artaud oraz René Daumal. To nie ma nic wspólnego z zakresem i aktywnością francuskiego literackiego świata naszych czasów, co jest jedną z przyczyn, dlaczego mieszkając we Francji z powodu ogólnej trudnej atmosfery, postanowiłem mieszkać albo w odległych górach (Pirenejach), albo na peryferyjnych wybrzeżach (Bretania), dojeżdżając do Paryża z wykładami. W rzeczywistości to, co mnie interesuje, nie jest tym, co się wydarza wewnątrz literatury dzisiejszej (od powieści do dekonstrukcji), ale to, co wydarza się na granicach literatury, w takiej przestrzeni poetyckiej (prozy i wierszy), w której spotykają się nauka i filozofia. DK: Pewni Amerykanie, jak na przykład Thoreau, Emerson, Melville, Whitman okazali się szczególnie ważni dla pana. W jaki sposób się panu „przydali”? KW: Literatura amerykańska wcześnie zaczęła mnie do siebie przyciągać. Mój pierwszy szkolny esej wywodzi się z inspiracji Emersonem. […] Duża część transcendentalizmu amerykańskiego wydaje mi się (teraz) nieco mgławicowa i nieokreślona, a sam Emerson jest nieco zbyt klerykalny i anemiczny – zresztą w tym podobny jakoś do Wordswortha […]. Aczkolwiek nie można zapominać, że taki silny umysł jak Nietzsche stać było na wyrażenie opinii, że ze współczesnych autorów z przyjemnością może jedynie czytać Emersona […]. Nigdy też nie wolno zapominać, że koncepcje Emersona dla Ameryki pobudzane były w dużej mierze dzięki jego korespondencji ze szkockim myślicielem Thomasem Carlyle’em. Wpierw czytałem Emersona, następnie Thoreau, Whitmana i Melville’a, w takiej oto kolejności. Zadziwiające, ile szkockich pierwiastków znaleźć można w tych genealogiach. Podobnie jest z MacLeishem, Robinsonem Jeffersem i wieloma innymi. To, co otrzymałem od literatury amerykańskiej, to jej szerokość i świeżość. Henri Michaux zauważył gdzieś (a dokładniej w „Un barbare en Asie”), że – z kilkoma wyjątkami – literatura europejska jest literaturą cierpienia: angielski hamletyzm, hiszpańska tragedia, francuski dramat od Corneille’a do Sartre’a itd. W tym nie ma mądrości. Trzeba czekać na amerykańskich Thoreau i Whitmana, aby „usłyszeć” inny akcent. […] Oczywiście dzisiaj nie sposób podzielać optymizmu Whitmana (przynajmniej tego sprzed wojny secesyjnej) oraz jego heglowskiego progresizmu. Jednak nadal pozostaje on inspirujący i ciekawy, co sam Pound udowodnił. Ta rozpoczęta przez niego droga nadal jest otwarta, chociaż na głębszym poziomie. […]

20

DK: A jakie jest znaczenie Heideggera dla pana twórczości? KW: Zacząłem czytać Heideggera (po niemiecku – jest bardziej zrozumiały w języku niemieckim niż w angielskim czy francuskim!) zimą 1956 roku, kiedy mieszkałem w drewnianej chałupie w głębi angielskiego ogrodu w Monachium. Jest coś, co irytuje mnie w Heideggerze: jego obsesyjne „etymologizowanie”. Poza tym nie mogę zapomnieć o nim samym jako o człowieku, który popełnił tyle politycznych błędów, ale jego „myślenie-droga” (myśl-ścieżka) interesuje mnie. Powiadam „myślenie-droga”, a nie filozofia. Ponieważ to, co mnie przyciągnęło do niego, od początku, to było jego pragnienie wyjścia poza filozofię jako system, jako ustalony dyskurs, w którym oddzwaniasz hałaśliwie zmiany i zaczynasz ponownie myśleć. Chodzi o to, co Hei-


Otwarta poetyka

degger nazywa anfängliches Denken (myślenie początkowe, o początku), myślenie próbujące „złapać” ponownie rzeczywistość. Rzeczywistość? Dobrze, a więc las, powiedzmy, albo skały na wrzosowisku, albo sam wędrowiec na wybrzeżu, van Gogh w kawiarni. Heidegger przeprawiał się przez knieję zachodniej filozofii (ontoteologii) i próbował dostać się na drugą stronę. Dostać się na archaiczną ziemię i do archaicznej przestrzeni. Niektórzy poeci mu w tym pomogli, jak Hölderlin, Rilke oraz później jego przyjaciel w myśleniu René Char. Kierunek wytyczany – myślenie poetyckie. […]. Heidegger jest bardzo istotny dla każdego, kto, jak ja sam, zajęty jest koncepcją „świata”. Przez lata prowadziłem seminarium, które nazywałem „światowo-poetyckim”, a w którym nie chodziło o turystyczny objazd poetyckiej produkcji z całego świata, lecz o zamiar wypracowania języka (nowego) świata. DK: Pańskie dzieło usiane jest krytyką literatury i poezji, która jak pan uważa, zbytnio zajmuje się kwestią stylu, co nazywa pan une technicité linguistique (techniczna biegłość, sprawność językowa). Pańskie propozycje mają bardziej metafizyczną naturę i całkiem dużo miejsca poświęca pan ustaleniu i wymierzeniu tego, co zwie pan „białym światem” (white world) i opisom nowej drogi (która jest zarazem starą drogą) istnienia odnoszącego się do świata. Co pan rozumie przez ten „biały świat” i jaki rodzaj literatury mógłby go wyrazić? KW: To prawda, że większą część produkcji literackiej, w tym i poetycką, uznaję za mało (żeby pozostać uprzejmym) interesującą i zdarza mi się tak o tym czasami się wypowiedzieć. W dzisiejszych (późnonowoczesnych) czasach, cierpiących na kryzys tożsamości i funkcji, bycie artystą jest dla wielu ludzi ucieczką. Każdy może powiedzieć: Jestem artystą, jestem poetą, a niewielu ludzi temu zaprzeczy, gdyż niewiele ludzi wie, co to jest sztuka albo poezja. Mówiąc trochę na wyższym poziomie: jasne, że są styliści, zręczni technicy językowi. To Nietzsche, analizując zachodnią kulturę, powiedział, że sztuka to tylko resztki po metafizyce. […] Na brytyjskiej scenie świadomy tego, na wzór Nietzschego, był David Herbert Lawrence: Nasza metafizyka okrycie ma żałośnie cienkie, a sztuka jest okropnie wyświechtana. […] Nie sądzę, aby rzeczywiście słowo metafizyka było najlepszym terminem dla tego, co Lawrence, MacDiarmid (którzy także używali tego słowa i podobnie się wypowiadali) i ja sam także na swój sposób, dokonywali. Metafizyka wystartowała wraz z Platonem i może był to błąd (ale jakie wypłynęło z niej piękno!). Dużo współczesnego życiopisania i życiomyślenia próbuje wyjść poza metafizykę, kierując się wstecz do presokratyków, Heraklita, także idąc do przodu, wyobrażając nieznane lądy. Tego rodzaju literatury nie ma w obecnie powstających utworach prozą czy wierszem. We Francji to Blanchot i Barthes niemało o tym pisali i to oni mnie zainteresowali. Jednak uważam Blanchota l’espace littéraire (przestrzeń literatury) oraz Barthes’a le degré zéro de l’écriture (pismo stopnia zerowego) za w połowie „wybudowany” dom (dekonstrukcja Derridy w tym przypadku to tylko parter). Gdybym miał określić po sobie, co to jest „biały świat” (white world), musiałbym wykazać zaangażowanie jednej tylko inteligencji: swojej własnej. Ale przecież ten „biały świat” nie należy tylko do mojej osoby. Zaczęło się to wraz z doznaniem „białych rzeczy” na znanym mi szkockim wybrzeżu: białe skrzydła mew, kamienie kwarcu, załamujące się pieniście fale, a na ośnieżonych lub smaganych deszczem ze śniegiem wzgórzach białe brzozy. Czytając książki o Indianach i Eskimosach i ich kulturze, następnie o Syberii i północnej Japonii, uświadamiałem sobie tę całą polarną (północną) kulturę, w której odkrywałem tę samą fascynację ptakami i brzozami:

21


Z Kennethem White’em rozmawia David Kinloch

wszystkie elementy i znaki świata szamańskiego. Następnie poznając kulturę celtycką (połączoną wczesnymi mitami z kulturą północną), dotarłem do pojęcia „białego lądu” albo „białego pola” (gwenved po bretońsko-walijsku, finn mag po irlandzku i szkocku) jako promieniującej przestrzeni koncentracji. Z kolei na Dalekim Wschodzie w buddyzmie zen znalazłem opis tej najwyższej tożsamości jako „białą czaplę w świetle księżyca”. Wytyczyłem tę drogę do tego „białego świata” w książkach zwanych przeze mnie way-books (księgi drogi). Wypracowywałem jej współrzędne w esejach, w których formułowałem idee takie, jak nadnihilizm, chaotycyzm, biokosmografia, geopoetyka oraz próbowałem je wyrazić w wierszach. […]. Stosuję dwa rodzaje wierszy dla oddania tego efektu landscape-mindscape (krajobraz-umysłobraz): wiersz gnomiczny diamond-poem (diamentowy wiersz) oraz długi wiersz wędrowny (longish walk-poem). Ale proza i esej są też dobrymi ujęciami i pomagają w odejściu od przesadnej poetyzacji, od „pójścia na całość”. Terapeutyczna rola poezji jest taka sama jak terapeutyczne oddziaływanie roślin. Jeśli się to uogólnia, to się to traci. Próbowałem wyjść poza literacką przychodnię lekarską – w stronę kosmopoetyk i geopoetyk. Inaczej to ujmując, jestem związany z deiktycznym (deictic, wskazującym, unaoczniającym) oraz kinetycznym (kinetic, dynamicznym) sposobem używania języka w opozycji do mimetycznego (chociaż mogę także odwoływać się bezpośrednio i do mimesis). To jest to, co niekiedy spotykasz w poezji chińskiej oraz na pewno w starodawnej celtyckiej. Co oznacza utwory pisane w poetyce niearystotelesowskiej. DK: Liczne pańskie wiersze sugerują, że możliwe jest przedstawienie odbiorcy naturalnych przedmiotów ze świata obiektywnego po prostu za pomocą ich nazywania, ogołacając je z metaforyki i pozwalając im po prostu „być” w języku. Myślę, że chciał pan odnieść się do japońskiego shinto, w którym słońce, księżyc, burza, wiatr, grzmot, skały, drzewa są czym więcej niż symbolami – obecnościami.

22

KW: […]. Jeśli podzielimy pisarzy na dwie kategorie, oczywiście w dużym przybliżeniu, to z jednej strony mamy takich, których Van Wyck Brooks nazywa małymi mistrzami, petits maîtres (drobiazgowi, skrupulatni, a nawet rejestrujący), a z drugiej tych, których określa jako primary writers (płodnych, szerokotematycznych, nawet rozwlekłych), to przypuszczam, że należę do tych ostatnich. […]. W estetyce japońskiej uznaje się, że dobry wiersz jest jak papier (zachowuje naturalność, pewną surowość materiału), podczas gdy gorszy wiersz jest jak jedwab (bardziej wypracowany, bardziej sztuczny, poetyzacyjny). To kieruje nas do koncepcji unlettered (niepiśmienny), które sięga do hinduskiej spekulacji w sanskrycie o języku „Vakyapadiya” Bhartrihariego. Parabrahman (duch przebywający poza Brahmanem) jest jednocześnie niepiśmienny (dhvani) i piśmienny (varha). Ten ostatni pochodzi od poprzedniego, jest drugi. Niepiśmienny jest zasadą. Nie wolno nam pozwolić na to, aby literatura stała się zbyt literacka. Musimy zachowywać ten „niepiśmienny stan” w naszej literaturze. Z Kennethem White’em rozmawia David Kinloch z magazynu „Verse” Tłumaczenie obu wywiadów z języka angielskiego za zgodą Autora Kazimierz Brakoniecki: Kenneth White, Coast to Coast. Interviews and Conversations 1985-1995, Glasgow: Open World in association with Mythic Horse Press, 1996.


Zbigniew KADŁUBEK

Mare Silesium, solilokwium

Dla A.W. Kto wie, czy Arangio-Ruiz i Chiavacci, którzy studiują tak dogłębnie „Perswazję i retorykę”, mogą ją zrozumieć, nie mając w oczach tej latarni.

Claudio Magris „Inne morze”

Otworzyłem oczy i widzę księżyc w pełni na niebie (ale jakim niebie!), świeci nad morzem (ale jakim morzem!), ugładzonym jak szyba zwierciadła, mieniącym się jak w tęcze opalu, a rozciągającym się w przestrzeń bez końca!

Antoni Edward Odyniec „Listy z podróży”

Nie byłoby tego aktywnego i światosłynnego odczucia, bo przecież nie refleksji bądź roztrząsania, gdyby Kraemer nie spotkał anioła albo kogoś w tym rodzaju. Całkiem ziemskiego, cielesnego anioła. Anioła, który połączył go nicią z życiem, a może grubą liną (splecionymi nićmi, warkoczem?) przymocował go do świata.

23


Zbigniew Kadłubek

24

Chodzi o regularność i jasność – ale najbardziej o instynkt wyrażony w ulotnej mowie eolskiej, w gwarze wiatru i morza. Sumus orti e caelo, ach niewątpliwie! Ale w takim samym stopniu zrodziło nas morze. Słyszymy jakieś kołowroty bez przerwy. A tam szyby górnicze. Wiatraki bezbłędnych rycerzy wydobycia. A może to są latarnie morskie? I szum fal słychać. Ale skąd? Człowiek o tym zapomina, zapomina o tej wyjątkowej możliwości pełnego zanurzenia. Możliwości Śląska jako odwrotności morza, odwrotności dna morskiego. Morze Jońskie nie kryje więcej tajemnic od naszego wymyślonego Mare Silesium. Doświadczanie zamiast rozważania, ależ oczywiście, czym jest i mógłby być świat. To przypadłoby mi do gustu najbardziej, mówił Kraemer. Chociaż bynajmniej nie wyrzekam się intelektualnej pracy. Nie boję się roboty myślenia! Nie odmawiam aksjomatom ich pewności. Dlatego powiedz im od razu, gdyby poprosili cię o dalsze wyjaśnienia, że przypływy i odpływy charakteryzują Śląsk, i wszystkie chyba krainy, bo każda wynurzyła się z morza. I żadnej nie da się domknąć, kraje się strużą. Tylko nie wołaj, jak Nietzsche: Nur Wirklichkeit, aber lange nicht jede Wirklichkeit! – sondern eine gewählte Wirklichkeit! Chociaż przecież mówię sobie tutaj o miejscu jako rzeczywistości wybranej, o krajobrazie-wybrańcu. Falowanie, przepływanie lepiej niż cokolwiek, mocniej i dosadniej odpowiada na pytania, niż wszelkie definicje, teorie o białku i DNA, zabawne tezy, buńczuczne hipotezy. W definiowaniu jest jedynie krótkotrwałe poskromienie, był zdania Kraemer. Uciecha gwałtu, sądził. To będzie dobre na początek, powiedział. Szczególnie zaś wschodni Śląsk, nazywany Górnym, ma te przypływy i odpływy, kontynuował. W ogóle pływanie i pławy posiadają siłę nieopisaną, gdy się tylko zacznie to myślenie doświadczające czy też doświadczenie myślące. (Bo tutaj nie umiał się Kraemer zdecydować.) Napisz wyraźnie, że to nie znaczy, że Górny Śląsk leży nad morzem,


Mare Silesium, solilokwium

podkreślił z naciskiem jeszcze wtedy w Lipsku. Albo że staje się wyspą czy archipelagiem. O, nie. Po prostu spróbuj im wyjaśnić, że chodzi raczej o tajemniczą cyrkulację energii podobną do płynności wodnej, rzecznej, morskiej, oceanicznej. O naturę wziętą od Neptuna. Przecież doświadczałeś jej kiedyś tak dramatycznie w Nettuno, będąc bliski śmierci. Niewiele brakowało, żebyś już stamtąd nigdy nie powrócił. A jednak morze cię uratowało – i spokojnie poszedłeś na stację kolejową, by wrócić do Rzymu, ze łzami w oczach wysiadłeś na Termini. Morze zwycięża nawet najgorsze smutki. Jedna wrogów. A tyś był wrogiem życia. I tutaj namysł musiałby być podwodnym prądem, cichym morzem. Nie musiałbyś przy tym nawet zbyt szczegółowo klarować, iżbym ja sam ściśle geograficznie się rozwodził o pewnych sprawach, tych śląskich i innych, gdy wysuwam takie przypuszczenie o wodnej naturze tej krainy, chociaż Śląsk ma płynięcie w swej nazwie. Tu notabene geograf z filologiem pogodzeni. Nie to jest celem, ponieważ nie mam geograficznych kompetencji, a tym bardziej hydrologicznych. Porównałbyś mnie do geografa z obrazu, który namalował ten Flamand Henri de Braekeleer. Z palcem wskazującym prawej ręki na grubym atlasie, w zaciemnionej prawie izbie. Ja nie tak patrzę, powiedział Kraemer, ja nie tak czytam, wychodzę z domu i idę, należę do plemienia pielgrzymujących stale i nadaremnie może. Nie mam żalu o to do nikogo. Jestem wyposażony nieco w umiejętność dotykania ziemi, powiedzmy, że nabyłem morsko-lądowej wiedzy oraz posiadłem intuicję przestworów. Ani to moja zasługa, ani żadnego fakultetu. Od map wolałem dotykać ziemi. Pamiętasz, za każdym razem, gdy wracałem do domu, wołałem „Ziemia!”? Jak ten rozbitek wynurzony z fal, wyrzucony na żółty piach. Jak chytry Odyseusz Gerharta Hauptmanna,

25


Zbigniew Kadłubek

26

który stracił wszystkie siły i nikogo by już nie pokonał, gdyby nie dotknął itackiej gleby. Nie tylko zresztą stać mnie na to zaklęcie „Ziemia!”. Jak tam chcesz, zaklęcie, modlitwę, nazywaj to po swojemu. Musiałem dotknąć, musiałem jej trochę wziąć do ręki, powąchać ją, rozpylić. Mieściłem Itakę w dłoni za każdym razem. Świętą i moją, choć nie wyłącznie moją. Prawdopodobnie mógłbyś nawet, opowiadając o tym, powołać się na Williama Carlosa Williamsa, który pisał słodko o konieczności miejsca takiego, jak to twoje i moje, Górny Śląsk, albo inne. Ani ja, ani tym bardziej ty nie mamy zamiaru się zakorzeniać, jakkolwiek patrzymy na drzewa z niewymowną zazdrością. I często podziwiamy siłę korzeni. W ogóle nie przemknęło mi nawet przez głowę, byśmy byli gotowi poświęcić wszystko dla tak zwanej tożsamości (ciągle nie wiem, co to słowo naprawdę znaczy, gdyż nie potrafiłbym być identyczny z niczym i nikim oprócz siebie). Oferta tożsamości – byłoby lepiej powiedzieć. Nie, zanotuj, że próbowaliśmy się wydobyć ku pewnej potencji, ku temu, co właśnie William Carlos Williams nazwałby możliwością białej penetracji, a Kenneth White the high white world, pogłębiając tym samym zarówno pojęcie, pojęcie poetyckie, nie laboratoryjne, jak i obraz, i metaforę. To on, ten Szkot, obwieściłby ziszczenie się czegoś nowego, ale nie zepsulibyśmy tego mianem Raju, choć, nie powiem, nęcące to nazywanie Rajem ojczyzn i krain. Ale to nie utopistyczna postdziejowa wizja nam przyświeca, jakiś postapokaliptyczny czas świata jawi się jako ziemia wysoka i biała, wyższa bielą, najbielsza i najlepsza, najbardziej dziewicza, terra candidissima. Ziemia-kandydatka do zamieszkania. Och, dopiero kandydatura na kraj czy pejzaż. High White Silesia istniałaby prawdopodobnie, gdyby istniała, wyłącznie w sensie myślenia nieuprzywilejowanego. To podkreśl nie tylko dlatego, że Walter Benjamin pragnął tego rodzaju refleksji. Bo istotnie chodzi tu o rojenie. Rojenie się myśli – ale nie urojenie. Tak samo jak jakieś szkockie wyobrażenie Alby. Nie wybladliśmy aż do tego stopnia, świat nie wyblakł w nas ani dookoła nas. Nie mamy jedynie ochoty już niczego powielać w refleksji i poznawaniu świata. Chętnie zobaczylibyśmy świat sprzed Ge-Stell,


Mare Silesium, solilokwium

teraz pora na docenta Heideggera, świat sprzed świata, który stał się przybornikiem albo zestawem. Albą jest taki świat, który jakby jeszcze nie został zastawiony (zarzucony, zaśmiecony, zaludniony, zadymiony, zabetonowany, zaorany). Gdybyśmy byli Szkotami, byłoby nam łatwiej, mówisz często. Albo Katalończykami. Nie, nieprawda. Tu nam się całkiem nieźle powodzi z tymi urzeczeniami śląskimi i śląskimi rzekami. I akwatyczną smykałką wyobraźni. Nie pamiętasz, jak nas ostrzegał Stefan Szymutko przed regionalistami? Nie, nie mów im, że my zakochaliśmy się w regionie i tym podobnych bzdur. Zakochaliśmy się z życiu i doświadczaniu go, i wąchaniu. Wędrujemy, obwąchując kraj. Nie cmokamy już, gdy słyszymy o dobrze praktykowanej lokalności. Otóż wolałbym sprawę postawić jasno, tak jak White, ciągnął Kraemer: A country is that which offers resistance. Kraj, powiada zatem Kraemer za White’em, daje opór, odpór i podporę, a krajobrazowi kontur. Ale i nieco wspólnego ciepła z rozmaitych napięć. Kto nie marzy dziś o cieple? Taki kraj jest jak środek brzucha. Podwaliny daje kraj, oferuje węgły istnienia. Kto zawładnie podwaliną? No, powiedz. Zbigniew Kadłubek Zbigniew Kadłubek (ur. w 1970 w Rybniku) – prof. dr hab., filolog klasyczny, komparatysta, pisarz, eseista. Kierownik Katedry Literatury Porównawczej na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Autor wielu publikacji o dawnej i współczesnej kulturze Górnego Śląska. Ostatnio wydał: „Święta Medea. W stronę komparatystyki pozasłownej” (Katowice 2008, 2012 – nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia 2011).

27


Anna KRONENBERG

Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

28

Anna Kronenberg autorka książki pt. „Geopoetyka. Związki literatury i środowiska”. Studiowała na Uniwersytecie Łódzkim i University of Utrecht. Pracowała jako lektorka języka polskiego i wykładała literaturę najnowszą na Kirgiskim Uniwersytecie Narodowym w Biszkeku. Odbywała kwerendy naukowe poświęcone geopoetyce w Anglii i Szkocji. Współpracuje ze Scottish Centre for Geopoetics. Zainteresowania naukowe: humanistyka ekologiczna, geopoetyka, ekokrytyka, ekofeminizm.

1. Zwrot ekologiczny Spróbujmy pracować poza utartymi drogami. Jestem świadom kosmosu, lubię obserwować gwieździste niebo, ale to nie znaczy, że chciałbym mieszkać na księżycu! […] Zanurzenie się w życie na Ziemi, z szeroką, kosmiczną perspektywą, ale życie na Ziemi. Lubię to miejsce, kocham je. Nie sądzę, abyśmy dotąd naprawdę je poznali. Sądzę, że jeśli zaangażujemy się trochę bardziej, poznamy Ziemię lepiej, wtedy pokochamy ją mocniej. To jest ewolucja, która mnie interesuje. W stronę delikatniejszego, piękniejszego zamieszkiwania Ziemi1. Zwrot ekologiczny wskazuje drogę ku delikatniejszemu, piękniejszemu zamieszkiwaniu Ziemi. A tworzące go dyscypliny i kierunki definiują nowe modele współistnienia człowieka i środowiska przyrodniczego. Tę zieloną ewolucję rozpoczął raport Sekretarza Generalnego ONZ U Thanta, przedstawiony na sesji Zgromadzenia Ogólnego w 1969 roku, ............................................................ 1 K. White, Elements of Geopoetics, Edinburgh Review, nr 88, Edynburg 1992, s. 167, tłum. własne, wyróżnienia AK.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

zatytułowany „Człowiek i jego środowisko” (The problems of human environment), wyrażony w rezolucji nr 2390. Kolejnymi ważnymi etapami były: raport Klubu Rzymskiego oraz Konferencja Sztokholmska z 1972 roku2. Raporty te zapoczątkowały dyskusję nad potrzebą zmian w podejściu państw i obywateli do środowiska przyrodniczego. Odpowiedzią na nie były nowe dyscypliny, prądy filozoficzne i polityczno-społeczne. Za ich prekursorów można uznać Aldo Leopolda (1887-1948) – twórcę koncepcji homo ecologicus oraz etyki Ziemi (land ethic), która brzmi: słuszne jest to, co sprzyja zachowaniu spójności, stabilności i piękna wspólnoty biotycznej, niesłuszne jest to, co temu nie sprzyja3 – i Gregorego Batesona (1904-1980), twórcę ekologii humanistycznej i społecznej4, na którego prace Kenneth White się powołuje, m.in. w eseju pt. „Wstęp do geopoetyki”5. W Polsce Antonina Leńkowa (1917-1995) opublikowała już w 1961 roku pionierską pracę pt. „Oskalpowana Ziemia”6, w której przestrzegała przed konsekwencjami rabunkowej gospodarki zasobami przyrody. Rok później Rachel Carson (1907-1964) wydała głośną pracę pt. „Silent Spring”7, która przyczyniła się do powstania wielu inicjatyw i ruchów na rzecz ochrony środowiska przyrodniczego w USA. Greg Garrard, jeden z twórców ekokrytyki, nazywa „Silent Spring” pierwszą, pionierską książką ekokrytyczną i najlepszym wprowadzeniem do bieżących badań poświęconych ekokrytyce8. Lata 70. XX wieku przyniosły kolejne ważne wydarzenia w dyskursie ekologicznym. Henryk Skolimowski9 zaprezentował filozofię ekologiczną (ekofilozofię lub ekozofię) pierwszy raz w 1974 roku w Londynie10, Arne Næss11 użył terminu ekologia głęboka w 1973 roku. Françoise d’Eaubonne opisała ekofeminizm jako społeczno-polityczno-filozoficzną koncepcję w 1974 roku12. Jednym z pierwszych, który zapoczątkował badania nad związkiem człowieka i przyrody w literaturze (studies in Literary Ecology), był Joseph W. Meeker w 1972 roku13. Badania nad związkiem literatury i ekologii kontynuował m.in. William Ruecker, który pierwszy użył terminu ekokrytyka w 1978 roku14. James Lovelock z kolei posłużył się metaforą Ziemi jako ............................................................ 2 M. Nowicki, Strategia ekorozwoju Polski, Warszawa: Agencja Reklamowo-Wydawnicza A. Grzegorczyk, 1993. 3 Wyjaśnienie etyki Ziemi znajdziemy w zbiorze esejów Aldo Leopolda, przetłumaczonym i wydanym w Polsce dopiero 55 lat po wydaniu amerykańskim. Zob. A. Leopold, Zapiski z Piaszczystej Krainy, tłum. R. Kotlicki, J. P. Listwan, Bystra: Stowarzyszenie „Pracownia na rzecz Wszystkich Istot”, 2004; M. Dereniowska, Ujęcie człowieka w koncepcji homo ecologicus uniwersalis [w:] Odrodzenie człowieczeństwa, red. H. Romanowska-Łakomy, Warszawa: Wydawnictwo Psychologii i Kultury Eneteia, 2009, s. 199-206. 4 G. Bateson, Umysł i przyroda. Jedność konieczna, tłum. A. Tanalska-Dulęba, Warszawa: PIW, 1996. 5 K. White, Wstęp do geopoetyki [w:] Poeta Kosmograf, wybór i tłum. K. Brakoniecki, Olsztyn: Centrum Polsko-Francuskie Côtes d’Armor – Warmia i Mazury, s. 62-74. 6 Antoninę Leńkową uznać można za pionierkę edukacji ekologicznej i zrównoważonego rozwoju w Polsce. Już 50 lat temu przestrzegała przed konsekwencjami nadmiernej eksploatacji Ziemi: deforestacją, brakiem wody, wymieraniem gatunków, gatunkami inwazyjnymi, bronią i energią atomową, przeludnieniem, pustynnieniem, zanieczyszczeniami przemysłowymi, rolnictwem intensywnym, a nawet hałasem. Zob. A. Leńkowa, Oskalpowana Ziemia, Kraków: PAN Wydawnictwa Popularnonaukowe, 1961. 7 Silent Spring ukazuje degradację środowiska przyrodniczego, spowodowaną rolnictwem intensywnym, zwłaszcza stosowaniem syntetycznych pestycydów zagrażającym życiu ludzi i zwierząt. Tytuł książki Cicha wiosna odnosi się do ciszy, która zapanowała nad polami uprawnymi w USA z powodu masowego wymarcia ptaków, zatrutych pestycydami. Zob. R. Carson, Silent Spring, New York: Mariner Books, 1962. 8 G. Garrard, Ecocriticism, London: Routledge, 2004, s. 3. 9 H. Skolimowski, Filozofia Żyjąca. Ekofilozofia jako Drzewo Życia, tłum. J. Wojciechowski, Warszawa: Wydawnictwo Pusty Obłok, 1993; tenże, Wizje Nowego Millenium, Kraków: Wydawnictwo EJB, 1999; tenże, Technika a przeznaczenie człowieka, Warszawa: Ethos, 1995. 10 Tenże, Filozofia Żyjąca…, dz. cyt., s. 217. 11 O przyrodzie i człowieku: rozmowy Dzikiego Życia, red. A. J. Korbel, Bystra: Pracownia na rzecz Wszystkich Istot, 2001. 12 F. d’Eaubonne, Le féminisme ou la mort, Paris: Femmes en Mouvement, 1974, zob. także Ecofeminism. Women, Culture, Nature, red. K. W. Warren, Bloomington: Indiana University Press, 1997. 13 J. W. Meeker, The Comedy of Survival: Studies in Literary Ecology, New York: Scribner’s, 1972. 14 W. Ruecker, Literature and ecology: an experiment in ecocriticism, Iowa Review, t. 9, nr 1. Artykuł ten dostępny jest także w cytowanej już antologii tekstów z 1996 r. Zob. W. Ruecker, Literature and Ecology. An Experiment in Ecocriticism [w:] The Ecocriticism Reader. Landmarks in Literary Ecology, Athens; London: University of Georgia Press, 1996, s. 105-122.

29


Anna Kronenberg

istoty (bogini Gai) już w 1969 roku, a jego „hipoteza Gaja” opublikowana została w 1979 roku. Przedstawił w niej planetę jako samoregulujący się, żywy organizm: to złożona jednostka obejmująca całą ziemską biosferę, atmosferę, oceany i gleby: całość to sprzężony, cybernetyczny układ nakierowany na poszukiwanie optymalnego dla życia środowiska fizycznego i chemicznego na naszej planecie15. W połowie lat 70. XX wieku, kiedy przywołane koncepcje i idee zaistniały w dyskursie publicznym i naukowym, Kenneth White zaczynał pracę nad geopoetyką: słowo to pojawiło się w mojej pracy w 1978 roku, wraz z innymi pojęciami, jak chaotycyzm, nadnihilizm, kulturoanaliza i inne. Odtąd pracuję w tym kierunku16. Na dalsze prace Kennetha White’a mogły wpływać późniejsze koncepcje związane z redefinicją związków człowieka i środowiska, takie jak zrównoważony rozwój, spopularyzowany w raporcie Światowej Komisji ds. Rozwoju i Środowiska ONZ „Our Common Future” w roku 1987. Oznacza on rozwój, który odpowiada potrzebom dnia dzisiejszego i nie ogranicza zdolności przyszłych pokoleń do zaspokajania własnych potrzeb17. Takie odpowiedzialne i etyczne podejście ludzi do środowiska nazywa White piękniejszym, delikatniejszym zamieszkiwaniem Ziemi. Ten proces włączania tradycji i myśli ekologicznej do nauk humanistycznych nazwałam zwrotem ekologicznym. Uzupełnia on na gruncie krajowych badań literaturoznawczych zwrot topograficzny/przestrzenny, który to termin został spopularyzowany na początku XXI wieku18 i oznacza przesunięcie zainteresowania ze światów wyobrażonych na przestrzeń fizykalną i społeczną. Zwrot ten dotyczy najczęściej topografii miejskich: literackich reprezentacji dzielnic, ulic, miast, zagadnienia literatury i geografii oraz geopolityki. Tymczasem zwrot ekologiczny uwzględnia badania nad związkami człowieka i środowiska przyrodniczego, prowadzone na następujących płaszczyznach: • filozoficznej (ekofilozofia, koncepcja homo ecologicus, ekologia głęboka, ekofeminizm, posthumanizm, zmierzch antropocentryzmu oraz animal studies); • literaturoznawczej (ekokrytyka, geopoetyka, ekofeministyczna krytyka literacka); • geograficznej (geografia humanistyczna)19;

30

............................................................ 15 Hipoteza Gai opublikowana została w 1979 r., przetłumaczona na język polski w 2003. Zob. J. E. Lovelock, Gaja: nowe spojrzenie na życie na Ziemi, tłum. M. Ryszkiewicz, Warszawa: Prószyński i S-ka, 2003, s. 28. 16 K. White, Poeta Kosmograf, dz. cyt., s. 35. 17 Polskie tłumaczenie dokumentu pochodzi z 1990 r. Zob. Nasza wspólna przyszłość, tłum. U. Grzelońska, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Ekonomiczne, 1991. Należy sprostować, że w tej pracy sustainable development został błędnie przetłumaczony jako „rozwój stabilny”, później jednak teoretycy i praktycy wybrali bardziej pasujące do tej koncepcji określenia: rozwój zrównoważony lub rozwój trwały. 18 E. Rybicka, Od poetyki przestrzeni do polityki miejsca. Zwrot topograficzny w badaniach literackich, Teksty Drugie, 2008, nr 4. 19 Yi Fu Tuan, jeden z twórców geografii humanistycznej w latach 70. XX w. podkreśla, że człowiek jedynie wydzierżawił Ziemię od przyszłych pokoleń. Dlatego nowe projekty dzielnic miast lub krajobrazu nie mogą dowolnie go przekształcać, niszczyć i na nowo kształtować, gdyż taka działalność powoduje kryzys „kultury przestrzeni” i w konsekwencji złe samopoczucie człowieka. Dlatego należy dopuścić ciało do głosu i pytać: czy człowiek w danym miejscu czuje się dobrze? Czy jego miejsce zamieszkania harmonijnie współistnieje z innymi elementami otaczającego go ekosystemu, czy trwale go przekształca lub niszczy? Czy pozostało siedliskiem dla innych roślin i zwierząt? Zob. Yi Fu Tuan, Przestrzeń i miejsce, tłum. A. Morawińska, Warszawa: PIW, 1987.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

• w naukach interdyscyplinarnych (zrównoważony rozwój, badania gender, animal studies, badania nad etnicznością oraz nad tradycjami rdzennych mieszkańców Ziemi). Mimo że termin geopoetyka staje się coraz popularniejszy w krajowych badaniach literackich, został on w polskiej recepcji pozbawiony najważniejszych dla Kennetha White’a treści. Dobrym przykładem tej tendencji jest interpretacja geopoetyki Elżbiety Rybickiej: termin ten [geopoetyka, AK] jest nośny semantycznie, ale chciałabym go zneutralizować i pozbawić sporej dozy pompatyczności cechującej stosunek White’a do natury, przestrzeni, a zwłaszcza roli poezji […]. Nie przywiązuję też takiej wagi do ekologii. Przedmiotem geopoetyki, w moim rozumieniu i najogólniej rzecz ujmując, byłyby zatem topografie – zapisy miejsc w tekstach kultury20. Autorka w tym i w kolejnych artykułach21 wyjmuje ze złożonej koncepcji Kennetha White’a jedynie sam termin „geopoetyka”, ponieważ uważa go za atrakcyjny (nośny semantycznie), zmienia jednak jego znaczenie (nazywa to neutralizacją) i pozbawia podstawowego sensu: tradycji ekologicznej i związków człowieka z Ziemią (nazywa je pompatycznością). Ta jedna subiektywna opinia (nie przywiązuję takiej wagi do ekologii) zaważyła na recepcji geopoetyki w kraju. Kolejni badacze i badaczki literatury podążyli za Rybicką22. W jednym z artykułów Rybicka zaproponowała nawet, aby abstrahować od White’a i podjąć gest sytuacjonistycznego przechwytywania i nadawania [geopoetyce – AK] nowych znaczeń23. Dlatego możemy mówić o polskiej interpretacji geopoetyki, w której termin ten funkcjonuje jako nazwa poręczna i trafna, cenny sojusznik24 z olbrzymim potencjałem semantycznym – jednak pozbawiony znaczenia, jakie nadał mu jego twórca! Związki geopoetyki ze środowiskiem i ekologią zostały pominięte lub zdeprecjonowane. Na przykład Małgorzata Marszałek w artykule poświęconym geopoetyce nazywa jeden z esejów Kennetha White’a dokumentem przebrzmiałego już, postmodernistycznego i ezoteryczno-ekologicznego patosu25.

............................................................ 20 E. Rybicka, Geopoetyka (o mieście, przestrzeni i miejscu we współczesnych teoriach i praktykach kulturowych) [w:] Kulturowa teoria literatury. Główne pojęcia i problemy, red. M. P. Markowski, R. Nycz, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 2006, s. 480. 21 Sumą tych artykułów jest publikacja książkowa E. Rybickiej, Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 2014. 22 Zob. M. Czermińska, Miejsca autobiograficzne. Propozycja w ramach geopoetyki, Teksty Drugie, nr 5, 2011; M. Marszałek, Pamięć, meteorologia oraz urojenia; środkowoeuropejska geopoetyka Andrzeja Stasiuka, [w:] Literatura, kultura i język polski w kontekstach i kontaktach światowych. III Kongres polonistyki zagranicznej, Poznań 8-11 czerwca 2006 roku, red. M. Czermińska, K. Meller, P. Fliciński, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM, 2007; a także autorzy i autorki większości artykułów w zbiorze poświęconym geopoetyce, zob. Białostockie Studia Literaturoznawcze, nr 12/2012. 23 E. Rybicka, Geopoetyka, geokrytyka, geokulturologia. Analiza porównawcza pojęć, Białostockie Studia Literaturoznawcze, nr 2/2011. 24 Elżbieta Rybicka i Małgorzata Czermińska, korzystając z tego terminu, powołują się tylko na jedną książkę poświęconą White’owi, pt. Poeta Kosmograf. Jest to zbiór wywiadów z Kennethem White’em, które przetłumaczył, zredagował i opatrzył wstępem Kazimierz Brakoniecki. Zob. K. White, Poeta Kosmograf, dz. cyt. Również w większości artykułów poświęconych geopoetyce, które wymieniłam, brak jest odwołań do bogatego, oryginalnego dorobku Kennetha White’a. Elżbieta Rybicka również w najnowszej książce poświęconej geopoetyce wymienia tenże zbiór wywiadów i dwa eseje Kennetha White’a. E. Rybicka, Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce…, dz. cyt. 25 M. Marszałek, Pamięć, meteorologia oraz urojenia, środkowoeuropejska geopoetyka Andrzeja Stasiuka, dz. cyt., s. 540.

31


Anna Kronenberg

Ponadto, mimo popularności terminu geopoetyka w krajowych badaniach literaturo- i kulturoznawczych, wciąż brak uwzględnienia i włączenia do refleksji naukowej licznych, oryginalnych angielsko- i francuskojęzycznych prac teoretycznych i literackich Kennetha White’a oraz namysłu nad nimi. Wyjątkami są tutaj: Kazimierz Brakoniecki, którego interpretacja geopoetyki odbywała się w rozmowach z White’em i podczas tłumaczeń jego twórczości26, Elżbieta Konończuk, która powołała się na francuskojęzyczne eseje White’a27 oraz Oksana Weretiuk, która wyodrębniła sześć podstawowych znaczeń geopoetyki: 1. studium związków intelektualnych i zmysłowych człowieka z Ziemią, pierwotna geopoetyka Kennetha White’a; 2. rozwijający się ruch intelektualny, artystyczno-literacki, kulturowy o wymiarze międzynarodowym (Francja, Szkocja, Belgia, Niemcy, Szwajcaria, Włochy, Kanada, Rosja, Ukraina, Serbia), zapoczątkowany przez Kennetha White’a; 3. pewien sposób postrzegania świata i tworzenia działa sztuki (właściwa poetyka, warsztat, zespół środków ideowo-tematycznych podporządkowanych poetyce Ziemi); 4. dzieła powstające w wyniku stosowania takiej praktyki; 5. podejście badawcze, praktyka interpretacyjna, krytyczna [Oksana Weretiuk nazywa ją za Bertrandem Westphalem i Robertem T. Tallym geokrytyką – komentarz AK]; 6. działalność dydaktyczna28. Zgadzam się z Okasaną Weretiuk, że geopoetyka przede wszystkim dotyczy związków literatury (oraz kultury) i środowiska. Dlatego uważam, że koncepcja Kennetha White’a wymaga pełniejszej refleksji, a być może i redefinicji na gruncie polskich badań nad literaturą. Wyodrębnienie terminu „zwrot ekologiczny” mogłoby zapobiec dalszemu myleniu geopoetyki z literacką geopolityką/topografią, ponieważ wtedy można byłoby literacką geopolitykę przypisać zwrotowi topograficznemu, a geopoetykę – zwrotowi ekologicznemu. Zauważam potrzebę poszerzania i dopełniania krajowych badań nad geopoetyką o związki literatury i środowiska oraz tradycję ekologiczną. Geopoetyka powinna być rozważana także jako część „zielonego” czytania i pisania, obok ekokrytyki i ekofeministycznej krytyki literackiej oraz jako element tworzącej się humanistyki ekologicznej. Pomocne w tym byłoby przetłumaczenie na język polski choćby części dorobku Kennetha White’a29.

32

Nie tylko „zielone” kierunki powodowały twórczy ferment w naukach humanistycznych, który rozpoczął się w latach 70. XX wieku. Dzięki nowym, krytycznym dyscyplinom, takim jak: badania kobiece (women’s studies, później gender studies); dekonstrukcjonizm; badania kulturowe; ............................................................ 26 Kazimierz Brakoniecki współpracuje z Kennethem White’em od ponad 20 lat, przetłumaczył, zredagował i wydał trzy zbiory jego wywiadów i wierszy. Zob. K. White, Atlantica. Wiersze i rozmowy, tłum. K. Brakoniecki, Olsztyn: Centrum Polsko-Francuskie Côtes d’Armor, 1998; K. White, Poeta Kosmograf, dz. cyt.; K. White, Geopoetyki, red. i tłum., K. Brakoniecki, Olsztyn: Centrum Polsko-Francuskie Côtes d’Armor – Warmia i Mazury, 2014. 27 E. Konończuk, O poetyckim zamieszkiwaniu świata [w:] Białostockie Studia Literaturoznawcze, nr 2/2011, s. 41-55. 28 O. Weretiuk, Próba określenia i uporządkowania znaczeń związanych z geopoetyką [w:] Porównania, red. B. Bakuła, nr 12 (2013), Poznań 2013, s. 25. Także Elżbieta Konończuk, omawiając francuskojęzyczne eseje White’a, zauważa rolę środowiska przyrodniczego w jego twórczości. E. Konończuk, O poetyckim zamieszkiwaniu świata, dz. cyt. 29 Tym bardziej że właśnie trwają prace nad zebraniem i opublikowaniem prac Kennetha White’a w jednej wspólnej serii, którą wyda Uniwersytet w Aberdeen, pierwsze tomy ukażą się w 2014 r.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

nowy historycyzm; postkolonializm i inne30, zakwestionowano obowiązujące dotąd mity, takie jak: odcieleśnienie nauki, jej neutralność oraz obiektywizm podmiotu tworzącego naukę31. Proces „produkcji wiedzy” zaczęto definiować jako praktykę zależną od dominujących dyskursów, m.in. politycznych, historycznych, religijnych, kulturowych. Kenneth White był jednym z wielu, którzy od lat 70. XX wieku pracowali zgodnie z tym krytycznym paradygmatem, dlatego taką perspektywę odnajdziemy i w geopoetyce. Kolejną zmianą była coraz powszechniejsza tendencja do przekraczania podziałów na dyscypliny naukowe32, gdyż pozostawanie w obrębie jednej nie przynosiło odpowiedzi na złożone pytania, przed jakimi stawała i staje współczesna nauka. Perspektywa interdyscyplinarna spowodowała także wymianę (oraz wzajemną inspirację) pomiędzy naukami ścisłymi i humanistycznymi33: Potrzebujemy przesunięć w poprzek różnych filozoficznych tradycji, tak żeby raz jeszcze przedefiniować obecny podział na dyskursy/dyscypliny. Przesunięcie idei, norm, praktyk, społeczności i teorii nie tylko powinno być dozwolone, ale należy do tego zachęcać, dodając odwagi tym, którzy się tego podejmą34. Takich przesunięć w poprzek dyscyplin i dyskursów dokonuje także Kenneth White, którego twórczość teoretyczną i literacką organizuje zasada: across the territories (w poprzek terytoriów, nie tylko geograficznych i kulturowych, ale także w poprzek dyscyplin naukowych). Dla niego podstawą dla pracy teoretycznej pozostają badania literackie: kulturowa teoria literatury, historia teorii literatury, krytyczne badania kulturowe, historia nauki i filozofia. Jednak myśliciel ten, pracujący w paradygmacie interdyscyplinarności, włączał do swych rozważań kolejne dyscypliny. Zauważył to m.in. Tony McManus, autor jedynej jak do tej pory monografii na temat twórczości White’a: Kenneth White zazwyczaj mawiał (i jego prace to potwierdzają), że zawsze czytał równie dużo tekstów naukowych (pochodzących z nauk ścisłych) oraz z zakresu badań literackich ............................................................ 30 Zob. m.in. Teorie literatury XX wieku: antologia, red. A. Burzyńska, Kraków: Wydawnictwo Znak, 2006; Teorie literatury XX wieku: podręcznik, red. A. Burzyńska, Kraków: Wydawnictwo Znak, 2009. 31 Zob. np. D. Haraway, Situated Knowledges: The Science Question in Feminism and the Privilege of Partial Perspective [w:] Feminist Studies, New York 1988, t. 14, nr 3; S. G. Harding, Whose science? Whose knowledge? New York: Open University Press, 1991. 32 G. Wekker, The arena of disciplines: Gloria Anzaldua and interdisciplinarity [w:] Doing gender in Media, Art and Culture, red. R. Buikema, I. van der Tuin, London, New York: Routledge, 2009, s. 54-70. Tendencja ta może przybrać postać badań interdyscyplinarnych (interdyscyplinarity), wielodyscyplinarnych (multidyscyplinarity), transdyscyplinarnych oraz anty- lub postdyscyplinarnych (anti-, postdyscyplinarity). O tych zmianach, które zachodzą w naukach humanistycznych w ciągu ostatnich trzech dekad, pisali również polscy teoretycy i teoretyczki, np. Ryszard Nycz zauważa, że badania o charakterze inter- oraz transdyscyplinarnym ukazują obiecującą perspektywę także w kulturowej teorii literatury. Zob. tenże, Kulturowa teoria literatury. Główne pojęcia i problemy, dz. cyt. 33 Przykładem tej tendencji może być propozycja filozofa nauki Davida Bohma. Przy objaśnianiu odkryć z dziedziny fizyki kwantowej doszedł on do wniosku, że język sztuki, przede wszystkim poezja, mógłby pełniej wyrazić współczesne odkrycia w tej dziedzinie niż język naukowy. Zob. D. Bohm, Ukryty porządek, tłum. M. Tempczyk, Warszawa: Wydawnictwo Pusty Obłok, 1988. Także Donna Haraway, jedna z teoretyczek podejścia interdyscyplinarnego, w swojej pracy naukowej łączy nauki techniczne i cybernetykę z kulturowymi badaniami. Jej przywoływany już artykuł pt. Situated Knowledges ukazuje ponowne przemyślenie wzajemnych relacji nauk humanistycznych i ścisłych. Zob. także C. Asberg, The arena of the body: the cyborg and feminist views on biology [w:] Doing gender in Media, Art and Culture, dz. cyt., s. 24-38. 34 Zob. R. Braidotti, Transpositions: On Nomadic Ethics, Cambridge: Polity Press, 2006, tłum. własne, s. 35.

33


Anna Kronenberg

i literatury pięknej. Jego prace obfitują m.in. w fakty z geologii, biologii, ornitologii. Także jego sposób myślenia pokrewny jest temu z nauk ścisłych35. Geopoetyka sytuuje się na styku historii filozofii, historii idei, etyki, poetyki, teorii literatury, historii literatury, geografii, geologii, ekologii, botaniki i zoologii (szczególnie ornitologii). Przykładem jest dla Kennetha White’a m.in. Alexander von Humboldt36 (1769-1859), który zajmował się tak różnymi naukami, jak geografia, meteorologia, geologia, zoologia, botanika, astrologia, mineralogia, etnografia oraz językoznawstwo. Był też jednym z pierwszych, który za główną metodę naukową obrał wyprawy badawcze. Także dla Kennetha White’a równie ważne w pracy naukowej, jak myślenie i pracowanie w poprzek dyscyplin, jest doświadczenie i praktyka. Dlatego w jednym z artykułów wyjaśnia, czym jest geopoetyka, przywołując nowatorską terapię Fernanda Deligny, opiekuna grupy dzieci z zaburzeniami psychicznymi37. Celem terapii było podniesienie umiejętności komunikowania się dzieci między sobą i z opiekunem. Deligny zamieszkał z podopiecznymi na wybrzeżu we Francji i zachęcał ich do błądzenia i wędrowania pośród skał na wybrzeżu, tworzenia nowej, subiektywnej topologii (termin ten należy rozumieć za White’em jako opowieść o miejscu, złożenie greckich słów topos oraz logos) i kartografii tego miejsca oraz osobistej toponimii. Wynikiem tej terapii było utworzenie indywidualnych map miejsc i nazw dla zamieszkiwanej przestrzeni, a w rezultacie wyciszenie dzieci i znaczna poprawa wzajemnej komunikacji. Deligny nazwał stan, jaki osiągnęli podopieczni, poczuciem pradawnej harmonii z miejscem. Kenneth White odnosi terapię Deligny do teorii geopoetyki i wskazuje, że praktyka geopoetyki przynosi podobne rezultaty. White odrzucił zarzut, że to, co jest dobre dla chorych dzieci, nie musi być dobre dla „normalnych” dorosłych. Czy schizofrenia lub inne zaburzenia psychiczne nie są znakami naszej cywilizacji, ukazującej rozdźwięk między najgłębszymi pragnieniami a światem, który stworzyliśmy? Czy nasza tożsamość nie jest w jakiejś części schizofreniczna i autystyczna? – pytał. Ze swoich doświadczeń geopoetyckich i z doświadczeń Deligny i jego grupy White wyciągnął następujące wnioski: wędrowanie (błąkanie się) po dzikich i pięknych miejscach, tworzenie ich indywidualnych map i toponimii (White używa także pojęć: kulturalna kartografia i planetarna pedagogika) oraz obcowanie z otwartą przestrzenią służy nawiązaniu więzi z Naturą i osiągnięciu integralności egzystencji, którą White nazywa biokosmograficzną drogą od ja uwarunkowanego ku otwartej przestrzeni. Zmiana ta wymaga odnowy języka (to re-new a language). Ostatni akapit zacytowanego artykułu nie kończy się wnioskami, ale praktyką geopoetycką: precyzyjnym opisem pejzażu, w którym White żyje (wybrzeże, strome klify, sosny tańczące na krawędzi nicości)38.

34 ............................................................ 35 T. McManus, The Radical Field. Kenneth White and Geopoetics, Edinburgh: Sandstone Press, 2007, s. 118, tłum. własne. 36 Kenneth White wybrał nawet na motto jednego ze swoich najważniejszych artykułów na temat geopoetyki słowa Alexandra von Humboldta: „tak jak inteligencja i język, tak i myśli połączone są w sposób tajemniczy i nierozerwalny, tak samo i niemal bez naszej świadomości zjednoczony jest zewnętrzny świat i ludzkie idee i uczucia". Cytat ten pochodzi z najważniejszej pracy Alexandra von Humboldta, pt. Kosmos, która składa się z czterech tomów i pisana była w latach 1845-1858. Zob. K. White, Elements of Geopoetics, dz. cyt., s. 163, tłum. własne. 37 Zob. K. White, Elements of Geopoetics, dz. cyt., a także A. Kronenberg, „W stronę delikatniejszego zamieszkiwania Ziemi” – geopoetyka Kennetha White’a, FRAZA. Poezja–Proza–Esej, nr 4 (78) 2012, s. 19-38, http://fraza.univ.rzeszow.pl/archiwum/ nr78.php (21.07.2014). 38 K. White, Elements of Geopoetics, dz. cyt., s. 178.


Kenneth: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

Kenneth White, podobnie jak twórcy i twórczynie zielonych kierunków i dyscyplin, zastanawia się nad przyczynami obecnego kryzysu ekologicznego i cywilizacji. Uważa, że zaczął się on od religijnego, a później kulturowego dualizmu, na którym zbudowana jest zachodnia cywilizacja: opozycji duch/materia39. Jego konsekwencją były kolejne opozycje: ciało/dusza, ziemia/niebo, ciało/umysł, emocje/rozum, abstrakcja/konkret, natura/cywilizacja, kobieta/mężczyzna. W kulturze i religii patriarchalnej wartości związane z naturą: ciało/materia/doświadczenie/konkret/ kobiecość/zwierzęta/ziemia powiązane zostały z grzechem i ocenione znacznie niżej niż te skojarzone z duchowością: duch/umysł/cywilizacja/kultura/abstrakcja/męskość/niebo. Ten proces postrzegania świata jako par przeciwieństw do dziś skutkuje obojętnością człowieka wobec środowiska przyrodniczego, a różnica staje się źródłem dyskryminacji40. Dlatego też White, podobnie jak twórcy i twórczynie pozostałych zielonych dyscyplin i kierunków, stara się myśleć poza lub ponad nimi. Jak pisze Starhawk: Ziemia jest także duchowa, a Kosmos ożywiony. Dlatego wiemy, że wszystko jest połączone. Spójrzmy na nasze ciała – to, co dzieje się z palcem, wpływa na język. Umysł nie mógłby pracować bez serca!41 […] Ziemia jest fizyczna, materialna i dlatego jest także duchową, emocjonalną, psychiczną całością, która przejawia się we wszystkich zamieszkujących ją gatunkach [wyróżnienia AK]42. Rosi Braidotti analizując zmiany, które zaszły we współczesnej filozofii od lat 70. XX wieku do pierwszej dekady XXI wieku, wyciąga podobny wniosek – nowe i pożądane paradygmaty właśnie wchodzą na scenę nauki, obwieszczając koniec postmodernizmu. Są to Życie (Life) i Rzeczywiste, Prawdziwe Ciała (Real Bodies): Życie jako podmiot rozważań, nie zaś, jak dotychczas, przedmiot społecznych lub dyskursywnych praktyk43. Braidotti powołuje się w swych analizach filozoficznych także m.in. na filozofię ekologiczną. Życie i Ciało, o których pisze, należy rozumieć jako wszystkie organizmy zwierzęce (w tym ludzi) i roślinne, które razem tworzą jeden samoregulujący się organizm, nazwany przez Lovelocka Gają. Tworzymy sieć zależności ze środowiskiem przyrodniczym, ponieważ jesteśmy tym środowiskiem, zgodnie z perspektywą bio/geocentryczną. W koncepcji Kennetha White’a rezultatem takich rozważań stała się aksjologiczna rekonstrukcja pojęcia „miejsca” oraz środowiska: ............................................................ 39 Także m.in. Henryk Skolimowski uważa, że przezwyciężenie dualizmu duch/materia w naukach humanistycznych, zwłaszcza w filozofii oraz w kulturze i religii, jest niezbędne dla skutecznej i trwałej zmiany w świecie. Zob. np. tenże, Eco-theology. Toward a Religion for our Times, Madras, India: The Vasanta Press, 1985 oraz: tenże, Filozofia Żyjąca. Ekofilozofia jako Drzewo Życia, dz. cyt.; tenże, Wizje Nowego Millenium, dz. cyt., tenże, Technika a przeznaczenie człowieka, dz. cyt. 40 Zagadnienie to zajmuje wiele miejsca w pracach Kennetha White’a. 41 Starhawk, Power, Authority, and Mystery: Ecofeminism and Earth-Based Spirituality [w:] Reweaving the World. The Emergence of Ecofeminism, red. I. Diamond, G. Feman Orenstein, s. 78, tłum. własne. 42 P. Gunn Allen, The woman I love is a Planet, the Planet I love is a Tree [w:] Reweaving the World, dz. cyt., s. 52-57, tłum. własne. 43 R. Braidotti, Transpositions: On Nomadic Ethics, dz. cyt., s. 40, tłum. własne.

35


Anna Kronenberg

Miejsca – małe ojczyzny giną, a my jesteśmy bardzo słabo przygotowani do ich obrony. Dlatego że nasza logika, cała nasza umysłowość, język sprzeciwiają się poznaniu miejsca. Można powiedzieć, że Miejsce sytuuje się poza naszym dyskursem. Dla Arystotelesa, który założył podwaliny naszej epistemologii, miejsce-okolica było czymś trudnym do uchwycenia [...] Nie próbowano zrozumieć miejsca. I tak w ciągu wieków wiele z nich zostało zniszczonych [wyróżnienie AK]44. W geopoetyce w centrum rozważań jest środowisko przyrodnicze: cała planeta oraz konkretne geograficzne miejsca. Człowiek występuje w relacji do miejsca. Następuje przesunięcie perspektywy z antropocentrycznej na bio/geocentryczną. White ma świadomość, że jeśli miejsca zostaną zniszczone – wtedy zginie też człowiek, gdyż zależy on od kondycji miejsca, w którym żyje45. Dlatego uwaga geopoety skierowana jest z ukształtowanego kulturowo abstraktu (takiego jak np. uniwersalny byt, tożsamość, prawda, państwo, religia) na miejsce, konkret geograficzny, który staje się konkretem egzystencjalnym. Na gruncie polskiej filozofii takie podejście rozwija Jolanta Brach-Czaina: nie chcę myśleć o bycie w ogólności; pozostawiam takie rozważania filozofom, w których nie ma miłości do egzystencjalnego konkretu, jaki nas otacza [...] Nie chcę też mówić o bycie w całości, ponieważ nie spotykamy go w takiej postaci, tylko wcielony w konkret egzystencjalny: fakty, zjawiska, zdarzenia46. Miłość do egzystencjalnego konkretu jest tutaj kluczowa. Dlatego twórcy i twórczynie nurtów składających się na zwrot ekologiczny, w tym i Kenneth White, odrzucili iluzję obiektywizmu naukowca, który okazał się takim samym mitem jak neutralność nauki. White podkreśla to, pisząc o intelektualnych nomadach: Melville mówił o „bohaterach ontologicznych”. Jest w nich miłość do świata (jak i wstręt do tego, co ludzkość z nim robi), ogromna, encyklopedyczna miłość [wyróżnienie autora]47. Także Jolanta Brach-Czaina dowodzi, że obojętność emocjonalna nie pozwala wytwarzać adekwatnej na temat świata wiedzy, lecz jedynie teorie i abstrakcje, które nie mają wartości poznawczej dla człowieka. Podobnie pisze Olga Tokarczuk w eseju „Wgląd i empatia. Czy mogą być narzędziem poznawczym?” w zbiorze „Moment niedźwiedzia”:

36

Coetzee ustami Costello domaga się – jak sądzę – dowartościowania dwóch zapomnianych, niedocenionych i zepchniętych na margines sposobów doświadczania świata: wglądu i em............................................................ 44 K. White, Poeta Kosmograf, dz. cyt., s. 18. 45 Pierwszym filozofem, który sformułował następujący pogląd: niszcząc środowisko przyrodnicze, niszczymy siebie, chroniąc je – chronimy siebie, był Albert Schweitzer (1875-1965). Filozof ten posłużył się etyką instrumentalną, w której wartość środowisku nadaje fakt, że służy ono ludziom. Kenneth White prezentuje inne stanowisko: środowisko jest dla niego wartością samą w sobie, a jednocześnie pełni wiele funkcji, m.in. dostarcza człowiekowi wrażeń estetycznych, duchowych i inspiruje twórczość artystyczną, której wynikiem jest „sztuka żywa”: geo-poezja, geo-sztuka. White’a można uznać za kontynuatora amerykańskiego nurtu literackiego, który nazywany jest ekologicznym, gdyż prezentuje podobne stanowisko (środowisko przyrodnicze jest podmiotem i tematem tej twórczości, a autorzy postulują ekologiczną postawę obywatelską). Stworzyli go głównie Henry David Thoreau, John Muir i Aldo Leopold. 46 J. Brach-Czaina, Szczeliny istnienia, Warszawa: PIW, 1992, s. 5. 47 K. White, Niebieska droga, tłum. R. Nowakowski, Warszawa: Wydawnictwo Przedświt, 1992, s. 52.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

patii. Podnosi je do rangi równoprawnych, a może nawet bardziej „ludzkich”, mechanizmów poznawczych48. Z wglądu, empatii i miłości do egzystencjalnego/geograficznego konkretu może wypłynąć zaangażowanie społeczne. Henryk Skolimowski w ekofilozofii postuluje nową etykę, której ważną częścią jest odpowiedzialność jednostki za świat. Z kolei wśród ośmiu zasad ekologii głębokiej Arne Næssa ostatnia brzmi: jeśli zgadzasz się z powyższymi punktami – jesteś zobligowany/a do postępowania, które urzeczywistni twoje poglądy w życiu49. Ekofeminizm nazywany bywa filozofią żyjącą (living philosophy) w tym znaczeniu, że równolegle z rozwojem refleksji teoretycznej tworzy ruch na rzecz ochrony środowiska przyrodniczego, dziedzictwa rdzennych mieszkańców Ziemi i walczy z dyskryminacją kobiet, zwłaszcza w krajach rozwijających się. Kenneth White także postuluje zaangażowanie nie tylko na poziomie intelektualnym, ale także społecznym, emocjonalnym, duchowym, co nazywa Otwieraniem Świata. Norman Bissell, dawny student White’a, poeta, założyciel Scottish Centre for Geopoetics, wskazuje, że jest to poetyckie zanurzanie się w świecie: wyostrzenie zmysłów na rzeczywistość; pozostawanie bardziej wrażliwym na otoczenie; rozwijanie zakorzenionej w Ziemi i twórczej odpowiedzi na to, co nas otacza. Taką geopoetycką praktyką może być pisanie poematów, taniec, rzeźbienie, pieśń, każda forma sztuki albo wędrówki po wzgórzach i wrzosowiskach, wymiana idei, robienie map, modlitwa, mycie naczyń – to potencjalnie każda codzienna czynność, o ile człowiek zbliży się do rzeczywistości, wdroży tzw. poetycki stosunek do świata (poetic approach to the world)50. 2. Geopoetyka – filozofia kontaktu i oddechu Ludzie utracili już język świata, język zmysłów – pisał Jakub Böhme. – Jesteśmy ofiarami pojęć i wzorów […] poruszamy się w sterylnych światach. Stosujemy przemoc wobec wszystkiego wokół, także wobec siebie. Zanim będziemy w stanie powiedzieć cokolwiek prawdziwego, musimy najpierw, poprzez długi proces odbywający się w milczeniu, nawiązać na nowo więź z rzeczywistością, zakorzenić się w świecie. Tylko długie godziny spędzone w ciszy mogą nas poprowadzić ku naszemu językowi. Tylko długie godziny wyobcowania mogą poprowadzić nas z powrotem do domu [wyróżnienie AK]51. Czy chodzi o zbudowanie biblioteki atlantyckiej gdzieś na skraju świata […]? Albo jeszcze inaczej – poza wszystkimi bibliotekami spróbować przyłożyć palec do pulsu naszej żywej ziemi, oddać głos, choćby częściowo, światu pierwotnemu [wyróżnienie AK]52. ............................................................ 48 O. Tokarczuk, Moment niedźwiedzia, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2012, s. 41. 49 Zob. O przyrodzie i człowieku: rozmowy Dzikiego Życia, red. A. J. Korbel, dz. cyt., s. 10. 50 N. Bissel, Open World Poetics, Edinburgh Review, nr 88, 1992, s. 180. 51 K. White, Dolina Brzóz [w:] FRAZA. Poezja–Proza–Esej, nr 4 (78) 2012, s. 7, tłum. A. Kronenberg, M. Kocot, wersja oryginalna: K. White, The Valley of Birches [w:] Open World. The Collected Poems 1960-2000, Edynburg: Polygon, 2000, s. 277. 52 K. White, Niebieska droga, dz. cyt., s. 52.

37


Anna Kronenberg

Geopoetyka ma za zadanie przede wszystkim kształtowanie przyjaznego i odpowiedzialnego stosunku człowieka do środowiska przyrodniczego (a zatem także odpowiedzialnego stosunku człowieka wobec siebie). Źródła takiej postawy Kennetha White’a odnaleźć można w jego dzieciństwie i młodości. W eseju „A Shaman Dancing on the Glacier”53, który ma charakter autobiograficzny, autor wspomina krajobraz zachodniego wybrzeża Szkocji, w którym dorastał. Dominowały w nim skały, wrzosowiska i wzgórza. Jego charakterystyczną cechą była pustka i otwarta przestrzeń. Pejzaż ten stał się jego terytorium, po którym wędrował, poznając gatunki roślin i zwierząt. Obserwował ich zachowania, próbował nawiązać z nimi kontakt, naśladując ich odgłosy (dwa odpowiadały: sowy i foki), kontemplował fale morskie, najczęściej siedząc na gałęzi brzozy, zbierał kamienie (szczególnie fascynowały go kryształy). Wspomina w eseju o „ornitomanii”: gromadził ptasie pióra, kości, także czaszki. Taką praktykę nazywa erotokosmologicznym doświadczaniem miejsca. Zaznacza w swych pracach, że przeżycie, które pozostaje w pamięci ciała, ma większą moc zmieniania świadomości niż tradycyjna edukacja. Podkreśla wagę rytuału. Podobną refleksję odnajdziemy u Johna Seeda, jednego z kontynuatorów ekologii głębokiej stworzonej przez Arne Næssa: to właśnie obrzęd i emocjonalne doświadczenie powodują przemianę na najgłębszym poziomie naszej świadomości54. Także o bezpośrednim przeżyciu, które skuteczniej wpływa na świadomość niż informacja, pisze Henryk Skolimowski. Zauważa też: ta nowa świadomość nie rodzi się w próżni, ale w ostrym konflikcie z istniejącą mechanistyczną formą świadomości. Ta stara świadomość trwa siłą nawyku – a wiemy, jak silne są nawyki55. Dlatego w zmianie świadomości pomocna jest praktyka: empatia poprzez wielkie przeżycie – to powinno być osnową nowego kształcenia, także ekologicznego56.

38

Kategoria osobistego rozwoju i doświadczenia jest kluczowa w pisarstwie White’a, zawierającym retrospektywne odesłania do źródeł własnej drogi naukowej i twórczej. Jako student zainteresował się szamanizmem i dostrzegł, że jego dziecięce zachowania nosiły pewne cechy „szamanizmu domowej roboty”. Odkrył też, że wczesne próby poetyckie (zwane przez niego ornitofaniami) przypominały szamańskie pieśni. Skłoniło go to do poważniejszego zainteresowania się kulturami rdzennych mieszkańców. Okazało się, że od dzieciństwa podzielał ich holistyczne, bio/geocentryczne patrzenie na życie na Ziemi. Zainteresowanie White’a szamanizmem odnajdziemy w wielu esejach i poematach oraz we fragmentach dzienników z podróży. Na przykład lektura niedokończonego rękopisu etnologa Franza Boasa, poświęconego szamańskiej ceremonii plemienia Kwakiut w Ameryce Północnej, zainspirowała poemat „Winter Ceremony”57. Motyw szamanizmu pojawia się na kilku płaszczyznach pracy White’a. Po pierwsze w przyzwoleniu, by ciało mówiło i na podążaniu za jego głosem (sny, intuicja, podświadomość, język ciała). Po drugie w intelektualnym nomadyzmie, który polega na podróżach, zamieszkiwaniu i doświadczaniu nowych przestrzeni w szczególny sposób i pogłębianiu wiedzy na ich temat (z wielu dziedzin, m.in.: antropologii, etnologii, geologii, meteorologii, botaniki, zoologii). Po trzecie w czerpaniu z wymienionych zdarzeń i procesów w twórczości poetyckiej i nau............................................................ 53 Tenże, A Shaman Dancing on the Glacier [w:] On Scottish Ground. Selected Essays, Edynburg: Polygon, 1998, s. 35-49. 54 J. Seed, J. Macy, P. Fleming, A. Neass, Myśląc jak góra, tłum. J. Korbel, B. Rok, Warszawa: Pusty Obłok, 1992, s. 20-21. 55 H. Skolimowski, Wizje nowego Millenium, dz. cyt., s. 33. 56 Tamże. 57 K. White, Winter Ceremony [w:] Open World. The Collected Poems 1960-2000, dz. cyt., s. 540-550.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

kowej. Działania te są elementami uprawiania geopoetyki. Aby była ona żywą, transformującą praktyką, trzeba pozwolić, aby „zmysł szamański”, zmysł Ziemi zamanifestował się w świadomości człowieka. Jeśli tak się stanie, geopoetyka rozwinie się spontanicznie, jako konsekwencja nowego podejścia człowieka do środowiska. Jednak aby tak się stało, potrzebny jest wysiłek intelektualny, polegający na krytycznym odczytaniu starych paradygmatów kulturowych i ich źródeł: Nasza kultura, nasz system myślenia mają dwie podstawy: religię chrześcijańską i logikę grecką. Ani jedno, ani drugie nie jest ekologiczne […] Byt w o wiele większym stopniu przejawia się w komunikacji niż w esencjalności. Za długo zajmowano się teologią (Bogiem) i ontologią (byt). Moją dewizą nie jest ani Bóg, ani Byt. Ekologia to myślenie o komunikacji i świecie – to odniesienie do świata 58 [wyróżnienie AK]. Dlatego White proponuje nową filozofię, zakorzenioną w doświadczaniu ciała i Ziemi, znoszącą stary i szkodliwy dualizm duch/materia: Na Zachodzie za długo żyliśmy w totalnej separacji między tym, co duchowe, a tym, co fizyczne. Jestem za zbliżeniem ich dwojga. [...] Powiedzmy, że jestem za metafizyką, w której wnętrzu dużo jest fizyczności. O fizyczności chciałbym po prostu tak powiedzieć: czucie rytmów, oddechów. Prawdopodobnie duża część filozofii rozwijała się w stanie bez-oddechu, ja próbuję to nazywać nie-kontaktem. A więc trzeba rozwijać taką filozofię, z której wypływać będzie głęboki kontakt ze wszechświatem, który nas otacza59 [wyróżnienia AK]. We fragmencie tym widoczny jest „zielony” postulat wspólny dla całego zwrotu ekologicznego – przezwyciężenie kulturowego dualizmu duch/materia. White podziela też przekonanie innych, wymienionych już myślicieli i myślicielek: dotarliśmy do kresu naszej wędrówki, zwanej drogą wytyczoną przez Zachód60. I dodaje: to, co obecnie proponuję, to ponowne odczytanie zachodniej cywilizacji, abyśmy mogli zobaczyć, gdzie dokładnie się znajdujemy. Ukazuję ten proces cywilizacyjny jako autostradę z różnymi etapami61. Koncepcja autostrady/drogi kultury zachodniej (Motorway of The West) jest dla niego na tyle ważna, że często rozpoczyna od niej prace teoretyczne62 poświęcone geopoetyce oraz wystąpienia publiczne, spotkania z artystami i pisarzami63. Kenneth White wyróżnił przełomowe momenty kulminacji tzw. wysokiej aktywności (high activity) intelektualnej, w których powstawały nowe kosmologiczne idee (cosmological thought). Stawały się one źródłem działania ............................................................ 58 K. White, Atlantica. Wiersze i rozmowy, dz. cyt., s. 22. 59 Tamże, s. 28. 60 K. White, Historical and Cultural Analysis [w:] Geopoetics; Place, Culture, World, Edynburg: Alba Editions, 2003, s. 7, tłum. własne. 61 K. White, Historical and Cultural Analysis, dz. cyt., s. 7, tłum. własne. 62 White powołuje się na swoją analizę historii kultury europejskiej w głównych pracach poświęconych geopoetyce, m.in.: Elements of geopoetics, dz. cyt.; Historical and Cultural Analysis [w:] Geopoetics; Place, Culture, World, dz. cyt., s. 7-13; An Outline of Geopoetics [w:] The Wanderer and his Charts, 229-247; Looking Out: From Neotechnics to Geopoetics [w:] On Scottish Ground. Selected Essays, dz. cyt., s. 129-148; The Hight Field, tamże, s. 165-181. 63 M. Wilk w dzienniku pt. Lotem gęsi opisuje spotkanie z Kennethem White’em, podczas którego poeta wyjaśnił Wilkowi ideę autostrady zachodniej cywilizacji. Zob. M. Wilk, Prolog [w:] Lotem gęsi, Warszawa: Noir sur Blanc, 2012, s. 17.

39


Anna Kronenberg

kolejnych pokoleń, kształtowały mentalną przestrzeń oraz środowisko człowieka. White nazywa je przystankami na autostradzie cywilizacji zachodniej. Pierwszy przystanek – filozofia Arystotelesa i Platona: nie rozpoznajemy zazwyczaj, jak bardzo filozofie Arystotelesa i Platona wpisały się w sposób, w jaki używamy języka i myślimy64. Podobnie uważa Henryk Skolimowski: Platon stał się głównym architektem całej filozofii i umysłowości zachodniego człowieka65. Kenneth White uważa, że prace Arystotelesa i Platona ukształtowały także stosunek człowieka do środowiska przyrodniczego i do drugiego człowieka (wypierając wcześniejsze paradygmaty jońskich filozofów przyrody, szczególnie panpsychizm, zgodnie z którym człowiek jest elementem środowiska powiązanym z nim i zależnym od niego66). Według White’a, dziedzictwo Platona pogłębiło dualizm człowieka i środowiska. „Realny świat” znalazł się poza dyskursem, gdyż postrzegany był jako przestrzeń, w której wartości najwyższe, takie jak Bóg, Dobro i Prawda, są nieosiągalne. White wskazał na jeszcze jedną cechę kultury europejskiej, która sięga dziedzictwa Arystotelesa. Filozof ten, tworząc taksonomię, położył podwaliny pod naukę europejską. Jednocześnie utrwalił paradygmat świata widzianego we fragmentach, ponieważ klasyfikacja zakłada dzielenie całości na części i studiowanie ich osobno. Ten epistemologiczny wkład Arystotelesa (wiedza i nauka człowieka opiera się na klasyfikacji) White uważa dziś za nieprzystający do rzeczywistości: klasyfikacje bywają użyteczne, ale mogą stać się zbyt wąskie. Prawdziwe (żyjące) życie świata i umysłu płynie ponad nimi67. Dlatego starał się sytuować geopoetykę ponad ustalonymi podziałami na nauki ścisłe i humanistyczne68. Drugi przystanek – religia chrześcijańska. Analizując to złożone zagadnienie, White skupia się konsekwentnie na stosunku człowieka do środowiska przyrodniczego. Uważa, że teologia chrześcijańska utrwaliła dualizm ducha i materii. Obszar Natura/ciało/materia/kobieta został powiązany z grzechem i Szatanem. Umocniło się uprzywilejowane miejsce mężczyzny w świecie, które umożliwiała mu interpretacja słów: czyńcie sobie ziemię poddaną69. W kulturze patriarchalnej zostały one odczytane jako zachęta dla mężczyzn europejskich do eksploatacji planety, zwierząt, ludzi o innym kolorze skóry niż biały oraz kobiet. Dlatego chrześcijaństwo utrwala wyobcowanie człowieka ze świata:

40

Chrześcijaństwo to okres dalszej alienacji człowieka od natury. Często bywało, że chrześcijańskie świątynie powstawały na gruzach poprzednich świątyń, które czciły siły natury. Animizm i pogaństwo zostały wyklęte. Były uważane za grzech zasadniczy. W swojej działalności de nomine i de facto Kościół chrześcijański w żadnej mierze nie starał się wzmocnić więzi człowieka z Naturą. Wręcz przeciwnie, starał się tę więź osłabić, jako że jej kultywowanie ............................................................ 64 K. White, Historical and Cultural Analysis, dz. cyt., s. 7, tłum. własne. 65 H. Skolimowski, Wizje nowego Millenium, dz. cyt., s. 94. 66 J. Legowicz, Zarys historii filozofii, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1976. 67 K. White, Geopoetics; Place, Culture, World, dz. cyt., s. 10. 68 Tamże, s. 9. 69 Rozdz. 1, 28.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

było uznawane za objaw wiary w dawne kultury pogańskie. To jest jednym ze źródeł naszej obojętności wobec przyrody70. Trzeci przystanek – renesans. Epoka ta, popularyzując mitologię grecką i rzymską, wprowadziła do kultury bóstwa i nimfy związane z przyrodą. Jednak nie pogłębiały one związków człowieka ze środowiskiem, ponieważ występowały w funkcji dekoracyjnej. Natura zaczęła interesować człowieka na nowo, jako pole eksploracji. Ważnym czynnikiem kształtującym światopogląd tej epoki były odkrycia geograficzne. Podejście kolonizatorów do podbijanych terenów jest dla White’a konsekwencją wcześniejszych paradygmatów filozoficznych. Mężczyzna, pan natury, czyni sobie Ziemię poddaną – poprzez ludobójstwa rdzennej ludności oraz eksploatowanie zasobów naturalnych kolonizowanych terenów. Kolonializm, XVI-XX wiek. „Niebieska droga”71 poświęcona jest historii kolonizacji terenów oraz rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej przez Europejczyków od XVI do XX wieku. White zauważa, że Nowy Świat (wbrew optymistycznej nazwie) stał się karykaturą Starego, gdyż wzmógł to, co w człowieku i kulturze pozostaje najciemniejsze: okrucieństwo i chciwość72. Pisarz bada przejawy ideologii i polityki kolonialnej m.in. w geście nazywania na nowo podbijanych terenów (np., jak w poniższym cytacie, nazwanie jeziora imieniem Świętego Jana). Przejawia się tutaj sygnalizowana już wcześniej fascynacja twórcy geopoetyki kartografią i toponimią, jako śladami ludzkiej działalności geograficznej uwarunkowanej światopoglądowo, kulturowo i historycznie: zastanawiam się, czy kiedykolwiek uwolnimy się od tej ewangelicznej toponimii? Nie potrafię powiedzieć, jaka była indiańska nazwa tego jeziora, ale skłonny jestem założyć, że była ona piękna, a także precyzyjna […] Jezioro Niebieskiej Wody albo Jezioro Leniwej Burzy, bądź Jezioro Wielu Drzew. Nazwane przez ludzi, którzy znali je, którzy obcowali z jego realnością fizyczną. A święty Jan? Pytam was: czy święty Jan był tu kiedyś? Nigdy! On wałęsał się po Galilei. A ci, którzy nazwali to jezioro Jeziorem Świętego Jana, także nigdy tu nie byli! Mieli nosy wsadzone do wielkiej, czarnej księgi. Brali z niej nazwy i przyczepiali, jak popadło, do rzeczywistości […] Tak to jest z cywilizacją, jakakolwiek byłaby księga czy kodeks. Żadnego związku z pięknie odczuwaną rzeczywistością [wyróżnienia AK]73. Gest nazywania zajmowanych przez Europejczyków ziem wymazuje z mapy nie tylko przeszłość tych terenów, ale usuwa obecność rdzennych mieszkańców. Jest zatem gestem politycznym – ustanawia władzę. Stwarza iluzję zajmowania przestrzeni niczyjej. W takiej przestrzeni rdzenni mieszkańcy stają się wykorzenieni i obcy. Gest ten znosi ich kulturę i tradycję, ustanawiając nowy porządek w języku, kulturze i przestrzeni geograficznej, w którym nie ma dla nich miejsca: Indianin jest stopniowo odsuwany na bok. Intruz staje się mieszkańcem, a mieszkaniec wyrzutkiem74. Podobną refleksję znajduję w poemacie Kennetha White’a napisanym podczas jego włóczęgi po Labradorze: ............................................................ 70 H. Skolimowski, Wizje nowego Millenium, dz. cyt., s. 94. 71 Zob. K. White, Niebieska droga, dz. cyt. White przytacza w swej pracy dzienniki z XVII i XVIII w., w których autorzy opisują ludobójstwa popełniane na rdzennej ludności. 72 Zob. K. White, Geopoetics; Place, Culture, World, dz. cyt. 73 K. White, Niebieska droga, dz. cyt., s. 38. 74 Tamże, s. 34.

41


Anna Kronenberg

[…] są tacy których zachwyca burza mieczy i tacy którzy wygłaszają publiczne mowy są wojownicy i zarządcy ja wolałem inne drogi samotne drogi nieba, piasków ścieżkę mewy w całych mych samotnych dziejach myślałem o wielu rzeczach myślałem o ziemi jej początkach kiedy czas był ciągiem chłodnych świtów a przestrzeń wypełniały skrzydła przywidzianych ptaków […] ziemia była wtedy miejscem bezimiennym kocham miejsca bezimienne teraz jest za dużo nazw […] nazwy, nazwy, nazwy i wrzawa wściekłych nawoływań75 Podobne znaczenie miało nanoszenie europejskiej symboliki: jestem oburzony na ustawodawstwo, które nadało prowincji Quebec oficjalną flagę nie mającą nic wspólnego z tą prowincją. Dlaczego wybierać na nasze godło te białe lilijki, które nigdy tu nie rosły i rosnąć nie będą?76

42

– pytał wódz rezerwatu Irokezów Gros-Louis. White zwraca uwagę w tym fragmencie na fakt, że cechą kultury europejskiej jest brak więzi z zamieszkiwanym (kolonizowanym) konkretnym, geograficznym miejscem i ucieczka w abstrakcyjną symbolikę. Natomiast cechą kultury rdzennych mieszkańców Ziemi – zakorzenienie w zamieszkiwanym miejscu, pięknie odczuwana rzeczywistość, obcowanie z jego realnością fizyczną. Stąd zadanie geopoetyki – ukazać wartość więzi z Ziemią i zakorzenić w niej człowieka. Podczas kolonizacji Europejczycy narzucili rdzennym mieszkańcom nie tylko europejską religię, kulturę, symbolikę, ale i mechanistyczny paradygmat rozwoju (świat jako maszyna): ............................................................ 75 Tamże, s. 133. Kolejna refleksja na ten temat także pochodzi z tego dziennika z podróży: „kiedykolwiek i gdziekolwiek pojawia się w naszej cywilizacji pusta przestrzeń, zamiast dostrzec w tym szansę na pogłębienie sensu życia, nie możemy się powstrzymać, by jej nie wypełnić hałasem, zabawkami i »kulturą«. Dlatego potrzebujemy takich miejsc jak Indian House Lake. Miejsc, gdzie możemy posłuchać świata”, s. 110, wyróżnienie autora. 76 Tamże, s. 24.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

Indianie byli na bakier nie tylko z Bogiem, nie potrafili nawet dostrzec możliwości rozwoju. […] Natura to była dla nich wspólna obecność [...], nikt nie mówił im, że powinni ją posiąść i ujarzmić. Ale wkrótce mieli zostać o tym poinformowani. [...] Kopalnie powstawały jedna po drugiej [...], bogate żyły hematytu, limonitu, magnetytu, geotytu i syderytu eksploatowano bez litości. [...] Indianie, którzy właśnie usłyszeli o Raju, nie wiedzieli, co ich dosięgło. Ci ludzie opowiadają im o Raju, a potem biorą się za wysadzanie ziemi, na której stoją77. Refleksja nad podejściem Europejczyków do kultur rdzennych mieszkańców zajmuje w pracach White’a ważne miejsce. W „Niebieskiej drodze” autor śledzi, jak zmieniała się przez wieki reprezentacja rdzennych mieszkańców Labradoru utrwalana przez Europejczyków w literaturze podróżniczej: La Hontan [...] w Kanadzie wylądował w 1683 roku, angielskie tłumaczenie swoich „Osobliwych dialogów z dzikusem” opublikował w Londynie w 1715 roku [...] „Drogi Bracie – odpowiada Indianin – gdybyś mógł dopatrzyć się jakiegokolwiek sensu w tym, co jezuici próbują nam wcisnąć, byłbym ci bardzo wdzięczny. Ale jeśli ty sam wierzysz w to, w co oni wierzą, to możemy od razu przestać. Oni bowiem mówią nam taką masę bzdur, że wierzyć, że sami w to wszystko wierzą, byłoby dla nich intelektualną zniewagą…” Tak więc dla osiemnastowiecznego umysłu [...] Indianin jest „nagim filozofem”, który pomaga widzieć rzeczy w ostrym świetle. Dla umysłu dziewiętnastowiecznego, omotanego gnuśnym zadowoleniem, jest „biednym dzieckiem”, którego jedyną szansą jest nawrócić się jak najszybciej, zanim wykituje. Kim jest dla nas dzisiaj, sto lat później? Nostalgią. Wspomnieniem jednej z najpiękniejszych kultur na świecie78. Za jednego z prekursorów krytyki eurocentryzmu można uznać Mirceę Eliadego, który już w pierwszej połowie XX wieku pisał: kto się zbliża do duchowości egzotycznej, będzie z niej rozumiał przede wszystkim to, do czego rozumienia jest predestynowany przez własne powołanie, przez własną i swojego okresu historycznego formację kulturową79. Kenneth White, podobnie jak badacze postkolonialni zauważa, że paradygmaty kulturowo-religijne epoki Renesansu oraz wcześniejszych epok przygotowały europejskiego mężczyznę do bezwzględnej eksploatacji ludności i środowiska Nowego Świata. I dopiero od drugiej połowy XX wieku, gdy już większość plemion została wyniszczona lub skolonizowana, jesteśmy świadkami procesu rehabilitacji ich wiedzy i tradycji oraz prób ratowania resztek dziedzictwa. Louise Erdrich, pisarka i badaczka historii Stanów Zjednoczonych, przytacza następujące dane: od połowy XV wieku do 1910 roku populacja rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej zmniejszyła się z szacowanych 15 milionów do 200 tys., wskutek polityki eksterminacyjnej kolonizatorów oraz chorób ............................................................ 77 Tamże, s. 99. 78 Tamże, s. 40. 79 M. Eliade, Yoga. Nieśmiertelność i wolność, tłum. B. Baranowski, oprac. T. Ruciński, Warszawa: PIW, 1984, s. 10.

43


Anna Kronenberg

przez nich przywiezionych, głównie grypy, gruźlicy i ospy80. Następująca analiza Mircei Eliadego dobrze tłumaczy proces, przez który przeszła nauka europejska w stosunku do kolonizowanych narodów: Obraz, jaki sobie wytworzono w XIX w. o tzw. społecznościach niżej stojących, wynikał w dużej mierze z postawy pozytywistycznej, antyreligijnej i ametafizycznej różnych wybitnych badaczy i etnologów, którzy zbliżali się do „dzikich” z ideologią współczesnych, Augusta Comte’a, Darwina i Herberta Spencera. U wszystkich ludów „prymitywnych” wykrywano: fetyszyzm, infantylizm religijny, nie umiano bowiem zobaczyć nic innego. Trzeba było rozwoju europejskiej myśli metafizycznej, odrodzenia religijnego, wielorakich osiągnięć psychologii głębi, poezji, mikrofizyki, aby dotrzeć do rozumienia horyzontu duchowego ludów „prymitywnych”, struktury ich symboli, funkcji ich mitów, dojrzałości ich mistyk [wyróżnienie AK]81 . Czwarty przystanek – epoka nowożytna (modernity). Według Kennetha White’a ten etap, radykalny i bezlitosny (radical, ruthless), zainspirował Kartezjusz i jego mechanicystyczny pogląd na środowisko przyrodnicze. W tej filozofii wszystkie żywe istoty zostały zredukowane do obiektów i przedmiotów, środowisko przyrodnicze do surowego materiału służącego do eksploatacji. Stąd wynika zupełne oddzielenie istoty ludzkiej od ziemi, obecne w kulturze do dziś. Piąty przystanek – romantyzm. Reakcją na powyższe paradygmaty była epoka romantyzmu z głównym postulatem powrotu do Natury. Romantycy podjęli próby tworzenia syntez ówczesnych dyscyplin: psychologii, biologii, fizyki. Wynikiem tego nowatorskiego podejścia było zaprezentowanie w literaturze człowieka jako całości psychofizycznej. Poszukiwano także nowych form dla bycia w świecie, dokonywano poprzecznych przejść między ustalonymi w nauce i kulturze podziałami. Pozwoliło to na wpuszczenie do twórczości literackiej żywiołu Natury i procesów psychicznych człowieka (wizje, marzenia, sny, przeczucia) oraz bohaterów poszukujących transcendencji w kontakcie ze środowiskiem przyrodniczym. Te elementy twórczości romantyków White uważa za prekursorskie i zwiastujące nowy stosunek człowieka do środowiska. Jednak potrzeba było 200 lat, by powróciły w naukowym dyskursie.

44

Szósty przystanek – Georg Wilhelm Friedrich Hegel. Prace Hegla odcisnęły piętno na całej zachodniej kulturze i filozofii. Z jego idei postępu wyrosły później także takie ideologie jak nazizm i komunizm. W krajach liberalnych i kapitalistycznych idea postępu przerodziła się w ideologię nieustannego wzrostu i konsumpcji, a w konsekwencji w katastrofę ekologiczną, wyczerpanie zasobów naturalnych i zniszczenie dziedzictwa przyszłych pokoleń82. Siódmy przystanek – supermarket. Dlatego Kenneth White opisuje obecną cywilizację kultury zachodniej jako niezmierzony supermarket. Rezultatem tego kryzysu jest kolejny etap, siódmy. To przełom XX i XXI oraz początek XXI wieku, w którym: podstawowym wrażeniem jest nicość [...] nicość wypełniona hałasem, pseudokulturowymi

............................................................ 80 Zob. L. Erdrich, Where I Ought to Be. Writer’s Sense of Place, New York: New York Press, 1984. 81 M. Eliade, Yoga. Nieśmiertelność i wolność, dz. cyt., s. 11. 82 Kenneth White nie wziął pod uwagę tego, że obecnie na drogę rozwoju, kosztem rabunkowej gospodarki zasobami naturalnymi, wkroczyła większość państw niezależnie od ustroju politycznego, np. ChRL, Indie, Brazylia, kraje afrykańskie.


Kenneth White: geopoetyka – dopływ w rzece zmian

zdarzeniami [...] czasy współczesne przechodzą kryzys, a postmodernizm to najczęściej zbiór banałów. A ja się z tym próbuję83. Z dziedzictwem tym mierzą się także inni „zieloni” badacze, np. Henryk Skolimowski, który w eseju „Od natury przez kulturę do neo-kultury: ostatnie 10 000 lat historii człowieka” doszedł do podobnych jak White wniosków: W historii kultury zachodniej możemy wyróżnić trzy fazy alienacji człowieka z natury: 1. G recki: Pitagoras, Anaksagoras, Platon, Arystoteles – alienacji poprzez wyróżnienie logosu, jako pierwiastka nadrzędnego. 2. C hrześcijański: alienacja poprzez odwrócenie się od świata zewnętrznego, jako nieważnego w planie zbawienia. Przyroda w tym planie nie była ważna. A niekiedy uważano ją za niebezpieczną pokusę. 3. N owożytny (mechanistyczny): alienacja poprzez stworzenie wizerunku świata i człowieka na podobieństwo maszyny84. Ósmy przystanek – geopoetyka? Warunkiem odrodzenia kultury i twórczości poetyckiej jest według Kennetha White’a zmiana postawy człowieka na proekologiczną. W zbiorze wywiadów „Coast to Coast”85 wyraża on tę refleksję jeszcze bardziej radykalnie: nie ma kultury bez natury86 i dodaje, że jeśli środowisko nie jest chronione: i utrzymywane w całej swej kompleksowości, to mówienie o kulturze jest po prostu kłamstwem i demagogią87. Dlatego początek geopoetyckiej pracy to zmiana paradygmatu antropocentrycznego na bio/geo/ekocentryczny. Konsekwencją tego będzie nie tylko przyjazne ludziom, zwierzętom i planecie zamieszkiwanie Ziemi, ale także odrodzenie kulturowe, w którym ważną rolę ma do odegrania nowy typ poezji, geopoezja: To poetyckość jest otwarta na największą i najmocniejszą syntezę. Nie system filozoficzny ani dyskurs humanistyczny [...]. Kiedy mówię „poetyckość”, myślę o pewnej mocy posiadającej określony zasób form, które przekraczają poezję, prozę, myślenie i w ostatecznym rachunku politykę. Poetyckość nastawiona jest na coś, co odnosi się do wizji. Tak, mity są martwe, ostatnim z nich był mit nieskończonego postępu. Teraz człowiek powinien rzucić okiem wokół siebie (ani w górę, ani w przyszłość) i powiedzieć sobie: oto jestem tutaj, jak mam ustalić z tym, co mnie otacza, jak najlepsze i najmądrzejsze relacje? ............................................................ 83 K. White, Poeta Kosmograf, dz. cyt., s. 59. 84 H. Skolimowski, Od natury przez kulturę do neo-kultury: ostatnie 10 000 lat historii człowieka [w:] Wizje nowego Millenium, dz. cyt., s. 95. H. Skolimowski zauważa także, że kultura zachodnia mogła pójść innymi drogami i wybrać dziedzictwo Platona, które uważa za korzystniejsze niż Arystotelesa oraz „wspaniałe, inspirująca wizje” świętego Franciszka, zamiast „sumy teologicznej” Tomasza z Akwinu: „uważam, że żylibyśmy w innym świecie, mielibyśmy inne chrześcijaństwo, bylibyśmy inną kulturą, mielibyśmy inne stosunki ze światem, ze wszelkim stworzeniem i z sobą, gdybyśmy kontynuowali raczej Platona i Franciszka niż Arystotelesa i Tomasza [...] Niestety nie najlepiej się stało, że z tych wielkich wizji, które umysł Zachodni wytworzył, kontynuowaliśmy te”. Zob. H. Skolimowski, Świadomość ekologiczna w perspektywie historycznej [w:] Wizje nowego Millenium, dz. cyt., s. 127-128. 85 K. White, Coast to Coast. Interviews and Conversations 1985-1995, Glasgow: Open World, 1996, s. 48. 86 Podobnie Zbigniew Mieczysław Libera, antropolog i etnolog, analizując wpływ Natury na XIX-wiecznych poetów, pisarzy i badaczy prowadzących badania terenowe, dochodzi do uogólniającego wniosku, że każdy rodzaj twórczości wyrasta z Natury. Z. M. Libera, Etnograficzne wycieczki i zbieranie rzeczy ludowych w XIX wieku [w:] Wędrować, pielgrzymować, być turystą. Podróż w dyskursach kultury. Studia, red. P. Kowalski, Opole: Wydawnictwo Uniwersytetu Opolskiego, 2003, s. 249.

45


Anna Kronenberg

Oto jest pytanie! Absolutnie jedyne interesujące. Gdyby każda ludzka istota postawiła sobie tego typu pytanie, nie byłoby żadnego konfliktu ideologicznego. To zadanie geopoetyki [wyróżnienie AK]88. Anna Kronenberg [Fragment książki A. Kronenberg, „Geopoetyka. Związki literatury i środowiska”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2014. Przedruk za zgodą Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego. Książka dostępna na stronie: https://wydawnictwo. uni.lodz.pl]

46

............................................................ 87 K. White, Poeta Kosmograf, dz. cyt. s. 73. 88 Tamże, s. 29.


47


48


Alicja BYKOWSKA-SALCZYŃSKA

Barszcz kaukaski Zapytana o wrażenia z podróży na Wołyń nie wiem co powiedzieć, pytanie przez grzeczność. Mówię: „Nie ma tam po co jechać nie mając maczety…” – w oczach przyjaciół popłoch, oczy uciekają na sufit, ktoś szybko zmienia temat. „Maczeta” – ten wyraz tu nie pasuje, jesteśmy w polsko-europejskim centrum kultury, za chwilę rozpocznie się wernisaż. Źle zaczęta narracja, nieudana metafora. Moja wina, chciałam tylko opowiedzieć o zarośniętym chaszczami cmentarzyku w Kupiczowie, gdzie śpi sobie cioteczna prababcia Kazia Czerwińska, która miała szczęście umrzeć w roku 1936 w wieku 60 lat. Chcieliśmy jej na grobie zapalić należną świeczkę. Była opiekunką dziadkowego sieroctwa i obiecałam, że kiedyś to zrobię, moja wina, nie dało się wejść tam z gołymi rękoma. Nie przedarliśmy się do niej przez zasieki z barszczu Sosnowskiego, baliśmy się o swoją skórę, łodygi barszczu bujały na dwa metry. Inni Polacy byli tu przed nami, postawili krzyż na obrzeżach zarośniętej pamięci i pola z żytem. Zboże było czyste pestycydy wybiły wszelki chwast. Nasi umarli plenili się bujnie, barszcz ich chronił. Chciałam tylko powiedzieć: Barszcz kaukaski ma to do siebie, że póki go nie dotkniesz albo on nie dotknie ciebie, wydaje się wspaniały,

49


Alicja Bykowska-Salczyńska

a jego kwiatostany dziwnie piękne. Gdyby zetknięcie nastąpiło w deszczu ich uroda tylko odebrałaby nam wzrok, skórę naznaczyła nigdy niewygojoną brzydotą. Jeśli w pełnym słońcu – mogłaby nas zabić samym zapachem swych lotnych olejków. Barszcze w słońcu stają się zabójcami. W słońcu którego potrzebują do życia, zupełnie jak my, i tak samo po nocach – bezbronni. Nie mieliśmy przy sobie maczety Ciocia Kazia nas pogoniła z cmentarza. Świeczki zapaliliśmy obok, w rowie. W nozdrzach wywieźliśmy zapach kumaryny, przypominał pietruszkę, w sumie nic nadzwyczajnego.

Ładny widok

50

1 Z bastionu zamku w Dubnie fotografujemy okolicę: rzeka most zieleń nieujęta w żadne karby płynna. Wychylam się przez barierkę żeby ogarnąć więcej. Ktoś idzie ścieżką wzdłuż rzeki – mężczyzna jest za daleko żeby zobaczyć szczegóły. Mężczyzna nas dostrzegł, podnosi rękę, pomachał. Takie poranne życzliwe powitanie od obcego, no proszę, Ukrainiec wita turystów z Polski, robi się przyjemnie na tym wygwizdowie. Robimy kolejne zdjęcie. Mężczyzna rozpina spodnie. Gdyby nie gapił się prosto w obiektyw pomyślałybyśmy że zszedł z drogi żeby się odlać, ale nie: gapi się i gapi, i telepie rękami przy brzuchu miejscowy ekshibicjonista – popsuł nam ujęcie. Na odbitce 10x15 cm jakby go nie było. Dopiero w komputerze pojawia się znowu, widać twarz, nawet ręce na przyrodzeniu, mężczyzna rozpada się na piksele, znowu znika, widać tylko bujną rzekę i niebo po deszczu, ładny widok.


Poezja

2 Na pogniecionym zdjęciu z rodzinnego albumu krewni siedzą równo ujęci w karby ramki, za plecami mają biały płot ciemny ogród. Ich świat jest mały, ma powierzchnię kilkudziesięciu centymetrów kwadratowych. Jeśli go powiększę, co mogłabym zobaczyć? Czy ciocia Stasia ma na palcu obrączkę czy nie? Czy krakowski serdak małej cioci Talusi jest ręcznie uszyty, czy cekiny na nim trzymają się mocno? Czy wujek do zdjęcia ogolił się starannie? Czy kwiat przy kapeluszu cioci Zosi jest prawdziwy czy sztuczny? W czym się odbija i rozszczepia słońce, którego promienie jak wiązki z lasera padają krewnym do nóg? Kto się tam czai za pniem starej gruszy i patrzy na nich z krzywym uśmiechem? Kto rzuca cień zza płotu? Siedzę przy skanerze Urządzenie wyłączone I niech tak zostanie, ładny widok

Pomnik Łesi Ukrainki w Kołodeżnie Nad czołem kamienny wianek, przy boku wiejskie pacholę, ostrzyżone na pazia, w krótkich portkach; chyba chłopiec. Dzieciak pokazuje zaciśniętą piąstkę, drugiej nie widać, schował za plecami, coś w rączce ukrywa; to niepokojące Lewa dłoń kobiety na jego ramieniu, trzyma mocno, przytula, surowa opiekunka, czuła starsza siostra, spogląda przed siebie Prawa ręka kobiety opuszczona, palce podgięte do wewnątrz. Dłoń jak gniazdo, z którego życie wypadło, ześlizgnęło się w piach. Czeka z kamiennym spokojem na powrót ptasich samic w wyściółkę z linii papilarnych, na pierzasty ciepły ciężar odradzających się wierszy, tak chcę ją zapamiętać, ziemię która kłania się słowu i rzeźbi nowe oblicze, i proszę, niech to będzie twarz, która pamięta tylko to o czym warto pamiętać, twarz wstydu

51


Alicja Bykowska-Salczyńska

za to czego nie zatrzymała ani szumna, ani gładka, ani wiązana mowa, i w przyszłości też nie powstrzyma, nigdzie i nikogo, mimo to witaj, odzyskana kraino, dziś się nie boję wymówić na głos twoje obce imię.

Kołodeżno, czerwiec 2009

Przegląd szafy męskiej Tacie Garnitury taty jeszcze do niedawna wisiały w starej szafie od lat pięćdziesiątych w coraz większych rozmiarach i na niższy wzrost żadnego nie pozwolił dotknąć przy sprzątaniu żeby wyrzucić? – trzecia wojna chyba! Naprawiał szwy rozprute przyszywał guziki cerował co przetarte łatał co dziurawe mocną grubą nicią do igły cerówki Babcia radziła: zmień nici na cieńsze i igłę z mniejszym oczkiem weź do tej roboty Garnitury wisiały przez dziesięciolecia powoli tlejąc w wilgoci piwnicznej szybko z biednych materii byle jak uszyte Szyjąc przechylał głowę na prawo jak ptak Ślady tych szwów porządnych nieco krzywych wciąż widzę na kamieniu nagrobnej inskrypcji

52

Dziadek na starość sprawił sobie płaszcz Babcia mówiła na ten ubiór: szuba prawdziwe karakuły i z dobrego z sukna guzików wcale za to wielki kołnierz Karakuły lśnią czarno sukno granatowe Dziadek nigdy nie włożył swojej nowej szuby za ciężka może dobra na sążniste mrozy lecz nie na stawy chore i kruchy kręgosłup no i jak w niej uciekać gdyby znowu przyszli Szuba wieki zwisała w przedpokoju domu z rzeźbionego wieszaka co został po Niemcach koło niej przebiegały wystraszone dzieci


Poezja

a teraz tylko w wierszu wiszą dziwne słowa: „popielice”„wilczura”„pelisa” i „delia” w zapachu naftaliny niepojęte rzeczy nieprzydatne nikomu nawet najbiedniejszym Wiem że jesteś zmęczony ojcze wszystkich ludzi po szafach starych ubrań hula suchy wiatr lecz nad szwami co pękły czyjaś dłoń się trudzi żeby znów się złączyły brzegi starych szmat i z przekrzywioną na bok jak u ptaka głową wybiera cienkich nici bezbolesny ścieg żeby co rozerwane zrosło się na nowo zanim zimno i pustka nim ciemność i śnieg

Aloesy babci Gizy Stały na parapecie rzędem: karny legion ratunkowy Zielony miąższ chronił się w kolczastym pancerzu Kolce ich miękkie raniły tylko wzrok nie skórę Można było łodyżki łamać gołymi palcami Wreszcie ich przeznaczeniem było naprawianie Szkód wyrządzonych przez bakterie gnilne Hordy złośliwych jadów i zdradliwej pleśni Aloesy ginęły żeby nas ratować Stół w kuchni zimą: na surowych deskach Traciły kolce i błyszczącą skórkę Zmieniając w palcach babci swą roślinną formę Którą w słoiku zalewał spirytus Słoiki stały pomiędzy żywymi Przykryte białym płótnem jak całunem Łodyżki roślin brały je w objęcia Żal mi było obnażać ich wewnętrzną treść I przykro patrzeć jak ich kształt Zmienia się w miazgę lepiszcze i breję W rozformowany niewyraźny świat Aloes w mydle w płynie do kąpieli W szamponie kremie w odżywce i maści

53


Alicja Bykowska-Salczyńska

Że to aloes – kwestia zawierzenia W człowieka lub maszynę i w słowo pisane Tamte widziałam dotykałam cięłam Czuję gęstość ich soku i ten dziwny zapach Który zalecza rany i wygładza blizny Brałam do ust materię zieloną i wonną Od tego rosły mi włosy i wiersze I dojrzewałam w oknie na tym parapecie Który mieścił na przemian żywe i umarłe W milczącej komitywie i wielkiej przyjaźni

Sen o Warmii śniony podczas jazdy dwukonną bryczką w Janczarach pod Barczewkiem

54

W tej krainie słońce nigdy nie schyliło głowy przed ciemnością Drzew nikt nie wycinał żaden koń nie poszedł na mięso i nie zaznały bata wojny bezbronne myśli dzieci ani białe ciała kobiet ani wino nie kwaśniało w świetlistych gąsiorach wyobraźni Nie było żadnych wypędzeń z krajobrazu z kraju z pamięci ani Marysia Braunów z Barczewka nie wyjechała z rodziną na stałe do Niemiec a kto tonął w jeziorze Wadąg uratował się i przeżył całe nowe stulecie Niebieskie łany przylaszczek przeglądały się w łanach nieba które nas uprawiało bez żadnego przymusu a jeśli lizało się rany to tylko po buszowaniu w krzakach jeżyn Pierwsze pocałunki wciąż się całowały


Poezja Fot. Jacek Sztorc

i na spacer za rękę szli stulatkowie z prawnukami słuchającymi ich opowieści które nie uciekały stąd do Londynu Berlina Chicago i nikt nikogo nie przepytywał z narodowości z wyznania ani z win przodków Mój dom był z drewna i promieni moje włości – bez granic dziedziczone po nieprzegranych pokoleniach Każdego stać było na gościnność po trudach pielęgnowania świata a owoce uczciwej pracy miały słodki sok W piecach dochodziły domowe chleby

55


na liściach łopianu, chodziliśmy na palcach w wodach Wadąga kwitły żółte grążele a nie odpady miasta i nikt nie podpisywał sprayem kapliczek które wciąż były pomostem do jasnych przestworzy i niebo nad nami było jak należy gwiaździste To był mój najpiękniejszy z warmińskich snów Nawet wtedy kiedy mnie mijał na tej krętej drodze znikając za zakrętem tak szybko

11 września 2013 roku

Alicja Bykowska-Salczyńska – olsztyńska poetka, autorka słuchowisk, polonistka, animatorka kultury; ostatnio opublikowała zbiór wierszy „Śnieżnik. Wiersze elektroniczne” (Olsztyn 2006). Słuchowisko radiowe „Gdzie jest ten tani kupiec” otrzymało m.in. Grand Prix Europe. Wieloletnia przewodnicząca oddziału SPP w Olsztynie, członkini WK ,,Borussia”.

56


57


58


Zbigniew MIKOŁEJKO

W metafizycznym pudle Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

Zbigniew Mikołejko (ur. w 1951 r. w Lidzbarku Warmińskim) – filozof, religioznawca, eseista, pisarz, publicysta; pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN w Warszawie; ostatnio opublikował: „Jak błądzić skutecznie” (2013) oraz „We władzy wisielca. Z dziejów wyobraźni Zachodu” (t. 1. 2013). Członek rady redakcyjnej „Borussii”.

Jeżeli któreś z mitycznych miast Zachodu jest metaforą egzystencji, to miejsce to zapewne przypada Wenecji. Blask i ciemność, wyszukana subtelność ludzkiego dzieła i gnilna nikczemność materii, Eros i Tanatos, blichtr i podniosłość, nikczemna, okrutna pycha i posępny upadek, sen i jawa, karnawał i zmurszenie znaczą bowiem jej dzieje, jej żmudne, powolne trwanie i duchową wspaniałość – po równo, w niebywałych, paradoksalnych sprzężeniach. I Serenissima, księżniczka i kurtyzana, niedbałym, kapryśnym gestem, jak przystało na wielką damę i nierządnicę, innym miejscom zrzuca tylko ze swego stołu okruchy zabójczej i uwodzicielskiej świetności. Lecz pod tym królewskim gestem, pod dekoracją i kostiumem, kryje się niejeden dramat. Przede wszystkim – to oczywiste – dramat śmierci, ból zagłady i przemijania. Ale – co już mniej oczywiste, mniej dosadne – jest to d r a m a t n i e r z e c z y w i s t o ś c i. A bardziej jeszcze – u p o j e n i a n i e r z e c z y w i s t o ś c i ą.

59


Zbigniew Mikołejko

Francesco Lazzaro Guardi, „Gran Canal w Wenecji z widokiem na kościoły San Simeone Piccolo i Santa Lucia”, około 1780 roku, olej na płótnie, Madryt, Museo Thyssen-Bornemisza.

Pisałem zatem kiedyś, przed kilku laty:

60

Wenecja stała się od dawna kłamstwem oczywistości. Wenecja stała się niczym odwrotność Uroborosa: bo nie wąż pożera tu własny ogon, lecz, przeciwnie, ogon – węża. I, w istocie, nie ma jej i nigdy już zapewne jej nie będzie. Pochłonęły ją więc własne jej fantomy – powidoki, jakie nosimy w myśli i wyobraźni, często w sercu. Pochłonęły ją jej własne obrazy, te feeryczne i cudne widma, które – niczym rzeczy w teoriopoznawczym rojeniu Demokryta – nieustannie, od tylu już stuleci, posyła tak rozrzutnie, bez umiaru i bez litości, ku naszym zmysłom, przede wszystkim ku naszym oczom. Zatraciła się zatem zupełnie – tak pięknie ukarminowana i tak przystrojona w cały swój blask i blichtr – w wizjach i dekoracjach, w snach i wspomnieniach, w pocztówkach i marzeniach. Zagubiła (w literaturze, w sztuce, w turystycznych mirażach) bezpowrotnie nagość swej rzeczywistej prawdy. I karmi świat fikcjami, które od owej prawdy zdają się silniejsze. A my, jak opiumiści przywiązani do swej kłamliwej rozkoszy, jak absolutni niewolnicy tej najpiękniejszej ze śródziemnomorskich kurtyzan, nie jesteśmy w stanie podążyć za czymś innym niż złudzenie. Pisze to zresztą brutalnie Raffaele La Capria: „Wenecja, podobnie jak Neapol, zniknęła już pod wielością prezentacji. Jej opisy doprowadziły do déjà vu tego, co oko chciałoby jeszcze zobaczyć, stały się s u b s t y t u t e m, przeniknęły niejako do siatkówki oka i zaczęły wpływać na zakres wizji tak, że obraz dziś przedstawiany, zbanalizowany, jest jedyną formą tego miejsca, które się odwiedza, bo rzeczywistość została pokonana przez swoją prezentację”1.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

Czy możliwa jest jednak w tej sytuacji – w sytuacji, gdy powidok, sen, fantazmat stały się bardziej rzeczywiste od rzeczywistości i prawdziwsze od prawdy – jakaś „trzeźwa archeologia umysłu2? Jakaś droga ku istocie miasta nad Laguną?3 Trzeba mieć więc w sobie odwagę i szaleństwo kapitana Ahaba, aby się tej mniemanej „istoty” dobić, aby uwolnić się z kokonu iluzji, z więzienia złudzeń. Wszelkie widzialne przedmioty – mówi bowiem w pierwszym ze swych kategorycznych kazań ów myśliwy, kapłan i opętaniec – są jedynie papierowymi maskami. Ale w każdym wydarzeniu – w żywotnym akcie, w czynie niewątpliwym – jakowaś rzecz nieznana, a przecie rozumna ukazuje kształt swego oblicza spoza nierozumnej maski. Jeśli człek chce ugodzić, niech godzi przez maskę! Jakże to więzień może się na zewnątrz wydostać, jeśli nie przebije się przez mur?4 W XVIII stuleciu, u szczytu swej karnawałowej chwały i gnilnej agonii, Wenecja wydaje właśnie kogoś takiego, kto – wolny jednak od demonicznego opętania Ahaba i jego zaciekłej morderczej pasji – potrafi przebić się przez ów mur, wydostać z więzienia ułudy, dobrać się do prawdy najgłębszej, skrytej pod maską. Robi to jednak paradoksalnie, przewrotnie, jakby na pozór dając się uwieść iluzorycznej opowieści miasta o sobie samym, jakby pokornie chyląc głowę przed prawidłami jego obyczaju, kultury, życia. Więcej nawet: oddając temu obyczajowi, tej kulturze, tej egzystencji swoisty nabożny hołd, tworząc poniekąd – z beznamiętnym spokojem – ich powabne ikony. Jakby powabne. Myślę o Longhim, Pietro Longhim. Najpierw jednak trochę elementarnych faktów, trochę niezbędnych szczegółów (z podłą i czarną myślą, że to zawsze być musi garść popiołów – po umarłym). Malarz Pietro Longhi5, syn złotnika (pracującego jednak w srebrze) – urodzony w mieście nad Laguną jako Pietro Falca 15 listopada 1701 roku i zmarły tam 8 maja 1785 roku – nigdy zresztą nie wyjeżdżał stąd na dłużej, pomijając uczniowski pobyt w Bolonii, w pracowni Giuseppe Marii Crespiego (1665-1747), zwanego też „Hiszpanem” (Lo Spagnuolo, Lo Spagnolo), dokąd posłał go pierwszy mistrz – wielki, choć konserwatywny Antonio Balestra (1666-1740). Wiódł przy tym, o ile mogę sądzić, typowy dla ówczesnego czasu żywot mieszczanina-artysty, pracowity i familijny, niewolny jednak od cierpień. Tak więc 27 września 1732 roku zaślubił w kościele San Pantalon Caterinę Marię Rizzi, która powiła mu jedenaścioro dzieci – ale tylko pierworodny, Ales............................................................ 1 R. La Capria, Wprowadzenie [w:] P. Matvejević, Inna Wenecja, tłum. D. Cirlić-Straszyńska, Sejny: Fundacja Pogranicze, 2005, s. 5. 2 Tamże. 3 Z. Mikołejko, Materie weneckie [w:] W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B., 2009, s. 247-249. 4 H. Melville, Moby Dick czyli biały wieloryb, tłum. B. Zieliński, Warszawa: Mediasat Group; Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2005, s. 206. 5 Dane biograficzne m.in. na podstawie: Lionel Dax, Pietro Longhi [w:] Wielcy malarze, ich życie, inspiracje i dzieła. Część 154, red. nacz. E. Dołowska, Wrocław: P. O. Polska, cop. 2004.

61


Zbigniew Mikołejko

Pietro Longhi, „Dentysta”, 1746 (lub druga połowa XVIII wieku), olej na płótnie, Mediolan, Pinacoteca di Brera.

62

sandro (1733-1813), wybitny portrecista rokoka6, oraz dwie córki, Maddalena Anna i Antonia Lucia, dożyli wieku dojrzałego. W 1737 roku wstąpił do cechu malarzy weneckich, a w 1740 roku zamieszkał – pozostając tam do końca swoich dni, do chwili, gdy po dziesięciu dniach choroby zabił go „ból w piersiach” – w domu przy Leonardo Emo, położonym w parafii San Pantalon (dzisiaj budynek ten nosi numer 3802). Przedstawiał też niektóre swoje dzieła w weneckiej Akademii Malarstwa i Rzeźby (Accademia veneziana di pittura e scultura) i nauczał tam aż do śmierci. Wreszcie w 1763 roku objął kierownictwo założonej przez rodzinę Pisanich Akademii Rysunku i Intaglio (Accademia di disegno e intaglio), zamkniętej jednak już po trzech latach. Co ważniejsze, a zarazem znamienne, nazwiska Longhi używał artysta tylko wtedy, kiedy podpisywał swe dzieła malarskie – w życiu prywatnym natomiast posługiwał się wyłącznie nazwiskiem Falca. Rozdzielenie to szczególne, wymowne: jakby jasne było dla niego, że mieszkają w nim dwie osobne persony – i że, niemal demonstracyjnie, nie zamierza ich z sobą mieszać. Jakby chciał przed Rimbaudem powiedzieć: JE est un autre – Bo ja to ktoś inny (tłum. Artur Międzyrzecki). ............................................................ 6 „Syn Pietra, Alessandro Longhi – pisze chociażby Kazimierz Chłędowski (Rokoko we Włoszech, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1959, s. 165) odznaczył się jako wyborowy portrecista, a jego obraz przedstawiający prokuratora Luigego [sic! – ZM] Pisani, otoczonego liczną rodziną, obecnie w posiadaniu markiza Bentivoglio, należy do najlepszych obrazów, jakie wydała szkoła wenecka pod wpływem rokoko”.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

To rozpołowienie szczególne, objawiające jakby dystans wobec innego siebie, siebie artysty, można chyba odczytać jako epifenomen, jako pierwszy, czysto jeszcze zewnętrzny, a zarazem dyskretny znak zmierzenia się z „maską” oraz „więzieniem”. Zamknięty w swym weneckim pudełku i pozornie przystający na reguły rządzące tą sceną, Longhi nie reaguje na nią bowiem klaustrofobią, lecz agorafobią, która popycha go w inną zupełnie stronę, niż podążali współcześni mu twórcy XVIII-wiecznych weneckich „wedut” – rozległych panoram miasta i Laguny – sławny Francesco Lazzaro Guardi (1712-1793), jego mniej głośny brat Gianantonio (1699-1760), Giovanni Antonio Canal, zwany Canaletto (1697-1768), czy wreszcie, określany tym samym przydomkiem, bratanek jego, Bernardo Belotto (1721-1780). Pierwszy [Francesco Guardi – ZM] dał ramy całego obrazu, widoki Wenecji, lagunę z otaczającymi ją kościołami, pałacami, odrysował nam jej marmury, jej mosty, jej tajemnicze uliczki i zaułki, słowem, przedstawił nam Wenecję, jak wyglądała w XVIII w.; drugi wielki impresjonista [Antonio Canal – ZM], nadzwyczaj tkliwy na barwy, na światła i cienie, poucza nas, jakie wrażenie robiło to urocze miasto w dzień, wieczór i w nocy7. Był to także kierunek odmienny (i odmienna metafizyka), niż działo się to w licznych, ogromnych freskach i płótnach o tematyce przeważnie religijnej i mitologicznej – objawiających jeszcze barokowy „lęk przed pustką” i niebywałe wręcz rozpasanie figur, alegoryki i koloru – w jakich celował szwagier Guardich, Giambattista Tiepolo (1696-1770), którego wpływy zresztą są wyraźne we wczesnych pracach Longhiego, powstałych przed jego artystycznym zwrotem: ku malarstwu, jak piszą tradycyjni interpretatorzy, „rodzajowemu”. Obiera też Pietro Longhi – to ważny kontrast – drogę zgoła odwrotną od tej, jaka zrodziła się w „czarnym mózgu” Giambattisty Piranesiego8 (1720-1778), odnajdującego ujście dla swej metafizycznej trwogi w spektaklach architektonicznego kalectwa albo w wizjach zgoła nieludzkich kazamat, w szaleńczych obrazach ruin czy też w otchłannych i przerażających „więzień wyobraźni” (carceri dell’invenzione). Jest przecież w mrocznym zamknięciu konającego wspaniale miasta i nie musi się trudzić o szaleńczy wysiłek inwencji, nie potrzeba mu wizji, lecz skupienia dokumentalisty: nieświadome siebie szaleństwo krąży po zaułkach i Piazzetcie i placu Świętego Marka, mieszka w salonach, sypialniach i kościołach, przysłonięte karnawałowymi maskami i ko............................................................ 7 Tamże, s. 164. „Niemniej znakomitym mistrzem [niż Longhi – ZM] – dopowiada Chłędowski – był Francesco Guardi (1712-1793); lekkim dotknięciem pędzla, rzutem licznych jasnych plam na ciemniejszym tle osiągał nadzwyczajne rezultaty. Gdy się z pewnego oddalenia przypatrujemy jego Koncertowi w klasztorze albo Rautowi danemu na cześć hrabiów du Nord, mamy wrażenie tak łudzące, jak gdybyśmy widzieli ową salę napełnioną świetną publicznością. Zbliżając oko do płótna, rozpoznajemy tylko jasne punkty. Dziwne on pojął wrażenie, jakie tłumy sprawiają na widza, umiał w genialny sposób podporządkować szczegóły pod całość obrazu. Nikt lepiej od niego nie oddawał świateł w uliczkach i kanałach Wenecji, a widoki swe ożywiał małymi postaciami, które dodają wdzięku pejzażowi, w niczym się oku nie narzucając. Antonio Canale (1697-1768) był w swych widokach Wenecji sumienniejszy, oddawał architekturę z wszelkimi szczegółami, ale ani urokiem obrazu, ani oświetleniem nie dorównywał Guardemu [sic! – ZM]. Był to rzetelny fotograf miasta, trochę suchy, ale dokładny. Antonio wcześnie zapoznawszy się w Wenecji z ambasadorem angielskim Smithem, a później z innymi Anglikami, udał się do Londynu, gdzie bardzo ceniony namalował mnóstwo widoków angielskich dla zamku w Windsorze i do galerii księcia Richmond. Dużo widoków wykonał w miedziorytach, a zbiór ich poświęcił swemu pierwotnemu protektorowi, panu Smith. Ostatecznie wrócił Canale do Wenecji, którą przekazał potomności wiernie, z całą synowską miłością. Antonio Canale miał siostrzeńca, Bernarda Bellotto, zwanego Canalettem (ur. około 1724), który będąc uczniem swego wuja, tak się umiał przejąć jego sposobem malowania, że trudno rozpoznać dzieło ucznia od mistrza” (tamże, s. 165-166). 8 Określenie to pochodzi z eseju Marguerite Yourcenar, Czarny mózg Piranesiego (zob. M. Yourcenar, Czarny mózg Piranesiego. Konstandinos Kawafis, tłum. K. Dolatowska, J. M. Kłoczowski, Gdańsk: wydawnictwo słowo obraz/terytoria, 2004).

63


Zbigniew Mikołejko Pietro Longhi, „Toaleta damy”, około 1760 roku, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.

stiumami krąży wśród eterycznych, nietrwałych dekoracji, tańczy na odświętnym pogrzebie miasta. Nigdzie też nie objawiło się rokoko tak pięknie i tak uroczo, jak w stolicy dożów. […] Wenecja, jako państwo, jako tysiącletnia potęga, konała w ten sposób9. Nie da się jednak przy mówieniu o Longhim obejść i bez owych tradycyjnych interpretacji – mają one swoje niepodważalne racje.

64

Longhi – powiada zatem w 1914 roku niezastąpiony i nobliwy Kazimierz Chłędowski – zaznajamia widza z ludnością Wenecji, przedstawia ją od klas najwyższych do najniższych, w jej codziennym życiu, na placu św. Marka, przy ołtarzu i przy spowiedzi, daje poznać jej zwyczaje, nie pominąwszy nawet guseł i zabobonów. […] Prawie się nie wydalał z rodzinnego miasta […]. Wcześnie się ożenił z Katarzyną, córką Alvisa Rizzi [sic! – ZM], i zaczął ozdabiać freskami pałac rodziny patrycjuszowskiej Sagrado. „Ta Caduta dei Giganti”10 nie bardzo się powiodła, co było wielkim szczęściem dla talentu młodego artysty, bo odtąd zabrał się do malowania tego, co widział, do pań przyjmujących z rana cicisbeów [oficjalnych kochanków czy tylko adoratorów – ZM], dziewcząt przechadzających się pod portykami pałacu dożów, panien grających w ślepą babkę lub uczących się śpiewu, szarlatanów wyrywających zęby i do mnóstwa innych scen z weneckiego życia. Niemało wpływu na niego miał Goldoni, który umiał skorzystać ze wszystkiego, co widział i co przeżył. Nazwano też Longhego ............................................................ 9 Chłędowski, dz. cyt., s. 46. 10 Upadek gigantów, 1734, fresk, Wenecja, Ca’ Sagredo.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

[sic! – ZM] „Goldoni della pittura” [„Goldoni malarstwa” – ZM], a ten Goldoni malarz żył na szczęście długo i malował przez lat czterdzieści weneckie typy; obrazy jego zapełniają galerię municypalną, muzeum Querini-Stampalia [sic! – ZM], mnóstwo pałaców weneckich i sporo zbiorów zagranicznych. Nazwano Longhego [sic! – ZM] weneckim Hogarthem, ale zupełnie niesłusznie, pomiędzy talentami tych dwóch mistrzów nie ma najmniejszego pokrewieństwa. Hogarth jest satyrykiem-moralistą, który często przesadza w swej złośliwości, aby tym większe wywołać wrażenie u tych, których chce przekonać i na dobrą drogę sprowadzić, gdy tymczasem Longhi dobrotliwie patrzy na swe społeczeństwo, kocha je i nie ma żadnych tendencji, maluje, jak widzi. Zresztą i sposób malowania tych dwóch mistrzów zupełnie inny: Hogarth ostry jak jego humory, Pietro Longhi łagodny i wesoły, jak lud wenecki i jak światło, które go otacza. Więcej już może pokrewieństwa ma Longhi z Chardinem; ale Wenecjanin rozporządza daleko szerszą skalą tematów i jest głębszym, większym fizjonomistą, jego postacie są pełne wyrazu, gdy przeciwnie francuski malarz nie patrzy w duszę swych najczęściej zmanierowanych postaci11. Przypisuje też następnie Chłędowski, zgodnie z realistyczną XIX-wieczną manierą, zarówno Longhiemu, jak i Guardiemu i Canaletcie nade wszystko talent ilustratorski, powiązany zresztą najściślej – jego zdaniem – z literackim dokumentem epoki. W większych rozmiarach i nierównie ściślej zespoliło się weneckie malarstwo XVIII wieku z literaturą już nie kronikarską, ale pamiętnikową, aby dać niesłychanie barwny i wierny obraz Wenecji i jej ówczesnego społeczeństwa. Casanova, Gozzi, adwokat Lungo, Da Ponte wprowadzili nas wszędzie, gdzie tętniało [sic! – ZM] życie: do salonów patrycjuszowskich i cichych komnat oszczędnego mieszczaństwa, do ridotta, do kawiarni i klasztorów, a opisy tych pamiętnikarzy i podróżnych, jak francuski prezydent De Brosses, nabierają plastyki, gdy się przypatrzymy obrazom Canaletta, Guardego [sic! – ZM] i Pietra Longhi [sic! – ZM]. Są to trzej najznakomitsi ilustratorzy życia weneckiego z XVIII wieku12. „Goldoni malarstwa”? No tak, coś w tym jest, nie tylko w sprawach „rodzajowości” albo dobrotliwego spojrzenia na ukochane miasto i jego lud. Największego weneckiego komediopisarza i Pietra Longhiego łączy też i więcej, więcej nawet niż ironiczna czystość spojrzenia czy też szlachetna, tkliwa nostalgia13, właściwe ich dziełom. Gdzieś w głębi bowiem, wyraźnie jednak, rysuje się w tych pracach ostra i niemalże bezwzględna – trochę się mimo wszystko waham z użyciem tego drugiego określenia – świadomość, że wszystko to jest „marność nad marnościami”, że rozkosze i powab rokokowej Wenecji to jedynie złudne opary rozkładu, że cały ten blask, blichtr i taniec to przejawy tylko pompa funebris, żałobnej pychy. Nie widać tego oczywiście w serdecznych słowach, jakie w 1755 (?) roku kierował Carlo Goldoni (1707-1793) pod adresem Longhiego w dedykacji do swojego „Oszusta”: ............................................................ 11 Chłędowski, dz. cyt., s. 164-165. 12 Tamże, s. 164. 13 Tę szczególną, tkliwą i dyskretną nostalgiczność Goldoniego znakomicie uchwycił, jak mi się wydaje, Giorgio Strehler w inscenizacji Placyku (Il campiello, 1756), pokazanej również przez Piccolo Teatro di Milano w czerwcu 1975 r. w Warszawie – w trakcie wznowionego po kilkuletniej przerwie Teatru Narodów.

65


Zbigniew Mikołejko Pietro Longhi, „Zaślubiny (Sakrament małżeństwa)”, około 1755 roku, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia.

Szczęśliwy [niech] będzie również nasz wspólny przyjaciel, Pietro Longhi, wybitny Malarz, bardzo wyjątkowy naśladowca natury, który – odnajdując wielce oryginalny sposób, by wyrazić na płótnach charaktery i namiętności ludzkie – ogromnie przyczynił się do chwały Malarstwa, które zawsze rozkwitało w naszym Kraju14.

66

Znamienne przy tym nie tylko to, że Goldoni wychwala Longhiego jako doskonałego „naśladowcę natury”, który jej przecież nie poświęcał nigdy większej uwagi, lecz – owszem, dostrzegając też talent artysty wyrażający się w niepowtarzalnym malowaniu „charakterów i namiętności ludzkich” – podkreśla następnie z entuzjazmem znaczenie tylko jego dzieł religijnych, „Siedmiu sakramentów” oraz „Świętej rodziny”15 (chociaż oczywiście obrazy „Siedmiu sakramentów”16 odznaczają się pewną ambiwalencją i można je również traktować jako „malarstwo rodzajowe”). Takie przesunięcie znaczenia, zapewne nieprzypadkowe, ma jakieś skryte źródło – raczej w znanym być może Goldoniemu pragnieniu Longhiego, aby nadal, mimo dokonanego przezeń zerwania z tematyką mitologiczną i religijną, pozostawać ciągle malarzem wiary17 niż ............................................................ 14 Fortunato sarà egualmente il nostro comune amico celebratissimo Pietro Longhi, Pittore insigne, singolarissimo imitatore della natura, che, ritrovata urna originale maniera di esprimere in tela i caratteri e le passioni degli uomini, accresce prodigiosamente la gloria dell’arte della Pittura, che fiorì sempre nel nostro Paese” (Pietro Longhi, Al Chiarissimo Signor Marco Pitteri, w: Il frappatore [e-book], s. 3, za: http://www.liberliber.it/mediateca/libri/g/goldoni/il_frappatore/pdf/il_fra_p.pdf ). Komedia, o której mowa, napisana została wcześniej, zapewne w początku lub połowie lat 40. XVIII w. 15 Tamże, s. 3-4. 16 Cykl składa się z następujących dzieł: Chrzest, Spowiedź, Komunia, Bierzmowanie, Zaślubiny, Kapłaństwo, Ostatnie namaszczenie (ok. 1755, oleje na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia). 17 Dobrymi przykładami jego dosyć miernych wysiłków w tej mierze mogą być choćby Święty Pelegrynus skazany na śmierć (1730-1732, olej na płótnie, Wenecja, Parrocchiale di San Pellegrino), Adoracja Magów (1730-1732, olej na płótnie, Wenecja, Scuola di San Giovanni Evangelista), Święta męczennica (1744-1745, fresk, Wenecja, San Pantalon).


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia Pietro Longhi, „Aptekarz”, około 1752 roku, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.

w zupełnie nierealnej obawie przed kościelnymi autorytetami (z jednej bowiem strony pozostawał on chyba człowiekiem przykładnie pobożnym, z drugiej strony urzędowi inkwizytorzy Serenissimy zajmowali się, jeśli już, ściganiem przestępców politycznych czy obyczajowych, mimo swawolnej i libertyńskiej atmosfery miasta niepokojących jego autorytety). Tak czy inaczej, nie jesteśmy tutaj – w przypadku obrazów Longhiego – w teatrze na ogół religijnym, choć jest to widowisko, które nie potrafi się obejść bez swoistej metafizyki, nie poprzestając w tym wcale, wbrew opinii Chłędowskiego, na serdecznym i radosnym obrazowaniu obyczaju wenecjan, ich codziennego trwania, z jego poprzestawaniem „na małym”, ich rozkoszy, przyjemności i zabaw. To zarazem również niespokojne, zewnętrznie jedynie spójne, zespolenie tragicznych figur i metafizycznych dramatów z balzakowskiej „Komedii ludzkiej” z teatrem marionetek, jaki króluje w „Kandydzie”. Z tym jednak, że ten drugi spektakl jest poniekąd „przykrywką” czy kostiumem pierwszego. I tylko przy tym zastrzeżeniu można odnieść do twórczości Longhiego uwagi Boya na temat filozoficznej powiastki Woltera (jak też uwagi Chłędowskiego na temat pewnych analogii między obrazami wenecjanina a grafiką i malarstwem Hogartha. Życie wewnętrzne – pisał więc Boy – wszystkich występujących w nim [to jest „Kandydzie” – ZM] figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tików; mechanizm sznureczków, które nimi poruszają, jest dziecinnie prosty, a spoza maleńkiej scenki wychyla się bez ceremonii ironicznie uśmiechnięta twarz wpół-rozbawionego, wpół-zgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki. Takiej właśnie, a nie innej metody wymagał snać przeważający tutaj – jak w całym dziele XVIII wieku – dydaktyzm Woltera; pi-

67


Zbigniew Mikołejko Pietro Longhi, „Szarlatan”, 1757, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.

sarzowi nie tyle tu chodzi o malowanie życia w jego bogactwie i różnorodności kształtów, ile o zestawienie szeregu faktów drobnych i celowo wyłuskanych z wszelkiej obsłonki w ten sposób, aby z nich wynikało jasno nawet dla najbardziej uprzedzonych i ślepych, do jakiego stopnia ludzkością rządzą niedorzeczność, szaleństwo i przesąd (przesąd: oto hasło dnia!)18.

68

Nie bez istotnych racji posyła zresztą Wolter swego Kandyda wraz z towarzyszami do XVIII-wiecznej Wenecji, aby tam właśnie – przede wszystkim przez spotkanie z upadłymi królami w upadłym mieście (Jeruzalem oświeceniowego Zachodu i wielkiej babilońskiej nierządnicy zarazem) – dokonał się przedostatni akt jego inicjacji. Posyła go jakby w pełni nagości, a może duchowej śmierci: w chwili ciemnej, kiedy ów „dobry dzikus” został już odarty z fałszywej wiary i nieprawdziwej skóry i zdruzgotany, poddany brutalnej katharsis, oczyszczającemu go z wszelakich iluzji cierpieniu. I kiedy miał już za sobą wszystkie nieomal formy zniewolenia, przemocy, szyderstwa, szalbierstwa, upadku, pozoru, aby odkryć w końcu wolną już od złudzenia i brutalną świadomość prawdziwej natury człowieczeństwa. Z tego właśnie powodu bohaterowie „Kandyda”, a podobne rysy mają i ludzie-kukły z „rodzajowych” scenek Longhiego, zdani są na demoniczną władzę losu, który – podobnie jak archaiczny mit – wydziera im w istocie osobowość, wyjaławia ich i przekształca z mocą apokaliptycznej, zatem także objawiającej, katastrofy. Dlatego więc nie mogą być niczym innym niż tylko marionetkami właśnie, obdarzonymi pozornym bytem – i indywidualnością taką zaled............................................................ 18 T. Żeleński (Boy), Od tłumacza [w: Voltaire [François-Marie Arouet], Kandyd, wstęp i tłum. T. Żeleński (Boy), Warszawa [1931], Biblioteka Boya, s. 11. Wyróżnienie w tekście pochodzi od Boya.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia Pietro Longhi, „Alchemicy”, około 1757 roku, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.

wie, jaką mają „typy ludzkie”, jaką mają figury w commedia dell’arte albo karnawałowe maski. Stąd zresztą Wolter wysyła ich prawie wszystkich – nie przypadkiem właśnie, nie bez zamysłu, w poprzedzającej ostateczne rozstrzygnięcie teatralnej kulminacji – do Wenecji w czas nieprzypadkowy: w czas karnawału. Karnawału, którego nie widzimy i nie możemy jakby zobaczyć, bo w istocie dzieje się on właśnie przed nami – wyłącznie w zgromadzeniu groteskowych masek z „Kandyda”, w ich odseparowaniu zupełnym od karnawału rzeczywistego, tego z ulic, sal balowych i teatrów Wenecji. A teatralne marionetki, choć znikome i kruche, czy też karnawałowe maski, jak wiadomo, niejedno mają życie, niejedną śmierć – wciąż, w kolejnych spektaklach, umierają i wciąż powstają z martwych, zgodnie z przypisaną im rolą. Są obywatelami ułudy, potwierdzeniem pozorów egzystencji, pozorów uczucia. I hieroglifami fikcji, znakami mistyfikacji, także emocjonalnej. Jakby zgodnie ze złorzeczeniem Rilkego: Maski! Maski! Niech Eros oślepnie!19 A na dodatek w XVIII-wiecznej Wenecji, jak to widać na tak przejmujących – melancholijnych i drapieżnych zarazem – obrazach Longhiego, większość karnawałowych „larw” jest po prostu białymi albo też czarnymi maskami śmierci. Po co jednak są Wolterowi potrzebne – trzeba to koniecznie wyjaśnić, nie tylko z powodu pewnych paraleli jego powiastki z obrazami weneckiego malarza – owe śmierci pozorne i owe cudowne jakoby ocalenia, jakich tyle w „Kandydzie”? Jaki w nich sens, jakie niosą przesłanie? Bo nie chodzi mu przecież jedynie o potwierdzenie maskarady czy też marionetkowej natury bohaterów. ............................................................ 19 R. M. Rilke, Eros [w:] Poezje, tłum., wybór i posłowie M. Jastrun, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1974.

69


Zbigniew Mikołejko Pietro Longhi, „Forlana”, około 1750 roku, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.

Myślę zatem, że to najwyższe i najbardziej radykalne potwierdzenie iluzji: gdyż – jak się okazuje – śmierć, jedyna rzecz pewna, na tym najlepszym z możebnych światów20, do niej również należy i podlega jej władzy, władzy nieubłaganej i powszechnej. Czy w „świecie” tak niepewnym, tak iluzyjnym, tak utkanym ze zwątpienia jest jednak coś pewnego? Tak, oczywiście: pewna jest sama iluzja. Na nią zawsze tu można liczyć. Zagarnia ona zatem bezpardonowo i rozsypuje wniwecz – odsłania się to w „Kandydzie” z każdym passusem, z każdym wersem – wszystko, na czym, choćby na chwilę, spocznie spojrzenie autora.

70

I tak w znacznej mierze jest też i u Longhiego, w jego metafizycznej klatce – w pudle miasta, które równocześnie dogorywa i kipi od wszechogarniającej iluzji. W pudle summa summarum mrocznym, w którym – niczym w strasznej camera obscura (nie bez powodu korzystali z niej mocno malarze tego czasu, choćby Bernardo Belotto) – otwiera się, równie okrutne, przepastne okno na Transcendencję, Transcendencję zupełnie wyzutą z pogody i nadziei błękitów. Ma to mocne potwierdzenie w takich obrazach Longhiego, które osadzone są w scenerii niemiejskiej, w naturze. I jakoby – jak chciał Goldoni – doskonale ją naśladują. Chodzi przede wszystkim o cykl czterech obrazów „Polowanie w dolinie”21, „W warzywniku przy ujściu rzeki”22 oraz „Konną przejażdżkę”23. W istocie ta wspomniana przez komediopisarza „natura” jest na tych ............................................................ 20 Voltaire [François-Marie Arouet], Kandyd, dz. cyt., s. 103. 21 Polowanie w dolinie, 1765-1770, oleje na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia. 22 W warzywniku przy ujściu rzeki, ok. 1759, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico. 23 Konna przejażdżka, ok. 1752 (lub między 1755 a 1760), olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia Pietro Longhi, „Portret damy”, między 1760 a 1769 rokiem, olej na płótnie, Baltimore, Walters Art Museum.

obrazach prawie nieobecna, a jeśli już – znaczą ją posępne i mroczne niebo, podszyte niekiedy krwawą poświatą, mętna i nieruchoma woda, stężała ziemia, jakby pokryta popiołem, martwe i skazane na łaskę myśliwych ptaki, sęp bez trwogi spoglądający na wędrujących, rachityczne, jakby wyschłe rośliny. Na dodatek pociągnięcia pędzla są tu szerokie, brutalne, a kolory pozbawione zupełnie głębi – jakby chodziło tylko o tekturową dekorację, która zdaje się ciążyć zarazem nad postaciami ludzi. A światła nie ma tu prawie wcale. Coś podobnego zresztą zrobił, być może pod wrażeniem płócien Longhiego, także Federico Fellini w swym „Casanovie”24, gdzie natura zostaje zupełnie jawnie zdenaturalizowana i zupełnie bezczelnie ujawnia swą sztuczność, chwiejność i – by tak rzec – tekturowość. W pewnym jednak zakresie odbiega od tych klimatów tylko jedno ważne płótno Longhiego, też zresztą o tematyce myśliwskiej (nie przypadkiem zresztą takiej: chodzi przecież niemal zawsze o oścień śmierci) – „Łowcy kaczek na Lagunie”25 – na którym wprawdzie czytelna jest sztuczność czy umowność pejzażu zostaje utrzymana, sprowadzając się jedynie do kilku płaszczyzn i prostych znaków, lecz obraz jest jasny i pogodny w tonacji, a otchłanne połacie nieba, jakby obiecując ukojenie, mieszają się z mgłą i spokojnymi wodami. Niebo, ziemia, natura – zdenaturalizowane zupełnie, nieprzyjazne i odbóstwione – nie dają więc ukojenia. Wody życia zastygły w śmierci, nie są nawet groźne – są, najzwyczajniej, martwe. ............................................................ 24 Casanova (Il Casanova di Federico Fellini), 1976, Włochy; reż. Federico Fellini, scen. Federico Fellini, Bernardino Zapponi; zdjęcia Giuseppe Rotunno; szkice scenograficzne i koncepcja scenografii Federico Fellini; scenografia i kostiumy Danilo Donati; projekt latarni magicznej Roland Topor, malowidła Rinaldo i Giuliano Gelemg, freski Mario Fallani; w roli tytułowej Donald Sutherland; muzyka Nino Rota (w epizodzie niemieckim wykorzystano obszerny fragmenty opery Richarda Wagnera Śpiewacy norymberscy). 25 Łowcy kaczek na Lagunie, ok. 1762, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia.

71


Zbigniew Mikołejko Pietro Longhi, „Mały koncert”, 1741, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico

72

Może zatem nadzieja mieszka w civitas terrena, mieście człowieka? Czy też może przeciwnie: piekło to inni (L'Enfer c'est les autres), jak orzekł w wyświechtanym już ponad miarę aforyzmie Jean-Paul Sartre? Tak, obrazy Longhiego sugerują, że jest jakieś schronienie, jakieś ocalenie w świecie człowieka, w kręgu jego rzeczy i spraw – ale tylko po części, jakby za kulisami głównej sceny, na której rozgrywa się przemożny, bałwochwalczy pochód czy też karnawał marionetek. To kraina prostego, trzeźwego ludu – jest w końcu Longhi nieodrodnym dzieckiem swej epoki, współczesnym Rousseau, wykarmionym w jakiejś mierze na bukolicznych i pastoralnych mrzonkach sztuki i literatury XVIII stulecia. Ludu zatem, nie miejskiej gawiedzi, bezczelnej i nierzadko złowrogiej. Powolnej grotesce. Tych obrazów rustykalnych, nieraz rubasznych i mocno inspirowanych przez rodzajowe malarstwo holenderskie albo flamandzkie, namalował więc Longhi całkiem sporo, przede wszystkim w latach 1740-1750, tuż niemal zatem po odstąpieniu od wielkich alegorii, od tematów mitologicznych i religijnych. I szukał dla nich modeli przede wszystkim wśród pasterzy z okolic Rovigo czy Bassano26. W tej rubasznej i sielskiej atmosferze nie ma miejsca dla marionetek. Nie ma też miejsca dla masek – jest natomiast autentyzm twarzy, tych zupełnie zwyczajnych, a nierzadko niepięknych. I prosta pogoda ducha, znajdująca nieraz ujście w zwyczajnych czynnościach życiowych albo spontanicznych, krzepiących rozrywkach. A podobnie dzieje się w obrazach bliskiego Longhie............................................................ 26 Zob. m.in.: Pijana para, ok. 1740, olej na desce, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Młody pasterz, ok. 1740, olej na płótnie, Bassano, Museo Civico; Młoda pasterka z koszykiem, ok. 1740, olej na płótnie, Bassano, Museo Civico; Myśliwy i chłopka, ok. 1750, olej na płótnie, Mediolan, La Collezione Alemagna; Śpiąca wieśniaczka, ok. 1750, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia; Prząśniczka, ok. 1750, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia; Forlana, ok. 1750, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

mu środowiska – w scenach familijnych ubogich i średniozamożnych mieszczan, rzemieślników czy sprzedawców27. Do nurtu owego autentyzmu, znaczącego przede wszystkim okres przejścia – od rodzajowości do bardziej mrocznych i niejako metafizycznych tematów – można też oczywiście zaliczyć wspomnianych „Siedem sakramentów” oraz piękny portret Guardiego, bardzo na swój sposób intymny, oddający całą szlachetność rysów i subtelność wielkiego artysty28. Znaczna jednak część obrazów Longhiego odsłania radykalne rozdarcie ludzkiego świata, skrajny, nieprzebyty kontrast między autentycznymi, zwyczajnymi twarzami „ludu” a maskami, obliczami szyderczego i cynicznego demonizmu oraz śmierci29. W tych późniejszych już obrazach, opartych na takim właśnie – nie tylko przecież społecznym – kontraście (między ludem a elitą, między pracą a użyciem), mrok tężeje i potężnieje, a zamaskowane figury zagarniają coraz więcej przestrzeni. Stają się złowieszcze, bezgranicznie pazerne, drapieżne, nie zdradzają żadnych życzliwych uczuć, żadnego serca. W końcu całkowicie zapanują nad sceną, krążąc po niej w ciemnej, nieznającej umiaru i sprzeciwu rozkoszy. Same wyzute z życia, osłabione doszczętnie przez użycie, przez rozpustę, rozrzutność i hazard, oddane tylko pogoni za rozrywką, rozrywką za wszelką cenę, będą zatem poszukiwać – jakby rozpaczliwie, straceńczo – żywej krwi cudzej bardziej jeszcze niźli barbarzyńskie „sysuny” z Bałkanów. Ta ich straszna, nieprzytomna ekstaza jest wolna od wszelkiej indywidualności, od wszelkiego, właściwego twarzom, zróżnicowania. Maski – białe i czarne, ptasie i drapieżne – są tu na pohybel prawdziwemu obliczu, autentycznej osobie, na pohybel różnicy. Podobnie jak osłaniające zupełnie ciało peleryny, podobnie jak stroje modne i upudrowane peruki – niby odmienne, wielobarwne, wspaniałe, a jednak zabójczo tożsame, a jednak oznaczające tylko bezosobowość, depersonalizację najgłębszą. Maski na obrazach Longhiego – to jest ich wyłączna dewocja – garną się więc do wszelkich możliwych uciech, chłoną je narkotycznie, jakby w spazmach. Wymieszane nierzadko z innymi pokracznymi stworami, karłami czy też figurami z commedia dell’arte, oddają się więc, w towarzystwie wystrojonych dam, szaleństwom hazardu w osławionym weneckim kasynie, Il Ridotto30. I tłoczą się – zawsze jednak na swój sposób samotne, zawsze wyniośle osobne – na eksklu............................................................ 27 Zob. m.in.: Praczka, ok. 1740, olej na desce, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Polenta, ok. 1740, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Koncert, 1741, olej na płótnie, Wenecja, Gallerie dell’Accademia; Modystka, ok. 1746, olej na płótnie, Nowy Jork, Metropolitan Museum of Art; Rodzina, ok. 1746, olej na płótnie, Londyn, National Gallery; Kuszenie, ok. 1750, olej na płótnie, Hartford, Wadsworth Atheneum; We wnętrzu, I poł. XVIII w., olej na płótnie, kolekcja prywatna; Szkoła pracy (Robótki ręczne), ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Koncert rodzinny, ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Familijna konwersacja, ok. 1760, olej na płótnie, Saint-Moritz, kolekcja prywatna. Tę samą również tematykę obiera jeden z licznych naśladowców Longhiego, anonimowy autor obrazu Szyjące dziewczyny, XVIII w., olej na płótnie, Londyn, Dulwich Picture Gallery. 28 Francesco Guardi, 1764, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico. 29 Zob. m.in.: Wróżbiarka uliczna, ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Sprzedawczyni pachnideł, ok. 1756, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Sprzedawczyni mięsa z rusztu, ok. 1757, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Dama u krawcowej, ok. 1760, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico. 30 Zob. m.in.: Il Ridotto, lata 40. XVIII w., olej na płótnie, Bergamo, Accademia Carrara di Belle Arti; Il Ridotto, lata 40. XVIII w., olej na płótnie, Wenecja, Raccotta Salon; Il Ridotto, lata 40. XVIII w., olej na płótnie, Wenecja, Collezione Banco Ambrosiano Veneto; Ridotto w Wenecji, lata 50. XVIII w., olej na płótnie, kolekcja prywatna. Zob. też obraz jednego z naśladowców Longhiego, Kasyno (Il Ridotto), przed 1790, olej na płótnie, Amsterdam, Rijksmuseum.

73


Zbigniew Mikołejko Pietro Longhi, „Doktor Kwak”, po 1763 roku, olej na płótnie, Los Angeles, County Museum of Art.

zywnych przyjęciach31, wokół ulicznych aktorów32, obieżyświatów33 albo szarlatanów-dentystów34, cieszących się niekiedy w ówczesnej Wenecji prawie monarszą sławą. A czasami wdając się w pełne napięcia dialogi wzajemne35 lub też towarzysząc rozwiązłym damom w rytualnych, wielogodzinnych wizytach u fryzjera, tak często zresztą będących po prostu schadzkami36. I przyjmując wreszcie nierzadko jakby postawy swoistego greckiego chóru, chóru groteskowego i przewrotnego, bo podstępnie i złowrogo komentującego bieg zdarzeń lub nawet, to raczej, kształtującego człowiecze losy. Królestwem masek były jednak rozmównice trzech weneckich klasztorów żeńskich, gromadzących modne i rozpustne patrycjuszowskie córki.

74

Najgorszą sławę miały zakonnice w S. Zacharia: niektóre z nich wynajmowały osobne apartamenta w bocznych, cichych uliczkach, gdzie przyjmowały swoich wielbicieli. Zresztą same parlatoria zamieniały się w salony przyjęć. Za kratami o dużych otworach siedziały zakonnice w wyciętych sukniach, z kwiatami u łona, z włosami modnie ufryzowanymi albo nawet upudrowanymi, a przed każdą z nich siedział albo wybraniec serca, albo rozgościło się całe towarzystwo przyjaciół. […] Podróżnik Limojon de Saint-Didier opowiada, że panie te szczególnie uważają na piękność swej bielizny, a gdy się przystroją kwiatami, nic milszego nad te zakonnice nie można sobie wyobrazić.

............................................................ 31 Przyjęcie w maskach na pałacowym dziedzińcu, 1755, olej na płótnie, Saint Louis, Art Museum. 32 Doktor Kwak, po 1763, olej na płótnie, Los Angeles, County Museum of Art. 33 Nowy Świat, ok. 1756, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia. 34 Dentysta, 1746 (lub II poł. XVIII w.), olej na płótnie, Mediolan, Pinacoteca di Brera; Szarlatan, 1757, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; 35 Rozmowa masek, olej na płótnie, Wenecja, Wenecja, Ca’ Rezzonico. 36 Fryzjer, ok. 1760, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

W salach przed kratami bywał czasem ruch wielki: dawano przedstawienia marionetek, popisywali się czarnoksiężnicy, śpiewacy, a nawet wprowadzano tam dzikie zwierzęta ku powszechnej zabawie. Młodzież nigdzie tak chętnie nie bywała, jak na przyjęciach u zakonnic: roznoszono tam chłodniki, nieodzowną czekoladę, a mieć romans z piękną benedyktynką lub augustianką należało do osobliwszych przyjemności. […] W karnawał służyły parlatoria dla najdziwniej ubranych masek; złota młodzież miała szczególne upodobanie chodzić od klasztoru do klasztoru i bawić zakonnice bardzo świeckimi żartami. Zresztą w ostatnie dni karnawału mniszki zupełnie zapominały o regułach zakonnych, przebierały się za świeckie panie, nawet za mężczyzn w kapeluszach z piórami i w ten sposób witały zza krat klasztornych przychodzącą młodzież37. Jeden właśnie z najwspanialszych i najbardziej feerycznych obrazów Longhiego daje znakomite świadectwo podobnej maskarady i karnawałowego rozpasania zakonnic38. Maski wreszcie gromadziły się tłumnie, by przyglądać się ogromnym egzotycznym zwierzętom – nosorożcom, słoniom czy lwom – które dla rozrywki gawiedzi sprowadzano do Wenecji. Longhi nie pomija i tej zabawy maszkar, tej zwierzęcej udręki39. Longhi mówi zresztą bez pardonu i bez ustanku, że nie trzeba było wcale przywdziewać karnawałowej maski, aby wystąpić w teatrze niecnych kukieł: wystarczały same trupie oblicza, na wpół martwe, wykrzywione i sztywne, pobielone kosmetycznymi mazidłami i wyblakłe od rozpusty. I równie sztywne, niczym u manekinów, pozy. Jakby było się pośród żywych trupów albo nawet i mumii. I w przypadku kawalerów, i – zwłaszcza – w przypadku dam, rzekomo swawolnych. I w każdym życiowym niemal przypadku: w rodzinnej patrycjuszowskiej scenie, w pracowni malarza i w bibliotece, podczas lekcji muzyki, tańca czy geografii, przy piciu czekolady, porannej toalecie, przy przyjmowaniu kochanka albo składaniu wizyty, w chwili frywolności i w momencie zbożnej powagi40. A bardziej jeszcze czytelne jest to w groteskowych wizerunkach i obliczach-maskach oszukańczych „kapłanów” tego strupieszałego świata, ogarniętego gorączką: wszelkiej maści ............................................................ 37 Chłędowski, dz. cyt., s. 70, 71. 38 Rozmównica klasztorna, lata 40. XVIII w., olej na płótnie, Kraków, Muzeum Narodowe. 39 Clara, nosorożec w Wenecji, 1751, Londyn, National Gallery; Nosorożec, 1751, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Nosorożec w Wenecji, 1751, Vicenza, Collezione Banca Intesa (być może jednak nie jest to dzieło Longhiego, lecz kogoś z jego kręgu); Buda z lwem, 1762, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia; Słoń, 1774, olej na płótnie, Sotheby’s. 40 Zob. m.in.: Malarz w swoim studio, między 1740 a 1745, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Malarz w swoim studio, między 1741 a 1744, olej na płótnie, Los Angeles, The J. Paul Getty Museum; Lekcja tańca (Nauczyciel tańca), ok. 1744, Wenecja, Gallerie dell’Accademia; Lekcja muzyki, ok. 1760, olej na płycie miedzianej, Baltimore, Walters Art Museum; Lekcja muzyki, lata 60. XVIII w., olej na płótnie, Berlin, Gemäldegalerie; Lekcja geografii, ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia; Wizyta w bibliotece, ok. 1741, olej na płótnie, Worcester, Art Museum; Rodzina patrycjuszowska, ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Portret rodziny Sagrado, ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Fondazione Querini Stampalia; Rodzina wenecka przed portretem doży Sebastiana Veniera, 1760-1765, olej na płótnie, Segromigno Monte, Eredi Salom; Prezentacja, ok. 1741, olej na płónie, Paryż, Musée du Louvre; Wizyta u lorda, ok. 1746, olej na płótnie, Nowy Jork, Metropolitan Museum of Art; Wizyta u damy, 1746, olej na płótnie, Nowy Jork, Metropolitan Museum of Art; Spowiedź, lata 50. XVIII w., olej na płótnie, Florencja, Galeria Uffizi; Omdlenie, ok. 1744, olej na płótnie, Waszyngton, National Gallery of Art; Krawiec, ok. 1741, olej na płótnie, Wenecja, Gallerie dell’Accademia; List Maura, ok. 1751, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Poranna czekolada, 1775-1780, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Poranek weneckiej damy, ok. 1741, olej na płótnie, Wenecja, Gallerie dell’Accademia; Toaleta damy, ok. 1760, olej na płótnie, Wenecja, Ca’ Rezzonico; Dżentelmen całujący dłoń damy, 1746, olej na płótnie, obecnie w zbiorach nieznanych; Niedyskretny dżentelmen, ok. 1746, olej na płótnie, Tokio, Kokuritsu Seiyō Bijutsukan; Kochanek weneckiej damy, Barnard Castle, The Bowes Museum; Łaskotki, ok. 1755, olej na płótnie, Madryt, Museo Thyssen-Bornemisza; Gra w „ślepą babkę”, ok. 1744, olej na płótnie, Waszyngton, National Gallery of Art.

75


Zbigniew Mikołejko

szalbierzy, bezlitośnie, lecz na ogół skutecznie zdobywających w Wenecji poważanie, pieniądze i sławę – alchemików, aptekarzy, wróżbitów, dentystów41. Longhi zna na wylot to rojowisko, ten świat owadzi, którego monarchinią jest najwyraźniej olśniewająca nieznajoma dama w haftowanej błękitnej sukni i wspaniałych klejnotach, dama o nieruchomej twarzy i władczym spojrzeniu42. Świat owadzi tak podobny zresztą do tego, jaki roi się i urąga dobru również w Mickiewiczowskich „Dziadach”, poprzez obmierzłe, zbrodnicze gesty groteskowych carskich sługusów. Nie chodzi jednak Longhiemu o politykę, o patetyczny na jej temat moralitet. Nie chodzi też weneckiemu artyście o żadną tam „rodzajowość”, o apologię zabaw, rozrywek czy miłostek, jakimi żyje i jakimi się dławi lokalny świat. I Pietro Longhi nie przestaje na mnożeniu epifenomenów, nie zadowala się feerycznym widziadłem miasta. Obnaża – najzwyczajniej – jego nikczemne zatracenie się w sobie, jego ślepą, cyniczną furię samozagłady, która, niczym najgorsza z zaraz, dopada i trawi to miasto niezwykłe w apogeum jego urody, w chwili strasznej i pięknej, gdy najmocniej sprzęgają się z sobą radykalne odczucia, odczucia wielkiej wilgotności i wody, gnicia, czasu i piękna, przeszłości, melancholii i mirażu, marmuru, piachu, błota, złota, delikatności, wspaniałości i mętów43. Nie chodzi zatem w tych pomalowanych płótnach czy deskach, by dotrzeć do jakiejś domniemanej „istoty” miasta nad laguną, do jakiegoś jego rzekomego „sedna”, do jakiejś „rzeczywistości weneckiej”. Albo o mnożenie jego feerycznych fantomów, tak uroczo (i strasznie) upozowanych na scenie. Na wielu symultanicznych scenach, zatrzaśniętych w przepastnym pudle miasta. I tylko w pudle, bo na ogół nie widać tu skrawka nieba, skrawka wody, skrawka niezamkniętej, niezatrzaśniętej na amen przestrzeni. Przestrzeni jakby bez zbawienia, bez Boga – choć duchowni katoliccy, nieróżni od reszty figur, są w obrazach Longhiego niezwykle liczni (pojawiając się zresztą we wszystkich właściwych dla siebie rolach, ściśle zgodnych z ówczesnym weneckim porządkiem kulturowym i społecznym – od biskupa i kanonika, przez uperfumowanego księdza-cicisbea, po księdza-lokaja, księdza-służącego). Trzeba było bowiem – co uczynił właśnie Longhi – jak najgłębiej, jak najdokładniej wedrzeć się do tego weneckiego pudła, aby nie lękając się tamtejszych fantomów, zmierzyć się nie tyle z miastem, idącym w powabnej szacie ku swej zagładzie, ku zatracie wielkości i znaczenia, co z dramatem – mówiąc patetycznie – naszej conditio humana. Z przypisanym nam bytowaniem ku nicości.

76

Bo Wenecja – jak nic innego bodaj w świecie Zachodu – jest widzialną koroną naszych metafizycznych lęków i naszych metafizycznych wyobrażeń. Jest bezwzględnie przyciągającym ku sobie ekranem pospólnej i osobistej egzystencji, na którym co i rusz, chwila za chwilą, ścielą się i układają warstwami, słój po słoju, nasze uniesienia i trwogi, nasze rozpasania i kulty, nasze nadzieje i bóle. A na dodatek wszystko to w szalonej dialektyce losu, w zwariowanym napięciu między grą a prawdą, między krzepkim materializmem a przemijaniem, między karnawałem ............................................................ 41 Zob. np.: Aptekarz, ok. 1752, olej na płótnie, Wenecja, Gallerie dell’Accademia; Alchemicy, ok. 1757, Wenecja, Ca’ Rezzonico, Wróżbita, ok. 1750, olej na płótnie, Wenecja, Gallerie dell’Accademia. 42 Portret damy, między 1760 a 1769, olej na płótnie, Baltimore, Walters Art Museum. 43 La Capria, dz. cyt., s. 8.


W metafizycznym pudle. Pietro Longhi i Wenecja XVIII stulecia

a unicestwieniem – między, jak podpowiada nam arcydzieło polskiej literatury romantycznej, „Maria” Antoniego Malczewskiego, „weneckimi zapustami” (o których winno się pamiętać, gdy trzeba dopuścić się brudnej zbrodni) a „śmiercią w Wenecji” (która nadchodzi wtedy, gdy trzeba ulec czystej przemocy zmysłów). Zbigniew Mikołejko

77


Kazimierz BRAKONIECKI

Notes kurlandzki

Kazimierz Brakoniecki poeta, eseista, tłumacz, animator kultury, współzałożyciel stowarzyszenia, pisma oraz fundacji „Borussia”; w 2014 roku opublikował tomy wierszy „Terra nullius” (Gołdap: Z daleka), „Amor fati” (Szczecin: Forma) oraz we Francji „Atlantide du Nord” (Bédée: Folle Avoine). Członek SPP i Pen-Clubu.

78

Ja – mistyk i reporter Anatol Stern 2 V 2013, czwartek Dotarłem do Ventspils, łotewskiego miasta portowego nad Bałtykiem (Windawa w historycznej Kurlandii). W Olsztynie godzina ósma wieczorem, tutaj, jak i zresztą w nieodległym od granicy z Mazurami Kaliningradzie, już dziewiąta. Słońce właśnie zachodzi. Autokarem trzy godziny z Olsztyna na lotnisko Okęcie, godzina lotu do Rygi, potem trzy autobusem do Ventspils. Towarzyszył mi pech: odkrycie przez straż na lotnisku scyzoryka w podręcznej torbie, o którym całkowicie zapomniałem (do kosza!), wyciek paliwa w samolocie i zmiana maszyny, zranienie nogi na ponurym placu po wylądowaniu w Rydze, kiedy zdenerwowany rozglądałem się w poszukiwaniu przystanku (ciężka waliza, bo przyjechałem na całe trzydzieści dni, pociągnęła mnie do tyłu i wpadłem na betonowy słup, jak jakiś neurasteniczny poeta-głupek, a ja przecież jestem poważnym poetą-światologiem; porządnie krwawiłem spod nogawki, ale udawałem że to u mnie rzecz normalna, takie sobie puszczanie krwi po każdorazowym wylądowaniu w obcym miejscu. Zgubiłem bilet do Ventspils, rozglądając się w poszukiwaniu miejsca


Notes kurlandzki

siedzącego na nieznanym dworcu, zaślepiony tłumami kontrastowych ludzi (od sowieckich twarzy i sylwetek po amerykańskie, cokolwiek miałoby to znaczyć!) – fakt ten skonstatowałem dopiero przy wejściu do pojazdu, narażając się na dzikie spojrzenia kierowcy, wlepiającego oczy w podsuwany mu bilet, który okazał się biletem autobusu miejskiego z lotniska do centrum miasta, ale zgodził się mimo wszystko wziąć mój bagaż, a ja znalazłem jeszcze ostatnie pięć łatów, co starczyło na przejazd. Ryga–Jurmala (nadmorskie kąpielisko) autostradą. Dalej coraz gorszą, węższą, pustszą i dwukierunkową. Krzyżówki z drogami gruntowymi idącymi w las. Początkowo żadnych upraw i prac rolnych. Im dalej na zachód, tym więcej oznak uprawiania ziemi, chociaż przeważały nieużytki, mokradła i laski (świerkowo-sosnowe), i to niestare. Te zagajniki i lasy nie mają na oko więcej niż po 20-30 lat. Sporo wycinek, chutorów, bo to kolonie, a nie wioski (prawdopodobnie z okresu przedwojennej jeszcze reformy rolnej). Odcinek Spare–Usma to pojezierze. Otaczają mnie ludzie właściwie tacy sami jak w pekaesie na Mazurach czy Podlasiu. Chyba jednak więcej okutanych bab i mężczyzn w dojrzałym wieku kiepsko ogólnie wyglądających. Dochodzi do mnie łotewska mowa (młodzież z komórkami) i rosyjska (ci starsi i biedniej ubrani). A potem na miejscu szybkim kroczkiem z dworca autobusowego do domu pracy twórczej i nic, wrota literackie zamknięte! Pukam delikatnie raz i drugi, nic, bez odzewu, walę pięścią w starodawne drzwi, pomogło, ze sklepionej bramy, z podwórza wygląda chudy, zmęczony, długowłosy mężczyzna w moim wieku i woła z akcentem: Kazimierz? – Yes, da, da (dadaizm?), ja, ja, OK, Kazimierz. Wchodzimy więc do tej zabytkowej z zewnętrznego oglądu karczmy, stojącej na placu miejskim, która kiedyś pełniła funkcję ratusza, a obecnie International Writers and Translators House na Annas iela 13. Dostaję wąski i długi pokój na poddaszu od strony podwórza z widokiem na budyneczek pogotowia ratunkowego pokryty eternitem, z bocznym widokiem na uliczkę, z panoramą na dachy niewielkich kamienic i szerokim, samotnym niebem, przez które przelatują właśnie ciężkie i wrzeszczące mewy. Rozpakuję się i pójdę spać. Mam szafę, dwa stoły do pracy, regał, łóżko, dwa okienka z nadwyrężonymi klamkami, niedużą łazienkę z prysznicem i wc. Elegancko! Mam wodę utlenioną na moją długą i zaschniętą już ranę na piszczeli. Więc luksus. Jutro się rozejrzę. 3 V, piątek Spałem dziesięć godzin. Poranek słoneczny i cichy. W nocy sny-wiersze. Przed takimi wyjazdami staram się przygotować wewnętrznie, wyciszyć mózg na skupienie, medytację w ruchu, żeby nie zmarnować czasu, ale nie zawsze to się udaje. Jak będzie tym razem? Czym mnie wzruszy to miasto kurlandzko-łotewskie? Czym zaskoczy mnie Bałtyk, który kiedyś obserwowałem z klifów i nizin Gotlandii? Jak zwykle muszę wejść w swój rytm, bo od dobrego poranka zależy u mnie wszystko: gimnastyka, toaleta, pełne śniadanie, naoczna mistyka, ogląd świata powolutku, nie spiesząc się. Dlaczego Ventspils? Latem 2009 roku przybyłem tutaj z poznawczo-turystyczną wycieczką zorganizowaną przez Wspólnotę Kulturową „Borussia”. Przechodząc obok tego starodawnego dworu, ujrzałem tabliczkę z informacją o jego obecnym przeznaczeniu i pomyślałem, że spróbuję tu wrócić. Plac z kościołem luterańskim zachowałem w pamięci. Z tamtego tygodnia objazdu po Kurlandii niewiele zostało, ale na pewno ochota powrotu na dłużej. Wiadomo, że w grupie,

79


Kazimierz Brakoniecki

80

tym bardziej zaprzyjaźnionych osób, inaczej się spędza czas i inaczej się widzi zwiedzane w dosyć szybkim tempie miejsca, miejscowości i ludzi. Poza tym niektóre wieczory były upojne, więc i przytomność myślenia nie zawsze odpowiadała wyrazistości widzenia. Albo odwrotnie. Och, gonił nas, gonił po Kurlandii jej miłośnik i historyk-rozgadaniec Adam Jankiewicz! Jak jakieś kolejne wcielenie inflanckiego Gustawa Manteuffla, którego staroświecką monografię o Inflantach Polskich przed tym wyjazdem przeczytałem jak i współczesną Krzysztofa Zajasa. Ale nie w celu poszukiwania polskich pamiątek tutaj przyjechałem. Anim ja historyk, ani regionalista kurlandzki, jedynie metafizyk miejsca, czuły i historiozoficzny poeta Atlantydy Północy, Kosmopolak bałtycki. Żaden ze mnie resentymentalny rewindykator i rozliczeniowiec. Albo inaczej: poeta pracujący, który po powrocie z biura jak Flaubert zasiada do najbardziej z rewolucyjnych i anarchistycznych prac: pisania i myślenia na własny rachunek. Zszedłem na dół. Obejrzałem szeroką i wyposażoną dobrze kuchnię, jadalnię, salon z kurlandzkim, kaflowym, „pańskim” piecem, bibliotekę; na dole i na górze jest w sumie bodajże siedem pokoi dla pisarzy (obecnie są tłumaczki ze Skandynawii, Hiszpanii, Niemiec oraz jedna poetka łotewska – nasze nazwiska odnajduję doczepione do tablicy informacyjnej), biuro, piękne podwórze z rabatkami. Koordynuje pracą domu literatów Ieva Balode, a dyrektoruje Andra Konste (z ramienia centralnego urzędu w Rydze). Dowiaduję się, że dostanę 200 łatów, z tego 80 zapłacić muszę za pokój, więc zostaje mi 120 na wyżywienie (podróż opłacam sam). Jestem w banku (u nas na jednej ulicy jest więcej banków, aptek, optyków i okulistów niż tutaj w całym mieście): za 70 euro dostałem 47,62 łatów (1 euro=0,691 łata). Mocna waluta zwala mnie z nóg – oszczędnie będę musiał korzystać z portfela i dołożyć z własnych zasobów finansowych. W styczniu 2014 roku Łotwa wchodzi do strefy euro. To trochę rozczarowujące, ale z drugiej strony i tak jest czymś niezwykłym, że w kraju, który niedawno zaczął wychodzić ze straszliwego kryzysu (w 2009 roku Łotwę i Węgry łupnęło najsilniej, gospodarka zmniejszyła się o 25%, radykalnie obcięto wynagrodzenia i emerytury, dopiero w 2012 gospodarka ruszyła znowu do przodu), nie zamknęli takiego ośrodka twórczego. Emerytura nauczycielska wynosi 180 łatów (około 1200 zł), więc i ja za 120 będę musiał nieźle się rozglądać (oby nie po śmietnikach). Cóż, na biednego nie trafiło, ale na oszczędnego. Podobno można zjeść zupę za jednego łata, a to już jest coś. Niestety gotować nie potrafię. Dochodzi 15. W południe znalazłem pizzerię prowadzoną przez Rosjan (4,50 łatów z herbatą, ciasto twarde; wyczułem po spojrzeniach, że początkowo myśleli, że jestem Rosjaninem – moja poorana twarz, wzrost, dżinsowy strój upoważniały ich do tego, ale jak wyciągnąłem drobne, pisarczykowskie rączki i zagadałem, to zwątpili). Pierwsze wrażenie: połączenie Ostrołęki (niska zabudowa, w tym drewniana, na peryferiach blokowiska) ze Świnoujściem (port przeładunkowy i promowy). Zaszedłem do księgarni. Dobrze zaopatrzona, w tym w książki w języku rosyjskim i angielskim. Odkryłem tłumaczenie na łotewski autobiograficznej opowieści Jean-Paul Kauffmanna „Courlande”, która w Paryżu ukazała się w 2009 roku. Jestem świeżo po jej lekturze. Co za przypadek! Ale nie dziwię się, że ją przełożyli. To liryczno-optymistyczna w wymowie opowieść o współczesnej wyprawie francuskiego ignoranta do baśniowej Kurlandii (sama nazwy tej krainy – owianej nimbem i mitem bałtyckich Niemców oraz fascynujących Francuzów Rosjan – wzmocniła w nim wolę podróży w nieznane). Ceny tańszych książek w przedziale od 5 do 10 łatów (czyli od 36 do 66 złotych!), droższe (w tym tłumaczenie od 12 do 20!); jednotomowy słownik polsko-łotewski 36 łatów (czyli 220 zł!). Sprzedawczyni potwierdziła moje obawy: nikt prawie nie kupuje książek, które kosztują powyżej 10 łatów. Dlatego tak pusto, a je-


Notes kurlandzki

żeli ktoś wchodzi, to kieruje się w stronę gadżetów (całkiem sporo ich zgromadzili, szczególnie dla dzieci: od zabawek po kubeczki!) oraz podręczników szkolnych. Całkiem niezły wybór przekładów popularnych autorów od Umberto Eco po Coelho. No i różne poradniki: od jak używać wewnętrznego szamana po jak odróżnić szampon od szampana. Leżę radośnie na ławce na podwórzu okalającym odrestaurowany na żółto średniowieczny zamek kawalerów mieczowych, którzy ręka w rękę z zakonem krzyżackim podbijali te pogańskie terytoria nadbałtyckie. To niemieckie parcie na bałtycki i słowiański wschód znalazło swój kres dopiero w totalnej klęsce III Rzeszy w roku 1945. Zresztą w tym samym roku w wyniku traktatu w Poczdamie zakończyła się też definitywnie polska kolonizacja na „naszym” Wschodzie (niejako wymuszona utratą ziem zachodnich, unią z Litwą i przedłużającym się w nieskończoność feudalizmem). Z czego osobiście, jako potomek utraconych, matczynych, osadniczych 30 hektarów na Wileńszczyźnie jestem zadowolony. Na małym rusztowaniu starszy już gość w zielonym kasku i czerwonym kombinezonie roboczym zakleja szpary podokienne silikonem. Silny i zimny wiatr północny. Niebo czyste i rozrzucone. Dotarłem bulwarem nad kanałem rzeki Venty nad morze. Po drugiej stronie pracują żurawie i na ogromny masowiec przerzucają drobny węgiel (lub koks). Rzeźby krów różnych rozmiarów, niektóre pomysłowe. Ulice i chodniki wybrukowane kostką, po których z hałasem suną pojedyncze auta (parkujące auta nie zalegają chodników, ulic, jak to w Polsce, bo jest ich, jak się okazuje, mało). Czysto i porządnie. Drewniane domki z XIX stulecia, niektóre smutne, gdyż zapuszczone, a wszystkie szczelnie zagrodzone parkanami. Jakiś zakład meblarski, fabryka konserw z gryzącym, żółtym dymem, a przy niej grupka skromnie ubranych kobiet, a poza tym pustki. Obok przyjemny i zadbany park. Jestem ciepło ubrany, w twarz bije północne, silne, przenikające przedmioty słońce, a uszy rozrywa chłodny wiatr. Wracam równolegle do rzeki inną ulicą i widzę – jak zbliżam się do centralnego placyku, skąd wyruszyłem – trochę poniszczonych kamieniczek z przełomu XIX i XX wieku. Rozglądając się po zabytkowych obiektach podupadłej, prowincjonalnej secesji, którą dobrze znam w lepszej skali z Olsztyna (ówczesnego Allensteinu), natrafiłem na dwie narożne kamienice mieszczące szkołę muzyczną. Wysypały się roześmiane i urocze dziewczynki na ulicę Plis iela. Podniosłem głowę, słysząc muzykę dochodzącą ze starych okien. Wokół mnie kamienice z zabitymi oknami, drewniane domy rozbebeszone, ale na ulicy schludnie. Siedzę na skwerku przed nowoczesną bryłą biblioteki i mam przed sobą dużych rozmiarów pomnik z granitu łotewskiego bolszewika. To sumiasty, przepasany szablą w krasnoarmiejskiej czapce niejaki Janis Fabriciuss 1877-1929. Komunista, żołnierz, czekista, brał udział w dławieniu buntu marynarzy w Kronsztadzie, uczestnik wojny z Polską. Nie brakowało Łotyszy w rewolucji bolszewickiej u boku Lenina i Trockiego, tak jak i w oddziałach czerezwyczajki, którą dowodził Polak pochodzenia szlacheckiego Feliks Dzierżyński. Posąg Lenina stojący gdzieś w porcie zniknął. Żydzi, Łotysze, Polacy, Węgrzy obok oczywiście Rosjan solidnie przyczynili się do zwycięstwa rewolucji bolszewickiej, która nie powinna się była udać, a się jednak udała. Łotyszami w tamtych czasach nazywano wszystkich bolszewickich nie-Rosjan. Czytałem niedawno rewelacyjne pamiętniki Karola Wędziagolskiego, rewolucjonisty z kręgu Sawinkowa, który zauważył, że na początku wydarzeń nikt nie powoływał się na komunizm. Rzecz szła o oddanie „całej władzy radom” (czyli bezwzględnym bolszewikom). Dalej samo poszło z krwią i propagandą. Delegaci łotewskich rewolucjonistów szybko ustalili dekret o unicestwieniu niemieckich baronów w Kurlandii. To była zapiekła i zrozumiała nienawiść zakorzeniona w rewolucji 1905 roku, kiedy to po

81


Kazimierz Brakoniecki

82

raz pierwszy Łotysze, ludzie trzeciej kategorii (po arystokratycznych Niemcach, Rosjanach, po kapitalistycznych Żydach i pewnie Polakach), upomnieli się o swoje prawa społeczne i narodowe. Bunt był srogi, ale i odwet niemiecko-rosyjski nie mniejszy. Trauma ta znalazła swoje irracjonalne przedłużenie w tragicznych wydarzeniach drugiej wojny światowej, w wymordowaniu ludności żydowskiej przez sąsiadów łotewskich z pomocą niemiecką (a nie odwrotnie!), dziejach łotewskiej formacji Waffen SS, deportacjach na Sybir i ogromnej w swej skali emigracji w 1944-1945. Podchodzi do mnie Łotysz i w języku rosyjskim informuje, że sam mer zdecydował o tym, że pomnik urodzonego na tej ziemi rewolucjonisty powinien zostać na placu, bo historia tutejsza była skomplikowana, że prawdziwi Łotysze przed wojną mieszkali w drewnianych chałupach, a Żydzi w kamienicach. Strasznie zmieniła mu się twarz, kiedy wymienił „Jewrejów”. Skrzywił grymasem nienawiści: Bogacze to byli, a my biedni, a przecież to nasza ojczyzna. Znam dobrze te poglądy i resentymenty z polsko-żydowskiego podwórka, chociaż w pruskowschodnim Allensteinie tragedia dotknęła niemieckich, patriotycznie nastawionych do swojej germańskiej ojczyzny Żydów. Tym większe było ich niedowierzanie. Znam również antysemitów z Francji. Zachodzę do owalnej, przeszklonej biblioteki. Stoliki, komputery, regały, do których wolny dostęp. Na półkach stare książki. Jak trupki. Jak więźniowie czasu. Dużo w języku rosyjskim. Są i w angielskim, niemieckim, nieco francuskich. Prasa łotewska i rosyjska. Jasne głowy dzieci przed monitorami, pilnie się bawią lub uczą. Liczny personel (głównie kobiecy). Z góry spoglądam na skwer, na plecy odwróconego w stronę morza granitowego komunisty łotewskiego. Zmarł na Kaukazie, w miękkim podbrzuszu ZSRR. Uniknął dzięki temu terroru w latach 1937-1938, który Stalin wymierzył w kadrę bolszewicko-leninowską. Tuż obok postumentu łopoczą trzy flagi: łotewska, europejska i kurlandzka (Kurzeme: biała z czerwonym krzyżem, na którego przecięciu godło z białym rogiem myśliwskim i stylizowanym, żółtym krzyżem zakonu inflanckiego). Wychodzę. Dobrze oznakowane turystycznie miasto. Drogowskazy po łotewsku i angielsku. Widocznie ma dobrego gospodarza. Na drodze z Rygi do Jurmali sporo widziałem wypasionych aut produkcji niemieckiej. Tutaj też same zachodnie, ale mało i mocno zużyte. Kilka wraków żyguli i ład odkrywam przyczajonych na podwórkach. Raczej niska zabudowa i kontrastowa: od chałup w kiepskim stanie po odrestaurowane kamieniczki. Poza centrum nie brakuje wielkich i bogatych rezydencji, stojących obok drewnianych zamkniętych (poza sezonem?) willi. Dochodzi 18, zasiadam do stolika, tego mniejszego, na większym rozłożyłem mapę Łotwy i plany miast Kurlandii oraz książki, które przywiozłem do czytania: rozliczeniową prozę dokumentalną Petera Balakiana: „Black dog of fate. A memoire” (o ludobójstwie Ormian przez Turków); wspomnienia malarza i duchowego guru Mikołaja Rericha „Ałtaj-Himalaje”, ponieważ chcę przypomnieć sobie jego podróże po Wschodzie, zanim w Rydze obejrzę kolekcję jego natchnionych, malowanych czystymi kolorami obrazów inicjacyjnych i duchowych (najlepsze przedstawiają pejzaże górskie Himalajów); esej o buddyzmie Hervé Clerca: „Les choses comme elles sont”. No i dwa ogromne objętościowo wspomnienia: Mieczysława Jałowieckiego (1876-1962) „Na skraju imperium” (które zacząłem czytać jeszcze w Olsztynie ze wzrastającym zaciekawieniem) oraz prawie osiemsetstronicowe wspomnienia „Voyage au pays des Ze-Ka” Juliusa Margolina (1900-1971), przedwojennego polskiego syjonisty, który lata drugiej wojny spędził przymusowo w radzieckich obozach Gułagu. To wszystko, jak najmniej, żeby zmusić się do myślenia i pisania. Ale (jak to ja, nieuleczalny pożeracz stron, kornik-lekturnik)


Notes kurlandzki

już zdążyłem odkryć biblioteczkę na dole (poza łotewskimi, szwedzkimi, litewskimi, estońskimi są również książki oryginalne i tłumaczone na języki angielski, rosyjski, francuski, niemiecki i inne; znalazłem troszkę polskich) i w moim pokoju, a więc się uspokoiłem. Amerykański Ormianin Peter Balakian twierdzi, że w XX stuleciu nacjonalistyczne mordy w imię imperiów przeprowadzali reprezentanci mniejszości etnicznych: Stalin, Beria, Ordżonikidze – Gruzini; Hitler – katolicki Austriak (no i po części Żyd, skoro jego ojciec spłodzony został przez bogatego Żyda w nieformalnym związku z austriacką służącą, Adolfa babką). Cóż, można dorzucić, że małym, straumatyzowanym, sfrustrowanym narodom jak Serbowie, Chorwaci, Węgrzy, Litwini, Łotysze, Baskowie, Korsykańczycy, Czeczeni (ale i większym, które poddane zostały agresji lub wręcz likwidacji przez potężniejszych, apokaliptycznych jak teraz się powiada, wrogów, np. Polska w imadle Prus/Niemiec i Rosji), nie są obce krwiożercze ideologie wyższości religijno-rasowo-narodowej. Na ich obronę można przytoczyć dramaty historyczne, które jednak nie likwidują podejrzenia, że byłyby w stanie wyrządzić bliskim i dalszym sąsiadom ekstremalną krzywdę, gdyby miały ku temu lepsze i większe możliwości techniczne i geopolityczne. Rzecz Balakiana jest o odkryciu przez niego w latach 70. i 80. rodzinnej tajemnicy: masakry chrześcijańskich Ormian przez muzułmańskich Turków w 1915 roku. Były i wcześniejsze, ale ta fala pogromów, wypędzeń, marszów śmierci okazała się najstraszliwsza. Zginęło ponad milion ludzi, w tym kobiety, dzieci, starcy. Ocalałe dziewczynki były zmuszane do zmiany religii i zamążpójścia za Turków czy Kurdów. Rząd turecki do współczesnych czasów zaprzecza tym oskarżeniom. Niedawno ostro zaprotestował przeciwko rezolucji francuskiego parlamentu, potępiającej ten czyn uznany za ludobójstwo. Orhan Pamuk, turecki laureat literackiej Nagrody Nobla, popadł w niełaskę, kiedy publicznie przypomniał o tej milionowej czystce etnicznej. Ale zbrodnie skrywają inne zbrodnie. Z europejskiej pamięci wyparowała inna czystka etniczna, która spadła mniej więcej w tym samym czasie na inną mniejszość narodową mieszkającą w Turcji, a mianowicie perskich Asyryjczyków (250 tys. zamordowanych). Tępieni i zmuszeni do emigracji zostali też Grecy (ostateczny koniec Hellady). I Ormian, i Asyryjczyków wspierała Rosja, ale nieumiejętnie i niekonsekwentnie, co wykorzystywała propaganda turecka do podburzania przeciw „wrogom wewnętrznym” ludności osmańskiej. Amerykanie tych wszystkich uchodźców nazywali „Turcos” lub „Syrios”. Ostatnie wydarzenia w Syrii przywołują swoją dramaturgią tamte straszliwe lata masakr, deportacji i chaosu. Amerykańską opinię publiczną powiadomił o masakrach Ormian Henry Morgenthau, ówczesny ambasador USA w Turcji, sam pochodzenia żydowskiego. Czy po 100 latach ponownie nadchodzi epoka eksterminacji niewinnej ludności na Bliskim Wschodzie? I co najbardziej jest niepojęte to fakt, że po stu latach sytuacja w tym regionie ponownie się zaogniła i skomplikowała. Balakian opisuje zajście w restauracji we Francji. Jego matka, fantastyczna kucharka, niesłusznie zarzuciła kelnerowi, że podana potrawa nie jest świeża. Po kłótni cała rodzina zostaje wyrzucona z lokalu. Balakian analizuje to wydarzenie i tłumaczy całe zajście traumą nieszczęścia roku 1915, głodem i poniewierką. Dlatego jego ocalałe z pogromu babka i matka dbały fanatycznie o domowe jedzenie, o wystawny stół, bo wynikało to z doświadczonej deprywacji. W kuchni moja matka z przekonaniem mówiła: Żyjemy i dobrze się mamy. Wszystko jest w porządku. Nasz świat jest miły i ładny. Czytając te zdania, wspomniałem moją babkę i matkę, ocalałe kobiety z deportacji w głąb Związku Sowieckiego podczas drugiej wojny światowej. Moja piętnastoletnia matka straciła dom rodzinny na Wileńszczyźnie (zrujnowany do fundamentów przez Sowietów po wypędzeniu

83


Kazimierz Brakoniecki

Polaków), mieszkanie w Warszawie (niemiecka bomba rano 1 IX 1939), straciła dzieciństwo, młodość, bezpieczeństwo, zmuszona była pracować jako niewolnica w kopalni, w lesie, na plantacjach bawełny, siedziała z matką w więzieniu, nie chcąc pozbyć się obywatelstwa polskiego, umierała na tyfus, z głodu…, ale w odróżnieniu od matki Balakiana nie lubiła specjalnie gotować, gotowała moim zdaniem smacznie, ale była to czynność ją męcząca, drugorzędna. Sama lubiła jeść szybko (bo zabiorą?) i w samotności, w kuchni, patrząc przez okno albo czytając książkę. Lubiła też smakołyki schować na później. Żeby jeszcze się nimi podelektować. Nasza rodzina żyła skromnie (nie przelewało się). Jedzenie było jakby czynnością wstydliwą (bo inni nie mają?). Babcia Tosia, w ostatnich latach demencji starczej, zbierała pod łóżkiem kawałki suchego chleba i pytała mnie z niepokojem, czy Sowieci wejdą, czy nie. I tak wojna, która przeorała życie naszych rodziców, wpłynęła i na nasze życie, bo jak inaczej mogło być, skoro rany się nie zabliźniły, a traumatyczne wspomnienia nie wypaliły. Urodzeni po wojnie staliśmy się pogrobowcami lat wojennych. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt mojej nieustającej fascynacji tą okropną historią ludzkiego zła, to poczucie niepewności, zagrażającej śmierci i nieustające moje płacze i wybuchy nienawiści do wrogów Polski, matki, Jezusa? A może nawet to, że w ślad za matką jem „na jednej nodze”, w pośpiechu i łapczywie (nie po francusku!)?

84

Ósma wieczorem. Jeszcze słońce. Zimno oświetlane mury i domy. Baza pogotowia ratunkowego (numer 113!). Na skwerze murowany, w zabezpieczonym stanie budynek, który ma już nową dachówkę. Z blachy, nie z azbestu. Czeka na lepsze czasy pokryzysowe. Pusto i cicho. Żadnego auta, żadnego przechodnia. Ławki na skwerze opuszczone. Jak się silnie z okna wychylę, to widzę stojący na kolumnie zegar na placyku. Daleko wznosi się antena telefonii komórkowej. Miasto jakby zastygło. Tylko mewy unoszą się w powietrzu i skowyczą zupełnie jak w bretońskim Saint-Brieuc, które tak dobrze znam. W pokoju robi się zimno. Zamykam okno. I ponownie myślę o tym paradoksalnym mieście, które szybko przemierzyłem. Dzisiaj poza tym dotarłem do posowieckich, smutnych bloków z żółtej cegły. Kwartał ulic drewnianych domków z końca XIX wieku, przytulony do Venty, służył za skromne lokum tutejszym rybakom, na jego przedłużeniu kilka uliczek z kamieniczkami z okresu drobnomieszczańskiej secesji, z epoki bogacenia się miasta. Wpływy niemieckie, rosyjskie, trochę polskie. Przedłużony feudalizm aż do końca XIX stulecia, kiedy to łotewskie chłopstwo, wyzwolone z pańszczyzny przez rosyjskiego cara, ruszyło do obcych, cudzoziemskich miast, tworząc proletariat i powolutku świadomą swej odrębności etnicznej inteligencję. Z wysokości nadlatującego od strony Bałtyku samolotu Ryga wyglądała imponująco. Niewielkie stare miasto, szeroka Dźwina, port, a po zachodniej stronie rzeki szarawe blokowiska. Lotnisko skromne, a dojazdowa droga, która przemierzyłem autobusem, okropna: nieużytki, pustacie okraszone nowoczesnymi fitnesami, reklamami, centrami naprawy aut i paznokci. Początek miasta to ulica drewnianych i ponurych, podupadających domów. To gorsza część Rygi. Byle jaka, chaotyczna, uboga, ze śladami licznych epok, z tym z najgorszą dla estetyki – komunistyczną. 4 V, sobota Curonia – Kurland – Curlandia – Kurlandia – Kurzeme (nazwa łotewska, zeme to ziemia). Nazwa krainy pochodzi od plemienia Kurów. Księstwo kurlandzkie. Nadbałtycka ziemia plemion ło-


Notes kurlandzki

tewskich Liwów (stąd nazwa krainy Livonia) od połowy średniowiecza przyciągała najeźdźców. Mare Balticum, die Ostsee. Zakon Kawalerów Mieczowych (inflancki) założony został w 1202 roku, a już po kilkunastu latach Liwowie zostali przez niego podbici. Doznawszy niespodziewanej, chociaż przejściowej porażki, rycerze niemieccy zakonu inflanckiego postanowili połączyć się z silniejszym zakonem krzyżackim z ziemi pruskiej. Ustanowione w XIII stuleciu państwo zwane Terra Mariana rozciągało się od Torunia przez Elbląg, Królewiec do Rygi i Rewla (Tallina). Od wschodu graniczyło z potężną Republiką Nowogrodzką. Państwo to pod względem rozwoju cywilizacyjnego porównywalne było z Holandią. Jego cechy charakterystyczne: rozwój mieszczańskiej kolonizacji niemieckiej i handlu, zakładanie miast i ich łączenie w kupiecką ligę hanzeatycką, silne kontakty z Zachodem, wielkie majątki ziemskie dawnego rycerstwa – arystokracji – szlachty bałtyckiej pochodzenia niemieckiego, która przez stulecia zdominowała bałtycką krainę. Po wojnach o panowanie nad Bałtykiem i reformacji zakon inflancki, który wcześniej oderwał się od Krzyżaków, został rozwiązany i sekularyzowany (Livonia australis, Inflanty niemieckie). Ostatni mistrz Gotthard Kettler stał się księciem kurlandzkim, luteraninem i wasalem polskiego króla. Wielka Livonia (dzisiejsza Łotwa i Estonia)w latach 1569-1621 należały do państwa polsko-litewskiego, a po kolejnych wojnach polsko-szwedzko-rosyjskich o panowanie nad tą strategiczną krainą Szwedzi zajęli całą północną Liwonię wraz z Rygą (tzw. Inflanty szwedzkie, które od 1710 roku zajęła carska Rosja po klęsce Karola XII szwedzkiego w wojnie północnej). Kurlandia natomiast pozostała w luźnym lennym związku z Rzeczpospolitą Obojga Narodów w latach 1561-1795. W 1639 roku król Władysław IV zdecydował się przyjąć hołd księcia Jakuba Kettlera, co spowodowało, że nie ziściły się królewskie plany (nie tylko te, podobnie było z hołdem pruskim i przejęciem, raczej nieprzejęciem, całych Prus przez Kazimierza Jagiellończyka) na wygaśnięcie dynastii Kettlerów i przyłączenie krainy do państwa polsko-litewskiego. W sercu Kurlandii, kilkanaście kilometrów od Windawy (Ventspils), znajdowało się starostwo ze stolicą w Pilten (Piltyń, Piltene), znane jako ziemia piltyńska, które wykupione zostało przez króla polskiego i należało w zupełności (jak Inflanty polskie na wschodzie) do Rzeczpospolitej, co z biegiem lat zmieniło panujące w nim obyczaje z gruntu niemieckie. Do historycznego Księstwa Kurlandii i Semigalii (po łotewsku to krainy zwane Kurzeme i Zemgale) należy Kurlandia właściwa z zachodnim wybrzeżem Bałtyku oraz portami Windawą (Windau, Ventspils), Lipawą (Libau, Lipaja), ze stolicą w Goldyndze (Goldingen, łot. Kuldiga), z położonymi w głębi krainy miasteczkami, takimi jak Talsi i Saldus. Mitawa natomiast (Mitau, obecnie Jelgava kilkadziesiąt kilometrów na południe od Rygi), większa i piękniejsza niż Kuldiga stolica całego księstwa, należała do historycznej Semigalii, której obszar rozciągał się wąskim korytarzem aż do Dyneburga nad Dźwiną (łot. Daugavpils, ros. Dźwińsk). Ryga należy do łotewskiej ziemi zwanej Widzeme (dawniej Inflanty szwedzkie albo Livland połączone z ówczesną Estonią-Estland do 1710 roku), a Daugavpils do Latgale, czyli do Latgalii (Łatgalii) zwanej w historiografii polskiej Inflantami polskimi. Inflanty Polskie (lub polskie, księstwo inflanckie, Livonia Polonica) należały od 1561 do 1772 roku (co potwierdzone zostało pokojem oliwskim ze Szwedami w 1660) do Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Rdzennych mieszkańców zwano Łatgalczykami (chłopstwo), arystokracja i szlachta bałtycko-niemiecka szybko się polonizowała (raczej przyjmowała wzory sarmackie), a sprowadzeni jezuici dbali, aby katolicyzm rozwijał się jako religia obowiązująca i misyjna. To zapomniane polskie kresy północno-wschodnie. W 1801 roku Kurlandię, Liwlandię, Estlandię połączono w jeden rosyjski okręg nadbałtycki. Łatgalia (Inflanty polskie) mocno związana była z polską kulturą, w zaborze rosyjskim aktywne było

85


Kazimierz Brakoniecki

ziemiaństwo polskie (spolonizowane rody niemiecko-bałtyckie, jak Manteuffelowie czy Platerowie), chłopi posługiwali się miejscowym dialektem łotewskim oraz białoruskim. W Kurlandii długo panowali, chociaż z pewnymi dramatycznymi przerwami, Kettlerowie, a od 1737 roku ród Bironów. W Łatgalii, ale i w Kurlandii toczyły się walki z carskim agresorem podczas insurekcji kościuszkowskiej. Zaskoczony jestem tyloma nazwami tej krainy, jak i całej Łotwy. Tak niewielki obszar, a tak naznaczony nazwami, podbojami, poprzecinany granicami, plemionami, państwami, wieloetnicznymi kulturami, z których te autochtoniczne, bałtyckie przez stulecia należały do tych milczących, kolonizowanych, chłopskich. Łotwa jako państwo pojawiła się na mapie świata dopiero po pierwszej wojnie światowej. Niepodległość ogłoszono 18 XI 1918 roku – niecałe sto lat temu. Rzecz szczególna: II Rzeczpospolita z Łotwą miały wspólną, niewielką granicę na południe od Dyneburga; stosunki były relatywnie dobre (w odróżnieniu od tych z Litwą, negatywnie nastawionej z powodu odebrania przez Polskę jej historycznej stolicy Wilna). Mniejszość polska stanowiła 3% ludności kraju. Stosunki dyplomatyczne Rygi z Warszawą były o wiele lepsze niż z polską mniejszością mieszkającą w Łatgalii, która skarżyła się na dyskryminację. Odkrywca ludowych pieśni etnicznych znad Bałtyku oraz niemieckiego Volku (tak później straszliwego w swoich konsekwencjach dla sąsiadów) Johann Gottfried von Herder (1744-1803) zapisał w „Myślach o filozofii dziejów”: Miłujący pokój szczep łotewski nie mógł wśród ludów germańskich, słowiańskich i fińskich ani rozszerzyć swego terytorium, ani wznieść się na wyższy stopień kultury. W końcu stali się, jak i sąsiadujący z nimi Prusowie, znani przeważnie tylko wskutek gwałtów zadanych tym mieszkańcom wybrzeży, częściowo przez nawróconych Polaków, a częściowo przez zakon krzyżacki i tych, którzy mu przyszli na pomoc. Ludzkość wzdraga się przed krwią, jaka tu została przelana w toku długich, dzikich wojen: w końcu wytępiono prawie zupełnie dawnych Prusów, natomiast Kurlandczycy i Łotysze dostali się do niewoli, pod której jarzmem jeszcze teraz jęczą. Wieki może upłyną, zanim jarzmo to zostanie z nich zdjęte, a dla wynagrodzenia okropności, jakie towarzyszyły pozbawianiu wolności tych spokojnych ludów i podbojowi ich krajów, przetworzy się je w imię ludzkości na nowo, by mogły cieszyć się lepszą wolnością i korzystać z niej na własny użytek. (t. II, s. 316, tłum. Jerzy Gałecki)

86

W komentarzu pióra Emila Adlera, który to polskie, pełne wydanie z roku 1962 przygotował, znajduje się przypis: W wydaniu z r.1790 następowały tu słowa; później przez Herdera skreślone: O, jak uciskani są jednak pierwotni mieszkańcy tego kraju! I jak nisko upadli. Czyż istnieje dostępna kraina w Europie, w której by Niemcy, czy to jako kupcy, czy jako rycerze, czy też jako misjonarze nie dokonali okropności. Może z powodu tych uwag, bo dzieło Herdera okazało się głośne i wpływowe, intelektualiści niemieccy zabrali się pilnie za badania nad folklorem litewskim i łotewskim, gdyż w tych krajach dopiero pod koniec XIX stulecia powstała szersza warstwa inteligencji rodzimej. U początku


Notes kurlandzki

dziejów tych ziem stoją niemieckie zakony krzyżowe (misja chrześcijańsko-militarna), a na końcu – pakt Ribbentrop-Mołotow (z agresywną misją faszystowsko-komunistyczną). W języku łotewskim przymiotnik balts to biały, w rodzaju żeńskim balta, a więc Bałtowie to „biali ludzie”, a Morze Bałtyckie jest Morzem Białym. Uznaje się, że najbardziej charakterystyczną cechą Łotyszy jest upór, wytrwałość, spīts. Ale jak wiadomo, są to cechy wszystkich chłopów bez względu na przynależność narodową, ludzi ciężko i wytrwale pracujących na roli! Język łotewski należy do grupy języków bałtyckich, którą stanowią języki: łotewski, litewski, pruski (wymarły do XVII wieku). Dochodzi jedenasta. Z rynku dobiega ludowa muzyka. Wychylam się z okna i widzę stojących, zasłuchanych ludzi. Scena jest za rogiem mojego domu. Z okna korytarza widzę i słyszę dobrze. Grupa folklorystyczna tańczy na scenie. Wychodzę, stoję obok bardzo wysokiej kobiety w zielonym stroju ludowym. Łotwa (jak i Litwa) swoją tożsamość zbudowała na materiale i dziedzictwie chłopskim. Uwolnienie od poddaństwa i następnie od pańszczyzny to początek tworzenia się nowoczesnego narodu łotewskiego (kolonizacja miast, powstanie ruchu młodej i nowej inteligencji). Młodzież, dzieci, starsi ludzie. Odwracam się i kieruję swoje kroki na południowy koniec miasta. Cały czas Saules iela. I oto jestem przy parku aktywnej rekreacji (Piedzivojumu parks) ze sztuczną górą, ścieżkami rowerowymi. Zadziwiający porządek. Równe chodniki z kostki. Kostka jest tu w powszechnym użyciu na chodnikach i na ulicach, tani materiał drogowy i mniej trwały, ale chciałbym, aby w moim Olsztynie tak równe i porządne były chodniki, tak dużo było skwerów z ławkami, koszami, rzeźbami, placami zabaw. Są i ścieżki rowerowe. Wkraczam w sosnowy las i spostrzegam po prawej stronie leśny cmentarz otoczony parkanem: sprawdzam na planie – Ebreju kapi, cmentarz żydowski, a raczej to, co z niego zostało. Kilkadziesiąt macew z piaskowca, sporo przewróconych, wypatroszone doły, gdzieniegdzie tylko obramowania, sporadycznie okazały, czarny marmur. Pochówek daleko od miasta. Początek kirkutu sięga XIX stulecia. Leśna trawa, piękne sosny. Napisy po hebrajsku i niemiecku, jeden po rosyjsku. Większość zatartych, porośniętych mchem. Kirkut: Wulf Hillel Caro gen.: Kronber geb.in gr.: Glogau in Schleisien im September 1799 gest.: den 30: October 1876 Friede seiner Asche! Idąc dalej piaszczystym, sosnowym lasem, orientuję się, że niedaleko musi być morze, ale ścieżka piesza i rowerowa (bo zszedłem z wylotowej drogi) ociera się o inny, większy i czynny cmentarz (dostrzegam drewniane krzyże łacińskie i prawosławne). Mijają mnie dwie rowerzystki. Z zakręcającej w tym miejscu trasy spacerowej zauważam potężny kamień pamiątkowy, zbaczam. Na głazie Gwiazda Dawida i napis: 1941-1945. Megalinātajem Ventspils Ebrejiem. Stoję, odchodzę, podjeżdżają chłopcy, przystają, patrzą na obelisk i zaczynają rozmawiać. O czym? Dla nich to nie Apokalipsa, ale co? Zamknięta, nieznana, obca, dziwna przeszłość? Czy tak jak na Białorusi, gdzie oficjalna propaganda stale przypomina społeczeństwu (w tym młodzieży!)

87


Kazimierz Brakoniecki

88

o wojnie, każe się cieszyć pokojem, straszy wojną, złymi sąsiadami? Nie sądzę. Ale czy prawda o zagładzie ludności żydowskiej Ventspils jest im znana? Nie sądzę. Niemcy nie zmuszali Łotyszy do mordowania sąsiadów, oni sami się za to z nimi zabrali z ochotą. Czy to byli ich dziadkowie? A czy to moja sprawa? Czy mam prawo o to się pytać tutaj, skoro u siebie w Polsce nie zakończyliśmy tego smutnego rachunku. Cóż, ale zaczęliśmy jako prawie jedyni z tej strony Odry, a nie sądzę, aby tutaj w sposób otwarty o tym rozmawiano. Według obiegowej opinii łotewskiej Żyd to bolszewik i koniec, a my bohaterowie walk o niepodległość ojczyzny. Nienawiść do Izraelitów na Łotwie nie została zaszczepiona przez Kościół katolicki (jak to u nas wiecznie bywało: źli Żydzi zabili Jezusa, Króla Polski i Syna Matki Polki, a przecież gdyby nie „zabili” to by nie było zmartwychwstania), chociażby dlatego, że religią powszechną był tu protestantyzm (luteranizm i szybko rozwijający się w XX stuleciu baptyzm). Nienawiść zaczęła rosnąć lub się pojawiać z prędkością błyskawicy z powodu wydarzeń z początku XX wieku: rewolucja 1905 roku, rewolucja bolszewicka, walka o niepodległość (z Niemcami i Rosją Sowiecką) w 1918-1920, upadek niepodległości z rąk Sowietów w 1940 („żydokomuna”), okupacja niemiecka, która pozwoliła na „rozliczenie się z wrogami ojczyzny” (komunistami i bolszewią żydowską). Nie chodziło o antyjudaizm ekonomiczny, religijny, ale o radykalny nacjonalizm, o nienawiść zakorzenioną w dramacie narodowym Łotyszy, Litwinów, Estończyków, którzy wyzwolenie od Sowietów w 1941 roku przez armię niemiecką, za którą szły oddziały morderców i rozkazy likwidacji obywateli żydowskich, wykorzystali, jak Turcy likwidujący Ormian, do przeprowadzenia zbrodniczej czystki etnicznej. Ścieżka rowerowo-spacerowa, mijam zadbany cmentarzyk żołnierzy Armii Czerwonej. Armia niemiecka wraz z oddziałami łotewskich esesmanów do początków maja 1945 roku broniła się w tej krainie zaciekle. Na zachodnich kresach Europy, w bretońskim „Poche de Lorient–Quiberon” wojska niemieckie poddały się równie późno. Ogrodzenie cmentarza miejskiego. Trochę osób na grobach bliskich. Sosny i czyściutki piasek z zaczynających się w tym miejscu wydm tworzą wrażenie parkowej sielanki. Schodzę na drugą stronę jezdni i widzę pięknie utrzymany kemping, a dalej skansen drewnianych chałup i rybackich łodzi. Poznaję to nieduże, ale interesujące muzeum ludowe. Skręcam wzdłuż ogrodzenia i natrafiam na stacyjkę kolejową, na której stoi ciuchcia jako kolejna atrakcja turystyczna. Cienki dymek leci z komina, pasażerowie (damy i rodziny z dziećmi), zakupiwszy bilety u leciwej pani w okienku, wsiadają, konduktorzy w mundurach przechadzają się wzdłuż peronu. Nie decyduję się na objazd nadmorskiego parku, ale podziwiam elegancję tego wypoczynkowego miejsca. Powrót ulicą Vasarnicu jela, ważną ulicą równolegle biegnącą do wybrzeża w stronę śródmieścia. Pokaźne wille, niektóre drewniane i zatrzaśnięte na stałe, trawy skoszone, z prawej strony nieliczne budynki publiczne. Przysiadam i piszę te słowa na ładnym skwerze. Miasto jest rozległe w tej willowej okolicy nadmorskiej. Na licznych skwerach rzeźby, głazy, ławki. Przytulnie, przyjemnie, ale nieustannie pusto. Dochodzę do skromniutkich domków, to niewielka, ale gęsto zabudowana niegdysiejsza dzielnica rybacka. Gdzie mieszkańcy? Przed telewizorami? Kilka restauracji nieczynnych (do sezonu całe cztery tygodnie jeszcze). Prawie w ogóle osiedlowych sklepów (ale nie zwiedziłem całego miasta). O, właśnie jeden w drewnianej i niskiej chałupie mijam i bym nawet nie zauważył, gdyby nie wychodząca z torbą kobieta. Wracam na Vasarnicu, przechodzę na drugą stronę i ponownie natrafiam na czyściutki, długi skwer z niebotycznymi, przyciętymi topolami. Przestrzennie. Cud, przysiada się osoba, która wcześniej pojawiła się w perspektywie ulicy. Starsza pani w białej kurtce i bereciku. Zadbana. Zaczyna karmić gołębie.


Notes kurlandzki

Po chwili zauważyłem młodą parę. Przejechało też auto. Wstaję, patrzę na drogowskaz: Kuldiga 57 kilometrów, Ryga 190. A do Olsztyna w linii prostej na południe? 500? Nie więcej. Mija mnie grupa wyrostków, idąca z wędkami na ryby. Wśród nich wyróżnia się para: Cygan i blondynka. Juras iela, a na niej klasycystyczny kościół typowy dla sakralnego budownictwa parafialnego z pierwszej połowy XIX wieku (podobne widziałem na północnym Mazowszu). Katolicki. Z boku płyta grobowa przy schodach: Tadeusz Pielkiewicz ur. 1834 zm. 1893. A więc kościół niegdysiejszej kolonii polskiej, której, jak przypuszczam, niewiele obecnie zostało przy życiu przedstawicieli. Kilka przecznic dalej skręcam w lewo w stronę niedalekiej rzeki i trafiam na wysokie, wybudowane z cegły budynki. To świadectwa prosperity miasta z przełomu XIX i XX stulecia. Handel, port, nowe mieszczaństwo. Saules iela. Podobny proces zachodził we wszystkich prowincjonalnych ziemiach zachodniej i środkowowschodniej Europy, do których w drugiej połowie XIX stulecia doprowadzono linie kolejowe. Tak stało się we francuskiej Bretanii, w Prusach Wschodnich, w Kurlandii. W 1861 roku podróż koleją z Berlina do Sankt-Petersburga przez Królewiec i Kowno trwała 66 godzin, 38 minut (prawie trzy dni). Wyruszało się z Berlina wieczorem o godz. 22 minut 45, aby na dotrzeć na stację nadgraniczną w Eydkuhnen (Ejtkuny) w Prusach Wschodnich (obecnie Czernyszewskoje na granicy Obwodu Kaliningradzkiego FR z Litwą) następnego dnia o 18.22, skąd dwadzieścia minut później odchodził pociąg (przestawiony na szersze tory) do Kowna, który docierał do stolicy państwa rosyjskiego o 18.30 kolejnego wieczoru. Jeżeli podróżny decydował się na pociąg wyjeżdżający rano z Berlina, to przyjeżdżał do celu podróży do grodu nad Newą po ponad 68 godzinach. Z Berlina do Warszawy można było dotrzeć pociągiem w 1862 roku, a stąd do Sankt-Petersburga koleją warszawsko-wiedeńską. Aby dotrzeć do Rygi, trzeba było przesiadać się w Dyneburgu, gdyż to połączenie zaczęło funkcjonować od 1861 roku. W porównaniu jednak z rosnącymi wręcz lawinowo drogami żelaznymi na zachodzie, w państwie carskim sieć kolejowa była mizerna. W carskiej Łotwie wpierw wybudowano połączenia między Rygą a Mitawą (Jelgavą), następnie strategicznym portem bałtyckim Lipawą, a chyba na końcu z Windawą (z której przez Rygę, Dyneburg i Witebsk można było dojechać do Moskwy). Kolej żelazna zapewniła nie tylko transport ludzi, ale przede wszystkim towarów z głębin Rosji aż nad Bałtyk. Ryga była największym okręgiem przemysłowym, za nią sytuowała się Lipawa oraz Dyneburg. Na początku XX wieku w liczącej blisko dwa miliony mieszkańców Łotwie coraz więcej pracowało robotników przemysłowych przybyłych z etnicznej Rosji. Kiedy Windawa połączona została przez Witebsk z Moskwą, rozpoczął się drugi (po XVII wieku), chociaż krótkotrwały, okres prosperity w dziejach portu i miasta. Windawa stała się głównym po Rydze portem przeładunkowym imperium rosyjskiego. Podobnie złote czasy nadeszły na przełomie lat 60. i 70. minionego wieku, kiedy port w Ventspils stał się największym portem przeładunkowym ropy ze Związku Radzieckiego. Otwarcie na wielką Rosję czy ZSRR – to dla interesów portowych w kierunku zachodnim było najlepszym sposobem na rozwój i dobrobyt. Tak jak wcześniej handel w obrębie bałtyckiej Hanzy. Kraina ta, począwszy od niemieckiej kolonizacji w średniowieczu po wielonarodowe imperium rosyjsko-radzieckie, pełniła funkcję kraju wielokulturowego, z tym że Kurlandia i Ryga podlegały silniejszym wpływom Zachodu niż prowincje wschodnie (Łatgalia). Ojciec Mieczysława Jałowieckiego założył w Petersburgu Towarzystwo Kolei Dojazdowych i zaczął w latach 80. XIX stulecia budowę na wielką skalę kolei na Litwie, Ukrainie i krajach nadbałtyckich. W kadrze inżynierskiej kolei (w tym w wielkich warsztatach np. w Dyneburgu) – poza Anglikami i Szkotami, którzy głównie obecni byli w stolicy imperium – pracowali i to wzorowo

89


Kazimierz Brakoniecki

90

Polacy. Zauważyłem, że ruch kolejowy w Ventspils jest wyłącznie towarowy: w stronę portu ciągną dziesiątkami wagony z węglem, który przeładowywany jest na statki, ale ruchu osobowego nie zauważyłem. Za czasów ZSRR Ventspils był głównym portem przeładunkowym dla radzieckiej ropy, teraz kurek się zamknął. Rozeźlona Federacja Rosyjska nie jest już zainteresowana tym kierunkiem eksportu swoich surowców. Na dwupiętrowej, nieco podupadłej, kamienicy, która kiedyś pełniła rolę zakładu, fabryczki, czytam: 1912 Labor omnia vincit. Praca wszystko zwycięży. Dawne fabryki XIX-wieczne budowane były jak świątynie. Módl się i pracuj. Chrześcijańska dewiza: Ora et labora. Przez setki lat wznoszono kościoły jako świątynie Boga, następnie fabryki wyglądające jak gotyckie świątynie pracy, teraz stawiane są galerie handlowe w charakterze świątyń konsumpcjonizmu. Szlachetne prawo do pracy. Szlachetne hasło, które można przekształcić w Arbeit macht frei z bram niemieckich obozów koncentracyjnych dla żydowskich i słowiańskich podludzi: Praca cię wyzwoli. Koszmar niewolniczej pracy. Ironia nadczłowieka. Etyka protestancka doprowadzona do absurdu i zwerbowana do programu systemu totalitarnego. Porażka moralności odkupienia przez pracę, której początek w hebrajskiej Biblii: będziesz w znoju pracował, człowiecze potępiony, wygnany z raju. Praca jako potępienie, piekło, zło konieczne. Radzieckie (sowieckie) obozy pracy przymusowej dla milionów ludzi. Dla wrogów ustroju, pracy, klasy robotniczej, zwycięskiej partii komunistycznej. Wrogiem może być każdy. Tyran i wódz Stalin stworzył nowoczesny, totalitarny system podejrzeń oparty na strachu, kłamstwie i donosicielstwie. Samo społeczeństwo stało się więzieniem, którego wewnętrznym kręgiem były niewolnicze obozy Gułagu. Więźniów łagrów oznaczono numerami i normami wykonanej pracy, od której zależała ilość otrzymywanego chleba. Ale nawet stachanowcy umierali z wyczerpania, zimna, chorób, głodu. Budziesz charaszo rabotat’, budziesz charaszo kuszat. Będziesz dobrze pracował, to będziesz dobrze jadł. Kto nie pracuje, ten nie je! Julius Margolin ten komunistyczny slogan ujrzał pewnego jesiennego poranka 1939 roku w zajętym przez Armię Czerwoną polskim Lwowie i nie wiedział jeszcze wtedy, jak w praktyce jest stosowana ideologia tego (zbrodniczego jak się okazało) hasła. Praca cię wyzwoli. Kto nie pracuje, ten nie je – dwa bliźniacze hasła bliźniaczych, hitlerowskich i radzieckich obozów śmierci poprzez niewolniczą pracę. I kolejne: chińskie, kambodżańskie, północnokoreańskie itp. Marks przewidywał, że w państwie zwycięskiego proletariatu każda praca osiągnie wymiar sensownej, twórczej działalności, a powstał Raj Krat. Oddaną pracą dowiodę, że wierzę w Partię i Wodza, Ojca narodów, Führera, Sekretarza Partii, Szefa Banku Światowego: ufam, nie zdradziłem, jestem wiernym synem czarnoziemu, zakładu pracy, oddziału banku, parafii, gułagu, więzienia, margaryny z dżemem. Praca, praca, praca. Praca przy taśmie, przy piecach w krematorium, przy budowie piramid, świątyń narodowych, muzeów, Tysiącletnich Rzesz, Imperiów, Cmentarzy Poległych Bohaterów, Mumii Boskich Wodzów. Ora et labora. Labor omnia vincit. Bez pracy nie ma kołaczy. Praca jako kara, obowiązek, przyjemność, świadectwo łaski, a nawet (współcześnie) przywilej. Zapracować się na śmierć. Ciężką pracą dowiodę, że Pan Bóg mnie wybrał, bo inaczej nie miałbym owoców z męki mojej codziennej. Wspólnoty sekciarskie (np. raskolnikowów) – odrzucone przez legalne społeczeństwo, ale tworzące własną etykę skrzętnych zachowań godną ludu wybranego przez Boga. Alienacja przez pracę, w pracy, zabieranie wartości dodatkowej, praca jako religia kapitalizmu i komunizmu, rewolucyjna praca dla przyszłych pokoleń, a teraz bicie, głodowanie w imię Utopii, Zbawienia na Ziemi. Syzyf według ewangelii Camusa był szczęśliwy, przynajmniej przez sekundę, ale czy więzień Auschwitz, Kołymy, Workuty, Gross-Rosen, w kopalniach Namibii, Konga był nim przez sekundę


Notes kurlandzki

także? Co to znaczy alternatywne podejście do Przyrody, a więc i do Pracy? W obowiązującym etosie zdobywczość, rywalizacja, agresywność dominują w systemie wartości. Nie chodzi wyłącznie o samą godność pracy, pracownika, odpowiednią zapłatę, ale o całkowitą zmianę paradygmatu: o założenie i praktyczne zastosowanie idei, że Ludzkość wraz z Ziemią stanowią razem jedną rzeczywistość etyczną (Wspólna Obecność). To istnienie harmonijnie działające w symbiozie współuzależnień i współistnień. To nie ekologia, ale światologia. To, co sami czynimy innym, sobie, naturze, z nawiązką powraca i nas niszczy albo buduje (Budd-uje!)! Skrzyżowanie ulic z kocimi łbami. Halowa, drewniana świątynia baptystów: Ventspils baptistu bažnica. Baptyści bardzo są popularni i rzutcy: rozwijają się dzięki autentycznej wspólnocie. Dobrze pamiętam jedną rodzinę baptystów w pewnej wiosce na ziemi łomżyńskiej. Mieszkała na kolonii, pogardzano nią, separowano się od niej. A kiedy piorun uderzył w ich gospodarstwo, sam byłem tego świadkiem jako dziewięciolatek na wakacjach u dziadków, to nikt się nad nimi nie litował. Inna rzecz, że gospodarze ratowali własne strzechy przed szalejącą burzą. Podążam krótką i częściowo obsadzoną niewysokimi, ale podupadłymi czynszówkami (?) ulicą Synagogas, na której końcu natrafiam na odnowioną, malutką bożnicę na rogu z Pils iela. Stylizowany na neorenesansowe cacko i na różowo otynkowany budyneczek z drobną ornamentacją nadokienną i sztukaterią (jakieś szpilce na dachu) z 1908 roku (data powstania czy przebudowy?). Obecnie mieści się tutaj biznesowa instytucja. Zmierzam sąsiednią uliczką, murowane i zabiedzone kilkupiętrowe kamienice, dochodzę w pobliże odnowionej i najbardziej efektownej kamienicy z tej samej co poprzednie epoki. Mieści się w niej ośrodek kultury i malutkie planetarium. Wokół smutnawe podwórka i poniszczone domy. Po raz pierwszy widzę taksówkę i pierwszy – i to nowiutki – mercedes z młodziutkim kierowcą. Na ławce dwaj, odziani w błyszczące dresy, mężczyźni w średnim wieku siedzą i palą papierosy. Słońce przypala odsłonięte części ciała, ale stale wieje zimny i ostry wiatr z północy. Przechodzę przez trawiasty placyk ze straszącą chałupą i podążam szybko do domu literatury. Nowoczesna biblioteka, rynek z luterańskim kościołem jak tortem i jestem u siebie na podwórku. 5 V, niedziela Przed południem przekartkowałem monografię historyczną Walthera Kirchnera „The rise of the baltic question” (Newark: University of Delvare, 1954). Znalazłem ponadto kilka innych naukowych pozycji na „moim” regale w pokoju. Zaglądam do rozdziału „The Poles” i wsiąkam w krytykę działań Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Czy ten wstyd z powodu naiwności, nieskuteczności, krótkowzroczności polskiej polityki nigdy mnie nie opuści? Czy nie opuści mnie ten lęk przed rozpadem struktur wewnętrznych mojego państwa z powodu politykierstwa, zaniechania reform wewnętrznych i braku skutecznej polityki zagranicznej? To błąd uważać, że Polak myśli szczególnie indywidualnie, Polak myśli stadnie, wie to, co chce wiedzieć, uprawia chętnie myślenie pospolite i roszczeniowe. Inaczej jest bezradny i zaniepokojony. Polacy dzisiejsi, po zwycięstwie nad komunizmem i triumfalnym powrocie tradycyjnego klerykalizmu, sarmacko-chłopskiego szowinizmu, pomroczności mieszczańskiej, są po prostu w swojej większości lepiej ubranym, odżywionymi zaopatrzonym w technologiczne błyskotki stadem. Pilnowanie prywatnych interesów nie ma nic wspólnego z dojrzałym indywidualizmem. Człowiek w Polaku raczkuje, próbuje wstać, ale zaraz sam sobie wymierza cios w mordę, narzekając, zazdroszcząc, wieszcząc spisek. A że żyjemy w świecie, w którym stan niepokojącego napięcia, stan dawko-

91


Kazimierz Brakoniecki

wanego przez mass media strachu i sensacji (które z tego żyją) jest czymś powszednim (a strach w końcu zabija zdrowe życie i zdrowy rozum), to łatwo o pesymistyczne proroctwa. Wątek główny: Rzeczpospolita podjęła się opieki nad krajami bałtyckimi po sekularyzacji zakonu inflanckiego. Chodziło w tym głównie o pomoc wojskową przeciwko rosnącej pod koniec XVI stulecia w siłę Rosji moskiewskiej. Chyba nigdy Polska w swojej tysiącletniej historii, poza może krótką epoką Bolesława Chrobrego, Bolesława Krzywoustego, Kazimierza Wielkiego z dynastii Piastów, nie prowadziła systematycznej, dalekosiężnej polityki państwowej (nie tylko zresztą z powodu słabnącej władzy finansowej i monarszej). Wszystkie fakty znamy dobrze. Ale Kirchner opowiada o czasach apogeum mocarstwowości państwa polsko-litewskiego: Jeżeli przewagą militarną wojsk rosyjskich można tłumaczyć wycofanie się Zygmunta Augusta z wypełnienia obietnic jako protektora tej krainy, to nic nie tłumaczy braku jego wysiłków dyplomatycznych. Wspominam przewodnik po Europie z 1759 roku, w którym angielski autor w następujący sposób przedstawił Polaków: Polacy są mocno zbudowani, wzrostu przeciętnego, są dzielni, lubią dużo zjeść i dużo wypić, wszyscy mówią po łacinie i słowiańsku. […]. To szlachta wybiera Króla, którego władzę silnie ogranicza. Lud jest jak niewolnik i nie ma Pana, który by nie miał prawa życia i śmierci nad chłopami; ci pozostają w skrajnej nędzy.

92

Teraz nie ma ani skrajnej nędzy, ani skrajnej opresyjnej władzy, przeżywamy najlepszy okres w nowożytnej historii, ale archaiczne emocje i polityczne brednie oparte na ideologii spisku przeciwko „biednym, prawdziwym Polakom” dążą do rozkładu państwa w imię jego „patriotycznej naprawy”. Na śniadaniu poznaję większość pensjonariuszy naszego literackiego domu: starszą dziennikarkę z Finlandii, która należy do mniejszości szwedzkiej (od razu zapytała mnie, czy poznałem osobiście Szymborską i Zagajewskiego – musiałem ją rozczarować; ja nawet samego siebie dobrze nie znam), w moim wieku Hiszpankę, tłumaczkę literatury francuskiej i lektorkę na uniwersytecie, młodą Niemkę (z byłej NRD), początkującą tłumaczkę literatury francuskiej i angielskiej, która przyjechała prosto z Nowego Jorku, młodziutką poetkę łotewską, do której przyjechał chłopak z Rygi. Na stole leżą gazety weekendowe, ale cóż w nieznanym nam języku. Na mapie przyklejonej do ściany nad stołem pokazujemy swoje rodzinne i ojczyste miejsca. Dochodzi pierwsza. Siedzę w baszcie dobrze zrekonstruowanego zamku komtura Windawy (ale nie tak „dokumentnie” jak w litewskich Trokach!). Zameczek był malusieńki dla kilku rycerzy zaledwie. Fundacja z 1290 roku. Wielokroć przebudowywany (przez czas dłuższy mieściło się w nim więzienie) wygląda jak nieduży, obronny kościół z boczną, masywną wieżą. Wewnątrz malutki dziedziniec, dwa piętra, cegła, kloce, rekonstrukcje. Wychylam się z okienek, port przeładunkowy na kanale rzeki mam na wyciągnięcie ręki, linijka morza z zarysami dwóch statków (na redzie?), najbliższa dzielnica Ostgals z drewnianymi, pomalowanymi domkami otoczonymi parkanami, pojedyncze kamienice ze śródmieścia Vecpilseta, po drugiej stronie i w dalszej perspektywie blokowiska, w których jeszcze nie byłem. Skwery i parki. Z góry nic nadzwyczajnego. Czas pójść nad morze! Czterdziestokilkutysięczne miasto. Sto lat temu blisko piętnastoty-


Notes kurlandzki

sięczne. Podobno obecnie jedno z najbogatszych, najlepiej utrzymanych (to się zgadza). Sympatyczny, kobiecy personel w ciekawym, choć skromnym muzeum. Obejrzałem film złożony z kronik filmowych z lat przed- i powojennych; epizody sowieckie bardzo pouczające, propagandowe: port kipi życiem, wyglądy ludzi, ulic, instytucji całkowicie zsowietyzowane; twarde, mocne sylwetki zaaferowanych, aktywnych, skromnie ubranych przedstawicieli ludu pracującego i inteligencji pracującej. Subotniki, przemówienia, oddawanie przed czasem kolejnej fabryki, rozradowani pionierzy. Dotarłem, idąc wzdłuż rzeki, do Bałtyku, piaszczystej, szerokiej i zagospodarowanej plaży. Na jednym jej końcu falochron portowy, drugi zaś niknie daleko cypelkiem. Niskie wydmy, lasek sosnowy, wiatr silny i chłodny od Skandynawii (od „mojej” Gotlandii), dłonie w nim marzną, pomimo ostrych promieni słonecznych. Setki ludzi mogą tutaj latem wypoczywać. Czy jest wystarczająca baza turystyczno-hotelowa? Jeden nowoczesny kemping widziałem. Poza tym jest poza sezonem. Brzegiem morza idzie kilka postaci, i to same kobiety w różnym wieku. Wyruszam i ja dalej w kierunku południowym, w stronę majaczącego lekko cypla, pod słońce. Na szczęście mam kaszkiet. Trzymam się blisko pluszczącej i czystej wody. Zanurzam palce, cofam, bo bardzo zimna. Przeszedłem 500 metrów, pojawiają się otoczaki, jest ich coraz więcej, sięgają do wydm. Są nagrzane, miłe w dotyku, elektryzujące. Zawsze jest kłopot, który wziąć. Ten czy ten, ten i tamten. Ten smutny, bo go zostawiłeś, a tamten lekko tańczy albo nuci. Inny się chowa. Cwaniaczek. To ich mała ojczyzna. Kamienisty brzeg. Morze zaczyna miejscami chrzęścić, to ścierany falami żwir opowiada swoje poobtłukiwane historie. I znów więcej piachu, lasek i wydmy się zbliżają i oddalają. To już chyba kilometr. Można iść tak i iść aż do Lipawy, a potem do granicy z Litwą, gdzie wydmy się podnoszą i tworzą atrakcyjną widokowo Mierzeję Kurońską z wioseczką Nida (Neringa), w której bardzo krótko miał swój letniskowy domek Tomasz Mann. I nagle dźwięki nad głową, rozglądam się, klucz dzikich gęsi sunie na północ, a zaraz kolejny i kolejny. Trochę się mieszają, ale wytrwale ciągną. Kocham te dzikie gęsi, to chyba gęsi zbożowe. Przelatują wiosną i jesienią nad Jarotami, dzielnicą w Olsztynie, w której na czwartym piętrze w bloku nielotny poeta mieszkam. Hej, tam kochane, witajcie! Klucze gęsi na północ. I znów kolejne, bardziej nad lądem, poszarpane, szybkie, zdecydowane. Nie doszedłem do cypla, innym razem. Odczucie szczęścia, bo gęsi w dalszym ciągu przelatują nad moją głową i moim ciałem, które domaga się przyjaznych skrzydeł! Pojawia się znak informujący, że to plaża dla nudystów, i rzeczywiście pojawił się rosły, i jeszcze młody śmiałek, rozebrał, wszedł, pochlapał, ale zaraz wyszedł z morza. Woda musi mieć nie więcej niż 7-8 stopni Celsjusza. Wracam trochę inaczej i trafiam do Jurmalas parkas, który zadbany sięga po skansen, przejeżdża nim ciuchcia, stoją liczne (niektóre olbrzymie) kotwice, pojawiają się spacerowicze, tu tak nie wieje. Skracam drogę uliczkami drewnianych chałup. Na Līu iela 21 tabliczka: M. Rajecka. Parkan, zapuszczony ogródek, na sznurku torby foliowe i szmatka, okiennice od ulicy zawarte, łuszcząca się z desek farba, ze dwa, trzy tulipany. Wydaje mi się, że gospodynią musi być Polka, jakaś staruszka, Rajecka to polskie nazwisko, sama tabliczka z sowieckich jeszcze czasów; smutny widok samotności. Ciasno stoją chałupy, a na zagrodzonych płotami podwórkach stare auta marek zagranicznych, nikogo poza tym żywego. Wieją wiatrem niewidzialne, miejscowe duchy. Kocie łby i nowa kostka. Czysto i cicho. Lektury Petera Balakiana ciąg dalszy. We wczesnym dzieciństwie często przebywał ze swoją babcią. Dopiero po latach odkrył rodzinną tajemnicę pochodzenia i nieszczęść z lat pierwszej wojny światowej. W Paryżu pisze pierwszy wiersz o odzyskanej tożsamości „The history of

93


Kazimierz Brakoniecki

Armenia”. Do swojej wspomnieniowej i rozrachunkowej narracji dołączył wstrząsające świadectwa zbrodni tureckiej na Ormianach, listy, rozważania. Babka po ucieczce do USA, po „genocide” milczała o tym wszystkim więcej niż dwie dekady, ale coś w niej pękło, kiedy Japończycy zaatakowali Amerykanów w 1941 roku pod Pearl Harbor. Przeraziła się, że znów dopadną ją mordercy jej rodziny i narodu. Dopiero leczenie elektrowstrząsami przywróciło jej jako takie zdrowie i resztę życia ponownie spędziła na codziennym krzątaniu się wokół domowych i rodzinnych obowiązków. Odrętwiała, milcząca, zajęta drobiazgami, miłością do wnuka. Podobnie rodzice. Chcieli wieść życie pewne, stabilne, aż za bezpieczne, unikając smutnego tematu, tamtego losu, w amnezji szukając ratunku, w nadaktywności zawodowej i codziennej spełniając się mocno, żeby nie powstała żadna urazowa szczelina w świadomości. Cień starej krainy: „A shadow of the old country”. Stary kraj to była parafraza dorosłych, używana w obecności dzieci. Utracona ojczyzna. Coś podobnego zdarzyło się i nam w Europie, Polakom wygnanym z kresów wschodnich, Niemcom wygnanym z ich kresów wschodnich, Węgrom wygnanym z ich kresów siedmiogrodzkich itd., aż do naszych współczesnych czasów, kiedy byli obywatele Jugosławii zrobili sobie czystkę etniczną. Trauma nie ginie, ona się przyczaja, przepoczwarza, a niekiedy radykalizuje ucięta, niema, zaduszona. Peter stał się poetą, jego jedna z uratowanych ciotek w USA zrobiła karierę jako wybitna specjalistka poezji francuskiej (przed wyjazdem do USA chodziła do szkoły we Francji). Ze spotkania autorskiego na Long Island, na którym Peter czytał swoje wiersze z nowego tomiku: „Sad days of light”, ciotka Anna wyszła zdruzgotana. Nie spodobało się jej to, że siostrzeniec porusza w swoich wierszach tematykę rozrachunkową, faktograficzną (opowiada o swoim dojrzewaniu do tożsamości ormiańskiej i długu wobec przodków), gdyż prawdziwa poezja to nadrealizm i czysta sztuka (jej ulubionym poetą jest Mallarmé). Taki mniej więcej zawiązał się dialog: – Dlaczego piszesz o Armenii? Dlaczego. To nie jest temat dla poezji. Poezja nie jest po to! – A po co jest poezja? – Nie możesz pisać wierszy o faktach, wydarzeniach. – Czy Dante i Homer nie pisali o wydarzeniach? – Ale to była bardzo dawno temu. – Nie można pisać wierszy o wydarzeniach historycznych? – Nie po Mallarmé! – A Neruda? – Przestań, to był poeta polityczny. 6 V, poniedziałek

94

Zaskakujący sen, który wychynął z jakiegoś zapomnianego i bardziej mrocznego: Jeździłem na łyżwach po lodzie w kościele, następnie po pałacu (obserwowała mnie królowa angielska i dwór!). Kolor całości: miodowozłoty. Barokowe dekoracje i klimaty. Dużo ludzi mnie podziwiało, a ja samotnie i płynnie sunąłem na łyżwach (faktycznie uwielbiałem jeździć na łyżwach po olsztyńskich jeziorach) zgodnie z rytmami muzyki latynoskiej… Wielka potrzeba docenienia; mój mit i ulubiona bajka z dzieciństwa to brzydkie kaczątko, które staje się pięknym łabędziem. A nie mówiłem! Patrzcie teraz i podziwiajcie! Upokorzony w rodzinie, przez średnią szkołę, walczący o prestiż w grupie rówieśniczej na ulicy, zahamowany rozwój indywidualny i społeczny po upadku Solidarności…


Notes kurlandzki

Kultura uznania zamiast kultury poniżania, oto zasada przyzwoitego wychowania. Dzisiaj przed południem wąskimi i krótkimi uliczkami obok luterańskiej kirchy i bazaru w stronę nowoczesnego, malutkiego portu promowego. A w nim przy nabrzeżu Stena Flavia, która pływa do niemieckiego Travemünde. Poza tym jest kurs do Nynashamn w Szwecji na pokładzie Scottish Viking oraz linia Travemünde–Ventspil–Sankt Petersburg. Pochylnia opuszczona. Nie wiem, czy będzie zaokrętowanie, czy skończył się wyładunek i wszyscy zeszli z tego białego, stalowego łabędzia. Jak on tu manewruje w tym wąskim rzecznym kanale? Muszę specjalnie przyjść i podpatrzeć. Nieopodal chram prawosławny św. Mikołaja skromnie stojący przy nabrzeżu towarowym portu. Kasztanowce. Słońce pracuje. Na skwerze przed świątynią kiczowate, plastikowe łabędzie, kosze z jajkami, kury wysiadujące jaja. Domyślam się, że to pozostałości z wielkanocnego święta Paschy. Kościółek prawosławny w stylu „bizantyńsko-rosyjskim” z dzwonnicą, zielonym dachem, kopułkami, torcikami, ażurami. Białawe ściany w stanie opłakanym (opada tynk), drobne rusztowanie na dachu (dwie kopułki już pozłocone), wewnątrz typowy kicz dekoracyjno-ikonostasowy. Dwie staruszki w chustkach na głowie, na kolanach zbierają, skupione, wosk z podłogi. Drab w średnim wieku żegna się kilkakrotnie szeroko, zamaszyście, obronnie. Na nogach ma białe, ogromne adidasy, które rażą to otoczenie i same jakby nic nie rozumiały z tego, co robi tutaj ta, wyższa od nich, część ich użytkownika. Jakby przedrzeźniały jego pobożność, mówiąc: A ty, obłudniku, nas nie oszukasz! W kącie siedzi skromny z wyglądu urzędnik i kopiuje ikonkę. Niezręcznie się czuję w cerkwi, czuję się obcy, źle nastawiony, wszędzie widzę przesadę, kicz, zewnętrzne maniery, odblaskowe złocenia, sute stroje brodatych i tłustych duchownych o szerokich wargach, same stereotypy i przypomnienia sojuszu ludu, cara i ikony: Rasputin-Putin-Gazputin. Ja, ateista katolik, który uwielbia zwiedzać samotnie kościoły, kiedy nie ma w nich rozmodlonych staruszek, nerwowych turystów, wystawnych ślubów, brzuchatych, zaaferowanych proboszczów i innych chtonicznych bożków. Pod koniec lata w 1977 roku pojechałem do żeńskiego klasztoru prawosławnego w Grabarce na Podlasiu, ponieważ jego przełożoną w tym czasie była babka żony brata ciotecznego mojej żony, która po latach normalnego życia wpierw na Wołyniu, a później na Warmii – wolna od zobowiązań rodzinno-ziemskich – w klasztorze w Grabarce w 1962 roku przyjęła imię Barbary. Wspominam to teraz, bo obserwowałem, jak w święto religijne Przemienienia Pańskiego przybywali całymi masami na świętą górę pełną krzyży pokutnych, wotywnych i dziękczynnych ze wszystkich krańców prawosławnej, polskiej ziemi prości, sterani ludzie – jak się cieszyli, kiedy wreszcie dotarli na to malutkie wzniesienie z drewnianą, miniaturową cerkwią i klasztorkiem. Nie przeszkodziło to nam, tzn. mnie i dwóm popom z mojego pokolenia, popijać samogonkę tutejszą, a popijanie i zakąszanie przerywane było wypadaniem jednego z nich na przemian do babuszek czekających pokornie na spowiedź pod rozpalonymi wiarą sierpniowymi niebiosami. Jedno drugiemu nie przeszkadzało, nikt niczemu się nie dziwił, nie było to przecież jakieś wyuzdanie, ale radosne świętowanie: tłuste picie, jedzenie, śpiewanie, bo życie i śmierć, Bóg i Szatan w jednym mieszkają domku, sercu człowieczym, a my tutaj wszyscy byliśmy pod opieką Chrystusa Przemienionego, i radowaliśmy się sobą, świętem, rozmodloną atmosferą. To był ten czas, kiedy jako katolicki heretyk poszukiwałem innego Boga, bardziej „tłustego” (zdrowego) i panteistycznego. Z okienka nad wejściem, z drewnianej dzwonnicy wystawała serdecznie uśmiechnięta twarz dobrotliwej mniszki, która swoim łagodnym spojrzeniem omiatała kolumny zdążających wiejskich pątników do monasteru. W kilka lat później drewniany kościółek

95


Kazimierz Brakoniecki

96

spłonął podpalony przez jakiegoś pomyleńca, ale od lat już stoi nowy i równie serdeczny. Daj Boże wszystkim zdrowie! Pozdrawiam Cię w niebie, droga, niezłomna w swych przekonaniach i pracowita Ihumenio Barbaro! Usiadłem na ławce na wprost wejścia i znów mam przed oczami widok odpadającego gdzieniegdzie tynku i odsłoniętych czerwonych cegieł. Znamiona niedostatku. Prośby o datki na remont świątyni. Czy wróci tu imperialna Rosja? Niepodległe państwo łotewskie ma 22 lata, dodać do tego trzeba poprzednie 21 lat (1918-1940) i to wszystko. Rosjanie są główną mniejszością w tym kraju (źródła podają sprzeczne dane: 650 tys. oraz 560 tys., co daje 40 albo 30% ludności w stosunku do niecałych dwóch milionów mieszkańców kraju, w którym żyje zaledwie1.300 000 (inne źródło podaje prawie półtora miliona) etnicznych Łotyszy (30% z nich pracuje za granicą, wielu na pewno nie wróci)! Są też rosyjskojęzyczni Białorusini i Ukraińcy (w sumie 120 tys.), Polacy (nie więcej niż 45 tys.), Litwini (25 tys.), Żydzi i Cyganie (po 6 500), nieliczni Niemcy. W Rydze (735/750 tys.) stanowią chyba nawet połowę mieszkańców. Z warstwy uprzywilejowanej spadli na poziom klasy niższej, głównie na prowincji. Większość Rosjan to ludzie, którzy osiedlili się po 1945 roku wraz z zainstalowaniem nad Bałtykiem Kraju Rad. W większości pozbawieni są obywatelstwa łotewskiego, gdyż nie zdali wymaganego egzaminu z języka łotewskiego (lub w ogóle nie starali się z tego powodu o to obywatelstwo). Mają paszporty rosyjskie, z punktu widzenia państwa łotewskiego są bezpaństwowcami. Ich status jest więc upokarzający, nie mogą pracować w instytucjach samorządowych, państwowych, w ogóle na większości stanowisk, skoro nie znają języka urzędowego. Niektórym to nie przeszkadza, nie muszą iść do wojska, nie płacą podatków, część posiada emerytury wojskowe z Federacji Rosyjskiej, żyją z drobnego handlu, ogródków, drobnych zajęć, a najbardziej przedsiębiorczy z wielkiego biznesu. Kombinują. Młodzi Łotysze nie uczą się w szkołach języka sąsiadów, ale angielskiego i niemieckiego. Na swojej drodze spotykam skromnych, starszych ludzi mówiących po rosyjsku, którzy są niezdolni z powodu wieku, znużenia, przyzwyczajeń do tak radykalnej przemiany i wysiłku. Łowią ryby, mają ogródki, chodzą na grzyby, zadowalają się byle czym, a czyż wcześniej lepiej im się żyło? Bo ci, co należeli do elity sowieckiej (Rosjanie, Łotysze), poradzili sobie w diametralnie odmiennej sytuacji całkiem dobrze, tworząc mafijno-korupcyjne stosunki przy prywatyzacji wielkiego majątku, kombinując i załatwiając brudne i intratne interesy. Korupcja nie nosi tutaj znaku etnicznego, po prostu jest rzeczą dla wszystkich oczywistą. Biedni pozostali biednymi. Tylko po prostu już bez szans na patriotyzm wielkoojczyźniany, skoro stali się u siebie-nie-u siebie obcy. Imperialna Rosja może wrócić nad Bałtyk, upomnieć się o swoich poddanych, posługując się tym razem nie militarną presją, lecz gospodarczą. Są subtelniejsze sposoby zwiększania wpływów niż podbój militarny. Litwa nie ma aż takich problemów z mniej liczną mniejszością rosyjskojęzyczną. Przyszłość jest nieodgadniona, ale są i tacy politycy rosyjscy, którzy traktują państwa bałtyckie jako sezonowe. Rosyjscy historycy, powołując się na niezbite fakty, wykazują, że Ryga i w ogóle tereny łotewskie rozwijały się najlepiej pod względem ekonomicznym w okresie panowania rosyjskiego przed pierwszą wojną światową. Rosja zapewniała wielki rynek carskiego wschodu, korzystały na tym porty, fabryki, wielkie gospodarstwa rolne. Kraje bałtyckie, może zrezygnujecie z Unii Europejskiej i wybierzecie Unię Euroazjatycką? Inaczej zepchniemy was do morza, bo cóż tych kilkadziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych i kilka milionów mieszkańców od Kłajpedy do Tallina przy naszym imperium-konty-


Notes kurlandzki

nencie? Jeżeli nie, to poczekamy, gdyż kwestia bałtycka sama rozwiąże się za lat 50: pustka demograficzna, emigracja ludzi młodych za pracą, po prostu z braku etnicznej ludności. Może i tak się stanie, skoro na Łotwie, podobnie jak i w Polsce, więcej ludzi umiera, niż się rodzi! Spotykam jednak kobiety z wózkami, młodzież, fakt, ale mężczyzn w wieku tzw. produkcyjnym jak na lekarstwo! Rosjanie też wymierają (średnia długość życia współczesnego Rosjanina nie dochodzi do 60 lat!; chroniczny alkoholizm i jego rozliczne konsekwencje społeczne, chorobowe, mentalne są tego główną przyczyną; poza tym Rosjanie nie cenią ani swojego, ani innych życia, jest coś irracjonalnego w ich szalonym umiłowaniu ryzyka, wyzywaniu stanów radykalnych – jakiś głęboko patologiczny rys, który tak fascynuje Francuzów). A jeśli odrodzenie łotewskie, estońskie czy litewskie przyjdzie z głębokich, zdrowych, czystych wsi? Rzeczywiście, tak to się w XIX stuleciu zaczęło, ale nie powtórzy: sowietyzacja, a teraz kapitalistyczna rywalizacja rozcieńczyły i rozpuściły swoim żrącym kwasem twardą tożsamość „wiejskich ziomków”. Unia Europejska jest konkretnym i pomocnym rozwiązaniem politycznym, ale czy stałym i solidnym? Wątpię. Rosja ma wpisany w swoją tożsamość imperializm terytorialny i ideologiczny. Zawsze starać się będzie o powrót nad „macierzysty” Bałtyk. Kaliningrad jej nie wystarczy. Ale kto wie? Życzę krajom bałtyckim pokoju, dostatku i suwerenności, bo tego samego życzę i swojej ojczyźnie. Zgarbiona i okutana staruszka stanęła na progu, trąc dłońmi oczy oślepione słonecznym światłem. Podreptała do drewnianego, pomalowanego na zielono domu stojącego na posesji cerkwi. Nie wiem, czy w końcu parlament łotewski zaaprobował międzynarodową konwencję o ochronie praw mniejszości narodowych, ale nawet nie ratyfikowała jej do tej pory Francja, obawiając się regionalnych ruchów autonomicznych np. na Korsyce. Tłumaczenie jest ciągle to samo: Francja to republika, a w konstytucji jest wpis, że językiem republiki jest francuski. Zaskakująca dla mnie w czasie pobytu w Quebecu była francuska kwestia językowa i narodowościowa. Kanadyjscy Francuzi czuli się zagrożeni! Kebekczycy co prawda porzucili nadzieję na uzyskanie niepodległości, ale pozostali do tego stopnia przewrażliwieni na punkcie swojej tożsamości, że zbierają krytykę od mieszkających w Quebecu i należących do mniejszości angielskojęzycznych obywateli za arogancję, nacjonalizm, separatyzm. Odpowiedź tych pierwszych jest wymowna: Au Quèbec c’est en français que ça se passe! W Quebecu posługujemy się francuskim! Ale w największym mieście Quebecu Montrealu jest podobnie jak w Rydze: częściej się słyszy angielski niż francuski (odpowiednio: rosyjski niż łotewski) Przy furtce czekała na mnie ciemnolica żebraczka, prostytutka, żałobnica, święta o podbitym oku i spuchniętej wardze. Dałem jej grosze tutejsze i poszedłem w stronę nabrzeża wyładowanego klocami, stertami drewna, które czekało na załadunek. Mój plan dzisiejszy: spenetrować sąsiednie uliczki w poszukiwaniu kafejnic, w których mógłbym tanio zjeść (mięsną, warzywną, treściwą) zupę (zupy uwielbiam i najlepsze są w Polsce, ale trudno, abym każdego popołudnia leciał samolotem na domową zupę do kraju). Plan zrealizowany: są zupy od 0,90 łata do 3,5 (od 6 do 20 złotych!). To będzie mój główny z chlebem posiłek po obfitszym śniadaniu w domu. Wieczorem jakiś sok, pomidor, herbata. Zresztą nie bardzo chce mi się nawet jeść. Cieszę się swoją samotnością. Rozmawiam ze sobą, zawsze lubiłem ze sobą przebywać. Kazik – Narcyzik. Cichutko, ostatni dzień świąteczny (5 maja 1990 roku nowo wybrany parlament łotewski ogłosił niepodległość Łotwy). Decyduję się na przejażdżkę statkiem po rzece: do głównego mostu, przy którym kończą się instalacje portowe (dużo

97


Kazimierz Brakoniecki

98

wagonów stoi z węglem) i z powrotem aż do ujścia, gdzie odkrywam kolejne baseny i stojące w nich pojedynczo statki handlowe. Całkiem spory port po tamtej stronie od otwartego morza. Dostrzegam obłe i białe zbiorniki, rozjazdy linii kolejowych i wagony, liczne portowe żurawie, magazyny. To specjalna strefa ekonomiczna. Duma burmistrza. Główny zakład pracy. Z boku kilka drobnych kutrów rybackich i jakieś malutkie łodzie patrolowe. Wieje zimny wiatr. Mam nauszniki. Stalowa barka z polską flagą ze Szczecina. Odkrywam dla siebie tanią kafejnicę koło biblioteki, solanka kosztuje tu 0,85 i z chlebem. Jakby barszcz, trochę posiekanej kiełbasy. Młode małżeństwo rozmawiające po rosyjsku wychodzi, a ja przez okno widzę przechodzącą moją żebraczkę z opuchniętą wargą ozdobioną tym razem papierosem. Jem solankę i przypominam sobie rady poety zenisty japońskiego Bashô (1644-1694) dotyczące poetyckich wędrówek: nie spać dwa razy w tej samej noclegowni; nie nosić broni; nie brać ani za dużo, ani za mało odzieży; spożywać proste jadło; nie pokazywać wierszy, jeśli nie proszą, nie odmawiać, jeśli poproszą; nie wsiadać na konia, ale podpierać się kosturem; poza rozmowami o poezji nie gadać po próżnicy, lepiej się wówczas zdrzemnąć; nie mieć intymnych stosunków z poetkami. Daleko mi do ideału, ale coś niecoś z tych rad respektuję (nie mam konia, czyli auta; nie śpię z poetkami; nie wziąłem za dużo ubrań, jem skromnie, nikomu nie pokazuję wierszy, zresztą nie lubię rozmawiać o poezji, to moja prywatna religia). Daleki Wschód generalnie sakralizował Przyrodę-Świat i włączał w ten wielki kosmiczny proces jedności człowieka jako jeden z elementów. Zachód w filozofii greckiej odchodził od kosmicznej filozofii jedności w stronę uwewnętrznionego doświadczenia metafizycznego (Piękna, Dobra, Idei). Rzymianie pokazali, jak działa państwo prawa, instytucje, świat realny, w tym historyczny. Hebrajczycy wzmocnili religię monoteistyczną, a zarazem narodową i wykluczającą, co doprowadziło chrześcijan do pojęcia Boga wcielonego w historię świata, a to z kolei po upadku chrześcijaństwa do systemów totalnych Hegla i Marksa – desakralizacji rzeczywistości i historii, które stały się naszym własnym dziełem. Zgadzamy się, że znów nie wszystko od nas samych zależy, że w tym odczarowanym świecie bez Celu i Sensu Wyższego coś się nam istotnego wymyka, że sami sobie nie możemy już pomóc (wolny rynek i i spektakl pozorów nie wystarcza, a demokracja liberalna więdnie w pogłębiających się nierównościach społecznych i matactwach politycznych). W globalizacji pojawia się archaiczna rysa i wypływa z niej plemienna lawa identyfikacji poziomej i pionowej: następuje powrót religii, magii, masowych ideologii fundamentalistycznych w formie okaleczonej, wulgarnej, prymitywnej, zastępczej. Zła wiara i zła rzeczywistość produkują irracjonalne fantazmaty, które podsycają jeszcze bardziej nerwowo wyrażane i pozbawione jasnej doktryny hasła natychmiastowej sprawiedliwości, dwudniowej rewolucji, gołosłownego protestu. Ziemia chwieje się pod stopami, ale my nadal stawiamy na niej jak najwyższe wieżowce. Pozbawione ocalającego spoiwa Wieże Urojonej Wielkości. Krew wypełnia nasze telewizory, ale się z nich nie wylewa. W pewnej odległości za dworcem autobusowym ciągnie się typowe blokowisko: osiedle czteropiętrowych bloków z żółtej cegły; na podwórkach komórki. Co różni takie smutne i biedne blokowisko od podobnego polskiego na prowincji to to, że bloki nie są otynkowane ani ocieplane, że brakuje na nich zieleni, że mniej jest placów zabaw: otoczenie jest mniej przyjemne i bardziej surowe. Znana jest polska, chaotyczna i brzydka współczesna architektura, tutaj jest podobnie, ale na komunizm nie można wszystkiego zwalić, chociaż czemu nie. Nie ma w jednak w Ventspils popękanych, krzywych, dziurawych chodników, a kostka brukowa jest dobrze ułożona. Docieram do dużej stacji benzynowej oraz galerii handlowej „Tobago”. To więc tutaj


Notes kurlandzki

mieści się miejscowa świątynia handlu: po drugiej stronie szerokiej ulicy, która zmierza w stronę długiego i jedynego mostu ponad Ventą. Tam na drugim brzegu znajduje się drugie Ventspils zbudowane dla obsługiwania portu i zwie się Parventa. Spory teraz ruch samochodowy, pojawili się bezdomni z torbami oraz jacyś młodzi ludzie o ciemniejszej karnacji. Przysiadają po ławkach. Wiem, dlaczego nazwa „Tobago”. Otóż w XVII stuleciu Kurlandia pod księciem Jakubem Kettlerem (1642-1682) rozwijała się znakomicie, a Windawa stała się głównym portem oraz stocznią statków (wybudowano 120 statków, w tym 40 okrętów wojennych!). Handel kwitł, kupcy miejscowi bogacili się, flota handlowa wyruszała na dalekie morza – taka Holandia w miniaturze. Ekspansywna Kurlandia weszła w posiadanie wyspy Tobago na Morzu Karaibskim (1639-1693) oraz wysepki St. James u ujścia afrykańskiej rzeki Gambia (1651-1661). Niektórzy polscy historycy przywołując te dwie zamorskie „Nowe Kurlandie”, przypominają z radością, że z powodu związku lennego (luźnego, bo luźnego, ale jednak) pomiędzy Kurlandią a I Rzeczpospolitą te dwie miniaturowe posiadłości w pewnym sensie należały i do Korony. Tak więc patrzę na supermarket „Tobago”, jak na okręt kurlandzko-polski, który ziścił dawne marzenia o podboju świata, a przynajmniej doprowadził do udanej wymiany handlowej. Ciekawe tylko, kto jest właścicielem tego megasklepu? Spółka łotewska, rosyjska, mieszana, międzynarodowa, która w celach reklamowych wykorzystała ten miły każdemu patriocie aspekt „złotego wieku” Kurlandii (a więc i Łotwy)? Pomaszerowałem mostem, estakadą, wgłębiłem się w osiedle drewnianych i ceglanych, podniszczonych domków, z których wystają jak siekacze szare blokowiska – oto i centrum Parventy z drugą, równie nowoczesną biblioteką (dwie przeszklone, okrągłe bryły nasadzone na siebie). Taka tutejsza, pomniejszona Nowa Huta. Komunikacyjny ciąg biegnie w stronę portu przeładunkowego; liczne tory, drogi, smutne, z żółtawoszarej cegły bloki. Osiedle robotnicze, które tętniło życiem, kiedy przez port przechodziły wielkie ilości ładunków chemicznych z głębi ZSRR. Widzę statki i składy węgla przy nabrzeżu, ruch raczej skromny. Zauważam więcej przechodniów, niektóre ulice rozkopane, kładą wszechobecną kostkę. Przejeżdża busik i autobus. Sklepiki otwarte. Widzę bary. Dzintaru iele doprowadza mnie pod port. Po drugiej stronie rzeki śródmieście, które opuściłem: kopułki cerkwi, zamek, niskie zabudowania. Staję przy torach, magazynach, też tu kopią, dalej już tylko strefa przemysłowa. Zawracam w wietrze, który podnosi tumany kurzu z przekopanych chodników i ulic. Wychodzę na estakadę, most i znowu siedzę na skwerze, który opuściłem półtorej godziny temu. Patrzę przez rdzawy nurt rzeki na zarzecze, na dźwigi, magazyny. Słońce mam za plecami. Mija mnie na rowerze Niemka z domu pisarzy, blondyna o wyglądzie enerdowskiej pływaczki, zresztą sympatyczna. Dajemy sobie znaki. Szybkim krokiem kieruję się przez skwer w stronę bloków nadbrzeżnych, które doprowadzą mnie do śródmieścia. Po dwudziestu minutach przechodzę obok nowoczesnego ośrodka sportu, imponującego koledżu i gimnazjum (neogotyckiego), i oto jestem na krótkiej, ale szerokiej alei Kuldigas iela, która, gdy resztę domów się odrestauruje, stanie się przyzwoitym bulwarem. Wieczorem. Cytat z Jean François Billetiera, sinologa francuskiego, który świetnie oddaje i moje poglądy (intuicje): Aby pokonać obecny kryzys, który paraliżuje naszą aktywność (wiemy, że coś nie jest tak z nami i naszym światem), należy powrócić do tezy, że podmiot ze swojej definicji jest twórcą nowych idei i czynów. Ale musimy przestać uważać podmiot za istotę, która determino-

99


Kazimierz Brakoniecki

wana jest wyłącznie przez swoją wiedzę, wolę, intelekt, że również jest podmiotem doświadczającym pustki, ciała, nieświadomości (źródło idei i pomysłów). Potrzebujemy nowej syntezy, aby zacząć działać, być aktywnym. Ciało jest miejscem, w którym z nieznanego może wyłonić się to, co nieznane i nowe. Dosyć dekonstrukcji. Czas na konstrukcje (konstruktywne myślenie). Pojęcie transcendencji zachowane, połączenie filozofii z teologią także (ale bez teizmu). A więc przemiana jest możliwa i pozytywny czyn też jest możliwy. Jak w nadrealizmie: znaleźć trzeba i zastosować ten punkt, siłę tego punktu spotkania świadomego z nieświadomym…

100

Moja poezja, którą tak rozmaicie nazywam (począwszy od poezji konkretu metafizycznego, poezji metafizyki doświadczalnej, a skończywszy na po-etyce światologicznej wyrobionej ze znalezionego dawno temu w warmińskiej prozie Klemensa Frenszkowskiego słówka „światowanie”), jest intuicyjną i ekstatyczną próbą odbudowania tego kosmicznego punktu osobniczego, w którym świadome kontaktuje się z nieświadomym, martwe z żywym (chiazma), immanentne z transcendentnym, konkret z symbolem, materia z energią. Ten punkt można nazwać pełnią i pustką jednocześnie, eksplodującym wnętrzem misterium mortis, ponieważ uważam, że umysł poety pracuje w najlepszych swoich wzlotach podobnie do mózgu umierającego człowieka, w którym narodziny i umieranie, pragnienie i spełnienie, widzialne i niewidzialne, miłość i trwoga stają się jedną, zjednoczoną epifanią syntezy życia. To ciemne światło, to ciemne świecidło jest źródłem i kresem życiopoezji. Dla niektórych istnień (a może i wszystkich, którzy tego świadomie pragną?) ten umysł-świat eksplodując, wytwarza, zanim umrze mózg, zanim człowiek przepadnie na zawsze (bo nie ma żadnej wiecznej duszy, żadnego życia po śmierci), nieskończoną matrycę wszechświata. Najlepsze wiersze osiągają ten punkt syntezy fizycznej i mistycznej matrycy żywego i martwego umysłu-kosmosu. Zdania Wittgensteina takie jak: Świat i życie to jedno. Życie jest światem. Jestem swoim światem. Etyka i estetyka to jedno, które fascynowały mnie pod koniec lat 70., wzmocnione lekturami Nietzschego doprowadziły mnie w końcu do światologii: Ani Byt, ani Bóg, tylko Świat. Ani teologia, ani ontologia, tylko światologia. Światożycie. Życiopoezja. Tylko to, co jest fizyczne, jest mistyczne, źródłem wartości jest metafizyczne doświadczenie biograficzno-kosmiczne, które wynika z fundamentalnego spotkania żywiołu świadomego z nieświadomym (kosmos wewnętrzny i zewnętrzny). Jej idee wykrystalizowały się we mnie po lekturze esejów poety i filozofa geopoetyckiego Kennetha White’a, Szkota osiedlonego we francuskiej Bretanii. Czytywałem go od 1993 lub 1994 roku, a poznałem osobiście dwa lata później w jego bretońskim gnieździe w Trébeurden nad kanałem La Manche. White kompletnie nie rozumiał mojej wschodnioeuropejskiej (a raczej środkowo-wschodnioeuropejskiej) dwubiegunowej fascynacji historią, stawiając na pierwszym miejscu doświadczenia poetycko-intelektualnego geografię, zmienne pole nomadycznych energii, specyficzne przymierze z ziemią (ja to znałem w wersji katastroficznej II Awangardy z Miłoszem na czele). Tym, co nas od razu złączyło, była metafizyka miejsca, którą wraz z poezją żywotów uprawiałem, poczynając od poematu rozpisanego na głosy świadków XX wieku „Tożsamość” (1987). Kiedy White mówił geopoetyka, ja myślałem po-etyka żywotów i miejsc; tam gdzie on chwalił nomadyzm i kosmopolityzm, ja mówiłem o projekcie Kosmopolaka (za Andrzejem Bobkowskim). Zainteresował go jednak mój projekt Atlantydy Północy, czyli odkrywanie dziedzictwa dawnej ziemi pruskiej jako nieresentymentalny, nierozszczeniowy, ponadnarodowy proces


Notes kurlandzki

poszerzania przestrzeni fizyczno-kulturowej poprzez twórczość artystyczną i literacką polskiego pokolenia urodzonego na tym wielokulturowym terytorium (Warmii i Mazur obecnie) w latach 50. Kiedy w 1997 roku Kenneth White przyjechał do Warszawy, nie mógł pogodzić się z kultem ofiarnej śmierci w Polsce. Zaczął od pytań, które dotyczyły nadobecności, jego zdaniem, tabliczek o zabitych przez Niemców Polakach na murach domów. Przypuszczał, że tabliczka z informacją, że zamordowano w tym oto miejscu 100 cywilnych osób odnosi się do całej wojny. Z tego pobytu w Polsce, kraju dla niego mało atrakcyjnego w porównaniu z Rosją, z braku możliwości porozumienia się, dysponując orężem czystego intelektualisty-kosmopolity, zniechęcony tragedią historii nadwiślańskiego narodu i jego dorabianiem się po powrocie kapitalizmu, zdegustowany, bujający na obłokach kosmoświatologii, nie wyniósł dla siebie kompletnie nic. Zrozumiałem to w pełni po lekturze „Across the territories” (wersja francuska „Le rôdeur des confins”) z 2006 roku, a osobliwie po zapoznaniu się z rozdziałem „Travels in a sea of vodka” („Divagations dans une mer de vodka”), w którym opisywał swoją podróż po Polsce w towarzystwie niejakiego Yurka, osobnika preferującego czarny, zgryźliwy humor. Oczywiście to byłem ja we własnej osobie z moim czarnym poczuciem humoru, aczkolwiek nie dotarliśmy nad morze, nie wypiliśmy morza wódki, nie byłem też mafiosem współpracującym z Litwinami, a sam Kenneth, poszukujący Jana z Kolna (jedyny interesujący go Polak), nie dotarł do Gdańska… Jednym słowem, odegrałem przyznaną mi (zastępczą) rolę bohatera z powieści Gogola i Dostojewskiego, ale nie miałem o to do autora żadnych pretensji. Sam uprawiam dokumentalną literaturę fikcjonalną, świadectwo życia pisanego, więc wszystko było OK. Czy ten drobny incydent podważył w moich oczach wiarygodność autora „Niebieskiej drogi”, licznych reporterskich esejów (jako „travelling writer”) z wypraw do Japonii, Labradoru, Europy? Nie. Ten kosmopoetycki wypad do Polski w moje objęcia poetycko-ekspresjonistyczne to było jednorazowe ryzyko zawodowe i nic więcej! Polska i jej demony, to nie była idealna przestrzeń geopoetycka dla zachodniego intelektualisty hedonistycznie uczestniczącego w doświadczaniu przerabianego na osobnicze zjawiska kulturowe świata. White nie odnalazł się w Polsce, bo nie mógł, to był krótki, błyskawiczny wypad do kompletnie obcej mu rzeczywistości. Trochę się starał, fakt. Wyobrażam sobie, co ja bym napisał, gdybym na sześć dni nagle znalazł się w pakistańskim interiorze. W każdym razie z wczesnego Wittgensteina wziąłem tylko tyle, ile zrozumiałem (kilka tych zdań), z Nietzschego całą krytykę kultury, religii, cywilizacji judeochrześcijańskiej oraz projekt praktyki życia filozoficznego i poetyckiego zarazem, od White’a – potwierdzenie, że poezja miejsca nie dzieli się jakościowo na prowincjonalną i centralną, lecz zawsze wynika z eksplodującej energii świata i podmiotu tu i teraz na zawsze. To esencja lekcji genialnego Whitmana. White’a – z powodu duchowego długu wobec poprzedników (głównie Whitmana, Thoreau, Rimbauda, Segala) oraz charakteru uprawianej twórczości poetyckiej i eseistycznej (fascynacja Dalekim Wschodem, buddyzmem, ekologią) – określić można jako najwybitniejszego pod względem skali myślenia poetę pokolenia beat generation piszącego w języku angielskim, a mieszkającego w Europie. Może jako najwybitniejszego, europejskiego beatnika anglojęzycznej strefy językowej. White opuścił świadomie (jego zdaniem nieinteresującą z punktu widzenia człowieka otwartego na inne kultury) Wielką Brytanię i osiadł na początku lat 60. w Pau niedaleko Pirenejów francuskich), dojeżdżał do Paryża, gdzie wykładał poezję (raczej geopoezję) na Sorbonie, aby w końcu zdecydować się na Bretanię. White’a od takiego sztandarowego beatnika, jakim był mój ulubiony Allen Ginsberg, różni przede wszystkim odrzucenie ekshibicjonistycznej liryki

101


Kazimierz Brakoniecki

102

osobistej. Najbliżej jest mu natomiast do buddysty i głębokiego ekologa Gary’ego Snydera. To rzeczywisty jego przyjaciel w poezji i myśleniu ekologiczno-mistyczno-fizycznym. Interesujące, że w tej poezji nie ma moralistyki wynikającej ze spektaklu czynnego zła. Zło nie jest ani prometejskie, ani diabelskie, wpisane jest w uniwersalną przemianę wszystkiego (myślenie orientalne). Dziś wiem, że podstawowa różnica polega na tym, że White oparł swoją poetycką filozofię („geopoetykę”) na poczuciu szczęścia z doświadczania (wielowarstwowego) świata (co go wzbogaciło i co go jakoś uprzedmiotowiło), a polska odmiana poezji „metafizyki miejsca” (inna geopoetyka) w wydaniu polskiego pokolenia urodzonego w latach 50. (pojałtańskiego) oparta została na poczuciu nieszczęścia historycznego (oraz utraty bezpieczeństwa z powodu działań wielkiej Historii). Co też nas wzbogaciło na swój sposób i zubożyło. Ale chyba ten dylemat (dramat tożsamościowy?) przeszedł już do… historii. Moje obrazowe myślenie wierszem opiera się na dynamice uczucia bardziej niż skokach myśli, na dramaturgii wyobraźni niż na spektaklu fantazji, na uczuleniu na historię niż na odrabianiu lekcji geografii. Jednak pragnienie syntezy zderzenia żywiołu fizycznego z żywiołem duchowym w konkretnym miejscu na mapie świata (prowincji) jest u mnie równie silne. Whitman jest projektem geopoetycko-metafizycznym nieustanie aktualnym. A Baudelaire? Który był pierwszym wzorem na budowanie z błota (miejsca, czasu) codzienności diamentu (nieskończoności)? Baudelaire pozostaje w mojej żywej pamięci, gdyż to z jego katolicko-egzystencjalną urazą do świata i istnienia skażonego grzechem pierworodnym na swój sposób zmagałem się latami, wychodząc od solidnie nerwicowego wychowania katolickiego (obsesje grzeszności ciała, materii, stany obrzydzenia i ekstazy), a dochodząc przez fazę buntu, niewiary do zupełnie innego paradygmatu wyzwolenia. Baudelaire jest twórcą nowego sposobu symbolizowania nowoczesności, która zaczęła się na początku XX stulecia i jeszcze się nie skończyła (portret cywilizacji, miasta, umysłu człowieka w jednej agonalnej, epifanijno-reporterskiej odsłonie; Mallarmé w takim ujęciu jest parnasistą pustej transcendencji i estetą nicości, co mnie nic a nic nie wzrusza; muszą być istotne tematy i istotne zamachy na rzeczywistość!). Jednak w dalszym ciągu cenię najbardziej ateistyczno-mistycznych filozofów i pisarzy, którzy przeszli przez edukację katolicką (lub chrześcijańską), zanim rozpoczęli swoją samotną rewoltę, swoją grę wolnościową, swój melancholijny lot ku osobistej prawdzie nacechowanej tragizmem losu. Cóż, mimo że jestem niewierzący (w ujęciu przynajmniej antyteistycznym), to pojęcie Transcendencji (jako syntezy nieświadomego ze świadomym, immanentnego z transcendentnym) zachowuję i zachowam. Pustej transcendencji? Estetycznej transcendencji? Raczej jako coincidentia oppositorum (miejsce zejścia sprzeczności) tajemnicy życia i śmierci, sensu i bezsensu, przypadku i wyższego porządku, pomimo iż taka poetycka ekstaza (iluminacja, doświadczenie metafizyczne) wcale nie musi likwidować poczucia tragizmu istnienia. Poezja to jedyna dostępna dla mnie transcendencja. Poezja jest moją religią niewierzącego. Wolna poezja to transcendencja ateisty mistycznego. Kazimierz Brakoniecki [fragment większej całości]


Marek Leszek BARAŃSKI

Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

Marek Leszek Barański (ur. 1951 roku w Olsztynie) – poeta i dziennikarz „Gazety Olsztyńskiej”. Autor czterech tomów wierszy. Laureat nagrody prezydenta Olsztyna im. Hieronima Skurpskiego w dziedzinie sztuk plastycznych w 2013 roku. Członek SPP.

Wracamy do Autentyku. Ależ nie opuszczaliśmy go nigdy. Bruno Schulz „Sanatorium pod Klepsydrą” Późny wieczór. Wrocław w marcu. Dworzec autobusowy. Piętrowe autokary jak wieloryby. Wypełzają na ląd peronów. Kierunek Konstancja. Wolne miejsca już tylko na górze, tuż przed panoramiczną szybą. Przypinam się pasami do fotela. Wcześniej, w autobusie z Olsztyna do Wrocławia, słyszę wielokroć odmieniane przez wszystkie rodzaje i przypadki słowo „praca”. Niektórzy pasażerowie wyprawiają się po nią aż do Szwajcarii. Młody człowiek marzy: Gdybym miał dobre auto, mógłbym jeździć co tydzień do domu. Przecież to blisko. Ze Szwajcarii. Do kogo i czego tęskni? Ledwo tak pomyślę, słyszę, że cni mu się do kumpli, o, właśnie teraz grillują, i piją piwo. Grillowanie jako najwyższe stadium szczęścia. Jadę do Ansbach. To pierwszy przystanek w wojażu do obrazów. Z miasta Kaspara Hausera będę wyprawiać się pociągiem do Norymbergi i Monachium. *** Ilekroć jestem w obcym mieście, wybieram lokum blisko dworca. Żeby nie dźwigać za daleko walizy. I nie oddalać się od celu podróży. Zatrzymałem się w Monachium w pensjo-

103


Marek Leszek Barański

nacie „Locarno”. Znajduje się w czteropiętrowej kamieniczce. W trójkącie ulic Dachau i Luizy, wpadających na plac Dworcowy. Blisko stamtąd do dzielnicy muzeów. W recepcji dostaję mapę. Recepcjonista zaznacza kółkiem Pinakotekę Nowoczesności. Ruszam do niej. Zaczynam od pierwszego piętra, od Josepha Beuysa. Całą salę wypełnia jego grupa rzeźbiarska „Koniec XX wieku” z 1983 roku: 44 podłużne ciosy bazaltu, niektóre leżą jeden na drugim. Z zakorkowanymi otworami, by ich bazaltowość nie wyciekła. W kształcie gigantycznych zbiorników lotniczych. Miał dwadzieścia lat, gdy w 1941 roku zgłosił się na ochotnika do Luftwaffe. Zestrzelony zimą 1944 roku nad Krymem, ranny czołgał się w śniegu. Tatarzy uratowali Beuysa przez zamarznięciem i wykurowali. Tadeusz Rolke, który fotografował Beuysa, twierdził, że miał on po tym zestrzeleniu dziurę w głowie, którą zatykał kapeluszem. Nakrycie głowy to nie był więc szpan ani moda, lecz korek. By nie wypłynął z głowy olej. Tej wiosny widzę w Niemczech mężczyzn w kapeluszach. W mojej okolicy jest tylko jeden mężczyzna, który nosi to nakrycie głowy. Wysoki, przystojny Warmiak. Zawsze elegancki. Zimą i jesienią w płaszczu. *** Zostaję dłużej z pracami Marino Mariniego. Jest mistrzem posągów jeźdźców. Jego dzieła mogłyby stać przy każdym hipodromie czy ujeżdżalni. Lub stadninie koni. Pod warunkiem, że oglądać je będą ludzie bezpruderyjni, na przykład nudyści. Hippika Mariniego: goły jeździec. Świetne są jego rzeźbiarskie portrety Chagalla i Strawińskiego. Sprawdziłem na eBayu: można za 149 dolarów kupić serigrafię Mariniego „Chagall”, z 1968 roku, którą rzeźbiarz odbił z rysunku pochodzącego z 1962 roku. Marini wyrzeźbił głowę Strawińskiego w 1951 roku. Na świecie istnieje w ośmiu (!) egzemplarzach. Pięć znajduje się w muzeach, trzy w prywatnych kolekcjach. Pewnego dnia w 1950 roku do galerii Buchholz w Nowym Jorku na wystawę rzeźb Mariniego przyszedł nieduży i cichy człowiek. Z czułością dotykał rzeźb. Pracownik galerii szepnął Mariniemu: To Strawiński… Tak zaczęła się ich znajomość. W Polsce znamy lepiej innego Marino Mariniego, włoskiego piosenkarza i kompozytora. Po wojnie pracował jako muzyk na statku „Sobieski”. W 1961 roku odwiedził Polskę. Kraj oszalał na jego punkcie, gdy zaśpiewał po polsku „Ne płacz, kiedy odjadę”. ***

104

W sali surrealistów René Magritte’a „Trzeci wymiar”. Wesoły obrazek z 1942 roku, w owym czasie w Polsce nie było nam do śmiechu. Papużki na gigantycznym liściu. Max Ernst „Totem i tabu” z 1941/1942. Prehistoryczny las na dnie morza. Totemy. Ożywione porasta nieożywione, jak wrak zatopionego okrętu. Z tła wyłania się Kobieta-dziwo. Max Beckmann (1884-1950) ma osobną salę. O rok młodszy od Witkacego, ale oglądając „Przed balem maskowym” z 1922 roku, myślę o Brunonie Schulzu, o jego rysunkach postaci z dużymi głowami, jakby zdejmowanymi z perspektywy sufitu. Kapitalny jest mężczyzna w masce Zorro i szczur spozierający na całość zebranego towarzystwa. Patrząc na to płótno, myślę o strachu i samotności. Lewa część tryptyku „Kuszenie św. Antoniego” z 1936/1937 roku z boyem hotelowym „ujeżdżającym” kobietę. Ćwierć wieku potem będzie się tak zachowywał bohater „Słodkiego życia” (1960) Felliniego, grany przez Marcello Mastroianniego. Ale choć w jego sztuce obecny jest erotyzm, to dzieło nie ma charakteru pornograficznego.


Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

„Autoportret w czerni” Beckmanna, z 1947 roku, jest namalowany z pewnego rodzaju satysfakcją, że oto udało mu się opuścić Europę. „Kobieta z mandoliną w żółci i czerwieni” jest przepełniona radością. Malował ją malarz 66-letni. Nie dane mu było długo cieszyć się Ameryką – zmarł, idąc przez Nowy Jork. Dopadł go atak serca przy Central Parku. Myślę, że dobrze by mu się gadało z Charlesem Reznikoffem. Jest wiersz Reznikoffa „Co pewien czas kupuję jakąś niemiecką gazetę”: Co pewien czas kupuję jakąś niemiecką gazetę dla przyjemności, jaką wciąż sprawia mi ten język – to w gruncie rzeczy mowa żołnierzy czy raczej sierżantów.

(tłum. Piotr Sommer)

Beckmann budzi sympatię. Niemcy mogą się nim chlubić. Anton Räderscheidt miał większego pecha, większość jego dzieł zniszczyli naziści jako „sztukę zwyrodniałą” albo uległa zniszczeniu podczas alianckich bombardowań. W 1926 roku namalował gołą tenisistkę. Patrzę na nią z pewnego oddalenia. Przede mną przechodzi para starszych Niemców. Pani chichoce, patrząc na tenisistkę. „Dwa razy Hilda” Karla Hubbucha też wzbudza śmiech pani. To portret podwójny Hildy. Jest na nim bardziej ubrana niż rozebrana. W pierwszym wcieleniu występuje w czymś w rodzaju podomki, a w drugim – w różowych reformach. Z długą szklaną fifką. Z krogulczym nochalem. Jak na hitlerowskiej antysemickiej karykaturze. Powtarzalność życiorysów artystów, których oglądam. Służba w wojsku podczas pierwszej wojny światowej. Urazy. Trauma. Potem napiętnowanie etykietą twórcy „sztuki zdegenerowanej”. Ucieczka. Josef Scharl, kolejny emigrant, który umiera w Nowym Jorku na atak serca w 1954 roku. Udany jego portret malarza Adolfa Hartmanna z 1933 roku. Ale Picasso „Madame Soler” namalował w 1905 roku. Kiedy na nią patrzę, włącza się alarm w sąsiedniej sali. Gdy moi rówieśnicy zdawali na przełomie lat 60. i 70. do Akademii Sztuk Pięknych, musieli być „obkuci” z Picassa. No i Braque’a „Kobieta z mandoliną” z 1910 roku. Lubię Braque’a. Ilekroć przed nim stoję, to się z nim fotografuję. Widzę jego bezinteresowność. Zaangażowany jest tylko w formę. Kahnweiler wspomina, że Braque tańczył, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Nikt nie zwraca uwagi na „Martwą naturę z geranium” Henri Matisse’a, też z 1910 roku. Ja przystaję. Emil Nolde „Taniec wokół złotego cielca” z 1910 roku. Patrząc na szaleństwo „murzyńskich” pląsów, niemiecki widz zainteresowany sztuką może mieć dobre samopoczucie, bo to malarstwo zaawansowane formalnie. Szkoda, że nasz Witold Wojtkiewicz, młodszy od Noldego, nie pożył dłużej. Może by doszedł do większej sławy. Już po wizycie w Monachium odwiedziłem Muzeum Narodowe w Warszawie. I tam po raz kolejny w spoconej sali uświadomiłem sobie wielkość Wojtkiewicza. Jerzy Wolff napisał, że Jacek Malczewski to przy Wojtkiewiczu „kaligraf”. W XIX wieku malarstwo polskie zrobiło tygrysi skok i doskoczyło do europejskiej, czyli światowej czołówki. Ale zatrzymało się w przededniu pierwszej wojny światowej. Po drugiej wojnie światowej nasza sztuka przyśpieszyła, ale świat o tym nie wiedział. Bo byliśmy zakorkowani nie tylko od wewnątrz, ale i od zewnątrz. Tu w Pinakotece Modernizmu dzieła Andrzeja Wróblewskiego byłyby na swoim miejscu. Szczególnie jego „Rozstrzelani”. Ale też „Autobus” Bronisława Linkego. Podobnie jak rzeźby Aliny Szapocznikow.

105


Marek Leszek Barański

*** Na odchodnym fotografuję komórką tryptyk Bacona „Ukrzyżowanie” z 1965 roku. Komórka zarejestrowała moje odbicie w szybie. „Odbijam się” w Baconie. Dziś dzień bezpłatny. Tylko za szatnię musiałem zapłacić 70 centów. Pytam z głupia frant szatniarkę: – To dla pani? Nie. Do mojej kasy – odpowiada. Gdy wracam do hotelu, mijam zabudowania politechniki. Jest wieczór. Zaglądam do pustych pomieszczeń stołówki i laboratorium. Mam wskanowane w głowę nowoczesne obrazy i poprzez nie patrzę na te wnętrza. Kolorystyka i układ okien przypomina abstrakcję geometryczną z obrazów Pieta Mondriana. Myślę o nowych Faustach, których kształcą w tej politechnice. Zaglądam przez szyby do antykwariatów. Portrety i pejzaże XIX-wieczne oraz stosy zabytkowych ram. *** Monachium wiosną. Patrząc na nie, myślę o ubytku miasta. Monachium jest zrobione na nowo, jak Warszawa. Pamiętam warszawski plac Zamkowy bez Zamku Królewskiego. Z pustym oknem Stefana Żeromskiego w obłoku. Jerzy Stempowski w „Notatniku niespiesznego przechodnia” napisał, że wśród powojennych ruin Monachium wydawca Heimeran zaczął wydawać autorów łacińskich. I książki były rozchwytywane. Pewnie jako antidotum. Trzymam przy łóżku „Pieśni” Horacego w przekładzie Morstina, też drukowane pośród zdemolowanego miasta. Druk: Spółdzielnia Wiedza, nr 8, Warszawa, ul. Piusa XI. Mam większość przekładów Horacego na polski. A tłumaczenie Morstina uznaję za najlepsze. Te inne są drewniane. Moja żona Barbara złamała obojczyk na ruinach Warszawy. Chodząc jako dziecko wśród sterty cegieł, traktowała to jako stan naturalny. Nie znała innego. Pierwszy raz widziałem Warszawę jako sześciolatek i długo miałem tę wizytę za przygodę życia. Pamiętam parterową zabudowę „ściany wschodniej”. Wysprzątane z gruzów puste place po domach. Stempowski zmarł w roku, w którym robiłem maturę, czyli w ‘69. To był też rok śmierci Gombrowicza. Stempowski odwiedził Monachium po raz pierwszy jako dwudziestolatek w 1913 roku. Olsztyn trafił do tekstu „Z dziennika podróży” Stempowskiego. W „Kulturze” w 1959 roku pisał o pani Elfrydzie, którą spotkał w hotelu we Frankfurcie. Wyjechała z Olsztyna w 1957 roku. Pochodziła z rodziny mazurskiej. Powiedziała Stempowskiemu: Rosjanie byli okropni, ale Polacy jeszcze gorsi. I dodała: W Polsce jest za dużo patriotów… A w Niemczech? Mniej? ***

106

Jako licealista czytałem opowiadanie Andrzeja Brychta „Dancing w kwaterze Hitlera”. Poszedłem na jego wieczór autorski w Olsztynie w 1967 roku. To było po „Raporcie z Monachium”. W owym czasie w kwaterze Hitlera w Kętrzynie powstawał film fabularny na kanwie jego książki. Wielki, zwalisty Brycht był pierwszym pisarzem, jakiego widziałem na własne oczy. Mówił nam nastoletnim coś takiego: Wierzcie mi, pisarstwo to schizofrenia… I jeszcze jedno: Krytyka, to jemiołuszka na drzewie literatury… W tym filmie grała Maja Wodecka, polska Elizabeth Taylor. Wtedy zgłosiłem się do ogólnopolskiego konkursu recytatorskiego. Przygotowałem z prozy fragment „Dancingu w kwaterze Hitlera”, a z poezji wiersz Broniewskiego „Homo sapiens”. To był rok 1968. Kto czytał „Homo sapiens”, ten zna frazę:


Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

A druga bomba w grób smoleński! Niechaj rycerze zmartwychwstaną. Grzmiałem tym wierszem najpierw w gabinecie polonistycznym, potem w sali gimnastycznej III Liceum Ogólnokształcącego, potem na powiatowych eliminacjach. Na nich utknąłem. Wybrałem wiersz Broniewskiego – dla kunsztu słowa i wizji poetyckiej. Nie znałem politycznej wymowy. Ciekaw jestem, czy ktokolwiek z jury znał. Może któryś wiedział, ale nie powiedział. Tomik z 1945 roku „Drzewo rozpaczające”, z którego pochodzi „Homo sapiens”, mieliśmy w domu. Ojciec kupił tę książeczkę w Kutnie, dokąd przyjechał po zakończeniu wojny z Niemiec. Pięć lat spędził w III Rzeszy na przymusowych robotach. W Bielawkach pod Kutnem nauczycielami w wiejskiej szkole byli dziadkowie Barańscy, wyrzuceni w 1939 roku przez hitlerowców z Torunia. Dziadkowie dostali 15 minut na to, by się spakować. Brat babci, który dobrze grał na skrzypcach, wydłużył ten czas, wygrywając Niemcom „Ave Maria” Gounoda. „Drzewo rozpaczające” to pierwsze moje strofy poezji, które przeczytałem bezinteresownie, a nie na lekcję do szkoły. *** Do małego autoportretu młodzieńczego Rembrandta można podejść tak blisko, jak się chce i fotografować do woli. Jednak w Starej Pinakotece obrazy są za szkłem. Pieter Claesz. Tyle razy oglądałem reprodukcje jego „Martwej natury”. Teraz przede mną oryginał. Tak gładko namalowany, że nie widać granicy między naturą „żywą” a „martwą”, jakbym oglądał za szybką zmumifikowaną… bułkę. Sir Antony van Dyck – autoportret młodzieńczy. Malował siebie przez rok. Woził się z nim. Zaczął w Antwerpii, ukończył portret jako 23-latek we Włoszech. To on w korytarzu pełnym obrazów zwraca na siebie uwagę. Jego rudawa czupryna błyszczy. Coś bezczelnego w spojrzeniu. Ubrany w kurtkę z czarnego atłasu, na lewym ramieniu złoty łańcuch. Jakby wołał: Spójrz tylko na mnie, to ja, van Dyck! Najlepszy uczeń Rubensa. Najpierw terminator, a potem współpracownik. Zaczynał od mycia pędzli? Zamiatał pracownię? Jak wyglądała ta chwila, gdy 14-letni, po raz pierwszy przekroczył próg pracowni Rubensa? Albo po raz pierwszy zobaczył mistrza malującego. W smudze złotego światła. Albo liczącego złote dukaty, które dostał za obraz. Dzieliły ich 22 lata życia. Na dworze Karola I van Dyck jest pierwszym malarzem angielskiego króla. Karol I nadaje van Dyckowi tytuł szlachecki, tak jak Karol V Tycjanowi, a król hiszpański Filip IV Rubensowi i Velázquezowi (ten ostatni był rówieśnikiem van Dycka, ale przeżył go o dziewiętnaście lat). Gdy dostałem od dziadka Juliana książkę Eugène Fromentina „Mistrzowie dawni”1, miałem już skończone 21 lat. Studiowałem prawo, tak jak jej autor, francuski malarz i krytyk sztuki. Kochanemu wnuczkowi przekazuje dzieło sztuki Dziadek Julian Salamonowicz 24.09.1972 r. Wtedy nie doceniałem tego daru. Dziadek ukończył Seminarium Nauczycielskie w rodzinnej Warszawie. Przez 50 lat uczył w różnych miastach gimnastyki i rysunku, najdłużej w Liceum Pedagogicznym w Ostrołęce. Podziwiałem dziadka za to, że umiał na skrzypcach zagrać „Kujawiaka” Wieniawskiego. Jako nauczyciel w trybie wieczorowym ukończył w 1937 roku Szkołę Sztuk Pięknych im. Wojciecha Gersona w Warszawie. Obronił dyplom z grafiki u Aleksandra Raka. To był miedzioryt „Plotki”, z przekupkami na Starym Mieście. Za dwubarwny linoryt „Głowa” (autoportret w hełmie) i projekt opakowania czekolady otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie szkoły. ............................................................ 1 E. Fromentin, Mistrzowie dawni, tłum. J. Cybis, Wrocław: Zakład im. Ossolińskich, 1956.

107


Marek Leszek Barański

Wiem, że SSP wystawiała też prace absolwentów w Paryżu w 1939 roku, za zbiorową ekspozycję szkoła otrzymała pierwszą nagrodę. Wśród nagrodzonych prac znajdowała się grafika dziadka. Nie wiem tylko która. Trudno to dociec, bo cała dokumentacja spłonęła w powstaniu warszawskim. „Plotki” i martwa natura wisiały u dziadków w Ostrołęce. W przedpokoju „Plotki”, czyli przekupki na Starym Mieście w Warszawie, a linoryt w pokoju. Jedynym. Bo to był pokój z kuchnią. Przed przeprowadzką do Olsztyna wszystkie swoje prace graficzne dziadek przekazał Związkowi Nauczycielstwa Polskiego w Ostrołęce. W roku szkolnym 1958/1959 wykładał perspektywę malarską i rysunek techniczny w Studium Nauczycielskim w Olsztynie. Czytając Fromentina, myślę teraz o nim. Kazał sobie golić głowę do skóry. Strzygłem dziadka ręczną maszynką. Może dwa razy widziałem go rysującego. Pojechaliśmy z dziadkiem i ojcem na wczasy do Krynicy Morskiej. Bawiłem się, zbierając na plaży odłamki pocisków do wiaderka. To było dwanaście lat po wojnie. Jeszcze stał zaryty w piasek do połowy gąsienic niemiecki czołg. Pewnego dnia wykopałem niemiecki hełm. Dziadek powiedział: Weź do domu, będziesz miał nocniczek… I właśnie chyba wtedy widziałem dziadka szkicującego sosnę zieloną kredką na kartce brystolu. A może to było nad Narwią, w której uczył mnie pływać? Siedzieliśmy na trawiastym brzegu, a on szkicował. Czytam Fromentina i szukam przesłania. Van Dyck był jego zdaniem wyjątkowy w dwójnasób: oryginalny w sztuce flamandzkiej i dał początek szkole angielskiej. Fromentin pisze o van Dycku: Równy największym panom, ulubieniec królów i ich przyjaciel […] o wyglądzie Don Juana raczej niż herosa, z cieniem melancholii i jakby podłożem smutku przebijającego się przez wesołość życia.

108

Książka ukazała się w 1956 roku. Ilustracje dobrze wydrukowane, ale czarno-białe. Kolor w tamtych czasach, gdy studiowało się sztukę, był polem wyobraźni. Zresztą spotykało się książki z tej dziedziny bez ilustracji. John Gage podaje w książce „Kolor i kultura”, że Delacroix miał rzekomo dostać w prezencie paletę, która należała do van Dycka i używał jej składników, w tym „brązu van Dycka”. Delacroix zaczął modę na pokazywanie palet na wystawach publicznych. Tenże Gage przypomina anegdotę o van Dycku, który przyszedł do Fransa Halsa, wziął jego paletę i namalował portret we własnym stylu. Opowieść ta miałaby być argumentem podczas dyskusji w czasach romantyzmu, czy określony zestaw kolorów ułożony na palecie nie wpływa na styl malarstwa? David Hockney w „Wiedzy tajemnej” analizuje na przestrzeni dwustu lat sposób malowania zbroi. Zestawia obok siebie taką, którą namalował del Castagno, Pisanello, Mantegna, Giorgione i van Dyck wreszcie. W wykonaniu tego ostatniego zbroja wygląda jak sfotografowana. Czy to było naprawdę tylko „zobaczone gołym okiem”? Co sprawiło, że ostatni obraz jest tak różny od wcześniejszych? – pyta Hockney. Dziś każdy może malować „brązem van Dycka”. Soczystym i ciemnym. Można tubkę z jego brązem dostać w sklepie z farbami. Oczywiście nie w każdym. Trzeba wiedzieć w którym. I nie każdy potrafi namalować zbroję, w stylu… fotograficznym. O niejasnym przeczuciu dramatu i smutku na portretach van Dycka pisze Jerzy Stempowski. Przychodzi mi na myśl, że większość starych portretów Cranacha czy van Dycka przedstawia ludzi w obliczu rzeczy ostatecznych – dodaje. W Starej Pinakotece wracam do autoportretu van Dycka. Przyciąga mnie. Hipnotyzuje. Spytałbym van Dycka: Na co ci ten złoty łańcuch przerzucony przez lewe ramię?


Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

*** Karol V na portrecie Tycjana wygląda na cierpiącego. Jakby tracił cierpliwość i poganiał malarza: Kończ już, mam dość! Młodzi Włosi gromadzą się przy włoskim malarstwie, a Niemcy fotografują się przy „Autoportrecie w futrzanym kołnierzu” Albrechta Dürera. Mnie podoba się Hans Baldung, jego uczeń. Fotografuję Fra Angelica. „Złożenie do grobu”. Przez szybę łapię ostrość. Widzę spękania. Kocham ten zestaw złota i ultramaryny na obrazach włoskiego renesansu. Ta sama niebieska farbka u Masolina na jego „Madonnie z dzieciątkiem”. Jan Steen. Jego grający w karty, jak fotograficzny kadr. Wbrew prawu ciążenia z wywróconego stolika nie spada cynowy kufel ani karta stojąca na sztorc. Chodzę po galerii ze znaczkiem różowym i żółtym wpiętym w klapę, po jednym na piętro. To moje ordery turysty. O ich założeniu pouczył mnie dystyngowany strażnik. Wygląda jak emerytowany profesor uniwersytetu. Nowa Pinakoteka. Bismarck na portrecie Franza von Lenbacha nie straszy pikielhaubą. W kapeluszu z dużym rondem wygląda na sympatycznego dziadka. Takiego z fantazją. Lenbach podobno namalował z osiemdziesięciu Bismarcków. Wschodnioprusak Lovis Corinth z Tapiau był świetnym malarzem. Jego portret pisarza, hrabiego Eduarda Keyserlinga, to sztuka krytyczna. Właściwie karykatura kurlandzkiego hrabiego. Keyserlingowie sprowadzili się w XV wieku z Westfalii do Kurlandii. Spokrewnieni z von Braunami, Finck von Finckensteinami i von Kleistami. Karl Keyserling był posłem rosyjskim w Warszawie, gdzie zmarł w 1764 roku. Uczył logiki i matematyki naszego Stanisława Augusta Poniatowskiego. To on przeprowadził elekcję Poniatowskiego na króla Polski. W 1751 roku został prezesem Rosyjskiej Akademii Nauk. Był nim przez dziesięć lat. Dietrich doradzał Fryderykowi II. Hermann Alexander podróżował dookoła świata i ożenił się z wnuczką Bismarcka. Hermann był filozofem, zafascynował się nim Aleksander Bobkowski, a jego fascynacja udzieliła się Jerzemu Giedroyciowi. Eduard, którego sportretował Corinth, urodził się w 1855 roku w zamku Paddern w Kurlandii (dziś Tasu-Padure, niedaleko Aizpute w okręgu lipawskim na Łotwie). Studiował prawo i historię sztuki na uniwersytecie w Dorpacie. Studiował też w Wiedniu. W 1895 roku przeniósł się do Monachium, gdzie mieszkał aż do śmierci. Eduard von Keyserling poznał Lovisa Corintha w Monachium. Pisał teksty do pierwszego kabaretu politycznego w Niemczech „Jedenastu katów” oraz sztuki, opowiadania i powieści. Po polsku jego powieść „Dumala” z 1908 roku ukazała się dopiero w 1990 roku [PIW]. „Dumala” to nazwa dworu szlacheckiego w Kurlandii. Przetłumaczyła tę książkę Anna M. Linke. Keyserling pisał „Dumalę”, tracąc wzrok. Oślepł w roku, w którym wyszła drukiem, w 1908. Był chory na syfilis. Zmarł w Monachium 28 września 1918 roku. Podszedłem znów do Corintha. Patrzę na jego „Cmentarz rybaków w Nidzie”. Hieronim Skurpski marzył o tym, by Corinthowi i Käthe Kollwitz urządzić wystawę w Muzeum Mazurskim w Olsztynie. *** O co chodzi z impresjonizmem? „Obiad” Édouarda Maneta. Nie bardzo widać, czy pan siedzący przy stole czeka na obiad, czy już zjadł i dlatego zapalił papieroska, a dziewczyna z dzbankiem wody zatrzymała się w pół drogi. Ale to wszystko nieważne. Na pierwszym planie młodzieniec oparty o stół, w słomkowym kapeluszu. Ostrość nastawiona tylko na słomkowy kapelusz. Jakby Manet wynalazł transfokator. Autoportret Paula Cézanne’a. Spoglądam na Cézanne’a

109


Marek Leszek Barański

jak na dobrego znajomego. Poznaliśmy się, gdy kupiłem w starym empiku, jeszcze przy ul. Mickiewicza, enerdowski album z wklejonymi barwnymi reprodukcjami. Biografia Cézanne’a była pierwszą biografią artysty, którą przeczytałem. Zabrałem ją do akademika. Leżała przy kodeksach i podręcznikach prawa. Wtedy zachwycili mnie jego „Gracze w karty”. Obraz teraz jest w Muzeum d’Orsay. Widziałem na własne oczy i dalej się zachwycam. Stoję teraz przed jego autoportretem. Patrzę Cézanne’owi w oczy i mówię do niego: Znam pana, panie Cézanne, tylko ty nie wiesz, kto ja zacz… Przyglądałem się „Słonecznikom” z bliska. Napawam się nimi. Van Gogh malował tak grubo, jakby wyklejał je ze sprasowanej słomy. Wtykam nos w obraz. Nikt mnie nie odgania. Przyszli Rosjanie z przewodnikiem. Patrzą na van Gogha jak na domownika. Mają u siebie dużo jego obrazów. Mihály Munkácsy albo Munkácsy Mihály, bo Węgrzy stawiają na pierwszym miejscu nazwisko jak Japończycy. Jedyny malarz w Pinakotece z naszej części świata. Może dlatego, że pochodził z bawarskiej rodziny, inna rzecz, że osiadłej od dwustu lat na Węgrzech. Dowiedziałem się o jego istnieniu od historyka sztuki z Węgier Ondrasza, który odwiedził Olsztyn w latach 80. Dziś trudno o Węgra na naszej ulicy. Ondrasz wiedział o kolekcji seklerskiej ceramiki, którą zbierał przed wojną w Olsztynie adwokat Hermann Suckow. „Odwiedziny kobiety w połogu” Munkácsy’ego. Oglądając ten obraz, pomyślałem o Januszu Grabiańskim, ilustratorze książek dla dzieci. Jest w Munkácsym szaleństwo malowania. Rozczulam się przy „Don Kichocie” Daumiera. Powieść Cervantesa była jedną z jego ulubionych lektur. Australijczycy mają w Melbourne w Galerii Narodowej jego „Czytającego Don Kichota”. Historyk sztuki Pierre Courthion napisał, że Daumier uprawiał najgorszy z zawodów: „dziennikarstwo rysunkowe”. Malowanie Don Kichota było jego wytchnieniem. Courthion uważa, że Daumier zwiastuje Cézanne’a i jego uparte dzieło. Kapitalna rzeźbka Daumiera „Ratapoil”. I płótno „Dramat”. Nieważne to, co się dzieje na scenie, tylko zajmuje nas obraz podekscytowanych widzów, którzy wstają, by lepiej widzieć: na czarno ubrany mężczyzna zabił drugiego. Rozpacza kobieta ubrana na biało. Dziś takie obrazki trzaska się komórką z tylnych rzędów w teatrze. Théodore Géricault. W obrazach naszego Piotra Michałowskiego może było więcej polotu? Widzowie w Lenbachhaus bardziej snobistyczni i kolorowi niż w innych galeriach. W czerwonych spodniach, albo swetrach, jakby wyjęci z obrazów Kandinsky’ego, których w tej galerii pełno. W takiej ilości Kandinsky męczy.

110

Odpocząć można przy Leo Putzu, malarzu sympatycznych golasek. Putz to coś między Żmurką a Berezowską. Jego sztuka była zbyt radosna, bo za Hitlera uznano ją za „zdegenerowaną”. Zatrzymuję się przed kolistymi formami Roberta Delaunay. Pamiętam, jak opowiadał o nim i jego żonie Soni Tadeusz Gronowski, który poznał oboje przed wojną w Paryżu. Kapitalny obraz „Poległy żołnierz” z 1932 roku Josefa Scharla. Żołnierz leży z otwartymi ustami w plątaninie drutów kolczastych. Zzieleniały. Widząc go, nie chce się iść na żadną wojnę. Scharl naoglądał się takich widoków na froncie pierwszej wojny światowej, był ranny, doznał nawet chwilowego paraliżu prawego ramienia. Miał za Hitlera zakaz malowania. Wyemigrował w 1939 roku do Stanów Zjednoczonych. Albert Einstein, którego znał z Berlina, pomógł mu zorganizować wystawę w Ameryce.


Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

*** Norymberga. Piątek. Muzeum Narodowe. Nie sądziłem, że znajdę tu niemal wszystko. Zegary słoneczne. Z kości słoniowej i drewna. W kielichu, misie i… krzyżu. Mierzenie czasu było obsesją tutejszych mieszkańców. Nawet jest kieszonkowy, rozkładany zegar słoneczny z 1555 roku przypominający smartfon. Kalendarze-kalkulatory z lat 1583-1591. Najstarszy na świecie globus. Wygląda jak popsuty owoc. Utrwalony i zaimpregnowany lakierem. Anatomiczny model oka z 1700 roku. Znów Hans Baldung Grien. Ładny portret 29-letniego mężczyzny z 1526 roku. Szkoda, że nie było Griena na dworze królewskim w Krakowie. Może za bardzo się cenił. Albo nie podobała się nad Wisłą jego realistyczna sztuka. Jego mistrz Dürer był bardziej słodki. Judyta Griena ma ładnie wymodelowany brzuszek i nie jest wydepilowana. Niewielka statuetka z brązu z VI/VII wieku p.n.e. Buteleczki rzymskie, balsamarium. Przetrwały. Kim byli ci, którzy korzystali z tych szkiełek i namaszczali się olejem? Amfora do wina w kształcie głowy z podwójnym janusowym profilem, ze szkła, które zmatowiało przez wieki. Czy to był portret tego utracjusza, który sobie z amfory nalewał napitek? Rafael i Tobiasz Wita Stwosza z norymberskiego kościoła Dominikanów. Znów sympatyczny Bismarck. Pastel Lenbacha. Robił dobry PR „żelaznemu kanclerzowi”. Można polubić tego Prusaka. Rower z połowy XIX wieku. Skóra na siodełku w wielu miejscach popękana. Długo komuś rower służył. Na końcu tej sali gilotyna. Czako polskiego ułana z 1808 roku w tej samej gablocie co pikielhauba. Ewolucja cylindrów. Odwrócony dzwon z 1820 roku. „Komin” z 1840. Norymberga. Muzeum Narodowe. Anatomiczny model oka. Stephan Zick (1639-1715), 1700 rok. I cylinder z zawiniętym rondem z 1900 roku. Marynarskie ubranko dla dzieci typu zeppelin, z lat 1925-1930. Nosił podobne bohater „Blaszanego bębenka”. W części etnograficznej sanie w kształcie łabędzia, które Andrzej Wajda kazał skopiować, by „zagrały” w „Popiołach”. Ale gdzie jest sztuka XX wieku? – pytam jowialnego pana z obsługi, który chodzi w niebieskim fartuchu. Mówi mi, że trzeba iść „für Kanonen”. Symboliczne. Trzeba minąć wystawę armat. Na przywitanie wspaniały Nolde. „Mężczyzna i kobieta” z 1910 roku. Obok wisi obraz jego przyjaciela Franza Marca z 1906 roku, który z Kandinskym organizował w 1911 roku wystawy „Der Blaue Reiter” i wydawał almanach pod tym samym tytułem. Marc zmobilizowany w 1914, zginął w 1916 roku pod Verdun. Kiczowaty akt autorstwa Adolfa Zieglera z 1942 roku. Jego roze- 111 brana nastolatka miała być modelowym przykładem doskonałej narodowosocjalistycznej rasy. Jakiś dowcipniś wrzucił do sieci Balthusa „Marzącą Teresę”, z 1938 roku, która siedzi na krześle z zamkniętymi oczami i pokazuje białe majtki, i podpisał: Adolf Ziegler. Na zdjęciu z 1937 roku na otwarciu „Domu Sztuki Niemieckiej” z udziałem Hitlera i Goebbelsa Ziegler wygląda na zblazowanego. Jedyny człowiek z muchą zamiast krawata. Ale to nie chodzi o strój. Podparty pod boki. Szpakowaty. Nie wygląda na kogoś, kto zgaduje myśli wodza w lot. Raczej na bezmyślnego. Balthus nigdy nie posiadł takiej władzy jak Ziegler, który od 1936 roku prezesował Izbie Sztuk Plastycznych. To Ziegler kwalifikował, które dzieła w muzeach i galeriach są „sztuką


Marek Leszek Barański

zdegenerowaną”. W 1941 roku wyrzucił z Izby Noldego. Tym samym pozbawił Noldego prawa wykonywania zawodu. Zigler miał chwile zwątpienia. W 1943 roku trafił na krótko do Dachau za defetyzm. Zmarł w 1959 roku. Zdecydowanie bardziej utalentowany był Sepp Hinz, który miał przydomek „malarza rolników”. Należał do ulubionych malarzy Hitlera. Patrzę na jego „Czerwony naszyjnik” z 1942 roku, portret dziewczyny z włosami zaplecionymi w koszyczek. Typ blondynki, którą można spotkać na Mazurach. Namalowany z pewnego rodzaju wdziękiem. W Internecie znalazłem „Chłopską Wenus” z 1939 roku, którą kupił od Hinza Goebbels. Goła bawarska dziewczyna, w kraciastych kapciach i w wełnianej skarpecie. Zachowało się zdjęcie, Hinz, by namalować ten obraz, zbudował prawdziwą scenografię: łóżko, krzesło, urządzenie wiejskiej izby. I w tym wszystkim modelka, goła, ale w skarpetach. Widać, że miał dobry warsztat. W młodych latach zajmował się kopiowaniem Rembrandta i Vermeera van Delfta. Po wojnie nie pozwolono mu wystawiać, pracował jako konserwator sztuki sakralnej. W 2008 roku jego „Dziewczyna w bieli” z 1950 roku pojawiła się na aukcji w Warszawie. Z ceny wyjściowej 4 tys. zł wylicytowano ją na 8,5 tys. *** W sobotę znów do Norymbergi. Zobaczyć, co zostało z architektury Hitlera. Speer zrobił karykaturę Pergamonu. Teraz na trybunie, z której przemawiał Hitler, całują się młodzi. W dole na polu marsowym zaparkowane są ciężarówki. Mali chłopcy w marcowym słońcu na deskorolkach. Dobiega szum aut z autostrady. Chłopczyk w kasku. Matka niesie jego żółty rowerek. Idą po schodach w stronę trybuny Hitlera. Wajda kręcił tu w 1972 roku film „Piłat i inni”. Wziął z „Mistrza i Małgorzaty” BułNorymberga. Pole Zeppelina z wielką trybuną. hakowa wątek Piłata i Jezusa. Piłatem był Jan Kreczmar, Ju112 daszem Zelnik, Jeszuą Wojciech Pszoniak. Andrzej Łapicki grał Afraniusza, szefa policji. Twierdził, że to on wymyślił Wajdzie słynną scenę z tego filmu: Piłat dzwoni z automatu z donosem na Jezusa. Odkłada słuchawkę i wtedy z automatu wysypuje się trzydzieści srebrników. Co Łapicki zapamiętał z Norymbergi? Nagrywali w Ogrodzie Botanicznym scenę z mordercą goniącym Judasza-Zelnika. Łapicki siedział na ławce i z marynarki wystawała mu kabura z pistoletem. Obok przechodzą stare Niemki i mówią: Dobrze, dobrze, niech pan pilnuje tych Polaków. Obchodzę jezioro. Młodzi siedzą nad brzegiem i popatrują w stronę hali kongresowej po drugiej stronie jeziora.


Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

Hala szykowana była na 50 tys. osób. Teraz jest tam centrum dokumentacji NSDAP i stała wystawa „Fascynacja i terror”. Po obejrzeniu całej ekspozycji wychodzi się na trap zawieszony nad pustym placem. Jest ze mną parę osób. Milczymy. Cisza. Pustka. Mury jak w XIX-wiecznym forcie. Z cegieł. Na wystawie kroniki, filmy i stare gazety. „General-Anzeiger” z informacją o wyborze Hitlera na kanclerza. Z jego portretem. Lewy profil Norymberga. Hitlerowskie Koloseum. naszkicowany węglem. Hitler niepodobny do siebie, nie taki jak na popularnych później wizerunkach. Na dole portret matki. Znam ten portret, odkąd interesowałem się książkami. Mieliśmy jeden tom leksykonu Meyersa z 1938 roku od litery G do J. I tam był portret Klary Hitler. Adolf miał jej oczy. Na tomie jest pieczątka szkoły w Gumbinie (dzisiaj Gusiew). Są w leksykonie barwne ryciny i czarno-białe tablice ze zdjęciami. Ośmiostronicowe tablice z Grecją. Szesnastostronicowe z Wielką Brytanią. Cztery poświęcono na Japonię. Hitler ma dwie strony zdjęć i trzy z hakiem tekstu. W domu mieliśmy też pierwsze wydanie wierszy Adelberta von Chamisso. Skąd to wszystko? Z kotłowni „samochodówki”. Moi rodzice przyjechali do Olsztyna w 1950 roku. Byli absolwentami Liceum Pedagogicznego. Dziadek Julian namówił moich rodziców na Olsztyn. Dziadek wiedział o naszym mieście jeszcze przed wojną, z przewodnika dr. Mieczysława Orłowicza po Prusach Wschodnich i Warmii. Dziadek uznał, że skoro ojciec ma tak rozległą praktykę, bo na robotach w Niemczech pracował jako elektrotechnik, a także jako kierowca, najlepiej jak zatrudni się w szkole zawodowej. Znaleźli oboje z mamą pracę w ówczesnym Liceum Komunikacyjnym w Olsztynie. Mama jako sekretarka, a ojciec jako nauczyciel rysunku technicznego. Pewnego dnia ojciec zszedł na dół do kotłowni. Zobaczył stertę niemieckich książek przeznaczonych na rozpałkę w piecu centralnego ogrzewania. Opowiadał, że od razu przypomniał sobie wrzesień 1939 roku i płonące przed Domem Społecznym w Toruniu polskie książki na wielkiej stercie. Uratował wtedy z ognia sześciotomową „Historię powszechną” Henryka Mościckiego i Cynarskiego z 1934 roku. Na barwnej wklejce była tam reprodukcja „Wyspy umarłych” Arnolda Böcklina. 113 Kiedy w czasie tej podróży po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy w Monachium, w Nowej Pinakotece „Bawiąc się w falach”, baraszkujące w wodzie fauny i nimfy Böcklina wydały mi się kiczowate. „Völkischer Beobachter” z 14 kwietnia 1943 roku z informacją o Katyniu. Wielki tytuł na cztery szpalty, podkreślony na czerwono: „Mord GPU na 12 tysiącach polskich oficerów”. I nadtytuł: „To są sprzymierzeńcy Roosevelta i Churchilla”. Nie zauważyłem gazety z informacją o 1 września 1939 roku. Film Leni Riefenstahl „Triumf woli” nakręcony między 1933 a 1935 rokiem wciąga diabelską aurą. Patrzę na tablicę oznaczeń więźniów w obozach koncentracyjnych. Czerwony


Marek Leszek Barański

trójkąt z czarną literą P. Komendant policji w Złotowie zbił ojca na odlew za to, że nie miał na ubraniu P obowiązującego Polaków. Myślę o tym, co pisał Tadeusz Borowski w „U nas w Auschwitz”: Zakładamy podwaliny jakiejś nowej, potwornej cywilizacji. […] I nikt o nas wiedzieć nie będzie. Słucham nagrań wypowiedzi świadków zgromadzonych na wystawie „Fascynacja i terror” w Norymberdze. Któryś z uczestników parteitagu w Norymberdze, dziś bardzo sędziwy mężczyzna, mówił, że zobaczyć wtedy Hitlera, to było przeżycie co się zowie. Kobieta w jednym roku widziała wodza dwanaście, w drugim szesnaście razy. Opowiadała o specjalnym krzesełku zjazdowym ze sklejki. Jej rodzice przygotowali dwie drabiny. I między drabinami położyli deskę. Na niej postawili krzesełko, z którego oglądała Hitlera. W Norymberdze dzieje Niemiec w pigułce: od wysuszonego globusa do ruin hitlerowskiego Koloseum. *** W pociągu do Norymbergi. Para starszych Rosjan. Patrzą na mijane stacje. Skończona forma kolejowych budynków. Żadnych na nich mazań i bazgrołów. Heilsbronn. Za wsią ogromna słoneczna farma. Panele na polach. Panele na domach. Norymberga, kościół św. Klary. Wszedł mężczyzna posiedzieć przy figurze patronki. Wyszedł. Przyszedł drugi. Zobaczył mnie, wszedł na chór. Tu przychodzą po to, by być sami. Pustka buddyjska św. Klary.

114

Norymberga. Hiob, autor rzeźby Gerhard Marcks, 1957 rok.

Przed kościołem rzeźba gołego Hioba z 1957 roku – chłopiec ze spuszczoną głową. Ogląda sobie ptaszka. Autor: Gerhard Marcks. Żołnierz pierwszej wojny światowej. Należał do tych Niemców, których front odmienił. Związany z Bauhausem. Za Hitlera miał zakaz wystawiania. Ale w 1943 roku bomby zniszczyły jego studio i większość prac. W 1945 unicestwiły pozostałą część dorobku. W Wikipedii jest zdjęcie: Marcksa z kanclerzem Schmidtem. Rzeźbiarz w białym golfie. Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Można przeczytać po polsku ulotkę z historią świątyni. Czytam, że rada miasta zwróciła się do cesarza Karola IV o zezwolenie na założenie w dzielnicy żydowskiej rynku i na budowę świątyni. Cesarz zgodził się. Ten fundator uniwersytetu w Pradze w 1348 roku wezwał mieszczan z Norymbergi, by wygnali Żydów: W grudniu 1349 roku doszło do okrutnych pogromów żydowskich, w których spalonych zostało ponad 562 Żydów i zburzenia synagogi. Pustawo. Japończycy. Żywy ogień świec przy figurze Marii. Tam się kierują kobiety z dziećmi. Figura Edyty Stein z piaskowca. Postawiono ją w 1998 roku. Wykonał ją Wilhelm Uhlig. Przepisuję z tekstu po polsku zatytułowanego: „Drodzy goście”: W osobie św. Edith Stein, jej wiary i świadectwa życia, uwidocznione jest powiązanie wiary żydowskiej z chrześcijaństwem. Skłoniło to parafię kościoła Mariackiego do postawienia rzeźby w tym szczególnym miejscu.


Druga podróż do obrazów: Zbroja van Dycka

W kościele św. Sebalda tablice ze zdjęciami zrujnowanej w 1944 roku świątyni. Trzy rodaczki w kurtkach i spodniach ze skóry głośno komentują: Patrz, ale im zniszczyli! W kruchcie kościoła św. Wawrzyńca fragmenty zdezelowanych amerykańskimi bombami rzeźb i fotografie rujnacji świątyni. Fotografuję „Zwiastowanie” Wita Stwosza nad głównym ołtarzem. Przymierzam się, pstrykam z różnych stron. Bo złe światło i wysoko. Słyszę sykanie. Nie zauważyłem, że próba chóru. Głównie siwe głowy. Kobiety ubrane na sportowo. Pewne zniecierpliwienie z ich strony. Pstrykam i wychodzę. Muzeum Miasta w Norymberdze. Zdjęcia z epoki Hitlera są czarno-białe, powojenne gruzy – kolorowe. Portret anonimowego artysty z 1575 roku przedstawiający miejskiego chirurga i anatoma. Volker Colter w małym żabocie, przed nim leży odcięta dłoń, lancet z gustowną rączką i model głowy odartej ze skóry. W witrynie antykwariatu „Doktor Żywago”, powieść Pasternaka. Obok „Cuszima” powieść z 1936 roku o słynnej bitwie z 1905 roku, gdy flota japońska pokonała rosyjską. Autor tej książki niemiecki pisarz Frank Thiess urodził się gdzieś nad Dźwiną, obecnie to Łotwa. Pod wzgórzem zamkowym znajdują się zabytkowe podziemia, w których od średniowiecza przechowywano piwo, a podczas wojny dzieła sztuki. Przyszedłem za późno, już zabytkowy Bunkier Sztuki był zamknięty dla turystów. Ale zobaczyłem przed wejściem do niego wielkie czarno-białe zdjęcie przedstawiające dwóch żołnierzy amerykańskich stojących pośród ruin zbombardowanej norymberskiej starówki i oglądających ocalały pomnik Dürera. Generał Tadeusz Bór-Komorowski po kapitulacji powstania warszawskiego trafił do oflagu Langwasser, który powstał w miejscu dawnego obozowiska uczestników parteitagów w Norymberdze. W Langwasser generał był świadkiem dwóch potężnych nalotów na Norymbergę. Pisał w książce „Armia podziemna”, że był to groźny, a jednocześnie wspaniały widok. Stali w otwartych oknach, nie bacząc na zimno i odłamki bębniące po dachu baraku. Każdy z nas odczuwał pewnego rodzaju satysfakcję przypominając sobie, jak to niedawno jeszcze Niemcy bezkarnie bombardowali Warszawę, a dziś znaleźli się sami w tym położeniu – wspominał generał, nadmieniając że po pół godzinie wszystko ucichło, ale pożary szalały jeszcze przez dobę. Wieczorem idąc na dworzec w Norymberdze, widzę parę starszych ludzi: ona w czerwonym płaszczu i kapeluszu może jeszcze bardziej krwawym, on w granatowym prochowcu, kapeluszu i czerwonym szaliku. W niedzielę w Ansbach oglądam w tamtejszym muzeum kiść winogron namalowaną przez Kaspara Hausera. Całkiem udatnie. Jego siwy lok. Kasetka z kartami. I własnoręczny podpis: Scripsit Caspar Hauser. W Ansbach Kaspar Hauser upamiętniany jest

115

Ansbach. Drzewo Kaspara, autor rzeźby Jaume Plensa, 2007.


Marek Leszek Barański

na różny sposób. Jest monument w dworskich ogrodach, gdzie został zamordowany. Przywabił ktoś tego „sierotę Europy”, pod pretekstem, że dowie się czegoś o sobie. Inskrypcja głosi: Tutaj nieznany został zabity przez nieznanego. Najbardziej udany jest pomnik katalońskiego artysty na Starym Mieście. Jaume Plensa przedstawił Kaspara siedzącego na ziemi, obejmującego kolana, spośród których wyrasta prawdziwe drzewo. Gdy podejdziemy bliżej, zobaczymy, że jego ciało zadrukowane jest literami, które nie układają się w żaden tekst. W Ansbach mnóstwo Rosjan. Jest supermarket rosyjski, gdzie można kupić piwo z Polski: Żywiec i Warkę. Kiedy wyjeżdżałem, na pierwszych stronach gazet dostrzegłem tytuł „Psychokrieg”. Marek Leszek Barański Fotografie w tekście – autor

116


miejsca nie-miejsca

117


118


II Forum Otwartego Regionalizmu: Nie-miejsca? Przeszłość w przestrzeni publicznej

Decydując się, po krótkiej przerwie, na reaktywację „Borussii”, chcemy naszym głosem tworzyć ważny fakt społeczny. Chcemy dziś i w kolejnych odsłonach Forum Otwartego Regionalizmu (FOR) kreować twórczą niszę dla działalności naszej „staronowej” redakcji i dialogu z naszymi czytelnikami. „Niewykluczone, że nasze niepoetyckie zamieszkiwanie, jego niezdolność do brania miary, pochodzi z osobliwego nadmiaru szaleńczego mierzenia i rachowania”. W komentarzu do tych słów Martina Heideggera krakowski antropolog, Dariusz Czaja, pisał, że materializowana przestrzeń mierzona w liczbach zmienia się w miejsce nieokreślone. „Staje się strefą wykorzenienia i wydziedziczenia”. Powstają pozbawione treści, oderwane od kulturowej tradycji nie-miejsca – non-lieux w rozumieniu francuskiego antropologa Marca Auge. Hipernowoczesne galerie handlowe na peryferiach miast, przestrzenie lotnisk i dworców są znakiem czasu, ale jednocześnie stają się anonimowymi obszarami bez właściwości, które wpływają na nadawanie sensu rzeczywistości. Amorficzność krajobrazu kulturowego potęguje niszczenie bądź sprowadzanie do roli kulturalnego hipermarketu miejsc naznaczonych wielowiekową tradycją i kulturotwórczym znaczeniem. Wystarczy się rozejrzeć w naszej najbliższej okolicy. Jak (nie) dba się od lat o miejsce największej kaźni XX-wiecznej Europy w regionie – obóz Stalag IB koło Olsztynka, gdzie straciło życie około 50 tys. jeńców z całej Europy. Jak dąży się do bezmyślnej komercjalizacji – na antypodach historycznego doświadczenia – byłej kwatery Hitlera w Gierłoży. Wreszcie, jak zamierza się stworzyć z jednego z najciekawszych obiektów zabytkowych na Mazurach, pałacu w Sztynorcie, komercyjne przedsiębiorstwo turystyczne. FOR stanie się w najbliższych latach naszym, borussiańskim miejscem spotkania i namysłu. Będziemy starali się poruszać sprawy ważne, dotykające najistotniejszych problemów współczesnej kultury tak, by nie tracić z horyzontu zainteresowań regionalnych kontekstów. Cezary Wodziński i Anna Nasiłowska są pierwszymi autorami w ramach II FOR-u. Robert Traba

119


Cezary WODZIŃSKI

Ublik-Ublick-Anblick-Überblick-Urblick-Augenblick Legenda typologiczna

Cezary Wodziński (ur. w 1958) – filozof, najwybitniejszy polski znawca filozofii Heideggera, ostatnio opublikował „Heidegger i problem zła” (2007, dwa wydania); „Logo nieśmiertelności. Platona przypisy do Sokratesa” (2008). Mieszka na Mazurach, członek rady redakcyjnej „Borussii”.

120

Ublik Informacja gminna: Miejscowość położona około 10 km od centrum Orzysza, 5 km od drogi przelotowej Orzysz–Giżycko, pomiędzy jeziorami Ublik Wielki i Ublik Mały. Wieś o zabudowie kolonijnej z pozostałościami zespołu dworskiego z XIX wieku, tudzież wysadzanym starodrzewiem parkiem oraz pieczołowicie odbudowanym cmentarzem rodowym. Obecnie w odrestaurowanym i przebudowanym pałacu mieści się pensjonat wypoczynkowy, dumnie i anachronicznie nazwany „pałacem junkrów pruskich”. Liczba stałych mieszkańców to wedle spisu 44 osoby.


Ublik-Ublick-Anblick-Überblick-Urblick-Augenblick. Legenda typologiczna

Ublick Metryka/kalendarium: 1450 rok: założenie wsi. 1538 rok: miejscowość wzmiankowana w dokumencie wyznaczenia granic majątku między wsiami Pianki, Buwełno, Stoczki i jeziorem Ublik. 1539 rok: nadanie przez księcia Albrechta przywileju na prawie lennym (bez określenia wielkości nadania) staroście ełckiemu Krzysztofowi von Zedwitzowi. 1557 rok: przejęcie majątku przez starostę ełckiego Antoniego von Lehwalda (męża najstarszej córki Krzysztofa, Zuzanny), potwierdzone edyktem księcia Albrechta. 1565 rok: powiększenie majątku o dwa jeziora (Kociołek i Przerosła) oraz 5 łanów i 20 morgów między wsiami Sumki, Pianki, Odoje i Rzeźniki (Rząśniki), również na prawie lennym. Książę Albrecht zezwala na budowę młyna w Suchej. W wyniku nadań dobra w Ubliku liczą 18 łanów, a całość klucza 95 łanów i 20 morgów. Majątek stanowi lenno rodziny Lehwaldów do chwili, gdy ostatni właściciel lenna umiera bez spadkobiercy. Ok. 1680 roku: przejęcie majątku w formie dzierżawy od Korony Pruskiej przez rodzinę von Kullak. Do majątku należą folwarki Buwełno, Janowen, Stotsken i leśniczówka Oskarzin. 1788 rok: Gottlieb Daniel Kullak wykupuje majątek od państwa pruskiego. Około 1800 roku: budowa pałacu. 1845 rok: budowa szkoły podstawowej (w 1935 roku uczęszczało do niej 60 uczniów). 1908 rok: budowa stacji kolejowej w Ubliku na trasie Orzysz–Giżycko (ostatni transport odjechał w 1945 roku). 1914 rok: spalenie pałacu oraz części majątku (48 zabudowań) przez wojska rosyjskie. Około 1935-1945: w pałacu mieści się luksusowy pensjonat SS, administrowany przez Heinza Dembowskiego z Korolewa. Anblick Wzmianka o dziejach rodowych właścicieli majątku. Szlachecki ród Zedwitzów przybył do Prus Krzyżackich wkrótce po wojnie trzynastoletniej. Pierwszy właściciel majątku, Krzysztof von Zedwitz, był starostą w Ełku. Jako właściciel lenny zobowiązany został do służby zbrojnej w „dwa konie” oraz do opłaty rekognicyjnej w wysokości 1 funta wosku i 5 pruskich denarów. Poza tym dobra ublickie zwolnione były z innych danin. Kolejny właściciel majątku, Antoni von Lehwald, zanim został starostą w Ełku, był kuchmistrzem książęcym, a następnie starostą jańsborskim (piskim). W pierwszych dokumentach dotyczących rodziny Lehwaldów, pochodzących z 1540 roku z okolic Sztumu wymieniony jest Jan Lehwald oraz Wawrzyniec z Pasłęka, rówieśnik Antoniego. W 1749 roku sporządzona została tablica genealogiczna Lehwaldów, w której pojawia się Antoni von Lehwald z Ublika. Lehwaldowie wywodzili się ze starej szlachty dolnołużyckiej i brandenburskiej (Lehwalde), mieszkali też na Śląsku, Pomorzu i w Prusach (od 1458 roku). Max Toeppen w swojej „Historii Mazur” (1870)1 wśród ............................................................ 1 Historia Mazur. Przyczynek do dziejów krainy i kultury pruskiej. Według źródeł drukowanych i piśmiennych przedstawił Max Toeppen, tłum. M. Szymańska-Jasińska, Olsztyn: Borussia, 1995; wyd. 2, 1998.

121


Cezary Wodziński

rodzin szlacheckich w starostwie ryńskim z roku 1622 wymienia rodzinę von Lehwaldów z Ublika. Po przejęciu posiadłości przez Lehwaldów majątek obejmował 18-łanowy folwark, 22 łany i 20 morgów lasu oraz Buwełno i Stoczki. Rodzina Kullak przejęła Ublik około 1680 roku jako dzierżawę. Do majątku należały folwarki Buwełno, Janowen, Stotsken i leśniczówka Oskarzin. W 1788 roku Gottlieb Daniel Kullak kupił posiadłość ze wszystkimi folwarkami od państwa pruskiego. Wzmiankuje o tym zachowany nagrobek. Jego spadkobiercami w pierwszej linii byli: Leopold (1787-1829), Anton Theodor (1816-1861), Friedrich Wilhelm (1855-1908), Friedrich (1883-1948). Leopold Kullak jako pierworodny nie objął spadku. Ożenił się z zamożną kobietą i został oficerem pierwszego pułku dragonów w Tylży. Jego najmłodszy syn, Franc Kullak, wyjechał do Argentyny, skąd wrócił po 15 latach w 1903 roku i osiedlił się w Königsbergu. Spadkobiercą majątku w Ubliku został Fryderyk Wilhelm, który przyjął nazwisko rodowe von Kullak-Ublick. Służył jako oficer rezerwy w pułku huzarów w Gdańsku i w wieku 25 lat przejął posiadłość od matki, która po śmierci męża zarządzała nią od 20 lat. W 1880 roku ożenił się z Elizą Romeyke, dziedziczką i właścicielką posiadłości rycerskiej Pammer, w powiecie ełckim. To ona – osoba wykształcona, władająca kilkoma językami, i wpływowa – zarządzała majątkiem. Fryderyk Wilhelm oddał się działalności politycznej, był posłem w pruskim Landtagu oraz deputowanym Reichstagu. Po wybudowaniu pałacu około 1800 roku Ublik stał się centrum życia społecznego i towarzyskiego tego regionu Mazur. Położony w pobliżu Orzysza, gdzie stacjonowały jednostki wojskowe, przyciągał wielu gości. Również ze stacjonującego po drugiej stronie granicy garnizonu rosyjskiego, którego oficerowie brali udział w polowaniach konnych i w polowaniach z nagonką. Do stałych gości należał też rosyjski gubernator z Łomży oraz generał z Królewca Colmar baron von der Goltz. Fryderyk Wilhelm zmarł w 1908 roku, a majątek Ublik stał się wspólną posiadłością jego żony, syna Fryderyka i córki Anity. Fryderyk, oficer ułanów w Insterburgu, przejął prowadzenie majątku, który obejmował wówczas 6 tys. morgów (połowę stanowiły lasy). Z początkiem wojny z 1914 roku pałac i większość zabudowań spalona została przez Rosjan. Pożar obserwował przez lornetkę właściciel majątku, który w tym czasie patrolował okolicę.

122

Podczas wojny siostra Fryderyka Anita wyszła za mąż i po jej zakończeniu zażądała od brata posagu w gotówce. Fryderyk sprzedał zniszczony majątek, by zadośćuczynić jej żądaniom. Nigdy nie wrócił do Ublika. W posiadaniu rodziny, która przez 250 lat zarządzała majątkiem, pozostały jego resztki, przede wszystkim cmentarz i grobowiec rodowy. W szczytowych niszach portalu wejściowego cmentarza umieszczone były trzy barokowe rzeźby: Chrystusa, Piotra i Pawła, które prawdopodobnie przywiózł do Ublika z południowych Niemiec bądź z Włoch Anton Theodor. W 1945 roku radzieccy żołnierze urządzili sobie z portalu strzelnicę. W latach 1992-1993 cmentarz został pieczołowicie odrestaurowany przez potomków rodu, w portalu znalazły się kopie rzeźb (oryginały w Muzeum Regionalnym w Piszu).


Ublik-Ublick-Anblick-Überblick-Urblick-Augenblick. Legenda typologiczna

W latach 20. XX wieku majątek, na który składało się 5 folwarków, leśniczówka, rybaczówka, gorzelnia, suszarnia ziemniaków, stadnina gorącokrwistych koni oraz 1524 ha gruntów, przejęła rodzina Engelmannów. W znacjonalizowanym w latach 30. pałacu mieścił się luksusowy pensjonat dla oficerów SS, który okoliczna ludność mazurska ochrzciła „Strasznym Dworem”. Überblick Okolica Walory turystyczne Ublika i najbliższych okolic doceniono już w opisach z początku XX wieku, powołując się na średniowieczne kroniki krzyżackie, wedle których wokół jeziora Ublik Wielki rozciągała się pruska, święta knieja, zwana Winse. Wśród atrakcji dużym powodzeniem odwiedzających okolice cieszyła się wycieczka do oddalonej od majątku o pół mili karczmy Stoczki (Stockie lub Stoczek – Stotzken), dokąd wiodła aleja lipowa i leśny dukt wysadzany dębami i bukami (mila pruska – około 7 km). Na skraju urwiska nad jeziorem znajdowała się zagroda Wyludki (Wyludtken), malowniczy punkt widokowy. Okolice zyskały sobie miano „Orzyskiej Szwajcarii”. Legenda Ublika znalazła sobie ukradkowe miejsce w literaturze współczesnej, a za jej pośrednictwem w filmie. Michel Tournier w wydanej w 1970 roku i uhonorowanej Nagrodą Goncourtów powieści „Król Olch”2 przetransponował literacko własne doświadczenia z okresu drugiej wojny, kiedy jako jeniec francuski znalazł się w oflagu na terenie Prus Wschodnich. Ublicki pensjonat SS w neogotyckim pałacu posłużył mu za pierwowzór wizji upiornego nazistowskiego gniazda w zamku Kaltenborn. W powieści zlokalizować można wiele szczegółów topograficznych, świadczących, że jej akcja rozgrywa się w zmitologizowanej okolicy Ublicka. Powieść stała się podstawą scenariusza filmu Volkera Schlöndorffa z 1996 roku, nakręconego m.in. w Polsce, z główną rolą Johna Malkovicha. Urblick Legenda pewnego nie-miejsca. Tomasz Morus uśmiechał się zapewne, gdy z początkiem XVI wieku wymyślał swoją „Utopię”. Jakżeby inaczej winkrustował w tę wymyślną nazwę zagadkową dwuznaczność, igrając sobie ironicznie z greckim „źródłosłowem”. A ściśle: z dwoma: outopos (ou – nie, topos – miejsce, ergo: nie-miejsce, miejsce, którego nie ma) oraz eutopia (dobre, szczęśliwe miejsce). Zależnie od prefiksu, topos zmienia znaczenie „miejsca” z „nie-miejsca” na „miejsce szczęsne”, i na opak. Zabawmy się z „utopią” jako: miejscem, którego nie ma, a które być powinno. Zarazem z „nie-miejscem”, którego być nie powinno, a które przecież jest. „Jest” na przekór powinności „nie-bycia”. ............................................................ 2 Polskie wydanie: tłum. L. Bielas, Katowice: Śląsk, 1990.

123


Cezary Wodziński

I jeszcze przewrotniej, do czego zachęca zabawa w różnicę ontologiczną: między bytem, a więc tym, co jest, oraz byciem, które wprawdzie nie jest, ale bez którego nie jest także ani żaden byt, ani byt jako taki w całości. Przeto: „nie-miejsce” nie jest w sensie bytu, tymczasem w osobliwy sposób „jest” niczym bycie. Gra o „nie-miejsce” rozgrywa się w relacjach – nazwijmy je dla precyzji po niemiecku: Sein – Sollen oraz das Seiende – das Sein. A także, komplikując znacznie swoje własne reguły, w relacjach między tymi relacjami. Sięgając do poetyckich zasobów niemczyzny, wypadałoby dodać, że jednym z kryptonimów tych relacji i tej metarelacji byłby antynonim: heimisch – unheimlich. *** Nie ma miejsca o nazwie Urblick. A przecież powinno być. Lecz inaczej, aniżeli Ublick, który był, i Ublik, który jest. Ublick brzmi „swojsko”: heimisch. Po dziś dzień wracają do niego z nostalgią potomkowie dawnych mieszkańców. Wspominają Ublick jako swą utraconą Heimat. Podczas gdy Urblick zadziwia „nieswojskością”, a nawet „niesamowitością”, zgodnie ze znaczeniami słowa unheimlich. Znaczeniami odsyłającymi w zamierzchłą przeszłość starogermańską. Ba! Żeby tylko germańską… *** By znaleźć nieswojskie słowo Urblick, sięgnąć trzeba do starego – choć przecież wciąż jeszcze „na nowo” zapisywanego – słownika braci Grimmów. Dowiemy się tam, że (odsyłacze wedle: „Deutsches Wörterbuch” von Jacob Grimm und Wilhelm Grimm): urblick to tyle, co: ursprünglicher glanz (blick); co potwierdzi literacki przykład: den himmel rings im weiten kreise umschwingt der götter hohe bahn, wo sie das gute, schöne, weise im urblick finden aufgethan

124

(Lenau 503 B.)

i że znajdzie się również przysłówek oraz przymiotnik: urblicklich, który znaczy: nur ganz kurze augenblicke dauernd; (zob.: blicklich u Grimmów), co również potwierdzi stosowny cytat: es ist ja gegeben dem menschen zu leben uhrblickliche zeit, vermischet mit leid

(Rist Parnass (1652) 870)


Ublik-Ublick-Anblick-Überblick-Urblick-Augenblick. Legenda typologiczna

i u słynnego kaznodziei z Wiednia, Abrahama a Sancta Clara (na którego powoła się kilka razy m.in. Heidegger), gdzie znaczy: ganz plötzlich (zob. Schmeller-Fr. 1, 324): siehe aber, da kommt uhrbliklich vom fenster herab ein wilder, stinkender gusz (Abr. a s. Clara (1835) 19, 149). Ale dziwne słowo Urblick znajdziemy też gdzie indziej. Wyskoczy nam jako tytuł tomu wierszy – niektórzy powiedzą „poematu” – Rudolfa Pannwitza, wydanego w Monachium w 1926 roku, nakładem Hans Carl Verlag. Mało kto i rzadko sięga dziś do tej książki zapomnianego autora, który postacią był nietuzinkową i niegdyś – nie minął wiek jeszcze – pisarzem poczytnym. Przypomnijmy pokrótce na prawach encyklopedycznej wzmianki: Rudolf Pannwitz (ur. 27 maja 1881 roku w Crossen nad Odrą, zm. 23 marca 1969 roku w szwajcarskim Astano) był niemieckim pisarzem, poetą, myślicielem. Studiował w Marburgu i Berlinie. Był kuzynem Ernsta Kantorowicza, przyjaźnił się z Georgiem Simmelem i Stefanem Georgiem, który – obok Nietzschego – wywarł najsilniejszy wpływ na jego twórczość. W latach 1921-1948 mieszkał na małej wyspie Koločep. W 1968 roku otrzymał Nagrodę Gryphiusa.

125


Cezary Wodziński

Wśród jego prac znajdziemy utwory poetyckie (m.in. „Prometheus”, 1902; „Dionysische Tragödien”, 1913; „Mythen”, 1919-1921; „Hymnen aus Widars Wiederkehr”, 1927; „König Laurin”, 1956; „Wasser wird sich ballen”, 1963) i prozatorskie (m.in. „Die Erziehung”, 1909; „Die Krisis der europäischen Kultur”, 1917; „Die deutsche Lehre”, 1919; „Grundriss einer Geschichte meiner Kultur 1886 bis 1906”, 1921; „Kosmos Atheos”, 1926; „Die Freiheit der Menschen”, 1926; „Loga, Eidos, Bios”, 1930; „Der Ursprung und das Wesen der Geschlechter”, 1936; „Nietzsche und die Verwandlung des Menschen”, 1940; „Das Weltalter und die Politik”, 1948; „Der Nihilismus und die werdende Welt”, 1951; „Beiträge zu einer europäischen Kultur” 1954). Między „wierszami” wspomniany poemat: „Urblick” z 1926 roku. *** Urblick błyśnie nam również w osobliwych adnotacjach urzędowych i kronikach rodzinnych. Przykłady rzadkie, acz znamienne swą dziwacznością: Pierwszy: Enclosure to SP 87/3/15. De Matueof, Russian ambassador to London, to Marlborough: he has heard from Baron d'Urblick of Marlborough's zeal and good offices [regarding the admission of Russia into the grand alliance] at the grand congress, and has brought them to the attention of the czar. He hopes that Marlborough will bring to the queen's attention the results of the meeting with Prince Eugene, a deputy of the states general and [Baron] Urbick. He thanks him for receiving M. Van den Burgh. Dated at London. ff. 35, 36. I drugi: Samuel S. Cartia. Born Dec. 31, 1921, in McKeesport, he was the son of the late Charles Carmello and Maria (Urblick) Cartia. He was a retired steelworker with the tool and die department of U.S. Steel National Tube Works in McKeesport. He served in the Army as a Tech 5th Grade during World War II and was a member of the American Legion of Versailles and St. Patrick Roman Catholic Church, McKeesport. In addition to his parents, he was preceded in death by his wife, Frances R. (Clark) Cartia.

126

Augenblick Kαιρός Czy można wrócić w miejsce, którego nie ma? Dlaczego nie, skoro powinno być. Wiodąca do niego droga nie jest prosta. Meandruje między starą niemczyzną a antyczną greką. Dziwne? Oczywiście. Ale właśnie dlatego, że dziwne, nie ma w tym wodzeniu i zwodzeniu nic zgoła dziwnego. Jesteśmy w okolicach unheimlich. Skąd długa, lecz trafna nawigacja do greckiego δεινός. Tak choćby długa i trafna, jak odyseia wiodąca Odyseusza na Itakę.


Ublik-Ublick-Anblick-Überblick-Urblick-Augenblick. Legenda typologiczna

Azymut jest następujący: podział słowa Urblick na prefiks ur- i źródłosłów Blick. Translacja na język polski nie przysparza trudności: ur- przekłada się na przedrostek „pra” (jak w słowach: Ursprache: pramowa, Ursprung: praskok (niechby i: źródło), Ursache: prarzecz (niechby i: przyczyna), Urbild: prawzór, Urheimat: praojczyzna, Urzeit: praczas, i tak dalej). Natomiast der Blick to: spojrzenie, rzut oka (blicken zaś to: spojrzeć, spoglądać, popatrzeć). Dopływamy do przystani, którą wolno nazwać praspojrzeniem. Ale to dopiero połowa drogi. A raczej przystań w pół drogi. Dziwność dalszej nawigacji polega jednak na tym, że nie trzeba się ruszać z miejsca, by dotrzeć do kresu drogi. Bacząc zarazem na zwodniczość słowa „kres”, jako że o żadnym „końcu” nie ma mowy. Nawigacja jest bezkresna – także: niedefinitywna, bo zasadniczo: infinitywna – od przystani do przystani, po to tylko, by wciąż wyruszać i powracać, powracać po to, by wyruszać. Skoro znajdujemy się w „nie-miejscu”, pozostaje nam właściwie kręcić się w kółko. Dreptać czy pływać – to bez znaczenia, „tu” każdy rodzaj ruchu jest dozwolony – w miejscu, którego nie ma. Kolejny krok, skok, rzut – niczym „okiem”: Augenblick – zasadza się na mito-ontologicznym założeniu, że stara niemczyzna musi znaleźć dokładne odwzorowanie w antycznej grece. I w przypadku słowa Urblick znajduje. Niezawodnie. Zdumiewająco trafnie. Dokonajmy regresywnej – historycznie (topologicznie – progresywnej) – translacji. Przecież każde niemieckie Grundwort musi mieć swój starogrecki odpowiednik. Prefiks ur- ma jednoznaczne greckie „praźródło”: ảρχ- (jak w słowach: ảρχ-άγγελος: archanioł, praanioł, ảρχ-έτυπος: prawzór, ảρχ-ηγός: prarodzic, ảρχων: prawładca). W formie rzeczownikowej – rzec by należało: urzeczonej – ów prefiks ma znaczenie czysto performatywne: ảρχή to wszak: praźródło, prazasada, prapoczątek, praelement… A Blick? Równie jednoznaczne. Zacznijmy od czasownika blicken, którego greckim odpowiednikiem będzie: εĩδω: widzieć, zobaczyć, spojrzeć, spoglądać (te znaczenia rozwijają się w grece w kilka wiązek, m.in. wiedzieć, znać, umieć…). Od tego zaś czasownika pochodzą dwa „źródłowe” rzeczowniki, niemal równoznaczne: εĩδoς: kształt, postać, wygląd, forma… oraz iδέα: kształt, forma, postać, pojęcie, idea… Gdzie tedy przychodzi nam się znaleźć, gdy jesteśmy w Urblicku? Nie zwlekajmy z niezawodną odpowiedzią w języku starych Greków: Jesteśmy w ảρχεiδός. Jesteśmy w ảρχιδέα. Archeidos, vel Archideia – to miejsce, które nie jest, a powinno być. To „nie-miejsce”, które jest – sic! – na pruskich Mazurach. Post Scriptum osobiste: Znajdując się na Mazurach, we wsi Ublik nieopodal Orzysza, znalazłem się w „miejscu”, którego nie ma, ale w którym przecież jestem. W miejscu, gdzie krzyżują się ścieżki wiodące od Mistrza Eckharta, Georga Friedricha Wilhelma Hegla, Friedricha Hölderlina, Friedricha Nietzschego, Martina Heideggera, Paula Celana, ze ścieżkami idącymi od Homera, Heraklita, Parmenidesa, Gorgiasza, Platona, Pseudo-Dionizego Areopagity… Znalazłem moją „utopię”, znalazłem Heimat.

127


Cezary Wodziński

Na dobitkę tak blisko Königsbergu – tam najbliższy Ublika uniwersytet – Królewca, cóż, nolens volens także Kaliningradu. Ich sitze hier und will nicht anders. Cezary Wodziński

128


Tomasz GĘSINA

Czytając miejsce Szkic o byciu w przestrzeni

Tomasz Gęsina student filologii polskiej Uniwersytetu Śląskiego, przewodniczący Koła Naukowego Komparatystyki i Geopoetyki, m.in. współorganizator seminarium naukowego „The high white world. Tropami Kennetha White’a i geopoetyki”, czerwiec 2014 Uniwersytet Śląski w Katowicach.

W wyobraźni istnienie słowa nie jest zakładane […]. Tym, co istnieje, nie jest wyobrażony dźwięk słowa albo wyobrażony napis, lecz ich wyobrażeniowe przedstawienie1.

Jacques Derrida „Głos i fenomen. Wprowadzenie do problematyki znaku w fenomenologii Husserla”

Tyle podobieństwa między nami, że chyba tylko kości są te same, sklepienie czaszki, oczodoły2.

Wisława Szymborska „Kilkunastoletnia”

Inaczej rozumiemy lokalność, miał zamiar powiedzieć na wstępie. Zrezygnował. Może uważała go za Polaka? Miała prawo, w końcu imię… Z drugiej strony, powinna wiedzieć, na pewno wiedziała, że te narodowe kategorie, inne niż własne, były tu ledwo tolerowane. Ale nie powiedział, potraktowała go przekonująco brzmiącą formułką o lokalności i poziomo-pionowej strukturze raportów. Zajmowała się polonikami, ale za nią mieli przyjechać inni, zajmujący się pozostałymi lokalnościami. Wątpił, jednak zamknęła mu tym wstępnym oświadczeniem drogę do rytualnych wyjaśnień kwestii historyczno-politycznych3.

Inga Iwasiów „Na krótko”

............................................................ 1 Derrida, Głos i fenomen. Wprowadzenie do problematyki znaku w fenomenologii Husserla, tłum. B. Banasiak, Warszawa: KR, 1997, s. 74. 2 W. Szymborska, Kilkunastoletnia, [w:] taż: Tutaj, Kraków: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2009, s. 12. 3 Inga Iwasiów, Na krótko, Warszawa: Wielka Litera, 2012, s. 342.

129


Tomasz Gęsina

1. Czytanie sobą Gdy pochylam się nad książką, gazetą, ogólnie ujmując – tekstem – mój wzrok przesuwa się po szlakach liter. Patrzę na nieznane mi szczyty tytułów, nagłówków, wodzę wzrokiem za drogą, po której winienem iść, by dotrzeć do upragnionego (?) celu. Wiem również, że szlak, jakim będę podążał, obfituje zarówno w zakręty o kształcie litery „L”, gdzie kąt prosty w jednoznaczny sposób wskazuje, w którym miejscu należy odważnie postawić kolejny krok, jak i w zakręty wijące się niczym wąż – tam prze„S”trzeń droczy się z podróżnikiem, ukrywając przed nim to, co jeszcze nieznane. Uczestniczę w tej podróży liter z różnych przyczyn – czytam z własnych, nader wręcz hedonistycznych pobudek, związanych z zaspokajaniem tej zwykłej ludzkiej ciekawości, niedającej spokojnie (bezpiecznie) zasiąść w domowym zaciszu. Ba, nawet i z przymusu, gdy wrogi imperatyw instytucji nakazuje przeczytać dane słowo, pomimo iż oscyluje ono na peryferiach mych zainteresowań. Jednakże samo czytanie jest czynnością, która mnie wzbogaca, niezależnie od przyczyn uruchamiających tę dalekosiężną machinę. Dalekosiężną, ponieważ ewokuje w niedalekiej przyszłości różnorakie zdolności, związane z poznawaniem rzeczywistości, szerzej – świata. 2. Czytam – liczę Aleksander Brückner, w nieco zapomnianym już dziś „Słowniku etymologicznym języka polskiego”, notuje, iż dawniej jednym ze znaczeń czasownika „czytać” było „liczyć”, ponieważ czytanie nazywano od sylabizowania, tj. od liczenia, skupiania liter, niem. lesen ‘czytać’ i ‘zbierać’4. Liczę toteż każdą literę wyrazu, wnikając w proces czyta(licze)nia, który ukierunkowuje na nieznane, czyhające gdzieś na szlaku rozrzuconych liter alfabetu. To przestrzenne czytanie nakazuje mi szukanie wyrazów, zdań, a w rezultacie tekstów, prowokuje mnie również do ich zrozumienia. Odczytuję zatem te kawałki rzeczywistości, którą współtworzę, zbieram je do plecaka podróżnego zwanego umysłem, będąc jednocześnie zbieraczem, jak i zbieranym. 3. Rehabilitacja pisma

130

Istnienie w obopólnej relacji zbieracz–zbierany skłania mnie do świadomego udziału w tropieniu liter w niezliczonych rzeszach miejsc, w których występują. Czytam każdy znak, czytam przestrzeń, dostrzegam zachodzące w niej procesy i wysnuwam na ich podstawie wnioski. Czytanie pisma wkradło się do codziennego życia – już nie tylko przyswajam wzrokowo tekst tradycyjny – z dociekliwością czytam (zbieram) to, co jest dookoła. Za pomocą liter, nazywających rzeczywistość, wzbogacam mój prywatny alfabet. Jest to czynność utopijna – zliczenie elementów całego świata jest zadaniem nader niemożliwym, lecz uparcie chcę egzystować w tej utopii pisma, która pobudza mnie do świadomego pisania siebie. Dekonstrukcjonista napisał kiedyś, że istnieje dobre i złe pismo – to pierwsze jest naturalną boską inskrypcją [zawartą] w sercu i duszy, [z kolei drugie stanowi] zdeprawowaną i sztuczną technikę wygnaną w zewnętrzność ciała5. Widzę tutaj dosyć ostrą granicę pomiędzy tym, co po............................................................ 4 A. Brückner, Czytać, [w:] tegoż, Słownik etymologiczny języka polskiego, Kraków: Krakowska Spółka Wydawnicza, 1927, s. 83. 5 J. Derrida, O gramatologii, tłum. B. Banasiak, Warszawa: KR, 1999, s. 38.


Czytając miejsce. Szkic o byciu w przestrzeni

zytywne, a tym, co powinno budzić negatywne konotacje. Pisanie świata, jego tworzenie, wynika z jego natury, natchnionej jakimś boskim duchem mądrości. Pragnę zatem pisać i zliczać (czytać) przestrzeń w sposób zgodny z samym sobą, uciekając od sztampowych etykietek, przyklejanych przez tych „ważniejszych i mądrzejszych”. W pewnym sensie staram się malować słowem, składającymi się nań literami, tworząc pismo i jednocześnie kreując – nazywając – rzeczywistość. Nie dziwi przeto, że: najbardziej naturalnym sposobem było więc rysowanie obrazów rzeczy. Aby wyrazić ideę człowieka albo konia, przedstawiano kształt jednego czy drugiego, tak że pierwsza próba pisma była tylko czystym malarstwem6. 4. Szkicowanie świata Maluję zatem świat. Jednak wydaje się, że słowo „malować” należy zastąpić innym, mniej wymagającym, gdyż malowanie już w swym statusie antycypuje stworzenie dzieła. Tej podniosłości pozbawione jest „szkicowanie”, bo jak sama nazwa wskazuje – ma z niego powstać szkic, wstępny plan, który można jeszcze poprawić. Zatem szkicuję przestrzeń, piszę dla niej określone nazwy, następnie zbieram do plecaka, który z czasem zapełnia się pamiątkami z podróży – nazwanym kwiatem, widokiem rozciągającym się na górską dolinę czy imieniem towarzysza wędrówki. Podczas tworzenia szkicu rzeczywistości, powolnego, uważnego poznawania, zliczam kolejne elementy, które stają się powoli permanentnym jednostkami przestrzeni, gdyż skrupulatnie, z właściwą sobie reminiscencją, chowam je w kieszeniach umysłu. Drewniany rysik, z pomocą którego nakreślam ramy rzeczywistości, coraz pewniej szkicuje kolejne litery alfabetu przestrzeni, sprawiając, iż zaczynam w niej odkrywać własną radość i ukryty gdzieś w zakamarkach strach. 5. Naszkicowany efekt/(post)efekt genius loci Potykając się o kamienie, utrudniające stabilne chodzenie po szlaku, dotarłem wreszcie do miejsca, w którym szkic powoli ewoluuje w świadomy projekt. Rama, którą dotychczas kreśliłem, nabrała wyrazistości, ukierunkowując mnie na właściwe działanie. Teoretyk przestrzeni, Yi-Fu Tuan słusznie zauważył, iż gdy: przestrzeń konstytuuje się w miejsce, wtedy wytraca neutralność i powoduje, że miejsce staje się własne7. Innymi słowy – staje się moje. Zbieram toteż wszystkie litery miejsca, które dotychczas nakreślałem rysikiem wyobraźni, i szukam powiązań między nimi. Zdaję sobie sprawę z jego kruchości, jednakże w mej podświadomości tli się już nadzieja, że będę mógł chociaż spróbować dookreślać świat, w którym i ja jestem, również istnieję. ............................................................ 6 Fragment z dzieła O pochodzeniu ludzkiego poznania E. Bonnot de Condillaca, cyt. za: J. Derrida, O gramatologii…, s. 369. 7 A. Kunce, Miejsce i rytm. O doświadczaniu miejsc w kulturze, [w:] „Genius loci”. Studia o człowieku w przestrzeni, red. Z. Kadłubek, Katowice: FA-art., 2007, s. 95.

131


Tomasz Gęsina

Rozumiem powagę sytuacji. Poskładanie liter w wyrazy, szukanie w nich intymnych korelacji, wchodzenie nieraz na grzęzawiska niedomówień i nieporozumień, budzi niepokój, że może się zwyczajnie nie udać. Metodą prób i błędów, będącej synonimem tykającej bomby zegarowej, nigdy nie wiem, co czai się tuż za rogiem. Odczuwam jednak pewną metafizyczną obecność. To genius loci, (post)efekt mojego szkicowego działania, następstwo dostrzeżenia relacji, który staje się partnerem w bytowaniu8. Jest (post)efektem, ponieważ wynika z relacji ja–świat, ta zaś stała się jednym ze skutków szukania powiązań pomiędzy naszkicowanymi, następnie zliczonymi literami alfabetu przestrzeni. Widzę zatem, że genius loci, jako anioł miejsca9, w jakiś mistyczny sposób czuwa nade mną – zbieraczem-zbieranym – który czyta swe miejsce. 6. Genius loci a odlewanie osobowości

132

Stefan Symotiuk, autor „Filozofii i »genius loci«”, w jednym ze swoich esejów pisze, że miejsce zamyka i formuje jak forma odlewnicza osobowość człowieka10. Czytanie świata przynosi zamierzone efekty. Genius loci, jako skutek obcowania z miejscem, nadaje kształt mojej osobowości, sprawia, że staje się ona „jakaś”, równoznacznie odcinając się od niedookreślenia przestrzeni. Nabiera kształtów, które formują się pod wpływem coraz śmielszego wchodzenia w „moje miejsce”. Te własne kształty stają się stygmatami, które odróżniają mnie od innych, mimo znacznych podobieństw fizycznych. Genius loci wpływa także na moją psyche, toteż owe szczególne znaki „rodzące się” we wnętrzu, które, nawiązując do wcześniej wspomnianej tradycji Derridiańskiej, są szczególnym, świętym miejscem, prowokują do postawienia kolejnego kroku na szlaku, wyznaczonego przez wewnętrzne pismo. Odtąd w swej drodze mam kolejnego przewodnika – duch miejsca podąża ze (nade) mną, pomaga zrozumieć tę przestrzenną aporię. Wszechogarniająca osobowość miejsca nakazuje zadać pytanie o tożsamość miejsca i jego mieszkańców (Carl O. Sauer)11. Czy są oni związani z ziemią braterstwem krwi? A być może to po prostu najemcy, którzy wydzierżawili od Natury przestrzeń, by korzystać z niej, czerpiąc jedynie pańszczyźniane przywileje i rozkoszując się swym antropologicznym jestestwem. Człowiek, nad którym permanentnie unosi się anioł miejsca, nie zlicza elementów przestrzeni, lecz miejsca, gdyż na zawsze zawiązał przymierze pomiędzy sobą a doświadczaną ziemią. Posiada [on] ogólną wiedzę o swojej naturze, a każdy ma swój niepowtarzalny sposób bycia, który musi wydobyć z głębi swego ja12. Miejsce ukierunkowuje mnie w poznaniu własnego „ja”, nieustannie pobudza do zadawania pytań dotyczących tożsamości. Genius loci „odlewa” moją osobowość na kształt poznanych liter miejsca, w którym przebywam. Bywa jednak, że takich miejsc, mających wpływ na kształtowanie człowieka, jest więcej.

............................................................ 8 Zob. T. Sławek, „Genius loci” jako doświadczenie. Prolegomena, [w:] „Genius…, s. 5. 9 Zob. tenże, Miasto zapomniane przez Boga i ludzi i fragment z Horacego, [w:] „Genius…, s. 81. 10 S. Symotiuk, Ejdetyka studni, [w:] tegoż, Filozofia i „genius loci”, Warszawa: IK, 1997, s. 39. 11 T. Sławek, dz. cyt., s. 7. 12 E. Stawowczyk, Tożsamość jako proces wyznaczania granic, [w:] Tropy tożsamości. Inny, obcy, trzeci, red. W. Kalaga, Katowice: Wydaw. Uniwersytetu Śląskiego, 2004, s. 133.


Czytając miejsce. Szkic o byciu w przestrzeni

7. Gdzie? Problem określenia własnej tożsamości jest dramatem, raczej monologiem, jednego bohatera, który wygłasza swą kwestię, często nie znajdując zrozumienia. Nazywanie miejsc przychodzi mu z trudem, gdyż dychotomia (czasem i trychotomia) zwalczających się nawzajem podskórnych języków uniemożliwia działanie. Jeszcze większy problem rodzi się wtedy, gdy muszę używać langue narzuconego mi odgórnie – używając go, jestem na rozdrożu „ja” – z ust wydobywają się nie moje głoski, tworzą sylaby nie moich wyrazów, zdań, wypowiedzi, zaś w środku czuję niemoc, nie mogę nic zrobić, bo może nie mam swojego języka? Jestem zatem nomadą, skazanym na trwanie w jednej rzeczywistości, która nie należy do mnie, zmuszonym do dłuższego zatrzymania się na szlaku. Spróbuję jednak odnaleźć się w tym świecie, w którym panujący chaos ponowoczesny spowodował dominację dezorganizacji nad organizacją13. Pomoże mi w tym miejsce, o ile otworzę się na świadomy dialog z genius loci. Jednak do tego jeszcze wrócimy. 8. Pogranicze ja Ewa Domańska, w artykule „Epistemologie pograniczy”, opierając się na definicji pogranicza Roberta Traby14, proponuje, aby pogranicze rozumieć z perspektywy konfliktu, który prowokowałby do kreatywnego działania15. Oznacza to, iż pogranicze, jako przestrzeń zetknięcia się nawet kilku różnych narodowości i kultur, winno kumulować w sobie, wręcz prowokować do podejmowania, projektowania i legitymizowania pewnej rzeczywistości16. Procesy te dążą do samookreślenia danej przestrzeni, do prób jej nazwania, nie bojąc się podjąć ryzyka, które niesie ze sobą wywołanie konfliktu, gdyż starcie się odmiennych światopoglądów nie zawsze prowadzi do rozsądnego konsensusu. Tożsamość człowieka, zamieszkującego obszar pogranicza, obecnego po obu stronach „granicy”, domaga się nieraz jednoznacznej deklaracji, do której ze stron się nie należy. Jednak nie tędy droga. Zmuszanie, innymi słowy, przymusowe czytanie alfabetu przestrzeni prowadzi mnie jedynie do jej znienawidzenia, w wyniku czego mogą zostać osierocone dwie figury, gdyż miejsce pozostanie bez człowieka, a człowiek bez miejsca. Być może „pozytywny konflikt”, który postuluje Domańska, rozwiąże tę kwestię? 9. Biografie miejsc pogranicza Filip Springer przez ponad dwa lata próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego Miedzianka, miasteczko położone na zachodzie Polski, dosłownie zapadło się pod ziemię. W reportażu literackim „Miedzianka – historia znikania” autor tropi ślady pozostawione w postaci starych zdjęć i pamiątek porozrzucanych w nowych domach starych mieszkańców miejscowości. Mia............................................................ 13 Zob. tamże, s. 134. 14 Zob. R. Traba, Przeszłość w teraźniejszości. Polskie spory o historię na początku XXI wieku, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2009, s. 241. 15 Zob. E. Domańska, Epistemologie pograniczy, [w:] Na pograniczach literatury, red. J. Fazan, K. Zajas. Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 2012, s. 90-91. 16 Tamże, s. 91.

133


Tomasz Gęsina

steczko, początkowo niemieckie (o czym poświadcza chociażby jego nazwa – Kupferberg), później w wyniku wojennej zawieruchy podporządkowane polskiej władzy komunistycznej, naznaczone pasmem cierpień mieszkańców, jest przykładem biografii miejsca, usytuowanego na pograniczu. Egzystujące przez długi czas z dala od wojennych konfliktów, w końcu padło ofiarą chyba tego najbardziej okrutnego – niemieckiego faszyzmu, którym zachłysnęli się co poniektórzy mieszkańcy miejscowości. Wprowadzony zostaje radykalny podział rasowy, który staje się jednym z podstawowych czynników mieszania ja – wydawanie nowych dokumentów tożsamości, ponieważ jeśli będzie czystej krwi Aryjczykiem dokument ten będzie miał kolor brązowy […]. Jeśli w jego żyłach będzie płynąć choćby kropla krwi żydowskiej, jego dokument będzie miał kolor żółty, a on sam znajdzie się w specjalnym rejestrze Żydów17. Kolejni mieszkańcy – Polacy – musieli stawić czoło rosyjskiemu komunistycznemu uzurpatorowi, który, według relacji świadków, rozmiłował się w cennym uranie, wydobywanym z tamtejszej kopalni. Takich miejsc, jak Miedzianka-Kupfeberg, jest w okolicach zachodniej Polski (dawne ziemie niemieckie) całkiem sporo18. Miasteczka te znikają, zmieniają się alfabety nazywania przestrzeni, w których mieszkańcy rozmawiają innym językiem i kultywują często odmienną tradycję niż ich poprzednicy. Springer wskrzesił osobliwe miejsce pogranicza, tropił ślady znikania niczym wytrawny detektyw, innymi słowy – „wyliczył” jego biografię, ponieważ szukał rozrzuconych liter tamtego świata, poskładał je w niosące treść frazy. Cytując Joannę Roszak:

fantasmagoryjne, migotliwe miasteczko ożyło – z jego ludźmi i ich emocjami. Wyłoniło się z odmętów. Zostało wyłonione. „Tak, istniały inne światy”19.

10. W przestrzeni

134

A zatem – gdzie jestem? Stoję na pograniczu mego szlaku, na którym to jedna noga pragnie pozostać w tym danym, jedynym miejscu, z kolei ta druga wyrywa się ku temu, co nieznane, a jednocześnie tak bliskie, jakby znała ścieżki wiodące przez tę, wydawałoby się, obcą przestrzeń. Czy jestem rozdarty? Czy ten konflikt, reprezentowany przez odrębne wybory pójścia tam, staje się katalizatorem w reakcji ja–miejsce? A może po prostu jestem w przestrzeni, która staje się moim miejscem? Wszystko znajduje się już „w trakcie” (parafrazując – „w szlaku mej wyprawy”), sam zaś przyimek wprawił w ruch to, co od dawna tkwiło w zakamarkach plecaka – umysłu. […] Przyimek wprawia w ruch mowę, wprowadza drżenie i niepokój nawet w pozornie najbardziej stabilne wypowiedzi […]20. Ta na pozór nieważna część mowy pomaga mi w lokalizacji, informu............................................................ 17 F. Springer, Miedzianka. Historia znikania, Wołowiec: Czarne, 2011, s. 62. 18 Tę cenną uwagę zawdzięczam Henrykowi Wańkowi, wszechstronnemu artyście (m.in. pisarzowi i malarzowi), z którym odbyłem interesującą rozmowę na temat Miedzianki. Historii znikania Filipa Springera podczas seminarium naukowego The high white world. Tropami Kennetha White’a i geopoetyki, 2 czerwca 2014 r. na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. 19 J. Roszak: Filip Springer, Miedzianka. Historia znikania [dostęp: 14.08.2014]. Dostępny w Internecie: http://www.dwutygodnik.com/artykul/2824-filip-springer-miedzianka-historia-znikania.html. 20 Ogromną inspiracją, w kontekście funkcji przyimka w przestrzeni, wprawiającego w ruch to, co statyczne, stał się dla mnie


Czytając miejsce. Szkic o byciu w przestrzeni

je, że jestem gdzieś. Uświadomienie sobie, gdzie jestem, pozwala, by inaczej spojrzeć na ową przestrzeń, rozchwianą w dychotomicznej postawie moich nóg. Dostrzegam również innych, niby takich samych, podobnych, ale odmiennych, stojących daleko. Dokonuję lektury tekstu – przestrzeni – czytam litery, składające się na pełne znaczeń wyrazy, elementy świata tekstu, toteż proces lektury staje się dla mnie swoistym ustanawianiem miejsca21. 11. Kim jestem? vs. gdzie jestem? Jestem w świecie – w moim świecie pogranicza. Martin Heidegger napisał, że bycie-w-świecie to bycie w swym jestestwie, w którym nie chodzi o przestrzenne przebywanie, lecz o byt, w którym jestem zawsze ja sam22. Stoję zatem samotnie na szlaku mej wędrówki, nazywałem, następnie czytałem i czytam swoje miejsce. Moje myśli ukierunkowuje genius loci, dzięki niemu doznaję radykalnej otwartości na przestrzeń i jej konteksty23. Przestrzeń otwarła się na mnie, wpuściła do swego wnętrza, ewoluując w miejsce. Fizyczne umiejscowienie pomogło, znalazłem miejsce we własnym ja, będąc na pograniczu. Nie obawiam się bilingwalności, świadomie wybieram litery, aby nazwać miejsce. Genius loci czuwało nade mną, by pytanie kim jestem? przeobraziło się w gdzie jestem? 12. Moja tożsamość Porównuję swoją tożsamość pogranicza, zdając sobie sprawę z tej niegramatycznej formuły. Jednak moja tożsamość jest równie niepoprawna, uciekająca od ciasnych klasyfikacyjnych szufladek. Żyje na szlaku prywatnego alfabetu, który przyswoiłem sobie podczas podróży. Peryferia stały się centrum, zostałem w intymnym jestestwie, pozostawiając w oddali innych. Dostrzegam komparatystyczny profil ja, które „uprzestrzenniłem”, ponieważ nie znajduję się już w ciasnej zaściankowości umysłu, ale w szerokim, pełnym perspektyw, ufundowanych na różnicy, stepie. Zbigniew Kadłubek, pisze, iż region oznacza praktykowanie różnicy w taki sposób, by służyło to i wzmacniało większą wspólnotę24. Słowa śląskiego eseisty korespondują ze stanowiskiem wspomnianej wcześniej Domańskiej – to nie podobieństwo, wmawiające mi powszechny uniwersalizm, lecz różnica, ufundowana na świadomym byciu (czytaniu siebie), wyznacza moje miejsce. W tym tkwi również siła miejsc położonych z dala od centrum. Ich odmienność, otwarcie się na ową sui generis jedność, pozwala, że to one stają się centrum, jednocześnie funkcjonując w oddali McŚwiata (Benjamin Barber).

............................................................ tekst Tadeusza Sławka Gdzie? Zob. T. Sławek, Gdzie? [w:] tegoż, A. Kunce, Z. Kadłubek, Oikologia. Nauka o domu, Katowice: Stowarzyszenie Inicjatyw Wydawniczych, 2013, s. 7-57 (zwłaszcza s. 26-37). 21 Zob. T. Bilczewski, Komparatystyka i interpretacja. Nowoczesne badania porównawcze wobec translatologii, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 2010, s. 24. 22 Zob. M. Heidegger, Bycie i czas, tłum. B. Baran, Warszawa: Wydaw. Naukowe PWN, 2004, s. 70. 23 A. Kunce, Puste i domowe, [w:] Oikologia…, s. 144. 24 Z. Kadłubek, Od Homera do Horsta, czyli zaproszenie do lektury, [w:] 99 książek, czyli Mały kanon górnośląski, red. Z. Kadłubek, Katowice: Księgarnia św. Jacka [etc.], 2011, s. 13.

135


Tomasz Gęsina

13. Regiologia – projekt czytania ja Moje miejsce jest moją prywatną religią. Regiologia25, odmienna od dawnej regionalistyki, naznaczona literami prywatnego alfabetu, zawarła szlachetne przymierze z genius loci, bez którego nic nie byłoby możliwe. Zatem szlak, po którym podróżowałem, wysublimował własną nazwę. Niczym biblijny Adam, który, zdaniem Kena Wilbera, był pierwszym kartografem – inicjatorem tożsamości26, tak i ja naszkicowałem, następnie naniosłem swoją tożsamość na mapę. Ułożyłem ją z liter rzeczywistości, które zbierałem (liczyłem), by później włożyć do plecaka. Podczas wędrówki czytałem sobą przestrzeń, byłem w niej. Pozostaję tam nadal, lecz śmiało podnoszę wzrok i patrzę w dal. Powróciłem. Taki podobny, a jednak inny. Tomasz Gęsina

136

............................................................ 25 Nazwy regiologia używam za Elżbietą Rybicką. Zob. E. Rybicka, Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 2014, s. 362-363. 26 Fragment z dzieła Niepodzielne. Wschodnie i Zachodnie teorie rozwoju osobowości K. Wilbera, cyt. za: E. Stawowczyk, Tożsamość…, s. 136.


Anna NASIŁOWSKA

Dyskont słów Kilka pojęć

Anna Nasiłowska historyk literatury polskiej, krytyk literacki, pisarka, poetka, redaktorka, pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie, należy do SPP i PEN-Clubu; ostatnio opublikowała „Żywioły. Wiersze i prozy poetyckie” (2014), opowieść rodzinną „Konik,szabelka” (2011), syntezę historycznoliteracką „Literatura okresu przejściowego 1976-1996” (2007). Członkini rady redakcyjnej „Borussii”.

Non-place – nie-miejsce, określenie odnoszące się do wielkich malli handlowych, których wygląd i sposób funkcjonowania są identyczne na całym świecie, w żaden sposób nie łącząc się z miejscem, w którym się znajdują. Przyczółki globalnych sieci. Skrajnie zuniformizowane, powodują wyssanie dynamicznie kształtowanej przestrzeni miejskiej przez obumieranie lokalnego handlu i gastronomii i jej zamianę na podległą kontroli prywatną przestrzeń wewnętrzną galerii handlowych, podporządkowaną marketingowi. Pogłębiają zjawisko urban sprawl – czyli rozpełzania się miasta na obszary podmiejskich gospodarstw i domków klasy średniej. Przestrzeń zorganizowana wokół konsumpcji, wyabstrahowana z otoczenia. Termin użyty w 1992 roku przez Marca Augé, w książce „Non-lieux”, wkrótce przetłumaczonej z francuskiego na angielski jako: „Non-places. Introduction to an Antrophology of Supermodernity”. Nie-miejsca to także lotniska, parki rozrywki i tereny wystawiennicze, a także kanapy przed telewizorami oraz miejsca przed komputerami, skąd umysły mieszkańców globalnej wioski wyruszają na poszukiwanie przeżyć. Zgodnie z hasłem Andy’ego Warhola: Jutro muzea będą butikami, a butiki muzeami, zasada organizacji wkroczyła także do muzeów, które otaczają restauracje, księgarnie, galerie, sale kinowe i inne przybytki komercji. Już Emil Zola nazwał wielkie domy towarowe katedrami konsumpcji (patrz: galeria). Współczesne non-places są także

137


Anna Nasiłowska

jej muzeami, w których współczesny przechodzień, jeśli tylko ma kartę kredytową (nie musi po nią sięgać), dokonuje aktów kontemplacji. Zjawisko ma tendencje do pogłębiania się i rozrastania. Thomas Friedman w książce „The Wold is Flat. A Brief History of the Twenty First Century” (2005) opisał proces uniformizacji globalnej. Jego zdaniem poczucie lokalności, a nawet cechy identyfikacyjne miejsc zanikają i jest to proces pozytywny, opieranie się mu dowodzi niezrozumienia, jak pozytywnie Ameryka przekształca świat, gdyż różnice miały potencjał wywoływania nieporozumień i groźnych konfliktów. Poza tym kadra wielkich korporacji wszędzie chce czuć się u siebie i korzystać z tego, do czego przywykła, z drugiej strony międzynarodowa oferta łagodzi lokalne kompleksy prowincjonalności w miejscach, które były zaniedbane ekonomicznie. W książce Friedmana pozytywne przykłady dotyczą Azji, głównie Indii. Rzeczywiście, w Szanghaju, Sidney czy Warszawie i Krakowie można korzystać z sieci kawiarni Starbucks, z kanapek Subway, nie mówiąc o McDonaldzie, który zadomowił się w Pekinie, Kioto i Moskwie. W takim razie powstaje pytanie, po co w ogóle podróżować? A jednak turyści tego pragną. Szukają miejsc (a nie nie-miejsc), a turystyka daje spory dochód. Czy zadowoli ich kontemplowanie zza okien Starbucksa resztek lokalnego kolorytu, specjalnie konserwowanego i dozowanego jako sztuczny, przemysłowy folklor? Z amerykańskiej perspektywy pytanie o sens podróżowania stawia Jeffrey N. Wasserstorm w książce „Chiński wspaniały świat i inne opowieści z czasów globalizacji” i odpowiada, że czasem udaje się coś wyłuskać. Na przykład zaobserwował, że w stolicy Finlandii Turku był Subway, nie było Starbucksa. Książka jest z 2004 roku, to się mogło zmienić, ale pamiętam, że gdy chodziłam po Bogocie, stolicy Kolumbii w towarzystwie Rity z Finlandii, ona była nieco zaszokowana. Ja od razu rozpoznałam, gdzie jest tani bar i gdzie sprzedają nielegalne płyty. Dziewczyna z Turku, dziobiąc nieokreślone danie, pytała: Myślisz, że w tym barze nie jest niebezpiecznie? A mafia? Skąd! To był naprawdę tani bar, tego typu jak kiedyś bar mleczny. Żaden mafioso nie jada w mlecznym barze, oni lubią dużo wyższy standard. Co do sprzedawców płyt miała inny problem, obywatelski: Więc myślisz, że to, co oni robią, jest nielegalne?! Pierwszy raz w życiu zetknęła się z czymś takim.

138

Jeffrey N. Wasserstorm zauważa jednak różnice między lotniskami w różnych miejscach świata. Na wielu z nich poustawiano figury, mające podróżnym uświadomić, gdzie są, na przykład na lotnisku Midway w Chicago są to postacie strasznych facecików z filmu „Big Brothers”. Z moich doświadczeń podróżnych mogę oponować, pewne lotniska mają koloryt lokalny. Na przykład powiew lokalności czuje się już po wkroczeniu na strefę lotów krajowych w Atenach, gdy spotyka się publiczność jak z polskiego PKS-u, ale z obowiązkową postacią popa w czarnej szacie, często z liczną rodziną. Lotnisko w Mitylenie na wyspie Lesbos to wrażenie pogłębia. Lotnisko w Dakarze to mega-PKS. Ale wszystko da się tam załatwić. Spóźniłeś się na samolot? A jak masz znajomego, to znajdą się znajomi znajomych, pomogą. Mnie panowie wydający karty wstępu powiedzieli: O, najedz się dobrze, nie wiadomo, kiedy odlecisz! Tylko komarów dużo. Pewnego dnia w listopadzie 2012 roku na ogromnym lotnisku w Brukseli spotkałam zagubioną babinę z siatką. Na podstawie polskich doświadczeń rozpoznałam od razu ten typ, choć była Afrykanką. Gdzie jest tu ścieżka do Kinszasy? – spytała mnie po francusku. Szeptem. Była przerażona. Nie uwierzyła, kiedy odpowiedziałam, że droga jest jedna dla wszystkich, w kierunku kontroli, niezależnie od tego, czy ma coś do skontrolowania, czy nie. Widziałam, że mnie nie rozumie. Przecież kierunki muszą się różnić, aby trafić na właściwe miejsce. Nie widzę w ogóle


Dyskont słów. Kilka pojęć

czarnych ludzi, gdzie indziej musi być droga do Kinszasy! – odpowiedziała w panice. Nie da się ukryć, odpowiedź udzielona przez białą kobietę mogła być mylna. Wskazałam jej czarnego człowieka. Był w garniturze, duży, z teczką, kroczył pewnie naprzód. Gdzie jest ścieżka do Kinszasy? – zapytała go. Nie zrozumiał jej. Mówił tylko po angielsku i chyba wstydził się kobiety w dziwnym stroju-zawoju z dziurawą siatką i wystającym chudym ramionkiem. Babina popłakała się. Nie mogłam jej pocieszyć. Jestem białą kobietą, nie znam drogi do Kinszasy. Widziałam, jak ochrona zabierała jej butelkę z piciem. Potem porwał mnie tłum. Być może istnieje jeszcze inny sens globalności. Globalność babiny z siatką. Ponadkontynentalność taniego baru. Oraz międzynarodowy charakter wszelkiej maści kombinatorów. Wszystkie zjawiska dobrze znane w Polsce. Ctrl+C, Ctrl+V – jedna z najbardziej popularnych sekwencji skrótów klawiaturowych Windowsów; komenda kopiuj – wklej. Kryje się za nią nie tylko wygoda, ale cała filozofia, sprowadzająca się do zastąpienia twórczości recyklingiem fragmentów, kolażem i montażem. Lev Manovich w książce „Język nowych mediów”: Obiekty nowych mediów rzadko tworzone są od podstaw; zwykle składa się je z gotowych części. Mówiąc inaczej: w komputerowej kulturze twórczość została zastąpiona aktem wyboru z menu1. Zadziwiająco lekko przechodzi się pomiędzy „rzadko” (co zakłada istnienie wyjątków, a artysta z zasady jest wyjątkiem) a stwierdzeniem reguły, która wyznacza główny nurt twórczości. Zgodnie z tym poglądem twórczością staje się akt wyboru, kreatywne zakupy szablonów lub ściągniecie ich za darmo, wstawienie, wklejanie, obróbka. Ktoś niewątpliwie tworzy menu, określa zawartość cyfrowych bibliotek, projektuje zachowania, potem ktoś inny korzysta z cyfrowej Biblioteki Babel, wchodzi, wychodzi, afirmuje, komponuje. Jest didżejem, tworzy remiks. Kultura Ctrl+C, Ctrl+V ma także wizję literatury, zwłaszcza dla tych, co nie czytali zbyt wiele, niekoniecznie Borgesa. Teraz literatura to akt miksowania, kopiowanie, wklejanie intertekstualnych odniesień, wieczny remiks. Kim jest autor? Ach, on nie żyje, nie wiecie? Obwieścił to dawno temu Roland Barthes, zanim umarł. To, że umarł, jest jednakże mocnym dowodem, że istniał. Zadania stawiał sobie bardziej subtelne niż negowanie oczywistości. W eseju „Śmierć autora” w końcu czytamy: Gdy odsuniemy Autora, „rozszyfrowywanie” tekstu stanie się kompletnie bezużyteczne. Przydać autorowi tekst to zaopatrzyć go w hamulec bezpieczeństwa, to obdarzyć go ostatecznym znaczonym, czyli położyć kres pisaniu. Koncepcja ta bardzo pasuje do krytyki, która stawia sobie za zadanie odkrycie pod maską dzieła – Autora (lub jego hipostazy; społeczeństwa, historii psyche, wolności2. Autor jako instancja tekstu jest hipostazą marzenia krytyka o uprawomocnionej interpretacji. Autor – człowiek pisze i zapomina, uwalnia się od tekstu, podrzucając go wydawcy, porzuca go, wydawszy na pastwę wielkich żaren, które obracają się bez niego. W ciszy pisze, kreśli ............................................................ 1 L. Manovich, Język nowych mediów, tłum. P. Cypryański, Warszawa: Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, 2006, s. 214. 2 R. Barthes, Śmierć autora, tłum. M. P. Markowski, Teksty Drugie, 1999, nr 1/2.

139


Anna Nasiłowska

i drze. Tworzy dalej, na nowo i od nowa, inaczej. Balzac nie używał Ctrl+C, Ctrl+V. Roland Barthes też nie. Galeria – kiedyś: wyłącznie miejsce artystyczne, teraz tak nazywa się dom towarowy (Galeria Centrum) lub mall (Galeria Mokotów) z fontanną w środku, butikami, barami i klimatyzacją. Miejsce konsumpcyjnego spędzania wolnego czasu, promenada pod dachem. W Galerii Mokotów na ostatnim piętrze – pod hawajskimi parasolami, wystawiając twarze na światło lamp, publiczność w kurtkach i płaszczach konsumuje greckie i włoskie przysmaki, popijając coca-colą. Pewnego dnia odwiedził mnie wydawca, znany ze swojego językowego puryzmu. Współpraca z nim zawsze obfitowała w burzliwe kłótnie przeciągające się do północy, a nawet dłużej. Wspólnie tępiliśmy tautologie w rodzaju „nowy początek” (tak jakby mogły istnieć początki stare), łączyła nas pogarda dla nowych zasad łącznego pisania „nie” z imiesłowami (czyż „nieistniejący” jako słowo zamiast zaprzeczenia „nie istniejący” zasługuje na szacunek?), ale potrafiliśmy się kłócić o jakiś przecinek lub średnik. Nasze dramatyczne spięcia z powodu niuansów stylistycznych prowadziły niejednokrotnie do prób siły (psychicznej), grożących zerwaniem stosunków, na przykład z powodu odmiennej oceny różnicy między „który” a „jaki” w zdaniu.

140

– Chodźmy na piwo, jest tu niedaleko w galerii całkiem przyzwoity pub – zaproponowałam nieopatrznie i niefrasobliwie. – Pub w galerii? – obruszył się. – Czy nie przesadzasz? Lokal, w który pije się piwo, nazywamy po polsku piwiarnią. Zapewne pod słowem galeria też nie kryje się sala wystawowa? Zresztą trudno byłoby to połączyć – dodał kwaśno, a ja zrozumiałam, że ten puryzm jest dość ściśle powiązany z coraz marniejszą kondycją finansową jego wydawnictwa. Dopiero po kilku łykach żywca nieco złagodniał. Zwłaszcza że umówiliśmy się, że to ja stawiam. – Wiesz, nie jestem przyzwyczajony do tych nowych użyć słów. To jakaś nowomowa i trzeba ją tępić. Ale rozumiem, że ty nie masz wpływu na to straszliwe pospolitowanie się słowa galeria, które ostatnio obserwuję. – Jakie na przykład? – wtrąciłam się na dowód, że nie wszystko zapomniałam. – Widziałem galerię prezentów. A nawet galerię wypieków – wyrzekł tajemniczym szeptem z odcieniem dumy. – Galerię wypieków? – Ależ tak, są w kilku miejscach. Sprzedają tam bułki osypane ziarnem. – Może artystycznie? – O, prędzej upieczone przez bezrobotnych artystów... Ale w miesiąc po tej rozmowie, dokładnie w niedzielę 19 września 2004 roku, przez przypadek (żyjemy w szczęśliwych czasach, zdarzają się takie przypadki) znalazłam się w Paryżu w okolicy wielkich bulwarów i wkroczyłam pod szklany dach Galerie Vivienne. I puknęłam się w czoło: galeria, no, jasne, XIX-wieczne galerie handlowe, jakbym nie czytała o świątyni XIX wieku, jakbym nie widziała ich wcześniej. Ależ ze mnie i z wydawcy kapuściane głąby, a niby tacy kulturalni! Kluczyliśmy po manowcach, zamiast iść pasażem. Paryskie pasaże: przejścia pod dachem, świątynie konsumpcji, o których pisał Walter Benjamin. Apoteoza dobrobytu i XIX-wiecznej burżuazji. A więc słowo to nie znaczy niczego nowego, lecz obwieszcza powrót. To jest


Dyskont słów. Kilka pojęć

powrót mieszczaństwa, a jeśli nie rozpoznajemy go – tym gorzej. Mieszczaństwo XXI wieku weszło cicho na scenę, nazywa się middle class (patrz: middle class) i właśnie w galerii przymierza nowe buty. Włoży je, zapłaci kartą kredytową i odejdzie na dalsze zakupy, raźno postukując zgrabnymi obcasami. Wybierze sobie buciki na szpilkach, z ostrym noskiem i jeszcze zażąda do tego odpowiedniej torebki. Czy zdolne jest też do wyższych uczuć? I gdzie go szukać? Może w stabilniejszym niż Warszawa Krakowie? – Ach! – westchnęła kilka dni później w Krakowie Iwona. – Właśnie w ostatnią niedzielę, 19 września 2004 roku, mieliśmy wielki, dwusetny Salon Poezji w Teatrze Słowackiego. I wyobraź sobie, przyszło tłumnie krakowskie mieszczaństwo, przed mszą czy po mszy, bo wiesz, termin był stosownie dobrany pod tym kątem. Organizowała Anna Dymna, była Wisława Szymborska, Julia Hartwig, Józef Baran i Leszek Aleksander Moczulski i czytali wiersze. – Tak – pomyślałam smutno – w Krakowie od zawsze było kulturalne mieszczaństwo, a u nas w Warszawie słoiki, napływowi. No, z niewielkimi dodatkami. Ale słuchałam dalej: – I przyszło tyle osób, że zabrakło miejsc i nie mogli już wpuszczać, bo przepisy pożarowe nie pozwalają. Więc te paniusie, wyfiokowane, na obcasach, co nie dostały się do środka, zaczęły forsować drzwi i napierać na szyby, mało ich nie powybijały! – Ach, więc to jakaś nowa mieszczańska rewolucja, rewolucja kulturalna na tle miłości do poezji! – powiedziałam, bo łatwo wpadam w zachwyt. I rozmarzyłam się nad współczesną panią Dulską, cudownie przemienioną, a już szczególnie – dla własnych optymistycznych wyobrażeń. A właśnie w głowie rozbłysła mi wizja uduchowienia Dulskiej, przerobionej przez nasze poetki w wyfiokowaną, ale wrażliwą anielicę. – E! – zgasiła mnie Iwona. – Ja coś o tym wiem. Bo ja tam byłam i sprzedawałam książki. No i jedna pani to mi odniosła tom Szymborskiej, i zażądała zwrotu pieniędzy, bo nie dopchała się po autograf. A bez autografu – to po co jej książka, no nie? Tam są tylko zadrukowane literami strony! Push-up – biustonosz z wkładką z silikonu albo gąbki, modelujący piersi, wyposażony także w druciany stelaż. Bardzo dobrze się prezentuje w sklepie, gdyż w przeciwieństwie do nie-push-upa wypycha się sam i dumnie eksponuje wypukłości. Powiększa biust i sprowadza piersi do kształtu idealnych półkul. Wiki-słownik zamieszcza pełną odmianę przez przypadki, łącznie z wołaczem: O! push-upie! Bardzo pożyteczna forma dla zachwyconych zakupem. Ponieważ z powodów generacyjnych załapałam się na końcówkę dzieci-kwiatów, moja posthipppiesowska mentalność ze skłonnością do ubrań unisex z trudem adaptuje się do idei modelowania, a ciało odmawia akceptacji drucianych umocnień i sztucznych wkładek. Natura wyposażyła mnie w sam raz, toteż w okolicach trzydziestki w ogóle obywałam się bez tej części garderoby, nie odczuwając potrzeby jej stosowania. Mój mózg nawykł do ciągu skojarzeń: natura – topless – wolność – pokój. Potem jednak nastały nowe czasy transformacji i pojawił się inny ciąg: kapitalizm – rynek – samoregulacja oraz wymogi ściślejszej genderyzacji, przeciwne ideałom kontestacji. I tu zaczyna się problem. Mój problem. Całkiem konkretny: z kupieniem nie-push-upa, ale czegoś delikatnego, z bawełny, bez drutów i bez wkładek, co mogłoby stanowić kompromis między unisexem a zgenderyzowaniem nowych czasów. Push-up zdecydowanie zdominował

141


Anna Nasiłowska

rynek, kupienie w Polsce nie-push-upa wymaga wielu poszukiwań. Nieco lepiej jest na Wyspach Brytyjskich, zapewne wobec długich tradycji konserwatyzmu w Zjednoczonym Królestwie. (Tam zachowały się nawet pończochy niesamonośne, wciąż pożądane przez pokolenie mojej mamy). Radzę sobie, jak się da, czasami udaje się kupić bawełniany model stanika dla karmiących matek, wtedy wystarczy ignorować dodatkowe rozpięcie. Zdaje się jednak, że może być znacznie gorzej, przekonała mnie o tym lektura dramatu Zyty Rudzkiej „Cukier stanik”. Do czasu tej lektury, zresztą głośnej i publicznej, trwałam w nieświadomości. Po pierwsze można być gorseciarzem lub gorseciarką i stracić zajęcie. Po drugie prawdziwy problem to mają kobiety nadzwyczaj hojnie obdarowane przez naturę, bujne, takie, do których nie można się zbliżyć na metr. Pomagał szyty na miarę stanik, ale takich już nie ma. Sonda (niezbyt szeroka) wśród przedstawicieli rodu męskiego dowiodła, że reakcje na zjawisko push-upa zdumiewająco często są raczej negatywne albo zdecydowanie negatywne. Opowiedziano mi kilka strasznych zdarzeń z życia, takich jak uaktywnienie się silnego odruchu niechęci wobec piersi w gąbkowej obudowie tłumiącego pociąg w decydującym dla rodzącego się związku momencie. Zwłaszcza silikon kojarzy się źle. Choć oczywiście istnieją rzesze mężczyzn, którym silikon kojarzy się dobrze lub bardzo dobrze. Była też historia o zacięciu się druta z push-upa w bębnie pralki, co spowodowało jej uszkodzenie. Ta sytuacja obala kilka mitów: – To naiwność, że w gospodarce rynkowej potrzeby i popyt kształtują podaż, gdyż krzywe popytu i podaży powinny naturalnie dążyć do przecięcia się. Ja mam trudną do zaspokojenia potrzebę kupowania miękkich staników z bawełny; zamiast tego modeluje się raczej moje ciało i umysł, skłaniając do radykalnej zmiany przyzwyczajeń, a także kształtu ciała. – To nieprawda, że moda kształtowana jest według męskich wyobrażeń; kreuje się je sztucznie, wbrew konkretnym mężczyznom. – Jest problem z ideą postępu, skoro naturalny, wolny i pokojowy kształt kobiecych piersi tak łatwo dało się okiełznać i nałożono na nie rodzaj gorsetu w postaci push-up. Znana mi osobiście Ekbal Baraka, feministka z Egiptu, określa kobiece zawoje w krajach islamskich jako triumfalny sztandar islamskiej rewolucji, zatknięty na głowie muzułmańskich kobiet. W latach 70. w Egipcie kobiety nosiły się dużo swobodniej, krótko i bez zasłon.

142

Push-up to zwycięstwo kreującej potrzeby globalnej komercji nad anarchią naturalnych kobiecych kształtów. Nie jest pewne, czy jest to zwycięstwo jakiejkolwiek ideologii lub estetyki, raczej pragmatyzmu w skali globalnej, który tym się różni od pragmatyzmu lokalnego, że celem jest optymalizacja zysku, a nie optymalne zaspokojenie indywidualnej potrzeby. Nieco światła za kulisy produkcji push-upów oraz innych dóbr rzuca księga trzecia reportażu Petera Hesslera, „Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach”3. Otóż od początku trzeciego tysiąclecia produkcja gorseciarska przeniosła się z Tajwanu do specjalnej strefy ekonomicznej w Południowym Zhejiangu w Chinach. Tam w Lishui produkuje się większość kółeczek mocujących ramiączka staników oraz usztywnienia we wszystkich rozmiarach, ale jednym ............................................................ 3 Tłum. J. Jedliński, Wołowiec: Czarne. 2013.


Dyskont słów. Kilka pojęć

kształcie, gdyż maszyna jest jedna, bardzo wydajna, tworząca na potrzeby wielu marek odzieżowych. Następnie, dzięki nowo powstałej autostradzie, w niedalekim Jinhua następuje spotkanie wytworzonych w różnych, wyspecjalizowanych w jednym rodzaju produkcji miejscowościach, akcesoriów to znaczy: usztywniaczy z gąbki i silikonu, koronek, zapięć, kółeczek, ramiączek i pojawia się gotowy produkt. Towar jest przewożony na wybrzeże Morza Wschodniochińskiego do Wenzhou (centrum produkcji zapalniczek i butów z produkowanej niedaleko sztucznej skóry) i eksportowany kontenerami. Stopniowo nabiera wartości wraz z ilością pośredników, którzy, poza marżą, dodają do niego prestiż europejskiej lub amerykańskiej marki, potwierdzony inwestycjami w PR i reklamę. Produkcja (bielizny, ale także w tym samym systemie: odzieży, samochodów, pralek, lodówek) stała się prosta i tania, ale sieci globalne wydłużyły się i skomplikowały. Łatwiej kreować potrzeby po stronie konsumentów niż zmieniać maszynę, której prototyp przybył z Europy, a kolejna mutacja wypluwa z siebie proste półprodukty. Tym bardziej że maszynę obsługuje majster bez wykształcenia, sprowadzony ze wsi. Gdyby miał wykształcenie, siła robocza kosztowałaby znacznie więcej. To wbrew zasadom globalnej ekonomii, i cały biznesplan się wali. Niewykwalifikowana 15-latka Tao Yufeng z książki Petera Hesslera, która została zatrudniona, gdyż pokazała dowód starszej siostry, wytwarza usztywniacze do staników mojego rozmiaru 75B, pracując na akord. W 2006 roku zarabiała z początku ćwierć pensa za godzinę, a z czasem jej wydajność wzrosła i płaca podskoczyła do 80 pensów. Jest w stanie wypuścić 10 tys. par usztywniaczy dziennie. Na podobną płacę liczyć może osoba pracująca przy wytwarzaniu guzików, suwaków, sprzączek i innych elementów. A jednak guziki się opłacają wszystkim. W miejscowości Qiaotou, która produkuje guziki, powstał nawet pomnik guzika. Jeśli odległy konsument kupuje tanio coś, co mu nie służy, bez specjalnego żalu wyrzuca to na śmietnik i pędzi do sklepu po następne. W ten sposób się kręci światowa ekonomia (patrz: Recykling). Wiadomość z ostatniej chwili: opracowano także spodnie z pośladkami push-up. Zapewne przyjemnie w nich się siada na twardym. Middle class – klasa średnia, po polsku: mieszczaństwo. Ponieważ współczesne mieszczaństwo chętnie mieszka pod miastem i tylko dojeżdża, a dawne dorobiło się niejednoznacznej opinii, stosuje się pożyczkę middle class. Zastąpienie inteligencji klasą średnią składającą się z Professional stało się hasłem pierwszych lat transformacji ustrojowej; kolejny przykład porządków w dziedzinie słów (patrz: grant). Walka o słowa toczyła się na łamach gazet, ale rolę publicystów spełniali przede wszystkim zawodowi socjologowie. W 1990 roku Henryk Domański przeprowadził porównanie inteligencji klasy średniej: W samowiedzy inteligencji nie występują charakterystyczne dla klasy średniej akcenty indywidualistyczne. Współzawodnictwo i poszukiwanie symboli jednostkowego statusu zostały na gruncie polskim zastąpione przez poczucie zbiorowej misji wobec społeczeństwa i narodu. Jak wykazują badania, ok. 90% inteligencji uważa za swój obowiązek spełnianie funkcji wychowawczych, oświatowych, kulturalnych przywódczych wobec społeczeństwa polskiego, poza realizacją zadań ściśle zawodowych. Funkcje te – w opinii członków tej warstwy – obejmują przywództwo duchowe i intelektualne, tworzenie i rozpowszechnianie kultury, propagowanie norm współżycia, wzorów obyczajowych i opinii, a także rozwijanie nauki

143


Anna Nasiłowska

i techniki, zgodnie z wymogami rozwoju gospodarczego. Korzeni tych postaw trzeba się dopatrywać w tradycjach walki o niepodległość i przewodniej roli inteligencji w odbudowie państwowości polskiej4. I to – zdaniem publicystów upominających się o klasę średnią – powinno się zmienić jak najszybciej. Inteligencja była etosowa, prospołeczna, idealistyczna; liberalna klasa średnia pasuje do kapitalistycznego ideału: „bogaćcie się!”. Dobra opinia klasy średniej (wykształconej, racjonalnej, nastawionej na konsumpcję) maskuje fakt, że aby istniała klasa średnia, pojawić się musi także klasa wyższa i niższa. Co do wyższej wiadomo, że jest nieliczna. Poza tym dyskutanci kluczyli, usiłując oddalić podejrzenia, że w Polsce nie ma dwóch różnych warstw (inteligencji i klasy średniej). Chodzi wciąż o tę samą grupę ludzi w Polsce, a fundamentalna zmiana dotyczyć ma nazwy (patrz także: grant). Wraz z nazwą nastąpić ma zmiana systemu uznawanych wartości, który następnie ma wykreować identyfikującą się z nim formację. Ponieważ stabilność kapitalizmu opiera się na klasie średniej, usilne poszukiwania klasy średniej w Polsce trwają od początku lat 90. Niestety, jeszcze nie zakończyły się sukcesem, choć wydaje się, że powinny już dawno przynieść efekt, gdyby armię socjologów zatrudnionych do jej szukania automatycznie uznać za jej reprezentantów. Przedstawiciel amerykańskiej klasy średniej powinien być ubrany w garnitur, posiadać zamrażarkę i kosiarkę do trawy. Polscy garniturowcy w białych koszulach i pod krawatem jakoś nie chcą defilować z kosiarkami ani z zamrażarkami. Może za głośno? Może za zimno? Może brak stabilności? „Średniość” uspokaja, nie ma potencjału konfliktowego, klasa średnia musi być średnia, między czymś a czymś. Ten status w Ameryce się dziedziczy, zwykle wraz z jakimś kapitałem na start. – Zauważyłaś, że wciąż mówią o Trzecim Świecie? – Pyta mnie Misio – ale nigdy nie pojawiają się inne cyfry? – Oczywiście, że tak. – Od biedy można by się domyślić, co jest tym pierwszym. Trzeci – wiadomo, to ten biedny. Tylko o Drugim Świecie w ogóle cicho. A to chyba my jesteśmy, tylko o tym nie wiemy. – Jest jeszcze czwarty świat – mówię, co wyczytałam u Manuela Castellsa. – Rozrzucony po świecie. Jego mieszkańcy nie są ani producentami, ani konsumentami, nie mają dostępu do społeczeństwa sieci, bytują na obrzeżach metropolii i radzą sobie, jak mogą. Istotny problem dotyczący Polski wygląda więc tak: czy średniość drugiego świata jest tym samym co średniość pierwszego.

144

Pewnego dnia idę korytarzem Instytutu Filozofii i Socjologii, a w zaułku socjologów wisi plakat o konferencji: „Czy inteligencja zanika?”. No, więc wszyscy wiedzą, że tak, bo ustalono, że trzeba ją złożyć jak Ifigenię na ołtarzu przemian ustrojowych. Teraz czegoś nie można się doszukać. Jesteśmy w Drugim Świecie, mamy tylko dwie klasy, bardzo wysoką i całkiem niską oraz niestabilną strefę przejściową pośrodku. No to oczywiste, że nie mamy kosiarki do trawy, jeśli nie mamy trawnika. Mamy za to aspiracje, misiowatych mężczyzn z piwem przed telewizorami i kobiety pracujące na kilku etatach: w domu jako sprzątaczko-kucharki, na etacie – jak najbardziej professional. ............................................................ 4 Zob. Więź, 1990, nr 7-8.


Dyskont słów. Kilka pojęć

ACTA – Anti-Counterfeiting Trade Agrement – umowa międzynarodowa obejmująca ustalenia przeciwko handlowi towarami podrobionymi i ochronie własności intelektualnej; prace nad nią toczyły się od 2006 roku, ale proponowane rozwiązania nie były poddawane publicznej dyskusji, pierwsze informacje opublikował portal Wikileaks. Jej uzgodnienie odczytano jako groźbę kontroli sieci i cenzury, uniemożliwiającą wolny dostęp do plików muzycznych i filmów, ale także leków generycznych. Zapowiedź zwalczania globalnego piractwa wywołała masowe protesty na świecie w początku 2012 roku. Porozumienie faworyzuje bowiem globalne kompanie medialne i korporacje internetowe pod hasłem ochrony praw intelektualnych. Niewiele ma to wspólnego z podmiotową formułą prawa autorskiego (patrz: copyright), była to próba wprowadzenia globalnego porządku w interesie dużych aktorów globalnego rynku, będących właścicielami praw na przykład do najpopularniejszych programów komputerowych umożliwiających funkcjonowanie w Sieci. Symbolem ruchu Anti-ACTA, czyli jak wynika z nazwy Anti-Anti (Conterfeiting Trade Agreement) stała się maska Anonymusa. Anonymus, Guy Fawkes (1570-1606), bohater „spisku prochowego” za czasów Jakuba I, miał spowodować wybuch pod Izbą Lordów, a zamach doprowadzić do zmiany króla na katolickiego. Spisek został ujawniony na skutek anonimowego listu ostrzegającego, a Fawkesa stracono, choć nie tak okrutnie, jak zakładał program egzekucji, gdyż skoczył z szubienicy i złamał kark. Anarchizm i terroryzm mają więc tradycje i historię, a Guy Fawkes stał się bohaterem licznych utworów literackich, w tym komiksu Alana Moora „V jak Vendetta”, w którym Anonymus broniąc, się mówi: Chcesz mnie zabić? Nie ma ciała i krwi do zabicia pod tym płaszczem. Jest tylko idea. Jaka? Wizja powszechnej dostępności wszelkich wytworów kultury (parz: copyright/ copyleft), Internetu jako przestrzeni wolnej dyskusji i niekomercyjnych działań. Ruch Anti-ACTA to protest antymonopolistyczny, który interpretować można jako starcie dwóch wyobrażeń: międzynarodowego Społeczeństwa Sieci z próbą regulacji ze strony globalnej władzy. Międzynarodowy zasięg i spójność ruchu, który jednocześnie zorganizował manifestacje w wielu krajach, to jeden z dowodów istnienia Społeczeństwa Sieci. Manuel Castells w książce „Władza komunikacji”5 opisuje proces wykształcania się pod wpływem nowych możliwości komunikacyjnych sieci powiązań, które kompletnie zmieniają dotychczasowe relacje władzy. Na lokalne, umiejscowione koncepcje władzy politycznej związanej z państwem nakłada się system powiązań o dużo większym zasięgu, dysponujących ogromnym kapitałem i wielkimi możliwościami wpływu na życie poszczególnych osób, z drugiej strony możliwości działań oddolnych także się zwiększyły. Wrap – jedna z ofert fast-foodów, cienki placek tortilla (nazwa wskazywałaby na pochodzenie meksykańskie) z zawartością sałatki, kurczaka i sosem. McWrap opracowany w Polsce jako odpowiedź na turecko-arabskie kebaby i wprowadzony do sieci McDonald’s na całym świecie to nasz wkład w globalną makdonaldyzację. Zjawisko ma bogatą literaturę i filmografię, z klasyki: George Ritzer, „Makdonaldyzacja społeczeństwa”6 oraz film „Super Size me” (2004, reż. Morgan Spurlock), którego autor przez miesiąc żywił się wyłącznie w McDonaldzie. ............................................................ 5 Tenże, Communication Power, Oxford: Oxford University Press, 2009; wyd. polskie: tłum. J. Jedliński, P. Tomanek, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2013. 6 G. Ritzer, Makdonaldyzacja społeczeństwa. Wydanie na nowy wiek, tłum. L. Stawowy, Warszawa: Muza, 2003.

145


Anna Nasiłowska

Tymczasem bary mleczne, pochodząca z poprzedniej epoki rodzima odpowiedź na potrzebę żywienia masowo, szybko i niedrogo, nie mogąc płacić wysokich czynszów, są zamykane. Na Krakowskim Przedmieściu koło bramy Uniwersytetu Warszawskiego nie ma już baru, który nazywany był czule „Karaluch” i wyżywił kilka pokoleń studentów. Likwidacji uległy także stołówki. 19 grudnia 2011 roku w Warszawie miało miejsce zajęcie przez samozwańczą grupę miłośników naleśników lokalu nieczynnego od kilku miesięcy lokalu dawnego baru mlecznego Prasowy przy dawnej redakcji „Życia Warszawy”, również nieistniejącej. Anarchiści samowolnie przygotowywali się do gotowania leniwych pierogów w pustym lokalu. Spowodowało to atak antyterrorystów, szczęśliwie bez paralizatorów. Były podejrzenia, że w planach mają ruskie (Stary dowcip z czasów byłego ustroju: pani od okienka w barze krzyczy: Kto prosił ruskie? Nikt się nie zgłasza. No, kto zamawiał?!!! – E, nikt ich nie prosił, same przyszły…). Sprawa Prasowego miała pozytywne zakończenie, znalazł się biznesman, który zamiast wczesnokapitalistycznych sieciowych fast-foodów postanowił uruchomić oldskoolowe bary mleczne. Frekwencja dopisuje, zauważono biznesmenów z laptopami, co stwarza obawy, że z dobrodziejstwa niskich cen korzysta klasa wyższa. Bary mleczne stały się lansiarniami dla szpanerów – ironizuje w „Polityce” (z 18 września 2013 roku) Joanna Solska. Anna Nasiłowska Fragmenty słownika „Dyskont słów”, który w formie książkowej opublikuje Wydawnictwo IBL PAN.

146


Artur D. LISKOWACKI

Plac Hołdu Pruskiego

Artur Daniel Liskowacki (ur. w 1958 roku) – pisarz, poeta, krytyk teatralny, felietonista, dziennikarz, publicysta; autor powieści, zbiorów opowiadań, tomów wierszy, m.in. opublikował powieść o Szczecinie lat powojennych „Eine kleine” (2000, finał Nike, nagroda Polskich Wydawców Książek), „Capcarap”(2008, nominacja do Nike). Należy do SPP. Ostatnio ukazał się tom: Jerzy Borowczyk, Michał Larek „Przywracanie, wracanie. Rozmowy szczecińskie z A. D. Liskowackim”, (2014).

To właściwie nie jest nawet plac. Na większości planów nie jest zresztą zaznaczony nazwą. Zagubił się w urbanistycznych układankach, dał się wchłonąć tkance miasta. Zaplątał się między większymi placami, które zmieniały imiona, wokół których zmieniała się przestrzeń. Obejść go też właściwie nie sposób. Bo choć na planie stanowi nieduży owal między ulicą Matejki, placem Żołnierza Polskiego a placem Solidarności, to w istocie ma tylko jedną stronę. Będącą przedłużeniem Matejki (dawniej: Grabower Strasse), mającej tu charakter – jak to ujęto w którymś z informatorów – ruchliwej arterii. Identyfikuje go w zasadzie tylko brama zwana – jak dawniej – Bramą Królewską (Königstor), którą mieszkańcy Stettina zwali wcześniej Anklamer Tor; od miasta Anklam (Nakło), nie wiem, czy dlatego, że do niego – raczej symbolicznie, na północ – wiodła, czy z innych jakichś przyczyn. Ta identyfikacja z samym placem była po wojnie tak silna, że Polacy nazwali ją Bramą Hołdu Pruskiego. Jakby i bez tego (bez placu) przenicowana w niej historia nie była dość wymowna. Bo wymawiała – miastu – prawo do przeszłości, a imię Prus, by je poniżyć. Rzucić na kolana. W miejscu, gdzie imię to było wywyższone. Bo ta brama – i plac wokół niej (wtedy na odwrót: imię – Am Königstor – od bramy dziedziczący), stała przecież na Prus chwałę. Nie bez kozery

147


Artur D. Liskowacki

nad przejazdem umieszczono tarczę z pruskim orłem, owiniętą łańcuchem Orderu Czar-nego Orła i zwieńczoną królewską koroną. Dziś można by powiedzieć, że imię się zgadza, bo Brama jest Królewska. A że imienia króla nie pamięta, to rzecz inna. Kiedy Kmicic (od dziś mówcie na mnie Babinicz) powiadamia Kiemlicza, że teraz pójdą do króla, stary Kiemlicz, który z niejednego zbójeckiego pieca chleb jadł, a dwuwładzę Jana Kazimierza i Karola Gustawa zda się traktować poważniej niż sam Henryk Sienkiewicz, pyta rezolutnie: – A do jakiego króla? Bramy mają zresztą to do siebie, że wiodą w dwie strony. Plac Am Königstor, którego barokowa brama stanowiła część obwarowań szczecińskiej twierdzy – wzniesionej ponownie w latach 1724-1740 – gdy miasto się w końcu wyzwoliło z gorsetu fortyfikacji, kurczył się – naciskany zewsząd nowymi rozwiązaniami urbanistycznymi – ale zyskiwał prestiż dzięki otoczeniu. Tuż obok – przy placu Królewskim – stał przecież Teatr Miejski (tuż po wojnie, nie bez kozery, miejsce to zwano placem Teatralnym), do którego wiodła reprezentacyjna promenada dawnego Białego Placu Parad (dziś: plac Żołnierza Polskiego), a równolegle do Bramy, naprzeciw kościoła Piotra i Pawła, wyrósł z czasem nie mniej reprezentacyjny kwartał kamienic dla zamożnych mieszczan. Alianckie naloty obróciły go w perzynę, tworząc przy tym zaskakująco harmonijną przestrzeń. Odsłoniły bowiem – paradoksalnie ocalały – teatr, a po przeciwnej stronie kwartału Konzerthaus, mający status filharmonii, ale pełniący też wiele innych funkcji (była tam i restauracja). Tak że miejsce po domach, których cegły – podobnie jak później cegły teatru (nadawał się do odbudowy; wypalone było – częściowo – tylko jego wnętrze) i Konzerthausu (nadawał się do odbudowy mniej; ocalał w zasadzie tylko jego szkielet) – podniosły z gruzów Warszawę (czego przypominanie trąci już dziś banałem i małostkowością, co nie zmienia kwestii, że dzięki nim stolica mówi dziś przez sen po niemiecku) – zmieniło się z czasem w zielony skwer, urokliwą pustkę z widokiem na bramę, zamek, kościół i (w domyśle) Odrę.

148

Właśnie na tym skwerze – wolę nie pisać: w tej pustce – leżę sobie w roku 1956 na kocu, obok mamy i taty, młodszych dziś ode mnie o pięćdziesiąt osiem lat – co dokumentuje fotografia o znamionach rodzinnego (nie tylko) symbolu. O ile zresztą fakt, że dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie leżymy, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów przez ulicę, stoi gmach, w którym i ojciec, i ja przepracujemy prawie całe swoje życie, rzeczywiście można by nazwać – w kontekście tego zdjęcia – symbolicznym (czy może raczej – ważąc słowa – znaczącym), o tyle okoliczności, dzięki którym to zdjęcie powstało, były raczej pospolite. Mieszkaliśmy wówczas na Montwiłła, blisko, przez park imieniem Żeromskiego ochrzczony (wiatru od morza się tu wprawdzie nie czuje, ale bywa, że spotka się idących tędy na skróty, od Wałów Chrobrego, chłopaków w mundurach Akademii Morskiej) i mama przywiozła mnie – wózkiem, a jakże – pod pracę ojca; być może po to właśnie, by zrobić nam wspólne zdjęcie. Ale że nie wystarczał wówczas byle klik komórką – potrzebny był fotograf, tu chyba redakcyjny kolega taty – wyjście ich obu z pracy musiało być poza tym oficjalnie uzasadnione – suma tych starań nadaje temu pospolitemu przedsięwzięciu znamion sympatycznego, wychylonego w przyszłość gestu. Tu jesteśmy. Gdzie nas nie było. Tu zasialiśmy, gdzie trawa. A że po gruzach? Nie naszych.


Plac Hołdu Pruskiego

Nic z propagandy (owszem: „jesteśmy, będziemy", ale bez inaugurującego hasło Ziem Odzyskanych: „byliśmy"), wiele z biologii. Dobrze, łagodniej: z życia. Można zresztą na to zdjęcie spojrzeć i bez tego utkanego ze znaczeń i przeznaczeń optymizmu. Może właśnie tak powinienem na nie spojrzeć. Na to sielskie rodzinne plateau przed budynkiem RSW Prasa. Diabełek ironii podpowiada: Dzieciątko też malowano, gdy siedząc na kolanach Matki bawi się krzyżykiem, znakiem przyszłej Męki. No dobrze, odpowiada (za mnie) aniołek – też ironista zresztą – ale to dziecko na zdjęciu (ja) bawi się gumową żyrafą. Żeby było w ogóle jaśniej – i przestrzenniej: bo plac Hołdu Pruskiego ciasny – fotografia powyższa wykonana została w miejscu, które zwie się dziś placem Solidarności. Na tyle zachłannym (jako plac, nie idea), że pożera czasem plac Hołdu; w 4 (40) /2011 numerze kwartalnika „Renowacje i Zabytki” czytam na przykład, że i Brama Królewska jest na placu Solidarności, a nazywała się kiedyś Bramą Hołdu Pruskiego od wcześniejszej nazwy placu, na którym się znajduje. No to ja – w rewanżu (w końcu i Hołd w nazwie placu był rewanżem podludzi na rasie panów) – przesuwam Hołdu Pruskiego wszerz i wzdłuż – włażę nim na plac Solidarności, wpycham się na plac Żołnierza, dochodzę – a co mi tam – na ulicę Małopolską (Konzerthaus, dziś: stojący na jego miejscu biało mrożony kontener Filharmonii, i gmach Komendy Wojewódzkiej Policji, kiedyś MO, wcześniej – a jakże – gestapo) i zhołdowuję nim całą okolicę. Choć wiem, że kolejny młody taksówkarz, gdy wyznaczę mu trasę na Hołdu Pruskiego, zapyta mnie i tak: a gdzie to jest? Nauczyłem się pokornie odpowiadać: przy lexusie. A ostatnio: przy dawnym lexusie. Bo punkt sprzedaży luksusowych aut, ulokowany w plombie obok redakcji, przy skrzyżowaniu z Małopolską, mimo że przeniesiono go stąd już dawno w inną część miasta, wciąż jest dla kierowców czytelniejszym znakiem topograficznym niż plac noszący nazwę wydarzenia, które im – synom i wnukom Pionierów, ojcom i synom jumy, żywiącej ich łupem z Niemiec – wydaje się pewnie jakimś wymysłem z gatunku chciało by się. Zresztą, rzecz perspektywy. Historycznej na przykład. Stańczyk na słynnym Hołdzie Pruskim Matejki oblicze (o rysach Matejki, jak zwykle) ma raczej zafrasowane (może dla równowagi twarz Matejki ma też na płótnie Bartolommeo Berrecci, budowniczy Wawelu). Zgodnie z poglądem współczesnych Matejce historyków (Stańczyk był wielu z nich patronem), że ów hołd złożony przez Albrechta Zygmuntowi Staremu był raczej porażką niż triumfem króla. Współcześni tamtym wydarzeniom też pewni triumfu nie byli (znana jest anegdota o Stańczyku, który – wyśmiany na polowaniu, że przestraszył się niedźwiedzia – rzekł Zygmuntowi, że ten postąpił gorzej, bo niedźwiedzia z klatki wypuścił), ale przeważało jednak poczucie satysfakcji. Nie bez kozery nad całością sceny unosi się gołębica – tu: symbol mądrości i roztropności. Inna rzecz, że kiedy Matejko Hołd namalował i chciał przekazać narodowi, by zawisł na Wawelu, musiał się zderzyć z rzeczywistością: na Wawelu wciąż siedzieli Austriacy. Gigantyczne płótno (4/8), wielkie jak dawne dzieje Polski w Matejkowej wizji, trzeba było zawiesić w Sukiennicach. Uwiecznionych skądinąd na tymże obrazie, jako miejsce akcji. Tyle że Sukiennic w roku hołdu (1525) jeszcze nie było. Powstały trzydzieści lat później. Typowa to skądinąd gra Matejki z historią, w której od detali i faktów bardziej liczyły się symbole oraz idee. W PRL Hołd Pruski hołubiono z rozmysłem. Czego znakiem (może przypadkowym, ale kierunek słuszny) ulica Matejki do placu Hołdu prowadząca. Jako modelowy (wymarzony) przykład

149


Artur D. Liskowacki

postępowania z Niemcami (tymi z NRF/RFN oczywiście). Dziś – jako symbol – stał się on dość kłopotliwym spadkiem po niemieckich fobiach. Wielu wolałoby pewnie, żeby to był hołd ruski – raptem jedna litera mniej – hołd carów Szujskich, też przed Zygmuntem skądinąd, tyle że Wazą (co Matejko zresztą także namalował, choć nieco mniej świetnie) klękających. No, ale ta brama wiedzie na północ, nie na wschód. Tak więc z tej woli na razie tylko awersja do symboliki rosyjskiej. Z tej symboliki kulminacją: Pomnikiem Wdzięczności na placu Lotników – fallicznym totemem tego, kto miasto posiadł. I zhołdował. W końcu i najsławniejsza szczecińska Rosjanka (z wyboru, powiedzmy, że historii) Katarzyna Wielka, zhołdowywała Polaków. A jeśli może przed którym czasem uklękła w chwili uniesienia, to pewnie tylko przed młodym Stasiem P. Z zupełnie innego zresztą powodu niż polityka. Plac Lotników (Augustaplatz) – cóż robić, Szczecin to miasto placów – można by okiem mrugnąć: placówka – stanowi przedłużenie placu Żołnierza. Pełznę więc z moim Hołdem dalej, wciąż zresztą potykając się o symbole. Tak już jest – choć głównie było – że w centrach miast stawiamy obeliski mające dawać świadectwo naszych przewag nad powalonym przeciwnikiem, a od nich, jak od moczu, którym samiec spryskuje swój teren, bije ostra woń piżma i testosteronu. Tak i tu, gdzie wzwód Wdzięczności – nie szczytujący już jednak, bo odjęto mu gwiazdę na szczycie – stał sobie kaiser Wilhelm I konny. Zapamiętałem z jakiejś relacji pionierskiej, i wpisywałem w różne swoje narracje, że w 1945 roku ściągano go z cokołu przy pomocy czołgu. Od lat prześladuje mnie sen, pomysł, którego nie wpiszę już pewnie w żadną nową fabułę, bo nie pisuję political fiction. Żelazne liny zarzucone na Trzy Orły – Pomnik Czynu Polaków w parku Kasprowicza – i czołg – albo inny pancerny goliat – o znakach, których nie widzę – bo noc – ciągnie liny, które napinają się i trzeszczą, a postument trwa w wyniosłym pionie, aż w końcu – nagle – wali się na ziemię. Zgromadzony wokół tłum krzyczy w uniesieniu. W jakim języku krzyczy? W tym samym co zawsze. Wspólnym języku triumfu nad rzuconym w proch wrogiem.

150

Z dwóch bram miejskich, które ocalały po demilitaryzacji miasta – Królewskiej i Berlińskiej (dziś: Portowa) – ta druga podporządkowana została symbolice zwycięskiej wojny, ta pierwsza – triumfowi pokoju. Jako pozbawione już murów, których były częścią, budowle wolno stojące eksponowały tym wyraźniej swoją bogatą symbolikę. Tym widoczniejszą, że zgodnie z założeniami teoretyków włoskiego renesansu ich zewnętrzna elewacja pozostawała surowa, pokryta rustyką. Za to rzeźbiarskie akcenty i ornamentyka obu stron wjazdowych aż kipią od znaczeń. W Królewskiej – powstałej w latach 1725-1728 – pruskie symbole władzy (jest tu i tarcza dzierżona przez putta, w którą wpisano inicjały Fryderyka Wilhelma I) sąsiadują z antyczną oprawą – w attyce: Mars z mieczem i Herkules z maczugą, na lwiej skórze spoczywający; są i dwa toskańskie pilastry ujmujące całość w formę łuku triumfalnego. A poza tym sztandary, włócznie, tarcze, hełmy, zbroje. Łup zdobyczny, znak chwały oręża. Po skończonym boju. Który przyniósł pokój. Bóg wojny i heros mogą się ułożyć do zasłużonego odpoczynku. Półleżąc, półsiedząc, patrzą ku sobie, lecz i ku nam, patrzącym na nich.


Plac Hołdu Pruskiego

Kocyk z 1958 roku dopełnia obrazu na swój sposób. Ja patrzę na żyrafę, a moi młodzi rodzice – półleżąc, półsiedząc – na mnie. Projektantem obu bram, tak jak i całej fortyfikacji miasta, był Gerhard Cornelius von Wallrawe (inne wersje zapisu: de Walrave, von Walrave). Po ojcu Holender, miał więc początkowo w nazwisku van nie von, ale pisywał się też z upodobaniem de. Przesiąknięty był bowiem mocno kulturą francuską, choć jego dzieła są sztuką wojny. Syn holenderskiego oficera, kontynuujący po nim tę karierę, dość szybko wstąpił jednak do armii pruskiej, gdzie jako wojskowy inżynier miał niejedną okazję do wykazania się talentami. Stąd życiowe sukcesy i awanse, począwszy od uzyskanego w 1724 roku pruskiego szlachectwa, przez stanowisko dowódcy korpusu inżynierii (1729), aż po stopień generała majora, nadany mu już przez Fryderyka II Wielkiego. Wojenny czas rosnących w potęgę Prus sprzyjał mu niewątpliwie. Wallrawe fortyfikował więc na potęgę, zwłaszcza Śląsk, który Prusy wydzierały sobie z Austrią. To jego dziełem są nowoczesne twierdze Głogowa, Kłodzka, Nysy, Koźla, Świdnicy. Fortyfikował też Wesel, Magdeburg, no i Stettin. Już współcześni widzieli w nim mistrza, dziś pisze się o nim jako jednym z najwybitniejszych inżynierów wojskowości w historii. Jego pomysłem było m.in. wysuwanie na przedpola twierdz samodzielnych, potężnych fortów, w których stosowano konstrukcję kleszczową, dogodniejszą dla artylerii niż bastionowa używana dotąd. Cokolwiek by robił kleszcz w tej fachowej nomenklaturze, wszedł dobrze w skórę (pod skórę) – czy raczej pancerz – prusaka. Po szczecińskich fortach, zlikwidowanych w 1873 roku, została tylko specyficzna i wyniosła, nieczytelna jednak dla ogółu zabudowa (i tak np. Fort Leopolda – przekształcony w Tarasy Hakena – to dzisiejsze Wały Chrobrego). Po Gerhardzie Corneliusie von Wallrawe, którego wieloczłonowe i wielokulturowe nazwisko ma ładny szyk i brzmienie, zostały zaszczytne wzmianki w licznych informatorach i przewodnikach, za to – o ile mi wiadomo – żadnego wizerunku jego samego. Nie bez kozery rolę jego portretu – wszędzie tam, gdzie jest hasło z nazwiskiem Wallrawe – pełnią dziś wizerunki szczecińskich bram. Na ogół, niestety, Bramy Berlińskiej (Portowej), a nie Królewskiej. Z punktu widzenia samego Wallrawe – który pod koniec życia widział zresztą niewiele, zdaje się – może to niesprawiedliwe. Ale my, czego byśmy się tu mogli spodziewać? Piroga z piórkiem, epoletów, szarf i orderów (z Pour le Merite na czele, a raczej na piersi), bokobrodów (wąsów chyba nie, w pruskiej armii nie były wtedy modne), wystającego podbródka, obwisłych policzków, wyblakłych i wyłupiastych oczu? Czy nie lepiej – z punktu widzenia twórcy – gdy jego twarzą staje się jego dzieło? Pewnie – w większości wypadków – lepiej. Rzecz w tym, że brak portretu generała majora Wallrawe wynika z okoliczności, do których słowo „lepiej” niezbyt dobrze pasuje. Budynek na rogu Hołdu Pruskiego i placu Żołnierza Polskiego, jedna z wielu w tym rejonie wystawnych kamienic, zmieniał swe przeznaczenie i wygląd wraz ze zmianami charakteru państwa, którego częścią był Stettin. Jego ozdobny wystrój trzeba było uprościć (zlikwidowano m.in. wieżyczkę na samym rogu), bo nie pasował do modernistycznego gmachu Miejskiej Kasy Oszczędnościowej (Städtische Sparkasse), postawionej na placu Królewskim, według projektu Gustawa Gaussa, w 1935 roku.

151


Artur D. Liskowacki

Za to na tle trzech czerwonych pięter banku o równych szeregach dużych, prostych okien świetnie się prezentowały parady Wehrmachtu, wpisując się zresztą w tradycję placu, który przecież wojskowym paradom i wcześniej służył. Są bodaj zdjęcia, na których jeden z takich przemarszów podkutych skarpetek (termin Andrzeja Bobkowskiego, z lat niemieckich triumfów we Francji) przyjmuje – stojąc przed Sparkasse – sam Adolf Hitler (wizytował Stettin w 1938 roku). A jeśli nie on osobiście (był tu tylko jeden dzień), to Heinrich Himmler może, który przybył tu rok po nim i po wysokich piętrach budynku, w którym pracuję, skrzypiał lśniącymi oficerkami. Przylgnąłem Hołdem do Parady nie bez kozery. Bo oba budynki, przy Hołdu Pruskiego 8 oraz wspomniany właśnie, przy placu Żołnierza Polskiego 16, są ze sobą ściśle połączone. Architektonicznie, ale też – by tak rzec – mentalnie. A związki między nimi układały się w ciągu kilkudziesięciu minionych lat w arabeski przewrotne, to znów szlaczki wyjątkowo spójne. Jeśli idzie o samo przeznaczenie gmachu Gaussa, mieliśmy do czynienia ze swoistą sinusoidą: po niemieckim banku stał się pałacem KW PZPR, by w końcu wrócić do swych pierwotnych funkcji i stać się siedzibą oddziału PKO SA.

152

Dziedzictwo budynku, w którym podjąłem swą pierwszą dziennikarską pracę i pracuję do dziś, wydaje się być z kolei pisane linią ciągłą. Co ma – a przynajmniej miało – znamiona kreski dość ostrej. Jak to w karykaturze. Oto bowiem przed wojną i w jej czasie mieściła się tu redakcja „Pommersche Zeitung", a także po linii – propagandowej tym razem – siedziba NSDAP. Wysokie piętra i schody, chłodne i długie korytarze, surowe ściany; to wszystko – jakiś czas temu – uderzyło mnie swą niepokojącą bezpośredniością. Nietrudno było usłyszeć stukot czcionek maszyn Erika – a może raczej pospolitszego Adlera – wbijających w kartkę wiadomość, że Polen wreszcie verloren. Dziś, przyznaję, wystygłem na te klimaty, zatarło się we mnie to nazi-dziedzictwo; po drodze zresztą – przez te korytarze – biegł stukot innych maszyn, łącząc proletariuszy wszystkich krajów z redaktorami, którzy musieli być na nieustannych łączach z nieodległym budynkiem „ka-wu". Może się więc nie zatarło, ale się wytarło. Jak redaktorskie spodnie na tyłkach, które siedziały przy maszynie na chwałę tylu Führerów i Sekretarzy. A moje spodnie? Znajdą się krawcy, co mi je skroją. Sam historii tego gmachu pisać nie będę. Może ją spisać warto, może nie. Ona sama zresztą już o sobie zapomina. Jak zwykle historia, która dotyczy tych, którzy ją współtworzyli, a przynajmniej mieli wrażenie, że to robią. Mniej wiemy o Gallu niż o Krzywoustym (toutes proportions gardées), który – wszak piszę o Szczecinie – to miasto zdobył i z krwią zmieszał. Nie pomylę się pewnie wiele zresztą – niech mi będzie darowane, że mówię an block, a nie o wyjątkach – jeśli powiem, że historia (historyjka) tego miejsca nie powinna być pisana dużą czcionką. Zresztą nawet wielkie dramaty i komedie, akty odwagi i podłości, których autorami i bohaterami byli hołdujący kolejnym panom i ideom redaktorzy Hołdu, rozsypują się i kruszą po latach, jak gazety, które były ich – mniej lub bardziej świadomym – odbiciem. Przeglądam czasem „Kuriery” sprzed lat, dostępne już tylko na kliszach, przewijanych w wiekowym czytniku. Z archaicznie łamanych kolumn (złamana kolumna – ładna, antyczna metafora na gruzach ładnych średnio) nawet wielka historia ukazuje się jako mała groteska, a drobne inicjały podpisów wstydliwie uciekają między potężne (w swoim mniemaniu) tytuły. Czy może dziwić, że najwięcej prawdy o czasach, w których gazety (nawet kilkustronicowe) miały wagę, mówią dziś drobne ogłoszenia? Z powodu wyjazdu zagranicę pilnie sprzedam szafę trzydrzwiową i kanarka.


Plac Hołdu Pruskiego

Nie było takiego? Było każde. Drobne życie jest większe, niż się wydaje. Wydawanie gazet – zawsze i wszędzie – mniej ma wspólnego z tym, co się nam – dziennikarzom i ich panom – wydaje ważne, więcej zaś z tym, czego w nich nie ma. Fryderyk II Wielki – którego pomnik stał na placu Królewskim, najpierw marmurowy, potem kopia z brązu, a przenoszony był z miejsca na miejsce wraz z placu przebudową – miał wielką potrzebę wzniesienia własnego Wersalu. Takiego na miarę letniej rezydencji nie letniego bynajmniej władcy. Skończyło się (całkiem nieźle) na Sanssouci. Czy była to faktycznie beztroska (franc. sans souci) i wytchnienie? Wątpię. Dość, że król – miłośnik muzyki – grywał tam z upodobaniem na flecie. Podobno do czasu, gdy wypadły mu przednie zęby. Okoliczności upadku Gerharda Corneliusa von Warllave nie są jasne. Jak zresztą bywa często z okolicznościami upadku. Nawet Ikara, który przecież stopił skrzydła w bardzo jasnym słońcu. Podobno był człowiekiem niepotrafiącym zapanować nad pożądaniem posiadania. Co można by też nazwać niezaspokojonym głodem własności. Z względu na jego talent i dorobek – a także bliski, być może, aspiracjom kulturalnym pociąg do francuszczyzny – oraz nikłe źródła, z których korzystam, przyjmę tu, że był zachłanny przede wszystkim na dzieła sztuki. Podczas drugiej wojny śląskiej – czyli tej, w której na drodze Austrii stanęły już wzniesione przezeń twierdze – pełnił (nieformalnie) funkcję komendanta wojennego Pragi. I wykorzystał to stanowisko do ograbienia jednego z praskich pałaców. Czym wzbudził niesmak wśród oficerów. Był to bowiem czas, gdy pruskim (niemieckim) oficerom grabienie pałaców (i nie tylko pałaców, i nie tylko niemieckim) wydawało się czymś nielicującym z żołnierskim etosem rycerza. Za ów czyn – o ile wiem – nie spotkała go żadna kara. Kiedy jednak wystawny tryb życia, z którego był ponoć znany, sprowadził go na krawędź finansowej katastrofy, zaczął wyprzedawać zgromadzone (zrabowane) wcześniej dzieła sztuki. Nie uszło to uwadze wrogich Prusom krajów (Rosji, Austrii, ale i Saksonii). Wallrawe stał się dla nich łatwym celem. Zaczęto go kusić przejściem na obcą służbę, za którą to decyzją skończyć by się miały jego finansowe kłopoty. Obiecywano mu wyższy niż u Fryderyka żołd i wysokie pieniężne nagrody. Przechodzenie zawodowych żołnierzy do innych armii było jeszcze wtedy – wciąż jeszcze – czymś normalnym; zmiana munduru nie musiała być wcale równoznaczna ze zdradą munduru. Ale Fryc, mając być może swoje w tej kwestii informacje, nie uwierzył, że i tym razem byłoby tak właśnie. Decydujące okazało się zapewne to, że pierwszy inżynier Fryderyka znał tyle tajemnic związanych ze swoimi militarnymi projektami, iż zgoda na jego współpracę z jakąkolwiek inną armią równałaby się wielkiemu dla Prus niebezpieczeństwu. W roku 1748 Wallrawe został aresztowany i oskarżony o zdradę stanu. Proces nigdy się nie odbył. Co mogłoby wskazywać na to, że nie znaleziono na tę zdradę żadnych dowodów. Są też tacy, którzy twierdzą, że ich po prostu nie było. A cała sprawa stanowiła wynik intryg i typowych obsesji Fryderyka II. Rzecz całą zamyka – nomen omen: zamyka – osobliwie ponura klamra: generał inżynier von Wallrawe przewieziony został i uwięziony w murach twierdzy Magdeburg. Którą to twierdzę osobiście projektował. Przeżył w tym więzieniu dwadzieścia pięć lat. Musi zastanawiać konsekwencja króla, który przez ćwierć wieku nie znalazł dla wyróżnianego kiedyś przez siebie i tak cenionego oficera żadnej litości czy powodów do cichej choćby amnestii. Podobno żyjący za murami

153


Artur D. Liskowacki

Wallrawe – sędziwy już i chory – doprowadzony został w swej celi do stanu zwierzęcego. Widać taki stan, jaka zdrada (stanu). Czasy zresztą zmieniają się dynamicznie: Hitler swoich oficerów zdrajców kazał wieszać na rzeźnickich hakach. Gerhard Cornelius von Wallrawe, którego twarzą są szczecińskie bramy miejskie, bo wszystkie jego portrety nakazał ponoć zniszczyć Fryderyk II, zmarł w magdeburskiej twierdzy w mroźnym styczniu 1773 roku. Miał wówczas osiemdziesiąt jeden lat. Zielony skwer przed dzisiejszą Bramą Królewską widoczny jest również na zdjęciach ze Stettina; regularne klomby i trawa, aż do przecięcia z ulicą Małopolską. Na niemieckich fotografiach widoczne są również młode drzewa, które nie zdążyły się zestarzeć, chyba nie tylko z powodu wojny. Gdyby naprawdę urosły, zasłoniłyby Bramę. Natomiast niedawno próbowano na skwerze zaszczepić palmę. Prawdziwą palmę. Nie odbiła. Zmarniała. Tak czy owak w dbałości o zieleń tego miejsca przeszłość z teraźniejszością nie wygrywa, bo i nie rywalizują ze sobą. I teraz kwitną tu kwiatki, rabatki. Hołd hołdem, królowie królami, a bratek bratkiem. Mrugając oczkiem do cytatu z Wacława Potockiego: jeśli rzeczywiście jak świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem, to może bratkiem chociaż. Odnotować tu muszę jednak kolejną ingerencję w integralność placu Hołdu. Oto bowiem skwer przed Bramą Królewską zyskał niedawno miano skweru Lecha Kaczyńskiego. Czy jako fragment placu, czy jako osobny byt, powiedzieć trudno. Być może zdecydowała uroda tego miejsca, a być może i to, że wbijając w trawę tabliczkę z nowym mianem, nie trzeba się było troszczyć o względy administracyjne. Przy skwerze Kaczyńskiego nie ma żadnego adresu.

154

Jest hołd jego pamięci, są kwiaty. Jakby na przypomnienie, że hołd to nie tylko postawienie komuś stopy na ramieniu, nie przyklęk wasalny, ślub lenny wyłącznie, ale i hołd, jako wyraz uznania i szacunku, czci i uwielbienia. Hałdy kwiatów z hołdów składanych na scenie wielkim artystom, a i rzucanych pod nogi zapomnianym dziś gwiazdom bardzo minionych sezonów. Taki hołd, ani pruski, ani ruski. Zważywszy jednak na rozmiar skweru – niewiele w sumie większego od obrazu Matejki – hołd dla prezydenta Kaczyńskiego, który w przeciwieństwie do obrazu mistrza Jana (wciąż w Sukiennicach) na Wawel trafił, wydaje się problematyczny. By nie powiedzieć groteskowy. Rzeźbiarską robotę na Bramie Królewskiej wykonał zgrabnie, choć w ramach konwencji, Bartholomé Damart. Francuz na służbie króla Prus. Służbie cenionej, jeśli zważyć, że pracował przy rekonstrukcji królewskiego pałacu w Berlinie. O jego życiu nie wiadomo mi zbyt wiele, ale to również znak, że nie było ono tak dramatyczne jak generała majora de, von i van. Zmarł dwadzieścia dwa lata wcześniej niż Gerhard Cornelius, ale wiekiem go prześcignął. W roku 1751 miał bowiem lat osiemdziesiąt trzy. Nie wiem, czy równie mroźny był wtedy styczeń – bo to także był styczeń – ale w rodzinnym Agniers, nieopodal miasta Arras, zimy bywają na ogół łagodne. Jakkolwiek było niejedyny to dowód, że rzeźbienie Marsa bywa bezpieczniejsze od służenia mu swoją sztuką. W Bramie Królewskiej, odkąd pamiętam, usiłowano prowadzić jakąś działalność kulturalno-gastronomiczną. W dawniejszych czasach, gdy kultura od gastronomii bywała raczej odległa (że już o relacji w drugą stronę nie wspomnę), stawiano jednak na tę pierwszą. Początkowo więc było tam miejsce dla wystaw, jakiś prasowy (zgodnie z vis á vis) salonik, w którym – w czasach


Plac Hołdu Pruskiego

najlepszych – do gazety na kiju można było dostać czarną kawę, dopiero w latach 90. powstał tam pub. Jego zmienne i ponoć bardzo dramatyczne losy nie kuszą mnie jednak jako kolejna, symboliczna kanwa (kawa) dla dziejów tego placu. Warte uwagi jest jednak, że ciężkie od historii mury bramy mają też, widać, jakąś tkankę miękką. Podatną na przyjemności. W filmie „Młode wilki”, który w pierwszych latach transformacji współtworzył mit Szczecina jako barwnego miasta na Dzikim Młodym Zachodzie, jego bohaterowie – przemytnicy z wyboru, fantazji, grzeszne dzieci rodzącej się kapitalistycznej gospodarki – siedzą sobie w słońcu pod parasolami pubu Brama. Rzecz w tym, że takiego pubu tam jeszcze wtedy nie było. Mówiąc więc inaczej: tak bardzo go nie było, że aż się musiał spełnić w iluzji kina. Które często wyprzedza życie. Był więc Bramy potencją, aż w końcu stał się, i zalał złotym piwem całe złoto i tombak wszystkich hołdów. Byłaby to zgrabna pacyfistyczna puenta, w sam raz na język żyrafy, gdyby nie to, że energia drzemiąca w tym placu – zjadanym przez inne place, otaczanym przez miasto, znikającym z jego planów, a przecież wynurzającym się z otoczenia raz po raz, jak kamień przy odpływach morza – wydaje się niewyczerpana. A jej uśpienie płytkie. Jak zwykle w miejscach, które niczego centrum nie są, ale ogniskują w sobie drogi, napięcia, kontrasty i podobieństwa. Kilka dni temu umówiłem się w Bramie na kawę z Michałem Paziewskim, szczecińskim historykiem, którego główną domeną badań, ale i życiową pasją jest Grudzień 1970 roku. Rozmawialiśmy też więc, a jakże, o tamtym Grudniu. I o robotnikach, którzy tak odważnie postawili się wtedy władzy. I o spalonym przez nich budynku KW, tak bliskim miejsca, w którym toczyła się nasza rozmowa. Czy pan wie, dlaczego oni ze stoczni przyszli właśnie pod Komitet? – pytał mnie retorycznie Paziewski, przy kawie (a mnie się zapaliła lampka chłopięcej pamięci – żart z tamtej zimy – o kawusi: patrz, ka-wu-się pali!). To byli chłopi właściwie – chłopi urodzeni i ich synowie – mówił – pierwsze chłopskie pokolenie, które urodziło się w mieście – z tej kultury, z tej mentalności. No więc oni poszli spalić Komitet, jak się znienawidzonemu dziedzicowi pali dwór. Tam nie było agresji wobec ludzi z KW, nikt nikogo nie pobił, nie zabił. Oni przyszli panu puścić z dymem dobytek, niszczono dokumenty, wyrzucano przez okno telewizory. Tylko jeden towarzysz złamał nogę, gdy wyskakiwał na dach przybudówki od podwórza. Wiem gdzie. Widzę ten dach z okna swojego redakcyjnego pokoju. Bo budynek redakcji ma wspólne z budynkiem dawnego KW podwórze. A widzi pan, mówi Michał Paziewski, szli od stoczni tędy, ale gmachu Prasy nie ruszyli, nie spalili. To ich nie obchodziło. Nieśli czerwonego koguta swemu dziedzicowi. Taki hołd na odwyrtkę, myślę sobie. Taki plon niesiemy, plon, w gospodarza dom. Taki plon, takie czarne ziarno. Place lubią historię. A raczej: przyciągają ją. Może dlatego, że kołem się ona toczy. Ale plac Hołdu Pruskiego kulisty nie jest. Owal raczej, trochę kiszka. Trochę nawet ślepa. Zresztą, jak dla kogo. Kiedy przed laty jeździłem po Niemczech z cyklem spotkań autorskich na okoliczność tamtejszej edycji „Eine kleine”, na jednym z nich zaczepił mnie były szczecinianin. Niemiec, ale że wyjechał ze Szczecina, jako chłopak, dopiero w latach 60., swobodnie dość mówiący po polsku.

155


Artur D. Liskowacki

Dowiedziawszy się, że pracuję w gazecie, a więc bywam w budynku przy dawnym placu Am Königstor, spytał, czy zwróciłem kiedyś uwagę na fryz biegnący pod samym dachem tegoż gmachu. Przytaknąłem niepewnie, że owszem, widziałem tam jakieś geometryczne wzory w stylu antyku. – Geometryczne wzory? – uśmiechnął się znacząco i mrugnął okiem. – Niech się pan przy okazji dobrze przypatrzy. Pan się przypatrzy, bo inni najwyraźniej nie zauważyli, i zostało tak, jak było kiedyś. – Ale co zostało? – dopytywałem, bądź co bądź, krajana. – Jak to co? Swastyki – powiedział z nagłą powagą. – Te wzory są tak sprytnie ułożone, że splatają się w swastyki właśnie. Wróciłem do Szczecina, przyszedłem do pracy. Z lornetką, żeby lepiej widzieć, bo to w sumie daleko, wysokie trzecie piętro. Patrzę, niby ornament dość banalny, szlaczek wzdłuż całego dachu, łamane fale. Ale i swastyki jakby. Szakal mówi, a nie mówiłem? Żyrafa milczy, bo dysponuje szeroką perspektywą. A boi się przyznać, że jest krótkowidzem. Artur D. Liskowacki

156

lipiec 2014, Ińsko


157


158


Wojciech M. DARSKI

O Maiji co Polaka nie chciała Szkice inflanckie

Wojciech M. Darski poeta, dziennikarz, redaktor, animator kultury, członek „Wspólnoty Mazurskiej” w Giżycku oraz WK „Borussia”. Autor licznych tomów wierszy, szkiców, reportaży, przewodników po Mazurach; m.in. „Giżycko od środka. Przewodnik po mieście” (2014).

Za Kownem Via Baltica przebija się przez front atmosferyczny. Rozgrzane, kontynentalne powietrze znad Rosji ściera się z chłodną wilgocią, napływającą od strony Bałtyku. Chmury biegną nisko, a przebłyskujące między nimi słońce lawuje co rusz krajobraz Vermeerowskim światłem. To znów wszystko zamazuje nagły deszcz, z którym samochodowe wycieraczki ledwo sobie radzą. Podążając przez dawną Laudę w kierunku Żmudzi, myślę o zapomnianych już nazwach historycznych krain, które czasem tylko budzą zainteresowanie i pytania młodych ludzi, kartkujących Sienkiewiczowską trylogię. Północna egzotyka nazewnicza. Kurlandia, Semigalia, Łatgalia i Liwlandia – tajemnicze Inflanty, których pierwotna, bałtyjska i ugrofińska ludność została skolonizowana i zasymilowana przez niemieckich rycerzy, kupców oraz mieszczan, i o które Rzeczpospolita Obojga Narodów toczyła wyniszczające wojny ze Szwecją i Rosją. Częściowo roztopiły się w sięgającym Finlandii zalewie imperium rosyjskich carów, a potem krwawo i przaśnie unifikowało je nowe imperium radzieckie. Dzisiaj to Łotwa i Estonia. Czy gdzieś, w jakimś powidoku przeszłości, przetrwały jeszcze Inflanty?

159


Wojciech M. Darski

Splątane nurty Dźwiny Przed samą Rygą droga wiedzie wzdłuż zalewu, utworzonego na Dźwinie przez wielką tamę elektrowni wodnej, a potem po koronie owej tamy na drugą, północną stronę rzeki. Polska Dźwina po łotewsku nazywa się – Daugava. Skandynawscy Waregowie, którzy zapuszczali się w swoich długich, wikińskich łodziach daleko pod prąd rzeki, docierając z czasem na Ruś Kijowską i do Biznancjum, nazywali ją – Rubon, zaś zamieszkujący jej brzegi pogańscy Liwowie mówili o niej śpiewnie – Väina. Ta wielka, północna rzeka, wypływająca ze wzgórz rosyjskiego Wałdaju, była przez wieki ważnym traktem handlowym, wiążącym kultury Zachodu i Wschodu. Była dogodną drogą dla kupców i armii, często też rubieżą obronną. W latach 1920-1939 na jej środkowym odcinku, na wschód od Dyneburga przebiegała granica pomiędzy II RP, niepodległą Łotwą i ZSRR.

160

Prosto z tamy wjeżdżamy do rozciągniętego na prawym brzegu Dźwiny miasteczka Salaspils, które stanowi już w zasadzie wschodnie przedmieście aglomeracji ryskiej. Dzisiejsze, nowocześnie zabudowane Salaspils, to dawna osada Kircholm, wsławiona w naszej historii zwycięską szarżą husarii Jana Karola Chodkiewicza na trzykrotnie liczniejsze siły szwedzkie. Tutejsza bitwa miała miejsce 27 września 1605 roku. Upamiętnia ją kamień, ufundowany przez polski rząd, ustawiony na jednym z miejskich skwerów. W bitwie pod Kircholmem poległo około 100 Polaków, zaś straty szwedzkie przekraczały 8 tys. zabitych. Szwedzi w panice odstąpili od oblężenia Rygi, ewakuując się na zakotwiczone w Zatoce Ryskiej okręty. Odblokowana została strzegąca ujścia Dźwiny forteca, zwana poetycko – Dyjament. Zamek Dyjament (niem. Dünamünde) stanowił faktycznie stolicę Zakonu Kawalerów Mieczowych, gdyż samo miasto Ryga podlegało pod jurysdykcję arcybiskupów ryskich. Najprawdopodobniej tutaj 5 marca 1562 roku odbył się tzw. hołd inflancki – ostatni wielki mistrz Gotthard Kettler oddał się wraz z poddanymi w opiekę króla polskiego Zygmunta II Augusta, sekularyzując zakon i stając się dziedzicznym władcą Księstwa Kurlandii i Semigalii. W zastępstwie króla hołd odbierał litewski wielki marszałek i kanclerz, wojewoda wileński – Mikołaj Radziwiłł Czarny, który przez współczesne państwo litewskie jest bardzo hołubioną postacią historyczną, gdyż ów twórca potęgi Radziwiłłowskiej familii był przeciwnikiem ściślejszych związków Wielkiego Księstwa Litewskiego z Polską. Zamek Dyjament obsadziła załoga polska, a jego fortyfikacje zostały rozbudowane na życzenie króla Stefana Batorego. Podczas wojen polsko-szwedzkich kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk, aż w 1622 roku wojska króla Gustawa II Adolfa zajęły go ostatecznie. Gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta i już niebawem, po krótkim epizodzie saskim w tzw. III wojnie północnej (1700-1721), Dyjament i całe ujście Dźwiny opanowali Rosjanie. Dzisiaj rozrasta się w tym miejscu nadmorska dzielnica Rygi – Daugavgriwa, zaś jedynym śladem po zamku Dyjament pozostają zarysy obwałowań, które kazał usypać Stefan Batory. Czyja jest dziś Ryga? Wjeżdżamy do Rygi. Bardzo pragnę zaciągnąć się głęboko dawnym aromatem Inflant, średniowiecznego aliansu kultury zachodniej z bałtyjskim plemieniem Łatgalów, od których wzięła swą nazwę Łotwa. Owych pobratymców moich „ojczyźnianych” Prusów i Jaćwingów,


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

którzy pomimo niemieckiej, polskiej, szwedzkiej i rosyjskiej konkwisty jednak przetrwali wraz ze swoim językiem w młynach historii. Tymczasem od początku popadam w zupełnie nieprzewidywalne i zamieszane klimaty. Z młodą recepcjonistką w ryskim hostelu dogadujemy się łamaną angielszczyzną, ale herbatę do pokoju przynosi nam krzepka starsza pani. Herbata jest w szklankach z plastikową oprawką, babina przaśna jak matrioszka, zagaduje po rosyjsku: Wy Paljaki? Da, Paljaki… a więc bracia-Słowianie. No i babina od razu rozmiękła, rozgadała się, roznarzekała… Kiedyś tu było dobrze, lepiej niż gdzie indziej w Rosji (ciekawe, że mówiła o Rosji, a nie o Związku Radzieckim), mąż pracował w bazie wojskowej, ona była przedszkolanką, jeździli na wczasy nad Morze Czarne, a teraz… Mąż umarł, nie ma pracy i bieda, bo wszystko drogie i jeszcze każą jej nauczyć się tego diabelskiego, trudnego języka. Jej, starej… a paszli w czortu! No i z metra znalazłem się w samym środku „ryskiego syndromu”. Rdzenni Łotysze stanowią w swojej stolicy mniejszość – mieszka ich tu około 42%, zaś mer miasta – Nils Uškovs, nazywa się naprawdę – Nił Uszakow. Dzięki wieloletniej polityce przesiedleńczej ZSRR ponad połowę mieszkańców łotewskiej stolicy stanowią Rosjanie, Białorusini i Ukraińcy, posługujący się na co dzień językiem rosyjskim. W lutym 2012 roku na Łotwie przeprowadzono referendum w sprawie dopuszczenia języka rosyjskiego, jako drugiego po łotewskim, pomocniczego języka państwowego. Większością głosów Łotysze odrzucili taką możliwość, ale głosować mogły wyłącznie osoby posiadające łotewskie obywatelstwo, a spora liczba tutejszych Rosjan go nie uzyskała. Obywatelstwo łotewskie jest przyznawane osobom zamieszkałym na Łotwie przed agresją radziecką w 1940 roku i ich potomkom, a także osobom „naturalizowanym”, po zdaniu egzaminu z języka łotewskiego. No i wot, szto… Do tego dochodzi problematyka najnowszej historii i trudnego patriotyzmu małego, dwumilionowego narodu, który za kombatantów walk o niepodległość uznaje także byłych żołnierzy łotewskich formacji SS. Skrajni nacjonaliści czczą również pamięć Viktorsa Arājsa i łotewskiego pioniera lotnictwa – Herberta Cukursa, którzy latach drugiej wojny światowej odegrali kluczową rolę w wymordowaniu żydowskiej ludności Łotwy. To już zalatuje podkręcanym przez Kreml zapaszkiem à la „banderowska Ukraina”. O ile Łotwa, przy pomocy Unii Europejskiej, nie poradzi sobie jakoś z tą niebezpiecznie nabrzmiałą problematyką, to może się zdarzyć, że i tu kiedyś trafi jaki „rosyjski konwój humanitarny”… Niemiecki Paryż nad Bałtykiem Aby nieco odreagować rozmowę z ryską matrioszką, udałem się w odwiedziny do mojej łotewskiej koleżanki. Baibę Ripę poznałem w 1991 roku podczas międzynarodowych działań artystycznych na hamburskiej Hochschule für bildende Künste. Oboje byliśmy oszołomieni przemianami w naszych krajach i otwierającymi się właśnie możliwościami nieskrępowanej, artystycznej ekspresji. W drodze powrotnej do Rygi Baiba zatrzymała się na trochę w Giżycku, zaniepokojona wydarzeniami, związanymi z puczem Janajewa. Kiedy sytuacja się wyjaśniła, wyruszyła do swojej ojczyzny, która zyskała właśnie niepodległość. Teraz Baiba Ripa jest jedną z najbardziej znanych na „wybiegach” Francji, Włoch i Niemiec, łotewskich projektantek mody. Sama też produkuje swoje unikatowe kolekcje.

161


Wojciech M. Darski

Baiba mieszka przy jednej z głównych ulic w centrum Rygi, zabudowanej zwartym szeregiem późnosecesyjnych kamienic. Gdyby nie łotewskie szyldy, można by mieć wrażenie, iż unosi się tutaj coś z klimatu paryskiego Port-Royal. Fantazyjne wieżyce w narożu kamienic, portalowe wejścia i zdobione secesyjnymi ornamentami ściany, ruchliwe kafejki i sklepiki, a całe życie biegnie tu w cieniu, rzucanym na ulicę przez wysokie budynki. Masywne drzwi otwiera archaiczny „domofon” – należy ustawić na metalowych pierścieniach odpowiednią kombinację cyfr, aby mechaniczne został zwolniony zamek. Szeroka klatka, zaaranżowane w amfiladowym układzie, przestronne i wysokie mieszkania… Istny, zachodni fin de siècle – nic z radzieckiej komunałki, której rezerwatem są peryferyjne dzielnice miasta. Pomimo teoretycznego panowania Zakonu Kawalerów Mieczowych średniowieczna Ryga była miastem o dużej niezależności, chronionej przez jurysdykcję legata papieskiego. Prawa miejskie nadał jej w 1201 roku biskup von Buxhöven, a tutejszej archidiecezji podlegała również przez pewien czas Warmia. Ryskie arcybiskupstwo wspierało handel i niemieckich kupców, którzy już w XIII wieku włączyli gród u ujścia Dźwiny do Związku Hanzeatyckiego. Wielowiekowego wpływu niemieckiego mieszczaństwa i kupiectwa oraz importowanej tu przez nich kultury nie da się przecenić. Widać to szczególnie na ryskiej starówce. Pośród wąskich uliczek i licznych gotyckich pozostałości bogatą, renesansową fasadą (dobudowaną w XVII wieku) pyszni się XIV-wieczny Dom Czarnogłowych. Czarnogłowcy to potoczna nazwa niemieckiej gildii kupieckiej, działającej w Rydze i Rewalu (Tallin), zrzeszającej wyłącznie kawalerów, której patronem był św. Maur, pochodzący jak wiadomo z Afryki. 18 marca 1921 roku w owym średniowiecznym, kupieckim pałacu podpisany został Traktat Ryski, kończący zaciekłą wojnę polsko-bolszewicką. W owym układzie pokojowym II Rzeczpospolita zagwarantowała (jak się okazało – jedynie na 18 lat) swoje granice wschodnie, za cenę odstąpienia od sojuszu i porzucenia na łaskę bolszewików Petlurowskiej Ukrainy. W kupieckim Pałacu Czarnogłowych podpisany został w 1921 roku. Traktat Ryski, wyznaczający na krótko wschodnie granice II RP.

162


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

Potomkowie niemieckich kupców musieli nad szarym Bałtykiem bardzo tęsknić za paryskim blichtrem, bowiem na przełomie XIX i XX wieku na tzw. Nowym Mieście powstał cały kompleks bajkowych wręcz, secesyjnych i eklektycznych kamienic. Wzrok gubi się w przeogromnym bogactwie rzeźb i stiukowych zdobień, wykuszy, ryzalitów, narożnych i szczytowych wieżyc… Część z tych budynków to projekty Michaiła Eisensteina – ojca wybitnego twórcy filmowego. W nadbałtyckich szarościach te architektoniczne perełki stają się jeszcze bardziej wyeksponowane. Jakby przeniesione z całkiem innego świata, pełnego nieposkromionej fantazji, który nigdy nie zaznał sowieckiej „urawniłowki”. Goszczący tu w latach 30. XX wieku angielski powieściopisarz i dramaturg – Graham Greene, zanotował, iż w Rydze jest coś parysko-schyłkowego, co szokowało go w bardzo staroświecki sposób. Jak ten klimat mógł przetrwać 51 lat sowietyzacji miasta? A jednak przetrwał… Liwońska róża z Turaidy Za radą Baiby turlamy się klasyczną, radziecką „elektryczką” (podmiejska kolej elektryczna) do Siguldy, odległej od Rygi o blisko 50 km. Sigulda to dawny zamek Kawalerów Mieczowych o nazwie – Segewald, spolszczony w XVI wieku w formie – Zygwuld. Rządził się tu swego czasu słynny polski warchoł szlachecki – Stanisław Stadnicki, zwany „Diabłem Łańcuckim”, którego król chciał sobie zjednać, nadając mu „starostwo zygwulskie”. Tutejsze rządy „Diabła Łańcuckiego” nie przysporzyły zapewne Polakom dobrej renomy wśród rodzimej ludności liwońskiej, ale… o tym później. Sigulda, która tworzy obecnie wspólny obszar administracyjny z sąsiednią Krimuldą (daw. Kremon) i Turaidą (daw. Treiden), jest siedzibą zarządu Narodowego Parku Gauja. Jest to najZrekonstruowany zamek w Turaidzie, dawnej fortecy liwońskiego wodza Kaupo nad rzeką Gaują.

163


Wojciech M. Darski

większy w krajach bałtyckich park narodowy (920 km2), chroniący unikatowy krajobraz pokrytych lasami wzgórz, jaskiń i jezior, przez który głębokim wąwozem meandruje na odcinku 93 km przepiękna rzeka Gauja, mająca również polską nazwę – Gawia. Jest tu również dużo pamiątek historycznych, z których najstarsze to ruiny XIII-wiecznych zamków w Siguldzie, Krimuldzie i Cēsis oraz zrekonstruowany zamek w Turaidzie. Ten dziki wciąż i piękny zakątek dawnych Inflant był ostatnią redutą pogańskiego plemienia ugrofińskich Liwów. Według XIII-wiecznej kroniki kościelnej „Heinrici Cronicon Lyvoniae” swoją fortecę w Turaidzie miał naczelny wódz Liwów o imieniu Kaupo. Około 1200 roku, pod naciskiem zakonu, Kaupo wraz ze swoim ludem przyjął chrześcijaństwo. Otrzymał łacińskie imię – Jakub i odbył nawet wraz z biskupem ryskim pielgrzymkę do Rzymu, gdzie papież obdarował go złotem. Podczas kolejnych, antykrzyżackich powstań Liwów zwracał się przeciwko swoim rodakom i w końcu poległ w 1217 roku, dowodząc krzyżowcami w trakcie jednej z krucjat estońskich. Dla współczesnych Bałtów jest postacią kontrowersyjną. Jedni mają mu za złe wspieranie krzyżowców przeciw własnym rodakom. Inni chwalą jego rozsądek i zmysł kompromisu, który potomkom Liwów pozwolił przetrwać do czasów dzisiejszych, zachowując nawet odrębność językową. Językiem liwońskim włada dziś na Łotwie kilkadziesiąt osób, a władze starają się powstrzymać jego postępującą martwicę. Piękna dolina Gawii przez wieki była areną krwawych zmagań. Tędy, szerząc śmierć i pożogę, parły na Rygę wojska Iwana IV Groźnego, a po inkorporacji Inflant do Rzeczypospolitej i utworzeniu w Cēsis (pol. Kieś, niem. Wenden) siedziby województwa wendeńskiego, tutaj miały miejsce najbardziej krwawe starcia polsko-szwedzkie, które wyparła w cień wiktoria kircholmska. Z czasem owych zaciętych polsko-szwedzkich walk o Dominium Maris Baltici wiąże się pewna romantyczna legenda.

164

Po jednej z polsko-szwedzkich bitew opodal zamku w Turaidzie, szukający na pobojowisku rannych urzędnik zamkowy natrafił na przytulone do martwej matki niemowlę płci dziewczęcej. Zabrał dziecko do zamku i wychował jak swoje. Maija wyrosła na przepiękną dziewczynę – nazywano ją „Różą z Turaidy”. Oglądali się za nią wszyscy mężczyźni, ona jednak była bardzo zakochana w skromnym, zamkowym ogrodniku Wiktorze i nie zwracała na innych uwagi. Młodzi spotykali się potajemnie w pobliskiej Jaskini Gutmana, wyrytej przez wodę w stromym brzegu Gawii. Na nieszczęście Maiji grzeszną namiętnością zapałał do niej pełniący służbę na turaidzkim zamku polski szlachcic – Adam Jakubowski. Polak oświadczył się Maiji, ale został odtrącony, powziął więc szatański plan, aby dziewczynę posiąść. Sfałszował list od Wiktora, umawiający dziewczynę na spotkanie z ukochanym. Kiedy Maija przyszła do Jaskini Gutmana, z cienia wyłonił się nagle Jakubowski, a dowodzeni przez niego żołnierze zastawili drogę ucieczki. Polak miał zamiar zgwałcić dziewczynę, ale rezolutna i śmiertelnie zdeterminowana Maija zaintrygowała go niebywałą historią. Powiedziała, iż podaruje mu cudowny szal, który miała na szyi, chroniący owiniętego nim właściciela przed ciosami miecza. Przekonywała, że dzięki tej chuście przetrwała jako niemowlę na polu straszliwej bitwy, a jeśli to nie wystarczy za dowód – Jakubowski może ją ciąć mieczem w szyję, na pewno nic się jej nie stanie. Durny Polak uwierzył pięknej dziewczynie i… ściął jej głowę. Dziewiczą piękność pochowano w parku zamkowym Turaidy, gdzie do dzisiaj można oglądać jej grób, na którym rośnie wiekowa lipa, rówieśnica „Róży z Turaidy”. Natomiast Adam Jakubowski podobno się powiesił, nie mogąc znieść obsesyjnych myśli o tym, iż zabił swą wielką miłość. Nasza legenda o Wandzie, co Niemca nie chciała, jest deko łagodniejsza wobec


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

niekochanego obcego. W łotewskiej historii Polak jest nie tylko tkniętym obsesją raptusem, nieumiejącym się pogodzić z odmową, ale również… wierzącym w cuda głupkiem. Ciekaw jestem, ile w owej legendzie jest echa zygwulskich rządów „Diabła Łańcuckiego”? Na północnym krańcu dawnej Rzeczypospolitej Za panowania Stefana Batorego północne krainy, z których odparto Rosjan, były wspólną własnością Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego, jako integralna, trzecia część Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Po zawartym w 1582 roku rozejmie polsko-rosyjskim Inflanty podzielone zostały na trzy województwa: wendeńskie, parnawskie i dorpackie. Wenden, zwane też po polsku Kieś lub Kiesia, to obecne łotewskie Cēsis w centrum Parku Narodowego Gauja. Dorpat – to teraz estońskie Tartu, położone opodal jeziora Pejpus, zaś Parnawa nosi współcześnie nazwę – Pärnu i jest najpopularniejszym, estońskim kurortem nad Bałtykiem. Podążamy właśnie do owej stolicy województwa parnawskiego dawnej Rzeczypospolitej. Na północ od Rygi rozpoczyna się najpiękniejsza część trasy Via Baltica, naprawdę godna tej nazwy. Na odcinku około 180 km szosa biegnie samym skrajem bałtyckiego wybrzeża, które tworzy tutaj obszerną Zatokę Ryską. Sporo tu punktów widokowych i nadmorskich parkingów, gdzie warto się zatrzymać, by podziwiać widoki lub zażyć kąpieli w niezwykle ciepłych, jak na Bałtyk, wodach. Oprócz klasycznego – piaszczystego bądź kamienistego – wybrzeża morskiego, są tutaj również podmokłe łąki i trzcinowiska, sięgające samej linii wody. Roi się na nich od wszelakiego wodnego ptactwa. We współczesnym, niezwykle gwarnym latem Pärnu próżno szukać śladów inflanckiej Parnawy. Jest tu trochę zabytkowej XVIII- i XIX-wiecznej zabudowy, ale cały układ urbanistyczny centrum miasta to typowy objaw stylu radzieckiego, adaptowanego jak się dało do poziomu XXI-wiecznej, turystycznej stolicy Estonii. Wyrażają to przede wszystkim nowoczesne, postmodernistyczne rzeźby i obiekty, wprowadzone odważnie w przestrzeń miejską. Drewniane domeczki w stylu skandynawskim tkwią w owej postradzieckiej modernie niczym bakalie w torcie. Obecne Pärnu to przede wszystkim reprezentacyjna, nadmorska promenada wzdłuż piaszczystych plaż nad ciepłymi wodami Zatoki Ryskiej i największa w krajach bałtyckich wodna tropicana. Każdy normalny człowiek woli miękki piasek, łagodną pieszczotę morza, opalone dziewczyny i dobrze schłodzone drinki, od tchnącego kryptą, muzealnego chłodu historii. Tylko nad rzeką, tego samego imienia co miasto, ostały się załomki XVI-wiecznych murów miejskich, które szturmowali rosyjscy strzelcy Iwana IV Groźnego oraz szwedzcy muszkieterzy Karola Sudermańskiego, a odbijała na krótko polska husaria Jana Karola Chodkiewicza. Hetman Chodkiewicz, który uważany jest za wybitnego kawalerzystę, wykazał się przy tym talentem w wojnie morskiej. Dwa zdobyte w parnawskim porcie okręty wojenne obsadził artylerią, piechotą oraz znającymi się na żeglowaniu parnawianami i dołączając do nich kilka branderów, wypełnionych prochem i smołą, uderzył na flotę szwedzką, stacjonującą na redzie portu Salis (obecnie łotewskie miasteczko Salasgriva). Pomimo kilkukrotnej przewagi szwedzkiej Polakom udało się zatopić dwa okręty szwedzkie i podpalić kilka innych. Szwedzka eskadra ratowała się ucieczką.

165


Wojciech M. Darski

Żywot polskiego województwa parnawskiego był krótki. W 1617 roku Parnawa została ostatecznie zdobyta przez Szwedów i po pokoju oliwskim włączona do tzw. Inflant szwedzkich, a województwo uległo likwidacji. Jednak aż do końca istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów w XVIII wieku funkcjonowała symboliczna tytulatura administracyjna i ziemska województwa parnawskiego. Jednym z realnych kasztelanów (jeszcze w XVI wieku) i tytularnych już wojewodów parnawskich był Ernst Magnus von Dönhoff – dziadek Marii Eleonory von Dönhoff, która pojęła za męża Ahasverusa von Lehndorffa i zbudowała pałac w mazurskim Sztynorcie. Inni Dönhoffowie – pisani po polsku: Denhof – pełnili ważne funkcje we wszystkich inflanckich województwach Rzeczypospolitej. Ciekawe są dzieje naturalizowanej szlachty inflanckiej pochodzenia niemieckiego, która służyła wiernie kolejnym władcom tej krainy, dochodząc do wysokich zaszczytów i szarż. Na początku działań wojennych w Prusach Wschodnich w 1914 roku można było się czuć zaiste zdezorientowanym, kiedy atakującymi pozycje niemieckie armiami rosyjskimi dowodzili generałowie o nazwiskach – von Rennenkampf czy von Sievers… Wśród inflanckich junkrów byli nawet tacy, jak von Ungern-Sternbergowie, którzy wywodzili swój ród ze zmieszanej krwi niemieckiej i liwońskiej. Podobno jedna z córek liwońskiego wodza Kaupo pojęła za męża kawalera mieczowego – von Sternberga. Najsławniejszym przedstawicielem tego inflanckiego rodu był rozstrzelany w 1921 roku przez bolszewików „szalony baron” – Roman Nicolaus von Ungern-Sternberg. Ten „biały” generał rosyjski, dowódca Azjatyckiej Dywizji Konnej, był też wielkim awanturnikiem i mistykiem, który przeszedł na buddyzm i został jedynym jak dotąd europejskim „chanem Mongołów”. Tere-fere kuku! Nie poprzestajemy na krańcu niegdysiejszej domeny inflanckiej Rzeczypospolitej, aby łyknąć też tutejszych klimatów skandynawskich. W tym celu odbijamy na lewo od trasy Via Baltica i kierujemy się na północny zachód, do niewielkiego portu bałtyckiego – Virtsu. Droga momentami ulega znacznemu poszerzeniu, a nawierzchnię asfaltową zastępują betonowe płyty. To pamiątka czasów „zimnej wojny”. W owej daleko na zachód wysuniętej części radzieckiego imperium wiele dróg przystosowano do pełnienia roli pasów startowych dla bojowych i transportowych samolotów.

166

Z portu Virtsu przepływamy promem na wyspę Muhu, a następnie po usypanej w końcu XIX wieku grobli przejeżdżamy na największą estońską wyspę – Saaremę. Pomimo tego, że Rzeczpospolita nigdy tu nie sięgnęła (chciała sięgnąć, lecz nie wyszło), owa druga co do wielkości (po Gotlandii) wyspa bałtycka ma również pięknie brzmiącą polską nazwę – Ozylia. Estyjscy „wikingowie” z Ozylii paraliżowali żeglugę w Zatoce Ryskiej, docierając podobno w swoich korsarskich wyprawach aż do wybrzeży szwedzkich i duńskich. Średniowieczne kroniki podają, iż w 1211 roku 300 korsarskich łodzi z Ozylii wpłynęło w górę Gawii, aż pod zamek w Turaidzie, dokonując rzezi i rabując tamtejszych Liwów. Miarka się przebrała. Kawalerowie Mieczowi dokonali inwazji i podboju wyspy w 1227 roku. Jednak chrześcijańskie porządki nie bardzo się krnąbrnym i bojowym Ozylczykom podobały. Dopiero około 1343 roku doszło do ostatecznej pacyfikacji i chrystianizacji, kiedy to większe siły krzyżowców przedostały się na wyspę po zamarzniętym Bałtyku. Faktyczne rządy nad wyspiarzami przejęli biskupi ozylijscy, którzy po-


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

budowali tu pyszniący się do dzisiaj swymi gotyckimi murami i wieżami zamek Arensburg. Po sekularyzacji Zakonu Kawalerów Mieczowych, ówczesny biskup ozylijski – Jan Münchhausen wyciął brzydki numer spierającym się o wyspę Szwedom i Polakom, sprzedając ją Duńczykom, w których władaniu była do 1645 roku. Potem rządzili tu Szwedzi, a od 1710 roku Rosjanie. Na Saaremie trafiamy pod opiekę małżeństwa Kukk. Goszczą nas w niewielkim domku przebudowanym z altany na dawnej działce pracowniczej (to popularny sposób postradzieckich działkowiczów na turystyczne zarobkowanie). Przy domku obowiązkowa fińska sauna. Opodal niewielki port rybacki nad Zatoką Ryską. Kilka kilometrów do dawnego Arensburga, który dziś nosi miano – Kuressaare. Niegdysiejszy Arensburg, który powstał u stóp biskupiego zamku i w latach 1783-1797 rozbudował się dzięki szczególnej opiece carskiego wicegubernatora Inflant – Balthasara von Campenhausena, to obecnie ładne, tchnące skandynawskim klimatem architektonicznym, 15-tysięczne miasteczko, nastawione na rozwój turystyczny. Turystów tu sporo, bowiem mieścina dysponuje portem lotniczym i przystanią promową. W ogródkach kawiarnianych i na ulicach słychać język niemiecki, fiński, szwedzki, rosyjski… ale Polaków, którzy wolą śródziemnomorskie riwiery, jak na lekarstwo. Dlatego państwo Kukk są nami niezwykle zainteresowani. Pierwszy raz im się trafili goście z tak egzotycznego kraju. Codziennie wpadają do nas pod pretekstem dobrych porad, przywożąc różnorakie saaremskie przysmaki i gadamy po rosyjsku do późnej nocy. W ten sposób upadł zakorzeniony w mojej głowie mit o wielkiej, kontaktowej wstrzemięźliwości Estów. Śmiejemy się razem ze starej polskiej wyliczanki: Tere-fere kuku, strzela baba z łuku, która zaczyna się estońskim powitaniem (tere) i zawiera transkrypcję nazwiska naszych gospodarzy (kuku), co po estońsku oznacza – spadanie. Pod latarnią morską Sääre Na Saaremie jest wiele miejsc wartych odwiedzenia i zobaczenia. Wysokie, nadmorskie klify Pangi i kratery po uderzeniu meteorytu w Kaali, pamiętające krzyżowców, romańskie świątynie w Karji i Valjali, będące symbolem wyspy wiatraki w Angli i skansen estyjskiego gospodarstwa wiejskiego w Mihkli… Wyjątkowym pięknem dosłownie zwala z nóg Przylądek Tagamõisa, którego krańca strzeże przechylająca się w zależności od wiatrów i pływów latarnia morska, oraz rozciągający się na 160 skalistych wysepkach Park Narodowy Vislandi, istny raj dla ptactwa wodnego i bałtyckich fok. Cała wyspa osadzona jest na dewońskich wapieniach i dolomitach, które w postaci łupków wykorzystywane są tutaj powszechnie w budownictwie. Kryte są nimi dachy, a miedze pomiędzy polami zwyczajowo znaczą ułożone z łupanego kamienia murki. Łagodny klimat, całkiem odmienny niż w kontynentalnej Estonii, powoduje, że na wyspie owocują winogrona i orzechy włoskie, a kąpiel w Bałtyku nie wymaga ochronnego otłuszczenia morsa jak na naszym wybrzeżu. Za radą naszych miłych gospodarzy wybraliśmy się najpierw na półwysep Sörve. Ten dwudziestoparokilometrowy, lądowy pomost wybiegając prosto w morze, oddziela wody Zatoki Ryskiej od otwartego, burzliwego Bałtyku. Przydarzały się tu historie dramatyczne i zadziwiające. Na przykład kampanie wojenne w ramach… wojny krymskiej. W 1854 roku flota brytyjska wysadziła tutaj desant. Żołnierze angielscy wypili z miejscowymi rybakami herbatę, spróbowali

167


Wojciech M. Darski Łupkowe klify Panga u północnych wybrzeży Saaremy.

miejscowego przysmaku – wędzonej flądry, po czym… powrócili na swoje statki, bowiem saaremski garnizon rosyjski wycofał się wcześniej na kontynent i nie było z kim walczyć. Podczas pierwszej wojny światowej wylądowali tu Niemcy, którzy z Arensburga uczynili bazę swojej floty wojennej. W cieśninie między wyspą a lądem stałym doszło nawet do bitwy morskiej, w której eskadra niemiecka pokonała Rosjan. W efekcie tych wszystkich zawirowań w 1918 roku Estończycy musieli wypędzić z wyspy zarówno Niemców, jak i Rosjan, aby cieszyć się niepodległością. Upamiętnia to pomnik na skwerze w centrum Kuressaare.

168

Podczas tzw. pierwszej okupacji radzieckiej rozrzucone po półwyspie Sörve wioski zamieszkiwała przeszło 6-tysięczna społeczność rybaków i szkutników. Po zażartych walkach niemiecko-radzieckich, które miały tu miejsce jesienią 1944 roku, doliczono się jedynie 1500 mieszkańców. Duża część saaremczyków, wiedząc już, czym pachnie władza radziecka, uciekła wcześniej przez Bałtyk na szwedzką Gotlandię. Wyruszano w morze całymi rodzinami na rybackich kutrach i zwykłych szalupach. Wyspę opuściło w ten sposób kilkanaście tysięcy osób, a część z nich pochłonęły burzliwe, bałtyckie odmęty. Niektóre wsie, takie jak na przykład znana z tradycji szkutniczych Kihelkonna, opustoszały całkowicie. Radzieccy okupanci natychmiast zakazali saaremskim rybakom wypływania w morze i wprowadzili na wyspie ścisły, militarny reżim (zakaz wjazdu i opuszczania wyspy bez zezwolenia, specjalne przepustki itd.), który obowiązywał prawie do końca istnienia ZSRR. Półwysep Sörve był szczególnie strzeżonym miejscem, gdyż zlokalizowana tu była baza rakietowa oraz liczne baterie artyleryjskie i umocnienia nadbrzeżne. Do dziś jest to utrwalone betonowymi bryłami w tutejszym krajobrazie. Radziecki reżim zmilitaryzowanej strefy nadgranicznej przyczynił się paradoksalnie do zachowania w dobrym stanie obszarów cennych przyrodniczo, takich jak na przykład obecny Park Narodowy Vislandi, gdzie wstęp i jakakolwiek eksploatacja były zakazane.


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

Wody bałtyckie po zachodniej stronie półwyspu Sörve roją się od mielizn. W latach 80. XX wieku utknął na nich i przełamał się grecki tankowiec. Załoga opuściła okręt. Radzieccy pogranicznicy i miejscowi rybacy zgodnie rabowali wrak z pozostawionych przez Greków dóbr, udając, że się nawzajem nie dostrzegają. Do dzisiaj pozostałości statku wynurzają się z morskiej toni podczas odpływu, ale nikt go już nie penetruje w poszukiwaniu upragnionych, zachodnich produktów. Pod latarnią morską Sääre można popić niemieckim piwem wędzoną flądrę, która smakuje tak samo pysznie jak żołnierzom z angielskiego desantu. Potem pójść na kamienistą plażę i popatrzeć, jak w zachodzącym za morze słońcu rzucają długie cienie kamienne piramidki, ułożone z myślą o spełnieniu marzeń i trwającej w kamiennych słojach, wiecznej pamięci. Konwent Polonia na Universitas Gustaviana Do dawnej stolicy inflanckiego województwa dorpackiego, które dziś nosi nazwę – Tartu, wybrałem się zimą. W mglistej Rydze pożegnała nas marznąca mżawka, ale pod estońską granicą szosę oblizywały już śnieżne jęzory. Granicę tę przekracza się niemal niezauważalnie, bowiem przebiega przez środek założonego w 1584 roku przez króla Stefana Batorego miasteczka Wałk. Obecnie jest to łotewska Valka i estońska Valga, a że przekroczyło się granicę, można zauważyć po zmianie języka na ulicznych szyldach. Jeszcze parę lat temu, aby tu swobodnie dokonywać zakupów, trzeba było mieć w portfelu dwa rodzaje waluty, ale teraz wystarczy euro. Madziarski władca Polski – Stefan Batory, zapewne czuł wiele sympatii do swoich ugrofińskich ziomków z estońskich Inflant, bowiem nadawał tutejszym mieszczanom liczne przywileje. W ówczesnym Dorpacie, którego nazwa polegała na zgermanizowaniu miana dawnej fortecy pogańskich Estów – Tarbatu, powołano za polskich czasów jezuicką szkołę – Gymnasium Dorpatense, zaś król uczynił miasto stolicą jednego z inflanckich województw Rzeczypospolitej i nadał flagę w polskich barwach narodowych. Barwy te symbolizują Tartu do dzisiaj, a biało-czerwone flagi powiewają dumnie przed XVIII-wiecznym ratuszem. Ale Polska skończyła się tu w 1625 roku, a nowy władca – szwedzki król Gustaw II Adolf podniósł rangę dorpackiego gimnazjum, fundując siedem lat później Universitas Gustaviana, czyli pierwszą w Inflantach (drugą w Szwecji) uczelnię wyższą. Pomimo włączenia w początkach XVIII wieku szwedzkich Inflant do carskiego imperium wykłady na Uniwersytecie Dorpackim do 1898 roku prowadzone były w języku niemieckim, a uczelnia cieszyła się dużą autonomią. Stąd jej powodzenie wśród Polaków z zaboru rosyjskiego, które szczególnie wzrosło po likwidacji przez zaborcę uniwersytetów w Wilnie i Warszawie. W 1828 roku na Uniwersytecie Dorpackim powstała pierwsza polska korporacja studencka – Konwent Polonia, kontynuująca wileńskie tradycje filomackie. Absolwentami dorpackiej uczelni byli m.in.: lekarz i popularyzator Tatr – Tytus Chałubiński, wybitni badacze Syberii – Benedykt Dybowski i Aleksander Czekanowski, światowej sławy etnograf – Bronisław Malinowski czy międzywojenny polityk i Prezydent RP na uchodźstwie – Władysław Raczkiewicz. W 1886 roku na Uniwersytet Dorpacki usiłował się przenieść z uczelni charkowskiej Józef Piłsudski, ale carskie władze odrzuciły jego prośbę. Zasypane śniegiem domeczki w uliczkach odbiegających od historycznego centrum Tartu, które okala rzeka Emajõgi, łącząca największe estońskie jeziora Pejpus i Võrtsjärv, wcale nie przy-

169


Wojciech M. Darski

wodzą na myśl, że to drugie pod względem wielkości miasto Estonii oraz jej intelektualna stolica. Wśród XVIII-wiecznych kamieniczek na ciągnącym się aż do rzeki placu Ratuszowym w oczy rzuca się jedna, mocno odchylona od pionu z powodu osunięcia się fundamentów. Ta „krzywa kamieniczka” to jeden z symboli Tartu. Niegdyś była własnością rosyjskiego feldmarszałka, księcia Michaela Barclay de Tolly – inflanckiego Niemca ze szkockimi korzeniami, który był jednym z największych rosyjskich strategów. To on, za pomocą unikania większych bitew i stosowania taktyki „spalonej ziemi”, unicestwił Wielką Armię Napoleona Bonapartego w Rosji. Wysunięty na głównodowodzącego Kutuzow (otoczenie cara nie ufało oficerowi o nazwisku brzmiącym „z francuska”) jedynie realizował jego wskazówki. Na zapleczu placu Ratuszowego, ponad uniwersyteckim kampusem, góruje zalesione wzgórze z ruinami XIII-wiecznej katedry św. św. Piotra i Pawła. W odrestaurowanej części mieści się Uniwersyteckie Muzeum Historyczne i biblioteka. W parku, otaczającym całkiem krzepko się trzymające ruiny katedralne, stoją pomniki wybitnych synów dorpackiej Alma Mater: uważanego za ojca embriologii, zestonizowanego Niemca – Karla Ernesta von Baera, pierwszego estońskiego poety – Kristiana Jaaka Petersona oraz badacza estońskiej historii – Willema Reimana. Ale w rozległym parku są też mniej poważne miejscówki, jak pagórek nazywany Wzgórzem Pocałunków, gdzie krzepcy młodzieńcy muszą wnieść swoje panny, za co obdarowywani są obowiązkowym całusem. Drepcząc po zaśnieżonych, skrzących się w mroźnym wieczorze ulicach Tartu, docieramy w końcu w samo centrum tutejszego życia studenckiego, w jego kłębiący się szalonymi pomysłami, kosmopolityczny tygiel towarzyski – do pubu „Zavood”. Ten bar, zlokalizowany w pofabrycznym przyziemiu (zawod to po rosyjsku zakład pracy, fabryka), jest legendą Tartu. Czynny prawie „na okrągło”, pęka wręcz w szwach, gdy reszta kawiarni i restauracji w mieście kończy już swoją nocną działalność. Zavood jest końcem pierwszej imprezy i początkiem następnej – mawiają bywalcy. W zatłoczonym lokalu słychać różnojęzyczny gwar. Przychodzą tu studenci i wykładowcy, artyści i biznesmeni, hipisi, punki i przygodni turyści, gdyż sława „Zavoodu” jest iście międzynarodowa. Jest to miejsce nieskrępowanych, bezpośrednich kontaktów i szalonych pomysłów, gdzie nikt nie poczuje się samotny czy odtrącony, bowiem już po chwili znajdzie nowych znajomych. Motto baru brzmi: Tu nie płacisz za drinka – płacisz za rozmowę. To dobra oferta, szczególnie podczas estońskiej zimy, kiedy światła słonecznego jest jak na kartki, a depresja kracze za oknem. Porządnie się spłukałem w dorpackim „Zavoodzie”… Pożegnalna pepsi nad jeziorem Peipsi

170

Grzechem byłoby odwiedzić Tartu i nie wybrać się nad piąte pod względem wielkości jezioro europejskie – Pejpus. Ten wielki, obejmujący ponad 3,5 tys. km2, akwen śródlądowy rozlewa się niespełna 30 km na wschód od miasta. Jezioro Pejpus stanowi granicę pomiędzy Estonią i Federacją Rosyjską. Estończycy zwą je – Peipsi, a Rosjanie – Jeziorem Czudzkim. W 1242 roku na zamarzniętych wodach tego jeziora odbyła się wielka bitwa, w której książę nowogrodzki Aleksander Newski pokonał rycerzy Zakonu Kawalerów Mieczowych, powstrzymując ich ekspansję na ziemie ruskie. Jezioro Pejpus to taki ruski Grunwald, bez umiaru wykorzystywany propagandowo, szczególnie za czasów radzieckich.


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

Trafiamy do Kallaste – największej, estońskiej miejscowości nad jeziorem Pejpus, zamieszkanej w ponad 80% przez Rosjan. W XVIII wieku na zachodnie, estońskie brzegi Pejpusu trafili rosyjscy staroobrzędowcy (filiponi), w etnicznej Rosji prześladowani przez carską władzę i oficjalną Cerkiew za odrzucenie reformy prawosławia i trwanie przy starym rytuale oraz stylu życia. Większość rosyjskich mieszkańców Kallaste to filiponi, starający się kultywować dawne zasady religijne, na przykład oddzielne nabożeństwa dla mężczyzn i kobiet, ale młodzi powoli się wykruszają ze społeczności, wabieni pokusami współczesnego świata. Obecnie Kallaste ma około 900 mieszkańców, co w stosunku do epoki radzieckiej, kiedy mieszkało tutaj ponad 2 tys. ludzi, jest dużym regresem. Tutejsi, rosyjscy mieszkańcy nazywają swoje miasteczko – Krasnyje Gory. To z powodu wysokich, skalistych brzegów z czerwonawego piaskowca, w których woda wypłukała liczne jaskinie. Trzeba to obejrzeć, więc wchodzimy na zamarzniętą taflę olbrzymiego jeziora. Potem wdrapujemy się znów na nadbrzeżną skarpę i zaśnieżoną uliczką, zabudowaną drewnianymi domeczkami, kierujemy się do sklepu w centrum miejscowości. Po drodze mijają nas kobieciny, pchające przed sobą specyficzne saneczki, składające się z dwóch długich płóz i osadzonego na nich czegoś w rodzaju krzesełka z wysokim oparciem, stanowiącym jednocześnie uchwyt. To fiński wynalazek, który przyjął się w Estonii. Takie saneczki stanowią dla pieszego solidny punkt oparcia na zaśnieżonej, śliskiej drodze, a stając na tylnej części płóz można sobie z górki pod(z) jechać. Siedzisko krzesełka jest dobrym miejscem na posadzenie dziecka lub złożenie torby z zakupami, a jak się spotka sąsiada, można zsadzić dzieciaka, zdjąć zakupy, przysiąść i uciąć sobie pogawędkę. Sklep w centrum miejscowości przypomina jako żywo nasze dawne, wiejskie geesy z przysłowiowymi kalesonami, mydłem i powidłem. Na ławeczce przed nim przysiadło dwóch, okutanych w waciaki, brodatych dziadków. Ciekawi obcych przybyszów, zagajają po rosyjsku rozmowę: Aaaa… s Polszy… Takich jeszcze nie widzieli. Okazuje się, że dziadkowie nas obserwowali, jak byliśmy na jeziorze. Mówią, że tam, gdzie chodziliśmy, przykryty śniegiem lód ma zaledwie 3 cm grubości. Tydzień temu ukąpał się tam chłopak z sąsiedztwa. Co by było, gdyby lód się pod nami zarwał? Czy ruszyliby z pomocą? Boh dał i wziął – zamykają filozoficznie temat. Alkoholu o dziwo nie piją, więc polsko-staroruską przyjaźń przepijamy plastikową bańką pepsi-coli. Dowiadujemy się, że w tych nowych czasach to nad Pejpusem bieda z nędzą. Jedyną możliwość jako takiego zarobku w Kallaste daje dawny kołchoz rybacki, przerobiony na spółdzielnię, ale najbardziej rybne akweny są po rosyjskiej stronie mocno strzeżonej, wodnej granicy. Odkąd są europejskie wizy, przestali też na zachodni brzeg Pejpusu przyjeżdżać letnicy rosyjscy, a inni wolą nadmorskie atrakcje Estonii. I tak senne, zimowe Kallaste latem jest również niezbyt przebudzone. W korzyść dla miasteczka obróciłyby się zapewne lepsze stosunki UE i Estonii z Rosją, ale na razie dzieje się wprost przeciwnie… W drodze powrotnej na południe, ku biegnącej na Rygę szosie pskowskiej, trafiamy do jeszcze jednej przygranicznej miejscowości, której samorząd usiłuje sobie jakoś poradzić z nowymi czasami. W niewielkim Mooste, nadanym niegdyś przez Batorego rodzinie Jagodzińskich, znajduje się XIX-wieczny pałacyk i folwark rodu von Nolcken. W czasach radzieckich zabudowania użytkował kołchoz i jak nasze popegeerowskie folwarki mazurskie przekształcił się

171


Wojciech M. Darski

w niepodległej Estonii w cały splot nieszczęść – zapuszczone i rozkradane zabytki, otoczone wianuszkiem bloczków z rodzinami bezrobotnych kołchoźników. Ale pokaranym zmianą systemu polityczno-społecznego mieszkańcom Mooste trafił się łebski wójt, który potrafił wykorzystać unijną pomoc dla peryferyjnych obszarów, realizując śmiały i niecodzienny pomysł. Za pomocą dotacji przeprowadził renowację pałacyku i folwarku, uruchamiając w zabytkowych budynkach… międzynarodowy ośrodek kreacji i edukacji artystycznej. W pałacu powstała szkoła gry na instrumentach dawnych i ludowych, a w budynkach folwarcznych: tkalnia strojów ludowych, dywanów i zasłon, pracownia architektoniczna i konserwacji zabytków, klub fotografii turystycznej i centrum sztuki współczesnej. W obszernym, postawionym na kamiennej podmurówce, ceglano-ryglowym budynku dawnej stajni mieści się ludowa karczma, a w starym młynie – teatr. Jest też komercyjny hotel, a w oficynie folwarcznego zarządcy urządzono pomieszczenia gościnne dla artystów, którzy mogą tu nieodpłatnie przyjeżdżać (po uprzednim zgłoszeniu) i pracować twórczo, pozostawiając w zamian na miejscu jakieś swoje prace. Ćmiący tanie papierosy z rosyjskiego przemytu tubylcy patrzyli początkowo na te wynalazki z politowaniem, ale kiedy w zabitym dechami Mooste zaczęli się pojawiać przybysze nie tylko z Tallina i Tartu, ale też z całej Europy, a kołchoziane pociechy, które od razu przylgnęły do artystycznego centrum, trafiły z występami oraz wystawami aż do Indonezji i USA – powoli zmienili zdanie.

172

W północnych krajach bałtyckich nie odnalazłem zbyt wielu śladów dawnych Inflant. Spadkobiercy Łatgalów, Liwów i Estów – młode państwowości Łotwy i Estonii, zainteresowane są najbardziej w podkreślaniu narodowej odrębności swej historii i marginalizowaniu wszelkich obcych wpływów, tym bardziej że jako naprawdę niewielkie liczebnie narody mają spory problem ze spuścizną po ZSRR – przede wszystkim z dużymi mniejszościami rosyjskojęzycznymi. Mogą być one istnymi „końmi trojańskimi” w kontekście objawiających się ostatnio, imperialnych zakusów Putinowskiej Rosji. Jednak gdzie się tu nie pogrzebie głębiej, wyłazi na wierzch niemiecka tkanka kulturowa. To, co wnieśli w historię i rozwój krajów wschodniego wybrzeża Bałtyku niemieccy krzyżowcy, mieszczanie, kupcy i junkrzy. Nie poddało się to nawet wielowiekowej rusyfikacji, bowiem imperium carów w dużej mierze oparło tutaj swoje panowanie na niemieckiej klasie junkierskiej i kupieckiej, korzystając przy tym w wymiarze cywilizacyjnym. Stolice i duże miasta portowe, takie jak Ryga i Tallin, są wręcz z tego dumne i szczycą się na każdym kroku swoją hanzeatycką przeszłością. Wydzierające sobie niegdyś nawzajem inflanckie kąski – Szwecja i Polska, pozostawiły tu po sobie nieznaczne ślady. Większe zapewne Szwecja, która kulturowo bardziej zaszczepiła północną, estońską część Inflant. Polskie ślady to prawie wyłącznie dalekie echa kampanii wojennych i sławetnych bitew, funkcjonujących, tak jak Kircholm, jedynie w naszej, a nie w bałtyckiej, świadomości. Chociaż polski król Stefan Batory – pomimo że we współczesnej interpretacji łotewskiej i estońskiej funkcjonuje jako najeźdźca – jest tu w poważaniu i przed zborem św. Jana w estońskiej Valdze wystawiono mu nawet kamień pamiątkowy jako założycielowi miasta. Wniosek nasuwa się prosty – tak naprawdę liczą się tylko czyny kreatywne, które coś konkretnego oferują przyszłości danej krainy. A najbardziej bohaterskie bitwy i wodzowie to jedynie historyczne konfetti, pstrokaty, lecz miałki zaczyn nacjonalnej propagandy i buty, która współcześnie przynosi więcej szkody niż pożytku. Mylne jest też pokutujące często w Polsce wyobrażenie, iż Łotwa i Estonia to nadal – pomimo niepodległości i przynależności do UE i NATO – postradzieckie skanseny. Blizny po radzieckiej


O Maiji co Polaka nie chciała. Szkice inflanckie

okupacji będą jeszcze długo zarastać – zarówno w ludzkich sercach, jak i krajobrazie, ale dynamizm rozwojowy tych małych państewek jest olbrzymi i pod niejednym względem wyprzedziły już znacznie większą, od dawna okrzepłą narodowo i państwowo Polskę. Szczególnie niespełna 1,5-milionowa Estonia, która dzięki pomocy swych pobratymców staje się coraz bardziej krajem na skandynawską modłę i miarę. Wydające się nam bardzo wielokulturowymi, dawne Prusy Wschodnie są dziś co rusz przywoływane, zarówno przez Niemców, jak i Polaków, Rosjan czy Litwinów, funkcjonując w jakiś sposób w świadomości ich współczesnych mieszkańców. Dużo barwniejsze kulturowo, bałtyjsko-ugrofińsko-niemiecko-polsko-szwedzko-rosyjskie Inflanty skryły się w opasłych tomiszczach prac historyków i w starych herbarzach szlacheckich, wyparte całkiem ze świadomości zamieszkujących te ziemie Łotyszy, Estończyków i Rosjan. Odpłynęły Inflanty w siną dal – trochę mi ich żal… Wojciech Marek Darski

Fotografie w tekście – autor

173


Janina OSEWSKA

Góry Stołowe – śladami Goethego (30 marca – 12 kwietnia 2014 roku)

Janina Osewska pedagog, poetka, animatorka życia literackiego, fotografka, autorka kilku tomów wierszy, mieszka i pracuje w Augustowie.

174

Ziemia kłodzka to pogranicze narodów. Upamiętnia to pomnik odsłonięty w 1999 roku w Kudowie Czermnej poświęcony Czechom, Polakom i Niemcom, którzy przyczynili się do zagospodarowania i rozwoju tej ziemi. Duża atrakcyjność krajobrazu i związany z wykorzystaniem wód mineralnych rozwój uzdrowisk przyciągały tutaj wielu turystów i kuracjuszy. Wśród nich takie sławy, jak Fryderyk Chopin, Johann Wolfgang Goethe czy John Quincy Adams (późniejszy prezydent USA) oraz licznych Polaków, którzy mogli posługiwać się wydanym w 1821 roku we Wrocławiu w tłumaczeniu na język polski przewodnikiem K.F. Moscha pt. „Wody mineralne Szląskie i Hrabstwa Glackiego”1. Niektórzy z nich, jak Józef Morawski, pozostawili w księdze pamiątkowej wpisy wyrażające nie tylko zachwyt nad przyrodą Gór Stołowych, ale i refleksję dotyczącą historii tej ziemi: Wspaniała naturo! Tu gdzie świetne twe rozwaliny kryjesz pomiędzy obłoki, tu wędrowcowi, którego stopa wedrze się na twe szczyty, przerażający wystawiasz obraz losu tylu narodów i ducha jego ponad ziemię ku wyższemu wznosisz przeznaczeniu2. ............................................................ 1 www.estreicher.uj.edu.pl/xixwieku/index/3866 2 www.pngs.com.pl/przew/index_p.html


Góry Stołowe – śladami Goethego

Błędne skały W mojej pamięci pozostało tylko kilka wyblakłych jak stare fotografie obrazów. Jestem ciekawa konfrontacji zapamiętanego z rzeczywistością. Wyruszamy z Kudowy Zdroju w kierunku założonego w 1730 roku Karłowa. Dawniej do Błędnych Skał prowadziła zbudowana w 1771 roku specjalna droga z Kudowy przez Jakubowice, a ich zwiedzanie odbywało się z pełniącym tu dyżury przewodnikiem. Dzisiaj jedziemy niezwykle malowniczą Szosą Stu Zakrętów, główną arterią komunikacyjną Parku Narodowego Gór Stołowych. Zatrzymujemy się na parkingu przy drodze. Dawniej można było podjechać autem aż pod skalny labirynt. Niektórzy idą pod górę tą betonową, w opłakanym stanie drogą. My wybieramy szlak. Najpierw niebieski, a w górnej partii czerwony. Gdzieniegdzie leży śnieg, wszak jest to koniec marca, szumi spadający kaskadami wiosennego topnienia strumień, nieśmiało świeci słońce. Nagroda za wysiłek czeka na górze! Jesteśmy tutaj przed sezonem, więc oszczędzamy na biletach wstępu, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo. Jest mokro, ślisko, wilgotno. W szczelinach i zaułkach widać niezwykłą grę światła z wilgotnym powietrzem. Na powierzchni 22 ha obszaru chronionego Błędnych Skał znajduje się zespół osobliwych form skalnych. Wysokie na 6-11 m powstały wskutek wietrzenia piaskowca ciosowego. Przeciskamy się przez wąskie przejścia, podziwiamy kształty i sprawdzamy, czy przypisane im nazwy są takie, jak dyktuje nam nasza wyobraźnia. Wiele skał ma trafne nazwy, innym nadajemy własne. Na początek „Skalne Siodło” zachęca do wejścia na nie i podziwiania widoku na okolicę. Potem jest „Kurza Stopka”, „Labirynt”, „Tunel”, „Wielka Sala”. Z punktu widokowego o nazwie „Skalne Czasze” widać m.in. Szczeliniec Wielki i Mały, Broumovską Vrchovinę, miejscowość Machov, a jak się ma szczęście do dobrej pogody i uważnie patrzy, to można wypatrzeć Karkonosze! Warto poszukać w pobliżu „Głazu Trzech Krzyży”, dawniej pilnie strzeżonego punktu celnego między hrabstwem kłodzkim a królestwem Czech. Widać tu wiele dat, które według legendy ryto dla upamiętnienia przyłapania przemytników. Najstarszy ryt pochodzi z roku 1616. Szczeliniec Wielki Jedziemy dalej Szosą Stu Zakrętów, aby „zdobyć” Szczeliniec Wielki, najwyższy szczyt Gór Stołowych (919 m n. p. m.), który jest pozostałością najwyższego ich poziomu. Masowy ruch turystyczny zapoczątkowały wizyty Fryderyka Wilhelma II oraz innych pruskich i zagranicznych dygnitarzy. Wycieczki na tę górę stały się niemal obowiązkowym punktem programu kuracjuszy przyjeżdżających do wód. Świadczy o tym choćby fragment listu Fryderyka Chopina przebywającego na leczeniu w Dusznikach w 1826 roku: …alem jeszcze nie był tam, gdzie wszyscy jadą, bo mi zakazano. Jest tu w bliskości Reinerz (Dusznik) góra ze skałami zwana Heuscheuer (Szczeliniec Wielki), miejsce, z którego wido-

175


Janina Osewska

ki zachwycające, ale dla niezdrowego powietrza na samym wierzchołku nie wszystkim dostępne, a jestem jednym z tych pacjentów, na nieszczęście, którym tam nie wolno3. W latach 1813-1851 górę odwiedziło aż 60 tys. osób, o czym można się dowiedzieć z przygotowanej do druku przez Franciszka Pabla i trzykrotnie wydanej (1843, 1851, 1857) publikacji pt. „Krótka historia uprzystępniania Szczelińca wspomniana przez przewodnika po Szczelińcu sołtysa Franciszka Pabla”. Dzisiaj książkę, przetłumaczoną na język polski, można dostać w Karłowie. Franciszek Pabel był opiekunem kasy Szczelińca, wprowadził zwyczaj wpisywania się po zwiedzeniu góry do księgi pamiątkowej, odkrył i nadał nazwy większości form skalnych na szczycie, otrzymał oficjalne stanowisko mianowanego przewodnika i kasjera Szczelińca i był właścicielem pierwszej gospody otwartej dla odwiedzających górę gości. Zostawiamy samochód na płatnym parkingu pod restauracją i po 680 kamiennych schodach wchodzimy na szczyt. Przy północnym tarasie widokowym przyglądamy się tablicom upamiętniającym odwiedziny w 1790 roku Johanna Wolfganga Goethego, a w roku 1800 Johna Quincy’ego Adamsa z zapisem jego wypowiedzi: Ten szereg skał rozciąga się na osiem lub dziewięć mil angielskich. Zaczyna się i kończy tak nagle, że wygląda jak korona na szczycie góry [List XXIII z 27 sierpnia 1800]. Jesteśmy tutaj w godzinach popołudniowych. Dawniej przybywano na szczyt góry dla podziwiania wschodu słońca. Mam nadzieję, że jeszcze tutaj wrócę. O świcie. Również po to, by odnaleźć „Dzwoniący Kamień” znajdujący się przed wejściem na północne tarasy widokowe. Odwiedzający w 1837 roku Szczeliniec Karol Antoniewicz, polski duchowny katolicki, jezuita, poeta wspomina: …dźwięk czysty, metalowy, podobny brzmieniu dzwonu, który skała za lekkim uderzeniem jakby ze snu ockniona, z siebie wydaje […]. Piękna zabawka natury.

176

Oglądamy „Kwokę”, „Mamuta” (zwanego także „Małpoludem”), „Wielbłąda”, „Głowę Księżniczki Emilki”, „Słonia” i „Kazalnicę”. „Piekiełko” – szczelina skalna o długości około 100 m i głębokości blisko 20 m ze specyficznym mikroklimatem o niskiej temperaturze i dużej wilgotności powietrza, niestety miejsce jest w marcu zamknięte. Z uwagi na panujące tu warunki klimatyczne śnieg na dnie zalega zwykle do połowy czerwca. Kontemplujemy urokliwe krajobrazy Szczelińca, odnajdując sceny z filmów „Opowieści z Narni” i „Książę Kaspian”. No i czas wracać z trasy im. Franciszka Pabla schodami powrotnymi, które zostały wyremontowane w roku 2000. Johann Wolfgang Goethe w Górach Stołowych Okazuje się, że powody podróży po Górach Stołowych autora „Fausta” są niezwykle ciekawe. Johann Wolfgang von Goethe, wielki poeta niemiecki, był także badaczem, uczonym, mężem ............................................................ 3 Cyt. za: Polskie podróże po Śląsku w XVIII i XIX wieku, `wybrał i oprac. A. Zieliński Wrocław: Zakład Narodowy im.Ossolińskich, 1974 s. 142.


Góry Stołowe – śladami Goethego

stanu oraz sprawnym ministrem. Goethe uważał się za przyrodnika tworzącego, dodatkowo, poezję. Wywarł wpływ na rozwój nauki i techniki, w tym górnictwa i geologii. Książę Carl August mianował Goethego tajnym radcą (Geheimrat) i ministrem odpowiedzialnym za górnictwo, finanse, wojsko, a także budowę dróg. Zainteresowanie przyrodą, geologią oraz mineralogią Goethe wyniósł z domu rodzinnego. Jego ojciec posiadał okazałe zbiory przyrodnicze. Zainteresowania te pogłębiał podczas wielu podróży służbowych i prywatnych, prowadząc obserwacje otaczającej przyrody i pozyskując okazy, w tym petrograficzne i mineralogiczne. Ta namiętność nie opuściła go do końca życia. Był we Włoszech (1114 dni), Czechach (1545 dni), Austrii, Turyngii, Saksonii, Śląsku i w Polsce. Podróż na Śląsk, w tym kilkukrotny pobyt we Wrocławiu w 1790 roku, związana była głównie z grożącym wojną konfliktem Austrii z Prusami. Goethe, jako minister, przybył 2 sierpnia 1790 roku do księcia Carla Augusta do Cierni. Dzięki zawartemu pokojowi mógł zwiedzać Śląsk i okolice. Najpierw odbył podróż po Kotlinie Kłodzkiej (26 sierpnia–1 września). Badał złoża bazaltu w Zelowicach koło Niemczy, arsenolitu w Złotym Stoku, ciosowego piaskowca w Radkowie. Było to dla niego najpiękniejsze na całym Śląsku złoże tej skały. Pod Radkowem znalazł kilka kawałków nefrytu. Ofiarowany nefrytowy prezent przyszłej żonie Christianie, spopularyzował ten kamień ozdobny wśród weimarskich, a później berlińskich dam. Następnie zwiedzał konno Góry Stołowe4. Białe skały Kolejnym celem wędrówek szlakami Gór Stołowych są Białe Skały. Wyruszamy z Kudowy Szosą Stu Zakrętów w kierunku Lisiej Przełęczy. Na jednym z dwóch parkingów zostawiamy samochód i ruszamy niebieskim szlakiem. Po krótkim, lecz stromym podejściu kamienistą ścieżką docieramy na wierzchołek Narożnika. Górujący nad otoczeniem szczyt o wysokości 851 m n.p.m. jest doskonałym punktem widokowym na całe Góry Stołowe oraz Obniżenie Dusznickie, Wzgórza Lewińskie, Góry Orlickie i Bystrzyckie, albo nawet przy dobrej widoczności na dalsze pasma Sudetów. Na szlaku nie ma nikogo poza nami, a widok wmurowanej w skałę tablicy ku czci zamordowanej w 1997 roku pary studentów pobudza wyobraźnię. Skały porozcinały głębokie wąwozy i rozpadliny, których zbocza tworzą skalne mury; wolno stojące baszty skalne i wieżyce porasta pionierska roślinność naskalna z licznymi gatunkami mchów, porostów i wątrobowców, którym sprzyjają warunki rozwojowe tworzone przez wilgoć piaskowców. Wychwytuję „obrazy” malowane przez naturę i utrwalam w kadrach. Białe Skały to według mnie najbardziej urokliwe i najciekawsze krajobrazowo miejsce w Górach Stołowych, szczególnie w części środkowej i północno-zachodniej. Ich nazwa wywodzi się z bardzo jasnego zabarwienia skał nasyconych znaczną zawartością kwarcu. Część z nich ma własne nazwy takie jak: „Bubek”, „Zielony Król”, „Zielona Dama”, „As Atu”, „Kibic”. Zanim dojdziemy do węzła szlaków, napotykamy „umierające ............................................................ 4 J. Drzymała, M. Mikołajczyk, D. Piwowar, B. Polak, H. Drzymała, J. Ragiel, M. Drzymała-Tronina, Johann Wolfgang von Goethe oraz jego wkład w rozwój górnictwa i geologii, Prace Naukowe Instytutu Górnictwa Politechniki Wrocławskiej, nr 131, Studia i Materiały, nr 38, 2010, hasło: Goethe.

177


Janina Osewska

drzewa”, które trawi lub już strawiła i powaliła choroba. Przygnębiający widok przemijania. Na skrzyżowaniu dróg wybieramy zielony szlak, który prowadzi po drewnianej kładce nad torfowiskiem. Mamy szczęście zobaczyć tutaj „kłodzką różę” (pełnik) – symbol regionu. Skalne grzyby Na szlak ponownie wyruszamy z Kudowy Szosą Stu Zakrętów, która pokonuje deniwelację ponad 400 m przy długości około 23 km. Jej budowę rozpoczęto po wojnie prusko-niemieckiej w 1867 roku, skończono w 1870. Wtedy też utraciły znaczenie starsze drogi takie jak Praski Trakt i Kręgielny Trakt. „Skalne Grzyby” trudno wypatrzeć wśród drzew i zarośli. Jestem trochę zawiedziona. Trzeba się dobrze przyglądać, aby zobaczyć „Borowika”, „Skalne Wrota”, „Zrośnięte Grzyby”, „Pingwinki”, „Piętrowe Grzyby”. Znajdują się one w północnym fragmencie stoliwa Gór Stołowych między Batorowem a Karłowem. Skałki są rozrzucone na długości około 2 km i na wysokości około 680-700 m n.p.m. Mają kształty grzybów, maczug, baszt i bram, a nawet całych murów skalnych. Znowu jesteśmy sami na szlaku. Idziemy w milczeniu, skupieni, zasłuchani w odgłosy wczesnej wiosny. Radkowskie bastiony

178

W późnej kredzie, blisko 100 milionów lat temu obszar obecnych Gór Stołowych zalało płytkie morze, a przez 10 milionów lat z okalających lądów rzekami spływały do niego starsze, zwietrzałe i zerodowane skały krystaliczne i osadowe. Materiał osadzał się na plażach, tworząc rozległe nasypy. Plaże morza kredowego były podobne do dzisiejszej formy brzegu Bałtyku – czytam na tablicy informacyjnej. Sztormy i fale robiły swoje. Trudno wyobrazić sobie tę sytuację, ale to nie zmienia faktu, że chodzimy po dnie morza. Radkowskie bastiony zbudowane są z piaskowca kwarcowo-skaleniowego, a skalne baszty swoją formę zawdzięczają krążeniu wody. Poszczególne skały lub ich grupy są porozdzielane stromymi żlebami o głębokości blisko 100 m. Potężne baszty skalne Radkowskich Skał są jednym z najbardziej atrakcyjnych widokowo miejsc w Górach Stołowych, choć niezbyt popularne wśród wędrowców. Na trasie całego szlaku nie spotykamy nikogo. Wszystko jest dla nas – cisza, przebijające się przez porastający zbocze las słońce, plenery do fotografowania i te skalne cuda, wobec których nasze bycie na ziemi jest zaledwie błyskiem flesza. Zgodnie z tradycją „podpieramy” patykami skały, aby nie zawaliły się, aby były jak najdłużej.


Góry Stołowe – śladami Goethego

Adrszpaskie Skały Przez długie lata wiedza o Skalnych Miastach leżących w okolicach Teplic nad Metują i Adrszpachu była stosunkowo niewielka. Okoliczni mieszkańcy szukali w nich schronienia, kiedy czuli się zagrożeni w swoich domostwach w czasie wojny. Dopiero około 1700 roku z sąsiedniego Śląska zaczęli przybywać do Adrszpachu pierwsi pionierzy turystyki. Najstarszy wizerunek Skał Adrszpaskich pochodzi z 1739 roku. Skalne Miasta podziwiała m.in. królowa pruska Luiza, król polski i kurfirst saski Fryderyk August, Antonin hrabia Szpork z Kuksu, cesarz Józef II, cesarz austriacki Karol. Minęło niemal trzysta lat. Ludzi nie ma – skały trwają. Jedną z najbardziej charakterystycznych adrszpaskich skał jest głowa cukru. Piękny jej opis znajduje się w książce „Niezawodny przewodnik po szlakach w Adrszpachu” autorstwa Kindla wydanej w 1903 roku: Jest to ogromny bałwan, który w małym jeziorku wody zarośniętym wodnymi roślinami po prostu stoi na swoim wierzchołku znacznie rozszerzając się ku górze. Wysokość tej skały liczy się na 52 metry. Wierzchołek ma trzynaście metrów obwodu, a podstawa trzy metry. Cała skała waży około 40 000 kilogramów. Wygląda jak odwrócony kręgiel. Kształt ten jest wynikiem działania wilgotnego powietrza i procesów wietrzenia. Patrząc na Głowę Cukru ma się wrażenie, jakby się przechylała i miała za chwilę upaść, dlatego wielu bojaźliwie przechodzi obok, bojąc się jej upadku. Jest to jedynie złudzenie – upłynie jeszcze wiele stuleci, zanim ten malowniczy olbrzym się przewróci.

179


Janina Osewska

Brama Gotycka wybudowana z całą siecią chodników turystycznych, mostów, kładek i schodów na polecenie barona Ludvika Karela Nádhernego w 1839 roku prowadzi do Skalnego Miasta. Tutaj znajdowało się pierwsze wejście w skały. Dlatego część trasy prowadząca do bramy jest nazywana Skalnym Przedmieściem. Skały Adrszpaskie odwiedził 31 sierpnia 1790 roku autor „Fausta”. Tablica pamiątkowa została odsłonięta przez barona Nádhernego 10 lipca 1932 roku. Teplickie Skały

180

Po drodze do Teplic nad Metują przejeżdżamy przez miejscowość Hronov, gdzie urodził się i jest pochowany czeski pisarz i dramaturg, przedstawiciel realizmu, autor powieści historycznych, Alois Irászek. W latach 1918, 1919, 1921 i 1930 był nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Pisarz również wszedł na Szczeliniec Wielki. Niedaleko obecnego wejścia do Skał Teplickich, na grubej rozwidlonej gałęzi zawieszano niegdyś dzwonek służący do przywoływania przewodników oraz tragarzy dla osób słabowitych lub bardzo delikatnych – to cytat z ulotki, którą otrzymaliśmy po zakupieniu biletów wstępu. Dzisiaj do skalnego królestwa wchodzimy pieszo. Na początku trasy, w miejscu gdzie niegdyś strzelano z moździerza dla wywoływania echa, znajduje się altanka. Zbocza leżącego naprzeciw Łysego Wierchu kilkakrotnie odbijały dźwięk. Słuchanie tego zjawiska w górach i ocenianie jego wielokrotności było ulubionym zwyczajem XIX-wiecznych turystów. Przed nami „Strzemię” (nazwa pochodzi od znaku rodowego właścicieli zamku), średniowieczny zameczek strażniczy. Chcąc dojść do jego ruin, gdzie znajduje się punkt widokowy i maszt z czeską flagą, musimy wspiąć się po schodach i drabinach. Zamek został zbudowany w połowie XIII wieku na wysokiej skale, w środku głębokiego boru nadgranicznego. Po zamku „Strzemię” pozostały tylko ociosane ściany skalne z wycięciami na belkowanie oraz resztki schodów. Robimy zdjęcie z czeską flagą i schodzimy w dół. Przed nami Skalna Brama z tablicą upamiętniającą pobyt Johanna Wolfganga Goethego 30 sierpnia 1790 roku, który niestety nie mógł widzieć skalnego miasta w pełnej krasie. Dopiero gdy w roku 1824 pożar zniszczył las porastający skały, odsłoniło się nieznane wcześniej Skalne Miasto. W czasach, gdy żył Goethe, zwiedzanie skał kończyło się kilkaset metrów za Skalną Bramą. Na ukośnej ścianie Skalnej Bramy wyciosano datę wybuchu pożaru. Dalej szlak jest równie ciekawy. Można wypatrzeć fiołka dwukwiatowego, mimo że jest on przedstawicielem roślin stepowych i subalpejskich, a także paproć górską mającą swoje stanowiska w kilku miejscach teplickiego Skalnego Miasta. Wiele ze znajdujących się tutaj skał zostało zdobytych przez miłośników wspinaczki: Skalna Korona, Sfinks, Śledzik, Niedźwiedź polarny. Na szlaku napotykamy ograniczenia. W okolicach wąwozu w masywie Świątynnych Ścian sięgających 70 m musimy zawrócić. Gniazdujące tutaj sokoły złożyły jaja i istnieje zagrożenie, że spłoszone gwarem ptaki porzucą gniazda. Zostawiamy obecną tam grupę fotografów, którzy zamierzają wykonać unikatowe zdjęcia. Niezwykle ciekawe miejsce to Sybir – wąskie jary między wy-


Góry Stołowe – śladami Goethego

sokimi masywami skalnymi, gdzie śnieg zalega aż do lata. Dobrze, że jesteśmy przygotowani do nagłej zmiany temperatury. Zakładamy swetry i kurtki. Rękawice aż się proszą. Jest 12 kwietnia, więc nie ma co się dziwić. Za wąwozami Sybiru kończy się szlak okrężny. Wracamy zauroczeni kunsztownymi wytworami czasu i natury. Chodziliśmy „królewskimi śladami”, wszak 19 lutego 1936 roku Teplickie Skały odwiedziła królowa Wilhelmina Holenderska i koronna królewna Juliana. Janina Osewska

Fotografie w tekście – autorka

181


Zbigniew MASTERNAK

Szeptuchy w Czeremsze

Zbigniew Masternak (ur. w 1978 roku) – pisarz, scenarzysta, publicysta, dramaturg; zadebiutował autobiograficzną opowieścią „Niech żyje wolność” (2006) , ostatnio opublikował kolejną powieść z cyklu „Księstwo” zatytułowaną „Nędzole” (2014). Mieszka w Puławach.

182

Czeremcha to duża wieś w powiecie hajnowskim, tuż przy granicy z Białorusią (nie mylić z Czeremchą leżącą przy granicy ze Słowacją, opodal przejścia granicznego w Barwinku). Czeremcha, do której się udajemy, to wieś z tradycjami carskimi. Zawdzięcza swą rozbudowę carowi Rosji, który stworzył w tym miejscu duży węzeł kolejowy. Do jego obsługi ściągnięto tutaj ludzi z całej okolicy, dojeżdżali nawet z odległego o półtorej godziny drogi Białegostoku. W najlepszym dla stacji momencie pracowało tutaj 2 tysiące ludzi. Car założył kolej w Czeremsze, wszystko rozbudował, a Polska kapitalistyczna zniszczyła – powiedział przez telefon Mirek Samosiuk, który nas tutaj zaprosił. Z Puław do Czeremchy okazało się całkiem blisko. Myślałem, że trzeba jechać przez Warszawę, Białystok i Hajnówkę, a tymczasem znalazłem znacznie krótszą drogę – przez Łuków i Siedlce. Po drodze mijaliśmy takie egzotyczne nazwy, jak Mordy, Niemojki, Nurzec. Kiedy byłem po raz pierwszy na Podlasiu, w 2011 roku w Sokółce, też tak się zachwycałem nazwami tutejszych miejscowości. Choćby Krynki, sama poezja. Żył tutaj wybitny białoruski pisarz, zmarły niedawno Sokrat Janowicz. Do Czeremchy docieramy w mroźną marcową noc. Zastanawiam się, jaka jest metafizyka tego miejsca. Bo fizycz-


Szeptuchy w Czeremsze

ność dociera do mnie przez pierwszy widok, dworzec kolejowy – imponujący, chociaż wyglądający na opuszczony. Pociąg dalej nie pojedzie. Kiedyś jechał na Białoruś, ale Białorusini rozebrali tory. Prawdziwy koniec Europy. Idziemy gigantycznym pomostem nad torami. Z góry widać wiele wagonów. W większości są zardzewiałe, zniszczone. Kierujemy się do Gminnego Ośrodka Kultury, na którego zaproszenie tutaj przyjechaliśmy. Trzeba zgodzić się z tym, co powiedział przez telefon Mirek, mąż dyrektorki GOK – ośrodek leży w samym centrum osady i stanowi tutaj ważny punkt odniesienia, nie mniej ważny niż pobliskie kościół i cerkiew. GOK co roku, od prawie dwudziestu lat, organizuje Festiwal Wielu Kultur i Narodów „Z wiejskiego podwórza”. Piękna nazwa. Świetne miejsce, żeby następnego dnia pokazać tutaj wiejski film, jakim jest „Księstwo”. W drzwiach do ośrodka grupka roześmianej młodzieży. Dobrze, że gromadzą się tutaj, a nie w wiacie dworca. W GOK-u działa jedyna kawiarenka we wsi, za jakiś czas planowane jest otwarcie małej pizzerii. GOK niedawno został wyremontowany, za pieniądze z Unii, które zmieniły polską, a zwłaszcza podlaską wieś. Tutaj nie zostały zmarnowane. Kwaterujemy się w pokoju gościnnym, jednym z wielu, w których dom kultury gości uczestników swych imprez folkowych i nie tylko, a także wynajmuje robotnikom za niewielkie kwoty, bo z agroturystyką tutaj ciągle słabo, mimo że okolica piękna, „pogańsko-prawosławna”, cokolwiek to znaczy. Słyszeliśmy co nieco o szeptuchach, podlaskich wiedźmach, trzeba się mieć na baczności. W przytulnym pokoju czeka na nas laptop podpięty do internetu. Pospiesznie sprawdzam wynik meczu Polska – Ukraina, który właśnie rozgrywany jest na Stadionie Narodowym w Warszawie o awans na mundial, który odbędzie się za rok w Brazylii. Spodziewam się kłopotów, pamiętając, jak dobrze Ukraińcy grali podczas zeszłorocznego Euro (pechowy mecz z Anglią) i jak kiepsko grali Polacy (dwa wymęczone remisiki z Grecją i Rosją, bezradność z Czechami). Ta bezradność zdaje się być kontynuowana przez ekipę prowadzoną przez Waldemara Fornalika. Polacy już do przerwy przegrywają 3:1. Oby tylko nie było pogromu! Ostatecznie przegrywamy 3:1 i bardzo sobie utrudniamy drogę do Brazylii. Tylko po co tam jechać w takiej dyspozycji? Dlaczego chłopaki z Borussii Dortmund z łatwością niszczą potężny Szachtar Donieck, a dostają od tych samych piłkarzy baty jako reprezentanci Polski? Coś tu nie gra. Ktoś tu nie gra. W Czeremsze prawie wszyscy trzymają za swoimi, czyli… Ukrainą. Większość tutejszych to Ukraińcy z pochodzenia, prawosławni, chociaż jest też kościół katolicki. Dominują nazwiska o końcówce -uk: Kowalczuk, Lewczuk, Sawczuk czy nasi gospodarze, liderzy zespołu „Czeremszyna” – Samosiuk. Trudno jednoznacznie stwierdzić – Białorusini czy Ukraińcy? Bo czy ktoś wie, kto to prawdziwy Białorusin? Aż 80% słów języka białoruskiego jest tożsamych ze słowami ukraińskimi. Mój znajomy poeta i prozaik białoruski, Siarhiej Pryłucki, gdy miał kłopoty w swoim kraju (na Białorusi to częste zjawisko), wyemigrował do Kijowa, gdzie z powodzeniem pracował dla ukraińskich gazet, pisząc po ukraińsku. No, może pomagała mu w tym nieco żona Ukrainka. Myślę o piłkarzach z Ukrainy. Znam jednego z Puław – Nazara Lituna, wychowanka Karpat Lwów – grałem z nim często na orliku. Facet trenuje dwa razy dziennie, to na Ukrainie standard. Jak Andrij Szewczenko poszedł z Dynama do AC Milan, też sobie zażyczył drugi trening, bo Włosi ćwiczyli tylko raz dziennie. Może naszym tego brakuje? Dlatego nie starczyło im ogrania i sił na mecz z Ukrainą?

183


Zbigniew Masternak

Zjadamy kolację czekającą w lodówce, przygotowaną przez gościnnych gospodarzy (Samosiuk pojechał do Warszawy na mecz) i kładziemy się spać, bo jesteśmy z żoną zmęczeni podróżą, a następny dzień będzie pracowity. Przed snem czytam folder o Czeremsze i okolicy. Nie ma tego zbyt wiele. Myślę o młodzieży z GOK-u. Kim są, kim będą? Zaczynamy od śniadania – Mirek zawozi nas do swego domu. To prawdziwa pracownia artystów. Gdy chwalimy dom, Mirek mówi, że pracuje na dobrobyt na czterech etatach – jako kolejarz w Polskich Liniach Kolejowych, prezes klubu Kolejarz Czeremcha, basista folkowego zespołu „Czeremszyna” oraz szef „Stowarzyszenia Miłośników Folkloru”. Jego żona także gra i śpiewa w „Czeremszynie”, którą założyła, oraz jest dyrektorką domu kultury, organizuje również festiwal „Z wiejskiego podwórza”. Cóż za pracowitość jak na ludzi Wschodu, łamanie stereotypów funkcjonujących w Polsce. Jemy lekkie śniadanie – zupa grzybowa z prawdziwków zebranych jesienią w pobliskim lesie, należącym do otuliny Puszczy Białowieskiej – czasem się zdarza, że zapuszczają się tutaj żubry. Rozmawiamy o tutejszej młodzieży. – Młodym się tutaj nudzi – mówi Mirek. – Najgorsze są młode dziewczyny, jeszcze gimnazjalistki. Dużo się teraz w Czeremsze buduje, za unijne pieniądze. Przyjeżdża sporo robotników z całej Polski. Dziewczyny się puszczają. Z nudów i dla pieniędzy. Na warsztaty scenariuszowe przyszło sześcioro dzieciaków. Opowiedziałem im trochę o swojej drodze w świat z małej świętokrzyskiej wsi, jeszcze mniejszej niż ich wioska, a potem o sztuce pisania scenariuszy. Następnie kazałem napisać swój pomysł na scenariusz filmu, którego akcja rozgrywałaby się w Czeremsze bądź okolicach. Synopsis, na maksymalnie półtorej strony. O dziwo, nie mieli pytań, chociaż jak wcześniej sam zapytałem, ile może kosztować produkcja filmu w Polsce, to jeden z dzieciaków odpowiedział, że 100 zł… Scenarzystów współczesnych też nie znali, ale tych w Polsce nikt nie zna (niektórzy kojarzą Łepkowską). Lubię takie warsztaty, bo szukam talentów do rozwijania. Ktoś kiedyś poświęcił swój czas Justynie Kowalczyk i Adamowi Małyszowi, dzięki czemu mamy w Polsce sporty zimowe. Może ja rozwinę w Polsce scenarzystów? Rocznie mam między 70 a 100 takich spotkań, zwykle w małych miejscowościach. Niekiedy uczestnicy zaskakują pomysłami. Najlepsze mieli we wsi Waksmund pod Nowym Targiem. Na piętnaście aż sześć tekstów było rewelacyjnych. Nieźle było także Nowogrodźcu koło Bolesławca. I w Międzyrzeczu pod Gorzowem. To cieszy, daje nadzieję na lepsze polskie kino.

184

Gdy pisali, zwiedzałem dom kultury, który ma się czym pochwalić. Tutaj upamiętnia się lokalne tradycje. Kultywuje stare, ginące zawody, jak tkactwo, garncarstwo, wyplatanie ze słomy. Organizowane są warsztaty ze starszymi ludźmi, którzy potrafią się tym zajmować, żeby przyuczali młodych, wydaje się specjalistyczne publikacje dotyczące znikających zawodów. I młodzi garną się do tych starych robót. Zawsze ktoś złapie bakcyla. A z czasem – zrobi z tego pomysł na życie. Rozmawiam z dzieciakami. Trochę im się tutaj nudzi, ale da się żyć. Szkoda, że nie ma liceum i trzeba dojeżdżać do Bielska Podlaskiego albo Hajnówki. Albo iść tam do internatu. Większość z tej szóstki ma nazwiska na -uk. Ale jeden chłopak nazywa się Navarro. – Mój ojciec jest rodowitym Włochem – wyjaśnia, chociaż nazwisko brzmi raczej z hiszpańska. – Matka wyjechała


Szeptuchy w Czeremsze

tam do pracy po studiach i wróciła po kilku latach ze mną. Chłopak zajmuje się hip-hopem. Dyrektorka domu kultury pomogła mu wydać dwie płytki. Mówię, że jak byłem w jego wieku, wiedziałem, że z mojej rodzinnej wsi wyrwę się tylko wtedy, gdy będę dobrym sportowcem albo jak będę się dobrze uczył. Albo miał jakieś hobby, które stanie się moją pracą. Słucha mnie uważnie. Mimo że ubrany na hip-hopaka, jest inteligentny. Rozpisuje pomysł o wojnie gangów w Czeremsze, pomiędzy osiedlami. Wyróżniam jego tekst oraz drugi, gimnazjalisty, o powrocie Hitlera do władzy. Hip-hop gangsta albo fantastyka. W większości małych wsi i miasteczek dzieciaki piszą o depresji, niechcianych ciążach, samobójstwach, wyjazdach rodziców do pracy za granicą. Albo snują fantazje. Wręczam dzieciakom dyplomy i zbieram się szybko, bo za pół godziny mam trening w miejscowym Kolejarzu Czeremcha. Przyjeżdża Mirek, który jest jego piłkarzem, a także grającym prezesem. Opowiada o swojej przygodzie z piłką. – Kiedyś byłem w technikum w Warszawie. Przez półtora roku grałem w Polonii Warszawa, w juniorach. Chcieli, żebym poszedł do seniorskiej drużyny. Wtedy się wypiąłem, powiedziałem, że wolę grać w Kolejarzu. Ale wiem teraz, że po prostu to była wymówka, strach przed tym, że sobie nie poradzę. – Skąd ja to znam? Kiedy byłem uczniem podstawówki, zgłosił się do mnie OKS. Nie pojechałem na umówiony trening. Wybrałem się tam dopiero jako czternastolatek, kiedy zacząłem uczęszczać do tamtejszego ogólniaka. O co najmniej siedem lat za późno. Dzieciaki z Czeremchy i tak mają szczęście, że mają klub piłkarski w swojej wsi. Szatnia Kolejarza mieści się – a jakżeby inaczej w przypadku klubu kolejowego – w wagonie, zaadaptowanym na potrzeby zawodników. Jest podniszczony, ale jeszcze w dobrym stanie. Podzielony na dwie szatnie, dla gości i gospodarzy. Brakuje WC i pryszniców, zimą warunki są spartańskie. W środku siedzi kilkunastu zziębniętych młodych chłopaków i około 50-letni mężczyzna, to trener. Na dworze kilkunastostopniowy mróz. Boisko jest duże, są trybuny, pamiętające znacznie lepsze czasy. Przypomina mi się mój OKS Opatów. – Kiedyś mieliśmy tutaj IV ligę, obecnie byłaby to III liga – mówi Samosiuk. – Przeszedłem z tą drużyną od B-klasy, wszystkie szczeble. Dwa lata temu zostałem grającym prezesem. Załatwiłem chłopakom nowe dresy, mamy nawet torby treningowe z logo drużyny… – pęka z dumy. Rzeczywiście, tego brakuje w niejednym zespole z wyższych lig. Mirek przedstawia mnie kolegom – że gram w Reprezentacji Polskich Pisarzy. Patrzą nieco podejrzliwie, jak niedawno patrzyli na mnie koledzy w MKS Puławiak Puławy, kiedy trener Bojek zaprosił mnie na pierwszy trening. Pisarz-piłkarz, o co chodzi? Pewnie bali się, że będę ich podglądał pod prysznicem, z pisarzami nigdy nic nie wiadomo. – Powiedz im, że grałem kiedyś w Koronie Kielce, w kilku innych klubach. – żachnąłem się, żeby przed młodymi nie wyjść na mięczaka. – Nie chcę ich straszyć przed treningiem… – śmieje się Mirek. Podczas rozgrzewki ucinam sobie z kilkoma z nich pogawędkę: że kiedyś dla mnie piłka była szansą na ucieczkę ze wsi. Opowiadam o kontuzji. Mówię o Jacku Krzynówku, byłym zawodniku m.in. Bayeru Leverkusen i reprezentacji Polski, który jeszcze jako 18-latek grał w Bklasowym LZS Chrzanowice. Przed nimi też szansa, tylko trzeba próbować. Słuchają uważnie.

185


Zbigniew Masternak

Z nadzieją, ale chyba też z niedowierzaniem. Mnie chyba też tej wiary kiedyś zabrakło, kontuzja nie była w moim niepowodzeniu piłkarskim najważniejsza. Zaczynamy grę. Trochę niepokoję się o swoją formę, bo w tym roku mało trenowałem – jest jeszcze okres zimowy, głównie biegam po lesie. Ostatni mecz grałem z tydzień wcześniej, na zaśnieżonym, oblodzonym orliku. Zdobyłem chyba 11 bramek, a graliśmy do 30 goli z młodzieżą KS Góra Puławska. Tutaj też radzę sobie przyzwoicie. Przegrywamy 10:7, ale zdobywam 4 gole, biorę udział w każdej akcji. Uczę tych młodych, z którymi gram, jak mniej kiwać, grać na jeden kontakt, co w takich warunkach jest naprawdę trudne. Nabierają do mnie respektu – jak do piłkarza, nie do pisarza. Na koniec radzę im, żeby ciągle w siebie wierzyli. Po treningu Mirek odwozi mnie do domu kultury, gdzie biorę szybki prysznic. I znowu do gościnnych Samosiuków – na bliny. Bardzo smaczne. Przy obiedzie słuchamy muzyki zespołu „Czeremszyna”, który gra ludową muzykę ukraińską, określającą tożsamość narodową ludzi, którzy tutaj żyją. Bo obywatelstwo mają polskie, ale większość deklaruje narodowość ukraińską. Jak był mecz Polska–Ukraina o awans na mundial w Brazylii, tutaj kibicowano Ukrainie. Staje się dla mnie jasne, jak bardzo muzyka tego zespołu pomaga w podtrzymywaniu świadomości własnych korzeni wśród lokalnej społeczności. W każdym regionie Polski powinni znajdować się tacy animatorzy kultury jak liderująca „Czeremszynie” rodzina Samosiuków. Są to ludzie z pasją i pomysłami, którzy pragną zachować i upowszechniać tradycję, kulturę, obrzędy, umiejętności i to, co najciekawsze zostało w danym miejscu. Często do rdzennej, chociaż i tak już bardzo przetworzonej kultury, która może się przejawiać w sztuce czy muzyce, animatorzy dodają swoje inspiracje i fascynacje podobne w swoim charakterze do obrzędów z innych regionów świata. Najwyraźniej widać to w muzyce. Muzyka ludowa, tak znakomicie przyswojona przez czeremszyńskich wykonawców, miksuje się w swych aranżacjach z muzyką węgierską i huculską, a nawet afrykańską i azjatycką („Czeremszyna” gościnnie występowała w Nepalu i stąd inspiracje). Muzycy wybierają motywy przyswajalne dla ucha i dostosowane do możliwości wykonawców. Niekiedy zdarza się, że instrumenty zapożyczone z innych, odległych obszarów kulturowych (koboz albo djembe), na których opracowany został dany utwór, świetnie wkomponowują się w polską muzykę ludową, odnajdując swoje brzmieniowe podobieństwo.

186

Myślę, że mimo powszechnej globalizacji kultury różnych regionów świata są tak różnorodne, że z pewnością nie stracą swej wyjątkowości. Dlatego tak ważne jest, aby jak największej liczbie młodych osób przekazać tradycje. Możemy dokonywać tego właśnie dzięki takim festiwalom jak odbywający się rokrocznie w Czeremsze „Z wiejskiego podwórza”. Podczas takich spotkań twórców, dzięki muzyce, sztuce, koncertom, przekazywaniu umiejętności poprzez warsztaty, dokonuje się transmisja treści kultury ludowej. Niebagatelną rolę w promowaniu rodzimej kultury odgrywają także lokalne media, takie jak radio i telewizja. Tak się dzieje w Bretanii, Prowansji, w Bawarii i Tyrolu. Tam nikt się nie wstydzi swych małych ojczyzn. Należałoby się uczyć od naszych wschodnich sąsiadów – Ukraińców (tych, którzy niedawno pokazali nam, jak się gra w piłkę nożną). Tam muzykę tradycyjną, ludową czy też folkową, można usłyszeć w radiu, w wielu knajpkach, a w dyskotekach gra się utwory rodzimych wykonawców. Dlaczego u nas (myślę o swojej Kielecczyźnie) tak nie jest? Czyżbyśmy się wstydzili własnych korzeni? Granie kawałków spod Świętego Krzyża na kieleckim deptaku byłoby obciachem?


Szeptuchy w Czeremsze

Wychowałem się na muzyce kieleckiej – chcąc czy nie chcąc. Mój ojciec był fanem przyśpiewek „Oj dana, oj dana”. Słuchaliśmy tej muzyki z kaset i radia – bodajże w niedzielę Polskie Radio Kielce emitowało kawałki kapel ludowych z okolic Świętego Krzyża. Ta muzyka musiała się gdzieś we mnie zakorzenić, zbudować świętokrzyską tożsamość. Nie znam kieleckich strojów i obyczajów, bo z tymi już niewielki miałem kontakt, znam muzykę. Kieleccy pieśniarze śpiewają o sprawach powszechnie znanych, najchętniej o miłości – tej spełnionej i tej nieszczęśliwej. Ale dużo w ich pieśniach także o rodzinnej ziemi i ważnych dla niej wydarzeniach. Ludowe pieśni przywołują całe obrazy, które dzięki muzyce zapadają w pamięci. W różnych fazach życia wracają one jak refren. „Wszystko się żytko zazieleniło”, „Rozszumiały się wierzby”, „Wesela nie będzie” – oto tylko wybrane tytuły piosenek, które zawierają obserwacje zbierane przez kielecki lud przez pokolenia, przetworzone na muzykę. Gdy wyruszyłem spod Świętego Krzyża w świat, tylko kielecka muzyka we mnie pozostała. Starałem się o niej zapomnieć, odrzucić, ale do mnie wracała. Bo odrzucając ją, odrzuciłbym ojca i matkę i całe świętokrzyskie dzieciństwo. W końcu zrozumiałem, że najważniejsze jest, żeby nie zatracić siebie i wiary w to, że nasze, to znaczy kieleckie, jest dobre. To się liczy najbardziej. Żeby w głowie zostało choćby kilka nut z kieleckiej muzyki. Po posiłku jedziemy na pokaz „Księstwa” – filmu zrealizowanego przez Andrzeja Barańskiego według moich autobiograficznych powieści. Jest już 20.00, trochę czuję się zmęczony, ale bywało gorzej. Na przykład jechałem całą noc do Wrocławia, a stamtąd na spotkanie na 10.00 do Pieszyc pod Dzierżoniowem. O 16.00 już byłem na pokazie „Księstwa” w Bibliotece Dolnośląskiej, a o 18.30 w bibliotece w Wiszni Małej. O 22.45 wracałem już autobusem do Puław. W domu byłem około 5 rano. Trzy godziny snu i o 8.00 jechałem pod Kielce, do Końskich, na spotkanie z młodzieżą. Takie eskapady zdarzały mi się często, trzeba mieć kupę zdrowia, żeby w dzisiejszych czasach móc być pisarzem. Dobrze, że wróciłem do treningów piłkarskich. Przychodzi ze 40 osób, w różnym wieku, co jak na tak małą miejscowość, i w dodatku weekend, jest dobrym wynikiem. Nieraz w Warszawie miałem 3-4 czytelników. Ale bywało też lepiej – raz w Wąchocku przyszło ponad 200 osób. Ale to dlatego, że poprzedniego dnia byłem gościem „Teleexpresu”. Rozmawiam z człowiekiem, który przeniósł się tutaj spod Sandomierza za żoną, jest moim krajanem. Widzi tutejszych ostrzej od nich samych, ale jest nimi zachwycony. Jedna ze staruszek opowiada mi na korytarzu, jak się przygotowuje słomę do wyplatania koszyków. Myślę o tym, ile tych ździebeł marnowało się w rodzinnym obejściu – w najlepszym wypadku stawały się podściółką dla bydła. Zapowiadam film i jedziemy zwiedzać okolicę – „Księstwo” trwa prawie dwie godziny, jest czas, żeby obejrzeć kilka cerkwi w okolicy, jechać na przejście graniczne. Szczególnie imponują mi cerkwie, zwłaszcza te stare z XVII wieku. Odnowione za unijną kasę. Ta w Czeremsze jest szczególna, pamięta bardzo dawne czasy. Ludzie przychodzą się tutaj modlić z całej okolicy. Przenoszą się tutaj w inny wymiar. Potem jedziemy pogadać z miejscową wiedźmą – szeptuchą. Szeptuchy pomagają ludziom od setek lat, nie pobierając za to żadnych opłat, a jeżeli uzdrawiany uprze się, żeby wynagrodzić im pracę, zgadzają się z oporami na symboliczny gest. Zgromadziły ogromną wiedzę na temat zielarstwa, którą przekazują z pokolenia na pokolenie wybranej przez siebie osobie. Zdarza się, iż wiedza ta przekazywana jest także innym, którzy wykazują chęci zajęcia się tym rzemiosłem. Nigdy jednak nie jest to osoba przypadkowa.

187


Zbigniew Masternak

Na „wyposażenie” takiej wiedźmy składają się m.in. świeca gromniczna święcona podczas Święta Gromnic oraz kłaczki lnu przypalane jej ogniem. Kłaczki te zwane są „lubczykami" od rosyjskiego słowa „liubow”, czyli miłość. Do obrzędów używane są także suche liście topoli, lipy i mięty. Wyjmowane są z bukietu święconego w cerkwi na Święto Jana Chrzciciela, siódmego lipca. Babki są nie tylko lekarkami, lecz mogą też odczyniać lub oddalać uroki. Jednym ze sposobów oddalania uroków jest zaszywanie w ubrankach dziecięcych węzełka ze święconą solą i gałązką z drapaki, czyli miotły z brzozowych witek. Innym sposobem jest przypinanie agrafki lub broszki lub zakładanie kaftanika na lewą stronę. W przypadku gdy dziecko wzbudza zachwyt i jest zbyt długo chwalone, należy pomyśleć taki odczyn: sól w oczy a brzozową miotłę w bok na cały rok. Podjeżdżamy przed chałupę szeptuchy – stoi przed nią cały ciąg nowoczesnych aut na numerach z Warszawy i Białegostoku. Jedni przyjechali się tutaj leczyć, inni szukają porady w interesach. I tak to tradycja miesza się w Czeremsze z nowoczesnością. Zbigniew Masternak

188


atlantyda mendelsohna

189


190


Iwona Anna NDIAYE

Między Berlinem a Leningradem Związki Mendelsohna z Rosją

Iwona Anna Ndiaye profesor w Instytucie Slowiańszczyzny Wschodniej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, literaturoznawczymi, tłumaczka; ostatnio opublikowała m.in. „Kobiety i polityka w Rosji" (Olsztyn 2014).

Zamiast fantazji wstawcie realność, świadomość, rozsądek… nierealne uczucie, wyobrażenie… Żadnej suchej praktyczności, żadnej bojaźni przed przestrzenią… Fantazję, w której obecne są przestrzeń, światło i kolor… Erich Mendelsohn (1887-1953) Modernistyczne prace urodzonego w Olsztynie (Allenstein) niemieckiego architekta Ericha Mendelsohna są znane na całym świecie. Najlepszym świadectwem jego wielkiego talentu są zachowane do dziś konstrukcje architektoniczne w Polsce, Niemczech, USA czy Izraelu, natomiast projekty Mendelsohna zrealizowane w Rosji Radzieckiej, a także wpływ, jaki wywarł na prace radzieckich architektów, pozostają praktycznie nieznane. Mendelsohn nie odczuwał jakiejś szczególnej sympatii do bolszewików, ale przyszło mu w swoim życiu kilkakrotnie pracować w sowieckiej Rosji. Preferowany przez niego styl ekspresjonistyczny znalazł odzwierciedlenie przede wszystkim w projekcie rozbudowy fabryki tekstylnej „Czerwony sztandar” (ros. „Красное знамя”) w Leningradzie oraz w projekcie, do którego został zaproszony przez Rosjan w 1932 roku.

191


Iwona Anna NDiaye

W pierwszym przypadku mowa o zamówieniu z 1925 roku na budowę całej fabryki, założonej w 1855 przez kupca Iwana Natusa. W 1866 roku fabryka została nabyta przez Niemca Friedricha Wilhelma Kerstena, który zainwestował znaczne środki w jej rozbudowę, modernizację i dywersyfikację produkcji, w rezultacie tworząc duży kompleks produkcyjny. Na początku XX wieku fabryka stała się największym tekstylnym przedsiębiorstwem w Rosji (około 40% krajowego rynku). Około ¾ produkcji realizowała na zamówienia armii i floty. Przed pierwszą wojną światową fabryka współpracowała z 184 firmami handlowymi w 81 miastach Rosji, zatrudniając ponad 50% ogólnej liczby robotników w tej gałęzi przemysłu. Do czasu znacjonalizowania 14 lutego 1919 roku nosiła nazwę Spasska Fabryka Tekstylna oraz Piotrogradzka Fabryka Tekstylno-Pończosznicza RSFSR. W 1922 roku została nagrodzona Czerwonym Sztandarem Pracy i otrzymała współczesną nazwę.

192

Prace przy budowie fabryki „Czerwony sztandar”. Fot. Jurij Mołotkowiec, Igor Jakowlew, Michaił-Makszanow, Iwan Borisow. Źródło: Centralne Archiwum Państwowe Dokumentacji Naukowo-Technicznej Sankt-Petersburga, źródło elektroniczne: http://0i1.su/dlights.htm [dostęp: 20.06.2014].

W latach 20. kompleks fabryki został znacząco rozszerzony i przebudowany. Na jego bazie planowano stworzyć wzorcowe przedsiębiorstwo socjalistyczne. Właśnie z tym zamiarem postanowiono zaprosić do współpracy architekta z Niemiec, który zrealizował rewolucyjne jak na swoje czasy projekty architektoniczne. Jednak zgodnie z projektem Mendelsohna została zbudowana tylko siłownia. Pozostały kompleks fabryczny był dobudowywany w latach 1926-1928 i 1934-1937 na podstawie projektu zmienionego przez głównego architekta projektu I. A. Pretro, przy udziale architekta S. O. Owsiannikowa i inżyniera J. A. Tretjakowa. Chociaż niezwykły projekt Mendelsohna został zrealizowany tylko częściowo, nawet dziś konstrukcja robi wrażenie. Nie dziwi zatem fakt, że w podręcznikach do historii architektury leningradzka siłownia określana jest mianem arcydzieła konstruktywizmu. Także w tym przypadku, tworząc dynamiczną kompozycję, Mendelsohn pozostał wierny swojej zasadzie: „Funkcja plus dynamika”. Rzeczywiście wyprzedzając ówczesnych architektów, zdołał zespolić dwie istotne podstawy współczesnej architektury: ostrą wyrazistość i funkcjonalność1.

............................................................ 1 Zob. А.Е. Сукновалов, И.Н. Фоменков, Фабрика „Красное знамя”, Ленинград 1968; М.С. Штиглиц, В.И. Лелина, Памятники промышленной архитектуры Санкт-Петербурга, Санкт-Петербург 2003.


Między Berlinem a Leningradem. Związki Mendelsohna z Rosją

Ze względu na zbyt niską jakość zastosowanych materiałów budowlanych i wykonanych prac, a także nieporozumienia między niemieckimi specjalistami a radzieckimi architektami, Erich Mendelsohn w 1927 roku opuścił Rosję, odmawiając uznania swojego autorstwa. Tym niemniej „Czerwony sztandar” ustanawia silną więź między europejskim funkcjonalizmem i radzieckim konstruktywizmem. A jego znaczenie potwierdzono w 2001 roku, gdy budynek został wpisany na listę miejskich zabytków architektury (Obiekt Dziedzictwa Kulturowego nr 7801100000). Dwie podróże, w 1925 i 1926 roku, oraz praca z sowieckim zleceniodawcą jedynie wzmocniły niechęć Mendelsohna wobec sowieckiej dyktatury. Ale w czasie swoich podróży do Rosji nawiązał kontakty z wiodącymi radzieckimi architektami. Największe wrażenie wywarł na starszym od niego o blisko dwadzieścia lat akademiku Aleksieju Szczusiewie (1873-1949), przyszłym klasyku stalinowskiej architektury. Niezależnie od tego, że radziecki architekt był jednym z tych, którzy najsilniej wyrażali swoje niezadowolenie z faktu powierzenia niemieckiemu specjaliście realizacji ważnych projektów architektonicznych w Związku Radzieckim, jego późniejsze prace możemy odbierać jako swoiste „cytaty architektoniczne” z zachodnich prac Mendelsohna. Po przewrocie bolszewickim Szczusiew znalazł się w gronie najbardziej cenionych radzieckich architektów. W latach 1918-1923 kierował pracami nad przygotowaniem planu zagospodarowania „Nowej Moskwy”, który był pierwszą próbą stworzenia realnej koncepcji rozwoju miasta w duchu wielkiego „miasta-ogrodu”. Jednak najbardziej znanym jego dziełem pozostaje Mauzoleum Lenina na placu Czerwonym w Moskwie, które zostało wybudowane zgodnie z projektem konkursowym z 1930 roku. W żelbetowej konstrukcji, pokrytej naturalnym granitem i labradorytem, można dostrzec zespolenie architektury awangardy i tendencji dekoracyjnych, obecnie nazywanych art-deco. Dom nr 1/11. Budynek Narodowego Komitetu Rolnictwa (obecnie Ministerstwo Gospodarki Rolnej FR) przy ul. Sadowo-Spasskiej i Orlikowa. Źródło elektroniczne: http://ru.wikipedia.org

193


Iwona Anna NDiaye

Z kolei zaprojektowany przez Szczusiewa pod koniec lat 20. budynek Narodowego Komitetu Rolnictwa (ros. Народный комиссариат земледелия СССР – Наркомат земледелия) w Moskwie łudząco przypomina dom towarowy Schockena w Stuttgarcie, zbudowany według projektu Mendelsohna w latach 1926-1928. Projekt konkursowy Biblioteki im. Lenina (obecnie: Biblioteka Państwowa) w Moskwie z 1928 roku także nosi jawne wpływy architektury niemieckiego architekta. Fabryka „Czerwony sztandar”. Wygląd współczesny [arch. aut.].

Zatem twórczość Ericha Mendelsohna i jego rewolucyjne rozumienie sztuki architektonicznej pozostawiło trwały ślad w historii budownictwa radzieckiego. Jednakże jeden z najważniejszych wzorów współczesnej architektury europejskiej początku XX wieku – tzw. kompleks Mendelsohna – od końca lat 80. świecił pustkami. Niemiecki architekt nazywał siłownię statkiem, który ciągnął za sobą całą produkcję. Od blisko dwudziestu lat za metaforycznym statkiem widać było jedynie spustoszenie.

194

Pomysłem na uratowanie tego zabytku była idea utworzenia tutaj przestrzeni wystawienniczej. Unikatowy zabytek architektury zyskał niedawno nowego właściciela. Biznesmen Igor Burdinski planuje stworzyć tutaj centrum sztuki współczesnej. W tym celu budynki dawnej fabryki tekstylnej zostaną poddane kompleksowej rekonstrukcji. Ironia losu sprawiła, że z propozycją wspólnych prac w zakresie ochrony architektonicznego dziedzictwa w Petersburgu zwrócili się specjaliści z Niemiec. Dziekan wydziału architektury uniwersytetu w Karlsruhe, profesor Matthias Pfeiffer zwrócił się z oficjalną propozycją współpracy do gubernator Walentyny Matwijenki. W ramach rosyjsko-niemieckiego programu rządowego „Petersburski dialog” została zainicjowana praca nad przygotowaniem i realizacją wspólnej koncepcji (a następnie projektu) pełnej restauracji kompleksu „Czerwony sztandar”.


Między Berlinem a Leningradem. Związki Mendelsohna z Rosją

W grudniu 2009 roku powstało Centrum Kultury „Czerwony sztandar”. Na otwarciu centrum zaprezentowano przestrzeń wystawienniczą – Siłownia TEC (ros. Силовая Станция – ТЭЦ), w której jako pierwszy zaprezentowano projekt Ilji Truszewskiego „Punkty światła”. Zgodnie z koncepcją tego projektu zamysł artystyczny i jego wizualna realizacja wzajemnie oddziałują z „architekturą miejsca” i jego kontekstem historycznym. Otulone mrokiem katakumby siłowni – to miejsce powstania i przekształcenia światła. Siedem historii metamorfozy światła powstawało na czarnych litych obiektach architektonicznych, rozmieszczonych w ciemnym labiryncie podziemnych pomieszczeń. Dawna fabryka stała się przestrzenią do prezentowania alternatywnych projektów muzycznych, jak na przykład awangardowej eksperymentalnej muzyki techno NERVMUSIC, a w każdy piątek – specjalnego programu – niemieckiej muzyki elektronicznej. Zatem stuletni eksperyment artystyczny znalazł swoje nowe wcielenie… Iwona Anna NDiaye

195


Iwan CZECZOT

Trasa Mendelsohna Dziedzictwo Mendelsohna w obwodzie kaliningradzkim 1936–19431(?)

Iwan Czeczot dr nauk w dziedzinie historii sztuki; kierownik działu historii oraz teorii malarstwa i architektury Rosyjskiego Instytutu Historii Sztuki Rosyjskiej Akademii Nauk. Współpracuje naukowo z wieloma uczelniami w Rosji w zakresie historii i teorii malarstwa oraz architektury.

196

Pod koniec lat 70. po raz pierwszy zdarzyło mi się bywać w Obwodzie Kaliningradzkim FR, w mieście Sowieck. Spacerując jego ulicami, natknąłem się na starą budowlę, która znacząco odróżniała się od otoczenia… Budynek na rogu ulic „9 stycznia” [ros. 9-го января – IAN] i „Iskry” [ros. Искры – IAN] (numer 5) od razu przyciągał uwagę jakąś zagadkową niezdarnością i jednocześnie oryginalnością, przemyśleniem zamysłu i kompozycji. Całkowicie asymetryczny, wyróżniał się dużą liczbą „głuchych ścian”, ale z licznymi „ślepymi oknami”. Skrzydła okienne były nowe, a i forma otworów okiennych mówiła o tym, że po wojnie dom został gruntownie przebudowany. Pierwotne i bardzo wyraziste były gęsto rozmieszczone równoległe linie muru z cegieł, tworzące fakturę w rodzaju grzebienia. Patrząc na tę budowlę, niewielką, ale złożoną, wielowarstwową, bardzo trudno, wręcz nie sposób określić, do czego była przeznaczona. Typowa ściana klinkierowa była podobna do ścian innych budowli z lat 1920-1930, ale budynek wyraźnie nie był ich krewnym. Nawet jeśli był przebudowany do niepoznania – rozmyślałem, studiując jego detale – od samego początku był dziełem ............................................................ 1 Przyp. tłum. Tłumaczenie publikujemy na podstawie źródła: И. Чечот, Маршрут Мендельсона – Наследие Мендельсона в Калининградской области, [w:] Архитектурное наследие авангарда в России и Германии / Das architektonische Erbe der Avantgarde in Russland und Deutschland, red. D. Zitzmann, J. Bunkelmann, J. Haspel, Berlin: Bäßler, 2010, s. 36-43.


Trasa Mendelsohna. Dziedzictwo Mendelsohna w obwodzie kaliningradzkim 1936–1943(?)

i „dziwnym”, i „twórczym”. Nie zwykłym przykładem budownictwa swoich czasów, ale właśnie dziełem myśli architektonicznej. Jednocześnie nigdzie i niczego nie można było przeczytać o budowlach byłej Tylży, tym bardziej o budownictwie lat 20., które nie należało do zabytków historycznych i architektonicznych. Pochodziłem wokół tego przedziwnego domu, zrobiłem kilka fotografii, oddających jaskrawą i dziwaczną grę światła na jego ścianach i wszedłem do środka, gdzie odnalazłem „Dom pionierów”. Tam dowiedziałem się, że w tym budynku jakoby mieściła się „loża masońska”, że wszystko tutaj przebudowano i niczego interesującego nie ma. Pozostawało mi jedno: rozpatrywać tę dziwną budowlę jako fragment nieznanej całości, poza znaczeniem funkcjonalnym, i cenić w niej relikt kultury materialnej lat 20. Miałem wątpliwości, czy w domu naprawdę była loża, żadnego wyobrażenia o lożach nie miałem, a jeśli chodzi o daty, to też nie było pewności… Mijając jeszcze kilka domów, po lewej stronie ulicy „Iskry” ujrzałem duży budynek, także wyłożony ciemną czerwonofioletową cegłą klinkierową. To był jeden blok: jednolite i ascetyczne fronty. Ich wyciągnięte poziomo linie przypominały grubo ciosany kamień. Mur i detalizacja były tak samo ściśle graficzne, jak w Domu pionierów, ale kompozycja symetryczna, widok budynku tradycyjny, a dokładniej, przedstawiająca jakiś trudny do określenia amalgamat tradycji i modernizmu. Schody dwubiegowe z okrągłymi kulami i ornamentową balustradą przypominały barokowe pałace i ratusze. Wszystko to zmuszało mnie do myślenia, że możliwe, że budynek został zbudowany później, po roku 1933. Jeszcze raz podkreślę, że wtedy nie miałem żadnej wiedzy historycznej. Zdaje się, że w tym mrocznym domu mieściło się wówczas coś wojskowego, i dlatego nie udało mi się wejść do środka. Kilka lat później w budynku mieściło się technikum filmowe i obejrzałem hol, schody i korytarze, podkreślone jasnym funkcjonalnym podejściem i konstruktywistyczną estetyką czystych linii. Znacznie później dowiedziałem się, że pierwotnie w tym budynku miał swoją siedzibę zarząd policji, i że zbudowany był według projektu królewieckiego architekta Kurta Fricka (1884-1963) pod koniec lat 20. lub na początku lat 30. Jednak już wtedy, kiedy nie dysponowałem praktycznie żadnymi konkretnymi informacjami, zapamiętałem kontrast między dwoma wyrazistymi budowlami jednej epoki. Dwupiętrowy ciemnoczerwony budynek Fricka… całkowicie współczesny i jednocześnie związany z przeszłością – z klasycyzmem, ze stylem ceglanym w duchu Schinkla2, a nawet baroku, które ta architektura uwzględnia, ale nie stylizuje. W odróżnieniu od tej budowli, z jej frontem głównym i ogrodowym, a także frontami bocznymi, w których jest „całość” i „detale”, jest „podstawa” i „zakończenie”, „centrum” i „obramowanie”, w budynku loży na rogu ulicy 9 stycznia zauważalna jest rezygnacja z tych kategorii i zwrot ku swobodnemu tworzeniu formy. Zapamiętałem te dwie budowle jako ucieleśnienie dwóch różnych typów architektury XX wieku. Jedna – to solidny pod względem środków i techniki budownictwa uniwersalny budynek, w nim można umieścić wszystko, co się chce. Jest pozbawiony uroku, który w ogóle niezwykle rzadko spotykany jest w architekturze Prus, ale przekonuje swoistą organiką, dosłownie wyrasta z otaczającego środowiska. Druga budowla – oryginalna, dziwna rzecz, pozostająca w pamięci poprzez detale, plan pers............................................................ 2 Przyp. tłum. Karol Fryderyk Schinkel (niem. Karl Friedrich Schinkel, także Carl Friedrich Schinkel; 1781-1841) – niemiecki architekt, urbanista, projektant i malarz, jeden z wybitniejszych twórców klasycyzmu w Królestwie Prus, tworzący także w stylu arkadowym. Szkołą Schinkla (niem. Schinkelschule) nazwano działalność grupy niemieckich architektów kontynuujących styl Schinkla.

197


Iwan Czeczot

pektywiczny, ale ledwie zrozumiała jako całość, którą, zapewne można pojąć, przeniknąwszy w zamysł zleceniodawcy i architekta, w istotę funkcji i treści architektury. O ile zarząd policji przede wszystkim jest „domem w ogóle”, to loża przede wszystkim stanowi „grę form w ogóle”, „sensację” i jednocześnie rebus dla postronnego widza, a szyfr – dla wtajemniczonego. Przy tym można powiedzieć, że źródłem pierwszego jest właśnie „budownictwo i architektura”, ich jednoczesna ewolucja, a poszukiwanie źródeł drugiego raczej odsyła nas w dziedzinę „wolnej sztuki”, do rzeźby, grafiki, ale także w sferę „idei”. Dzisiaj, kiedy znane mi są nazwiska architektów tych budowli, opisana początkowa typologia znajduje potwierdzenie w tych kierunkach artystycznych, architektonicznych i ideologicznych, do których należeli Frick, który kształcił się w Hellerau pod Dreznem, tradycjonalista, zwolennik teorii Heinricha Tessenowa, zatwardziały nacjonalista i pruski regionalista, a w późniejszym okresie aktywny narodowy socjalista, oraz Mendelsohn jako pionier modernizmu, architekt-artysta, kosmopolita i w przyszłości aktywny syjonista… Główna różnica była nie tylko polityczna, ale i uwarunkowana odmienną filozofią kultury. Dla Tessenowa i jego kontynuatorów podstawą kultury była z jednej strony tradycja, to jest konkretna, zmaterializowana w zabytkach, w stylu i kulturze materialnej tradycja, ale z drugiej – kategoria życia, żywego, samorozwijającego się początku. Forma artystyczna powstaje w rezultacie przyswojenia sobie jednego i drugiego, jeśli może żyć, łączyć się ze środowiskiem, zmieniać się zgodnie z wewnętrznym zamysłem, może starzeć się i młodnieć jednocześnie. Dla Mendelsohna, i w ogóle klasycystycznego modernizmu, forma to rezultat autorskiego, umysłowego i emocjonalnego napięcia. Jest autonomiczna, czysto duchowa, „nie z tego świata”. Ona nie rozpuszcza się w przyrodzie i w historii, i dlatego starzenie (i młodnienie) nie są dla niej, nie może przekształcać się w coś starego, tym bardziej w ruiny, w pejzaż. Ta filozofia opiera się nie tylko na modernistycznym patosie tego co nowe jako takie, ale i tradycji. Ich nowe odnalezienie było jedną z treści życia Mendelsohna jako Żyda. Jednakże rozumienie tradycji w judaistycznym środowisku kulturowym oraz w chrześcijańskim lub postchrześcijańskim, a także w klasycznym pogańskim było inne.

198

Było to związane przede wszystkim ze stosunkiem do kategorii czasu, materii, przyrody… Pierwotny kreacjonizm tej mitologii stawał się początkiem procesu demitologizacji, który prowadził do przekonania, że stworzyć można wszystko. W tym celu konieczne było nie partnerstwo, ale wewnętrzna energia samorefleksji. Hebrajski bóg nie ma partnera, nie ma żony, nie ma wroga… Duch w tej tradycji nie tylko jest wolny od miejsca, on jest wolny także od przeszłości. Dokładniej, cała jego przeszłość jest przyszłością, cała teraźniejszość także zorientowana jest na przyszłość, i dlatego wszystko bezlitośnie oddane jest pod władanie starzenia się, a prawdziwie starożytnym nazwany jest tylko „futuryzm”. Minęło wiele lat, zanim przeglądając monografię o Erichu Mendelsohnie („Mendelsohn, Erich. Complete Works of the Architect. Sketches, Designs, Buildings”, New York: Princeton Architectural Press, 1992), odkryłem, że jest on autorem dziwnego budynku zwanego „Domem pionierów” w Tylży, który nie był oczywiście w dosłownym sensie lożą masońską, lecz żydowskim centrum kulturowym i niewielką synagogą. Wszystko razem zgodnie z dawną tradycją nazywało się „lożą” i było poświęcone „Trzem praojcom” lub patriarchom… Z tej właśnie amerykańskiej monografii dowiedziałem się, że także w Königsbergu znajdowała się budowla Ericha


Trasa Mendelsohna. Dziedzictwo Mendelsohna w obwodzie kaliningradzkim 1936–1943(?)

Mendelsohna – kaplica pogrzebowa – synagoga na Nowym Cmentarzu Żydowskim niedaleko Fürstenschlucht, na rogu ulicy Steffek i Ratslinden. Dzisiaj to działka na początku ulicy Lejtnanta Katina. Udawszy się tam, odkryłem w tym miejscu przychodnię weterynaryjną. Kaplica nie zachowała się… Przy wejściu na terytorium cmentarza stał natomiast parterowy dom zarządu i kwiaciarni… Wystarczyło podejść do niego, wiedząc co nieco na ten temat, jak wnet uwidocznił się efektowny, firmowy mendelsohnowski róg, wychodzący ku bramie, i ostry łuk wykuszu pod szerokim polem gzymsu, niczym w drogim kapeluszu… fabryki Friedrich Steinberg, Herrmann & Co. w Luckenwalde… Akurat wtedy, kiedy Mendelsohn przygotowywał projekt [tekstylno-pończoszniczej fabryki „Czerwony sztandar”] w Leningradzie, zajmował się budową budynku loży w Tylży. Jego droga do Leningradu wiodła przez Königsberg, korzystał z samolotu na lotnisku Devau… Biorąc za punkt wyjścia już nazwane budowle, fragmenty lub ślady, które znajdują się na terytorium Obwodu Kaliningradzkiego FR, chciałbym wypowiedzieć kilka opinii na temat twórczości Mendelsohna… Mendelsohn (1887-1953) był rodem z miasta Allenstein (Olsztyn), pochodził z drobnomieszczańskich warstw żydowskich. Ukończył w rodzinnym mieście szkołę i gimnazjum. Na rogu rynku, na budynku, w którym mieszkał z ojcem i matką Emmą Esther Mendelsohn, z domu Jarusławska, Polacy umieścili tablicę pamiątkową. Przyszły architekt mieszkał w Allenstein do 20. roku życia. W 1907 roku udał się do Bawarii, do Monachium, gdzie kilka semestrów studiował nauki ekonomiczne na uniwersytecie. Jednakże już w 1908 roku ponownie był w Prusach, zdawał po Berlinie do Wyższej Szkoły Technicznej w Charlottenburgu, żeby uczyć się architektury… W jego drodze życiowej i twórczej dobrze zauważalne jest więc dążenie, aby jak najszybciej zerwać z „małą ojczyzną”, która w kontekście kulturowym grzęzła w konserwatyzmie i zacofaniu… Mendelsohn formował się w środowisku późnego Jugendstilu i wchłonął główne idee architektury artystycznej, uniwersalność sztuki, a nie finalnej syntezy sztuk, z akcentem na twórczym, wyrazistym początku formy. Swoją naukę Mendelsohn zakończył w pracowni wybitnego architekta i pedagoga w Monachium – Theodora Fischera (1862-1938). Z wschodniopruskiego prowincjonalnego młodzieńca Mendelsohn między 1910 i 1914 rokiem stał się monachijskim artystą, bliskim teatrowi, bohemie, najbardziej radykalnym kręgom, szczególnie grupie „Der Blaue Reiter” z jego wybitnymi artystami-intelektualistami Kandinsky'm i Klee… Jeśli postarać się w jednym, dwóch słowach wyrazić istotę architektury Mendelsohna, to będą to słowa „wytworny”, „mistrzowski”, „wspaniały” i „wirtuozowski”. Pomimo wszystkich innowacji, zerwania z tradycją, w głębi i na powierzchni architekt pozostał wierny tym dawnym estetycznym i socjalnym wartościom. Do tego doszły dziwaczność, nawet demoniczność, delikatny posmak modnej irracjonalności. Jednakże, wydaje mi się, że w najnowszym i znakomitym stylu Mendelsohna w charakterze twórczego fermentu zawarty był element namiętnego pokonywania prowincjonalizmu (i wschodniopruskiego, i w ogóle „niemieckiego”), a także żywioł monachijskiej z natury reklamowości, rozpustnej dekoracyjności i teatralności. Pogoń za efektem, poszukiwanie oklasków podporządkowane były drobiazgowemu przestudiowaniu berlińskiego, pruskiego charakteru. Ale bez teatralności, paradności i mody, bez plakatowości środków Mendelsohn nie byłby sobą i nie osiągnąłby takiego sukcesu wśród burżuazji, który przypadł mu w udziale…

199


Iwan Czeczot

Rodzima prowincja jednakże nie wypuszczała Mendelsohna. Jego pierwsza budowla pojawiła się w Allensteinie. Zamówienie otrzymał od gminy żydowskiej. Był to Bet Tahara, dom przedpogrzebowy na cmentarzu żydowskim (1911) – tradycyjna pod względem struktury i stylu budowla z atrium i kopułą, upstrzona „wschodnim” ornamentem. Zresztą, realizacja tego zamówienia jeszcze nie oznaczała, że Mendelsohn odnalazł w sobie głęboką i indywidualną żydowską świadomość, jak to nastąpiło później. Ojciec architekta był przede wszystkim Prusakiem i dopiero w drugiej kolejności Żydem, jego judaizm był tradycyjny, bez duchowego napięcia... Wydaje się, że zainteresowanie narodową religią zrodziło się u jego syna nie w domu, ale w Monachium i Berlinie, pod wpływem intelektualnej literatury, filozofii i estetyki ekspresjonizmu. Czytał znamienitego żydowskiego filozofa i teologa Martina Bubera, jego „Drei Reden über das Judentum” (Frankfurt M.: Rütten & Loening, 1920), chłonąc filozofię kreacjonizmu, koncepcjonizmu (duchowego poczęcia). Jednocześnie dostał się pod wpływy burzliwie rozwijającej się niemieckiej Geistesgeschichte i historii sztuki, zachwycał się Aloisem Riegelem (1858-1905), a szczególnie Wilhelmem Worringerem (1881-1965)… Mendelsohn wielokrotnie wspominał Worringera w listach i pracach teoretycznych. Możliwe, że właśnie pod jego wpływem, a także pod wpływem estetycznego przekazu i twórczości Kandisky'ego, Mendelsohn zaczął niezwykłe formalne eksperymenty, ale doprowadził do ich połączenia z ideą sztuki orientalno-abstrakcyjnego typu, sztuki „grzechu pierworodnego poznania” i nastania bezgranicznego relatywizmu. U Worringera te idee występują w odniesieniu do żydowskiej mentalności. Á propos, firmowa mendelsohnowska maniera pośpiesznego pisma, ekstatycznego zawijasa, jako podstawy szkicu, może przypominać rozważania Worringera o tym, jak ekspresywne, nerwowe kulfony i zawijasy, wylewając się w procesie kreacji, w chłodnym stanie przekształcają się w nieprzeniknione abstrakcyjne formy, niepoddające się psychologicznemu rozszyfrowaniu, ale za to nadające się do przestudiowania za pomocą analitycznych instrumentów logiki stylu…

200

Kluczem do twórczości Mendelsohna jest, według mnie, jego grafika. Jego architektura – to rezultat opracowania i przeniesienia w przestrzeń szkiców improwizowanych na płaszczyźnie. W nich nie ulegała odrzuceniu, dalej żyła linia „uderzenia bicza” w stylu modernistycznym. Stawała się jedynie bardziej ostra, aktywna, została pozbawiona melancholijnego marzycielstwa… Równie wirtuozersko i z uwzględnieniem efektu powtarzających się linii Mendelsohn przygotowywał szkice kostiumów na monachijskie święta. Można także założyć, że bogactwo malarskiej i dynamicznej formy było wchłaniane przez Mendelsohna od dzieciństwa – w krajobrazie Allensteinu z jego wspaniałymi wzgórzami, zakolami rzeki i krętymi brzegami jezior. Jednocześnie myślę, że architektura Prus Wschodnich, ich zamków i wież, także odcisnęła piętno na architekcie, który i w dojrzałym wieku często odwiedzał rodzinne strony… Na kolorowym plakacie z 1910 roku [„Allenstein Ostpreussens Gartenstadt Herrliche Wälder und Seen”] przedstawił jeden z najbardziej malowniczych, mroczno-heroicznych zakątków Allensteinu: widok na zamek z dołu od strony rzeki Łyny. Okrągłe wieże zamku krzyżackiego (kapituły warmińskiej – przyp. IAN). Miłość do dynamicznie występującej okrągłej formy, potężny pion na rogu kompozycji, niemal bastionowy charakter ściennych występów, agresywność gzymsów, motyw kręconych schodów, łączenie cylindra i prostokątnego masywu ściany – wszystko to nie-


Trasa Mendelsohna. Dziedzictwo Mendelsohna w obwodzie kaliningradzkim 1936–1943(?)

świadomie było zaprogramowane u Mendelsohna jeszcze w okresie jego formowania się, pod ścianami zamku. Nie mniej ważne dla zrozumienia typologii sztuki Mendelsohna pozostaje uwzględnienie roli modeli. Architekt budował je w celach demonstracji i reklamy swoich projektów oraz jako samodzielne dzieła artystyczne, na podstawie których można było robić wspaniałe zdjęcia. Model – to obiekt prezentacyjny i idealny obraz przedstawienia idei architektonicznej, to idealna rzeźba… Na przykład model kompleksu cmentarza żydowskiego w Königsbergu pokazuje interesującą konfigurację płaskiego dachu kwiaciarni o kształcie ściętego pióra lub kopii, a także tajemniczy motyw na planie o formie rosyjskiej litery G [ros. Г – IAN], wykorzystany w projektowaniu ogrodu i powtarzający się na planie synagogi. […] Interesujące, że już w grafice architekta ujęcie perspektywiczne i dynamika, poczucie wykrzywionej, rozciągniętej w poziomie łukowatej przestrzeni tworzy poczucie, iż artysta dosłownie patrzył przez szczególny, szerokokątny obiektyw. Linie i plamy budynków przelatywały przed oczami, niczym ujrzane z okna samochodu, w odbiciu w krzywoliniowym lusterku wstecznym. Mendelsohn lubił dać szeroki łukowaty zarys, sugerujący granicę widzenia. Ta linia odczytywana była jako daszek, to symbol szybkości. W dowolnym przypadku konfiguracja budynku powstawała w ruchu i w odbiciu, stanowiła uciekający moment relatywnych relacji w czasie i przestrzeni. Architekt podążał za tym, aby w statycznej budowli zachować i przekazać coś z tej płynącej relatywności... Stąd wynikało to, że budynki Mendelsohna wyglądały w naturze jak zastygłe zwielokrotnione zawieszone modele (szczególnie wieża Einsteina lub leningradzka fabryka), modele sytuacji dynamicznych, same pozostając przy tym systemami absolutnie zafiksowanymi, pozbawionymi „windy”, oddechu. Inną szczególną cechą rysunków i budowli architekta było traktowanie „ziemi”, z której wyrastały budynki. Mendelsohn zawsze rysował zginające się czoło ziemi, nadawał horyzontowi formę łuku, z szaloną prędkością obiegającego wokół krzywej. Jednakże ważna rola ziemi zawsze była zachowana. Sam budynek u niego – to „wzgórze”, wzdęte wzniesienie, czasem „wielkooki”, wydobywający się z głębiny i rozpłaszczający się „potwór”. Wokół tego wzniesienia, „wieży”, poza granicami osi–kątu rogu, wokół którego architekt tworzył wzburzony ruch form, rozpościerała się pustka. I „ziemia”, i budynek przegrupowywały się wewnątrz siebie. Ulubiony przez Mendelsohna łuk frontu, ekspansja form w stosunku do ich tradycyjnego otoczenia, gra jasnych i ciemnych linii, szkło – wszystko to przepełnione było swoistym samoupajaniem się formy i pełnej izolacji od środowiska, „przyrody”, miasta w jego niescenicznej płynności… W tej radykalnej autonomiczności można doszukać się zarówno typowych modernistycznych, jak i żydowskich źródeł, jednakże widoczne są także pruskie korzenie. Formy w pracach Mendelsohna można opisać czasownikiem stolzieren, oznaczającym „dumnie prezentować się”, ale u niego pozostawiają one wrażenie masywności, nadmiernego „materializmu”. Ziemia, nawet jeśli w planie abstrakcyjnym, zachowuje formy zewnętrzne. Ani lekkość, ani „atmosfera” nie są jej dane. Jako „mistrz za wszelką cenę” sam przeciążał swoje formy, i sam jednocześnie walczył ze skostnieniem materii, rozsadzał przestrzeń. Jego deficyt: swoisty brak marzenia, panowanie racjonalizmu.

201


Iwan Czeczot

Wszelka forma przepełniona była u Mendelsohna patosem, dana z naciskiem… Wszystkie siły wykorzystane były do wyjawienia zasadniczego kontrastu, głównej sprzeczności i efektownego detalu, istotnego jednakże w kontekście całości. Tą właśnie retoryczną naturą mowy artystycznej objaśnia się zamiłowanie do wprowadzania wyróżnień za pomocą dowolnych środków: podwojony gzyms, wielokrotnie przeprowadzone linie równoległe. Jego mowa architektoniczna nie tyle coś wyrażała, pogłębiając sens w procesie swojego rozwoju, co stanowiła pewien rodzaj rytualnego zwielokrotnienia energii. Jej charakterystyczną cechą był brak „rezonansu” i możliwości odkrywania, rozwijania istoty… Loża Trzech Patriarchów w Tylży Powróćmy do budynków, które Mendelsohn zbudował w Prusach Wschodnich. Loża Trzech Patriarchów w Tylży zajmowała narożną działkę z maleńkim wewnętrznym podwórzem (róg ulic Kirchenstrasse i Fabrikstrasse). Przeznaczenie budynku było bardzo różne. Mieścił się tu klub i niewielki dom kultury, i kawiarnia, i oczywiście loża i synagoga. Budynek stał na dość wysokim podpiwniczeniu; otaczał go taras, obramowany głuchą ścianą, przypominającą wschodnią architekturę… Z prawej strony fasady, wychodzącej na ulicę „Iskry”, znajdował się wjazd na podwórze i schody, prowadzące na taras do wejścia do budynku…

202

Taras w dół ulicy „Iskry” przed wojną był rozdzielony na kilka przedziałów dość grubymi poprzecznymi ściankami, także obłożonymi charakterystycznym ceglanym grzebieniem, będącym zasadniczym „dekoracyjnym” motywem budynku. Przeznaczenie i rola tych ścian nie są zupełnie jasne… Wejście pozostało na starym miejscu, ale wewnętrzna struktura budynku została niemal utracona w rezultacie remontu w czasach wojennych. Budynek był jednopiętrowy z oddzielającym (antresolowym) piętrem. Na poziomie tarasu znajdował się hol i sala balowa. Ta ostatnia była prawie kwadratowa na planie i wewnątrz z trzech stron miała balkon z lożami i miejscem dla muzyków (jak zaznaczono na planie). Główne wejście do sali było z holu, który znajdował się z lewej strony od wejścia do budynku. Schody na piętro mieściły się na osi głównego wejścia, miały ostry zakręt. Główna oś wnętrza parteru opierała się na trzech oknach na ścianie szczytowej sali. Na planie Mendelsohna dobrze widoczne były krótkie fragmenty ściany pełniące rolę parawanu lub steli. Idea steli i loży była wyraźnie zaznaczona zarówno w wyglądzie zewnętrznym, jak i w wewnętrznej strukturze budynku. Z tarasu było jeszcze jedno wejście, na boczne schody, z których można było dostać się na pierwsze piętro, najpierw na otwarty taras, skąd można było wejść do pomieszczenia synagogi. Ta była rozmieszczona na samej górze, nad salą balową. Dzisiaj górnego tarasu nie ma, ściana z oknami wznosi się prosto nad ceglanym grzebieniem. Dlatego znikła gra objętości, fasady stały się bardziej płaskie, niż było to w zamyśle, budynek stał się podobny do klubu… Pomieszczenie synagogi miało formę prostokątnej sali położonej wzdłuż ulicy 9 stycznia. Z zewnątrz jej główny rozpoznawalny symbol stanowiła ściana szczytowa z wysuniętym do przodu gzymsem. Zbliżony do formy kwadratu prostokąt prostopadłościanu przecięty był trzema oknami w obramowaniu z cementu, a ściana szczytowa rozdzielona była szczelinami, przez które światło przenikało do wewnątrz wysokiej kwadratowej wnęki (tam znajdowała się fishar-


Trasa Mendelsohna. Dziedzictwo Mendelsohna w obwodzie kaliningradzkim 1936–1943(?)

monia, było miejsce kantora). Jeszcze i dziś ściana szczytowa prostopadłościanu traktowana jest jako potrójna płyta: trzy kamienie, trzy arkusze, trzy warstwy. Motyw triady jest zrozumiały – to trzech patriarchów, trzech praojców (żyd. abot) Izraela, całego żydowskiego narodu – Abraham, Izaak i Jakub. Symbolicznie zostali przedstawieni w architekturze budynku jako okna-luminarze, a także jako słupy lub warstwy „wykuszu”. Pomieszczenie synagogi to królestwo geometrii, symetrii, prostokątów. Tylko centralny pulpit prezydenta loży zdobiła gwiazda Dawida. Z lewej i z prawej strony od niego były jeszcze dwa pulpity. Nad nimi wszystkimi Mendelsohn rozmieścił trzy wykonane z ciemnego drewna grzebienie, których faktura przypominała plecionki i żaluzje. Najprawdopodobniej to symboliczne przedstawienie tałesu, tradycyjnego przedmiotu judaistycznego rytuału. Tałesem nazywa się prostokątnej formy modlitewny szal w paski z nićmi określonego koloru (brązowego i niebieskiego) i frędzlami. Bez wątpienia ten „grzebień” można traktować też jako zwyczajny dekoracyjny element geometryczny, jako efektowną fakturę, wprowadzoną do ascetycznego wnętrza dla kontrastu. Jednakże skrajnie abstrakcyjne formy i liczby w sztuce okazują się spokrewnione z najbardziej abstrakcyjnymi i jednocześnie podstawowymi, konkretnymi motywami mitycznymi. Trójka wówczas nie jest już trójką, lecz triadą i trójcą. Kwadrat nie jest kwadratem, lecz kamieniem węgielnym lub obiektem religijnej medytacji. Grzebień staje się tkaniną, tkanina – schodami itd. Zwróćmy uwagę jeszcze na jedną formę geometryczną, która stale się powtarzając, przywodzi na myśl jej znaczeniowe nasycenie. W kompozycji loży, jak i w kompozycji sali pogrzebowej na cmentarzu w Königsbergu (zob. poniżej), niejednokrotnie występuje forma rosyjskiej litery „Г”. Osiem takich form w postaci bloków krzewów ubezpiecza ścieżkę prowadzącą do sali, i sama sala na planie składa się z dwóch „Г”… Litera „gimel”3 w żydowskim alfabecie jest trzecią i jej liczbowe znaczenie w kabale – to trójka. Ona oznacza także wyciągniętą dłoń, gotowość do komunikacji i działania. Pierwotnie – do komunikacji między Bogiem i człowiekiem. Ta semantyka została przejęta przez masonów. Jednocześnie te formy były podobne do masońskiego młotka i trójkąta kreślarskiego, to jest do symbolu budownictwa i architektury… Oglądając plany, stare fotografie i obecny stan budynku loży, jesteśmy porażeni złożonością struktury, wielosłownością struktury wyrazu. Bez wątpienia, najbardziej interesujące jest tutaj połączenie objętości i fakturowo przerobionych płaszczyzn, wywołujących skojarzenia nie tylko z materią sakralną... To kostka Rubika, skonstruowana przez rozum, zdolna do wielu transformacji. Widać, że jeszcze przed wojną budynek był przebudowany. O tym świadczą stare fotografie. Po wojnie jego wygląd ostatecznie się zmienił, wchłaniając w siebie cechy ordynarnej radzieckiej kultury materialnej i architektury lat 60. Gęste drzewa i wyraziste rzeźby nadały tarasowi odcień intymny. Zamurowano okna, nadbudowano górę, zamazano profile detali. Dla architektury Mendelsohna to, jeśli nie śmiertelne, to bardzo bolesne deformacje. Jego sztuka, jak już wcześniej mówiliśmy, zawsze była „jak z igły”, wyszlifowane płaszczyzny, linie – dusza jego stylu, obecnie stały się zatarte, amorficzne.

............................................................ 3 Przyp. tłum. Gimel (‫ ג‬,‫ – )ج‬trzecia litera alfabetów semickich, m.in. fenickiego, aramejskiego, arabskiego (ğīm), hebrajskiego. W hebrajskim odpowiada liczbie 3 i oznacza [g], jak w ‫( רג‬trb. gar) – mieszkam.

203


Iwan Czeczot

Cmentarz żydowski w Königsbergu Tradycyjnie cmentarz żydowski znajdował się w Königsbergu przy ulicy Wrangla (dzisiaj przy ul. Czerniachowskiego, obok siedziby policji, naprzeciwko rynku). Tam powstał w 1703 roku, a po roku zaczęła formować się gmina żydowska… Najwięcej Żydów mieszkało w mieście w latach 80. XIX wieku – 5 tys. W porównaniu z innymi niemieckimi miastami to było mało. Wielu Żydów – doskonały przykład stanowi ojciec Mendelsohna – było pruskoniemieckimi patriotami. W 1917 roku 820 Żydów, prawie jedna trzecia całej liczebności, przebywała na froncie. Wśród nich była prawie setka ochotników, a ponad stu ludzi zostało nagrodzonych żelaznym krzyżem… Mendelsohn pochodzący z rodziny zasymilowanej ze środowiskiem pruskim także był uczestnikiem wojny, zarówno na rosyjskim, jak i zachodnim froncie… Z nowego cmentarza żydowskiego w Königsbergu pozostało jeszcze mniej niż z loży w Tylży. A właściwie tylko budynek kwiaciarni i część ogrodzenia, a także dół – pomnik nie tyle politycznego ludobójstwa, co bezsensownego wandalizmu. Kiedyś to był bardzo ładny zespół ogrodowy i architektoniczny… Wjazd asymetrycznie spajała głucha ściana klinkierowa, która łagodnie wyginając się, tworzyła niewielki plac, dokąd długim frontem wychodził zachowany obecnie parterowy budynek. Zgodnie z zamysłem architekta powinien on mieć całkowicie płaski dach. Dzisiaj domek, pokryty łupkiem, zmienił sylwetkę, przybierając bardziej tradycyjny wygląd. Trzy wyciągnięte w poziomie okna wciągały fasadę w głąb działki. Na paradną linię ulicy wychodzi efektowny półokrąg z oknami… Najbardziej silne wrażenie, które jest żywe i dzisiaj, pozostawia ten róg budynku, który graniczy z ogrodzeniem. Tutaj staje się jasne, że na planie budynek nie jest prostokątny. Niski betonowy gzyms wyniesiony został prawie na metr, tworząc ostry ekspresjonistyczny róg-zygzak, okna unoszą się w głąb tylnej fasady, wychodzącej do ogrodu. Cała ta maleńka budowla to wspaniała pozostałość wielkiej sztuki Mendelsohna. Warto zwrócić uwagę na podporządkowanie proporcji poziomych linii ziemi, efektownie wyróżnione parapety, na profil gzymsu.

204

Budynek [kaplicy] był zbudowany z betonu na metalowej konstrukcji i otynkowany ciemną cegłą klinkierową. Zasadnicza idea architektoniczna zawierała się w tym, żeby niskim, pomocniczym skrzydłom, jak pawilon wjazdowy, przeciwstawić potężną pionową graniastosłupową bryłę. W poziomie skrzydła o formie litery „Г” były przecięte gęstymi liniami gzymsów, pod wystającym betonowym gzymsem na całym obwodzie biegły płaskie okna. Budynek miał masę ładnych detali z drewna i metalu. Możliwe, że ostatnie jeszcze rdzewieją na dnie jamy, zasypanej szczątkami. Z zewnątrz pomieszczenie kaplicy, przeznaczonej do rytualnego obmycia zmarłych, było traktowane z największą surowością i wzniosłością, dostępną abstrakcyjnemu geometrycznemu stylowi. Brązowo-niebieski ze złotem witraż – stworzony na podstawie szkicu znanego artysty Carla Grossberga, jak można sądzić na podstawie fotografii, zbudowany był z kombinacji prostokątów, łączenia „murowania” i „tkaniny” . Kaplica została rozgrabiona w czasie Nocy kryształowej w 1938 roku, ale stała, dopóki ostatecznie nie poległa w czasach radzieckich. Na miejscu dołu ze szczątkami można by przeprowadzić wykopaliska, które mogłyby dać interesujące rezultaty… Iwan Czeczot Z języka rosyjskiego tłumaczyła Iwona Anna NDiaye


Irina ALTER

Erich Mendelsohn i Związek Radziecki1

Irina Alter studiowała na Wydziale Historycznym w Sankt Petersburgu oraz historię sztuki w Monachium, gdzie obroniła pracę dyplomową poświęconą Erichowi Mendelsohnowi. Obecnie pisze rozprawę naukową na temat reform Akademii Sztuki w Petersburgu w latach 1893-1894. Od 2009 roku jest pracownikiem Uniwersytetu w Bambergu (wydział historii kultury słowiańskiej i historii sztuki).

Erich Mendelsohn (1887-1953) był jednym z najznakomitszych architektów pierwszej połowy XX wieku2. W Niemczech lat 20. XX wieku trudno znaleźć architekta bardziej skutecznego i cieszącego się większym uznaniem3. W tym czasie jego biuro architektoniczne liczyło do 40 współpracowników i było jednym z największych w Europie4. Z byłym Związkiem Radzieckim Ericha Mendelsohna łączyło kilka epizodów: w latach 1925-1926 wziął udział w budowie leningradzkiej fabryki tekstylnej „Czerwony sztandar”. To był pierwszy i najważniejszy kontakt architekta ze Związkiem Radzieckim. W 1929 roku Mendelsohn opublikował książkę ............................................................ 1 Przyp. tłum. Tłumaczenie publikujemy na podstawie źródła: И. Альтер, Эрих Мендельсон и Советский Союз, [w:] Архитектурное наследие авангарда в России и Германии / Das architektonische Erbe der Avantgarde in Russland und Deutschland, red. D. Zitzmann, J. Bunkelmann, J. Haspel, Berlin: Bäßler, 2010, s. 24-29. 2 Artykuł bazuje na wcześniejszej publikacji: I. Alter (Grigorieva): Erich Mendelsohns Wirken als Architekt in der Sowjetunion, seria: Digitale Hochschulschriften der Ludwig-Maximilians-Universität in München, http://epub.ub.unimuenchen.de/421/. 3 W. Pehnt, Die Architektur des Expressionismus, Ostfildern-Ruit: Hatje, 1998, s. 173. 4 Szerzej na ten temat – zob. R. Stephan: Behält sie Recht, so ist das ein untrügliches und befreiendes Zeichen, dass die Arbeit auf dem Wege ist, ein Kunstwerk zu werden“. Die Skizzen Erich Mendelsohns, [w:] Erich Mendelsohn: Dynamik und Funktion. Realisierte Visionen eines kosmopolitischen Architekten, red. R. Stephan, Ostfildern-Ruit : Hatje, 1999, s. XII. Polskie wyd.: Erich Mendelsohn. Dynamika i funkcja. Zrealizowane wizje kosmopolitycznego architekta, red. R. Stephan, tłum. J. L. Dobesz i in., red. J. Ilkosz, Wrocław: Muzeum Architektury, 2001.

205


Irina Alter

„Rußland – Europa – Amerika. Ein architektonischer Querschnitt“ [Rosja – Europa – Ameryka. Architektoniczne przecięcie], w której opisał swoje wrażenia i przemyślenia o Rosji. W 1931 roku wziął udział w ostatnim wielkim międzynarodowym konkursie projektów budowy Pałacu Rad [ros. Дворец Советов – IAN] w Moskwie. O tych epizodach w twórczości Mendelsohna szczegółowo będzie mowa dalej. Do prac, które łączyły Ericha Mendelsohna i Rosję, można byłoby jeszcze odnieść budowę kompleksu cmentarza żydowskiego w ówczesnym Königsbergu. Budowa była przeprowadzona na zamówienie gminy żydowskiej tego miasta w latach 1927-1929. W tym projekcie Mendelsohn po raz pierwszy występował nie tylko jako architekt, ale i jako projektant krajobrazu. Cmentarz żydowski został całkowicie zniszczony podczas Nocy kryształowej5 w 1938 roku. Z jednej strony Königsberg nie należał w tym czasie do Związku Radzieckiego, a z drugiej – współczesna architektura sakralna nie znajdowała wielkiego odzewu w latach 20.-30. XX wieku w młodym kraju sowieckim. Dlatego dalej nie będzie mowy o tym projekcie6. A zatem, do ważniejszych prac łączących Ericha Mendelsohna i Rosję należy jego projekt fabryki „Czerwony sztandar”. Fabryka tekstylna „Czerwony sztandar”

206

W 1925 roku architekt otrzymał zaproszenie od kierownictwa zjednoczenia tekstylnego w celu budowy fabryki. Erich Mendelsohn był jednym z pierwszych architektów zagranicznych zaproszonych do Związku Radzieckiego. W tym czasie jego nazwisko było już znane w Rosji. Twórczość Mendelsohna przyciągała uwagę, mowa nie tylko o pracach architektonicznych, ale i publikacjach, książkach, wykładach. Jego twórczość publicystyczna i działalność artystyczna również znajdowały uznanie w Rosji. Książka Mendelsohna „Amerika. Bilderbuch eines Architekten” (Berlin: Mosse, 1926) [Ameryka. Album pewnego architekta] od razu po publikacji w Niemczech została przetłumaczona na język rosyjski, we fragmentach opublikowana w czasopiśmie „Przemysł Budowlany” [ros. „Строительная промышленность” – IAN] i pochlebnie zaprezentowana przez El Lissitzky'ego7. Podsumowując, można powiedzieć, że nazwisko Mendelsohna było bardzo dobrze znane w środowisku specjalistów, a jego twórczość była wysoko ceniona i popularna w Związku Radzieckim. W sierpniu 1925 roku Berlin odwiedzili przedstawiciele komisji Zjednoczenia Tekstylnego Leningradtekstil [ros. Ленинградтекстиль – IAN]. Komisja chciała zapoznać się ze współczesnymi osiągnięciami w dziedzinie budownictwa przemysłowego. W Luckenwalde pod Berlinem członkowie komisji obejrzeli zaprojektowaną przez Mendelsohna w latach 1921-1923 fabrykę kapeluszy „Friedrich Steinberg, Herrmann & Co”. Byli porażeni zarówno innowacjami technicznymi, które wykorzystał Mendelsohn, jak i interesującą koncepcją architektoniczną fabryki8. Z kolei Radzieckie Przedstawicielstwo Handlowe i Biuro Zagranicznej Nauki i Techniki rekomendowały Mendelsohna jako specjalistę w zakresie kwestii technicz............................................................ 5 Przyp. tłum. Noc kryształowa (niem. Kristallnacht, Reichskristallnacht lub Reichspogromnacht) – pogrom Żydów w hitlerowskich Niemczech, który miał miejsce w nocy z 9 na 10 listopada 1938 r. 6 Szerzej na ten temat – zob. K. James, „Wären die Berliner Bauten im Fluss, so hätte ich weiter gekämpft.“ Kleinere Bauten für die jüdische Gemeinschaft in Tilsit, Königsberg und Essen, [w:] Erich Mendelsohn. Gebaute Welten. Architekt 1887-1953. Arbeiten für Europa, Palästina und Amerika, red. R. Stephan, Ostfildern-Ruit: Hatje, 1998, s. 175. 7 Przyp. tłum. El Lissitzky (ros. Эль Лисицкий, 1890–1941) – rosyjski malarz pochodzenia żydowskiego, grafik, architekt, typograf i fotografik.


Erich Mendelsohn i Związek Radziecki

nych i budowlanych. Erich Mendelsohn był członkiem sekcji architektonicznej towarzystwa Przyjaciele Nowej Rosji [ros. Друзья новой России – IAN], i tym samym, z politycznego punktu widzenia, był odpowiednią kandydaturą do zaproszenia do Związku Radzieckiego. 19 września 1925 roku została podpisana umowa dotycząca budowy fabryki tekstylnej między architektem Erichem Mendelsohnem i radzieckim przedstawicielstwem handlowym w Berlinie. Planowanie wielkiego kompleksu przemysłowego dla wciąż zagadkowej i nieznanej większości Europejczyków Rosji, wprawiało nie tylko Ericha, ale i całe [architektoniczne] biuro w zachwyt. Pracowali do północy, grał Bach, parzono bezgraniczną ilość kawy – atmosfera wibrowała od twórczego napięcia – pisała Luise Mendelsohn, żona architekta9. Zgodnie z zamysłem Mendelsohna w Rosji miał powstać idealny kompleks przemysłowy10. Zachowany do naszych czasów model, szkice techniczne i rysunki przedstawiają zespół budynków dla 8 tys. robotników, pracujących na dwie zmiany. Projekt demonstrował ścisły funkcjonalny podział trzech podstawowych części kompleksu przemysłowego: administrację, produkcję i zaopatrzenie transportowe. Każdej z tych części wydzielono we wspólnym zespole oddzielną przestrzeń. Na początku pracy nad dowolnym projektem Mendelsohn szczegółowo zgłębiał lokalne warunki i specyfikę miejsca. W pracy nad leningradzkim projektem architekt w pierwszej kolejności zderzył się z problemem wysokiego poziomu wód gruntowych, a także stałym zagrożeniem powodzią. Mendelsohn opracował specjalny system, pozwalający maksymalnie ochronić zakład produkcyjny przed tym zagrożeniem. Główne podwórze z farbiarniami i bielarnią, w których stosowano trujące środki chemiczne, Mendelsohn rozmieścił o trzy metry wyżej niż pozostały zakład. Wszystkie fundamenty miały spoczywać na jednolitej betonowej platformie. Specjalna kesonowa konstrukcja pozwalała izolować pomieszczenia piwniczne11. Wyposażenie techniczne miało być możliwie najbardziej nowoczesne. Punkt kontrolno-przejściowy, oczyszczalnia ścieków, oświetlenie – wszystko miało odpowiadać najwyższym standardom, które Mendelsohn stawiał nowoczesnemu przedsiębiorstwu. Nie tylko wyposażenie techniczne, ale i architektura nowego kompleksu przemysłowego łączyła w sobie innowację, dynamikę i funkcjonalność. W charakterystycznej dla Mendelsohna manierze zdecydowano, że budynek siłowni u zbiegu dwóch ulic (Karpusnej i Pionierskiej) zajął centralne miejsce w całym kompleksie fabryki. Siłownia przypominająca statek prowadziła za sobą cały architektoniczny kompleks. Ten budynek wyróżniała asymetria i bogactwo różnorodnych figur geometrycznych, tak typowych dla Ericha Mendelsohna w tym okresie jego twórczości. Siłownia – to jedyny budynek w kompleksie fabryki „Czerwony sztandar”, który bez poważnych zmian był zrealizowany zgodnie z zamysłem autora. ............................................................ 8 И. В. Коккинаки, Советско-германские архитектурные связи во второй половине 20-х годов, [w:] З. С. Пышновская, Взаимосвязи русского и советского искусства и немецкой художественной культуры, Москва 1980, s. 118. 9 Tłumaczenie: I. Alter. Cyt. wg: I. Heinze-Greenberg, Steppe und Motor. Erich Mendelsohn über Russland, [w:] Kursschwankungen. Russische Kunst im Wertesystem der europäischen Moderne, red. A. Raev, I. Wünsche, Berlin: Lukas-Verl., 2007, s. 88. 10 Zob. М. Л. Макагонова, Эрих Мендельсон в Ленинграде: фабрика „Красное знамя”, Невский архив, Выпуск 2, Санкт-Петербург 1995, s. 272. 11 Tamże, s. 270-284.

207


Irina Alter

Przekazanie jednego z największych leningradzkich projektów budowlanych tego okresu zagranicznemu architektowi wywołało szeroką falę dyskusji. W grudniu 1925 roku czasopismo „Przemysł Budowlany” opublikowało opinie trzech radzieckich towarzystw architektonicznych. W artykule pod tytułem „Problemy zagranicy” zostały omówione różnorodne aspekty odnoszące się do kwestii zaproszenia zagranicznych architektów do Związku Radzieckiego. Moskiewskie Towarzystwo Architektoniczne w osobie akademika A. Szczusiewa nie kryło swojego niezrozumienia w związku z zaproszeniem Mendelsohna:

Fabryka tekstylna „Czerwony sztandar”. Siłownia: Siłownia – kotłownia i maszynownia, Budynek zarządu fabryki (Erich Mendelsohn, 1925).

208

Moskiewskie Towarzystwo Architektoniczne nie kryje swojego zaskoczenia z powodu przekazania przez jedno z dużych zjednoczeń (Leningradtekstil) prac architektonicznych w trybie zamówienia indywidualnego – zjednoczenie zaprosiło do tych prac architekta z Niemiec. Uznając doświadczenie niemieckich budowniczych, Towarzystwo Architektoniczne mimo wszystko uważa, że budowniczy ZSRR jedynie z przyczyn technicznych zostali odsunięci od podobnej pracy i uważa, że jeśli takie zaproszenie może mieć miejsce, to jedynie w trybie wyników współzawodnictwa konkursowego12.

Bardzo szybko dyskusja wyszła za ramy narodowe i była kontynuowana na arenie międzynarodowej. Adolf Behne opublikował w czasopiśmie „Bauwelt” tłumaczenie artykułu radzieckich architektów13. Mendelsohn w odpowiedzi w artykule „Deutsche Architekten nach Russland?” [Niemieccy architekci do Rosji?]14 starał się wyjaśnić plusy podobnej decyzji. W zaproszeniu zagranicznego specjalisty widział możliwość skrócenia kosztownych dla kraju eksperymentów. Ogłaszanie konkursu na podobny projekt wydawało się Mendelsohnowi bezcelowe. Pisał: To porównywalne do tego, gdy do określonych operacji lekarskich zapraszani są tylko określeni specjaliści, którzy osiągnęli szczególne sukcesy w swojej dziedzinie15. ............................................................ 12 А. Щусев, О привлечении иностранных специалистов к строительству в СССР, „Строительная промышленность” 1925, nr 12, s. 822–823. 13 A. Behne, Zur Berufung ausländischer Architekten nach Russland, „Bauwelt", 1926, nr 16, s. 374. 14 E. Mendelsohn, Deutsche Architekten nach Russland?, „Bauwelt", 1926, nr 18, s. 404. 15 Tamże.


Erich Mendelsohn i Związek Radziecki

Podkreślał, że rozpowszechnione w tym czasie wyjazdy ekspertów za granicę były bardzo drogim rozwiązaniem. Mendelsohn uważał, że udany naoczny przykład architektury przemysłowej był o wiele wygodniejszy, szybszy i bardziej efektywny niż jakiekolwiek ekspertyzy komisji. Słowa sprzeciwu Mendelsohna nie zostały opublikowane w Związku Radzieckim. Niezależnie od krytyki projekt Mendelsohna dla fabryki „Czerwony sztandar” został przyjęty przez zamawiającego. Ten fakt radykalnie zaostrzył atmosferę wokół projektu. Zarzuty pod adresem Mendelsohna szybko straciły jakikolwiek obiektywny charakter. Mendelsohna oskarżano jako aferzystę pragnącego zysku, zarzucało mu się niekompetencję w zakresie wyliczeń statystycznych, a nawet szokujący w projekcie nadmiar schodów i toalet16. Krytycy Mendelsohna oznajmiali: Nienaturalna forma siłowni w sztuczny sposób wywołuje wyobrażenie o jej podobieństwie do drednota17 lub parowozu. Nie jest wywołane przeznaczeniem budynku, przeczy organicznej postaci stylowej architektury i dlatego sprzyja zrodzeniu się niezdrowej myśli architektonicznej, dysharmonizuje z całością fabryki18. Ten cytat wyraźnie pokazuje, że właśnie to, co Mendelsohn chciał wyrazić poprzez swoją sztukę, nie zostało zrozumiane i przyjęte. Pod ostrzałem krytyki Mendelsohn coraz bardziej i bardziej dystansował się od projektu, aż wreszcie w 1927 roku zrezygnował z niego całkowicie. Prace budowlane fabryki „Czerwony sztandar” realizowane były w dwóch etapach i były kontynuowane od 1916 do 1929 i od 1934 do 1937 roku19. Pomimo zmienionej i niepełnej realizacji idei architekta fabryka „Czerwony sztandar” należy do arcydzieł współczesnej architektury Leningradu. Rozwiązania formotwórcze, plastyczna ekspresja i dynamika form architektonicznych, które Mendelsohn włożył w projekt fabryki „Czerwony sztandar”, znalazły swój odzew w architekturze Leningradu i Związku Radzieckiego. Dowodem późniejszego uznania pracy mistrza pozostaje nominacja budynku siłowni w corocznym konkursie na najlepszą budowę Leningradu w 1929 roku20. W latach 20. Erich Mendelsohn stworzył własny wyrazisty niezapomniany styl, który często był imitowany przez innych architektów. Interesujące, że w Związku Radzieckim przykładem do naśladowania zasadniczo pozostaje nie fabryka „Czerwony sztandar”, niezależnie od naocznego przykładu, ale zbudowane przez niego domy towarowe i sklepy – jego język artystyczny. Artystyczny język Mendelsohna w tym czasie odbierany był jako nowoczesny, modny i imitowano właśnie ten duch współczesności. Zaproszenie Mendelsohna i powstała w związku z tym polemika posłużyły jako precedens w zasadniczej dyskusji o tym, jak i na jakich warunkach nowe obiekty budowlane w Związku Radzieckim powinny znajdować swoich architektów. Jaką rolę powinny pełnić konkursy architektoniczne, i na ile samodzielni są zamawiający. W okresie NEP-u (w pierwszej połowie lat 20. XX wieku) aktywnie stosowana była praktyka konkursów architektonicznych. W tym czasie stanowiły one poligon, pole próbne dla nowych idei artystycznych. Stopniowo sytuacja ulegała zmianie, praktyka otwartych konkursów architektonicznych coraz bardziej odchodziła w prze............................................................ 16 Н. Григ, Помпадурство в тресте, „Экономическая жизнь” 1927, nr 17, s. 6. Zob. także: Макагонова 1995 [FN 7], s. 276. 17 Przyp. tłum. pancernik liniowy. 18 Cyt. wg: Макагонова 1995 [FN 7], s. 277. 19 Zob. М. Штиглиц, Промышленная архитектура Петербурга, Санкт-Петербург 1996, s. 100-101. 20 Tamże, s. 16.

209


Irina Alter

szłość. Wraz z utworzeniem Związku Architektów RSFSR w 1932 roku przeprowadzenie otwartych konkursów architektonicznych ostatecznie zakończyło się. Architekci stali się wówczas nie „wolnymi architektami”, ale urzędnikami państwowymi. Nowe projekty budowlane były rozdzielane między różnorodne organizacje budowlane. Udział w życiu architektonicznym Związku Radzieckiego przez architektów zagranicznych stał się niemożliwy21. Album „Rosja – Europa – Ameryka. Architektoniczne przecięcie” W 1929 roku berlińskie wydawnictwo Mosse opublikowało książkę Ericha Mendelsohna „Rußland – Europa – Amerika. Ein architektonischer Querschnitt” [Rosja – Europa – Ameryka. Architektoniczne przecięcie]. Początkowo Mendelsohn planował album, poświęcony wyłącznie Rosji, analogicznie do książki „Amerika. Bilderbuch eines Architekten”, która wyszła trzy lata wcześniej. Ale ostatecznie skłonił się ku zestawieniu porównawczemu. Liczne fotografie, opatrzone krótkimi komentarzami, demonstrowały różnorodne przykłady architektury historycznej i współczesnej. Często wypowiedzi te miały charakter wyzwania. Dobór fotografii nie tworzył ani ogólnej panoramy, ani omówienia systematycznego – to raczej osobiste wrażenia autora. Rosja widziana była przez Mendelsohna jako dwulicowy Janus: kraj o głębokich korzeniach w starożytnej tradycji i jednocześnie ogarnięty ideami rewolucyjnymi i śmiałymi utopiami. Komentarze Mendelsohna brzmiały niekiedy wyniośle i przypominały rozpowszechnione cliché o Rosji. Oto kilka przykładów. O centralnej elektrowni Kijowa Mendelsohn pisze: Cyklopy budują z żelbetonu, człowiek pierwotny rozrzuca na wietrze materię, fantazje toną w technice. Tutaj rozwarła się przepaść: rosyjski chłop i intelekt – step i silnik – nowe oblicze i przedpotopowe środki22. Mendelsohn pisał, że Rosja, pomimo geograficznej bliskości z Europą, wciąż pozostaje dla zachodniej Europy zagadką, gdy tymczasem Ameryka, chociaż i oddzielona oceanem, jest bliska Europie poprzez swoją historię, kraj i naród. Dla Europy… przed wojną: Ameryka – kolonia, Rosja – daleki Wschód23. Konkurs na zbudowanie Pałacu Rad w Moskwie

210

Pomimo kontrowersyjnej historii budowy i realizacji projektu fabryki „Czerwony sztandar” i nie zawsze politycznie poprawnych wypowiedzi Mendelsohna w jego książce „Rußland – Europa – Amerika…”, kilka lat później został zaproszony przez radziecki rząd wśród nielicznie wybranych zagranicznych architektów do udziału w konkursie na zbudowanie Pałacu Rad w Moskwie – ambitnej radzieckiej wzorcowo-pokazowej konstrukcji. Zadanie było określone w następujący ............................................................ 21 Szerzej na ten temat – zob. И.А. Казусь, Об особенностях включенности конкурсного проектирования в организационную структуру архитектурно-строительного дела в годы становления советской архитектуры, [w:] Проблемы истории советской архитектуры, Выпуск 3, Москва 1977, s. 65. 22 E. Mendelsohn, Rußland – Europa – Amerika. Ein architektonischer Querschnitt, Basel: Birkhäuser, 1989, s. 158. 23 Tamże, s. 7.


Erich Mendelsohn i Związek Radziecki

sposób: odzwierciedlić duch czasu i dążenie proletariatu w budowaniu socjalizmu, a przy tym zbudować monument sztuki architektonicznej w stolicy Związku Radzieckiego24. Dla Pałacu Rad Erich Mendelsohn opracował harmonijną, można powiedzieć purystyczną koncepcję: W akcentowanej uwadze na rozwiązanie potrzeb funkcjonalnych budynku Mendelsohn kierował się wyznaczonymi zadaniami technicznymi. Przy tym niewiele uczynił, żeby zrealizować ambicje polityczne i kulturowe rewolucyjnego państwa25. To zadanie postawił przed sobą radziecki architekt Borys Jofan (1891-1976)26. Właśnie jego projekt zwyciężył w konkursie. W ostatecznym wariancie Pałac Rad liczył 415 m wysokości. Budynek, składający się, na wzór teleskopu, z kilku zwężających się do góry stopni, posłużył jako postument dla gigantycznej rzeźby Lenina. Projekt Mendelsohna, jak i zgłoszone w konkursie projekty innych zachodnich kolegów Waltera Gropiusa (1887-1969) i Le Corbusiera (1887-1965), radzieckie jury odnotowało. Podsumowanie Podsumowując, można powiedzieć, że dzięki udziałowi Ericha Mendelsohna w architektonicznym życiu Związku Radzieckiego zostały stworzone warunki dla istotnego dialogu między rosyjskimi i zachodnioeuropejskimi artystami. Nie możemy powiedzieć, że rozwój architektury w ZSRR uległ zasadniczej zmianie dzięki Erichowi Mendelsohnowi, ale jego język artystyczny odbierany był jako język współczesnej architektury i właśnie to znalazło szeroki oddźwięk w Związku Radzieckim. W wielu budynkach, zarówno w Leningradzie, jak i innych miastach Związku Radzieckiego, widoczne są cytaty z bezpośrednich reminiscencji jego znanych domów handlowych w zachodniej Europie lub fabryki „Czerwony sztandar” w Leningradzie, lub równie charakterystycznej dla Mendelsohna gry różnorodnych mas architektonicznych. Wpływ Mendelsohna w Związku Radzieckim było krótkotrwały, ale znaczący. Udział Mendelsohna w historii radzieckiego budownictwa w związku z budową fabryki „Czerwony sztandar” (1925), a następnie w czasie konkursu na projekt Pałacu Rad (1931) naocznie demonstruje tę drogę, którą przez sześć lat przeszła radziecka architektura – od konstruktywizmu do stalinowskiego empire. ............................................................ 24 K. James, „Russland ehedem und jetzt ein Rätsel”. Textilfabrik Krasnoe Snamja in Leningrad und der Wettbewerb für den Palast der Sowjets in Moskau, [w:] Erich Mendelsohn: Dynamik und Funktion…, dz. cyt., s. 168-171. 25 Tłumaczenie: I. Alter. Cyt. wg: James 1998 [FN 20], s. 171. 26 Przyp. tłum. Projekt gmachu Rady Najwyższej ZSRR w Moskwie w pobliżu Kremla, na miejscu zburzonej w tym celu Cerkwi Chrystusa Zbawiciela. Zwycięski neoklasycystyczny projekt Borysa Jofana został później zmieniony przez niego oraz Władimira Szczyko i Władymira Gelfreicha w drapacz chmur. Gdyby budynek powstał, stałby się najwyższą w swoim czasie budowlą na świecie. Budowa rozpoczęła się w 1937 r., jednak została przerwana przez niemiecką inwazję w 1941 r. W latach 1941-1942 stalowa konstrukcja budynku została zdemontowana i wykorzystana do budowy fortyfikacji i mostów. Budowa nigdy nie została wznowiona. W 1958 r. fundamenty pałacu zostały zamienione w jeden z największych na świecie odkrytych basenów. Cerkiew została obudowana w latach 1995-2000.

211


Irina Alter

Budowa fabryki „Czerwony sztandar” dała początek dyskusji, która doprowadziła do zastąpienia otwartych konkursów budowlanych zleceniami realizowanymi przez biura planistyczne i projektowe. Konkurs w Pałacu Rad wyraźnie pokazał, że czas otwartego dialogu minął. Irina Alter Z języka rosyjskiego tłumaczyła Iwona Anna NDiaye

212


213


214


Dwugłos poetycki o cudownym jeleniu, mitycznym zwierzęciu Madziarów

Attila József

Cudowny jeleń Ojciec ojców naszych wszystkich, heros stepów azjatyckich, rósł w tęsknocie do dziczyzny, gnał jelenia do ojczyzny. Pędził za nim jak kochankiem mroczną nocą, rannym rankiem, przez strumienie, przez jesienie i przez ludów zbrojnych ziemie. Zwierz cudowny na gór zboczu błysnął okiem, zniknął z oczu, lecz zostawił ślad płonący w ziemi, w sercach bolejących. Nasz praojciec nie znał szczęścia, nie zaznał go spadkobierca; kto pradawną traci ziemię, nie ukoi ran wspomnieniem.

215


Poezja

Hej Madziarzy, hej nędzarze, dajcie pokój, Bóg was skarze! Gnasz jelenia – zginiesz marnie i śmierć wszystko ci zagarnie. Gdy w spokoju go zostawisz, tutaj będzie trawę trawił; Nad Dunajem i nad Cisą bujne trawy się kołyszą. Wciąż nam niesie w chłodnych chrapach azjatycki ciężki zapach; kiedy skacze, sierść złocista przez fabryczne dymy błyska. Do niebiańskich jezior leci i porożem w borze świeci. Świat gwiaździsty – dzieło Bogów – przegląda się w węzłach rogów.

Janos Olah

Utrata złotego jelenia Na polanie w bujnym gaju, gdy noc wyszła z głębi groty, błysnął płomień przy ruczaju jak ognisty złoty motyl.

216

Gdym się zerwał, stał na wzgórzu, gnałem, aby go dogonić, z każdym krokiem tuman kurzu i krew pulsująca w skroni. W głuszy głuszec łkał boleśnie, miał tu gniazdo, wszystkich bliskich, lecz spokoju nawet we śnie… Czy on widział tamte błyski?


Dwugłos poetycki o cudownym jeleniu, mitycznym zwierzęciu Madziarów

Trzy pnie, po trzy pędy w każdym chcą się w drzewa przepoczwarzyć. Książę zmienia swoje szaty, złoty talar w miejscu twarzy. Ciągle ścigam to, co znikło, pragnę znów to ujrzeć, ale do szukania się przywykło, a wystarczy tylko znaleźć. Jeśli go stracimy wszyscy, zachowamy jego znamię. Jak pustułka w chmurach błyszczy, tak na ziemi tli się pamięć. Ale, przebóg, znów go widzę! Już naciągam swą cięciwę, już celuję, już się wstydzę; obrócone życie wniwecz. Ścigałem go dniem i nocą, przemierzając góry, lasy, doścignąłem, puszczam wolno, by na wieczne stracić czasy.

******* Sándor Márai

Mowa żałobna Sami widzicie, rodacy, czym jesteśmy. Prochem i popiołem jesteśmy. Wspomnienia się rozpadają jak stare szaty. Potrafisz jeszcze złożyć Wyspę Małgorzaty? Już wszystko to tylko odłamki, zmurszały czerep, Umarłym urosły brody, twe imię się stało numerem. Nasz język płowieje, rwą się najdroższe słowa, Wysycha pod podniebieniem rodzona mowa, „Motyl”, „perła” i „serce” już nie są tym, czym były,

217


Poezja

218

Gdy śpiewał o nich poeta w języku rodziny I wszyscy rozumieli, jak dziecko śpiące Rozumie kołysanki przez sen płynące. Rytm serca – tajna mowa, łotr z marzeń nas okrada, Czytasz dziecku Toldiego, „okey” odpowiada. Oto ksiądz po hiszpańsku już mruczy nad naszym grobem: „Straszliwe męki śmierci spowiły mi głowę”. W kopalni w stanie Ohio ręka wymyka się śliska, Kilof uderza, spadają diakryty z twego nazwiska. Szumi Morze Tyrreńskie, słowa Babitsa słyszysz, Harfa Krúdyego w Australii dźwięczy wśród nocnej ciszy, Jeszcze ci dają znak życia, głos duchów rozbrzmiewa rzewny, Twe ciało także pamięta, niczym daleki krewny. Krzyczysz: „to niemożliwe, że wola tak święta daremna”, Ale już wiesz: możliwe, kopalnia cię chłonie ciemna Gdzieś w Turyngii... Brak poczty. Nie śmią pisać... czy listy nie dotarły? Katorga wyzbyta znaków, żal opłakiwać umarłych. Pan konsul żuje gumę, binokle wyciera, Widać, że stos papierów i pieczęć mu doskwiera. Dostaje tysiąc miesięcznie i auto. Wyjął z szuflady Zdjęcia „Mistress” i „bejbi”. Kim był dla niego Ady? Czym był naród? Poezja, muzyka, epoka? Wiersz Aranya? Barwy Rippla? Dziki duch Bartoka? „Nie można, by serc tyle...”. Uspokój się. Można. Mocarstwa wymienią noty, każde się z nimi zapozna. Ty milcz i patrz uważnie. Wiedz: już ten szakal żyje, Co w twój grób afrykański pazury wbije, Już rośnie ten dziki kaktus, co zakryje zaraz Na meksykańskim krzyżu twe imię, by nikt cię nie znalazł. Jeszcze wierzysz, że żyjesz?... Że choćby świat cię pożegnał, W sercach swoich braci żyjesz?... Nie, to mara senna. Znasz tę chrapliwą skargę: „brat sprzedaje brata”, Głos omdlały przerywa: „milcz, cóż to za strata...”, Skrzek: „opłakuje ten naród, powinien się wstydzić”, Wrzask: „skoro go porzucił, musi znienawidzić”. Tak. Keep smiling. Dlaczego? Nikogo nie pytaj. Ani: „czy byłem gorszy?”. Węgrem byłeś, kwita! Estończykiem, Litwinem, Rumunem. Milcz i płać za to wszędzie. Aztecy też przeminęli... co ma być, to będzie. Wygrzebią cię kiedyś z ziemi jak awarskie konie, Radioaktywny popiół wszystko pochłonie. Wiedz, żeś nie człowiek, lecz numer, znoś to bez zbędnej złości, Znieś to, że niebo nie grzmi, że sam Bóg to znosi,


Węgrzy

Że nie zsyła błyskawic; nigdy dość tej mądrości. Gdy zbój ci język wyszarpie, uśmiechnij się dumnie, Jeżeli będziesz miał trumnę, podziękuj mu nawet w trumnie. Strzeż szaleńczo snów swoich, ich słodyczy, goryczy, Nie drgnij, gdy boss twój zęby ci policzy. Ściskaj swe biedne skarby: klamoty, łachmany, Pamiątki: pukiel włosów, zdjęcie, wiersz kochany. To zostało. I jeszcze możesz zabrać, z chciwością złodzieja, Kasztanowce z ulicy Mikó, w nich nadzieja... Jenő jeszcze nie zwrócił tomu Shelleya. I kat dla swego stryczka nie znajdzie ciała, I wyschną włókna nerwów, mózg, krew stężała. Sami widzicie, rodacy, czym jesteśmy. Oto prochem i popiołem jesteśmy.

Sándor Márai

Cassovia [Kassa, Koszyce] W komorze stos orzechów, obok winogrona. A zimą na Hradowej leżał śnieg do kolan. Przywieźli Rakoczego kiedyś z rana. Moja dłoń w dłoni ojca, drżące kolana. We mgle płynął warowny kadłub katedry, Coś wielkiego, pewnego w świecie niepewnym. Mgliste blaski jej bramy, opalizujące, Kiedy wokół oddycha miasteczko milczące. Nasz biskup niegdyś drobną, miękką dłonią Na miejskich błoniach pogładził twarz moją, Sam się wtedy przechadzał, może z kanonikiem, W czarnym kapelusiku, z laską i krzyżykiem,

219


Poezja

Niczym dawni pasterze, którzy zawsze strzegli, Aby błędne owieczki im się nie rozbiegły; Ach, gdzież jest dziś ów pastor i gdzie jego trzódka? Na Bankó w końcu maja bywała majówka. Już tylko tak potrafię, ubierając w rymy Obrazki, których wzory na kostkach widzimy Z gier dawnych, złożyć Kasso dziś twój wizerunek… Na tle dzikich barw świata mój biedny rysunek Stracił wyraźny kontur, pobladł i wypłowiał. Tu kuśtyka Kukowski, nasz kulawy kowal, Który razem z wronami w swojej kuźni żyje, W dymie, ogniu, popiele skąpany po szyję; I kuje niczym Wulkan, tajemniczo tworzy Zamki, aby zamykać, klucze, by otworzyć. Pan Redaktor się kłania, monstrualna mucha Zwisała mu od szyi do wielkiego brzucha. Och, pierwszy wiersz! Kursywa, Borgis! Znowu płynie Zapach ołowiu przez drukarnię w oficynie. Czcionki w zmurszałej izbie zdolne są poruszyć Myśl żywą, niedojrzałą, czyli kruszec duszy. Petit to gra, zabawa, Garmond – uroczystość! Dziwna to gra, straszliwa, o stawkę najwyższą;

220

Zawsze tam było va banque, rzucano na szalę Kroplę swej krwi ostatnią, nadzieję i wiarę. Ten pierwszy dzień w Cassovii i noc pierwsza, Kiedy płakałem nad linijką wiersza. I wlokłem się do domu po tych łzach w Ligecie, Bo już sam jeden zostałem na świecie. Nie byłem w domu Schalka na dorocznym balu, Liget też omijałem, umierałem z żalu


Węgrzy

I było jak z tym chińskim pradawnym malarzem, Co wchodzi w malowane przez siebie pejzaże I tak się w nich zatraca, poddaje ułudzie, Że czuje się jak w domu, choć myśli o cudzie: Tak błąkam się w tym dziwnym rysunku samotny, On jeszcze jest od tuszu i łez moich mokry. Gdzie tamten smak i kolor, zapach, który nęci? Pojawia się i znika, jest tylko w pamięci. Po smakach, woniach, barwach zostało wspomnienie, Tylko jakieś pijane, podłe omamienie. I boisz się wychylić za parapet wieży, W której żyjesz, wiesz dobrze, że tam w dole leży Jak w upiornym lamusie, między odpadami, Szereg najdroższych istot, tłum pamiątek za nim; Z daleka błyszczą trupio ich oblicza sine, Już straszna pleśń porasta tę starą rycinę, Pleśń lat uciekających, która wszystko toczy. Już giną w niepamięci mych przyjaciół oczy. Z utraconego miasta zostały pozory; O tym mówi ten stary, naiwny drzeworyt.

János Oláh

Wolność Była więziona w kartkach postrzępionych podręczników od września do czerwca, zamknięta w cytatach Stalina i Rákosiego. Wszyscy o niej mówili, ale ja nie miałem pojęcia, czym ona jest,

221


Poezja

nie mogłem się zdecydować, jak mam ją nazywać, gdy kiedyś – bo taka groźba istniała – będę musiał odezwać się do niej. Imię jej powtarzane wszędzie bez końca – a cóż to znaczy: wolność? – uważałem za zbyt frywolne. Bo z czym tak naprawdę mam do czynienia? Odpowiedź, chcąc nie chcąc, powierzyłem w zupełności przypadkowi. Może lato, myślałem, które rani mi stopy, rozżarzone ściernisko, zygzaki na wodzie, wierzbowy koszyk wśród sitowia ostrego jak miecz. gdzie kryjówka piskorza, ziemia, woda, tajemnica Słońca, pohańbione kobiety, więzienie w głębi muszel pochwał i napomnień, wszystko, co wydała opłakująca swe dzieci matka ziemia o starej pogniecionej twarzy, ślady gąsienic czołgów oleiste zawirowały głuchym łkaniem, niebo nad tym jak zużyte płótno namiotu, które rozpruwa nóż. I proch tynku wzbijany przez kule – jak wpada w twoje oczy i wszystko, wszystko wypala.

222


Węgrzy

János Oláh

Moje pokolenie Porzucimy wreszcie te pokoje z więziennymi oknami, zmierzch kuchennych schodów przesiąknięty wonią śmietniska, porzucimy miasto naszych spustoszonych dni, ten przeżarty rdzą eden barier i krat. Gdzie są dziś te szczególne walory naszych łańcuchów, gdzie rozszalałe noce, gdy bluźnierczymi głosami naśladowaliśmy zwierzęta, wyjąc, miaucząc, chrząkając, rżąc i piejąc albo też, by zagłuszyć swe umęczone instynkty, wrzucaliśmy butelki na dudniący echem dach stołówki. Kto trzymał, kto mógł trzymać to wszystko w ewidencji, te pokręcone noce, przesypiane dnie; kto przeżył te lata pokoju wśród bezdomnych mieszkańców akademika Babel, w nieubłaganej pułapce, w bezgłośnej dzwonnicy, przesiadując na stopniach czasu, bez windy, między parterem zasiedlonym przez szczury a piątym piętrem zasnutym pajęczyną? Bo nie chcieliśmy odkryć w sobie perspektyw wzlotu, możliwości upadku, chyba nawet my sami... Wszak chodziliśmy oniemiali i pobladli nie tylko po koszmarnym magazynie, lecz także po parapetach na strychu ponad nieskończoną otchłanią podwórza, i samych siebie nie poznawaliśmy. Ale kiedy mdła radość rozstania już uderzała w żołądek, gdyśmy jeszcze mogli po raz ostatni poddać się zachłannie udrękom chorobliwej niepewności, irytując senne sprzątaczki i dyrektorki z ruchliwą przeszłością, które o tym wszystkim nic nie wiedziały, nie chciały wiedzieć… i nikt poza nimi, i nikt razem z nimi, wtedy wyczuliśmy coś z rytmu naszego życia, który miał nas wyzwolić. Z walizkami spakowanymi staliśmy tam pośród pachnących żelazkiem pledów z końskiego włosia i niezależnie od wszystkiego przekornie nie żałowaliśmy samych siebie. Ufni, by wszystko ścierpieć, jak zawsze. By ścierpieć wieczne kontrole, podłe niezrozumienie i oficjalne mdłości, nieziemską propagandę w niczyim interesie. Tak sądziliśmy zabłąkani na manowcach swych przegranych myśli i wszyscy chcieli nas przekonać, że tak naprawdę nic od nas nie zależy. Może nawet istotnie tak było, choć jednak nie było to prawdziwe, tylko wygodne i bezpieczne. Świty dworców prowincjonalnych, zimne jak nerw, łkają w nas dzisiaj, powracają. Wracamy wszyscy, nie całkiem zwyczajni szaleńcy ze zwyczajnego pokolenia, z twarzami spustoszonymi, z poszarpanymi sztandarami. Nie prosimy nikogo o zbawienie, nawet siebie wzajemnie. Przyjmujemy wszystko bez litości, tak jak się wydarza.

223


Poezja

Katalin Mezey

Październik wraca do domu Październik wraca do domu. Niezbyt to miły gość. Mówili: wyemigrował, zniknął, nie żyje, dość. Lecz oto jest, znów rozrabia. Ręce miał z tyłu skute, i zawinęli go w papę, i skrępowali drutem, twarzą do dołu wrzucili, kto by tam żegnał się z trupem… Chyba się bali, że wstanie, że duch jego grób przewierci, że skruszy kamienie więzienia i każe znów walczyć, do śmierci… Pijany wolnością jest groźny, dla łaski karku nie nagnie. Duch to jest groźny motłoch, co historię sam pisać pragnie, Bo duch nie mieści się w grobie, swobodnie wzlata, w dal pędzi, gdy ściany ciała pękną, już nic go nie zdoła uwięzić. Zorganizujmy coś, powiedzmy: Rewolucyjne Dni Młodzieży. Show historyczny dla każdego, retrofeeling, musisz to przeżyć! Wy budujecie barykadę, tam tłum napiera jak szalony, ktoś się przebierze za lekarza, opatrzy rany, stwierdzi zgony. Będzie i nostalgiczny tramwaj i naturalnie, czołg, prawdziwy, Kilka sztandarów, tych z dziurami, i jeszcze różne inne dziwy. Ale na placu same z siebie wieją sztandary w dzień powszedni. Kłębi się stado bez pasterza. Przemawiają, śpiewają. Biedni. Patrzą z okna: „A cóż to? Przeszłość wypełzła z dziur szczurzych… Patrz, urodzony buntownik, robi coś, czego nikt go nie uczył”. Włazi na działko wodne jak dawniej na czołg. Ściąga go żandarm. Policja, zrywa, depcze sztandary, choć przysięgała na sztandar. Pałują, kopią, szarpią, coś za bardzo to święto się udało. Pół wieku mija, a nie widać, by zelżał gniew, widać to jeszcze za mało.

224

I wciąż ta sama myśl dziwna sprzed krwawego muru więzienia: to nie złudzenie, stoję tutaj. Wali jak serce pod brukiem ziemia. W ciemnej sali uparty reżyser długim cieniem tańczy na ścianie: „Jak ich nie chcę, to ma ich nie być”. Samo nasze istnienie jest dla niego wyzwaniem. Ma imieniny, świętuje z nami. Jak święty król wśród gromów z błękitu. Znów to miasto stało się żarem. Stanie w ogniu czy wystygnie do świtu?


Węgrzy

István Kovács

Czy możesz skrywać Gdy chmura jak gąbka wyschnięta Wzgórz twego czoła sięga Gdy usta ci ściąga pod wodę Pochłaniająca pieśń głębia Gdy byt twego ludu poświadcza Czerwona na mapach pręga I jak oko kuloodporne Wiruje w blasku ziemia Czy możesz skrywać twarz skrwawioną W dzikiego bzu gałęziach

István Kovács

Czas niespełniony Są tacy, którzy w porze zmierzchu poprzez wieki ciśnięte w kontener niczym śmieci nawet tknięci kurzą ślepotą sięgają wzrokiem początków. W następstwie grabiących gestów aniołów śmierci rozbite na drobne cząstki błogosławieństwa i ofiary postępki i dobre uczynki myśli i zaniechania…

225


Poezja

Otrzeźwienie czyni cię zarazem wolnym niewolnikiem. Wygładź legendę upadłą ze skrzydlatych rąk nie tylko miejsca po gwoździach. I bliźnim zbudzonym do życia twą grozą i twym wzruszeniem nie pozwalaj by wchodzili na mównicę jako zbawcy świata nie dopuszczaj do stosu reformatorów wiary nie wpuszczaj demonstrantów na plac publiczny zmieniany przez serie z karabinów w pokryte kwietnymi grobami miejsce straceń na pole bitwy – bohaterów do sierocińca – poniżonych a wyklętych do pociągu śmierci nie wiadomo dlaczego i dokąd ale przecież w końcu odprawianego. Nie pozwól by się znaleźli gdzieś za progiem przyszłości gdzie szykując się na ostateczną wieczerzę przypalają szalonymi błyskami kopułę czaszki nieboskłonu.

226

Swoje sny prześladowcze niech śnią dalej w teraźniejszości odwróceni plecami do skały i ustawicznie przykrywani futrem spienionych fal niespełnionego czasu jeszcze tutaj na ziemi nawet gdy już i tam.


Węgrzy

Gábor Zsille

Listopadowa podróż Rekwizyty zagłady za oknami pociągu, przez trzydzieści pięć kilometrów. Zbocza wzgórz, pola, zardzewiałe słupy, och, chwast też siwy jak gołąb. Już nie można zaprzeczyć, że to koniec, co chwila rozbłyskuje pajęczyna babiego lata, co chwila się unosi welon przemijania. Jeszcze się jakoś trzyma bladozielone listowie. Z wybujałego sitowia, z zapuszczonych ogródków patrzy – nie szczerzy zębów, tylko wlepia w nas oczy – nasza siostra śmierć. Lubimy to spojrzenie, te znajome, uważne oczy, nie wiadomo dlaczego, ale kuszą, wzywają nas jak głębiny.

Gábor Zsille

W tym samym czasie Teraz jest noc w Peszcie, punkt pierwsza, dokładnie. Zanim zasnę, przeczytam jeszcze jakiś wiersz – zdejmuję z półki jedną z książek Bronisława Maja, polskiego poety (mam ją już od pół roku, a jeszcze do niej nie zajrzałem), otwieram na chybił-trafił i widzę słowa:

227


Poezja

„Teraz jest noc w Krakowie, punkt pierwsza, dokładnie”. Podchodzę do okna, tu, przy ulicy Andrássy’ego, wyglądam i widzę leniwe wody Wisły, widzę też drzewa na Plantach i pomnik Mickiewicza, nietoperza jak krąży wokół wawelskiej wieży… Noc, piętnaście po pierwszej, on także stoi w oknie, dłonie na parapecie, błysnęły okulary – nie widzę jasno: czyżby na jego czole zaświtał blask neonu przesączony z ulicy, czy to jedynie tajny spisek poetów.

Tłumaczenie wszystkich wierszy z języka węgierskiego Jerzy Snopek

Noty o autorach

Attila József (1905-1937) – jeden z najwybitniejszych poetów węgierskiego modernizmu. W swym krótkim, zakończonym śmiercią samobójczą, życiu stworzył wiele świetnych, pełnych dramatyzmu, wierszy. Na język polski był tłumaczony (przez Tadeusza Fangrata) już w okresie drugiej wojny światowej. W 2005 roku ukazał się wybór jego poezji „Olśnienie” (wybrał, przełożył i posłowiem opatrzył J. Snopek, Sejny: Pogranicze).

228

István Kovács – ur. w 1945 roku w Budapeszcie. Poeta, prozaik, eseista, historyk i dyplomata. W latach 1990-1994 radca ds. kultury Ambasady Węgier w Warszawie, w latach 1994-1995 oraz 1999-2003 Konsul Generalny Republiki Węgierskiej w Krakowie. Wieloletni wykładowca na Uniwersytecie Loránda Eötvösa w Budapeszcie. Od 1995 roku kierował założoną przez siebie Katedrą Polonistyki na Uniwersytecie Petera Pázmánya w Piliscsabie. Członek grupy poetyckiej „Dziewięć”, która zaprezentowała się publiczności literackiej na łamach słynnej antologii „Elérhetetlen föld” (1969, Nieosiągalna ziemia). Autor wielu tomów wierszy, esejów, monografii historycznych. Po polsku opublikowano dwa zbiory jego wierszy – „Księżyc Twojej nieobecności" (Kraków 1991) i „Okruchy przestrzeni” (Sejny 2003), powieść „Lustro dzieciństwa” (Warszawa 2002, wydanie drugie 2009) oraz monografie historyczne: „Polacy w węgierskiej Wiośnie Ludów 1848-1849. »Byliśmy z wami do końca«” (Warszawa 1999), „Józef Bem – bohater wiecznych nadziei” (Warszawa 2002) oraz „Nieznani polscy bohaterowie powstania węgierskiego 1848-1849” (Warszawa 2010). Tłumaczył na węgierski m.in. utwory Mariana Brandysa, Ryszarda Kapuścińskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Edwarda Stachury i wielu polskich poetów. Obecnie jest pracownikiem Instytutu Historii Węgierskiej Akademii Nauk. Laureat licznych nagród literackich i naukowych. Ostatnio otrzymał największą po nagrodzie Kossutha węgierską nagrodę państwową – Wieniec Laurowy (2011).


Węgrzy Sándor Márai (1900-1989) – światowej sławy pisarz węgierski. Urodził się w Kassy (dziś: Koszyce, Słowacja) w zamożnej rodzinie mieszczańskiej o korzeniach saskich. Dzieje swego rodu opisał w słynnej powieści autobiograficznej „Wyznania patrycjusza” (1934). Był niezwykle płodnym pisarzem, publicystą, dramaturgiem i poetą. Już przed drugą wojną światową stał się jednym z najbardziej poczytnych i renomowanych literatów węgierskich. Wojnę spędził na Węgrzech, ale od 1948 roku żył – wraz z żoną i przybranym synem – na emigracji, w pierwszych latach głównie we Włoszech, a od 1952 roku do końca życia w Stanach Zjednoczonych. Był bezkompromisowy w stosunku do powojennych Węgier i został tam z biegiem lat kompletnie zapomniany. Dopiero po transformacji ustrojowej zaczęły się ukazywać na Węgrzech jego utwory oraz poświęcone mu prace krytyczne. Przywrócono mu pośmiertnie członkostwo Akademii Nauk i przyznano nagrodę Kossutha. Prawdziwie odkryty został w połowie lat 90. we Włoszech, a następnie w innych krajach zachodnioeuropejskich i w USA. W krótkim czasie został powszechnie uznany za jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku. W Polsce ukazała się zdecydowana większość jego powieści, a także kilkakrotnie wznawiany dziennik. Niedługo ukaże się również wybór jego utworów poetyckich. Katalin Mezey – ur. w 1943 roku w Budapeszcie. Ukończyła hungarystykę i pedagogikę na Uniwersytecie im. Loránda Eötvösa. Węgierska poetka, prozaiczka i tłumaczka. Pracowała w szkolnictwie, potem w redakcjach gazet i czasopism. Od lat pełni ważne funkcje w węgierskim życiu literackim: od 1989 roku w zarządzie Związku Pisarzy Węgierskich; z jej inicjatywy powstał też związek zawodowy pisarzy węgierskich. W 1990 roku założyła i dotąd prowadzi Wydawnictwo Széphalom oraz Fundację Pisarzy. Od 2004 roku członkini Węgierskiej Akademii Sztuki, od 2012 kieruje w niej Oddziałem Literatury. Należała do grupy poetyckiej „Dziewięć”, która zaprezentowała się publiczności literackiej na łamach słynnej antologii „Elérhetetlen föld” (1969, Nieosiągalna ziemia). Autorka kilkunastu tomów wierszy (m.in. „Amíg a buszra várunk. 1960/68” (1970, Póki czekamy na autobus), „Újra meg újra” (1985, Znowu i znowu), „Levelek haza” (1989, Listy do domu), „Párbeszéd. Új versek” (2002, Dialog. Nowe wiersze), „Holdének és más versek gyerekeknek” (2007, Księżycowa piosenka i inne wiersze dla dzieci), „Bolygópályák. New Poems” (2010, Orbity planet. New poems), powieści i opowiadań (m.in. „Zöld radon” (1979, Zielona puszcza), „Csutkajutka meséi” (1983, Bajki Czutkijutki), „A kidöntött kerítés. Gyerekkori történetek” (2003, Rozwalony płot. Historie z dzieciństwa). Laureatka wielu prestiżowych nagród literackich: nagrody Greve (1992), nagrody Attili Józefa (1993), nagrody Prima (2007), nagrody Bethlena (2009). János Oláh – ur. w 1942 roku w Nagyberki. Ukończył hungarystykę i pedagogikę na Uniwersytecie im. Loránda Eötvösa w Budapeszcie. Członek grupy poetyckiej „Dziewięć”, która zaprezentowała się publiczności literackiej na łamach słynnej antologii „Elérhetetlen föld” (1969, Nieosiągalna ziemia), której tytuł został zaczerpnięty z jego wiersza. Opublikował wiele tomów poezji i prozy. Już pierwszy zbiór wierszy, zatytułowany „Fordulópont” (1972, Punkt zwrotny) spotkał się z wielkim uznaniem – towarzyszyło ono kolejnym utworom, wysoko ocenianym przez wybitnych krytyków i pisarzy węgierskich. Oficjalnym wyrazem jego rangi pisarskiej są liczne nagrody i odznaczenia, m.in. nagroda Greve (1992), nagroda Attili Józefa (1994), Krzyż Oficerski Orderu Zasługi Republiki Węgierskiej (1994), nagroda Sándora Máraiego (2012), Wieniec Laurowy (2013). Utwory poetyckie i opowiadania Oláha były tłumaczone na wiele języków; w osobnych tomach ukazały się w przekładach niemieckich i angielskich. Od 1994 roku jest redaktorem naczelnym miesięcznika literackiego „Magyar Napló”, organu Związku Pisarzy Węgierskich. Warto dodać, że János Oláh był również reprezentantem Węgier w dżudo i przez kilka lat pracował jako trener tej dyscypliny sportowej. Gábor Zsille – ur. w 1972 roku w Budapeszcie. Poeta, tłumacz, publicysta. Studiował teologię katolicką w Budapeszcie i w Esztergomie. Od 1997 roku jako felietonista współpracował z tygodnikiem katolickim „Új Ember”. W latach 1998-1999 był sekretarzem Węgierskiego PEN Clubu, w latach 2000-2004 mieszkał w Krakowie. Od 2008 roku jest prezesem Sekcji Tłumaczy Związku Pisarzy Węgierskich. Od 2014 roku kierownik działu poezji w miesięczniku „Magyar Napló”. Autor czterech zbiorów poetyckich: „Kihűlő, északi nyár” (1998, Stygnące, północne lato), „Elúszik, beköszön” (2002, Pożegna, przywita), „Gondolj néha Zalalövőre” (2005, Pomyśl czasem o Zalalövő), „Amit kerestünk” (2009, Czego szukaliśmy) oraz tomu prozy „Krakkói jegyzetek” (2007, Notatki

229


Poezja krakowskie). Tłumacz literatury polskiej i angielskiej. Przełożył m.in. autobiografię G. K. Chestertona, wiersze wybrane Teda Hughesa, Haliny Poświatowskiej, Czesława Miłosza, Adama Zagajewskiego, Bohdana Zadury, „Tryptyk rzymski” Jana Pawła II oraz – wspólnie z Istvánem Kovácsem – wybór wierszy Wacława Oszajcy „Az öröm szenvedése” (2012, Cierpienia radości). Ostatnio wydał we własnym przekładzie wybór wierszy Anny Świrszczyńskiej. Laureat m.in. nagrody Istvána Belli (2008). [oprac. not Jerzy Snopek] Prof. dr hab. Jerzy Snopek – literaturoznawca, kulturoznawca, tłumacz; kierownik Zespołu Europeistyki Literackiej w Instytucie Badań Literackich PAN, wykładowca i prorektor w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. B. Prusa, autor wielu książek naukowych i przekładów literatury węgierskiej. Ostatnio m.in. opublikował m.in. autorską „Antologię współczesnej poezji węgierskiej” (2010).

230


portrety

231


232


Ewa ZDROJKOWSKA

Rozmowa z Kirą Gałczyńską

Kira Gałczyńska pisarka, dziennikarka, publicystka, córka poety Konstantego Ildefonsa i Natalii Gałczyńskich; twórczyni muzeum poety w Praniu na Mazurach, redaktorka i i edytorka większości dzieł ojca, autorka książek o życiu i twórczości Gałczyńskiego. Ewa Zdrojkowska dziennikarka Radia Olsztyn specjalizująca się w audycjach literackich i kulturalnych, m.in. prowadzi od lat „Rozmówki polsko-polskie” z udziałem wybitnych przedstawicieli świata kultury i literatury.

W czerwcu 1950 roku na poetę Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego spadła anatema. Pisarze oddani komunistycznej ideologii zajadle zaatakowali go na szczecińskim zjeździe Związku Literatów Polskich. Od roku bowiem już obowiązuje nurt realizmu socjalistycznego w literaturze, a poeta Gałczyński dalej ma „drobnomieszczańskie gusta i uprawia formalizm”. Nazwisko poety zostaje objęte cenzurą i znika na półtora roku z czasopism literackich i kulturalnych. Gałczyński przeżywa bardzo trudny okres. Przeszedł niedawno zawał serca, jest też po ciężkiej szkarlatynie. Zatroskana stanem męża Natalia Gałczyńska stara się zapewnić mu spokój, planuje wyjazd nad morze lub do Zakopanego. Staje się jednak inaczej. Rodzina Gałczyńskich przyjeżdża do Prania. Kira Gałczyńska: To miejsce wynalazł kilka miesięcy wcześniej Ziemowit Fedecki. Kiedy na mojego ojca spadło totalne wykluczenie i przyszedł bardzo zły okres, bowiem on nie wyobrażał sobie życia bez pracy, to Ziemek [Fedecki] powiedział Mamie: Trzeba go stąd wywieźć, zawieźć w miejsce, które go zachwyci, oczaruje i które będzie zupełnie inne niż Warszawa, niż morze, niż góry. Wiedział, że na Mazurach jest coś magicznego. I rzeczywiście, już sama podróż była niezwykła. Myśmy tam dojechali w połowie lipca 50. roku i po całej nocy spędzonej w pociągu – bo wtedy te 200 kilometrów jechało się przez całą noc – nastąpiła podróż najpiękniejszą drogą, jaka istnieje, tzn. jeziorem. Ten widok mam przed oczyma: wysoka skarpa, na której stał dom,

233


Ewa Zdrojkowska

porośnięte brzegi, cudowne jezioro, takie migotliwe o świtaniu, po świtaniu... To są obrazki, które do końca życia zachowam. Ewa Zdrojkowska: Czas spędzony na Mazurach nie był okresem wypoczynku. Tablica umieszczona w 1960 roku na budynku leśniczówki informuje nas, że tu Konstanty Ildefons Gałczyński napisał „Kronikę Olsztyńską”, poematy „Niobe” i „Wit Stwosz”, ale utworów napisanych w Praniu jest przecież znacznie więcej.

234

KG: Tak, to był czas niezmiernie intensywnej pracy. Pomimo że to wszystko nie miało gdzie zostać wydrukowane, bo istniał zakaz druku i te grube koperty z rozmaitych redakcji wracały tak samo grube, jak zostały wysłane, z jakimś głupawym listem pod tytułem: Żałujemy, że na razie nie możemy wydrukować, ale… Tych listów było sporo i to na nim nie robiło takiego wrażenia jak zwykłe odmowy. On to wrzucał gdzieś głęboko do szuflady i mówił sam do siebie: Przyjdzie czas, że mnie jeszcze będziecie drukować. Tych wierszy i poematów było dużo. „Niobe” była najpierw jak gdyby zrealizowanym zamówieniem. Profesor [Stanisław] Lorentz, dyrektor Muzeum Narodowego i jednocześnie człowiek, któremu podlegał Nieborów jako oddział Muzeum Narodowego, zamówił u niego, widząc jego fascynację głową Niobe i całym pałacem, wiersz do przewodnika. A pod wpływem tych mazurskich realiów zrodził się w Gałczyńskim pomysł czegoś większego, nie wiersza o Niobe do przewodnika po Nieborowie, lecz poematu o tym, czym jest sztuka w życiu każdego z nas. Są tam niezwykłe fragmenty, na przykład spotkanie z Szopenem na prańskim podwórzu – w realiach Prania wszystko było możliwe. Chociaż pierwszym poematem napisanym w Praniu była „Kronika olsztyńska”, to mój ojciec uważał, że był nim wiersz „Spotkanie z matką”. Dla mnie był to niezwykle ważny wiersz – pamiętam jego słowa na temat tego wiersza, który był czytany w jadalence pani Popowskiej. Wówczas on powiedział rzecz bardzo rzadką dla niego, a to dlatego że jak gdyby oceniającą napisany poemat, a mianowicie padły takie słowa: To jest mój pierwszy ważny wiersz o Mazurach. Jeżeli będę umiał pójść tą ścieżką, to być może do czegoś dojdę. Ja potem dokonałam, biorę to w duży cudzysłów, bardzo wielu odkryć związanych z tym poematem. Dla mnie, jak mówię, jest to bardzo ważny wiersz, bo on jest opowieścią nie tyle o mojej babce, ile o mojej mamie. Jest także opowieścią o pani Popowskiej, która ojcu w tym bardzo ciężkim, depresyjnym stanie bardzo pomogła przez swoją cudowną prostotę, przez swoje ciche zainteresowanie tym, co on robi, a więc jest opowieścią o świecie, który odszedł i który już nigdy nie wróci. Ale mówiłam o odkryciach. Otóż jest taki modlitewnik, który mój ojciec dostał od swojej matki i z tym modlitewnikiem nie rozstawał się właściwie przez całe życie. Ta mała książeczka z końca XIX wieku, wydana przez Gebethnera i Wolffa, leżała zawsze przy jego łóżku. Kiedy umarł, moja mama tam ją zostawiła i ona tam leżała przez kolejne dziesięciolecia. A kiedy mama umarła, poprosiłam Andrzeja Drawicza, który był autorem dwóch bardzo dobrych książek o Gałczyńskim i pierwszym człowiekiem, który napisał pracę magisterską o tym poecie (to był ‘55 rok), żeby przyjechał pomóc mi przeglądać bibliotekę ojca, bo z książek wysypywały się jakieś kartki rękopiśmienne, jakieś zdjęcia. Nie miałam w ogóle pojęcia, co to jest. Andrzej [Drawicz] przyjechał i zaczęliśmy przeglądać ten modlitewnik. Zobaczyliśmy masę adresów zanotowanych w czasie jego rocznej wędrówki po Europie Zachodniej w ‘45 roku. Andrzej wówczas powiedział: Pojedźmy szlakiem tych adresów, znajdziemy jeszcze na pewno (to był ‘76 rok) wiele z tych osób. Ale Andrzej miał inne sprawy na głowie, mnie też się za bardzo nie śpieszyło.


Rozmowa z Kirą Gałczyńską

Uważałam, że zdążę. I nie pojechaliśmy. Ale przeglądając kartki tej książeczki, znalazłam kawałki drutu, które tworzyły szpilki do włosów, wpięte tak po kilka stron, i wtedy zadzwonił mi w uchu wers ze „Spotkania z matką”: A możeś jest południowa godzina, mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach? Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach – od włosów. Czy to nie twoja? I tak zawsze mi się wyobraża, że wtedy, kiedy on zabrał ze sobą ten modlitewnik na Mazury, bo wszędzie jeździł z tą książeczką, może ona mu się otworzyła w tym miejscu pod koniec, gdzie były te szpilki, i może one przypomniały mu matkę, i powstał taki niezwykły wiersz. Od chwili kiedy to znalazłam, zastanawiam się… Do dziś nie wiem, z czego rodzi się wiersz. Wiersz się może urodzić nawet z kawałka pordzewiałego drutu, jeżeli za tym pordzewiałym drutem stoi coś ważnego. Właściwie wszystko oddałam do Muzeum Literatury, ale są takie drobiazgi, jak ten modlitewnik, z którym nie umiem się rozstać i nie umiem znaleźć osoby, która powinna ten modlitewnik mieć. Po prostu dlatego, że z nim związana jest niejedna opowieść i niejedno przeżycie moje, osobiste, a i Gałczyńskiego także. Tak więc leży modlitewnik wśród moich książek i… nie wiem, na co czeka, ale czeka. EZ: Pięciokrotnie przyjeżdżał poeta do Prania, do leśniczego Stanisława Popowskiego i jego matki Zofii. Łącznie spędził tam w ciągu trzech lat kilkanaście miesięcy. KG: Tak. Kiedyś uważano, że Pranie to była własność poety. A on wynajmował po prostu dwa pokoje, w których mieszkaliśmy. Jesienią pakował swoje rzeczy i wracał do Warszawy. Chociaż bardzo do Prania tęsknił. Był taki jeden zimowy pobyt, kiedy powstał bardzo piękny erotyk, który nazywa się „Sanie”. Miłosny wiersz napisany dla żony, ale jest również w tym wierszu zawarty opis mazurskiej zimy, w przeciwieństwie do pór roku w „Kronice olsztyńskiej”, gdzie jest i jesień, i lato, takie dojrzałe, cudowne. A zima jest w „Saniach”. A to z kolei wzięło się stąd, że oni jechali do Prania w sposób najbardziej niezwykły, czyli saniami. Pan Popowski miał konika i tak wędrowali. Dla ojca były to niezapomniane chwile i zamknął je w wierszu. A swój pobyt na Mazurach zakończył czymś, co potem nazwano jego testamentem, czyli „Pieśniami”. W dziewięćdziesięciu pięciu procentach „Pieśni” zostały napisane na Mazurach, a potem dopracowane w Warszawie. Tych wierszy było dużo, poematów było sporo. Była przecież „Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu”, o której pisał, że na 1500 wierszy mój poemat największy ilościowo. Jakże tu opuścić tę żyzną glebę – pisał w jednym z listów do Kazimierza Rudzkiego. Oni chcieli przenieść się na Mazury, oglądali nawet jakieś opuszczone gospodarstwo. Ojciec odnalazł w sobie świadomość, że w tych bardzo trudnych czasach wszystko, co się dzieje w Warszawie, jest nieistotne, że ważne jest, że tu mu się dobrze pracuje, że się cieszy z tej pracy. A Warszawa była gdzieś bardzo daleko i nie należało do niej na dłużej wracać. Zawsze był ten azyl pod tytułem „Mazury” i dom Popowskich, taki bliski i serdeczny. Chcieli się przenieść, chcieli zrobić to, co zrobili Strumiłłowie, co zrobili inni potem, ale stało się inaczej. Tak myślę, że mazurski tom wierszy Gałczyńskiego to spory tom, a do tego znaczący w naszej literaturze.

235


Ewa Zdrojkowska

EZ: A czy poeta interesował się przeszłością Mazur ? KG: Czy on się interesował? Słuchał uważnie. Pani Popowska umiała przywołać niedawną tragiczną historię tej ziemi. Żartowano z nazwy Nadleśnictwa Maskulińskiego – to od Tuwima poszło – Czy jest tam Feminińskie? Jeśli nie ma, to załóż, bo warto. I pani Popowska poczuła się oburzona takimi żartami. Opowiedziała, kim był inżynier Maskuliński, co zrobił konkretnie dla tej ziemi. Ona umiała przywołać właśnie taką niedaleką przeszłość, która była i jej udziałem, jej doświadczeniem. Sam Staś Popowski był milkliwą postacią o przeszłości w tamtym czasie mało cenzuralnej. On się tam po prostu chciał schować. EZ: W jednej z publikacji poświęconych pobytowi Gałczyńskiego w Praniu przeczytałam, że poeta prowadził jakieś zapiski, czynił notatki na temat przeszłości Mazur. Czy tak było? KG: Zbierał wiedzę na temat lasu. Na luźnych kartkach robił notatki, na marginesach tego, co pisał. To nie były typowe notatki dotyczące przeszłości mazurskiej. Ponieważ Staś Popowski na temat życia puszczy mógł opowiedzieć bardzo dużo, były to dla ojca takie wędrówki niemal do świata Andersena. To stąd się brały nowe dla niego nazwy związane bezpośrednio z naturą, z tym, co go w gruncie rzeczy uratowało. EZ: Istnieje też taki przekaz, że poeta, spacerując wraz z żoną i córką w okolicach Prania, miał zwyczaj nadawania nazw napotykanym zakątkom. Czy to jest też jakiś fragment legendy? KG: Te bindugi miały już swoje nazwy i one mu się bardzo podobały. I on to powtarzał jako przejaw twórczej inicjatywy ze strony tych pozornie prostych ludzi, którym podobne rzeczy nie powinny, jak niektórzy uważają, lęgnąć się w głowie. On zawsze uważał, że wrażliwość w człowieku nie jest związana ani z jego statusem społecznym, ani z wykształceniem. Po prostu albo się ją ma, albo nie, albo się reaguje na coś pięknego właśnie w piękny sposób, albo nie. Nie potwierdzę, czy on nadawał jakieś „swoje” nazwy. Nie pamiętam w tej chwili. Gdybym sięgnęła do Andrzeja Drawicza, to pewnie bym tam znalazła takie rzeczy, bo on dużo z mamą rozmawiał. Jego książka „Gałczyński na Mazurach” jest również, co zostało zawarte w dedykacji, takim zachowaniem pamięci mojej matki o tym bardzo ważnym dla ojca okresie. Trzy lata, kilka wyjazdów zaledwie, dokładnie pięć, ale to był bardzo ważny okres.

236

EZ: To pani zapoczątkowała istnienie Muzeum Gałczyńskiego w Praniu. KG: Po śmierci ojca zaczęłam jeździć z grupą swoich rówieśników na Mazury i odkrywałam coś, czego szukali wszyscy czytelnicy Gałczyńskiego, tzn. do jakiego stopnia opis tej natury jest zgodny z rzeczywistością. I znalazłam właściwie fotografię. Działała tam izba pamięci – od samej nazwy dostaję wysypki – prowadzona przez ówczesnego leśniczego, który wyrzucił stamtąd Stasia Popowskiego. Zrobił mu brzydką sprawę. Byłemu akowcowi zrobienie sprawy o kradzież drewna... Gdyby nie [Jerzy] Putrament, to by się dużo poważniej skończyło niż przeniesieniem do innej pracy, do innego leśnictwa. I to był taki zupełnie przypadkowy człowiek w Praniu. I wtedy Staś Zamecznik i Wojtek Siemion, i wiele innych osób mówiło: Mój Boże, gdyby tu zrobić


Rozmowa z Kirą Gałczyńską

prawdziwe muzeum… A urzędnicy w Olsztynie mówili: Nie, bo nie ma mebli. Jak pani znajdzie łóżko i biurko, to może wtedy o tym porozmawiamy. Ja tłumaczyłam, że nie sposób Gałczyńskiemu postawić łóżko, kapcie, nocnik, że to bez sensu stawiać tego rodzaju rzeczy. Staś Zamecznik zamalował nawet ściany tych dwóch pokojów rozmaitymi cytatami, ale to nie przekonało urzędników w Olsztynie. Oni chcieli łóżka i biurka. I tak to trwało. W latach 70. w Praniu działy się zupełnie straszne rzeczy. Podwórze, gdzie dzisiaj odbywają się koncerty, zostało zabudowane takim psimi budkami, każdy kawałek był wynajmowany, a pani leśniczyna miała księgę, w której wpisywano, że bardzo jej dziękują za pierogi ze śmietaną, że były wspaniałe i że przyjadą na pewno w przyszłym roku. Ta księga zaginęła, szkoda. A potem pojawił się nowy podział administracyjny Polski, w roku 1975, i Pranie znalazło się w województwie suwalskim. I wtedy zgłosił się do mnie dyrektor Muzeum Okręgowego w Suwałkach. Cała leśniczówka była do dyspozycji, robiono tam remont. Umarła moja mama, mnie wyrzucono z mieszkania w alei Róż, bo ono było potrzebne dla jakiegoś ważnego pana, i większość rzeczy pojechała do Muzeum Literatury. Potem miałam problem z biblioteką mamy. Dzwoniłam po różnych instytucjach, jak Dom Matysiaków. Tak mi się wydawało, że dobrą literaturę może by chcieli wziąć, ale ówczesna szefowa powiedziała: Książki?! No, ostatecznie, niech Pani przywiezie. Ja mówię: Nie mam czym przywieźć. Myślałam, że może państwo przyjadą, ale nie przyjechali. Zadzwoniłam do jakiegoś liceum, przyszli uczniowie, każdy wziął po dwie książki i był spokój. Biblioteka mamy, w której było dużo ciekawych i pięknych wydań poezji rosyjskiej, pojechała dzięki Andrzejowi Drawiczowi do Instytutu Słowianoznawstwa. I tak czekaliśmy, aż to muzeum powstanie. Otworzyliśmy je w roku 1980. Ja występowałam jako ożywiony eksponat, miałam lekcje. Przyjeżdżała młodzież. To był czas, kiedy wożono pijane wycieczki, zaczynały pić za rogatkami miasta, z którego wyjeżdżały, i potem nie wiadomo, dokąd ich wieźli, po co ich wieźli. Takich pijanych wycieczek zaliczyłam wtedy multum. Miałam wielokrotnie dosyć, z płaczem uciekałam, ale jakoś to przetrzymaliśmy. I tak minęło 17 lat. Lepszych, gorszych, ale wspominam ten czas jednak jakoś specjalnie serdecznie, bo to był też taki czas, że nagle przychodził jakiś młody człowiek i wtedy okazywało się, że wszystkie dotychczasowe doświadczenia z tymi ludźmi, którzy nie wiedzieli, po co i dokąd trafili, i kto to był Gałczyński, były bez sensu, bo nagle pojawiał się jakiś niezwykły młody człowiek, który potrafił siedzieć parę godzin, mówić wiersze i opowiadać o sobie ciekawe rzeczy. Było to dla dla mnie doświadczenie życiowe, bardzo ważne. I występowanie jako ożywiony eksponat też. Nauczyło mnie dystansu do siebie, do świata, do ludzi. EZ: O powstawaniu Muzeum napisała Pani w książce „»Czas swe wzory układa«. Dziennik z Prania”. Odnoszę wrażenie, że wszystkie pani książki, z wyjątkiem oczywiście powieści obyczajowej i sensacyjnych, których też jest pani autorką, poświęciła Pani ojcu, bo nawet „Srebrna Natalia”, opowieść o Pani mamie, też jest w jakimś stopniu książką o poecie Gałczyńskim. Pisząc książki i tworząc Muzeum, przyczyniła się też Pani do powstawania mazurskiej legendy swojego ojca. Ale chcę też przypomnieć, że nie było Pani dane być z ojcem wiele lat. KG: Ja byłam z nim zaledwie 7 lat. Wówczas on starał się nadrabiać wszystko to, czego nie mógł w swoim czasie zrealizować wobec swojego dziecka, a miał plany ogromne. Pierwszych trzech lat nie pamiętam, to jest do chwili jego wyjścia na wojnę. Potem, kiedy wrócił, to właściwie nie poznaliśmy się, bo ja miałam już wtedy 10 lat, a za nim też były doświadczenia i sprawy,

237


Ewa Zdrojkowska

o których potem nie chciał za bardzo mówić. Jednocześnie te 10 lat, które miałam, to było dużo i bardzo mało, bo uważałam, że ciągle mam jeszcze bardzo dużo czasu przed sobą i że rodzice zawsze będą ze mną. Kiedy umarł, byłam już na studiach i zaczynałam dopiero w jakiś swój rozum wchodzić, ale śmierć ojca jeszcze mnie nie nauczyła, że trzeba o pewnych sprawach rozmawiać, o pewne sprawy pytać… Mówi Pani, że zapoczątkowałam legendę. Ja po prostu zaczęłam o pewnych sprawach mówić, o których się do tej pory nie mówiło, i stąd może być skojarzenie, że coś takiego jak legenda mazurska została przeze mnie zapoczątkowana. Nie, oczywiście, że nie. Zapoczątkował ją Gałczyński znacznie wcześniej. Jej początek gdzieś tam się narodził, a on to tylko jakby „oswoił”, ja w tym wszystkim byłam tylko trybikiem. Kiedy zaczynał się listopad na Mazurach, to nie wiadomo było, co ze sobą zrobić. Do najbliższej chałupy było cztery kilometry, a czasami zasypywało śniegiem równo z płotem, więc jakoś trzeba było ten czas wypełnić. Właśnie wtedy zaczęłam próbować pisania, odkrywając cały świat Gałczyńskiego dla siebie od początku, dowiadując się bardzo wielu rzeczy. Ja w ten świat weszłam jako człowiek ukształtowany, który to i owo przeczytał, ale mimo to musiałam się Gałczyńskiego uczyć. Na temat wojny na przykład nie wiedziałam nic. On nie chciał mówić o wojnie, o obozie. I ja to „kupiłam”, nie wracaliśmy do tego, tak jak i on nie wracał. Po śmierci ojca mama mi dała jego zapiski z obozu Altengrabow. Otworzyłam, zobaczyłam, że to jest potwornie nagryzmolone, a ja mam teraz superważne rzeczy na głowie, to gdzie ja będę się zastanawiać co to za słowo… A potem, kiedy zabrakło mamy, powstawały kwadratowe nawiasy, bo nie umiałam pewnego słowa odczytać. I nawiasy pozostały w kilku wydaniach tego „Notesu”. A to bardzo ważny tekst. Pokazuje Gałczyńskiego jako osobę zupełnie dotychczas nieznaną. Cieszę się, że pan Wojciech Kass przeczytał „Notatnik” na tyle uważnie, że to mu podsunęło myśl, aby nagrodę imienia Gałczyńskiego nazwać „Orfeuszem”. EZ: Przypomnijmy, dlaczego łączymy te dwie postaci: poetę Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i syna Kaliope. W pamiętniku prowadzonym w Altengrabow znajdujemy zapiski o Orfeuszu. KG: Tam o twórczości jest niewiele. Jedynym motywem twórczym jest właśnie Orfeusz, który miał być według niego jakimś cudownym oratorium. Czymś bardzo w formie potężnym. Widział tam chóry. To była jedyna rzecz, która wtedy, w tym okropnym czasie roku 1942, go zajęła. Wracał do Orfeusza, rozwijał ten motyw, to musiało być dla niego ważne. Tak że lepiej tej nagrody nie można było nazwać i cieszę się, że ona tak będzie funkcjonować.

238

EZ: Nagroda im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Orfeusz” za najlepszy tom poetycki roku. KG: Tak jest. To jest ważna nagroda. Myślę, że on by się cieszył z jej powstania i z tego, że właśnie tak się nazywa. A ten notatnik musiał być dla niego niezmiernie ważny, ponieważ gubił wszystko, a z wojennej tułaczki wrócił z trzema rzeczami. Trzech rzeczy nie zgubił: małej ikonki, którą mu dała mama, lulki-malulki – tak ją nazywała, modlitewnika, o którym wspominałam i tego notatnika. Notatnik był na tyle istotny, że on go najprawdopodobniej wielokrotnie czytał, bo są tam podkreślenia czerwoną kredką, która stała na jego biurku w pucharku cynowym,


Rozmowa z Kirą Gałczyńską

na którym na zewnątrz była opowieść o śmierci Puszkina, pojedynku i pogrzebie. I ta kredka była używana do różnych ważnych notatek, uwag dotyczących jakichś szczegółów w danym rękopisie. Numery stron były robione tą kredką i podkreślenia w notatniku także. Było więc coś ważnego w Orfeuszu, do czego on chciał wrócić. Nie wrócił. Orfeusz – nagroda poetycka im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego utworzona została w 2011 roku. Przyznawana jest w dwóch kategoriach: Orfeusz – za najlepszy tomik roku i Orfeusz Mazurski – za najlepszy tomik będący dziełem twórcy z Polski północno-wschodniej (Warmia, Mazury, Suwalszczyzna). Laureaci Nagrody: 2012 – Krzysztof Karasek, „Wiatrołomy” 2013 – Jan Polkowski, „Głosy”; Kazimierz Brakoniecki, „Chiazma” (Orfeusz Mazurski) 2014 – Przemysław Dakowicz, „Teoria wiersza polskiego”; Mariola Kruszewska, „Wczoraj czyli dziś” (Orfeusz Mazurski)

239


Marcin CIELECKI

Bobkowski, znikający punkt

Mirze, na wspólną podróż

Marcin Cielecki (ur. w 1979 roku w Olsztynie), poeta, eseista, pedagog. Autor książek poetyckich: „Czas przycinania winnic” (2002), „Ostatnie Królestwo” (2010).

240

Podróż jest tak trwale wpisana w życiorys Andrzeja Bobkowskiego, że mówić o nim można tylko jako rozmazanym punkcie. Był i już go nie ma. Nawet jeśli zastaję go na moment za ladą sklepową, piszącego przy stole czy czytającego, to myślami jest gdzie indziej. Zatrzymać go można tylko na moment w literaturze. W dzienniku, w listach – twórczości, która powstaje tylko w drodze. Bobkowski zawsze zdaje się pisać z jakiegoś punktu chwilowego postoju w swojej podróży. Podróży, dodajmy, która skrzy się wieloma odcieniami: nosi znamiona ucieczki, wyprawy po siebie samego, wreszcie przygotowuje się na spotkanie z własną śmiercią. Bobkowski w swej podróży korzysta w istocie rzeczy z tylko jednego środka lokomocji. I nie jest to ani fotogeniczny rower, ani odkrywany ostatnio gwatemalski model samolotu. Bobkowski jest pisarzem, a to oznacza, że podróżuje się na piórze. Na oklep. Nigdy dosyć czytania Bobkowskiego. Najwspanialszy fragment „Szkiców piórkiem”? Z podarowanej, pokreślonej książki wybieram ten:


Bobkowski, znikający punkt

Wracam o zmroku, jadąc wśród winnic. Winogrona już dojrzewają. Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców, pokrytych prześlicznym, sinawym puszkiem. Wgryzłem się w nie spragniony – było mi gorąco i usta miałem wyschnięte. Niebo już pociemniało i tylko nad górami, w stronie słońca, było jeszcze popielatobłękitne. Wiał wiatr. Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem, a po brodzie ciekł mi purpurowy sok zerwanych z krzaka winogron. Znowu nic nie myślałem – jadłem winogrona. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie. To było wspaniałe. W nocy ustał wiatr. Rzeczywiście złapał młodość: pisząc te słowa, miał 27 lat, był żonaty, cudownie zmęczony po całym dniu szaleńczej jazdy rowerem. Był rok 1940, Europa rozpoczynała swoje gnicie, Bobkowski startował po samego siebie. Znikający punkt Pierwsze wrażenie – ale i kolejne też – z lektury „Szkiców piórkiem” to oszołomienie Bobkowskim. Czy robi zapiski ze szlaku szaleńczej podróży rowerem przez Francję, czy rozlicza Europę z jej słabości wobec totalitaryzmów, czy wreszcie pisze swoją nieposkromioną pochwałę człowieka żyjącego i myślącego samodzielnie – szumi w uszach, myśli biegają jak oszalałe po głowie, zdaje się krew szybciej krąży. Przeżyć, chwycić życie mocną garścią, umieć to zapisać – gdy koła roweru toczą się po obrzeżach Francji, gdy nie ma co jeść w okupowanym Paryżu, gdy jest się Polakiem, a chce się być przede wszystkim człowiekiem. To wciąż zapis wychodzący z doświadczenia jednostkowego, ale zamykającego w sobie doświadczenie uniwersalne. W jego diariuszu przez chwilę odnajduje się każdy z nas – nasze rachunki z przeszłością, niespłacone długi życiu i wielka miłość, którą się pielęgnuje i głaszcze jak bliznę po oparzeniu. Masz tyle szwów, ile liczysz lat, ale masz tyle w sobie nadziei i głodu życia, ile stać cię na zachowanie swego ja w splugawionym i bełkoczącym świecie. Mówili o nim chuligan wolności, on sam wymyślił dla siebie termin kosmopolak. Ja po cichu dodaję: znikający punkt. W tych „łatkach” jest cały on, ale również ktoś jeszcze. Jego pojemne życie zdaje się mieścić każdego z nas. Andrzej Bobkowski to ja. Dziennik nie zaczyna się od pierwszego zapisu z 20 maja 1940 roku: Cisza i upał. Paryż opustoszał i pustoszeje z dnia na dzień. Odbywa się to jednak jakby po kryjomu. Ludzie wyjeżdżają chyłkiem, zapewniając znajomych do ostatniej chwili, że „my się nie ruszamy”. „Szkice piórkiem” zaczynają się w rzeczywistości od wpisu pod datą 25 listopada 1940 roku, po ponad 150 stronach lektury i kilometrach, których nikt nie zliczy:

241


Marcin Cielecki

Zapaliłem dziś w piecyku i siedziałem po ciemku, patrząc w rozjaśnione ogniem okienko z miki. Jeszcze ciągle nie mogę przeboleć tych spalonych zeszytów, czasopism polskich. Bohaterowie! P. wiedzieli, że piszę. Po wejściu Niemców do Paryża kazali Basi wszystko spalić. Ze strachu. […] Pilnowali, żeby Basia zrobiła to przy nich. Wydarła z tych zeszytów kilkanaście kartek. Zostało ich w sam raz tyle, ile we mnie z mojej przeszłości. Niczego nie odtworzę i nie chcę nawet odtwarzać. Nawet tytuł miał być inny: Bobkowski żartował, że swój dziennik wyda po wojnie i zatytułuje „Wojna i Spokój”. Czytając Bobkowskiego, wchodzimy w życie i splecioną z nim literaturę, które zaczynają się od straty. Coś było przed, jednak nie sposób to odzyskać. Ten właściwy, pierwszy, zapis to pole bezradności: zmuszenie żony pisarza, aby zniszczyła twórczość męża. Zupełnie jak opis gwałtu. Jak długo może boleć pisarza takie wspomnienie, przy rozpalaniu ognia w piecyku? Jak długo pamięta człowiek? Jak pamiętliwy jest ogień, a jak cierpliwy papier? Bobkowski odcina się od literatury, która nie idzie w parze z życiem. To życie jest ciekawsze, życie ma być przed pisaniem. Trzeba bardziej żyć, niż bardziej pisać. Co wziął ogień – to jego, ale życie należy do Bobkowskiego. W liście z marca 1958 roku pisał do Anieli Mieczysławskiej: U mnie sztuka i literatura swoją drogą, a życie, papu, cudowne życie, wspaniałe życie przede wszystkim. Dla mnie samo życie jest największą sztuką i rzeczą najbardziej wartą zachodu. Pisząc to, jest po drugiej operacji wycięcia podejrzanego guza. Smakując życie, przygląda się samemu sobie w postawionym przez nie pytaniu: czy to już? Bobkowski wychodzi z kalendarza

242

W marcu 1939 roku wyrusza z Polski do Francji. To odważna decyzja: Bobkowski ma 26 lat, od kilku miesięcy jest żonaty z Barbarą z domu Birtus. Rodzina niechętnie patrzyła na ich ślub, doszukując się mezaliansu, którego miałby się dopuścić Andrzej. Są młodzi, a Francja to nie tylko ziemia obiecana, to również sprawdzian ich miłości, samodzielności, słowem: gorzki smak prawdziwego chleba, a jego smaku nigdy dość, choć nie syci. Nie boi się powiedzieć, że Francja ukształtowała go literacko. Czyta i zachłystuje się literaturą: Balzak, Goncourt, Flaubert, dziejopisarstwo krążące wokół Wielkiej Rewolucji. Sycą się oczy kościołami i przedstawieniami teatralnymi, język zapamiętuje smaki win, serów, owoców morza, uszy oddane we władanie koncertów fortepianowych. Nie boi się powiedzieć, że Francja go zdradziła. W 1940 roku, po tej dziwnej wojnie między Francją a III Rzeszą, w której zabrakło działań militarnych, Niemcy wkraczają w granice swojego zachodniego sąsiada, Bobkowski ma się zgłosić do punktu mobilizacyjnego. Pozostawia żonę w Paryżu, udaje się w podróż, by zgłosić swoją obecność, uzyskać pisemne potwierdzenie stawienia się i… to wszystko. Składa podpis, może wracać. Opór Francji będzie rachityczny; nasi mężczyźni nie potrafią walczyć, zapisuje później głosy francuskich kobiet. W oszołomieniu, w niedowierzaniu rodzi się ta chwila, która ukształtuje go do końca. Będzie ostatecznym podpisem pod własnym życiem. Ten moment jest trudno uchwytny w „Szkicach”, próżno szukać jakiegoś racjonalnego uzasadnienia. Po go-


Bobkowski, znikający punkt

dzinach i dniach spędzonych na dworcu w oczekiwaniu na pociąg, na wiadomości, na rozkazy, Bobkowski w nagłym zrywie wychodzi z kalendarza. Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić. Teraz, kiedy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło zerwanie z przeszłością. Nareszcie. Jestem wolny w tym zamieszaniu. Może zerwałem z samym sobą. Wspaniale. Rozpiera mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tamtym życiem? To był koszmar, bezustanne duszenie się. Bobkowski wychodzi z kalendarza dławiących okoliczności, zrywa ciągłość ujarzmiającego czasu. Udaje mu się przezwyciężyć terror historii, rozumiany jako wydarzenia, których sensu się nie pojmuje, a które rozporządzają naszym życiem. Mało tego: wpędzają nas w bezsens, doprowadzają do brzegu mrocznej studni rozpaczy. To istny dyktat wydarzeń, prawdziwy terror właśnie, z którym sobie nie radzimy. Odbijamy się od rzeczywistości, pomiędzy jednym tragicznym wydarzeniem a drugim, jak zabawki w czyichś rękach. Terror historii odebrał nam przekonanie, że rzeczywistość należy do nas, bo czas zerwał się z łańcucha i kąsa. Bobkowski, który w tym nieuchwytnym momencie wyszedł poza kalendarz, wyrusza w podróż po Francji. Pedałuje do miejsc, które chciał zobaczyć, a nigdy nie miał na to czasu ani możliwości. To zadziwiająca wyprawa, która nierzadko odbywa się w specyficznej kolumnie: uciekinierzy i depczący im po piętach najeźdźcy, zaś pomiędzy nimi Bobkowski. Ta podróż trwa od 6 do 29 września 1940 roku, wiedzie z Carcassonne do Paryża, ale bardziej jeszcze będzie to podróż na pograniczu przedziwnego splotu europejskiej kultury, samego siebie mierzonego w cudownym zmęczeniu mięśni, upajającą siłą krajobrazu. Tę podróż na własny sposób będzie Bobkowski podejmował wiele razy – już to przemierzając Francję na rowerze w czasie powojennym, już to wspominając podczas redagowania wersji ostatecznej „Szkiców piórkiem” przy stole w Gwatemali. Zawsze będzie to jednak Francja peryferyjna – ta z zakurzonych dróg, nieco na uboczu, oddychająca niezmiennie swoim duchem. Właśnie jej będzie wyznawał swoją wierność, gdy pisze w roku 1949, pożegnanie: A czym mniej cenią was w prospektach, tym kocham was bardziej. Bądź spokojne, malutkie Gruissan, kopciuszku Narbonne… […] Nie Cannes, Nicea, Monte Carlo i Mentona z ich hotelami, promenadami i całym szychem zapadły we mnie, lecz „ta” skałka, „ten” skrawek brzegu, „tamten” stary wapiennik – miejsca na tyłach, cofnięte, gdzie spałem i zjadałem skromny kawałek sera, cebulę i chleb. Najpierw młody, potem już starszy, wracałem do nich. Pod rozłożystą, zdziczałą figę pod Niceą zajeżdżałem jak do „Negresco”. Odwiedzę je teraz. I może nawet coś odnajdę z dawnych lat. Może znajdę tę łyżkę, która tak zagadkowo zniknęła, może ołówek? Trasa Bobkowskiego do dziś będzie wzbudzać wiele kontrowersji. Po latach niektórzy będą próbowali ją powtórzyć, inni z kolei twierdzić będą, że jej opis to w wielu przypadkach czysta fantasmagoria. Nie interesuje mnie to, bowiem ważniejsze wydaje się to pytanie, które jest rzeczywistą miarą sił fizycznych i duchowych do podjęcia trudu. To pytanie brzmi: dlaczego się podróżuje? Cees Nooteboom pisał, że w celu odnalezienia siebie, tego akordu, który

243


Marcin Cielecki

przebrzmiał. Bardzo lubię to zdanie. Podróżuje się, bo czuje się zew niepokoju. Podróż zamyka się pomiędzy dwoma wykrzyknikami: nie mogę już tu być oraz tam musi być inaczej. Co widzą oczy wyruszające stąd? Zmianę. Podróż to możliwość rozpoczynania wszystkiego na nowo. Zapisany krajobraz jest już inny, zmienił się, rozpadł. Głęboko wierzę, tak jak wierzy wędrowiec, że wraz ze zmianą miejsca, krajobrazu, w otoczeniu innych smaków i kolorów, ja też będę inny. Że się zmienię. W podróży mogę stać się kimś innym: bez dotychczasowych obowiązków, w innym ubraniu, z zupełnie odmienną historią życia. Słowem: wędruję jako ten, kim chciałbym być. A to się czyta przez paradoks biegnącej drogi: podróżuje się jako bardziej prawdziwe „ja”. Utajone oblicze, które nie mogło dojść do głosu, teraz, w cudownym momencie podróży, gdy wszystko jeszcze może się zdarzyć, pokazuje wreszcie swoją nieznaną twarz. Wyruszam niekoniecznie po to, aby zobaczyć coś, czego do tej pory nie widziałem. Raczej po to, aby siebie zobaczyć w innym świetle – w hotelowym lustrze, w palącym słońcu pieszej wędrówki, pod srebrzystą poświatą rozrzuconych z rozmachem na niebie gwiazd. Podróżuje się, żeby spotkać siebie jako innego. To ja, moje biedne, rozpasane i niedocenione ja, jest celem podróży. Widać to wyraźnie, gdy przekraczam dotychczasowe granice: rzeczywiście oderwałem się od „tutaj” i jestem już „tam”, a jednocześnie dostrzegam bariery, które właśnie pokonałem. Co teraz w tym nowym, rozpostartym przede mną, nieznanym lądzie? Nie Rzym, nie Wenecja, nie Amsterdam, ale ja w nich. Doszukujący się w sobie uczuć, emocji, o których myślałem, że już przygasły. Nie dziwi mnie zatem wybór Francji prowincjonalnej, Francji stodół, kościołów, wsi. Dla Bobkowskiego nagła decyzja wyruszenia to strząśnięcie z siebie kajdan dławiących okoliczności. Historia zdawała się przypisać mu wyraźne miejsce – miał być obrońcą francuskich granic lub cywilnym uciekinierem przed najeźdźcą. Ta sama determinująca Historia dała mu jednak zbyt dużo wolności – obrońcą granic nie mógł się stać, gdyż Francja niemal nie broniła się przed atakiem, zaś cywilni uciekinierzy byli maruderami. Nie to życie, nie to tempo. W swej szaleńczej eskapadzie – wciąż pomiędzy kolumnami wojska i kolumnami uciekinierów – Bobkowski ucieka do przodu. W zapisie Historii nie ma go, pojawia się jedynie na jej obrzeżach. Autor „Szkiców” nie jest tchórzem, bynajmniej: chce się bić, ale Francja go okpiła. Od teraz zacznie się kilkadziesiąt stron tych wspaniałych zapisków zaczynających się najczęściej od słów: wstaliśmy rano, golenie, szybkie śniadanie, spaliśmy w namiocie, w sianie, przed nami miasteczko, wioska, nie widzieliśmy jeszcze kościółka, zimno, dobrze, bezkresny horyzont myśli. Ilekroć zastanawiam się, dlaczego wyruszył, dostrzegam, że próbuję wytłumaczyć niewytłumaczalne. Jak wytłumaczyć oddech? Bicie serca, czystość wzroku sycącego się zwykłym niebem, ten śpiewny rytm krwi, który tak rzadko daje się usłyszeć? Życie, jak je uzasadnić? W kazuistyczne dowody nie bawi się zresztą sam Bobkowski.

244

Leży się na trawie, poprzez liście drzew prześwieca białe słońce, a do ust wpycha się całą kiść [winogron] i ogryza ją jak jabłko. To całe przeżycie; mógłbym pisać o tym na dwudziestu stronach. Ale nie wiem, czy można by oddać rozkosz tych chwil – trzeba to samemu przeżyć, żeby zrozumieć. Przeżyć, nie opisać. Przeżyć, zamilknąć. Przeżyć, być i trawić sobą świat. Jeśli czegoś Bobkowski doświadcza, to można zaryzykować twierdzenie, iż ma udział w Widzeniu. Dotyka świata, widzi go tak, jak nigdy wcześniej – w wiecznym teraz. Bez lęku, uwolniony z zabezpieczeń, migoczący na marginesie kalendarza Historii.


Bobkowski, znikający punkt

To wszystko w takich, właśnie w takich okolicznościach i w żadnych innych. Bo na przykład w czasie urlopu lub wakacji, w normalnych czasach, każda przyjemna chwila jest zatruta, choćby podświadomie tym, co będzie po powrocie: to i to będzie się musiało zapłacić, pan X jest świnia, a trzeba z nim utrzymywać stosunki, bo „on wiele może”, itd., itd. Ten cały balast myśli w normalnych warunkach, balast przyszłości, odpadł. Jest wojna, usiłuję wrócić do Paryża, co będzie jutro albo za miesiąc, zupełnie nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. […] Najważniejsze jest TERAZ i trzeba się nie bać wyssać to TERAZ do końca, potem odrzucić i zastanowić się, jak by następne TERAZ najlepiej wykorzystać (7.9.1940). Dotknąć świat TERAZ, w tej jedynej chwili, którą naprawdę mamy. Bo nie dano nam żadnej innej, innego czasu, jak tylko Tego Momentu. Bobkowski na rowerze obciążonym bagażem do granic możliwości jawi się jako nie całkiem poważny herold prawd najważniejszych, a takich posłańców uwielbiamy. Na swym pojeździe, który lada chwila może się zwyczajnie rozsypać, połamać, uszkodzić, na swym pojeździe, który tak zabawny się wydaje wobec potężnych czołgów, których gąsienice nie łapią gumy oraz wobec ciężkich wozów transportowych przewożących prowiant i sprzęt zdolny służyć wielu rodzinom, Bobkowski głosi swoje prawdy. To nie Historia, choćby nie wiem jak deterministyczna, rządzi moim życiem. To ja sam. Jeść winogrona na krawędzi kalendarza, patrzeć na jeziora w czasie końca czasu. Moje jestestwo wobec TERAZ. Dzienniki rowerowe Dlaczego rower? Bo najbardziej można polegać na sobie. Mechaniki jak najmniej, a jedynym paliwem jest siła i wiara w siebie. Niczego więcej nie potrzeba – akurat to, czym dysponuje Bobkowski. Ale jeśli trzytygodniowa eskapada opisana na 80 stronach daje punkt odniesienia dla 5 lat okupacji i 500 stron, to chodzi tu o coś więcej. Wydaje się, że dwa tematy, niczym dwa koła, toczą się przez „Szkice piórkiem”: niechęć do jakiejkolwiek ideologii oraz radość z życia. Tematy nieprzystające do chóralnych głosów literatury czasów wojny, a także dla pisarza emigracyjnego. Z tego też powodu Bobkowski oceniany był skrajnie, wystawiano mu cenzurkę sybaryty, dzieciucha czy bawidamka. Rzeczywiście, na tle diariuszy powojennych, które zdominowały naszą krajową literaturę, by wspomnieć jedynie Gombrowicza i Herlinga-Grudzińskiego, „Szkice piórkiem” są dziennikiem intelektualisty mówiącego zupełnie odmiennym głosem. Gombrowicz oraz Herling-Grudziński tworzyli dzienniki z wyraźną intencją autokreacji. Tworzyli siebie oraz swój mit artysty, starali się wychowywać, pouczać swych czytelników, cierpliwie drążyć społeczną rolę intelektualisty. Bobkowski nie przystaje do tego towarzystwa, bezlitośnie wyszydza ideologie, nikogo nie wychowuje, odżegnuje się od mitu natchnionego pisarza i cieszy się życiem. Jeśli życie się odzyskało, jeśli poczuło się jego smak – smak wiecznej chwili – jakże z niego zrezygnować? Zniechęcony ideałami kultury europejskiej, która nie potrafiła przeciwstawić się barbarzyństwu totalitaryzmów, głosi jedyną ideologię: życie. W „Szkicach…” zastanawia się, czy w odniesieniu do człowieka w ogóle możliwy jest jakikolwiek system. Udziela zaskakująco negatywnej odpowiedzi: Człowiek to wieczny pożar. Trzeba go gasić tak, jak pożar, to znaczy jak się da. Być może, że i w gaszeniu pożaru jest wiele systemów, ale w rezultacie nie przydają się one na wiele,

245


Marcin Cielecki

bo nic nie pali się nigdy według systemu. Człowiek, ta odwieczna niespodzianka, nie da się ująć w system. […] Pozwolić człowiekowi ŻYĆ – oto jedyny system i ideologia. Pozwolić żyć, a nie KAZAĆ żyć, zostawić mu wybór celu jego życia, a nie narzucić mu go z góry. I skończyć z gloryfikacją śmierci. Jeśli zdaje się, że w tym ekspresyjnym fragmencie bliżej Bobkowskiemu do natchnionego licealisty, to trzeba sobie uświadomić, iż słowa są pisane w roku 1943 w okupowanym Paryżu, z którego ogląda się Wehrmacht na ulicach, a wyzwolenie „grozi” ze strony czerwonoarmistów. Całe wykształcenie, które odebraliśmy, zawiodło – stwierdza Bobkowski. Francja, tak pyszniąca się swoją kulturą i polityką, przywódczyni Europy, była dogmatem. Wojna pokazała, że dogmatem zwietrzałym, bardziej godnym miana mitu. Demokracja, którą tak zachłysnął się świat, pomimo trudnych lat dwudziestolecia minionego wieku, bardziej skłaniała do „ucieczki od wolności” niż przeciwstawienia się i obrony swoich ideałów. Francja, która u Bobkowskiego staje się zarówno boleśnie realna, jak również urasta do miana symbolu, zafascynowała się potęgą totalitaryzmu, dając w zamian rachityczny ruch oporu oraz kolaborację. Słuchając radia, cierpliwie studiując prasę, Bobkowski wybiera rower jako najprawdziwsze narzędzie poznania. Na temat oficjalnej mowy mediów pisze: Na wszystko dać mu [człowiekowi – MC] odpowiedź gotową i łatwostrawną, usunąć sprzed człowieka wszelkie kłody myśli, o które mógłby się potknąć i pod wpływem upadku zacząć myśleć i rozumować. Po co ma czytać – dać mu ilustracje. Uprzedzać pytanie odpowiedzią. Odpowiedź redagować tak jasno, żeby przypadkiem nie przyszło mu na myśl podać jej w wątpliwość. Potknąć się i myśleć – oto cały żywioł Bobkowskiego. Człowiek musi się przewrócić, a rower dostarczy mu tej możliwości wielokrotnie. Jednocześnie pochylonemu nad kierownicą i pochylonemu nad książkami, autor „Szkiców” demaskuje smak jakiejkolwiek ideologii oraz smak życia. Prawdziwa ideologia to po prostu człowiek. Święty Ireneusz z Lyonu powie to samo, ale we właściwym sobie języku – Chwałą Boga jest żyjący człowiek. A życie? Życie ma być przeżyte, a nie skundlone. Czasami oznacza to, że trzeba opuścić miejsce, w którym nie da się wytrzymać. Samolot z papieru, z marzeń

246

25 czerwca 1948 roku Andrzej Bobkowski, wraz z żoną Barbarą zapakowali cały swój dobytek na okręt „Jagiełło” i wyruszyli. Pierwszy przystanek Panama, cel ostateczny Gwatemala. Miał wtedy 34 lata i dusił się w Europie. Okruchy myśli o wyjeździe rozproszone są w monumentalnych „Szkicach…”. Ostatecznie przeważyła rowerowa autopsja upadku Francji oraz przerodzenie się drugiej wojny światowej w nową, tyle że zimną. Diagnoza Europy, wciąż zarażonej sympatią do komunizmu, wciąż uciekającej od wolności, jest w tym czasie najbardziej jasna właśnie u Bobkowskiego. 7 grudnia 1950 roku pisze list do Jerzego Giedroycia, a w nim zaskakujący niezależnością oraz klarownością myśli werdykt:


Bobkowski, znikający punkt

Co do Europy, to nie mam żadnych złudzeń. Ostatnio czytałem trochę prasy francuskiej, szwajcarskiej i niemieckiej. Trudno – to Grecja na dwa dni przed wkroczeniem Rzymian. Nie rozumiem, jak można jeszcze być tak naiwnym, żeby roić marzenia o jakimś planie oporu. Uważam, że w tym stadium, w jakim Europa zachodnia się znajduje, uzbrajanie jej aż po sztuczne zęby (prawdziwe biedaczce już dawno wypadły) i snucie planów „jak odeprzeć” jest grubym nieporozumieniem. Jedynym rozsądnym planem byłoby zastanowić się „jak przyjąć”. Byłoby to w każdym razie bardziej realistyczne i na pewno można by liczyć daleko na intensywniejszą współpracę w wypracowaniu takiego planu. Opuszcza Europę trochę jak zawiedziony kochanek, który zbyt szybko dojrzał. W liście do Jarosława Iwaszkiewicza z 21 czerwca 1948 roku pisze: Przyjechałem tu mając 26 lat jako młodziak, głupi i nierozgarnięty, wyjechałem mając 34 jako już kawałek człowieka. Francja dała mi to, co oni tak dobrze nazywają: formation d’homme [ukształtowanie człowieka]. Wszystko, co ojciec i matka, szkoła i życie posadziły we mnie tam, w kraju, tu dopiero rozwinęło się, puściło pędy i rozrosło. Ciężko było mi to opuszczać, znacznie ciężej, niż myślałem. A trzy miesiące wcześniej w liście do tego samego adresata wyraził się chyba najpełniej: Każdemu zaczynam teraz coś zapisywać. Tobie zapisuję w testamencie Europę. Właściwie najgorsze, co mi zostało. To kłopotliwy spadek. Rok później, będąc już w Gwatemali, wyjaśniał w „Kulturze” swoją decyzję ostatecznie: I teraz już wiem na pewno: dzień, który przeważył szalę mojej decyzji, był dniem wymiany banknotów 5.000 Fr[anc]s w Paryżu […] Widzę ciągle te ogonki pokornych obywateli rewolucyjnej i indywidualistycznej Francji, stojących cierpliwie i godzinami, bez słowa sprzeciwi i buntu, godzących się potulnie z bezprawiem i rabunkiem, jakiego po raz już X-ty dopuściło się na nich Państwo. W Gwatemali, czego bardzo żałowałem, Bobkowski nie ma już roweru. To jednak tutaj, poza zasięgiem Europy, jego myśli zaskakują konsekwencją i ostrością sądów. Kończy przepisywanie i kolejne redakcje „Szkiców piórkiem”, powoli odcina pępowinę od swojego dzieła życia i rozpoczyna kolejne projekty. Literackie i życiowe. Pisze opowiadania, które ustępują dziennikowi, jednak najbarwniejsze pozostają listy. Matka, Giedroyc, Mieczysławska, Terlecki, Iwaszkiewicz, by wspomnieć tych najważniejszych korespondentów. Nie spotka się z Witoldem Gombrowiczem, innym wielkim emigracji, tworząc zupełnie odmienne oblicze i strategię bycia na obczyźnie. Bobkowskiego zerwanie z Europą jest konsekwentne: na propozycje powrotu i objęcia lukratywnych stanowisk stanowczo odmawiał, nie godził się na jakąkolwiek pomoc finansową. W liście do Mieczysławskiej z 17 września 1951 roku pisze: ja żadnej pomocy nie chcę, jakby chciał powiedzieć: ja uciekłem od pomocy. Co więc robi w Gwatemali? Przede wszystkim, mam takie wrażenie, nieustannie podróżuje. Zakłada sklep i klub modelarski, zajmując się głównie konstruowaniem samolotów. Gdy zobaczyłem zdjęcie Bobkowskiego we wnętrzu jego sklepu, jak

247


Marcin Cielecki

opiera się o ladę, a za nim ściany modeli, części, kolorowych pudeł, śmigieł, znaków firmowych zagranicznych przedstawicieli, zrozumiałem: on dalej podróżował. Był w świecie. Gdzieś tam, a to się czyta, że nie było go tutaj. Gdy znalazł samolot, rower był mu już niepotrzebny. Jego sklep, jego szalona branża, to kolejna podróż po własną niezależność. Podobnie jak z rowerem, wszystko polegało na nim samym: precyzji ruchów modelarza, zamiennych częściach, przestrzeni. Był wolny. Dzięki tej niezależności oraz swej pasji, mógł w czasie zimnej wojny odwiedzić Stany Zjednoczone, brać udział w konkursach modelarskich. I za każdym razem był głodny wszelkich smaków życia. Prowadzenie własnego skromnego interesu kosztowało go wiele wyrzeczeń. Tym bardziej z dumą podkreślał, że był wolny wciąż na swój sposób. W liście do stryja pisał: Za to jak dotąd, nic nie żałujemy. Wprost przeciwnie. Zapracowani, zmęczeni, nie mogący sobie pozwolić na nic „extra”, gratulujemy sobie tej decyzji niemal co wieczór. Co Ci będę mówił. Ja przede wszystkim cenię wolność […]. Postanowiłem strącić z siebie wszystkie zależności, nie musieć iść ciągle na kompromisy z moim sumieniem i ideałami. […] I mogę być sobą, niezależny od żadnych „funduszów”, od resztek siana w żłobie, przy którym ścisk osłów piekielny. I jestem bardzo dumny, że nie bałem się ruszyć w świat. I to w jaki. Swobodny, otwarty, rozsłoneczniony, bez ogonków i bez nieustannej interwencji Państwa i tzw. czynników. Niemniej dobitnie napisze w liście do Mieczysławskiej w roku ‘60: Nie, kochana – Ameryka to inny świat, to świat, który można z serca pokochać i być zadowolonym, że umrze się tutaj, a nie w tym europejskim gównie, w tych francuskich czy angielskich smarkach. Żeby mi płacili dzisiaj podróż, to do Francji bym nie pojechał. Od 12 lat tutaj nie pokazałem, nie byłem zmuszony do pokazania żadnemu policjantowi mojego dowodu osobistego. Za to ich kocham. Nie stałem w ani jednym ogonku. Za to ich kocham. Nikt nie odezwał się do mnie po chamsku. Za to ich cenię. Zresztą dajmy spokój, nie ma o czym mówić. Gdy patrzę na faksymile jego listów, uderza mnie ich niepohamowany żywioł: są gęsto zapisane, od brzegu do brzegu kartki nieprzerwane kolumny liter. Jakby rzucił siebie w otchłań kartki. Listy i samoloty, to był jego gwatemalski odpowiednik roweru. Na co mu było to ciągłe podróżowanie – raz bardziej realne, raz bardziej intelektualne? Bobkowski to człowiek, który nigdy nie zasypiał ani nigdy nie zastygał. Język biblijny powie o takich osobach, że nie są letnie. Jego skomplikowane podróżowanie oznaczało wkraczanie w pustkę, mierzenie się ze światem zastanym poza pytaniem i odpowiedzią, aby odnaleźć siebie wolnego od definicji. Żyjącego.

248

Największa i najciekawsza podróż Wydawana od kilku lat korespondencja Andrzeja Bobkowskiego każe spojrzeć jeszcze inaczej na jego podróż. Łatwiej oddzielić w niej zasugerowane części – ucieczkę, wyprawę po siebie samego, zmierzanie w stronę śmierci – ale jednocześnie kierują wzrok jeszcze w inną stronę. Na wehikuł, którym podróżował. Zdaje się, że przypięto Bobkowskiemu rower na zawsze, tak że aż stał się kolejną „łatką”, która ma zatrzymać go – znikający punkt. Zdjęciom, na których Autor „Szkiców” utrwalony (zatrzymany) został na rowerze, nie sposób odebrać siły wyrazu. Ulegam


Bobkowski, znikający punkt

im również ja. Jednak ten środek lokomocji był tylko przejściowy, właściwy dla pewnego etapu. Raz jeszcze: w Gwatemali Bobkowski nie tęskni za siodełkiem. On już podróżuje zupełnie inaczej. Właściwym środkiem transportu stają się listy. Nie tak fotogeniczne jak rower, bo żadnych widoków przy okazji nie sposób uwiecznić. Ale to właśnie na płachcie papieru będzie teraz podróżował najintensywniej. Paryż, Warszawa, Nowy Jork, Londyn – adresy wyskakują spod pióra. List jest jednak specyficznym wehikułem podróży. Tu się nie tyle podróżuje do kogoś, dokądś tam, ile raczej odbywa się podróż do siebie samego, w głąb swych tajemnic. Zapatrzeni w pisany latami, poprawiany i wreszcie doprowadzony do postaci arcydzieła dziennik „Szkice piórkiem”, tracimy nieco z oczu inne arcydzieło. Powstające pokątnie, bez świadomości cyzelowania formy, może nawet i nieuświadomione. Listy Bobkowskiego to jakby odpowiednik „szkiców gwatemalskich”. Całość korespondencji wyznaczają dwa testamenty: do Iwaszkiewicza o zapisaniu Europy oraz do Jerzego Turowicza o życiu i śmierci. Europę zapisuje Iwaszkiewiczowi w liście z 21 marca 1948 roku, swój życiowy testament skreśli w liście do Turowicza pisany na przełomie 15 i 22 lutego 1960 roku. Dwa testamenty dzieli dwanaście lat. W tym czasie świat przynajmniej raz stanął na krawędzi kolejnej wojny światowej, a granice tu i ówdzie zamknęły się nieodwracalnie. Wydaje się nie mieć to żadnego wpływu na testamenty Bobkowskiego. Pomiędzy nimi istnieje jedność wskazująca, że ostatecznie osobowość pisarza zamknęła się przy gwatemalskim biurku, gdy cyzelował „Szkice piórkiem”. W liście do Turowicza jak żywo brzmi to wszystko, co znajdziemy w diariuszu. Trzeba od razu zaznaczyć: to nie jest ostatni list napisany przez Andrzeja Bobkowskiego. Ale też testament sporządza się wcześniej, gdy dostaje się wizytówkę od śmierci, a nie gdy się już umiera. Pożegnawszy się z Europą, tym „kłopotliwym spadkiem”, Bobkowski żegna się ze swoim życiem. I robi to, będąc oczywiście w podróży. Korespondencja z Turowiczem urwała się sześć lat wcześniej, zatem teraz nadrabia miniony czas. Być może z tej perspektywy – patrząc wstecz na poprzednie lata – pisze tych kilka zdań, które dla mnie mają moc testamentu. Właśnie, dla mnie. W liście nie pada ani razu słowo „testament”, trudno jednak nie odczytać go w ten sposób, idąc za elegijnym tonem. Z chorobą Bobkowski rozprawia się krótko: tu mnie pocięli, tam pocięli, żyje się dalej. I właśnie to, jak żyć z wyrokiem śmierci, intryguje mnie najbardziej. W długim liście pisze: Wiele przeszedłem przez ten czas i zrobiło to ze mnie jakby innego człowieka. Ale wydaje mi się, że do pewnego stopnia wygrałem tę walkę. Moralnie. Nie powiem Ci, że przestałem się bać śmierci, bo to jest idiotyzm. Ale udało mi się ją „przyjąć”, ich bin imstande den Tod nich wegzuerklären [tu jako: nie jestem w stanie tłumaczyć sobie śmierci tak, aby znikła – przyp. MC], jak się to doskonale i nieprzetłumaczalnie określa po niemiecku. […] Nie – nie można przeczyć śmierci, można ją tylko po chrześcijańsku (używam najszerszego terminu) przezwyciężyć. Śmierć powinno się brać zupełnie na serio przede wszystkim jako koniec życia w tym sensie, w jakim my to życie pojmujemy, to znaczy naprawdę i bez głupich dowcipów jako koniec świata i koniec wszystkiego w naszym ludzkim zrozumieniu. […] Stoi to zawsze obok, co nie przeszkadza, że rozkoszuję się życiem, że jest we mnie bezgraniczna wdzięczność za każdą chwilę przeżytą jeszcze TU, na ziemi. To chyba naturalne. Jest w tych słowach Bobkowskiego coś, co pozwala spoglądać w stronę śmierci – nawet jeśli nie bez lęku – to w pozycji wyprostowanej. On sam swoje przygotowanie do śmierci, świadome

249


Marcin Cielecki

i zbliżające się latami, przeżył bardzo świadomie, nie przestając pracować, pisać, uczyć się. W tym samym liście do Turowicza swoje ars moriendi nazwał największą i najciekawszą podróżą. Marcin Cielecki

250


debata

251


252


Leszek ŻYLIŃSKI

Wypiski z czasu post O zasadach i przekonaniach

Leszek Żyliński profesor w Katedrze Filologii Germańskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, germanista, historyk, wydawca, publicysta; ostatnio opublikował: „Europa w niemieckiej myśli XIX-XX wieku” (2011); członek rady redakcyjnej pisma „Borussia”.

Przekonania są groźniejszymi wrogami prawdy niż kłamstwa – stwierdza już Nietzsche1. Współczesny człowiek posiada głównie przekonania, sądy, opinie; istnieje wręcz przymus posiadania własnego zdania na różne, odległe nieraz od codziennego życia tematy. Coraz więcej ludzi chce albo musi zajmować stanowisko, a to w sprawie lokalizacji drogi czy budowy nowej elektrowni, a to w kwestii granic wolności wypowiedzi artystycznej czy dopuszczalności eksperymentów genetycznych. Jaką wartość mają jednak decyzje podjęte na podstawie przekonań? Mogą być wiążące na jakiś czas, ale przecież najprawdopodobniej doprowadzą do ich kontestacji przez te grupy społeczne, których przekonania są odmienne. Przekonanie bowiem to nic innego jak wiara w prawdziwość własnego sądu. Akcent leży na słowie „wiara”. Takie przekonanie w ogóle nie musi opierać się na myśli, na wcześniejszym przemyśleniu problemu. Sądy niezależne od myśli są przesądami. Między opinią, wiarą w jej prawdziwość i prawdą rozciąga się przestrzeń, na której do głosu dochodzą krzykacze. Oni nie dążą do prawdy, lecz do przeforsowania stanowiska uznanego za prawdziwe. W konflikcie przekonań z reguły przegrywa myśl. ............................................................ 1 Tenże, Ludzkie, arcyludzkie, tłum. K. Drzewiecki, Kraków: Wydawnictwo Vis-à-vis/Etiuda, 2010.

253


Leszek Żyliński

Sądy biorą się z namiętności; gnuśność umysłu powoduje ich skostnienie w przekonania („Ludzkie, arcyludzkie”). Ale debata publiczna, która jest podstawą podjęcia decyzji w demokracji, polega właśnie na wypracowaniu i propagowaniu powszechnego nastawienia, że dany sposób myślenia i jego konsekwencje (decyzje) są optymalne dla ludzi. Pozostaniemy więc z przekonaniami tam, gdzie do prawdy dojść nie sposób, gdzie nawet o faktyczność faktów toczy się bój. Dużo pewniejsze jednak niż słuchanie przekonań byłoby kierowanie się zasadami, których jasny katalog musi być podstawą działania w sferze publicznej. O jakości polityki decyduje bowiem jakość podejmowanych decyzji, a te niechby były podejmowane w zgodzie z kilkoma niekwestionowanymi zasadami niż w oparciu o wątpliwej jakości przekonania zmieniających się większości (pominąłem w tym wywodzie kwestię działania w oparciu o własny, jawnie formułowany bądź ukrywany interes, bo to całkiem odrębne zjawisko). Od stuleci poszukujemy takich reguł i form rządzenia, które gwarantowałyby osiągniętą w zgodzie z obowiązującymi normami etycznymi maksymalną dawkę dobra dla społeczności, w której imieniu wykonuje się mandat polityczny albo nabywa innych praw do decydowania o rozwiązaniach dotyczących całej społeczności. Próby ich znalezienia i opisania są zajęciem starym i obarczonym ryzykiem związanym z ułomnością ludzkich charakterów. Ale poszukiwanie takiego optymalnego modelu jest ze wszech miar pożyteczne, gdyż w przyjętym modelu demokracji reprezentatywnej oraz pochodzącemu z wyborów samorządu lokalnego czy zawodowego zawsze zdani będziemy na decyzje jakichś reprezentantów. Jednym z ciekawszych i nowych rozwiązań regulujących i opisujących standard etyczny życia publicznego przyniósł raport tzw. Komitetu Nolana. Komitet ds. Norm w życiu publicznym pod przewodnictwem lorda Nolana powołany został w Wielkiej Brytanii przez premiera Johna Majora w 1994 roku w celu opracowania katalogu dobrych praktyk po wielu skandalach prywatyzacyjnych, do jakich doszło na wyspach za rządów Margaret Thatcher. Komitet Nolana sformułował siedem zasad, wyznaczających standard etyczny życia publicznego, na który składają się: bezinteresowność, nieprzekupność, obiektywizm, odpowiedzialność, jawność, uczciwość oraz przywództwo. Wszyscy podskórnie wiemy, co znaczą te słowa i najczęściej potrafimy powiedzieć, kiedy rządzący tych zasad nie dotrzymują. Niezmiernie ważna jest przy tym ostatnia z zasad, którą trzeba rozumieć jako rozumne sprawowanie urzędu w sposób, który pozwoli propagować oraz wspierać stosowanie pozostałych zasad własnym przykładem i przewodnictwem.

254

Tolerancja tylko wówczas jest pojęciem z jakąś treścią i znaczeniem etycznym, jeśli sytuujemy ją w kontekście ważnych dla nas zasad. Inaczej mówiąc, musi być jasne, że istnieją też zachowania, postawy, żądania, których nie tolerujemy. Inaczej tolerancja staje się równoznaczna z dowolnością i tumiwisizmem. Można by przecież tolerować na przykład antysemickie wypowiedzi bądź czyny pedofila. Poza tym tolerancja jest stanem pasywnej pobłażliwości dla INNEGO; tolerować znaczy jedynie tyle, że coś znosimy. Powinna więc być jedynie stanem przejściowym i prowadzić albo do zainteresowania i akceptacji, albo też do dezaprobaty i odrzucenia w przypadku przeciwnym.


Wypiski z czasu post. O zasadach i przekonaniach

Niemcy Ten naród wydał dziesiątki wybitnych twórców, wynalazców, uczonych i podjął jednocześnie dwie tragiczne (w tym jedną zbrodniczą) próby panowania nad światem. Niemiecka hybris z XX wieku, realizacja faustowskiego paktu dla wielkości na długo zdeterminowała ocenę Niemców w Europie. W sto lat po wybuchu pierwszej i siedemdziesiąt pięć lat po wybuchu drugiej wojny światowej można podjąć bardziej wyważoną ocenę roli Niemiec i Niemców w europejskiej historii. Zacznijmy od wybitnych postaci. Czterech było wielkich niemieckich duchowych przywódców Europy w czterech dziedzinach tak ważnych dla duchowości niemieckiej: Luter (religia), Bach (muzyka), Goethe (poezja), Nietzsche (filozofia). Ci twórcy stanowią szczyty kultury europejskiej, są probierzami wartości i wielkości. Przynależą jednocześnie do vita contemplativa, i w tym wymiarze pozbawieni wpływu na polityczną praktykę reprezentanci niemieckiego ducha stworzyli nieprzemijające dzieła. Jak wielki wkład niemieccy uczeni wnieśli w rozwój nauki, prześledzić można, studiując historię poszczególnych dyscyplin albo przeglądając listę laureatów Nagrody Nobla. Niemcy mają również doskonałych techników i przedsiębiorców (vita activa), o czym do dzisiaj przekonują cały świat jako mistrzowie w konstrukcji, produkcji i sprzedaży produktów przemysłowych (od maszyn dla przemysłu i wyposażenia domu po samochody, od produktów chemii po obuwie sportowe). Jednak nie wydały człowieka czynu na miarę tamtych czterech postaci. Gdyby nie samobójstwo polityczne Niemiec w XX stuleciu, dałoby się pewnie za takich uznać Fryderyka Wielkiego czy Bismarcka. Hitler chciał być wodzem wielkiej miary i poniekąd zajął to miejsce w zbiorowej wyobraźni Europejczyków jako wzorzec à rebours. W 2014 roku Niemcy po raz czwarty zostali mistrzami świata w piłce nożnej. Czy to ważne i czy zasługuje na głębszą refleksję? Piłka nożna jest – jak mówi znany bon mot – najważniejszą sprawą wśród rzeczy nieważnych. O sile jej oddziaływania nie trzeba przekonywać. Zaangażowanie poszczególnych nacji w turnieju mistrzowskim oraz jego globalny odbiór pokazują, jakie znaczenie ma ten fenomen. Od kiedy rozgrywane są futbolowe mistrzostwa, każdy tryumf narodowej reprezentacji niemieckiej stawał się swoistym emblematem ważnego okresu w narodowym bycie. Każde kolejne powojenne pokolenie Niemców wydawało drużynę, która dochodziła do pozycji światowego championa. W 1954 roku w Szwajcarii Niemcy w finale pokonali „boskich” Węgrów, dla których tamten mecz był jedyną przegraną na przestrzeni wielu lat. Z tymi samymi Węgrami przegrali zresztą sromotnie w fazie wstępnej mistrzostw. „Cud w Bernie” towarzyszył zachodnioniemieckiemu cudowi gospodarczemu i przywracał Niemcom poczucie własnej wartości. Po zbrodniach nazizmu Niemcy ze światowego pariasa po kilku latach stawali w glorii wielkości, a tym razem tryumfu nie okupili niechęcią i wykluczeniem ze strony innych. Dwadzieścia lat później kolejna mistrzowska drużyna z Beckenbauerem, Netzerem i resztą pierwszych niemieckich internacjonałów towarzyszyła nowemu otwarciu Republiki Federalnej, która właśnie zyskiwała międzynarodowe uznanie i pozycję. Układy wschodnie i pokojowa Nagroda Nobla dla Willy’ego Brandta jako efekt polityki odprężenia, przyjęcie dwóch państw niemieckich do ONZ zwieńczone zostało sportowo w 1974 roku na mistrzostwach rozgrywanych na niemieckich stadionach. Na następne mistrzostwo przyszło Niemcom czekać aż do 1990 roku.

255


Leszek Żyliński

I znów czasowa koincydencja z wydarzeniami politycznymi jest oczywista. Jednoczący się Niemcy zyskują w mistrzowskiej drużynie potwierdzenie historycznego sukcesu i propagują obraz suwerennej, przyjaznej i pokojowej Republiki Federalnej na cały świat. W 2006 roku, kiedy to po raz drugi w Niemczech rozgrywano Mistrzostwa Świata, gospodarzom tytułu zdobyć się nie udało. Zdobyli wówczas trzecie miejsce, co sportowo ich nie satysfakcjonowało, zyskali natomiast w oczach światowej publiczności wiele sympatii sposobem przeprowadzenia zawodów. A nadto odzyskali radość i dobrą pewność siebie; nowym zjawiskiem były chorągiewki w narodowych barwach przy samochodach i domach, publiczne śpiewanie hymnu i spontanicznie przeżywanie mistrzostw. Dzisiejsze pokolenie tytuł mistrza świata przywiozło w 2014 roku z Brazylii, 24 lata po poprzednikach i sześćdziesiąt lat po powojennym piłkarskim debiucie Niemców. Widowiskowo grająca drużyna niemiecka zyskała rzesze nowych sympatyków, a półfinałowy mecz z Brazylią na długo pozostanie w (nie tylko niemieckiej) pamięci. Niemcy grali ładnie i pewnie, sprawnie i profesjonalnie realizowali plan, jakby dla potwierdzenia powszechnej opinii, jaką świat ma o niemieckim państwie i gospodarce. Jak wpisze się ten sukces w naszą globalną współczesność? Ambiwalencje Europy – Co Pan – osoba, która przemierzyła cały świat – myśli o idei Europy bez granic, ze wspólnym pieniądzem, handlem, swobodnym przepływem tradycji i kultur? – Moje za lub przeciw jest bez znaczenia, ale uważam, że Europa nie jest otwarta i wcale się na to nie zanosi. To mity. Narody Europy są silnie okopane w swoich tożsamościach, tradycjach i kulturach, pozamykane we własnych problemach. I to jest bardzo trwale. Kiedy wydaje książkę w jednym kraju, w sąsiednim nikt nic o tym nie wie, więc nawet na tym szczeblu Europa jest zupełnie podzielona i nieprzenikalna. Londyński „The Sunday Times” prowadzi listę 10 najlepszych książek roku na świecie. Paryski „Le Monde” przedrukował ją z komentarzem: Nie tylko żadna z tych książek nie ukazała się we Francji, ale o żadnej nie słyszeliśmy. A samolot z Paryża do Londynu leci 40 minut2. Historia – literatura – nauka

256

Wielkie dzieła historiografii, które przetrwały do współczesności, oparły się próbie czasu przede wszystkim dlatego, że są wspaniałą literaturą. Herodot i Tukidydes w starożytności, tak samo jak Edward Gibbon, Jakob Burckhardt czy Fernand Braudel są wielkimi historykami, ale są również wielkimi pisarzami. Dawniej łączność między literaturą i historią była ściślejsza; czytając Homera, całe pokolenia poznawały historię wojny trojańskiej jako literackie przetworzenie prawdy o losach tego okresu dziejów Greków. Teodor Mommsen, autor monumentalnej „Historii Rzymu”, a nawet prac o rzymskim prawie karnym, został pierwszym niemieckim laureatem literackiej Nagrody Nobla w 1902 roku. Jakob Burckhardt w poezji dostrzegał medium uniwersalne, pisząc w swych „Weltgeschichtliche Betrachtungen” prawdziwy pean na jej cześć i określając ją samą jako najstarszą historię. ............................................................ 2 Fragment rozmowy Małgorzaty Litwin z Ryszardem Kapuścińskim [w:] Gazeta Miejska, Toruń, 9 grudnia 1999 r. po wręczeniu nagrody im. Samuela Bogumiła Lindego.


Wypiski z czasu post. O zasadach i przekonaniach

Gdy przyjrzeć się poezji od strony materii i ducha, to najpierw stwierdzimy, co następuje: jest ona bezsprzecznie przez długi czas jedyną formą przekazu, tak że można mówić nawet o poezji niewolnej; jest ona sama najstarszą historią, także mity ludów poznajemy najczęściej poprzez formę poetycką i jako poezję. Ponadto jest ona jako poezja gnomiczna, dydaktyczna najstarszym naczyniem etyki, w hymnie natomiast bezpośrednio uwzniośla religię, jako liryka natomiast ukazuje pośrednio, co było dla ludzi różnych epok wielkie, wartościowe, wspaniałe bądź straszne. Nasza współczesność, wraz z kolejną falą unaukowienia, doprowadziła do rozdzielenia tych dwóch światów. Sprowadza się to głównie do tego, że historycy zwiększyli co prawda samoświadomość metodologiczną, ale zaniedbali kształtowanie stylu wypowiedzi i odwrócili się w swych pracach od czytelnika, natomiast pisarze nie podejmują trudu rzetelnej kwerendy i coraz rzadziej zagłębiają się w meandry historii. Ale są przecież takie próby i cieszą się autentycznym uznaniem. Myślę tu o utworach takich, jak na polskim rynku cykl powieściowy „Koniec świata szwoleżerów” Mariana Brandysa czy o książkach Tomasza Łubieńskiego. Fenomen popularności pisarstwa Normana Davisa polega chyba też w dużej mierze na tym, że serio traktuje on narrację literacką. Jak pisze Joachim Fest, historiografia jest sztuką niewyobrażalną bez pewnej „dawki” poezji. W swej laudacji na cześć Golo Manna z okazji przyznania nagrody Goethego relacjonuje za bohaterem swej mowy jego ujęcie historii, kwestionujące jej naukowy charakter. Historia bowiem zajmuje się tym, co jednorazowe, nauka zaś zasadą powtarzalności, historia w podobieństwie szuka zawsze czegoś nowego i znajduje to, nauka zaś rozgląda się za regułą3. Być może właśnie nieco dogmatyczne obstawanie przy wymogu naukowości pozbawiło rezultaty badań historyków owej „dawki poezji”, która sprzyjałaby temu, aby ich książki nadal były powszechnie czytane. Tam, gdzie ma to miejsce, a więc na przykład w przypadku biografii wielkich postaci przeszłości, wiedza historyczna musi iść w parze z wartością literacką dzieł. Poza tym historyk może więcej powiedzieć nam tu i teraz, gdy poprowadzi swą narrację nie tylko z punktu widzenia rzetelnej wiedzy o dawnych czasach, ale gdy uwspółcześni historyczny kontekst bądź zuniwersalizuje swe odpowiedzi. To zbliża go jednak do literatury albo filozofii, a tego historiografia, która chce być przede wszystkim nauką, stara się unikać. Dochodzimy w tym miejscu do dwóch odmiennych postaw wobec przeszłości, o których na przykładzie różnicy między filozofem a historykiem, pisał Krzysztof Pomian: Pierwszy świadomie szuka w dawnych tekstach odpowiedzi na pytania stawiane przez jego własną epokę, drugi natomiast usiłuje odtworzyć problemy, które nurtowały ludzi minionych czasów; pierwszy chce wiedzieć, co Kartezjusz ma nam dziś jeszcze do powiedzenia, drugi natomiast – co miał on do powiedzenia swoim współczesnym4. Sami uczeni dowartościowują literaturę piękną jako to medium, którego najlepsze wytwory są w stanie dużo więcej i soczyściej opowiedzieć na przykład o społeczeństwie, jego głębokiej ............................................................ 3 J. Fest, Współczesność przeszłości. Eseje o historii, wybór B. Kerski, tum. A. Kopacki, Olsztyn: Borussia, 2004. 4 Zob. Przegląd Polityczny, nr 69-71, 2005.

257


Leszek Żyliński

strukturze, zwyczajach, panujących stereotypach, o swego rodzaju duchu czasu, niż uczonym udaje się wywnioskować z danych statystycznych czy opisać w studiach socjologicznych. Charakteryzując relacje społeczeństw polskiego i niemieckiego, mistrz polskiej socjologii Jerzy Szacki przyznał bez ogródek prymat literaturze, pisząc: Uchwycenie rzeczywiście istotnych, jakościowych podobieństw i różnic między społeczeństwami wymaga czegoś więcej aniżeli tylko uruchomienia standardowej, jako tako ścisłej, wiedzy z zakresu nauk społecznych. Chociaż jestem z zawodu socjologiem, skłonny jestem sądzić, że stosunkowo największą wartość ma w tym wypadku literatura piękna – niejednokrotnie wprowadzająca w błąd lub odrywająca nas od rzeczywistości, niemniej jednak ciągle najbardziej zasługująca na zaufanie jako zwierciadło „duszy narodowej”. Niekiedy bardzo wartościowa okazuje się filozofia, niekiedy publicystyka, niekiedy jeszcze coś innego. W każdym razie dziedziny, których przedstawiciele nie boją się syntezy nawet wtedy, gdy potrzebuje ona pomocy intuicji i nie powstaje drogą pedantycznej indukcji5. Ale również pisarze zastanawiają się nad relacją literatury i nauki dla opisu społeczeństwa i najlepsi z nich dochodzą do wielce ciekawych wniosków. Z dzisiejszej perspektywy – mówi na przykład Wiesław Myśliwski – literatura nie ma szans zagospodarować tak szerokiego pola jak czyniła to powieść w XIX wieku. Powieść w XIX w. była panią na rozległych włościach, była i historią, i socjologią, i psychologią, miała do spełnienia mnóstwo ról, w tym nierzadko informacyjnych o krajach i ludziach6. Ta przestrzeń w XX wieku skurczyła się niepomiernie, a szczegółowe dziedziny nauki, fotografia, film i internet dużo wierniej odwzorowują rzeczywistość. Tak nam się w każdym razie wydaje. Ale do czasu. Bo literatura pozostała depozytariuszką słowa. Ważne jest, kto i co mówi, ale ważne jest również – co podkreśla Myśliwski – jak ktoś mówi. Stąd czerpie on siłę kreacji, bo to język jest jedyną drogą do poznania człowieka. […] Nie da się już pisać językiem jednoznacznym, oznajmiającym. Wszystko, co jest w nas i co nas otacza, jest tak wieloznaczne, że język nie może sobie pozwolić na definitywność. Rzeczywistość migocze, więc i język stał się migotliwy, wieloznaczny, w każdym razie już nie dwuwymiarowy7.

258

Kiedy pisarz tak sensorycznie, z taką empatią odbiera swój czas, pozostaje w swej funkcji odbiorcy i nadawcy głębokiego przekazu wartościowym medium. Co więcej, to właśnie dzięki literaturze zachowamy pewnie nasz język, tak postponowany codziennym (nad)używaniem, karlejący, a z drugiej strony rejestrujący w słownictwie, składni, gramatyce czułe zmiany w naszej rzeczywistości. I znowu, po latach to w utworach literackich odnajdziemy dźwięk, smak i zapach świata, którego pamięć uleciała. ............................................................ 5 Polacy i Niemcy. 100 kluczowych pojęć, oprac. E. Kobylińska, A. Lawaty. R. Stephan, tłum. tekstów aut. niem. M. Zybura, Warszawa: Biblioteka Więzi, 1996. 6 Z książki muszę wyzdrowieć. Z Wiesławem Myśliwskim rozmawia Justyna Sobolewska, zob.: Polityka, nr 51/52, 2013. 7 Tamże.


Wypiski z czasu post. O zasadach i przekonaniach

Nauki przyrodnicze pracują „nomotetycznie” (od greckiego nomothetikos – prawodawczy), tzn. badają swój przedmiot, poznając i formułując powszechne prawa. Nauki humanistyczne mają natomiast do czynienia z tworami jednostkowymi, szczególnymi i indywidualnymi; ustalają i objaśniają konkretne zdarzenia i wytwory kultury – postępują „idiograficznie” (od greckiego idioma – specyficzna cecha). Ten pochodzący jeszcze z XIX wieku podział nauk według Windelbanda nadal jest prawdziwy, i byłoby dobrze, gdyby pamiętać o tych specyfikach dyscyplin naukowych w naszych współczesnych dyskusjach i zabiegach klasyfikacyjno-oceniających. Tylko tyle i aż tyle w rozlewającej się dyskusji o parametryzacji nauki i kwantyfikowaniu osiągnięć twórczych. Jak kształcić? W kontekście tak żywych obecnie dyskusji o konieczności dostosowania programów uniwersyteckich do wymagań rynku pracy, o rozbieżności między oczekiwaniami kandydatów i profilem kształcenia uniwersyteckiego bardzo ciekawa i pouczająca jest informacja o amerykańskiej West Point z artykułu w „Polityce”: W rankingu „Forbesa” akademia jest w pierwszej dziesiątce najlepszych uniwersytetów w USA. Zresztą jej program niewiele różni się od uczelni cywilnych. – Szkoła z nazwy jest wojskowa, ale można ją ukończyć np. z dyplomem z historii sztuki. Filozofia edukacji oficerów w USA opiera się na przekonaniu, że w akademii należy im dać solidną podstawę wiedzy z różnych dziedzin i kreować ich na liderów. A prawdziwej wojaczki uczyć już po studiach na specjalistycznych kursach – tłumaczy Piotr Błazeusz, który, choć ukończył Akademię Sił Powietrznych w Colorado Springs, nigdy nie zasiadł za sterami samolotu8. Jak taką filozofię kształcenia da się pogodzić z nagminnym nie tylko w Polsce myśleniem o przydatności zawodowej programów uniwersyteckich czy z uczeniem umiejętności praktycznych? Ostatnio nasi „reformatorzy” chcieliby na przykład na neofilologiach uczyć języka w biurze, w turystyce, itp., a więc kształcić zamiast filologów sekretarki bądź przewodników turystycznych. Ale nawet kształcenie tłumaczy czy redaktorów (o ile w ogóle możliwe) nie powinno być misją uniwersytetu. Nie można go zredukować do szkoły uczącej jakiejś sprawności, której można by nabyć na kursach dokształcających czy studiach podyplomowych budowanych na bazie wykształcenia ogólnego. Od wielu już lat poziom uniwersytetu obniżył się do wymagań coraz liczniejszej młodzieży, oczekującej od studiów korzyści doraźnych, przede wszystkim dyplomów. Można by pomyśleć, że zdanie to napisał autor jednego z licznych współczesnych artykułów, bolejący nad upadkiem etosu kształcenia uniwersyteckiego. Ale zdanie to pochodzi z opublikowanego w 1950 roku „Eseju dla Kasandry” Jerzego Stempowskiego i relacjonuje historię odmowy przyjęcia katedry na UW przez Szymona Askenazego w roku… 1931. Bowiem – jak ............................................................ 8 Zob.: Polityka, 19-26 grudnia 2009 r.

259


Leszek Żyliński

informuje pisarz w kolejnym zdaniu: Audytorium, jakie Askenazy posiadał niegdyś we Lwowie, nie było już ani w Polsce, ani gdzie indziej. Zaiste, gdyby rzeczywiście w tak szalonym tempie spadał poziom kształcenia na uniwersytetach, to dziś ludzkość miałaby kłopoty z naukowym wyjaśnianiem świata, a jutro musiałaby na nowo wynaleźć koło. Co nie zmienia faktu, że samo w sobie pierwsze zdanie całkiem trafnie opisuje dzisiejszą naszą rzeczywistość. Fikcje Sisabia albo Sabosia albo SBS: państwo prawdziwie środkowoeuropejskie składające się z Silesii, Saksonii i Bohemii. Jakże inaczej mogłyby się potoczyć losy Europy, gdyby taki twór powstał gdzieś między wojną trzydziestoletnią a rewolucją francuską: od Lipska po Katowice, od Pilzna po Zieloną Górę ze stolicą na przykład we Wrocławiu, w Pradze albo w Görlitz. Przenieśmy się w czasie o jakieś 200 lat. Na kontynencie amerykańskim formujące swą państwowość Stany Zjednoczone Ameryki w głosowaniu przyjmują… język niemiecki jako oficjalny. Jak wówczas potoczyłaby się historia świata? Czy sto lat później Amerykanie zaangażowaliby się w wojny na kontynencie europejskim? A jeśli tak, to po której stronie? Co jakiś czas odżywa niby prawdziwa informacja, jakoby Stany Zjednoczone Ameryki we wczesnym etapie budowania systemu politycznego mogły przyjąć język niemiecki jako oficjalny język w USA. To tylko legenda, ma jednak nawet swego patrona, Frederica Muehlenberga. W rzeczywistości nigdy nie odbyło się w Kongresie USA jakiekolwiek głosowanie nad ustanowieniem języka oficjalnego i z pewnością nie głosowano wprowadzenia języka niemieckiego. Miało natomiast miejsce inne wydarzenie, które stanowi pewnie podstawę owej plotki. W 1794 roku kilku emigrantów niemieckich ze stanu Wirginia wniosło petycję do Izby Reprezentantów z żądaniem, aby ważne dokumenty prawne izby tłumaczone były na niemiecki, co ułatwiałoby imigrantom z krajów niemieckich zadomowienie się w nowej ojczyźnie. Wniosek został odrzucony jednym głosem, a o wyniku zadecydować miał wstrzymujący głos Muehlenberga. Ten polityk amerykański, sam dwujęzyczny syn luterańskiego pastora, który dopiero w latach 40. XVIII wieku przybył do Ameryki, pełnił wówczas funkcję spikera Izby. Nie poparł wniosku, a do historii przeszło jego powiedzenie, że im szybciej Niemcy staną się Amerykanami, tym lepiej. Trzydzieści lat później, w Pensylwanii, gdzie imigranci niemieccy stanowili około jednej trzeciej ludności, narodziła się plotka o owym jednym głosie, który miał pozbawić język niemiecki całkiem nowej roli.

260

Ta legenda czerpie swą żywotność z zaskakującej i nieoczekiwanej zmiany konstelacji politycznej i duchowej, jaką współczesny odbiorca wpisuje w takie kontrfaktyczne wydarzenie. Projektujemy alternatywny przebieg dziejów XX wieku na prostym schemacie odwrócenia, wyłączając USA z przebiegu europejskich zmagań albo sytuując je wręcz w obozie proniemieckim. Ta swoista intelektualna gra potrafi jednak zmrozić dobre samopoczucie dzisiejszych Europejczyków, co na kanwie historycznego horroru łatwo może zaspokoić zarówno potrzebę mocnych przeżyć, jak też zakwestionowania nudnej poprawności politycznej. Leszek Żyliński


Janusz TRUPINDA

„W obronie upadającej sprawy” czyli pamięć i niepamięć o obrońcach Poczty Polskiej w Gdańsku

Janusz Trupinda doktor nauk humanistycznych, muzealnik, historyk, menadżer kultury, absolwent Uniwersytetu Gdańskiego i Szkoły Głównej Handlowej. W latach 2001-2011 wicedyrektor Muzeum Zamkowego w Malborku, obecnie zatrudniony w Muzeum Historycznym Miasta Gdańska. Prezes Oddziału Pomorskiego Stowarzyszenia Muzealników Polskich i Międzynarodowej Komisji do Badania Zakonu Niemieckiego. Jego zainteresowania badawcze koncentrują się wokół historii zakonu krzyżackiego, historii sportu, muzealnictwa, dziedzictwa kulturowego i jego ochrony.

Pamięć, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i zbiorowym nigdy nie jest obiektywnym zapisem historii. Jest interpretacją. Podlega ograniczeniom nie tylko fizjologicznym (co jesteśmy w stanie zapamiętać), ale także emocjonalnym (co chcemy pamiętać). Podlega wielu zewnętrznym czynnikom, choćby politycznym (co i jak możemy pamiętać). Nie jest to zatem problem łatwy od zbadania i opisania, zwłaszcza jeżeli chcielibyśmy się zmierzyć z jednym z polskich symboli narodowych. Pierwsza odpowiedź na haniebny, zbójecki napad Hitlera na Polskę padła z okien Gmachu Poczty Polskiej na placu Heweliusza w Gdańsku. Na wrzaskliwe „Zurück zum Reich”, jakim rozbrzmiał oszalały hitlerowską zarazą Gdańsk w dniu 1 września – męskim, stanowczym, zdeterminowanym odruchem oporu odpowiedziała pierwsza… i ostatnia w całym Gdańsku Poczta Polska. Pod biało-czerwonym sztandarem łopoczącym ze szczytu gmachu czterdzieści polskich, gorących i ofiarnych serc stworzyło redutę, twierdzę – Polskę samą stworzyło, dla Jej imienia walczyło… i zginęło – pisała w niepublikowanym wspomnieniu Maria Flisykowska, żona jednego z głównych bohaterów dramatu.

261


Janusz Trupinda

Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku 1 września 1939 roku to bez wątpienia jeden z symboli bliskich sercu każdego Polaka. Jeden z tych nielicznych, które nigdy nie były podawane w wątpliwość. Obrońcy Poczty to bohaterowie, walczący w beznadziejnej i przegranej od początku sprawie. Podobnie jak w przypadku Powstania Warszawskiego, bardzo rzadko pojawiały się pytania o sens ich walki, o niepotrzebne bohaterstwo, o narażanie życia. Honorowi przegrani – takich najbardziej lubimy i tacy funkcjonują w naszej narodowej świadomości. Można tu zacytować Marię Janion: Obrona ojczyzny jako duchowej formy życia przybiera w Polsce postać wyzwania ze strony miażdżącego losu. Polacy przyjmują je jako bohaterowie tragiczni. W „wyniosłej godzinie”, jak nazwał Hebbel godzinę tragiczną, Polacy nie uginają się przed losem i idą do kresu, wybierając wolność. Dowody złożyli powstańcy listopadowi i styczniowi, obrońcy Westerplatte, powstańcy wileńscy i warszawscy w 1944 r., górnicy z kopalni „Wujek”… Wszystkich ich cechowało tragiczne poczucie honoru w obronie upadającej sprawy, od której do końca, w obliczu wrogiej przewagi, nic chcieli odstąpić1 Tak przynajmniej było dotychczas. Czy jest więc o czym pisać? Pytanie to nie jest tylko figurą retoryczną. Warto opisać sposób pamiętania i upamiętniania bohaterów na przestrzeni lat, w zmieniających się czasach i ustrojach. To w jaki sposób pamiętamy, wiele mówi nam o nas samych, a im bardziej spiżowi są nasi bohaterowie, tym łatwiej pewne zjawiska zaobserwować. Zwłaszcza że zabieramy się do tego w momencie, kiedy zanika już pamięć indywidualna o wydarzeniach i ludziach. Koło Rodzin Pocztowców, niestrudzony kultywator pamięci, jest coraz mniej liczne. Uczestnicy walki już odeszli, świadkowie odchodzą, ale trwa pamięć komunikatywna i kulturowa. W jaki sposób? Czy Pocztowcy to jeszcze bohaterowie narodowi, czy raczej lokalni, gdańscy? Czy wpisują się w tożsamość miasta, które od 1989 roku tej tożsamości ciągle szuka i mierzy się ze swoją przeszłością? Odkrywanie krajobrazów pamięci i niepamięci, ich stosunek do oficjalnej i nieoficjalnej historii, budowanie tożsamości, interpretacje i reinterpretacje przestrzeni miejskiej to tematy fascynujące w tak doświadczonym historycznie miejscu, jakim jest Gdańsk. Umiejscowienie na ich tle narodowego symbolu (czy można nazwać go mitem?), jakim jest obrona Poczty, jest bardzo kuszące i potrzebne. W procesie (re)definicji „gdańskości” (czy w ogóle możemy o czymś takim mówić?) i osadzonej w lokalnym kontekście polskości, zebrany materiał o pamięci wydarzeń 1 września 1939 roku z pewnością nie odpowie na te pytania. Może jednak dać argumenty i bodźce do dalszych poszukiwań.

262

1. Wydarzenie O tym, co się wtedy stało, wiemy już niemal wszystko. Znamy następstwa agresji Niemiec na Polskę i skutki straszliwej wojny, jaka przetoczyła się przez świat. Mimo to trudno nam dziś zrozumieć skalę agresji i nienawiści skierowanej w stronę instytucji, która w założeniu ma łączyć ludzi różnych narodowości, wyznań czy o różnych poglądach politycznych. Kulminacja napięcia w Gdańsku lat 30., między ludźmi, którzy wcześniej żyli ze sobą w zgodzie, oczekiwanie na ............................................................ 1 M. Janion, Gorączka romantyczna, Gdańsk: słowo/obraz terytoria, 2007, s. 280.


„W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć...

nieuchronne starcie, przygotowujący się w tajemnicy obrońcy i napastnicy to jeszcze można wpisać w nurt bardzo napiętej sytuacji międzynarodowej. Ale już zdradziecki napad o świcie i bezprzykładne okrucieństwo wobec broniących się Polaków w trakcie walk i po ich zakończeniu (użycie ognia do złamania oporu, strzelanie do bezbronnych, dobijanie rannych, bezprawny wyrok kary śmierci) – to trudno już racjonalnie wytłumaczyć. Budynek Polskiego Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1 był symbolem polskości na obszarze dziwacznego tworu, jakim było Wolne Miasto Gdańsk (utworzone w 1920 roku) – organizm quasi-państwowy nieakceptowany ani przez Polskę, ani przez Niemcy. Poczta i jej umundurowani pracownicy byli widocznym znakiem obecności Polaków w Gdańsku, obecności, choć Polacy stanowili zaledwie około 10% ludności miasta od pewnego momentu bardzo niemile widzianej. Poczta Polska w Gdańsku, działająca na podstawie postanowień traktatu wersalskiego i późniejszych umów, od samego początku zresztą wzbudzała wrogie reakcje ze strony zwolenników przynależności Gdańska do Niemiec. Wystarczy przywołać tutaj tzw. zatarg o skrzynki pocztowe z 1925 roku, kiedy to w nocy z 5 na 6 stycznia nieznani sprawcy zamalowali polskie godła państwowe na skrzynkach, zawieszonych m.in. na Polskim Urzędzie Pocztowym przy placu Heweliusza. Stało się to już kilkanaście godzin po uroczystym otwarciu tego urzędu. Nastroje antypolskie, obracające się przeciwko Poczcie Polskiej i jej pracownikom nasiliły się w latach 30. i nie może dziwić, że budynek Polskiego Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1 od samego początku brany był pod uwagę przy opracowywaniu planów na okoliczność konfliktu zbrojnego, zarówno przez stronę niemiecką, jak i polską. 3 lipca 1939 roku opracowany został przez policję gdańską (II Rewir) szczegółowy plan ataku na Urząd, przewidujący użycie 156 ludzi. Od tego momentu potrzeba było tylko wydania rozkazu ataku. W tym momencie także w Urzędzie panowała już gorączkowa atmosfera przygotowania do odparcia nieuchronnego ataku. Pełną wiedzę na temat tego, co się dzieje i co ma nastąpić, miał zapewne tylko por. „Konrad” i jego najbliżsi współpracownicy (m.in. Alfons Flisykowski), ale wszyscy przygotowywali się do tej chwili od dłuższego czasu. Urząd przy placu Heweliusza był jednym z obiektów przeznaczonych do obrony, które po wybuchu działań zbrojnych miały bronić się do momentu wejścia oddziałów Wojska Polskiego, tzw. Korpusu Interwencyjnego gen. Adama Skwarczyńskiego. Wśród pocztowców działała zakonspirowana organizacja dywersyjna. Pracownicy Poczty byli podzieleni na „piątki”, które z kolei dzieliły się na „dwójki” i „trójki”. Od momentu zajęcia przez Niemców Kłajpedy (22 marca 1939 roku) wprowadzono wzmocnione dyżury nocne, przybywali nowi pracownicy oddelegowani z Gdyni i Bydgoszczy. Pocztowcy nie tylko przygotowywali się do obrony Urzędu. Mieli także wyznaczone zadania dywersyjne na terenie miasta. Antoni Wieloch przygotowywał się na przykład do podpalenia Wyspy Spichrzów i w tym celu prowadził rozpoznanie oraz gromadził ładunki zapalające i wybuchowe oraz broń. W Gdańsku tworzenie tajnych struktur dywersyjnych rozpoczęto już od 1923 roku. Oparto je m.in. na Tajnym Północnym Okręgu Związku Strzeleckiego w Gdańsku. Przy tworzeniu sieci przyjęto zasadę stopniowej selekcji kandydatów. Pierwszym stopniem było szkolenie wojskowe pracowników polskich instytucji w Gdańsku oraz obywateli Wolnego Miasta. Spośród tych ludzi rekrutowano członków zespołów dywersyjnych zwanych Organizacją Bojową. Po zakończeniu wstępnego przeszkolenia członków tej organizacji zaprzysięgano i kierowano na specjalistyczne przeszkolenie w Polsce. Struktury Organizacji Bojowej były stosunkowo nieliczne. W 1936 roku organizacja liczyła 27 członków skupionych w dwóch drużynach, podzielonych na siedem

263


Janusz Trupinda

patroli. Znajdowali się tam pocztowcy, kolejarze i harcerze. W Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym nr 1 kierował nią Alfons Flisykowski członkowie organizacji składali przysięgę wierności na ręce Konrada Guderskiego. Prace dywersyjne miała maskować utworzona w 1934 roku Polska Rada Sportowa, które de facto była komórką zajmującego się m.in. wywiadem i dywersją pozafrontową, Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Według raportu mjra Edmunda Charaszkiewicza, kierującego przygotowaniem dywersji pozafrontowej w skali całego kraju (1936 rok) te nieliczne, ale regularnie szkolone siły przeznaczone były do: 1) obsadzenia 1-2 gmachów polskich i obrony tychże (jeśli gmachów tych nie obsadzą oddziały Związku Strzeleckiego, co byłoby lepiej i co jest przewidywane); 2) przeprowadzenia zamachów rewolwerowych i bombowych; 3) przeprowadzenia zniszczeń środków łączności; 4) dokonania zamachów na niektóre obiekty, przez podpalenie tychże; 5) niepokojenia ludności przez rozsiewanie fałszywych wiadomości, zamachy, podpalenia, kolportaż bibuły; 6) zorganizowanie służby obserwacyjno-wywiadowczej2. W te wszystkie działania wpisany został Urząd Pocztowo-Telegraficzny nr 1 i jego pracownicy. W sierpniu 1939 roku sytuacja uległa jednak zmianie. Rozwiązano i ewakuowano z terenu Pomorza Gdańskiego Korpus Interwencyjny, który miał zająć Gdańsk, z miasta odwołano wielu członków sieci dywersyjnej. Tym samym obrona polskich placówek na terenie Wolnego Miasta straciła sens. I tu dochodzimy do kontrowersji, związanych z podjęciem przez pocztowców obrony PUPT nr 1. W literaturze przedmiotu przyjmowano na ogół, że wraz z rozwiązaniem Korpusu odwołano także rozkaz obrony Poczty Polskiej, tylko że nie dotarł on na czas do obrońców. Potwierdzają to m.in. wspomnienia świadka wydarzeń, Augustyna Młyńskiego. Henryk Stępniak stwierdził natomiast, że rozkaz dotarł, ale pocztowcy świadomie go złamali, podejmując heroiczną decyzję o obronie. Jeszcze inną hipotezę postawił 15 lat temu Andrzej Gąsiorowski i do tej pory nie została ona ani potwierdzona, ani obalona. Zakłada ona, że rozkaz obrony nie został zmieniony. Zmianie uległ jedynie cel obrony: z militarnego na polityczny. Podobnie jak to było w przypadku Westerplatte, miała to być demonstracja obrony polskich praw w Wolnym Mieście Gdańsku. Przyjmując ją, założyć trzeba, że pocztowcy (a być może i Konrad Guderski) nie zdawali sobie z tego wszystkiego sprawy. Nie wiadomo także, czy podejmując ewentualną decyzję o „symbolicznej obronie”, polskie władze wojskowe miały świadomość możliwych konsekwencji tej decyzji dla samych pocztowców, którzy zapłacili za nią najwyższą cenę.

264

Urząd Pocztowo-Telegraficzny nr 1, przy ówczesnym Heveliusplatz 1 został zaatakowany o 4.45. W nocy odcięto go od świata, przerywając łączność i odgradzając kordonem policji i żołnierzy SS. W budynku przebywało 58 osób, w tym dwie kobiety – żona dozorcy Małgorzata Pipkowa i jej 10-letnia wychowanica, Erwinka Barzychowska. Rodziny pocztowców już wcześniej zostały ewakuowane z Gdańska. Załoga nie była zaskoczona atakiem. Relacje mówią o nerwowej atmosferze, dyskusjach wśród pracowników, a około godz. 22.00 w noc poprzedzającą atak, późniejszy dowódca obrony, por. inż. Konrad Guderski w dość bezceremonialny sposób ............................................................ 2 B. Chrzanowski, A. Gąsiorowski, K. Steyer, Polska podziemna na Pomorzu w latach 1939-1945, Gdańsk: Polnord Oskar, 2005, s. 45.


„W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć...

odesłał do domu, mimo dyżuru, telefonistkę Małgorzatę Sadowską. Nerwy i reakcję „Konrada” łatwo wytłumaczyć. Od momentu, kiedy pojawił się w Gdańsku, w kwietniu 1939 roku, miał zająć się intensyfikacją przygotowań do obrony i koordynacją wszelkich, związanych z tym działań. On najlepiej wiedział, co miało nastąpić. Pocztowcy, mimo szybkiej śmierci odpowiedzialnego za obronę „Konrada” wytrzymali w boju kilkanaście (12-14) godzin. Szczegóły obrony zostaną omówione dalej, bowiem wiążą się z osobistymi historiami i losami obrońców. Poległo osiem osób, dalszych sześć (w tym Erwinka) zmarło w szpitalu. Pięciu mężczyznom udało się uciec i uniknąć aresztowania. Spośród nich wojny nie przeżył jedynie Leon Fuz. Oprócz wspomnianych czterech mężczyzn wojnę przeżyła jeszcze jedna kobieta, Małgorzata Pipkowa. Po kapitulacji, wzięci do niewoli obrońcy Poczty byli przesłuchiwani i brutalnie torturowani, a następnie zostali osądzeni w dwóch procesach. Wszyscy, w liczbie 38 osób, zostali skazani na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok wykonano 5 października na strzelnicy gdańskiej policji na Zaspie. Bohaterska obrona znalazła swoje stałe miejsce w pamięci Polaków, zarówno komunikatywnej, jak i kulturowej. Zadbało o to Koło Miejscowe Związku Zawodowego Pracowników Poczty i Telekomunikacji, które już 3 lipca 1945 roku powołało do życia Komitet Opieki nad Obrońcami Poczty Polskiej w Gdańsku. Miał on zająć się opieką nad budynkiem Poczty Polskiej, grobami jej obrońców oraz wdowami i sierotami po pracownikach Poczty Polskiej, a także ich rodzinami. Trzeba podkreślić, że Komitet powstał jako sekcja Zawodowego Związku Pracowników Poczty i Telekomunikacji, a później działał pod opieką Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Gdańsku. O pocztowcach pamiętał zatem resort, który zorganizował także pierwszą uroczystość w szóstą rocznicę obrony Poczty, na cmentarzu na Zaspie. Następna odbyła się już przed budynkiem Urzędu nr 1 z udziałem ministra Poczt i Telegrafów, dra Józefa Putka. Odsłonięto wtedy czarną, leżącą do dziś granitową płytę z napisem „Obrońcom Poczty Polskiej w Gdańsku 1.9.1939”. Komitet zajął się także bardziej prozaicznymi sposobami upamiętnienia wydarzenia. Na jego wniosek przemianowano plac Heweliusza, przy którym położony był budynek Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1, na „Obrońców Poczty Polskiej” (lipiec 1945) oraz przyczynił się do ustalenia nazwiska por. „Konrada” w 1947 roku. W 1945 roku sztandar Związku Zawodowego Pracowników Poczty i Telekomunikacji w Gdańsku został odznaczony Srebrnym Krzyżem „Virtuti Militari” V klasy. W tym samym roku wprowadzono do obiegu okolicznościowy znaczek pocztowy. Także i późniejsze tablice oraz pomniki, które upamiętniały obronę Poczty Polskiej, powstały w wyniku działań resortu łączności, poczuwającego się do kontynuacji tradycji Poczty Polskiej w Gdańsku. Następne inicjatywy musiały jednak poczekać. W okresie stalinowskim nie przypominano o obronie Poczty. Odbudowano budynek Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1, gdzie umieszczono Zespół Szkół Łączności, ale samo wydarzenie zostało zepchnięte w strefę niepamięci. Podobny proces obserwujemy w Sztutowie, w odniesieniu do terenu byłego obozu Stutthof. Dopiero 1 września 1957 roku na froncie odbudowanego budynku Poczty odsłonięto następne dwie tablice zawierające historię Poczty, a w siedzibie Ministerstwa Łączności w Warszawie otwarto okolicznościową wystawę. W roku następnym miał swoją premierę film Stanisława Różewicza „Wolne Miasto”, pierwszy polski film o wrześniu 1939 roku, którego głównym motywem była obrona Poczty Polskiej. Mimo że wzbudził liczne kontrowersje i różne oceny, widoczne nawet na łamach jednego periodyku („Film”), to do dziś pozostaje on jedynym filmem

265


Janusz Trupinda

266

fabularnym o tamtych wydarzeniach. Za „Wolnym Miastem” poszły inne głośne filmy wojenne, jak „Orzeł” czy „Westerplatte”. Od tego momentu mówić możemy o ciągu działań związanych upamiętnieniem obrony Poczty i jej obrońców. Ulice, szkoły i osiedla, szczepy harcerskie i jednostka wojskowa otrzymywały imię „Obrońców Poczty”, podobnie zwodowany w 1970 roku statek – m/s „Obrońcy Poczty”. Warto zwrócić jednak uwagę, że wydarzenie prawie zawsze upamiętniano w perspektywie ludzi, podkreślając ich bohaterstwo w beznadziejnej sytuacji wobec okrucieństwa agresora. W domyśle znajdowała się decyzja polityczno-wojskowa, która naraziła ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. Oficjalna, kulturowa pamięć nie obejmowała jednak wszystkich obrońców, co znalazło swój oddźwięk we wspomnianym filmie Różewicza. Za bohaterów uznano pocztowców poległych lub zabitych w czasie wojny oraz kobietę, która przeżyła (Małgorzata Pipkowa). Jeszcze w 1963 roku gazety3 obwieszczały odejście ostatniego uczestnika obrony Poczty Polskiej. Od 1957 roku zaczynają ukazywać się artykuły prasowe oraz historyczne publikacje książkowe o Poczcie Polskiej w Gdańsku i wydarzeniach roku 1939. Jeżeli chodzi o obronę Poczty w 1939 roku, to akcentowano przede wszystkim dramat pocztowców, którzy już od dłuższego czasu spotykali się z wrogością niemieckich mieszkańców Wolnego Miasta, podkreślano perfidny, zdradziecki plan ataku i jego okrutną realizację. Akcentowano świadomość nieuchronnego wybuchu wojny i uzasadniano wojskowe szkolenia, konspirację oraz dozbrajanie Urzędu Pocztowego nr 1. W publikacjach podkreślano także fakt bezprawnego stracenia wziętych do niewoli obrońców. Niektórzy z autorów podkreślali, że mimo braku mundurów wojskowych pocztowcy powinni być uznani za żołnierzy i chronieni przepisami konwencji haskiej. Inni podkreślali, że dwa niemieckie akty prawne „Rozporządzenie o specjalnym prawie karnym w czasie wojny i przy wykonywaniu szczególnych akcji” (Kriegssonderstrafrechtsverordnung) oraz „Rozporządzenie o wojskowym postępowaniu karnym i przy wykonywaniu szczególnych akcji” (Kriegsstrafverfahrensordnung) z 17 sierpnia 1938 roku weszły w życie na terenie Wolnego Miasta dopiero 16 listopada 1939 roku. Z okazji 40. rocznicy ataku na Pocztę ukazała się rozprawa Antoniego Świtalskiego „Zbrodnia usankcjonowana”4, w której autor analizując wszelkie prawne aspekty sprawy, wykazał nawet, że skazanie obrońców Poczty Polskiej zostało dokonane z naruszeniem przepisów prawnych ustanowionych przez samego agresora! W delikatny sposób autor odniósł się także do polskich publikacji, które opisywały Pocztowców jako żołnierzy w pocztowych mundurach5, co miało zapewnić potraktowanie ich jako jeńców wojennych. Jednoznacznie stwierdził, iż jest to opowiadaniem się za bezsensowną tezą niemiecką, potrzebną do kwalifikacji prawnej obrony jako przestępstwa partyzantki6. W pracy zostało dokładnie wykazane, że Niemcy, zdając sobie z tego sprawę, próbowali to na siłę udowodnić, m.in. rozdając Pocztowcom więzionym na Biskupiej Górze polskie (zdobyczne?) wojskowe sorty mundurowe czy też próbując wmówić tę wersję przesłuchiwanym obrońcom. Wersja niemiecka została też mocno wzmocniona przez Radę Państwa, która 12 sierpnia 1948 roku uznała oddział broniący Poczty Polskiej w Gdańsku za część składową Wojska Polskiego. Konsekwencją tej decyzji było wspomniane wyżej odznaczenie sztandaru Związku Zawodowego Pocztowców orderem wojskowym „Virtuti Militari”, niczym sztandaru jednostki wojskowej. W kierunku wskazanym przez Świtalskiego podążył były dyrektor Federalnego Urzędu Kryminalnego w Wies............................................................ 3 Wieczór Wybrzeża, nr 226 z 24 września 1963 r. 4 A. Świtalski, Zbrodnia usankcjonowana. Skazanie na śmierć obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku w świetle prawa, Wrocław; Gdańsk: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1979. 5 Zob. m.in.: A. Bartoszewski, W. Gomulski, Żołnierze w pocztowych mundurach, Gdańsk: Wydawnictwo Morskie, 1969. 6 Zob. A. Świtalski, Zbrodnia…, dz. cyt., s. 50-51.


„W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć...

baden Dieter Schenk7, który nagłośnił sprawę w Niemczech i doprowadził do uniewinnienia obrońców przez Sąd Krajowy w Lubece. Zatrzymajmy się na chwilę przy literaturze. Najbardziej znanym a jednocześnie kontrowersyjnym literackim opisem obrony Poczty jest ten zamieszczony w powieści „Blaszany bębenek” Güntera Grassa. Bohater Grassa, mały Oskar, wraz ze swoim domniemanym ojcem, Janem Brońskim (postać fikcyjna) znalazł się tuż przed wybuchem wojny w budynku Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1. Czytając ten fragment powieści, czytelnik widzi więc obronę od wewnątrz. I jest to obraz mocno odbiegający od innych opisów walki. Grass opisuje przede wszystkim strach Brońskiego, lęk przed walką wyrażający się m.in w unikaniu strzelania i grze karty w trakcie obrony. Można by to wszystko złożyć na karb fikcji literackiej, jednak pisarz używa tam nazwiska Jana Michonia, postaci autentycznej. Powinien był więc jego losy opisać zgodnie ze znanymi faktami. A tymczasem próżno by szukać na kartach powieści morderstwa, jakiego na pełniącym obowiązki Dyrektora Poczt i Telegrafów Michoniu dopuścili się Niemcy, którzy zastrzelili go, kiedy wyszedł bezbronny z białą flagą. Grass wspominał, że przed napisaniem książki, w 1958 roku, kontaktował się z dwoma żyjącymi obrońcami Poczty i to na ich wspomnieniach oparł ten fragment powieści. Przeciwko tak przedstawionej wersji obrony Poczty Polskiej zaprotestował już w 1971 roku Brunon Zwarra, gdańszczanin (ur. 1919) i autor autobiograficznego cyklu „Wspomnienia gdańskiego bówki” oraz powieści „Gdańszczanie”, a swoje oburzenie wyrażał później jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza wobec uhonorowania niemieckiego pisarza honorowym obywatelstwem miasta Gdańska8. Protestowali także członkowie rodzin Pocztowców. Osoba dr. Jana Michonia łączy powieść Grassa z dziełem Stefana Chwina „Dolina Radości”. Gdański pisarz również wprowadza swojego bohatera do Poczty i w bardzo dynamicznej relacji opisuje obronę oraz jej konsekwencje. Pojawiają się tam wszystkie wątpliwości i pytania dotyczące obrony i procesu obrońców: o obecność broni w Poczcie, o wojskowe wyszkolenie obrońców, o uciekinierów i podstawy oskarżenia Pocztowców o działalność partyzancką. Mimo powieściowej formy tekstu i niezależnie od intencji pisarza stwierdzić można, iż jest to forma swoistego dialogu z dziełem Grassa i dopełnienie tamtej opowieści. Obrona Poczty Polskiej doczekała się także komiksu9. Oprócz opowieści rysunkowej publikacja zawierała ilustrowaną zdjęciami archiwalnymi opowieść o historii Poczty Polskiej w Gdańsku, jej obronie 1 września, procesie i jego rewizji oraz ekshumacji Pocztowców. Atrakcyjna forma i rzetelnie napisany, wyważony tekst to niewątpliwe atuty tego wydawnictwa, które popularyzuje pamięć o Poczcie i jej obrońcach wśród młodzieży i miłośników tej formy literackiej. 2. Ludzie Pamięć o Poczcie Polskiej w Gdańsku od samego początku koncentrowała się głównie na tych, którzy oddali życie w jej obronie. W walkach poległo ośmiu obrońców, dwóch ciał do dziś nie zidentyfikowano. W szpitalu na skutek ran zmarło następnych sześć osób, a 38 wziętych do

............................................................ 7 D. Schenk, Poczta Polska w Gdańsku. Dzieje pewnego niemieckiego zabójstwa sądowego, tłum. W. Tycner, J. Tycner, Gdańsk: Polnord Oskar, 1999. 8 Gdańsk 1939. Wspomnienia Polaków-Gdańszczan, wybór i oprac. B. Zwarra, Gdańsk: Marpress, 2002, s. 342-344. 9 M. Wójtowicz-Podhorski, J. Przybylski, Pierwsi w boju. Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku, Poznań: Zin Zin Press, 2010.

267


Janusz Trupinda

niewoli, po skandalicznych dwóch procesach, zostało rozstrzelanych 5 października na Zaspie (jeden z pojmanych Pocztowców, Leon Fuz, zdołał się odłączyć od reszty kolegów, ale w grudniu 1939 roku został rozpoznany i prawdopodobnie rozstrzelany w Piaśnicy). Wiemy już, że obrońcy Poczty zostali straceni z naruszeniem prawa, za rzekomy udział w partyzantce (wegen Freischärlerei), ale warto tu dopowiedzieć, że polegli 1 września także zostali wciągnięci w brudną grę agresorów. Znajdujące się w gdańskim Urzędzie Stanu Cywilnego akta zgonu ośmiu poległych zawierają informację, że zginęli jako partyzanci. Jak to wspomniano wcześniej, Niemcy próbowali na siłę uzasadnić stracenie obrońców i w aktach zgonów poległych sporządzonych w grudniu 1939 roku umieścili to właśnie uzasadnienie, które było potrzebne do wykazania kary śmierci dla rozstrzelanych i zbieżne z wprowadzonymi 16 listopada 1939 roku rozporządzeniami wojennymi z 17 sierpnia 1938 roku. Wojnę przeżyło pięć osób znajdujących się w momencie ataku w budynku Poczty: żona dozorcy Małgorzata Pipkowa oraz czterech obrońców, którym udało się uciec: Władysław Milewczyk, Andrzej Górski, Franciszek Mielewczyk i Augustyn Młyński. Oni staną się po wojnie sprawcami największego zamieszania związanego z pamięcią o bohaterskiej obronie Poczty. W 1945 roku wszystko było bowiem jasne. Bohaterowie, którzy bronili Poczty Polskiej w Gdańsku, nie żyli. Poprzez dekorację sztandaru pocztowego Związku Zawodowego zostali zbiorowo odznaczeni Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari V klasy. W 1971 roku 50 obrońców otrzymało krzyże już indywidualnie. Nagradzającym był Prezydent RP na wychodźstwie August Zaleski (kopia dokumentu w Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku, MHMH/MP/397). Odznaczenia nie otrzymały kobiety, Erwinka Barzychowska i Małgorzata Pipkowa oraz owi czterej, którzy przeżyli i dopiero w 1967 roku zostali oficjalnie uznani za obrońców Poczty. Mimo to długo jeszcze nie mieścili się jednak w kanonie bohaterów narodowych, a ich główną winą było to, że przeżyli.

268

Sprawa czterech uciekinierów jest bardzo przejmująca i emocjonalna. Dziś można rozpatrywać ją filozoficznie – bohaterowie odrzuceni, niemieszczący się w kanonie bohatera tragicznego, ginącego za ojczyznę, jakie to polskie… Dla tych konkretnych ludzi był to jednak trudny do opisania dramat, o którym mówili bardzo lakonicznie. Na uroczystej akademii 1 września 1957 roku usłyszeli, że obrony nie przeżył nikt. Od tego rozpoczęła się ich walka o przywrócenie do pamięci. Mnie o nic nie chodzi, tylko o prawdę. Ja przecież niczego nie potrzebuję. Mnie nie jest potrzebna opieka. Ja chcę tylko dla siebie, dla swoich kolegów prawdy. I o tę prawdę się biję – mówił Augustyn Młyński. Udowadnianie prawdy było bardzo bolesne. Decyzji Komisji Historycznej Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD) uznającej ich udział w obronie nie przyjął początkowo Komitet Pomocy Obrońcom Poczty Polskiej w Gdańsku. Nie wystarczyły relacje obrońców, a o uznaniu ich racji zadecydowały zeznania Niemki, Anastazji Geschke, która potwierdziła, że po powrocie do swojego mieszkania przy ul. Sukienniczej 9, znalazła mundury pocztowców, którzy tam właśnie przebrali się w ubrania cywilne. Komisja ZBoWiD-u (1959), a następnie Komisja Społeczno-Administracyjna Ministerstwa Łączności (1967) oficjalnie uznały wyżej wymienionych za członków załogi broniącej Poczty Polskiej w Gdańsku w dniu 1 września 1939 r., ale cień wątpliwości pozostał. Niektórzy z historyków już w 1957 roku uznawali udział Milewczyka, Górskiego, Mielewczyka i Młyńskiego w obronie Poczty i szeroko korzystali z ich relacji, inni podawali to w wątpliwość i na wszelki wypadek pomijali ten epizod milczeniem. W przywrócenie pamięci o czterech obrońcach zaangażowała


„W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć...

się mocno Janina Skowrońska-Feldmannowa. Napisała sztukę teatralną, której nie zdążyła dokończyć (zmarła w 1967 roku), a która jest ciekawym dokumentem historycznym. Zawiera bowiem historię ucieczki, ale stawia też wiele wciąż aktualnych pytań o bohaterstwo, patriotyzm, honor, sens narażania życia dla ojczyzny. Swoją prapremierę sztuka „Poczta gdańska” miała w Towarzystwie Dramatycznym im. Aleksandra Fredry „Fredreum” w Przemyślu w 1971 roku. A później jej fragmenty odegrano podczas uroczystości pogrzebowych Pocztowców w 1992 roku w Gdańsku. W 1991 roku przypadkowo znaleziono podczas prac budowlanych na Zaspie zbiorową mogiłę rozstrzelanych obrońców. Znajdowało się w niej 38 szkieletów, z których zidentyfikowano dziewięć. W 1992 roku zorganizowano ich uroczysty pochówek z udziałem prezydenta Lecha Wałęsy, przedstawicieli władz i rzeszy gdańszczan. Pocztowców uroczyście udekorowano przyznanymi im wcześniej Krzyżami Virtuti Militari. O tych, którzy obronę przeżyli, nie pomyślano, choć już wtedy nie żyli i można było też to zrobić. Dlaczego tego nie uczyniono? Czy zaważył ów cień niepewności? Wcześniej udekorowano Pocztowców krzyżami walecznych, ale także tylko tych, którzy zginęli w czasie wojny. Żeby podkreślić jeszcze swoiste zamieszanie z „pamięcią” o Pocztowcach i docenianie ich przez odznaczenia, wspomnieć także warto, że Piotr Teshmer, kolejarz, który wraz z Pocztowcami bronił budynku Poczty, miał już wcześniej „Virtuti Militari” klasy V otrzymany w 1921 roku. Nikt tego nie sprawdził i otrzymał on krzyż trzy razy! Odkrycie mogiły, odznaczenia i godny pochówek zbiegły się z działaniami podjętymi przez Dietera Schenka dotyczącymi nie tylko wykazania, że tzw. procesy Pocztowców to nic innego, jak tylko zbrodnia sądowa, ale także do ich rehabilitacji. Działania były podejmowane już wcześniej przez synów dwóch obrońców Poczty: Jana (Kasimira Aloisa Johannesa) Rogaczewskiego, syna Kazimierza oraz George'a Fuza, syna Leona. Pierwsza skarga trafiła w 1961 roku do Sądu Krajowego w Bremie, gdzie prokurator nie znalazł podstaw do sformułowania aktu oskarżenia i skierowania sprawy do sądu. Nie ma może w tym nic dziwnego, jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, iż po wojnie sędzia, który wydał wyrok na Pocztowców, Kurt Bode, był po wojnie wiceprzewodniczącym tego właśnie sądu. Zresztą także i prokurator Hans-Werner Giesecke przeszedł denazyfikację i działał strukturach wymiaru sprawiedliwości Republiki Federalnej Niemiec. O solidarności zawodowej, która uchroniła obu sprawców od podciągnięcia do odpowiedzialności oraz umożliwiła spokojną pracę i życie, pisze szeroko Dieter Schenk. W tym wypadku udało się formalnie uchylić wyrok śmierci i uzyskać rentę dla wdowy po Kazimierzu Rogaczewskim. W 1964 roku ze skargą zwrócił się obywatel amerykański, George Fuz, syn pocztowca, któremu udało się uniknąć aresztowania bezpośrednio po zajęciu przez Niemców budynku Poczty, ale który został później zadenuncjowany i prawdopodobnie rozstrzelany w Piaśnicy w 1939 roku. Także i tu prowadzone tendencyjnie i obarczone błędami śledztwo doprowadziło do umorzenia sprawy w 1966 roku. Jestem zaskoczony tym, że zmuszony jestem stwierdzić, iż kieruje się Pan argumentami hitlerowskiej propagandy – napisał oburzony George Fuz do nadprokuratora Albrechta, byłego gorliwego zwolennika nazizmu. Fuz walczył z większą determinacją niż Rogaczewski i nie godził się z kolejnymi umorzeniami sprawy. Zaangażował także Kongres Polonii Amerykańskiej. Ostatnie, dziewiąte umorzenie, nastąpiło już po śmierci George'a Fuza (1974) w 1976 roku. Wieloletnia walka nie przyniosła rezultatów, podobnie jak sprawa z powództwa cywilnego o odszkodowanie. Udało się to dopiero w latach 1997-1998. Najpierw zrehabilito-

269


Janusz Trupinda

wani zostali indywidualnie Alfons Flisykowski i Maksymilian Cygalski (1997), a rok później pozostali obrońcy w liczbie 35 (nie wzięto pod uwagę Rogaczewskiego, którego wyrok uchylono wcześniej). W 1998 roku 56 obrońców Poczty otrzymało Honorowe Obywatelstwo Miasta Gdańska i związaną z tym honorową tablicę, umieszczoną na historycznym budynku. Pozytywny wyrok Sądu Krajowego w Lubece umożliwił podjęcie starań o wypłacenie odszkodowań rodzinom zabitych Pocztowców. Stało się to ostatecznie w 2001 roku po wielu staraniach i związanych z tym emocjach. W Kole Rodzin Pocztowców są to wciąż żywe wspomnienia, o których zbyt wcześnie jeszcze pisać. Niemcy stosują taktykę przedłużania sprawy. Czekają, aż nie będzie komu tego odszkodowania wypłacić. Poczta Polska w Gdańsku jest symbolem polskości miasta. Jest też jednak symbolem zapomnienia o tych, którzy za polskość Gdańska oddali życie10. To tylko jeden z głosów (konkretnie Arkadiusza Binnebesela), jakich wiele można było wówczas usłyszeć. Walka o rehabilitację i odszkodowanie nie mogła zagłuszyć rozczarowania tym, co spotkało rodziny Pocztowców po wojnie. Publikacje na ten temat pojawiły się dopiero w latach 90. Z jednej strony, przez cały okres PRL-u obrońcy byli bohaterami narodowymi, ale ich rodziny traciły mieszkania służbowe i pocztowe przywileje, cierpiały niedostatek, musiały zmieniać niemiecko brzmiące nazwiska. Przez 45 lat byłem traktowany jak obywatel drugiej kategorii – opowiadał Brunon Bela, syn listonosza Alojzego Beli. Nie mogłem znaleźć pracy tylko dlatego, że urodziłem się w niemieckim Gdańsku. I ja mam się ze Szkopami procesować o honor, jak swoi mnie nie chcieli? To druga, smutna strona pamięci o bohaterach przypominająca mocno to, co działo się choćby z obrońcami Westerplatte. Powojenna Polska potrzebowała umarłych bohaterów, a Polacy mieszkający przed wojną w Gdańsku byli zbędni nowym władzom i nowej gdańskiej społeczności. „Danzigerzy” zostali wykluczeni z publicznej pamięci, brzmi konkluzja artykułu Anny Kilian pod wielce znamiennym tytułem: „Danziger – gorsi Polacy”11. Edmund Klimek, syn Jana wspominał: Gdy po wojnie poszedłem do prezydium z podaniem o mieszkanie, powiedzieli mi, że nie dostanę, bo ojciec walczył za sanację. 3. Miejsce

270

Budynek Poczty Polskiej i znajdujące się w jego otoczeniu pomniki to jedno z najbardziej urokliwych miejsc pamięci w Gdańsku. Kształtowało się bardzo długo, intensywniej dopiero od 1979 roku, czyli obchodów 40. rocznicy wybuchu wojny. Proces ten trwa, a miejsce będzie się zmieniać tak, jak ewoluuje pamięć o wydarzeniach i ludziach. Już w 1946 roku pojawiła się przed wejściem do historycznego budynku Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1 pamiątkowa tablica. Budynek był jeszcze zrujnowany. Odbudowa ............................................................ 10 Zapomniani pocztowcy, Gazeta Wyborcza Trójmiasto z 25 października 2000 r. 11 Zob. Gazeta Wyborcza z 29 sierpnia 2008 r.


„W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć...

zakończyła się w 1951 roku, a w styczniu następnego gmach został przekazany Zespołowi Szkół Łączności. 1 września 1957 roku ówczesny minister łączności Jan Rabanowski odsłonił dwie tablice, umieszczone po obu stronach wejścia, na których znalazła się historia Poczty i nazwiska jej 50 obrońców. Płyta i dwie tablice upamiętniały wydarzenia 1 września 1939 roku przez 20 lat, kiedy to stwierdzono, że są to środki niewystarczające. W 1976 roku z inicjatywy ministra łączności Edwarda Kowalczyka rozpoczęto przygotowania do budowy pomnika poświęconego pamięci Pocztowców oraz adaptacji części budynku na poświęcone im muzeum. Powołano stosowny zespół organizacyjno-koordynacyjny i zlecono Pracowniom Sztuk Plastycznych z Gdańska, Krakowa i Warszawy przygotowanie projektu. W wyniku tych działań, do których włączono akcję zbierania złomu przez łącznościowców z całego kraju i czyn społeczny pracowników łączności z Trójmiasta, uporządkowano dawny plac Heweliusza. W jego centralnym punkcie stanął pomnik autorstwa Wincentego i Krystyna Kućma z Krakowa. Przedstawia umierającego Pocztowca oddającego karabin bogini zwycięstwa Nike. Umierający jest w mundurze, obok niego leży czapka, a z torby wysypują się listy. Plac, na którym się znajduje, został pofalowany, a na jednej z fal wyeksponowano krzyż Virtuti Militari. W wyniku konkursu w 1979 roku powstał jeszcze jeden pomnik, a właściwie brązowa płaskorzeźba Marii i Zygfryda Korpalskich. Przy okazji uporządkowano także okoliczne uliczki, odnowiono budynki. Działań inwestycyjnych na taką skalę miejsce to już nigdy nie przeżyło. Odsłonięcie pomników i otwarcie muzeum – oddziału wrocławskiego Muzeum Poczty i Telekomunikacji, było wielkim wydarzeniem politycznym, które swoją obecnością zaszczycili I sekretarz KC PZPR Edward Gierek oraz przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński i Piotr Jaroszewicz prezes Rady Ministrów. Towarzyszu Pierwszy Sekretarzu Komitetu Centralnego! Proszę byście w imieniu wszystkich Polaków odsłonili ten pomnik-symbol bohaterstwa polskich pocztowców w Gdańsku. Niech krzepi nasze serca i cieszy nasze oczy. Niech daje świadectwo historii. Niech wespół z kurantem gdańskiego Ratusza głosi wszystkim, że nie rzucim ziemi skąd nasz ród12 – zakończył swoje przemówienie Jerzy Młynarczyk, prezydent miasta Gdańska. Słowa te wydają się dziś zawłaszczeniem pamięci o obronie Poczty przez władze PRL i mogą być oceniane źle. Faktem jest jednak, że przez następne prawie 30 lat wokół Poczty Polskiej nie wydarzyło się nic, co zbliżałoby się skalą podjętych działań do obchodów 40. rocznicy wybuchu wojny. Dopiero w 2005 roku, z inicjatywy Prezydium Ogólnopolskiej Reprezentacji Związków Zawodowych Pracowników Poczty w Warszawie, zrealizowano jeden z najpiękniejszych, w mojej ocenie, pomników w Gdańsku. Autorka koncepcji Dagny Anna Zielińska wykorzystała znajdujący się na zapleczu budynku Poczty mur, który chroni, dzieli i odgradza, doskonale wpisuje się w kontekst napaści na budynek Poczty, będący symbolem łączności Gdańska z Polską i ze światem. W historycznym murze znalazły się cegiełki z odciśniętymi śladami dłoni Pocztowców, którzy pod nim właśnie stali, po wzięciu do niewoli. Dopełnieniem kompozycji jest słynne zdjęcie ilustrujące ten właśnie moment oraz cytat z Jana Kochanowskiego: Chciejmy przed się wziąć myśli godne siebie. Pomnik ten jest pięknym przykładem artystycznego, pełnego subtelnej wraż............................................................ 12 Głos Wybrzeża z 3 września 1979 r.

271


Janusz Trupinda

liwości przetworzenia trudnego, martyrologicznego tematu. Emocjonalnego oswojenia miejsca. Podobnie emocjonalny charakter zawiera inny odsłonięty wtedy pomnik – Erwinki Barzychowskiej, najmłodszej ofiary walk o Pocztę. Autorka Hanna Kostecka chciała także uciec od patosu i dotrzeć do emocji. Rzeźba stanęła po sąsiedzku, w budynku Zespołu Szkół Łączności w Gdańsku. Trzeba tu wspomnieć, że niepodległa Polska przyniosła nie tylko takie piękne realizacje. Powołane w 1979 roku Muzeum Poczty Polskiej niemal przestało istnieć, kiedy pamięć zmierzyć się musiała z twardymi realiami ekonomii. Doszło do żenujących sporów, kto ma finansować Muzeum. Marszałek województwa dolnośląskiego, gdzie znajduje się siedziba Muzeum Poczty i Telekomunikacji, czy Prezydent Miasta Gdańska, na którego terenie funkcjonował oddział wrocławskiego muzeum. Niegodne z dzisiejszego punktu widzenia zamieszanie było efektem reformy samorządowej, która zmieniła także strukturę polskiego muzealnictwa. Muzeum Poczty i Telekomunikacji 1 stycznia 1999 roku z „garnuszka” Ministerstwa Łączności przeszło na utrzymanie marszałka i zarządu województwa dolnośląskiego, którzy odmówili jego finansowania. Targi i rozmowy między nowymi władzami samorządowymi trwały do 2004 roku, kiedy to Muzeum Poczty Polskiej stało się oddziałem Muzeum Historii Miasta Gdańska, instytucji finansowanej przez władze miasta Gdańska. W jego strukturach pozostaje do dziś. W całej tej historii zastanawiające jest zestawienie dat. Jak wykazano wyżej, lata 90. przyniosły swoisty renesans zainteresowania obroną Poczty Polskiej w Gdańsku. Nie tylko po przypadkowym odnalezieniu mogiły godnie pochowano zamordowanych Obrońców, ale też oczyszczając z zarzutów, przywrócono im ludzką godność. I nagle, na przełomie tysiącleci, znowu znaleźliśmy się na poziomie sporów administracyjno-księgowych, kto ma finansować funkcjonowanie Muzeum. Duma z godnego pogrzebu Pocztowców i radość z ich rehabilitacji poszła w niepamięć. Wolna Polska wpisała pamięć w realia gospodarki rynkowej.

272

Historia pamięci to jednak opowieść, która się nie kończy, która ciągle trwa. Pamięć się zmienia, ewoluuje na wszystkich płaszczyznach. W przypadku obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku pamięć ożywała z okazji rocznic, a swoje apogeum osiągnęła w 1979 roku. Dopiero wtedy zadbano o godne zagospodarowanie miejsca dramatu. Na co dzień pamiętają rodziny i osoby zainteresowane. Działające w części dawnego budynku Poczty Muzeum od 1979 roku przekazywało jedną tylko opowieść, o wydarzeniach 1 września 1939 roku. Unowocześniano środki przekazu, ale treść pozostawała ta sama. Dopiero w 2013 roku, w przeddzień 75. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej zmieniła się treść ekspozycji. Już nie opowiada tylko o jednym, tragicznym wrześniowym dniu – snuje opowieść o Polakach w Wolnym Mieście Gdańsku, o patriotyzmie dnia codziennego, którego bohaterska obrona była tylko finałem. To ucieczka od pustej martyrologii, bezrozumnego epatowania krwią i bohaterstwem, które bez nakreślenia szerszego kontekstu wydaje się szaleństwem. Im dalej od wojny, tym trudniej kolejnym pokoleniom wszystko to zrozumieć. Stąd pamięć o Pocztowcach wpisana została w opowieść o trudnych, zawiłych i często tragicznych losach grupy Polaków zamieszkującej przed wojną miasto nad Motławą oraz ich losach powojennych w zupełnie nowej rzeczywistości. Poddawani procesom rehabilitacji i weryfikacji narodowościowej pozostali podejrzanymi i gorszymi Polakami, na których trzeba uważać. Większość z nich zmuszona była wyjechać z miasta, często do


„W obronie upadającej sprawy”, czyli pamięć i niepamięć...

kraju, od którego tyle wycierpieli, do Niemiec. Jeden z tragicznych paradoksów naszej powojennej historii – dlaczego o tym nie opowiadać? Na otwarcie nowej ekspozycji, zasadniczo zmieniającej charakter miejsca, przyszło niewielu ludzi i jeszcze mniej przedstawicieli władz. Więcej było 1 września. Zapewne dlatego, że to tradycja i corocznie powtarzane rytuały. Tak było, jest i będzie. Bezpiecznie i bez świadomości, że pamięć ograniczona do rytuałów straci swój smak i umrze. Nikt nie jest zainteresowany stawianiem pytań. Przecież wszystko wiadomo. Starania gospodarza miejsca, Muzeum Historycznego Miasta Gdańska o nadanie Virtuti Militari czterem Obrońcom, którzy go nie otrzymali, napotyka mur milczenia, spoza którego przebija pytanie: po co? Przecież już uczciliśmy bohaterów... Pamięć kulturowa wymaga miejsc pamięci, pomników, rytuałów. Poprzez wizualizację przypominamy o tym, co się zdarzyło. Ale bez stawiania nowych pytań, bez szukania nowych kontekstów nasza wiedza nie wychodzi poza ogólną faktografię – bez lepszego zrozumienia wydarzeń z przeszłości trudno wyrobić sobie do nich stosunek emocjonalny, poruszyć serce, wzbudzić empatię, czegoś się nauczyć. Za niespełna dwa miesiące [tekst z lipca 2014 roku] plac Obrońców Poczty Polskiej wypełnią uczestnicy obchodów 75. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Jak co roku odprawiona zostanie Msza św., wygłoszone zostaną przemówienia i złożone kwiaty. Wszystko przybierze zapewne bardziej uroczystą niż zwykle formę. W końcu to tzw. okrągła rocznica! Będziemy strojni i uroczyści, lekko zadumani – bo tak wypada. Uczestnicząc, potwierdzimy, że pamiętamy. Ale o czym dokładnie? Janusz Trupinda

273


recenzje

274


Zaułek Leszka SZARUGI

Stan rzeczy

„W krainie czarów” Sylwii Chutnik – tom prozy, na który składa się dziesięć opowiadań dopełnionych jedenastym utworem będącym krótką migawką dramatyczną. Przyznam, że do lektury skłonił mnie wakacyjny niedostatek słowa drukowanego i że przystępowałem do niej bez zbytniego zapału, gdyż zarówno wcześniejszy „Kieszonkowy atlas kobiet” (przekładany zresztą i mający swych zwolenników) jak „Dzidzia” (ta opowieść zwłaszcza) raczej mnie nie zachwyciły, zaś aura jednej z dyżurnych feministek literackich, jaka towarzyszy tej twórczości, nie była dla mnie walorem pociągającym. Ale źle nie było, choć pierwszy, tytułowy utwór tomu raczej mnie nie poruszył. Zdanie, w którym narratorka powiada o sobie, że jest jak Alicja z deficytem czarów, która rośnie lub kurczy się nerwowo, jeśli coś dzieje się w jej życiu nie tak, zdało mi się po prostu literacką wydmuszką (zapewne nie ma to większego znaczenia: już niebawem aluzje literackie nie będą po prostu zrozumiałe, gdyż nie sądzę, by dziś wielu czytelników/wiele czytelniczek zdołało przeczytać „Alicję w krainie czarów” i kwestia powodów, dla których jakaś tam Alicja się kurczy czy rośnie, będzie im obojętna). Tym razem rzeczywiście coś stało się „nie tak” – umarł dziadek, samotnie, niespodziewanie. Opowieść dotyczy reakcji na tę śmierć, wspomnień, pochówku itd. I tu mam kłopot

275


Zaułek Leszka Szarugi

w lekturze: beznamiętność narracji nie zgadza się ze stanem emocjonalnym narratorki. Choćby w takim fragmencie mówiącym o pakowaniu ubrań po zmarłym: Mam wrażenie, że chodzili cały czas za mną i mnie pilnowali. […] Nie wiem, co by im się miało stać, gdyby na chwilę odpuścili i dali mi możliwość konkretnej histerii na środku domu. Ze smarkami, szlochem i rozmazanym tuszem. Wiem, to nie jest komfortowe tak stać i patrzeć, ale z drugiej strony histeria to raczej gra indywidualna, nie trzeba bardzo pomagać. Z jednej więc strony ma nas ta opowieść usytuować w opisywanej sytuacji, z drugiej jednak widać spory dystans czasowy wobec tego, co jest relacjonowane – ten dystans budowany jest przez dość wbrew pozorom starannie dokonywaną stylizację i to ona staje się powodem czytelniczego dyskomfortu. Sprawa jest poważna i gdy się nad tym zastanawiam – a ponieważ na ogół przecież życzliwy jestem dla mych lektur, zaś o tym, co w moim przekonaniu ewidentnie złe, raczej nie zwykłem pisać (wyjąwszy sytuacje skrajne), staram się nie uprawiać „krytykanctwa” – dochodzę do przekonania, że jest Chutnik pisarką owładniętą przez demona literackiej nadświadomości (nie ona jedna – podobnie rzecz wygląda u Jacka Dehnela). Tak było w „Dzidzi”, tak jest i teraz, w szczególności w mikrodramacie „Piwnica” przenoszącym nas w krąg kobiet (z dzieckiem) ukrywających się podczas powstania warszawskiego (powstanie jest ważnym punktem odniesienia w twórczości Chutnik). I oto jedna z bohaterek powiada: Ja się po prostu tak stresowałam… No nie, nie mogła tak powiedzieć. Wtedy jeszcze nie wynaleziono stresu, a jeśli wynaleziono, to w języku angielskim i jeszcze nie był w Polsce znany – tu stres dotarł dopiero w początku lat 60., w roku 1944 werbalne „stresowanie się” nie było w Warszawie możliwe. I choć to w gruncie rzeczy drobiazg, ale przecież dosyć wymowny, zaświadcza bowiem pewną, delikatnie rzecz określając, niefrasobliwość autorki w traktowaniu realiów świata przedstawionego. Nie jest natomiast bez znaczenia forsowanie przez Chutnik przekonania o zasadniczej solidarności kobiet, które, w odróżnieniu od mężczyzn, zdolne są do odrzucenia niemiłych zaszłości w trosce o wspólny los. Nie dziwi zatem, że Matka w „Piwnicy” wygłasza ex katedra: Kobietami jesteśmy, co było to było i nieważne, Kominkowa zaś, postać z tego samego utworu, narzeka: Same kobity, a dogadać się nie da, co ma świadczyć o tym, że sytuacja jest dramatycznie nienaturalna, gdyż kobity, jak wiadomo, zawsze się dogadają.

276

A muszą się dogadywać, gdyż, czego doświadczamy w trakcie lektury tych opowiadań, kobiety funkcjonują w nieustannej opresji – czy będzie to Anna obdarzona mężem nieudacznikiem (a wszak, chciałoby się powiedzieć, widziały gały co brały), czy Bożena z Poznańskiej, prostytutka marząca o spotkaniu z córką, którą po urodzeniu oddała do adopcji. Te utwory są zresztą świetne napisane, czyta się je z przejęciem, opisują losy może nie, jak zapewnia nota z okładki, zwyczajnych ludzi, ale postaci, które szamocą się ze swym losem. Majstersztykiem jest tu „Pola”, będąca relacją o alternatywnym losie Poli Negri. Podobnie „Pan Tadeusz”, rzecz o tym, co niewypowiedziane, o kłopotach ze słowem: Cel uśmierca środki […]. Słowa lubią się przyklejać do właściciela, łazić za nim i ocierać się o nogawkę w geście całkowitego oddania. Stąd ten brak znaczeń. Znaczenia się zwyczajnie wycierają.


Stan rzeczy

Tak – te dwa opowiadania, najlepsze w tomie, zapowiadają możliwości wyobraźni, także lingwistycznej, które, być może – mam na to nadzieję – dojdą do głosu w zapowiadanej przez wydawcę nowej powieści autorki. „Drugi dziennik” Jerzego Pilcha to zapiski obejmujące okres od 21 czerwca 2012 do 20 czerwca 2013, okrągły rok, lecz nie myśliwego, lecz tym razem osoby ściganej, przy tym ściganej przez chorobę, której zapisem, a właściwie opisem na nią reakcji uczynił autor jeden z podstawowych wątków swej opowieści, przygotowując czytelnika na to, co zdaje się nieuniknione, a co przedstawia w taki oto sposób: Z niesłychaną finezją rozpierdolą mi czaszkę, z niebywałą zręcznością pogrzebią mi w mózgu, z niezwykłą precyzją dotkną końcem lutownicy fatalnego miejsca, zainstalują elektrody, zaszyją, zakleją. Tak też się stało, o czym niedawno – w początkach lata roku 2014 – opowiadał Pilch w wywiadzie pomieszczonym na łamach „Tygodnika Powszechnego”: choroba Parkinsona została powstrzymana, drżenia ustały, kondycja życiowa się ustabilizowała. Póki co jednak, pacjent opowiada o drodze, jaka ku owej operacji go prowadzi i o tym, co owej drodze towarzyszy. A w dodatku nie jest w stanie przewidzieć, w jakiej kondycji będzie po tym, gdy jednak podejmie ryzyko, które stanowi oddanie się w ręce medyków: to przecież nie jest nawet tak poważna operacja, jak naprawa serca, można nawet powiedzieć, że naprawa serca jest w porównaniu z tą operacją sprawą jeśli nie zupełnie niepoważną, to w każdym razie błahą. To operacja na mózgu i nie można mieć znikąd żadnych gwarancji, że po jej pomyślnym zakończeniu pacjent pozostanie tym, kim był przedtem. Więcej nawet – istnieje uzasadnione domniemanie, że może być kim innym i że zainstalowana z niezwykłą zręcznością i precyzją elektroda powstrzyma wprawdzie, a nawet usunie całkowicie objawy choroby, zlikwiduje drżenia niepozwalające utrzymać ołówka w ręce, wszakże uruchomi jakieś nowe, nieprzewidywalne i wielce skomplikowane połączenia, pokieruje prądy wewnętrzne w strony niewiadome i dziwne, sprawiając tym samym zupełną, całkowitą zmianę osobowości. Tak więc przygotowywanie się także na taką okoliczność nie jest sprawą łatwą ani przyjemną, a zatem i pisanie tego dziennika taką sprawą być nie może, nic dziwnego zatem, że Pilch czyni tu przedmiotem swej uwagi inne dzienniki, zwłaszcza te, które, o czym wszak wiadomo skądinąd, stanowiły rodzaj zabiegu autoterapeutycznego. Być może ten dziennik – można się tego tylko domyślać, ale przecież taki domysł w pełni zdaje się być uprawniony – ten dziennik przeto być może jest czynioną na wszelki wypadek próbą zakorzeniania się w sobie tak, by jego lektura po operacji pozwoliła czy nawet pomogła pacjentowi odnaleźć się w sobie, dojść do siebie. Dwa zwłaszcza dzienniki, których lekturę opisuje Pilch w swym sprawozdaniu, wydają się interesujące – dziennik roku 1990 (a więc roku zjednoczenia Niemiec) Grassa oraz dziennik Lechonia prowadzony do chwili samozagłady autora. Pierwszy zajmuje autora „Innych rozkoszy” z uwagi na jego bebechowatość (warto może przypomnieć sobie, co o bebechowatości pisał Witkacy) i stanowi pretekst do sformułowania kilku zasad tyczących tego, w jaki sposób dziennika nie

277


Zaułek Leszka Szarugi

pisać. Drugi diariusz w zasadzie też temu służy, ale tu zwraca Pilch uwagę na jedną jego cechę: cenzurę, jaką stosuje wobec siebie Lechoń. Nie dziwią zatem i takie uwagi: Niestety, w porównaniu z Lechoniem rangę wybitności, a może wyższą, przyznać można choćby finezyjnie niedawno przeze mnie grzmoconemu dziennikowi Grassa […]. Nawet jako przygotowanie do samobójstwa rzecz wygląda marnie. A to już coś znacznie gorszego niż snobizm, to wewnętrzna cenzura. I tu, oczywiście, otwiera się dość interesująca kwestia dotycząca tego rodzaju pisarstwa: gdzie mianowicie przebiega ta niepochwytna granica dzieląca autocenzurę od unikania tego, co Miłosz nazywał wystawianiem się na sztych, odsłonięciem? Cóż, życie to, jak wiadomo, choroba na śmierć. I ma sporo racji Pilch, gdy parafrazuje – budząc tym mą radość – Herberta: Nie zachorowałeś po to, by wyzdrowieć. Trzeba dać świadectwo. (Pękania ze śmiechu). A przy okazji warto zauważyć, że ta akurat książka napisana jest wieloma parafrazami, nawiązaniami i aluzjami literackimi, echami lektur autora – ich wydłubywanie z toku narracji zajmować będzie kiedyś niejednego polonistę (lub nawet polonistkę). Te literackie echa są tu jednak niesłychanie istotne: bo właśnie literatura zdaje się być tu światem w pełni prawdziwym, może nawet bardziej prawdziwym od piłki nożnej, co w przypadku takiego kibica, całkowicie wyzbytego złudzeń, a jednak wciąż powtarzającego formułę contra spem spero, czemu też tutaj daje świadectwo, jest sprawą dość istotną. A fakt, iż jest to świadectwo podszyte sporą dozą nieco wisielczego, ale jednak humoru, czyni lekturę wyjątkowo smakowitą.

278

„Obok Julii” Eustachego Rylskiego czytałem nie bez pewnego trudu: nie jest to boiem powieść lekkiego słowa i łagodnego rytmu, zaś jej emocjonalna zwłaszcza gęstość sprawia pewien kłopot, którego naturę trudno w dodatku precyzyjnie wyrazić, gdyż typ uczuciowości narratora i zarazem głównego bohatera utworu, snującego swą wspomnieniową opowieść z dystansu sześćdziesięciu już pięciu lat żywota, choć właściwie z racji wieku winien mi być bliski, stawia opór niepozwalający na lekturową empatię. Być może dzieje się tak za sprawą nasycenia tej relacji melancholijnym klimatem, który dochodzi do głosu w wyznaniu bohatera pewnego letniego dnia roku 1963: Moja melancholia, odziedziczona po ojcu partyzancie, była tego lata, jak wszystko inne, przyjemnością. Zabierałem ją ze sobą nad staw za państwowymi łąkami i kamienistą rzekę, którą przechodziło się w bród, i trzymałem przy sobie jak nieabsorbującą przyjaciółkę. Tego dnia właśnie zawiązuje się akcja opowieści. Do miejscowości, w której żyje i pracuje w bazie transportowej bohater, powraca dawna, piękna nauczycielka języka rosyjskiego, tytułowa Julia, którą, jak się okaże, trzeba będzie nielegalnie przerzucić do Czechosłowacji i która jeszcze w przyszłości ma do odegrania ważną rolę, jednocześnie on sam szykuje się do trud-


Stan rzeczy

nego dla siebie pojedynku. Bez wątpienia ten właśnie pojedynek ma w sobie coś z rytualnego wtajemniczenia. W co? W dorosłość, w męskość? Tak czy inaczej, trzeba się sprawdzić. Ta kwestia zresztą jest obecna w całej twórczości Rylskiego, lecz gdy się nad tym zastanawiam, nie bardzo mogę pochwycić, czym w tym pisarstwie ma być owa męskość: wartością?, stylem bycia?, stanem? – trudno orzec, wszakże bez wątpienia ma mieć ona coś wspólnego właśnie z owym sprawdzaniem się, z okazywaniem odwagi, zdolnością panowania nad sytuacją. A zatem bohater sprawdza się na przestrzeni całego utworu, dochodzi do siebie wyobrażonego, ściga ideał mężczyzny, jaki sam dla siebie – być może po części za sprawą dziedzictwa po ojcu partyzancie – ukształtował. Opowieść rozwija się początkowo wolno (pierwsza część zatytułowana jest „Poranek” – owym porankiem jest dzień przebudzenia się mężczyzny w chłopaku), później przyspiesza (część druga nosi tytuł „Południe i reszta dni”), wypełniając się kolejnymi przygodami, w których przemoc i różne pojedynki składają się na treść życia, które zdaje się być podporządkowane jednej z wielu aforystycznych formuł pojawiających się w tej powieści: Jak się nie jest przygotowanym na normalne życie, to trzeba być przygotowanym na jego wynaturzenia. Jednym z takich wynaturzeń życia jest rzeczywistość peerelowska, w której – co nietrudno dostrzec choćby w opowiadaniach Marka Nowakowskiego – życie „marginesu społecznego” kieruje się prawami czystszymi i bardziej czytelnymi niż to, co oferuje przestrzeń oficjalna. W tym obrazie peerelii jest Rylski niewątpliwie pisarzem blisko z Nowakowskim spokrewnionym, szczególnie w tej właśnie powieści, w której uczestnictwo bohatera w przestępczym (a założonym przez ubeka) „klanie Hemingwaya” każe przywoływać i Hłaskę z jego „Bazą sokołowską”, i Nowakowskiego właśnie, pisarzy z fascynacji Hemingwayem bez wątpienia wyrastających. Poza Hemingwayem spośród pisarzy amerykańskich warto w tym kontekście wspomnieć starszego odeń, wszakże budującego podobnie męskie klimaty Jacka Londona. Ma to zresztą potwierdzenie w stylu opowiadania, dość surowym, zwięzłym, niepozbawionym sarkazmu i ironicznego dystansu. To, oczywiście, tylko wskazanie tropów czytelniczych, ale ważnych o tyle, że właśnie w prozie Rylskiego ten sposób relacjonowania „awanturniczej” historii zyskuje szczególny klimat budowany przez językową maestrię. Leszek Szaruga

Sylwia Chutnik, W krainie czarów, Kraków: Znak, 2014 Jerzy Pilch, Drugi dziennik, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2014 Eustachy Rylski, Obok Julii, Warszawa: Wielka Litera, 2013

279


Zbigniew CHOJNOWSKI

Geopoetyka według Elżbiety Rybickiej1

280

Intuicje, diagnozy, działania, dotyczące odważnie i wielorako pojmowanego regionu, które pojawiły się w kręgu borussiańskim w pierwszych latach jego istnienia, przyniosły późny plon w obrębie antropologii literatury, literaturoznawstwa warmińsko-mazurskiego i ogólnopolskiego. Praca ideowa, intelektualna, artystyczno-literacka nielicznej grupy ludzi ze Wspólnoty Kulturowej „Borussia” oraz jej sympatyków, odbierana w pewnym momencie jako anachroniczna, a przynajmniej „nienowoczesna”, z perspektywy biegu kultury ostatniego ćwierćwiecza wygląda na aktualną i potrzebną. Nie była tylko pokoleniowym zrywem, choć mogła się wydawać objawem wyczucia koniunktury, jakkolwiek taka postawa była skutkiem, a nie przyczyną. Do świadomości zbiorowej (niestety tylko powierzchownie) przedostała się myśl, że odpowiedzialne i aktywne praktykowanie więzi z miejscem dostarcza podstaw do przepracowywania fundamentalnych i nakierowanych na przyszłość ontologicznych i epistemologicznych problemów człowieka XXI wieku. Bezkrytyczne implantowanie „postmodernizmu” oraz jednostronna i wąska gloryfikacja globalizacji, przykrytej blichtrem „nowości”, naiwnie pojętej „europejskości” wyhamowały poszukiwania, unieruchomiły pęd do dyskusji nieschle............................................................ 1 Artykuł powstał w ramach projektu badawczego Narodowego Centrum Naukowego Regionalizm w badaniach literackich: tradycja i nowe orientacje 2013/09/B/HS2/01132.


Geopoetyka według Elżbiety Rybickiej

biającej poprawności politycznej i przyczyniły się (niespodziewanie?) do postępującej alienacji literatury, a zwłaszcza zaniku życia literackiego jako wymiany, negocjacji, szacunku do człowieka, formy wyznawania wartości przez medium literatury. Obniżanie standardów uczestnictwa w kulturze, przesunięcie akcentów z kreacji oraz innowacji na urynkowienie, multiplikację i konsumpcję, spłaszczanie wszelkich hierarchii położyło podwaliny pod fasadowość i powierzchowność działań kulturalnych. Jeśli nie rozwijają one konkretnych osób, nie prowadzą do zaciekawienia czymś ważnym, do prób rozumienia tego, co dzieje się ze mną, we mnie, w Innych, do wymiernej i niewymiernej aktywności i zaprowadzania zmian, są produkcją złej pustki, bylejakości, nie-kultury. Elżbieta Rybicka od pewnego czasu jako jedna z nielicznych badaczek literatury (obok m.in. Elżbiety Konończuk, Małgorzaty Mikołajczak) spostrzegła ogromną potencję i niebagatelną wagę dokonań borussiańskich, które jakby nie wiadomo dlaczego umknęły uwadze literaturoznawców o orientacji antropologicznej. Zauważenie nastąpiło po stosunkowo długim czasie, ale nastąpiło. Rybicka, co trzeba tu wyeksponować, pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych (Uniwersytetu Jagiellońskiego), kierowanej przez prof. Ryszarda Nycza. To on zapoczątkował dociekania literaturoznawcze, dla których punktem wyjścia jest wieloznacznie rozumiane osobowe „doświadczenie”. Rybicka zgłębia i rozwija złożoność i poznawczo-artystyczno-literacko-społeczne konsekwencje doświadczania przez człowieka przestrzeni i miejsca. Rezultaty swoich spacjalnych poszukiwań zawarła w opracowaniach: „Formy labiryntu w prozie polskiej XX wieku” (Kraków 2000) oraz „Modernizowanie miasta. Zarys problematyki urbanistycznej w polskiej literaturze nowoczesnej” (Kraków 2003), a teraz w książce „Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich” (Kraków 2014). Dała tu upust swoim zainteresowaniom badawczym, które hasłowo streszcza wyliczenie: spatial turn, zwrot topograficzny, kultura miasta i praktyki artystyczne w przestrzeni miejskiej, pamięć a przestrzeń, badania regionalne i narracje lokalne, kultura popularna, antropologia i geografia zmysłów, podróż i turystyka jako zjawiska kulturowe. Rybicka, rozważając wielokierunkowo relacje i niedające się pominąć sprzężenia między człowiekiem a miejscem, wzbudza ruch ustaleń, przeświadczeń oraz idei odnawiających myślenie o kulturze, w czym udział literatury jest niezwykle istotny, namacalny, ustawodawczy. Jakkolwiek nie chodzi o to, że samo zaistnienie utworu decyduje o wszystkim – on należy do ciągu różnych form twórczego bycia w świecie. Tekst powinny poprzedzać określone działania i prowadzić do kolejnych działań, bowiem ważny tekst literacki to taki, który jest efektem reakcji łańcuchowej faktycznych doświadczeń, a jednocześnie sprawcą kolejnych. Lokalność/regionalność w borussiańskim myśleniu od początku była szansą progresywizmu, aktywizującego otwarcia się na nieznane, znajdowaniem humanizującej, uczłowieczającej „różnicy”, a nie uprawomocnieniem prowincjonalizacji, zamknięcia się w wygodnej „spostmodernizowanej” swojskości, spłycającego ujednolicenia, konformistycznej i komercjalizującej się buntowniczości. Polskim strategiom pisarskim brakowało i chyba nadal brakuje dostatecznie dużo zdrowej krwi „regionalizmu”, czyli światotwórczych postaw, dzięki którym literatura mogłaby sprzymie-

281


Zbigniew Chojnowski

rzyć się z wielowarstwową, zmienną, nieokiełznaną semantycznie rzeczywistością czy też ludzką, jak również pozaludzką realnością bytu. Znamiennie i rozmyślnie Elżbieta Rybicka, opisując i wyjaśniając zjawiska ujawniane jako dynamiczne elementy toczącego się wciąż procesu, używa słowa „cyrkulacja”. Uświadomienie sobie, że nic nie jest dane raz na zawsze, że bez ustanku dochodzi i musi dochodzić do destabilizacji z pozoru nienaruszalnych ustanowień, nakazuje wyprzeć z literaturoznawczego dyskursu pokusę redukowania dzieła literackiego do sfery autotelicznej, struktury skupionej na samej sobie lub będącej transporterem politycznie pożądanej ideologii pod pozorem wysyłania forpoczty idei naprawczych. „Geopoetyka”, jak chciał intelektualny ojciec tego pojęcia Kenneth White, u swych źródeł łączy pisanie o miejscach z praktyką duchową, uprawianie literatury z działaniem performatywnym (dość radykalnym i chyba utopijnym, ponieważ zakładającym, że można ruszyć bryłę świata z wielowiekowych posad i nadać mu energetyczny, ekologiczny, oczyszczony duchowo kierunek). Oczywista, ale nie dość brana w rachubę jest od wieków znana prawda, że logos i topos oddziałują na siebie. Trudno byłoby wątpić w to, że twórczy człowiek, chcąc uzyskać głębszą i rozleglejszą świadomość, uprzestrzennia i umiejscawia swoje doświadczenia, wiedzę, zmysłowość, pamięć. Mówiąc w dużym uproszczeniu, tworzenie wymaga aktywnej i wielopunktowej percepcji otoczenia. Rybicka zdaje się swoje nadzwyczaj gęste od erudycji, obudowanej geograficznymi kontekstami ludzkiej egzystencji, wywody opierać na prawidle psychologicznym, opisującym akt twórczy. Dokonuje się on dzięki wzmożonej, zintensyfikowanej i wielostronnej aktywizacji sił odbiorczych osoby wobec danego faktycznego terytorium. Niezdolność do jego wielowymiarowej percepcji utrwala bierność, atrofię wyobraźni, hamuje zdobywanie wiedzy, a w rezultacie tłumi mówienie poetyckie, ustanawiające świat, podtrzymujące lub łamiące kody kulturowe, pomnażające żywe dobra symboliczne. „Geopoetyka” jest pojęciem w działaniu nie tylko dlatego, że nie pozwala ująć się w ramy zgrabnej stylistycznie definicji, więc świetnie nadaje się do roli instrumentu badawczo-operacyjnego. „Geopoetyka” ma charakter chiazmatyczny: nabiera treści na skutek krzyżowania się praktykowania i teoretyzowania doświadczeń spacjalnych.

282

Rybicka, problematyzując różnorodne kontaminacje miejsc i przestrzeni z teoriami i praktykami literackimi, próbuje bez popadania w absolutyzację swych sądów uruchomić przekonanie o sprawczości literatury, która nie ogranicza się do samego autora, tekstu oraz intymnego kontaktu czytelnika z utworem. Kompleks spraw wyzwalających się za pomocą „geopoetyki” zdumiewa ideowym bogactwem, ale nade wszystko bierze udział w nadawaniu literaturze i całej jej skomplikowanej infrastrukturze realnej siły człowieczo- i światotwórczej. Założenie geograficzności twórczości literackiej ma tu sens dynamiczny, wskazuje na wzajemność oddziaływań i wzajemnego aktywizowania się. Toteż


Geopoetyka według Elżbiety Rybickiej

twórczość literacka w perspektywie geopetyki nie może być widziana wyłącznie jako ergon, finalny wytwór poiesis, ale jako zjawisko żyjące w cyrkulacji, w obiegu kulturowym, w praktykach podejmowanych przez czytelników (s. 11) – chodzi o podróże lekturowe, pielgrzymkę literacką czy turystykę literacką. A wreszcie literatura wpływa na rzeczywistość, ponieważ wytwarza wyobrażenia geograficzne, mapy mentalne, odkrywa nowe miejsca, kształtuje sposoby widzenia i oglądania. Co więcej, literatura nie tylko „produkuje” heterotopijną przestrzeń świata, ale stymuluje i umożliwia jej rozumienie (dodałbym jeszcze: bycia w niej inaczej niż tylko w sposób fizyczny, biologiczny). W rozważaniach Rybickiej, mimo zachowywania formalnych wymogów akademickości, znajduje się wiele propozycji terminologicznych własnych, jak i zapożyczonych. Toteż książka jest czymś w rodzaju opisowego słownika do badań spod znaku geopoetyki. Przydatność jest tym większa, że na końcu książki zamieszczony został indeks rzeczowy, dzięki któremu odnajdziemy wyjaśnienia dotyczące m.in. „antropologii miejsca”, „auto/bio/geo/grafii”, „bioregionalizmu”, relacji „centrum – peryferie”, „deterytorializacji i reterytorializacji”, „ekokrytyki”, „hermeneutyki topograficznej”, „heterochronii”, „homo geographicus”, „idiolokalności”, „imagologii terytorialnej”, odmian „krajobrazu”, „miejsc wyobraźni”, „lektury lokalnej” i „jako wydarzenia geograficznego”, „lokalności”, „mapy”, rodzajów „miejsc”, „mnemotoposu”, „multifokalizacji”, „nomadyzmu”, „nowego regionalizmu”, „osmotopografii”, rodzajów „pamięci”, „regionalizmu”, „sonotopografii”, „tekstury miejsca”, „topoanalizy kulturowej”, „toponimii”, „trzeciej przestrzeni”, „wyobraźni turystycznej” itd. Szczególnie dużo tu – co zrozumiałe – terminów z przedrostkiem ‘geo-‘: „geobiografia”, „geografia emocji”, „geografia literacka”, „geografia taktylna”, „geografia wyobrażona”, „geofilozofia”, „geohistoria”, „geohumanistyka”, „geokrytyka”, „geokulturologia”, „geomedia” itp. Ten leksykon geopoetyki, w którym liczba haseł będzie się powiększać, inspiruje do badań literaturoznawczych w perspektywie, która pozwala wyjść im z getta akademickości i uniknąć syndromu, który towarzyszy poglądowi o nieprzydatności i kryzysie humanistyki i humanistów. Fundowanie literatury i refleksji na KONKRECIE ludzko-geograficznym przywraca jednej i drugiej poznawczą godność, a idąc dalej, toruje drogę ku takiej twórczości literackiej, która nie jest bardziej lub mniej zakamuflowaną realizacją zamówienia ideologicznego. Elżbieta Rybicka, koncentrując się na dziesiątkach teorii i praktyk literackich zagranicznych i polskich, porządkuje „geometodologie”. Synteza krakowskiej antropolożki literackiej ma dużą moc inspiratorską. Autorka bowiem konstruuje swoje koncepcje, ale jednocześnie oferuje własne propozycje ich literaturoznawczego spożytkowania. Jednym z wątków książki są odwołania do dorobku olsztyńskich twórców i badaczy literatury mijającego ćwierćwiecza. Wymieniane są prekursorskie prace Marii Biolik („Onomastyka literacka”) i Beaty Tarnowskiej („Geografia poetycka Czesława Miłosza”). Rozwijana jest kwestia „polifonii pamięci” Roberta Traby. Jednakże najczęściej Rybicka aprobatywnie, jak i polemicznie odnosi się do Kazimierza Brakonieckiego jako tłumacza esejów Kennetha White’a, polskiego ideodawcę geopoetyki (pierwotnie w kręgu borussiańskim była mowa o „metafizyce miejsca”, następnie Brakoniecki stworzył szersze pojęcie „światologii”), a w znikomym stopniu jako poecie, u którego żywioł geograficzny występuje w nasileniu niespotykanym w żadnej in-

283


Zbigniew Chojnowski

nej współczesnej twórczości poetyckiej. Swego rodzaju paradoksem jest to, że egzemplifikacją „auto/bio/geo/grafii” jest powieść Stefana Szymutki o Śląsku „Nagrobek ciotki Cili” (Katowice 2001), a nie zróżnicowana rodzajowo i gatunkowo twórczość Brakonieckiego – jest ona bardzo blisko tego, co Rybicka nazywa poiesis. Jej przemyślenia można by zilustrować również twórczością Alicji Bykowskiej-Salczyńskiej czy Wojciecha Marka Darskiego. Nie winiłbym krakowskiej badaczki za te „niedopatrzenia”. Zdają się one potwierdzać, że mimo olbrzymiej pracy intelektualno-artystycznej, wydawniczego i społecznego zaangażowania Wspólnoty Kulturowej „Borussia”, ale i wielu innych stowarzyszeń i twórczych osób nie udało się jeszcze stworzyć we współczesnej kulturze polskiej ożywczego i wystarczająco wyrazistego i nośnego mitu Warmii i Mazur. Niejako region ten jest ofiarą własnych poczynań. Siły prowincjonalizujące oraz infantylizujące go wciąż dominują nad tymi, które deprowincjonalizują i wprowadzają powagę terytorium i problemów ludzi żyjących na nim. Obrazem tego stanu rzeczy jest akcja, aby świat uznał, że „Mazury to cud natury”, dzięki odpowiednio dużej liczbie kliknięć na stronie internetowej. Reklama miała być dźwignią upowszechnienia się bardziej pomyślnych (czyli jakich?) wyobrażeń o Warmii i Mazurach. Praca nad geografią wyobrażoną regionu wymaga u podstaw innych sił i środków niż sowicie opłaceni urzędnicy i media. Książka Elżbiety Rybickiej chcąc nie chcąc uświadamia ten stan rzeczy bardzo przekonująco. „Geopoetyka” jest wyzwaniem literaturoznawczym, sięgając do pokładów kulturowych miejsca oraz faktycznego i wielostronnego doświadczania go przez człowieka, każde indywiduum; pojęcie to odwołuje się do literatury, ale rozumie ją, opisuje i interpretuje w wymiarze praxis. Zbigniew Chojnowski

Elżbieta Rybicka, Geopoetyka. Przestrzeń i miejsce we współczesnych teoriach i praktykach literackich, Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, 2014, ss. 484

284


Adam JANKIEWICZ

Cienie zapomnianych przodków na ukraińskim „bożym igrzysku”

Nie sposób dziś w drugiej połowie 2014 roku myśleć, mówić i pisać o książce Oksany Zabużko i Izy Chruślińskiej „Ukraiński palimpsest”, abstrahując od sytuacji panującej teraz w Ukrainie, od zachodzących tam procesów społeczno-politycznych, konfliktów i nade wszystko trwające, coraz bardziej agresywnej, niewypowiedzianej wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Codziennie, od jesieni 2013 roku, gdy kijowski Euromajdan zaprotestował wobec antyeuropejskich działań i korupcyjno-patologicznej władzy ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza, jesteśmy świadkami niezwykłego procesu, jaki ma miejsce w Ukrainie, procesu odzyskiwania tożsamości i tworzenia się społeczeństwa obywatelskiego, ale i zarazem powstawania na fundamentach różnych tradycji jakiegoś jakościowo nowego rozumienia „ukraińskości”. Proces ten miał i ma nadal swoje triumfy, chwile chwały i momenty dramatyczne. Obserwatorzy nazywają to rewolucją ukraińską, ostatecznym rozgromieniem pozostałości systemu sowieckiego. Są w nim przegrani, odsunięci od życia publicznego oraz są bohaterowie i tysiące, setki tysięcy wolontariuszy budujących nową tkankę życia społecznego. Obserwujemy w całej Ukrainie nieznane wcześniej zjawiska samopomocy społecznej, ogromnej przemiany tego społeczeństwa. Pamiętając o ofiarach Majdanu, czci się tragicznie

285


Adam Jankiewicz

zmarłych członków Niebiańskiej Sotni, którym dziś w Ukrainie buduje się pomniki. Żołnierzy i członków ochotniczych batalionów wita się okrzykami „Chwała bohaterom”, a zabitych żegna się zawołaniem – „Bohaterowie nie umierają”. Wspomina się ofiary Majdanu przy dźwiękach starej łemkowskiej pieśni ludowej „Pływe kacza po Tysyni”. Śpiewanie hymnu „Szcze ne wmerła Ukraini ni sława ni wolja” stało się czynnością wręcz sakralną i towarzyszy różnym ważnym wydarzeniom. Znakiem sobornosti, jedinoj Ukrainy jest dziś haft ludowy, osełedec i wiele innych symboli łączących ludzi. Obserwujemy nieznane dawniej na taką skalę wzmożenie patriotyczne. Jednocześnie na południowym wschodzie trwa konflikt zbrojny. Każdego dnia otrzymujemy informacje o zabitych i pomordowanych w „niewypowiedzianej”, „hybrydowej” wojnie prowadzonej przez Federację Rosyjską przeciwko Ukrainie w częściach Donbasu (fragmenty obwodów ługańskiego i donieckiego). Państwo ukraińskie prowadzi tam tzw. Operację Antyterrorystyczną (ATO), a najemnicy rosyjscy i wspierający ich żołnierze regularnej armii Federacji Rosyjskiej nazywają to walką o Noworosję, cokolwiek to znaczy. Nowa rzeczywistość ukraińska, nowe społeczeństwo i zapewne państwo powstają w warunkach ogromnych problemów gospodarczych, istniejących jeszcze podziałów i konfliktów. Nade wszystko jednak istotną rolę odgrywa, zapoczątkowana aneksją Krymu, agresja Federacji Rosyjskiej, stanowiąca istotny element tej asymetrycznej wojny. Dodajmy, agresja widoczna w propagandzie, w mediach, przestrzeni publicznej oraz ta najbardziej dosłowna na polu walki. Ofiary po obu stronach osiągają już tysiące zabitych… Od gorącej jesieni i zimy na kijowskim Majdanie na naszych oczach tworzy się nowa jakość, społeczeństwo, które samo chce decydować o swoim losie. Choć dzisiejsza Ukraina jest zdecydowanie państwem wieloetnicznym i co najmniej dwujęzycznym (ukraińsko-rosyjskim), świadomość ukraińska w jakimś nowym sensie cywilizacyjno-państwowym staje się częścią świadomości społecznej. Jest to zdecydowanie nowa jakość w stosunku do dawnych mitów, wyobrażeń, pozostająca w opozycji do tzw. Ukrainy sowieckiej. Jej widomym i zewnętrznym znakiem był na przykad zapoczątkowany jeszcze w czasie trwania protestów na Majdanie tzw. leninopad, czyli niszczenie i zwalanie, licznych jeszcze w Ukrainie, pomników wodza Rewolucji. Nowym zjawiskiem, niewystępującym dawniej na taką skalę w Ukrainie, jest ogromny wzrost nastrojów antyrosyjskich, poczucie, że „Moskale” to już nie bracia… Trudno przewidywać, w jakim kierunku rozwinie się ta tendencja. Niewątpliwie ma ona również skutki pozytywne dla procesu tworzenia się nowej ukraińskiej tożsamości. Można często usłyszeć w Kijowie ironiczne stwierdzenia, że Ukraińcy powinni postawić Władimirowi Putinowi pomnik wdzięczności w zjednoczeniu Ukraińców, za pomoc w konsolidacji społeczeństwa ukraińskiego.

286

Wbrew powtarzanym stereotypom ta nowa świadomość jest bardzo odległa od nacjonalistycznej, w tradycyjnym tego słowa rozumieniu. Warto to podkreślić, ponieważ często w zachodnich mediach, także w Polsce można usłyszeć o groźbie nacjonalizmu w dzisiejszej Ukrainie. Szczególne znaczenie temu jakoby zagrożeniu nadaje propaganda rosyjska. W dzisiejszej Ukrainie postaw nacjonalistycznych nie jest więcej niż w Polsce czy w Niemczech i stanowią one margines. Dodajmy, że cała machina propagandowa w Federacji Rosyjskiej została natomiast świadomie zbudowana na fałszywym dogmacie zwycięstwa w Ukrainie „sił faszystowskich, nacjonalistycznych i banderowskich”…


Cienie zapomnianych przodków na ukraińskim „bożym igrzysku"

Od wielu miesięcy doniesienia z Ukrainy znajdują się na pierwszych stronach gazet i pozostałych mediów w Europie i na świecie. Zapewne za wcześnie jeszcze, zważywszy na cały skomplikowany kontekst geopolityczny, konflikt z imperialnym dążeniami Federacji Rosyjskiej czy sytuację społeczno-gospodarczą, prorokować, w jakim kierunku sytuacją się rozwinie. Jedno jest pewne, powstaje w Europie, na jej wschodnich krańcach, społeczeństwo świadome swoich dążeń wolnościowych i proobywatelskich, mocno osadzonych w wartościach kultury europejskiej. W takim natężeniu takiej świadomości nie było po 1989 roku w Polsce czy na początku lat 90. w Litwie, Łotwie czy Estonii; dziś będących członkami Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. O jednym elemencie układanki ukraińskiej warto jeszcze w tym, ledwie zarysowanym spojrzeniu, wspomnieć. Tym bardziej że nie jest to powszechnie zauważane. Ogromną rolę, nie do przecenienia, w przemianach ukraińskich odgrywa dziś pokolenie wychowane już w czasach 23-letniej „Niepodległości”, czyli przynajmniej formalnego zerwania ze Związkiem Sowieckim. Pokolenie dobrze wykształcone, częściowo znające już świat i niegodzące się z patologiami postsowieckich i oligarchiczno-przestępczych elit, tak typowych dla całej przestrzeni postsowieckiej. Listopadowy Majdan 2013 roku rozpoczęli studenci, przyłączyła się do nich młoda inteligencja kijowska, a wkrótce przedstawiciele wszystkich regionów ówczesnej Ukrainy. Nie było w nich już tego paraliżującego strachu, charakterystycznego dla pokolenia ich rodziców i dziadków wychowanych w totalitarnym świecie autorytarnych wartości. Ukraińska droga do Europy zadziwia konsekwencją, budzi podziw, wyzwala poczucie solidarności, ale i nie zawsze jest rozumiana. Rzadko się zdarza, aby książka w tak niezwykły sposób trafiła na swój czas, jak to stało się z opublikowaną w listopadzie 2013 roku opowieścią o Ukrainie Oksany Zabużko. Lektura może ogromnie pomóc dzisiejszym obserwatorom sytuacji w Ukrainie. Pozwoli sięgnąć głębiej do źródeł ukraińskiej tożsamości i zrozumieć skomplikowane losy kilku pokoleń Ukraińców, szczególnie w XX wieku. „Ukraiński palimpsest” to zapis rozmowy Izy Chruślińskiej1, polskiej dziennikarki, pisarki specjalizującej się w problematyce ukraińskiej, z Oksaną Zabużko, jedną z najwybitniejszych współczesnych pisarek, poetek i eseistek ukraińskich. Od razu dodajmy, że określenie „rozmowa” jest jakby trochę na wyrost. W istocie mamy do czynienia z lakonicznymi, krótkimi, ledwie naprowadzającymi zdaniami Chruślińskiej i w istocie monologiem, mającym charakter przemyślanego, konsekwentnie poprowadzonego, logicznie skonstruowanego wywodu. Kanwą opowieści ukraińskiej pisarki o źródłach kultury, o historii Ukrainy, o ludziach czczonych i zapomnianych, politykach, pisarzach, twórcach, współczesnych problemach kultury ukraińskiej, jest jej osobiste życie, obserwacje, wiedza i doświadczenie. To nadaje książce fantastyczny wymiar mówienia o sprawach uniwersalnych poprzez pryzmat doświadczeń osobistych, a czytelnikowi, nawet niezorientowanemu, znakomicie ułatwia rozzeznanie w zawiłych meandrach toż............................................................ 1 Iza Chruślińska dziennikarka, pisarka specjalizująca się w problematyce ukraińskiej, współpracująca z Nową Europą, Przeglądem Politycznym i kijowskim środowiskiem wydawnictwa Duch i Litera. Autorka książek Była raz „Kultura” (1994, 2003), Ukraina. Przewodnik Krytyki Politycznej, rozmowy z Jarosławem Hrycakiem (2009), współautorka Wiele twarzy Ukrainy (2005), Diałohy porozumienia. Ukrajinsko-jewreśky wzajemny (Kyjiv, 2011).

287


Adam Jankiewicz

samości ukraińskiej. Przyjęta perspektywa owej rozmowy pozwala nam spojrzeć na wiele spraw od całkiem nieoczekiwanej strony. Ogromna erudycja narracji o źródłach tożsamości ukraińskiej dla polskiego czytelnika staje się odkrywcza i niepowtarzalna. Rola Izy Chruślińskiej w całym projekcie „Ukraińskiego palimpsestu”, jak można się było przekonać z różnych publicznych wypowiedzi, była też na swój sposób wyjątkowa. Pomijając autorstwo samego pomysłu, redakcję książki układającej się w szesnaście sekwencji (rozdziałów) w sposób przemyślany i logiczny konstruujących cała opowieść, Chruślińska opracowała znakomite przypisy. Ułatwiają one polskiemu czytelnikowi lepsze zorientowanie się w całym bogactwie przekazu Oksany Zabużko. Te przypisy, zawierające informacje o ludziach i wydarzeniach, z reguły nieznanych w Polsce, w tej właśnie książce, stanowią wartość samą w sobie. Autorka opowieści znanych i nieznanych, o cieniach zapomnianych przodków, historii często wydobywanych z zapomnienia i na nowo uświadamianych, Oksana Żabużko (rocznik 1960), to dziś w Ukrainie jedna z najwybitniejszych i najważniejszych pisarek, poetek i eseistek. Z wykształcenia akademickiego jest filologiem i filozofem. Jest autorką kilku tomów poezji, znaczących powieści („Badania terenowe nad ukraińskim seksem”, 1996;„Bajka o kalinowej fujarce”, 2000; „Siostro, siostro”, 2003; „Muzeum porzuconych sekretów”, 2009) oraz prac publicystycznych poświęconych Tarasowi Szewczence, Iwanowi Franko i Łesi Ukraince. Dla porządku dodajmy, że Zabużko mocno podkreśla tzw. kobiecy punkt widzenia w literaturze, dlatego zaliczana jest do nurtu feministycznego. W jej publikowanych notach biograficznych można przeczytać, że: w swojej twórczości skupia się na zagadnieniach dotyczących ukraińskiej samoidentyfikacji, problemach postkolonializmu oraz feminizmie2.

288

Opowieść o życiu w Ukrainie, o ogromnie poplątanych losach, o tragicznych momentach historii, o pokomplikowanych, pełnych meandrów problemach tożsamościowych, w książce została przedstawiona, jak już wspomniano, w szesnastu odsłonach. Przedstawiają one problemy i rodowody tożsamości ukraińskiej z perspektywy doświadczeń życia autorki („Korzenie”, „Formacja”, „Lata przełomu”, „Spotkanie z ukraińska diasporą”, „Utracone złudzenia lat dziewięćdziesiątych XX wieku”). Kolejne części „Palimpsestu” dotyczą literackich fascynacji, dylematów dotyczących bycia „ukraińskim pisarzem” („Odczytać na nowo: Taras Szewczenko i Iwan Franko”, „Utracona Ukraina”, „Rodowód literacki”, „Misja Fortynbrasa”, „O zagrożeniach dla Ukrainy”, „Porzucone sekrety”). Różnym współczesnym problemom, nazwijmy to „ukraińskiego inteligenta” w Ukrainie za czasów Juszczenki i Janukowycza, poświęconych jest pięć ostatnich rozdziałów opowieści („Tragiczny splot: polsko-ukraińskie relacje”, „Jedna z twarzy ukraińskiego losu”, „Wokół Szewelowa”, „Poczarnobylska biblioteka, czyli oblicza ukraińskiej literatury”, „Dylematy ukraińskiego pisarza”). Adam Michnik, autor wstępu do książki Zabużko („Ukraińska Lady Hamlet”) napisał: O Ukrainie wciąż wiemy niewiele, a to co wiemy, często jest powierzchowne i skażone resentymentami. Nie rozumiemy Ukraińców. Ich opinii i frustracji, ich ran i sposobów myślenia o własnych dziejach. ............................................................ 2 Zob. Oksana Zabużko w Internecie: Wikipedia, Wolna encyklopedia.


Cienie zapomnianych przodków na ukraińskim „bożym igrzysku"

O prawdziwości tych słów można się było przekonać, śledząc dziesiątki opinii formułowanych w Polsce podczas trwania Euromajdanu w Kijowie, czytając liczne wpisy w Internecie, komentujące wydarzenia w Ukrainie. Powierzchowność i brak elementarnej wiedzy o historii, kulturze naszych wschodnich sąsiadów znaleźć można, czytając liczne publikacje, słuchając w mediach wystąpień licznych „specjalistów” od Ukrainy. Można odnieść wrażenie w pewnym uproszczeniu, że dla przeciętnego Polaka wiedza o Kresach dawnej Rzeczypospolitej, zamieszkałych przez ludność ruską, o Ukrainie – to głównie wojny kozackie według wizji Sienkiewicza i dramatyczny epizod 1943 roku na Wołyniu z jego powojenną konsekwencją nazywaną „łunami w Bieszczadach”. Oczywiście trzeba dodać, że we wszystkich tych ogromnie uproszczonych i powierzchownych opiniach chodzi nie o wiedzę, lecz o mity, wyobrażenia dostosowane do własnej wizji losów „umęczonego polskiego narodu”. Nie zmienia to faktu, że w Polsce istnieje też część opinii publicznej zupełnie dobrze zorientowanej w dziejach Ukrainy, w meandrach ukraińskiej tożsamości. Można nawet mówić o ludziach i środowiskach zafascynowanych Ukrainą. Sprzyja temu fakt przebywania w Polsce ogromnej diaspory ukraińskiej. W zmianie postrzegania wschodniego sąsiada, zainteresowaniu jego problemami bardzo pomogło solidaryzowanie się z walką Majdanu, przybierające często bardzo ciekawe i interesujące formy. Procesom służącym zbliżaniu i wzajemnym zainteresowaniu Polaków i Ukraińców, lektura książki Zabużko i Chruślińskiej może bardzo pomóc. Chociaż dodajmy na marginesie, że fragment dotyczący równie skomplikowanych i niełatwych relacji polsko-ukraińskich jest jednym ze słabszych momentów książki. Ale pokazuje to, że również ze strony ukraińskiej nie jest łatwo mówić na ten temat, choć oczywiście można to sprowadzić do stwierdzenia o braku wzajemnym wiedzy o sobie. Dobitnie pokazuje to w Polsce debata na temat „Wołynia 1943 roku”, w której cały czas dominuje poczucie doznanej krzywdy, doświadczonej tragedii, w której prawdę o faktach miesza się notorycznie z własnymi wyobrażeniami i mitami. „Ukraiński palimpsest” przekonuje mnie, że w kontekście wielowiekowych relacji polsko-ukraińskich, różnego rodzaju – bliższych i dalszych związków – tragedia Wołynia jest, strasznym, ale tylko epizodem. Powinnością naszą jest odchodzenie od postrzegania relacji wzajemnych, od schematu wojny kozackie – Wołyń – UPA. Ukazanie się w listopadzie 2013 roku książki Chruślińskiej i Zabużko „Ukraiński palimpsest” nastąpiło wkrótce po uhonorowaniu ukraińskiej pisarki Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus” za jej wydaną również w Polsce słynną książkę „Muzeum porzuconych sekretów”3 (Muzej pokinutih sekretiv), uznanej w Ukrainie za najlepszą książkę roku 2010. Ponieważ istnieje pewien szczególny związek między tą powieścią i opowieścią „Palimpsestu”, warto przypomnieć kilka faktów. Uroczystość wręczenia nagrody odbyła się w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. A czymś niezwykle symbolicznym, patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, było wręczenie nagrody Oksanie Zabużko przez przewodniczącą jury Natalię Gorbaniewską4, poetkę i tłumaczkę, legendarną dysydentkę rosyjską z czasów sowieckich. Wzruszona pisarka powiedziała wówczas w październiku 2013 roku: Mam wrażenie, że dziś Ukraina stała się częścią Europy… ............................................................ 3 O. Zabużko, Muzeum porzuconych sekretów, tłum. K. Kotyńska, Warszawa: WAB, 2012. 4 Natalia Gorbaniewska (1936-2013) rosyjska poetka, tłumaczka literatury polskiej, prześladowana w ZSRR szczególnie po protestach przeciwko wejściu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji, od roku 1975 przebywała na emigracji.

289


Adam Jankiewicz

Nagrodzona wówczas książka Oksany Zabużko jest też dziełem niezwykłym, opowiada o losach współczesnej inteligencji ukraińskiej zawieszonej między historią a pamięcią w szczególnym czasie trwającym od drugiej wojny światowej do współczesności. Jest powieścią, w której łączą się historia i dzień dzisiejszy, rzeczywistości i magia, miłość, zdrada i śmierć5. Ma niezwykle oryginalną formę narracji zmiennej w czasie i przestrzeni. Wyjaśniała to sama autorka, mówiąc: że Ukraina wciąż nie może się uporać z sowiecką przeszłością. A może teraźniejszością?6 W „Muzeum porzuconych sekretów” najważniejsze było zrozumienie losu ukraińskiego, świadomości ludzi, którym odmawiano prawa do decydowania o sobie, po odzyskaniu w 1991 roku niepodległości państwo ukraińskie na ogół się nimi nie interesowało. Zabużko mówiła wówczas: Najtrudniej wejść w skórę emerytowanego oficera sowieckiego, takiego co to protestuje przeciw NATO i UE, neguje Wielki Głód i krzyczy na mnie, że jest gierojem Sowieckowo Sojuza! A przecież muszę zrozumieć takiego człowieka i przemówić jego językiem. Później w „Ukraińskim palimpseście” znajdujemy podobną chęć wyjaśnienia, sobie samym i innym, potrzebę dotarcia do istoty rzeczy, opowiedzenia o wyjątkowości losu i doświadczeniu Ukraińców zawieszonych między pamięcią galicyjską, stalinowską rzeczywistością i tą radziecką lat 60. i 70. Przy okazji nagrody „Angelusa” Zabużko mówiła: Wy w Polsce nie znacie takiego rodzaju czerwonego człowieka. PRL to jednak nie było aż takie więzienie jak Ukraina. Gdyby, Boże chroń, potrwało u was dłużej o jakieś 30-40 lat, to też by u was coś podobnego dojrzało. To był nieludzki eksperyment, próba wyhodowania nowego człowieka, jego skutki trwają do dzisiaj. Mamy mnóstwo okaleczonych, np. dzieci gułagu, sieroty, które rosły bez wywiezionych na Syberię rodziców, wychowane w sowieckich sierocińcach bez żadnej historii rodzinnej. Już wtedy we Wrocławiu w październiku 2013 roku pisarka zwracała uwagę na to, że w Polsce się nie rozumie, że …Ukraina to kraj postkolonialny – Polacy muszą mieć świadomość, że nie można za dużo wymagać od Ukraińców, bo to naród, który jeszcze dwadzieścia parę lat temu był uznany za nieistniejący albo, w najlepszym razie, za niższą gałąź narodu rosyjskiego. My wciąż musimy sobie samym udowadniać, że w ogóle istniejemy.

290

Ta szczególna specyfika losu ukraińskiego, tak w sumie inna od losów polskich, jest mocno podkreślana w narracji prezentowanej przez Oksanę Zabużko w „Ukraińskim palimpseście”. Autorka w którymś momencie swoich wspomnień przywołuje wydarzenie całkowicie nie do zrozumienia przez Polaków. Wychowana w rodzinie ukraińskiej, w której zawsze używało się języka rodzimego, znalazła się w latach 70. w Kijowie. Gdy w małym osiedlowym sklepiku odezwała się do sprzedawczyni, wiedząc, że ta pochodzi ze wsi i rozumie ukraiński, usłyszała zza pleców głos starszej kobiety: – O popatrzcie, taka młoda, a już banderówka (faszystka)… W tym czasie w stolicy Ukrainy prawie nikt nie odważał się na ulicy mówić w języku ukraińskim. Opowia............................................................ 5 Zob. http//wrocław.gazeta.pl/Wrocław/1,35771,14808706, Angelus. 6 Cytaty pochodzą z tekstu Sebastiana Łupaka: Książki Oksany Zabużko antidotum na sowieckość; opublikowany w Newsweeku, zob. http//kultura.newsweek.pl/książki-oksany-zabuzko-antidotum-na-sowieckosc.


Cienie zapomnianych przodków na ukraińskim „bożym igrzysku"

dając się zdecydowanie za „Soborną Ukrainą”, łączącą rosyjskojęzyczny wschód z ukraińskojęzycznym zachodem, Oksana Zabużko konsekwentnie broni prawa do używania języka rosyjskiego, argumentując to tym, że nie język jest ostatecznym wyznacznikiem ukraińskości. Wielokrotnie przypomina, że na wschodzie i południu dzisiejszej Ukrainy żyją miliony rosyjskojęzycznych Ukraińców, których przodkom odebrano prawo do własnego języka – rusyfikując ich. „Ukraiński palimpsest” jest książką na swój sposób wyjątkową ze względu na treść, formę i moment opublikowania. Jej pierwsze wydanie miało miejsce w Polsce, ale już w trakcie Euromajdanu pojawił się pomysł przetłumaczenia jej i wydania w języku ukraińskim, ponieważ, jak argumentowano, treść w niej zawarta jest równie ważna i potrzebna dzisiejszym Ukraińcom. Podczas trwającego między 9 a 13 kwietnia 2014 roku w Kijowie IV Międzynarodowego Festiwalu „Książkowy Arsenał” Oksana Zabużko i Iza Chruślińska zaprezentowały ukraińską edycję „Palimpsestu”. Od pierwszych momentów Euromajdanu ukraińska pisarka z ogromną uwagą obserwowała bieg wypadków, kibicując i wspierając protest, szczególne w jego cywilizacyjno-kulturowej warstwie. Większość pisarzy ukraińskich jej pokolenia i młodszych zdecydowanie opowiedziała się po stronie Majdanu. Byli wśród nich Mykoła Riabczuk (1953), Jurij Andruchowycz (1960), Maria Matios (1959), Taras Prochaśko (1968) czy Natalia Śniadanko (1973), Serhij Żadan (1974) i wielu innych. Zabużko stała się wnikliwym obserwatorem Majdanu i przemian, które on zapoczątkował. Czyni to do dziś, można się o tym przekonać, chociażby śledząc jej wpisy na Facebooku. W połowie sierpnia 2014 roku obwieściła wszystkim zainteresowanym, że skończyła pracę nad wielkim projektem książkowym, jaki potrzebował wiele czasu i sił, ale był tego wart7. Nowe dzieło Oksany Zabużko nosi tytuł „Kronika naocznych świadków. Dziewięć miesięcy ukraińskiego protestu” (Litopis samovidciv: Devjat misjaciv ukrainskoho sprotivu). W zredagowaniu dzieła pomagała jej Tetjana Tereń, a wstęp napisała znana pisarka i dziennikarka rosyjsko-białoruska Swiatłana Aleksijewicz8. Jak podaje sama autorka, ma to być chronologiczny zapis wydarzeń trwających od Euromajdanu do Operacji Antyterrorystycznej, od listopada 2013 do lata 2014 roku, rejestrujący zmianę świadomości, nastrojów, psychicznej transformacji społeczeństwa ukraińskiego. Ma to być zbiorowy portret narodzin Narodu, który w ciągu dziewięciu miesięcy przeszedł drogę od pokojowego protestu do wojny narodowowyzwoleńczej. Ten zbiorowy portret nowego ukraińskiego społeczeństwa powstał z wykorzystaniem wszystkich możliwych źródeł, publikacji internetowych, wywiadów, relacji, wspomnień, prowadzonych kronik, blogów, różnego rodzaju wystąpień medialnych… Ma to być żywy opis nowej ukraińskiej historii. Może będzie to konieczny i logiczny dalszy ciąg „Ukraińskiego palimpsestu”? W przedmowie Swiatłana Aleksijewicz napisała: Otworzycie te księgę i nie będziecie mogli jej zamknąć… Oksana Zabużko wielokrotnie występowała na scenie Majdanu, zabierała głos w czasie rocznicy urodzin i śmierci (9/10 marca) Tarasa Szewczenki, udzielała wywiadów. W jednym z nich, w rozmowie z Jeleną Rybakową, komentowała kłamstwa propagandy rosyjskiej np. o „banderowcach”, którzy okupują Ukrainę. Mówiła: ............................................................ 7 Zob. wpis na Facebook-u po datą 11 sierpnia 2014 r.: http//WWW.facebook.com/oksana.zabuzhko. 8 Swiatłana Aleksijewicz, urodzona 1948 roku w Ukrainie, białorusko-rosyjsko-ukraińska pisarka i dziennikarka pisząca po rosyjsku, autorka wielu książek, filmów i sztuk teatralnych, laureatka wielu nagród literackich, zgłoszona do literackiej Nagrody Nobla, jej ważniejsze książki to: Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, tłum. J. Czech, Wołowiec: Czarne, 2010; Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy, tłum. J. Czech, Wołowiec: Czarne, 2013; Ołowiane żołnierzyki, tłum. L. Wołosiuk, Wrocław: Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego, 2007; Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości, tłum. J. Czech, Wołowiec: Czarne, 2012.

291


Adam Jankiewicz

U nas się z tego śmieją. O banderowcach wszyscy słyszeli, ale nikt ich nie widział. A wojska przybyły na Krym, żeby ratować ludzi od nich, banderowców, jak będzie trzeba, też przywiozą zza wschodniej granicy. To wypróbowane metody NKWD. Przed banderowcami byli petlurowcy, wcześniej pogrobowcy Mazepy. Sto lat temu w rosyjskiej prasie pisano o żydomazepowcach, teraz dla odmiany jest żydobanderowiec9. W tej samej rozmowie z rosyjską dziennikarką Zabużko wyjaśniając fenomen Majdanu na tle losów ukraińskich, problemów z tożsamością, mówiła: Na naszych oczach tworzy się nowy sposób organizacji życia społecznego. Podstawą jest odmienny od zastanego systemu wartości. Odmienny od tego, który pozostawił po sobie ZSRR. Odmienny od tego, który przyszedł z dzisiejszego Zachodu, z jego kultem sukcesu, pieniędzy, samorealizacji. Przekonywała, że dziś w Ukrainie mamy do czynienia z zupełnie nowym zjawiskiem cywilizacyjnym. Przy tej okazji zwróciła uwagę, że Norman Davies napisał książkę o historii Polski „Boże igrzysko”. Dzisiaj to Ukraina stała się Bożym igrzyskiem. To test, czy możliwy jest nowy ład etyczny… Patrząc z perspektywy już ponad dziesięciu miesięcy od ukazania się w Polsce „Ukraińskiego palimpsestu”, trudno nie odnieść wrażenia o jakimś proroczym charakterze tej publikacji, która niechcący, w sposób niezamierzony wpisała się w kulturową narrację dotycząca tworzenia się nowej jakości „ukraińskości”, nowego rozumienia i odczuwania tożsamości. Dlatego warto czytać i słuchać opowieści Oksany Zabużko o zapomnianym i zmartwychwstałym narodzie ukraińskim i chyba wierzyć, że skończy się to pomyślnie. W zakończeniu „Ukraińskiego palimpsestu”, Iza Chruślińska, bez której nie powstałaby ta niezwykła książka, dziękując Oksanie Zabużko za możliwość przeżycia przygody intelektualnej, za wszystkie odkrycia i wzruszenia, które towarzyszyły naszym rozmowom o Ukrainie, przypomniała pewne piękne wyznanie Jacka Kuronia. Chcę je powtórzyć, ponieważ są one również moim udziałem: Mam poczucie, że o Ukrainę jestem bogatszy, że ja Ukraińcom zawdzięczam swoje bogactwo wewnętrzne i duchowe10.

292

Adam Jankiewicz

Ukraiński palimpsest. Oksana Żabużko w rozmowie z Izą Chruślińską, Wrocław: Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego, 2013 ............................................................ 9 Wiek dojrzewania. Związek radziecki rozpada się dopiero teraz – mówi ukraińska pisarka Oksana Zabużko. Rozmawiała Jelena Rybakowa Colta.ru; Forum nr 7/2014 s. 62-64. 10 Ukraiński palimpsest, s. 381.


Hubert ORŁOWSKI

Niezwyczajny spacer po Lycku-Ełku

Oj niełatwy to spacer, niełatwy. Zwłaszcza dla tych wszystkich, którzy spodziewali się przechadzek „po mieście niezwykłym” w pogodny czas, sielankowych opowieści z przeszłości, w sennej scenerii prowincjonalnego miasteczka. Spacer ten stał się bowiem „torem przeszkód dla sumień” za sprawą opowiadaczy, dwu rodowitych ełczan. Ale nie tylko za ich sprawą; to dzieło – tak, ten tom zasługuje na takie miano! – mogło się ukazać dzięki „sieci” odpowiedzialnych ełczan: dzięki dyrektorowi Muzeum Historycznego oraz samorządowych włodarzy miasta możliwa stała się edycja bezprecedensowego tomu (i to w dwu wydaniach!) oraz wersji niemieckojęzycznej. W czasach, gdy stygmatyzujące pojęcia w rodzaju klika czy sitwa robią karierę, deprecjonując sens wszelakich złączeń klasy politycznej, „sieć” samorządowych i urzędniczych aktorów Ełku stworzyła sposobność twórczego zaistnienia dwóch młodych mieszkańców, twórczo obecnych w intelektualnej Europie od kilku już lat. Mowa o Rafale Żytyńcu, pracowniku w PAN-owskim Centrum Badań Historycznych w Berlinie, a obecnie pracowniku naukowym muzeum w Ełku oraz o Michale Olszewskim, pisarzu i redaktorze „Tygodnika Powszechnego”. Obaj są aktywnie – choć nieco odmiennie – obecni w polskiej przestrzeni naukowej, publicystycznej i literackiej. Niezwyczajni to zatem spacerowicze, niespieszni przechodnie traktami i zaułkami dziejów Ełku.

293


Hubert Orłowski

Autorzy posłużyli się zmyślną narracją. Rządzą nią bowiem „trasy”, swoiste trakty pamięci: i tej zamkniętej w materii przeszłości, a więc w budynkach, gmachach, kościołach i ulicach, jak i tej w przemijającym kosmosie sensów, wpisanych w kapitał kulturowy miasteczka i regionu, zapisane w pamięci lub zarchiwizowane w formie piśmiennej oraz ikonicznej. W wydaniu rozszerzonym autorzy pomieścili sześć traktów. W porównaniu z pierwszym wydaniem tom poszerzony został zatem o jeszcze jedną trasę, szóstą, czyli „Chrzanowo, czyli polska stolica wschodnich grekokatolików”. Uzupełniony został zresztą, co ważniejsze, o trzy mikropowieści w ramach pierwotnych traktów, ale o tym nieco dalej. Najpierw o podstawowej strukturze „Spacerownika”. Jest zmyślna, jest bardzo zmyślna. Łączy bowiem w sobie dwa cele, dwa porządki: porządek zasobnika niezbędnych wiadomości na potrzeby wędrowcy-turysty spod znaku bedekera, oraz porządek odpamiętywania tożsamościowego. W tym pierwszym porządku pojawiają się (oczywiście rozdzielone na kolejne trasy-rozdziały) dworzec kolejowy, kościoły i cerkwie, park, budynki szkolne, dalej: koszary, cmentarze, pomniki oraz ulice. Jednym słowem wszystkie te elementy, które składają się na jedność funkcjonalno-komunikacyjną przestrzeni miejskiej. Dosłownie i symbolicznie, a więc w sensie weberiańsko-simmlowskiej definicji miasta. Autorzy wzięli sobie za cel uwrażliwić czytelnika na fazowość rozwoju miasta, na kolejność budowy i (powojennej) odbudowy miasta; fascynuje ich „małomiasteczkowy rozmach” przemian Ełku. Z niego odczytują prowincjonalną modernizację wschodniopruskich rubieży. Formuła w przestrzeni czas czytamy Karla Schlögla, a tak właściwie to Immanuela Kanta, byłaby tu na miejscu. A ponieważ autorzy sięgają po pochowane w niemieckich oraz polskich archiwach dokumenty i inne źródła, narracja nabiera rumieńców (ich) nader osobistej opowieści. I w ten sposób doszliśmy do drugiego porządku narracji, do odkrywania poukrywanych w tomie opowieści bardzo indywidualnych: zarówno ostatnich niemieckich (i mazurskich) mieszkańców Lycku jak i (zwłaszcza) pierwszych polskich mieszkańców Ełku. Nadto – co należy zapisać na rzecz autorskiego talentu narracyjnego oraz zmysłu tropienia – dotarli do najtrudniejszej, bo oralnej tradycji mieszkańców Ełku. Bardzo rozsądny tytuł niemieckiej wersji spacerownika zaproponował tłumacz Winfried Lipscher – dodam: niemiecki Warmiak rodem z Barczewa – mianowicie „Von Lyck nach Ełk“. Tytuł podpowiada łączne rozumienie tużprzed- i tużpowojennej historii Lyck-Ełku.

294

Miasto to ludzie, ludzie w szczególny sposób zorganizowani. Opowieściami o nich nasączone są narracje o miejskich traktach Ełku. O Mazurach (czyli o Michale Kajce), o kościele Baptystów (czyli o jednej z mniejszości konfesyjnych), o koszarach (czyli o generale von Güntherze), o literaturze i dzieciństwie (czyli o Siegfriedzie Lenzu), o kościele Najświętszego Serca Jezusowego (czyli o księdzu Kąckim). Tu chwila zadumy, zrodzonej z przebłysku pamięci: Dane mi było sprawować powinności ministranta w parafialnym kościele w Gietrzwałdzie tuż po wojnie oraz za rządów księdza Kąckiego; wszak to kanonicy regularni laterańscy z Krakowa przejęli administracyjno-duszpasterskie władanie nad Ełkiem, Gietrzwałdem oraz kilkoma innymi miejscowościami „na Ziemiach Odzyskanych”. W opowieści o księdzu Kąckim odnajduję i moje wspomnienie o troskliwym włodarzu w Gietrzwałdzie.


Niezwyczajny spacer po Lycku-Ełku

Autorzy nie pomijają poruszających emocjonalnie oraz zmuszających do myślenia konfliktów narodowych, etnicznych i religijnych w samym Ełku oraz w regionie. Już w pierwszym wydaniu pomieścili mikroopowieść o księdzu Karolu Foxie, duchownym na rozstaju dróg: religijnych, narodowościowych, sprawności językowych. Obszerna jak na możliwości „Spacerownika” relacja o swoistej „drodze krzyżowej” Parafii Ewangelicko-Metodystycznej Miłości Bożej to istotnie – jak stwierdzają autorzy – arena dramatycznych i symbolicznych dla całych Mazur zdarzeń. W obliczu represyjnych prześladowań ze strony władz państwowo-administracyjnych PRL wobec „innowierców” polityczno-ideologicznych ta nieżyczliwie dokuczliwa, a niekiedy nawet wroga względem metodystów polityka była dla jej wyznawców wyjątkowo bolesna. Relacje Edwarda Małłka nie pozostawiają złudzeń co do intencji władz diecezji oraz postaw katolików wobec ewangelików. Drobny „odprysk” tego tużpowojennego sporu konfesyjnego i ja noszę w mojej pamięci. Moja parafia gietrzwałdzka wzięła pod swoje skrzydła protestancki kościółek w Biesalu; argumentem merytorycznym, a właściwie statystycznym, była nikła grupa ewangelików. Tylko niewielu nie zdecydowało się na tuż(po)wojenną ucieczkę „za Odrę”. Moja Matka nigdy nie przekroczyła progu kościółka w Biesalu; to nie był „jej” kościół. Ów konflikt międzykościelny to nie jedyna poruszająca „mikrohistoria” drugiego wydania. Opowieść o publicyście i dziennikarzu Klausie Skibowskim, trafnie inkrustowana cytatami, stanowi rodzaj reportażu (nie całkiem) obcymi oczyma. Skibowski, katolik, ma do swego miasta rodzinnego odmienny stosunek niźli inni protestanccy dziennikarze niemieccy. Inaczej, ale równie przejmująco, przemawia trasa numer 6, czyli opowieść o cerkwi greckokatolickiej pw. św. Piotra i Pawła. Położenie (polskich) grekokatolików na przestrzeni stuleci jest już, na szczęście, jako tako znane, a mimo to nadal jeszcze wychodzą na jaw prześladowania grekokatolików, i to nie tylko ze strony instytucji państwa. Niedawno dowiedziałem się, że mój pierwszy nauczyciel, wspaniały Aleksy Kraskowski spod Wilna, któremu poświęciłem ciepłe słowa w tomiku „Warmia z oddali”1, był grekokatolikiem. Skrywał to przez dziesięciolecia. Dlaczego? Również trasa numer 5, a więc „Ełk w czasach stalinowskich”, została wzbogacona – choć to przewrotnie nie całkiem trafne pojęcie – o jeszcze jedną opowieść o znęcaniu się pracowników UB nad człowiekiem podziemia. Czytając splątaną historię Władysława Świackiego-„Sępa”, trudno oddzielić fakty (śledztwa) od konfabulacji śledczych; polska historia podziemia w prowincjonalnym wydaniu? Pamięć natomiast, rany i ból, zostają. Na marginesie tej historii nasuwa się spostrzeżenie natury ogólniejszej. Nie można wreszcie nie wspomnieć o stronie edytorskiej tomu, której autorem jest Janusz Pilecki. Obdarzenie jej mianem „wypieszczonej” nie będzie przesadą. Na owo „wypieszczenie” składają się nie tylko liczne, bardzo liczne fotografie i reprodukcje, tomów, pism i rękopisów, ale również rzadko (już) spotykana staranność w kojarzeniu odpowiednich akapitów tekstu z ikonografią, jakże pomocnym podczas lektury połączonej „z zezowaniem ku obrazkom”. Walory ikonograficzne tomu są nie do przecenienia, zwłaszcza że Olszewski i Żytyniec nie poprzestali na zdjęciach znanych z wcześniejszych opracowań o mieście Lyck-Ełk. Owocne poszukiwania w archiwach polskich i niemieckich znacząco wzbogaciły dokumentację „miasta niezwykłego”. ............................................................ 1 H. Orłowski, Warmia z oddali. Odpominania, Olsztyn: Borussia, 2000.

295


Hubert Orłowski

W zakończeniu mojej niewielkiej książeczki „Za górami, za lasami…”2 zaryzykowałem pewne uogólnienie, odnoszące się do całości procesów w Prusach Wschodnich: Na przestrzeni jednego stulecia na ziemiach Prus Wschodnich toczyły się dwa procesy: stanowienia (regionalnie uwarunkowanej) narodowej tożsamości grupowej oraz wątłej modernizacji społeczeństwa. Dzieje miasta Lyck to niewielki rozdział tych procesów. Od roku 1945 natomiast to już Ełk wpisuje się w dzieje regionu i Europy. Decyzja samorządu miasta o wydaniu niemieckojęzycznej edycji „Spacerownika” – „Von Lyck nach Ełk. Spaziergänge durch die Hauptstadt Masurens“, świadczy o jego tożsamościowej suwerenności. Hubert Orłowski

Michał Olszewski, Rafał Żytyniec, Ełk. Spacerownik po mieście niezwykłym, wydanie rozszerzone, Ełk: Muzeum Historyczne w Ełku, 2014, ss. 294. Michał Olszewski, Rafał Żytyniec, Von Lyck nach Ełk. Spaziergänge durch die Hauptstadt Masurens, aus dem Polnischen von W. Lipscher, Ełk: Muzeum Historyczne w Ełku, 2014, ss. 252.

296


Janusz TRUPINDA

Powojenna odbudowa Gdańska

Dookoła ruiny i ruiny. Olbrzymia masa domów pali się i żar ich dochodzi do nas zmieszany z odorem trupów, swędem spalenizny. Droga wiedzie nie po asfalcie czy bruku, lecz po zwałach cegieł. Miażdżone oponami ciężarówek, kołami armat, ubijane tysiącami nóg końskich i ludzkich cegły, obficie zroszone deszczem, zamieniają się w krwawą papkę barwiącą czerwienią kopyta koni i buty piechurów. Ot, jakby ziemia krwawiła… Ten sugestywny opis Gdańska roku 1945 nie pochodzi z omawianej książki. Słowa korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, Stanisława Strąbskiego rozpoczynają tom II fascynującego dokumentu czasów budowy „nowego Gdańska”, czyli „Wspomnień z odbudowy Głównego Miasta”1, zapisu wypowiedzi tych, którzy odbudowywali Gdańsk. Są one emocjonalne, obarczone dużą dawką subiektywizmu, ale przez to bardzo autentyczne. Dla autora omawianej pracy jest to jednak tylko bardzo ogólne źródło informacji (s. 9). Książka Marcina Gawlickiego jest bowiem dokumentem zupełnie innego rodzaju, jest opartym na źródłach archiwalnych suchym zapisem procesu odbudowy, od koncepcji, przez projekt, aż po wykonanie. Próżno by szukać tam emocji ............................................................ 1 Wspomnienia z odbudowy Głównego Miasta, oprac. I. Trojanowska, Gdańsk: Wydaw. Morskie, 1978. 2. wyd. 2-tomowe: Wspomnienia z odbudowy Głównego Miasta, t. 1, oprac. I. Trojanowska, Gdańsk: Marpress, 1997; Wspomnienia z odbudowy Głównego Miasta, t. 2, oprac. I. Greczanik-Filipp, Gdańsk: Marpress, 1997.

297


Janusz Trupinda

i klimatu pierwszych powojennych lat, opisu życia codziennego i warunków bytowania ludności, bowiem nie taki jest cel omawianej książki. Zgodnie z tym, co autor sam napisał we „Wstępie”: przedmiotem pracy jest przedstawienie dynamiki procesów konserwacji i odbudowy zabytkowej architektury Gdańska w latach 1945-1951 (s. 7). Marcin Gawlicki chciał uchwycić najważniejsze cechy wypracowywanej wtedy koncepcji z uwzględnieniem funkcjonujących uwarunkowań politycznych, technicznych i ekonomicznych oraz związanych z tym ograniczeń. Powojenna odbudowa Gdańska nie jest oczywiście tematem nowym. Doczekała się wielu opracowań także książkowych, które publikowano już od lat 50., kiedy przybierały formę dyskusji z podjętymi decyzjami, aż do dziś, kiedy formułowane są oceny zastosowanych rozwiązań. W niniejszym tekście nie ma miejsca na charakterystykę dość obszernej literatury przedmiotu, która została także dość skromnie i może w zbyt skrótowy sposób, przedstawiona w omawianej pracy Gawlickiego. Problemem tym zajmowali się bowiem zarówno architekci, jak i konserwatorzy, historycy, historycy sztuki, socjologowie oraz dziennikarze. Naturalną koleją rzeczy jest duże rozstrzelenie tematyczne, a często i bardzo nierówny warsztatowy poziom poszczególnych publikacji, który niezorientowanego czytelnika sprowadzić może na poznawcze manowce. Nie znaczy to wcale, że temat został już wyczerpany, a o wielkim wysiłku inwestycyjnym, jakim byłą odbudowa Głównego Miasta Gdańska i związanych z tym problemach społeczno-gospodarczych, wiemy już wszystko. Całkiem niedawno miałem okazję przekonać się o tym osobiście, kiedy na prośbę prof. Andrzeja Rottermunda, dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie, kreśliłem w trybie „awaryjnym” kilka słów o roli w tym dziele i w ogóle związkach z Gdańskiem prof. Jana Zachwatowicza. A mówimy o człowieku, który stworzył podstawy pod odbudowę Głównego Miasta Gdańska, nakreślił kierunki prac i bardzo aktywnie nadzorował i uczestniczył w ich realizacji. Temat wciąż pozostaje nieopracowany, a takich „białych plam” można wskazać jeszcze więcej. W tym kontekście prace podobne do omawianej książki są niesłychanie ważne i potrzebne. Odbudowa (czy w dużej mierze rekonstrukcja) Głównego Miasta Gdańska weszła już na stałe do wszystkich podręczników historii konserwacji na świecie i ze wszech miar godna jest szczegółowego poznania.

298

Nie jest to książka dla wszystkich. Autor w sposób zamierzony skoncentrował się na przedstawieniu działań konserwatorskich z perspektywy działań instytucji powołanych ustawowo do opieki nad zabytkami. Zrezygnował jednocześnie z omówienia szerokiej problematyki związanej z etosem odbudowy miasta po zniszczeniach wojennych oraz postanowił uniknąć formułowania ocen. Konsekwencją realizacji takiego założenia jest dokładna, sucha w formie, acz bogato ilustrowana narracja podzielona na osiem rozdziałów rejestrujących skalę zniszczeń Gdańska i próby zabezpieczenia zabytków w 1945 roku, rodzące się koncepcje odbudowy i powstawanie projektów oraz proces realizacji. Układ książki jest więc bardzo logiczny, a co najważniejsze oparty na materiałach źródłowych i znakomitej znajomości opisywanych zabytków. Książka udokumentowana jest wręcz wzorowo. Fotografie, szkice, rysunki, projekty i plany, w liczbie aż 285 sztuk i w dużej części dotychczas niepublikowane, stanowią bardzo dobre uzupełnienie tekstu. Gawlicki był w latach 1991-2003 wojewódzkim konserwatorem zabytków


Powojenna odbudowa Gdańska

w Gdańsku. Jest poza tym świetnym znawcą i badaczem gdańskiej architektury (wcale nie gabinetowym, lecz praktykiem, który ogląda je „z rusztowania”), stąd bardzo precyzyjnym językiem opisuje to, co działo się z gdańskimi zabytkami w ciągu sześciu powojennych lat. Podejmuje przy tym niezwykle ciekawy i dyskutowany od jakiegoś już czasu w Gdańsku problem mitu niemal całkowitego zniszczenia Głównego Miasta w wyniku działań wojennych i Armii Czerwonej. Gdańsk właściwie przestał istnieć, głosiły oficjalne komunikaty i powtarzały dane pochodzące według autora zapewne ze sprawozdania Gdańskiej Dyrekcji Odbudowy, o Śródmieściu zniszczonym w około 90%. Gawlicki zauważa, że skala zniszczeń obiektów uważanych w 1945 roku za zabytkowe była mniejsza. Widać to zwłaszcza na przykładzie budowli sakralnych, gdzie zniszczeniu ulegały przede wszystkim wieże i dachy, a gdzieniegdzie zagrożona była stabilność kościołów, bowiem ocalały solidne i masywne mury. Większe zniszczenia dotknęły miejskich budowli publicznych, a najbardziej ucierpiała zabudowa mieszkalna. Wśród morza gruzów przetrwało jednak wiele z elementów najcenniejszych zabytków architektury gdańskiej, które zniszczeniu uległy już po zakończeniu działań wojennych, i nie była to bynajmniej dewastacja dokonana przez żołnierzy radzieckich. Skala wojennych zniszczeń, brak fachowców i środków uniemożliwiały wystarczające zabezpieczenie budynków i ułatwiały rabunek i szaber, samowolne rozbiórki, a doszedł do tego jeszcze niekorzystny wpływ czynników atmosferycznych. Wszystko to, co działo się już po wojnie, zapisywano na konto zniszczeń wojennych i było to wygodnym argumentem dla wielu podejmowanych przez władze decyzji, głównie rozbiórkowych. Argumentów takich używano jeszcze ponad ćwierć wieku po zakończeniu wojny. Gawlicki podkreśla, że mit całkowicie zrujnowanych i wypalonych zabytków uzasadniał też brak decyzji w sprawie powrotu ocalałych elementów wyposażenia. Na tym tle, omawiając trudności roku 1945 i zmiany, które później nastąpiły, autor bardzo szczegółowo przedstawia organizację służby ochrony zabytków i misję delegata Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, Jana Borowskiego. Szeroko przedstawia formowanie się strategii konserwatorskiej i pokazuje jej realizację na przykładzie najważniejszych zabytków sakralnych i świeckich. Autor analizuje nie tylko koncepcje i decyzje, ale skrupulatnie wylicza nakłady finansowe asygnowane przez Gdańską Dyrekcję Odbudowy, wojewódzkiego konserwatora zabytków czy Ministerstwo Kultury i Sztuki. To cenne informacje, jednak wobec braku odniesienia do ówczesnych cen podstawowych artykułów czy usług, trudne do oceny przez czytelnika. Szczególne miejsce w książce zajmują początki urzędu konserwatorskiego w Gdańsku oraz osoba wspomnianego profesora Jana Borowskiego, któremu autor zadedykował zresztą swoją pracę. Ten bliski przyjaciel i współpracownik Stanisława Lorentza, od października 1945 roku pracujący w Gdańsku najpierw jako delegat NDMiOZ, 1 marca 1946 roku został pierwszym polskim Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków w Gdańsku. Opisując szczegółowo trudne warunki tworzenia i funkcjonowania polskiej administracji konserwatorskiej, Gawlicki podkreśla jej znaczenie dla ochrony zabytków w mieście. Zwraca uwagę szczególnie na stworzenie rejestru blisko stu najcenniejszych gdańskich budowli, godnych objęcia ochroną konserwatorską, rozpoczęcie akcji inwentaryzacji zabytków oraz przyspieszenie kształtowania się podstaw strategii konserwatorskiej.

299


Janusz Trupinda

Osoby zainteresowane problematyką konserwatorską czy choćby dziejami poszczególnych zabytków znajdą w omawianej pracy mnóstwo szczegółów, związanych nie tylko z warsztatem konserwatorskim, ale i ówczesnymi uwarunkowaniami politycznymi. Jedną z takich wielce wymownych historii, jest rekonstrukcja wieży i hełmu Ratusza Głównego Miasta Gdańska. W piątym roku odbudowy Gdańska ratusz prawomiejski wciąż jest jeszcze ruiną – pisał w 1949 roku wiceprezydent Gdańska Jerzy Zakolski. – W roku bieżącym ustawienie hełmu na wieży ratusza stanie się sygnałem nawrotu życia do gdańskiego staromieścia. Będzie to miało swoją wymowę, która wpłynie na wzmożenie skromnie zapoczątkowanego ruchu w odbudowie centrum historycznego Prawego Miasta. Odbudowa wieży, rekonstrukcja hełmu wraz ze znajdującą się tam figurą króla Zygmunta Augusta, jak też odnowienie Wielkiej Sali Rady (Sali Czerwonej) miały swoją wymowę polityczną i propagandową. W omawianej książce znajdziemy interesującą korespondencję na ten temat, jak też dyskusję nad ewentualnym pozostawieniem opartego na jednym filarze uszkodzonego sklepienia innego pomieszczenia ratuszowego, Wielkiej Sali Wety lub wyburzeniu go, w celu powrotu do czasów nowożytnych, kiedy Gdańsk był związany z Rzeczpospolitą. Ten ostatni argument w końcu przeważył, bo sklepienie nie dość, że zbudowane w okresie pruskim, to wzorowane było na Letnim Refektarzu Pałacu Wielkich Mistrzów w Malborku. Jako nawiązanie do pomnika niemieckiego ducha na Wschodzie w tej formie pozostać nie mogło, choć w omawianych przez autora dokumentach jako przyczynę wyburzenia resztek sklepień podano ich zły stan techniczny.

300

Książka Marcina Gawlickiego obejmuje zaledwie sześć lat. Były to jednak lata kluczowe dla powojennej historii miasta. Kształtował się nowy organizm miejski, w którym nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności. Tym samym nastąpić musiał proces redefinicji przestrzeni miejskiej, zwłaszcza tej zabytkowej, stanowiącej dziedzictwo kulturowe miasta, ale niekoniecznie „nowych gdańszczan”. Trudna sytuacja gospodarcza, skomplikowane stosunki społeczne i kształtująca się nowa rzeczywistość polityczna sprawiają, że patrzymy na pierwsze, powojenne lata z niesłabnącym zainteresowaniem. Gawlicki, jak to już napisano, ucieka od ogólnych pytań, problemów i ocen. Jego praca przynosi jednak wiele nowych danych. Mnogość szczegółów, jakie zawiera, z pietyzmem oddana „kuchnia konserwatorska” i znaczenie przedstawionych zabytków, sprawia, że nabieramy jeszcze więcej pokory wobec wielkiego dzieła – jakim była odbudowa Głównego Miasta Gdańska – oraz ludzi, którzy rozpoczynali to wielkie dzieło. Efekty ich pracy widzimy dziś naocznie, ale dopiero znając kulisy podejmowania niektórych decyzji, jesteśmy w stanie w pełni je ocenić. Oparcie się autora na niepublikowanych „twardych” materiałach źródłowych (dokumentacje konserwatorskie, kosztorysy, rachunki, projekty, korespondencja urzędowa), uzupełnionych tylko delikatnie wspomnieniami, każe nam też zrewidować wiele z ugruntowanych w literaturze i publicystyce poglądów.


Powojenna odbudowa Gdańska

Nie jest to książka do przeczytania w jeden czy dwa wieczory. To rzetelny i uporządkowany wykład do podczytywania i sięgania w razie potrzeby. Recepcję tekstu, jak to już napisano, ułatwiają liczne ilustracje. Książka Gawlickiego jest świetnym punktem wyjścia do podjęcia dalszych studiów nad następnym okresem odbudowy, kiedy na terenie Głównego Miasta Gdańska rozpoczęto wznoszenie osiedla mieszkaniowego. Janusz Trupinda

Marcin Gawlicki, Zabytkowa architektura Gdańska w latach 1945-1951. Kształtowanie koncepcji konserwacji i odbudowy, Gdańsk: słowo/obraz terytoria, 2012, ss. 335, il. cz-b.

301


Marcin CIELECKI

Gra (w) wisielca

Lubię patrzeć na Ukrzyżowanego. Nie ja jeden zresztą. Rozpięte ciało fascynuje malarzy, eseistów, zapładnia religijne rozważania. Jest w powieszonym – na krzyżu czy na stryczku – jakiś niepojęty element, który każe się zatrzymać i patrzeć. Z różnymi uczuciami, czasem też, wstyd przyznać, z lubością. O tej fascynacji, a jeszcze bardziej o nas patrzących, traktuje książka Zbigniewa Mikołejki „We władzy wisielca”.

302

Musiało upłynąć trochę czasu, zanim zdecydowałem się napisać o tej książce. „We władzy wisielca” nie jest tylko książką do czytania, to na równych prawach niesamowicie bogaty wybór materiału ikonograficznego (obrazów, rzeźb, zdjęć, rysunków). Jest to książka, którą jednako się czyta i ogląda, dziełem, które oferując wręcz przepych słowa i obrazu, pozostawia jednocześnie uczucie niedosytu. „We władzy wisielca” łamie tradycyjne pojęcie książki, tutaj słowo i obraz tworzą coś zupełnie nowego. Również głos Zbigniewa Mikołejki, lawirującego pomiędzy cytatami, wypowiedziami, powtórzeniami, zdaje się być jedynie jednym z wielu, który mówi poprzez te strony. Trzymając się okładki, czytelnik musi być świadomy, że wkracza pomiędzy chór głosów, którego jedynym zadaniem będzie w ostateczności zamilknąć przed wiszącym.


Gra (w) wisielca

Szaleństwo widzialności Swoją opowieść zaczyna Mikołejko, jakże by inaczej, od pojedynku Marsjasza z Apollem. Marsjasz jest bodaj pierwszym wisielcem, który zadomawia się w wyobraźni. Obdarty ze skóry przez zazdrosnego boga, a przede wszystkim powieszony – ten obraz będzie karmił pokolenia malarzy i poetów. Karmił frapująco, bowiem od kolejnych przedstawień powieszonego Marsjasza trudno doprawdy oderwać wzrok. Ludzkie ciało jest przedstawione na różny sposób, od zwykłej, pobieżnej ilustracji mitu, poprzez lekcję anatomii skupioną na szczególe, wreszcie wysublimowaną aż do granic zacierających brutalność spektaklu. Wisielec jest bowiem zawsze do oglądania. Zawieszony na stryczku, na krzyżu, jest wystawiony do tłumu, widnieje jako znak dla przybywających do miasta. Ani dekapitacja, ani łamanie kołem, ni nawet rozciąganie przez konie nie stanowi tak wyraźnego ostrzeżenia. Wisielec jest pozostawiony na niełaskę czasu. Jego dyndające, poruszane na wietrze lub przez chorobliwie ciekawskich przez szturchnięcia patykami ciało zamienia się w niebywałe ostrzeżenie. I jeszcze jedno: o ile okaleczone ciała ofiar sprząta się, o tyle z powieszonym nikt się nie spieszy. Tu czas ma jeszcze do odegrania rolę nie mniejszą niż kat. Ciało ma wisieć, aż upadnie lub ktoś je litościwie zdejmie. A zdejmie to, co zostanie po uczcie dnia i nocy, deszczu lub upału, zwierząt. I człowieka. Bowiem ciało wisielca, wierzono, przynosi szczęście. Stąd sprzedawane przez kata koszule powieszonego, lub wręcz – nomen omen – odcinanie dłoni, która ma niezwykłe właściwości. Wisielec, wydany na pastwę wzroku, staje się publiczny, bez prawa do prywatności, do przyzwoitości. Zaskakująca jest wędrówka Mikołejki poprzez mity. Dysponując niesamowitą erudycją, często potrafi ująć ciekawym syntetycznym spojrzeniem, jak na przykład pisząc, iż bohaterowie mitów rzadko umierają przez powieszenie. Najpopularniejsi z wisielców to Marsjasz i Prometeusz. I tyle, więcej już nie. W Grecji wieszane są przede wszystkim kobiety, dla mężczyzn zarezerwowano topór, miecz. Zupełnie jakby ta kara śmierci była niemęska, niegodna. Skąd zatem to uporczywe wpatrywanie się w wisielca? Z dziejów wyobraźni Zachodu Powieszony, obok topielicy i wampira, jest figurą, która zadomowiła się w wyobraźni Zachodu. Okrutna kara starożytności – ukrzyżowanie – stało się powszechnie znane i badane poprzez wyniesienie tego hańbiącego znaku przez śmierć Jezusa. Paradoksalnie, okrutny znak zabijania nieposłusznych niewolników został przez chrześcijaństwo odczytany wręcz rewolucyjnie – jako wyraz miłości Boga do człowieka. Zanim jednak uda się zajrzeć daleko poza skrzyżowane belki, powieszony staje się obrazem, który nie gorszy. Nie mamy wiarygodnego przedstawienia Zmartwychwstałego, znamy jedynie Ukrzyżowanego. Jesteśmy przyzwyczajeni do śmierci, do napiętego do granic wytrzymałości ciała. Odczytując mity Grecji, zagłębiając się w historię chrześcijaństwa i zmierzając do teraźniejszości, Mikołejko narzuca swoją optykę widzenia obrazów. Jego wzrok wyczulony jest na detal, z którego potrafi skonstruować przekonujące wizję całości. Pomiędzy Rembrandtem a Baconem rozpościera się istny „karnawał rzezi”, bowiem

303


Marcin Cielecki

zawieszony na drzewie satyr, zawieszony głową w dół, sprawiany jest jak w taniej jatce (niema i zbędna już syrga wisi na drzewie). Sacrum zostaje odarte zatem z wszelkich złudzeń, ofiarę odziera się ze skóry w spójnym, wolnym od ekstazy zbiorowym akcie. Piękny bóg i jego pomocnicy pracują z drobiazgowym staraniem, jak należy, gapie, a pośród nich sędziwy bożek Pan, uważnie przyglądają się robocie, leje się krew i walają ochłapy mięsa – jak to w piekle marnego szlachtuza – na które ma ochotę wielki pies o rozwartym pysku, symetryczny odpowiednik Olimpijczyka (inny, mały piesek, namalowany tuż pod głową bezwładnego wisielca, już je pożera). Puls uboju nie ma nic ze spazmu, z konwulsji – zdaje się jednostajny, poddany beznamiętnemu rytmowi. A postaci, zajęte ubojem, tworzą krąg wokół umierającego ciała, wokół drzewa jego męki (i śmierci), które zmienia się axis mundi, oś świata. Tusza, ochłap, ścierwo – tym jest człowiek po śmierci? Powieszony zawiera w sobie głód sensu, musiał bowiem umrzeć za coś. Za Sprawę. Za Coś Bardzo Ważnego, skoro gotów był zapłacić życiem. Jeśli jest nosicielem sensu, jeśli wie, bo liczy się z tym, że życie jest warte oddania, to może też wie, co jest po Drugiej Stronie? Wszystkie nasze lekcje Memento mori, memento mori – z każdej strony, do przesady. Malarstwo i kazania kościelne pokazały, jak wkładać palce w rany, jak przypatrywać się bez strachu i zażenowania leżącemu trupowi. Śmierć żywo nas interesuje, a makabra była jedynym znanym językiem, w jakim przemówiła. Nauczenie się go pozwoliło na poszerzenie granic poznania. To, co do tej pory było zarezerwowane dla felczera z pola bitwy, stawało się dostępne dla każdego. „Ukrzyżowanie” Grünewalda, „Lekcja anatomii doktora Tulpa” Rembrandta, „Martwy Chrystus” Holbeina – ten tłum stojący przed płótnami, to właśnie my. Umierający w stanie agonalnym, zwłoki w śmiertelnym bezwładzie poprzez swoją wszechobecność przestały być szokujące. Stały się codziennością. Doktor Tulp z Rembrandtem pokazali nam ludzkie wnętrze, ale nie odkryli jego duszy. Czy jest ona głębiej? W okolicach serca, płuc, dolnych żeber? Człowiek, którego ciało tak dokładnie przedstawiono, staje się tylko mięsem. Im większy przesyt makabry, tym lepsza jej znajomość i powszedniość. Z makabrą można się zaprzyjaźnić, oswoić ją. Im głośniej krzyczano memento mori, tym częściej odpowiadano memento vivere. Makabra była makabrą, sławiła samą siebie.

304

Pochód makabry, wspomagany przez duszpasterstwo strachu, triumfalnie wkroczył w XX wiek. Rozwój prasy, radia, a nade wszystko telewizji, sprawiły, iż obrazy okrucieństwa zagościły w domach, jak niegdyś obrazy mistrzów. Mistrzowie śmierci, jak się okazało, żyli między nami. Holocaust (w nieco mniejszym stopniu Gułag), warunki życia w gettach, obozy jenieckie, sceny okrucieństwa wojen, były skrupulatnie rejestrowane wpierw przez oprawców, później przez wyzwolicieli. Pierwsi obraz okrucieństwa postrzegali jako dowód swej racji (panowie uczą niewolników szacunku), widzieli w nim wymiar edukacyjny, drudzy odczytywali go jako ostrzeżenie. Przerażające obrazy nie od razu poruszyły nieświadome zbrodni społeczeństwa. Pamiętam jedno z pierwszych zdjęć dotyczące Holocaustu, które trafiło do Stanów Zjednoczonych.


Gra (w) wisielca

Stosy nagich ciał, wychudzonych do tego stopnia, iż były szkieletami z naciągniętą skórą. Podpis głosił: To nie „Piekło” Dantego. To rzeczywistość. Coś z tego niedowierzania, ale i coś z mrocznej fascynacji, każe wpatrywać się w te zdjęcia. Nawet jeśli miara przerażenia zostanie na pewien czas osiągnięta, powracamy do tych obrazów. Bo chcę zrozumieć, jak to było możliwe. Bo oto mam przed sobą dowód na to, co może zrobić człowiek człowiekowi. Ale również dlatego, że ten obraz sam w sobie jest fascynujący. Zło przyciąga; ma swój tajemniczy, obsesyjny urok. Ludzkie, martwe ciało nie przestaje intrygować. Zastygłe pozy, rozrzucone ręce, bezwład tego, co jeszcze niedawno potrafiło skakać, biegać, tańczyć. Dopóki żyjemy, jesteśmy nekrolubami. Jest w nas coś, co żywi się, fascynuje upiornością. Paradoksalnie: im bardziej wygnaliśmy śmierć z naszych domów, im bardziej nasze własne umieranie stało się dla nas wstydliwe, tym chętniej patrzymy na umieranie cudze. Obojętne, przypadkowe, wolne od więzów emocjonalnych, a więc czyste, bo nieangażujące. Im więcej makabry, tym mniej wstrząsająco przemawia. 14 milionów zamordowanych na „skrwawionych ziemiach” Timothy’ego Snydera, to jedynie statystyka, której niepodobna pojąć. Ofiary trzęsienia ziemi, to tu, to tam, tsunami i tajfunów, to bezimienny tłum. I nawet jeśli reporterzy próbują wyłowić pojedyncze twarze, to nie są konsekwentni. News goni news, ci, co się pochylali nad ofiarami w Haiti, teraz relacjonują wprost z serca Japonii. Spowszedniały nam ciała, czaszki i piszczele, można nimi żonglować do woli. Lubimy makabrę, rozumiemy jej język (może nawet w nim mówimy), jednak odarliśmy ją z przesłania. Staliśmy się makabryczni. Słitfocia z trupem Trudno oprzeć się wrażeniu, że w istocie jest dwóch bohaterów książki Zbigniewa Mikołejki. Jednym jest tajemniczy on – wisielec. Drugim, nieprzedstawionym, jesteśmy my sami – oglądacze. To również na nas patrzy wisielec wraz ze swymi kamratami. Jego ciało mówi o nas. Daniel Jonah Goldhagen pisał, że: Sprawcy odciskają na ciałach, a przez to i na psychice swoich ofiar własne wyobrażenia na ich temat – jako istot pozbawionych wartości, budzących odrazę, które zasługują na swój straszny los. Łamanie ciał i ducha ofiar jest często integralnym elementem programu eliminacjonistycznego. […] Faktem, który ignorują wszyscy kwestionujący gorliwość i aprobatę niemieckich sprawców jest to, że istnieją archiwa wypełnione fotografiami dotyczącymi Holocaustu – robili je sprawcy. Robili je oczywiście nie dlatego, że chcieli, by powstały obciążające ich dowody, lecz po to, by upamiętnić i uczcić swoje dokonania. Symboliczne sceny z okresu Holocaustu to między innymi zdjęcie ukazujące niemiecki personel Auschwitz, gdzie Niemcy zagazowali ponad milion Żydów – pracownicy obozu fotografują się w świątecznych, radosnych pozach. Zdjęcie to zachowało się w albumie Karla Höckera, adiutanta komendanta obozu. Podobnie Kurt Franz, komendant Treblinki, gdzie Niemcy zagazowali ponad siedemset tysięcy Żydów, zachował album z wycinkami zdjęć upamiętniających jego pobyt w tym miejscu – jak głosi własnoręczny podpis Franza na jednej z jego kart: „Dawne dobre czasy”1. ............................................................ 1 Daniel J. Goldhagen, Wiek ludobójstwa, tłum. M. Romanek, Kraków: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2012, s. 250, 252.

305


Marcin Cielecki

Kto tu się dobrze bawi? Zdaje się: śmiech wziął nas w posiadanie, staliśmy się zakładnikami własnej zabawy. Na ile jednak tworzymy ją sami? To, co wisi, prosi się o złapanie, popchnięcie w ruch, podtrzymanie dyndania na wietrze. Wiszący tańczy – tak, ale ze swej perspektywy, pionowej osi świata, to on nas wprawia w ruch, to my tańczymy. Wiem, że rzeczywistym pytaniem, które powinno teraz paść, jest to: kto się nami bawi? Kto pociąga za sznurki swoje dyndające na wietrze lalki? I dopiero w tym momencie rozpoznaję ten śmiech. Jest to śmiech, który z niczego nie wyzwala, do niczego nie prowadzi, niczego nie objawia. Śmiech dławiący się własnym chichotem, podkręcającym błazenadę do absurdu. Wreszcie śmiech, którego treścią jest negacja i to negacja ostateczna. Wisielec dynda, zaprasza nas – patrzących – do własnego tańca. Na wąską ścieżkę szubienicy, z której nie ma ucieczki. Gorzka to książka, ale też niepokojąca. Mając w temacie wisielca, w rzeczywistości zajmuje się nami – patrzącymi. Im więcej szubienicy w krajobrazie, tym większe wobec zobojętnienie. Myślę o tym, patrząc na moją olsztyńską „szubienicę”, czyli Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, którego figura przypomina narzędzie kaźni. Wiem, że ten, kto jest powieszony, sam później krępuje „wieszatieli” – tak giną Husajn, Eichmann, a nawet wymierzają śmierć drugą, śmierć po śmierci, jak w przypadku Mussoliniego czy całej gamie Dymitrów Samozwańców. Moja olsztyńska szubienica, jak głosi legenda, została zbudowana z płyt rozebranego mauzoleum Paula von Hindenburga. W jej cieniu robimy zakupy w centrum handlowym. Stąd mam też niniejszą książkę. Marcin Cielecki

Zbigniew Mikołejko, We władzy wisielca, Gdańsk: słowo/obraz terytoria, 2013, ss. 492

306


Anna ŁOZOWSKA-PATYNOWSKA

Wszystko ukryte w nim samym

Kazimierz Brakoniecki należy do tych poetów, którzy nie tylko poruszają serca, ale także zmuszają do pracy ludzkie umysły. W najnowszym zbiorze poetyckim „Terra nullius” poeta stawia pytanie o wzajemne relacje pojęć swojskość i obcość oraz, co jest nieuniknione, próbuje przesuwać ich granice znaczeniowe. Wszystko to zawiera w sobie tytuł zbioru, który z języka łacińskiego przetłumaczyć można jako „Ziemia niczyja”. Artysta nie decyduje się jednak na użycie w tytule polskiego odpowiednika. Są ku temu powody. Po pierwsze, to „Terra nullius” jest jego ziemią obiecaną, celem wędrówki. Łacińska proweniencja tytułu wskazuje na kulturową uniwersalność, jako że łacina jest podstawą bardzo wielu różnych języków. Słowa z niej pochodzące znajdziemy zarówno w językach germańskich, jak i w słowiańskich. Zatem łacina ma status podstawowej mowy, jest czymś w rodzaju ponadnarodowego alfabetu, pradawnym „językiem esperanto”. Po drugie, Brakoniecki posługuje się specyficznym szyfrem zrozumiałym tylko dla tych, którzy potrafią i chcą szukać, odkrywać nowe znaczenia znanych dobrze wyrazów. Nie tylko to sprawia, że pojęcia swojski i obcy zaczynają nachodzić na siebie i się samoistnie przenikać. Kryje się w tym ogromna troska o człowieka i zrozumienie go przez pryzmat miejsca, w którym żyje bądź z którego pochodzi. Kategoria człowieka okazuje się łącznikiem wszystkich kultur. Nowa kultura, połączone z nią

307


Anna Łozowska-Patynowska

tradycje oraz wszystko inne, co reprezentuje nieznajomą przestrzeń, „otwiera się” na nas, każe nam doświadczać nieznanego. Tak pragnie odczytywać Brakoniecki świat, nie przez wędrówki po bezdrożach, ale przez podróże egzystencjalne do miejsc, z którymi wiążą się jakieś wspomnienia. Słowa swojski i obcy tracą w omawianej poezji pierwotne znaczenie. A to dlatego, że autor tekstu dokonuje ujednolicenia kultur, a tym samym stara się przeprowadzić proces ujednolicenia człowieka. Brakoniecki pokazuje, że istota ludzka ma taką samą naturę bez względu na pochodzenie czy przynależność wyznaniową. Początkowo pragnie poeta zrozumieć człowieka przez pryzmat miejsca: Czerwona wywrotka koło ceglanego domu za zieleniejącymi się świeżo drzewami. Robotnik w pomarańczowej kamizelce kosi trawę, której zapach staje się widzialny. I dalej: Paskudnie płaska równina. Drewniane chaty mają zmarszczki. Ludzkie twarze mają bezzębne doły i góry. Wszystko to, co istnieje w jego ziemi niczyjej, odnajdujemy tu i teraz, zapomnianą wieś, odchodzące w niepamięć szczątki domów, dzieła ludzkich rąk. To istnieje w naszej pamięci. Poeta wydobywa z niej kształty, zapachy i dźwięki: Chrzęst kamieni przesuwanych falami – piłowanie martwych paznokci.

308

Chwilami nimi zręcznie żongluje, przerzucając z jednej ręki do drugiej. Jest świetnym iluzjonistą, lirykiem, który wierzy głęboko w to, co robi oraz w przestrzeń, jaka wyłania się z jego wizji. Świat mocno zapchanej wspomnieniami pamięci staje się przestrzenią pamiętania. Tutaj rzeczy piętrzą się jedna na drugiej, wyrastają niejako na sobie. Dzięki temu wszystko ma swoje miejsce, przyczynę i skutek. Poeta łączy jednak niespójne szeregi znaczeniowe, co sprawia, że zestawiane ze sobą stany, procesy, skojarzenia powodują zdziwienie bądź chwilami nawet lęk. Dlatego wspominane w tym akapicie wizje osad ludzkich połączone są z procesami fizjologicznymi zachodzącymi w ludzkim ciele. W ten sposób pragnie poeta oddać charakter nierozerwalnego związku człowieka ze światem. Poza tym Brakoniecki obserwuje świat przez pryzmat tekstu, który tworzy: widziane wierszami miasta, wioski, ludzie, widoki jak pręgi na nadgarstku po przecięciu historii. Zatem tworzony jest on „od ręki”, przez przypadkowe sąsiedztwo słów o poszerzonych polach znaczeniowych. Dostrzegamy tu nietypową relację między tekstem, tradycją i ludzkim ciałem. Z trzech różnych kategorii udaje się poecie utworzyć jedną. Ciało-słowo-czas to jest nie-


Wszystko ukryte w nim samym

rozerwalna u Brakonieckiego metoda czytania świata. Zatem może ten świat wcale nie jest ziemią niczyją? Może jest to ziemia czyjaś, ukazywana w konkretnym momencie, na papierze, a może jest to sam świat tekstu? Czytamy bowiem w „Terra nullius”: Nie jest to świat ani przed, ani po świecie. Ten świat jest przestrzenią kreacji, która dzieje się „poza czasem”. Można zatem do niego powracać w dowolnej chwili, łudzić się nim, pragnąć go, przestawać go pożądać albo czynić raptem niewidzialnym, ukrywać w fałdach innych opowiedzianych historii, jak czyni to Brakoniecki w trzeciej części zbioru. Warto także dodać, że poeta nazywa siebie metafizykiem miejsca, a opisywany przez siebie świat Europą kosmograficzną. Ta przestrzeń, która może pretendować do miana rzeczywistej ziemi bez własności, została szkicowana przez Brakonieckiego w ten sposób: pełna dziur w pamięci i sumieniu Atlantyda Północy bałtycka Europa, której tajemnica jest w strasznej ziemi, w kronice nadziei życia, w odnawialnej tożsamości, której tak naprawdę nigdy nie ma, jeśli nie w po-etyce świata oświeconych pokoleń. Z pozoru błahy problem ziemi, przynależności do niej, pochodzenia i samoświadomości okazuje się przerastać siebie. W tomie odkrywamy model nowoczesnego człowieka, który trwa w czasach „po-etyki”, zmarnowanej moralności, zagubionego honoru i szczerości. Dlatego Brakoniecki pragnie to wszystko przywrócić na nowo, odbudować wybrakowaną aksjologię, wkładając w ten „uszczerbiony” przez niedostatek wartości świat fragmenty mające głęboki sens. Poeta przeprowadza drobiazgową reanimację zwłok europejskiej tożsamości, powołując się na cechy uniwersalne łączące wszystkich ludzi. Najpierw jednak przeprowadza analizę ludzkiego ciała-miejsca, opisując bardzo precyzyjnie, jak na sekcji zwłok, każdą część oglądanego świata. Zdobywa się jednocześnie na bardzo odważną ocenę stanu dogorywającego aksjologicznie świata: Europa się nie jednoczy, Europa się boi. Chociaż inaczej niż lękiem pojedynczych ojczyzn, z siatką granic jak odleżynami u konającego. Brakoniecki poddaje restytucji ideę geohumanizmu, opierając na niej całą filozofię tomu. To, co łączy wielokulturową Europę, zwie się człowiekiem. Granicami poszczególnych światów i jednocześnie granicą wytrzymałości ludzkiej są przecież odleżyny u konającego. Nie znamy ich przyczyny, co więcej nie mieści się nam w głowie ból tych ran, a tym samym światopogląd innych ludzi, odmiennych kultur. To wychodzi poza nas samych. Staje się granicą tkwiącą w naszym wnętrzu. Tak poeta nazywa świat, który opisuje. Jest to przestrzeń poza czasem, wymagająca restytucji mitograficznej miejsc przez poetę w danej chwili opisywanych. Wrażliwa tkanka tekstu „Terra nullius” pochodzi z przeżywania podmiotu, z jego szczególnej empatii geopoetyckiej. Dlatego tak naturalistycznie i namacalnie przedstawia Brakoniecki świat trzymany w swoich własnych rękach.

309


Anna Łozowska-Patynowska

Nie sposób nie zauważyć, że Brakoniecki odwołuje się do modelu świata zaproponowanego przez Czesława Miłosza, m.in. w „Rodzinnej Europie”. Na prostych relacjach jednak tu pozostać nie można. Zarówno Miłosz, jak i Brakoniecki skrywają pod płachtą historii i tradycji pewien model człowieka, co więcej, tam też umieszczają fragmenty autobiograficzne. Mapa świata, którą tworzy Brakoniecki, jest mapą jego przeżyć wewnętrznych, jego duszy. Zatem wydaje się oczywiste, że na kanwie „Terra nullius” utkał Brakoniecki własną autobiografię. Ustanowienie pewnego modelu człowieka poprzedza jednak ciąg poetyckich rozważań o jego statusie. Brakoniecki tworzy pewien model tożsamości, pisząc o ludziach z Północy. Rozważania poety stanowią jednak uniwersalną refleksję o człowieku, który jest zintegrowany ze światem. Swoją wypowiedź poetycką buduje poeta z trzech części. Każda z nich pogłębiana jest przez następującą po niej. Ostatnia to już bardzo prywatna refleksja. Poszczególne części tomiku nie mają właściwie znaczenia bez odniesienia do poszczególnych fragmentów i całości tekstu. „Terra nullius” – ziemia niczyja, „Europa minor” – Europa młodsza, „Terra nigra” – ziemia czarna, ciemna złowroga, smutna, zła, złośliwa. Tożsamość podmiotu z trzeciej części ustalona jest w oparciu o wcześniejsze rozważania. Bez nich poeta nie zdobyłby się na tak śmiałe wnioski, że istniejemy gdzieś poza, zamiast czegoś, czy nawet obok siebie samego: Widzimy siebie i nie poznajemy. Znamy swoje ciała tylko z widzenia […] Umrzemy w każdym palcu w każdy oku, w każdym włosie, w każdym wspomnieniu. Miłość kończy się nam od oczu. To jest właśnie dowód na zatarcie granicy między swojskością i obcością. „Terra nigra” to miłość, która jest udręką, ale i całym światem. Miłość u Brakonieckiego to śmierć. Dlatego jego poezja tak bardzo przypomina międzywojenne liryki Jana Lechonia oraz Jarosława Iwaszkiewicza, tę grę napięć między Erosem i Thanatosem: Gdybyś umarła przede mną, Ziemię czarną bym rozkroił nożem.

310

Dlatego ziemia czarna, która pochłania, również na nowo rodzi. Z ziemi powstajemy, w niej też się rozkładamy. Krojenie ziemi to krojenie ciała w poszukiwaniu ukrytej tam duszy. W „Terra nullius” poszukuje Brakoniecki istoty, ducha świata. Najpierw przez przywoływane wizje miejsc, potem przez człowieka, który w nich bytuje. Ale tak naprawdę Brakoniecki ofiarowuje nam w tym tomie samego siebie, „szpera” we własnym wnętrzu, by udowodnić, kim jest człowiek naprawdę. Jak wynika z powyższego, rozważania o świecie okazują się pretekstem do bardziej pogłębionej refleksji o współbytowaniu człowieka i Boga: Wiem, dlaczego tutaj przyszedłem. Wiem, dlaczego stąd odejdę.


Wszystko ukryte w nim samym

A przecież nie wyznaję żadnej pewnej wiedzy Nie chcę być nikomu wdzięczny. A najbardziej Bogu. Nawet za to, że jest niewidzialny. Nawet za to, że nie istnieje. Brakoniecki wierzy w to, co niewidzialne i niewyrażalne. Jego poezja, do pewnego stopnia, jest realizacją niewyrażalnego i zgodą na nie. Poeta każe nam wierzyć, że istnieje jeszcze jakaś świętość, świętość miejsc, które opisuje i sakralny wymiar człowieka, który przecież sam z siebie nie jest idealny. Bo brakuje mu prostej wiary w to, że jako poecie uda mu się w końcu odbudować świat na stałych i niezmiennych wartościach: Nie wierzę w ciał wskrzeszenie, wierzę w miłość trudną i dobrą do unicestwienia. Dlatego decyduje się porzucić częściowo sferę boską, by przejść na stronę ludzką, na zwykłą czarną ziemię, i tu poszukiwać dróg prowadzących prosto do celu, do dokonania ponownej integracji wewnętrznej samego człowieka: Kocham cię i boję się starości. W pokoju obok umiera twoja matka. Bez sprzeczności nie można opisać prawdziwej natury ludzkiej. W dychotomii, niespójności świata i rozbieżnych dążeniach odczytujemy ślady pozostawione na ziemi przez człowieka. Dlatego tylko obumieranie okazuje się ocaleniem, taka jest konkluzja jego opowieści: Zabijemy się wtedy, kiedy będziemy martwi. Śmierć nie będzie wtedy występkiem. Okaże się sposobem odnalezienia świata na nowo. Anna Łozowska-Patynowska

Kazimierz Brakoniecki, Terra nullius, Gołdap: Z bliska, 2014

311


Włodzimierz KOWALEWSKI

Felietony literackie Radia Olsztyn

Nowa powieść Pawła Huellego „Śpiewaj ogrody” to najnowsza powieść Pawła Huellego. Czekaliśmy na nią długo, poprzednia – „Ostatnia wieczerza” – ukazała się w roku 2007. Praca nad „Śpiewaj ogrody” tak naprawdę trwała jeszcze dłużej. Już kilkanaście lat temu autor zwierzał się w wywiadach z niedającego mu spokoju pomysłu, który wstępnie zatytułował „Piękna Gretchen”. Warto było czekać. Otrzymaliśmy książkę czarowną i mądrą, z misternie skomponowaną fabułą, prawdziwą ucztę dla koneserów dobrej literatury, której tak mało pojawia się wśród standardowej „produkcji” naszych współczesnych pisarzy.

312

Paweł Huelle, mieszkaniec swojej cienistej Arkadii – gdańskiej Oliwy, zadebiutował w latach 80. ubiegłego wieku powieścią „Weiser Dawidek”, uznaną za najważniejsze literackie wydarzenie dekady. W kolejnych utworach, takich jak „Castorp” czy „Opowieści chłodnego morza” zawsze był bliski tematyki Gdańska, zawsze też opowiadał się po stronie tradycyjnej, „mannowskiej” narracji, zaprawionej szczyptą sentymentu i refleksją nad człowiekiem wrzuconym w nurt upływającego czasu. Zastanawiam się, jak opisać wielowątkową akcję „Śpiewaj ogrody”. Może nie tak, jak zrobiłby to krytyk, ale jak scenarzysta układający tzw. treatment swojego filmu.


Felietony literackie Radia Olsztyn

Bohater z perspektywy żyjącego współcześnie dojrzałego mężczyzny spogląda na swoje dzieciństwo. Jest początek lat 60., mały chłopiec mieszka z rodzicami w zdewastowanej, poniemieckiej willi przy ul. Polanki. Poza kwaterunkową zbieraniną z całej Polski, duży pokój na parterze zajmuje pani Greta, dawna właścicielka. Pomiędzy starą, samotną kobietą i chłopcem zawiązuje się dziwna przyjaźń, trwająca także wtedy, gdy jego rodzice nareszcie otrzymują wymarzone mieszkanie w bloku. Pod pretekstem nauki niemieckiego, a potem już bez pretekstu, w zagraconym pokoju pani Grety snują się opowieści o przeszłości. Kiedyś willa była elegancką rezydencją przy dawnej Pelonker Weg, a pani Greta, młoda, piękna i szczęśliwa, mieszkała tam ze swoim mężem Ernestem Teodorem von Hoffmanem, bogatym, ekscentrycznym kolekcjonerem, muzykiem i kompozytorem-hobbystą. Ernest Teodor podczas poszukiwań w jednym z budapeszteńskich antykwariatów przypadkowo odkrywa niedokończony rękopis nieznanej opery Wagnera. Libretto nawiązuje do średniowiecznej legendy o szczurołapie z Hameln, który mszcząc się za odmowę zapłaty za pracę, melodią swojego fletu wyprowadza z miasta wszystkie dzieci, zaginione potem bez wieści w nieznanych okolicznościach. Ernest Teodor rekonstruuje i kończy dzieło Wagnera, przygotowując je do wystawienia w sopockiej Operze Leśnej, będącej zresztą w tamtych czasach drugim obok Bayreuth słynnym miejscem inscenizacji wielkich wagnerowskich spektakli. Jednak kompozytor, widząc twórczość Wagnera zawłaszczaną do celów propagandowych przez coraz bardziej rozpanoszonych hitlerowskich partyjniaków, naraża się władzom i nie dopuszcza do premiery, a rękopis ukrywa. Nie zdradzę, jaki był dalszy los bohatera i jaki los rękopisu. Powiem tylko – metaforyczny. Ernest Teodor von Hoffman to liberał, filozof, artysta – symbol takiego oblicza niemieckiej kultury, o którym z winy samych Niemców na co dzień nie pamiętamy. W tę dawną opowieść wsącza się jeszcze dawniejsza, o budowniczym i pierwszym właścicielu domu przy ul. Polanki, francuskim oficerze François de Venancourt. Jego odnaleziony pamiętnik to znakomita stylizacja francuskiej powieści XVIII wieku, ale autorstwa bardziej markiza de Sade niż Marivaux. Wydanie „Śpiewaj ogrody” Pawła Huellego będzie również wielkim testem dla krytyki literackiej. Mam nadzieję, że tym razem przeważy w jej opiniach blask prawdziwej literatury, a nie zwykłe, społeczno-polityczno-poprawnościowe fochy. Śpiewaj ogrody, których nie znasz, serce moje, jak w szklane naczynia wlane ogrody, jasne, nieosiągalne Tytuł, zaczerpnięty z „Sonetów dla Orfeusza” Rainera Marii Rilkego, poety właśnie w Oliwie przeżywającego największą miłość swojego życia, jest najcelniejszą puentą i przesłaniem tej powieści, którą – jako jeden z jej pierwszych czytelników – gorąco wszystkim polecam. Tyłeczek modelki Herzigowej Każdy poeta marzy o napisaniu choćby jednego wiersza-przeboju. Hitu, który błyszczałby w masie innych, intrygował krytyków, był chętnie czytany i zapamiętany, kojarzył się z nazwiskiem i całą twórczością. Większości się to nie udaje. Udało się natomiast olsztyńskiemu poecie-autentyście Markowi Barańskiemu z Olsztyna. W roku 2008, w wydanym wtedy tomiku „Poeta

313


Włodzimierz Kowalewski

w miejscach publicznych”, opublikował świetny i ironiczny wiersz „Tyłeczek modelki Herzigowej”. Od tej pory utwór ten jest żelaznym bisem wszystkich spotkań autorskich Barańskiego i właściwie żadne publiczne wystąpienie poety nie może się obejść bez próśb o jego odczytanie. Szanowny Panie Hrabal gdyby Pan żył Lepiej by Pan opisał ode mnie tyłeczek Herzigowej opięty majteczkami białymi jak żagielek Widziałem tyłeczek Herzigowej w piśmie „Paris Match” dumnie wypięty na całe Monte Carlo Może spoglądał nań sam książę zza firanki Jej boski tył uświadomił mi że są w świecie takie szczyty na które już nie wejdę Popularność „Tyłeczka” została niedawno upamiętniona edycją w bibliofilskiej serii „Trilinguis” wydaną w 150 numerowanych egzemplarzach przez kierowaną przez Marka Gardzielewskiego Pracownię Starych Technik Drukarskich Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie. Marek Gardzielewski, urodzony w Toruniu i mieszkający w podolsztyńskim Unieszewie, pochodzi z rodziny o starych tradycjach drukarskich. Już w latach 70. ubiegłego wieku udało mu się założyć prywatną Oficynę Druków Artystycznych. W Pracowni Starych Technik przywraca do życia zabytkowe maszyny i zachowuje pamięć o metodach drukowania do niedawna jeszcze powszechnych, dziś zupełnie wypartych przez elektronikę. Edycja „Trilinguis” została wydrukowana na stuletniej maszynie, z użyciem czarnej farby, składanych ręcznie przez zecera ołowianych czcionek, w tradycyjnej technologii druku wypukłego. „Trilinguis”, ponieważ wiersz „Tyłeczek Modelki Herzigowej” zaprezentowano w trzech wersjach językowych – oryginalnej oraz chorwackiej i czeskiej.

314

Przyczynili się do tego dwaj tłumacze. Chorwat Pero Mioč, reżyser i poeta, translator polskiej literatury od Mickiewicza po Szymborską, Głowackiego i Tokarczuk oraz Czech, mieszkający w Opawie Libor Martinek, tłumacz Miłosza, Lipskiej i Herberta, a z olsztyńskich poetów także Zbigniewa Chojnowskiego. W języku chorwackim puenta „Tyłeczka Modelki Herzigowej” Marka Barańskiego brzmi tak: Njezina bożanska pozadina uvjerila me kako su na svijetu takwi vrhovi na koje se nikada ne czu popeti A po czesku tak:


Felietony literackie Radia Olsztyn

Jeji bożske pozadi mi pripomnelo że jsou na svete takove vrcholky na ktere uż nevylezu Uff, to chyba było największe wyzwanie w mojej karierze „przedmikrofonowej”. Języki językami, ale kształty modelek to walory absolutnie ponadnarodowe. Żartobliwy i pozornie błahy wiersz Marka Barańskiego pokazuje w swojej zwięzłej postaci cały sens tego, czym naprawdę powinna być poezja: soczewką skupiającą sprzeczności świata – patos i śmieszność, idealizm i erotyzm, złośliwość i autoironię. A seria wydawnicza „Trilinguis” drukowana przez Marka Gardzielewskiego stanie się pewnie niedługo rzadkim kolekcjonerskim cymelium. Listy Marka Hłaski Esther – musisz powiedzieć, gdzie ja jestem, musisz powiedzieć mi, czy chcesz być ze mną czy nie, czy mnie kochasz, czy nie. Jeżeli nie jesteś w stanie okazać mi miłości, okaż mi miłosierdzie. Te namiętne, egzaltowane słowa nie pochodzą wcale z dialogu młodopolskiego dramatu, ale z jednego z listów Marka Hłaski, uważanego za nihilistę „mocnego człowieka” naszej literatury i jej największej legendy drugiej połowy XX wieku. Gdyby żył, w tym roku obchodziłby 80. urodziny. Niedawno minęło 45 lat od jego śmierci. Właśnie w związku z tą rocznicą Andrzej Czyżewski, kuzyn Hłaski i autor jego biografii „Piękny dwudziestoletni”, opublikował najobszerniejszy jak do tej pory tom korespondencji pisarza. Wybór zawiera 263 listy do matki, Jerzego Giedroycia, Sonji Ziemann, Agnieszki Osieckiej i kilkorga innych ważnych dla jego życia osób. Zawsze lubiłem czytać listy wybitnych ludzi. Odsłaniają kulisy i racje ich dokonań, ale też – co tu ukrywać – zaspokajają istniejącą chyba w każdym ciekawość cudzej prywatności. Szczególnie listy pisarzy, bo inni, z mniejszym talentem do pióra, potrafią czasem zadręczyć sobą i swoimi sprawami. Z Markiem Hłasko mam jednak kłopot. Nigdy nie potrafiłem i po tej obszernej lekturze nadal nie potrafię dokładniej rozpoznać, wyraźniej zobaczyć „rysów” bohatera kłębiącej się tam gmatwaniny zgrywy i tragedii, porywów i zaniechań, sukcesów i kompletnych życiowych dołów. Wacław Zbyszewski, emigracyjny dziennikarz, pisał kiedyś o nim tak: Był to człowiek nieustabilizowany, szukający draki i kłótni, wrzaskliwy, męczący, nierówny, obraźliwy, źle wychowany: co mówię „źle”? – zupełny dzikus, bez cienia jakiegokolwiek obycia. […] Ale talent miał […] wściekły, olbrzymi.

315


Włodzimierz Kowalewski

Listy ukazują jednak autora „Pierwszego kroku w chmurach” od zupełnie innej strony. Przede wszystkim jako osobowość niespotykanie uczuciową, o wrażliwości delikatnej, wręcz chorobliwej, czułej na najmniejszy podmuch chłodu. Kochali się w nim mężczyźni, choćby Jerzy Andrzejewski, a dowód na to znajdujemy w listach, mimo że ta sfera jego życia nigdy nie została jednoznacznie i wprost określona. Kochały się kobiety. Jego żoną była piękna Sonja Ziemann, wielka gwiazda zachodnioniemieckiego kina lat 50. W dużej mierze dzięki tym sensacyjnym zaślubinom dwojga ludzi z obu stron „żelaznej kurtyny” Hłaską zainteresowała się opinia publiczna Zachodu. Przed opuszczeniem Polski jego wielką miłością była Agnieszka Osiecka, którą zdradzał, ale też pisał listy pełne emocji i napięć. Zresztą, imion kobiecych fascynacji pojawia się w tej korespondencji przynajmniej kilka. Tkliwością otacza Hłasko matkę, z którą koresponduje bez przerwy od wyjazdu z PRL w roku 1958 aż do ostatniej kartki wysłanej w maju 1969 z Jerozolimy, na kilka dni przed powrotem do Europy i nagłą śmiercią w Wiesbaden. Szczególne wrażenie robi list – wysłany do matki po śmierci ojczyma – w którym niespodziewanie objawia się religijność autora „Bazy sokołowskiej”: Nikt Ci nie może zabrać tego wszystkiego dobrego, co z nim przeżyłaś, i nie popadaj w zwątpienie i rozpacz; pamiętaj o tym, że tylko Bóg jest jedyną istotą, która może kochać wiecznie. Znaczenie Marka Hłaski we współczesnej literaturze trudno przecenić. Bezwiednie ukształtował język i model artystyczny nowoczesnej prozy aż do początku XXI wieku, kiedy najmłodsi autorzy zwrócili się ku Gombrowiczowi. Poprzez własny mit stworzył też wizerunek pisarza na miarę czasów – twardego, cynicznego faceta w skórzanej kurtce i z papierosem sterczącym z kąta ust, katującego mocny alkohol i kontestującego rzeczywistość. Wzorzec powielany przez całe pokolenia bardziej lub mniej udanych naśladowców, nazywanych potem „hłaskoidami”. Która twarz Marka Hłaski jest zatem tą prawdziwą? Anielski wrażliwiec czy bezkompromisowy twardziel, gotowy w każdej chwili dać po pysku? A może to tylko maski, jedne z wielu, jakie przybierał? Jeśli tak – to co nadal kryje się pod nimi? Włodzimierz Kowalewski

316

Paweł Huelle, Śpiewaj ogrody, Kraków: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2014 Marek Barański, Tyłeczek modelki Herzigowej / Guza modelke Hercigove / Zadeček modelky Herzigové, tłum. na język chorwacki Pero Mioč, tłum. na język czeski Libor Martinek, Olsztyn: Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Olsztynie, 2014 Marek Hłasko, Listy, Warszawa: Agora 2014


Piotr PIASZCZYŃSKI

I love N.Y.

Podczas lektury książki Magdaleny Rittenhouse wciąż podpytywałem córkę (która spędziła w Nowym Jorku trzy letnie miesiące 2012 roku) o jakieś detale, za każdym razem dostrzegając w jej oczach radosny błysk miłosnej niemal fascynacji. Martyna to oczywiście nie pierwsza i z całą pewnością nie ostatnia osoba, która jej uległa. Odkładając na półkę gruby, gęsto zadrukowany tom, sam zostałem na dobre wciągnięty w nieprzeliczoną rzeszę fanów amerykańskiej metropolii. Brakuje mi już tylko charakterystycznego t-shirta z serdeczną deklaracją na piersi: „I love N.Y.” Książka jest, owszem, gruba, ba, zaopatrzona na dodatek w przypisy i imponującą bibliografię. Ale proszę się z tego powodu – broń Boże – nie niepokoić. Rzecz napisana została bowiem zdumiewająco lekko, z wdziękiem, a zarazem rzetelnie i kompetentnie. I wydaje się przy tym wielce ciekawa gatunkowo: to udane połączenie w jednym tekście reportażu, eseju, czegoś w rodzaju historycznej gawędy, a chwilami tonacji osobisto-lirycznej. Roi się od faktów i drobiazgowych szczegółów (na przykład technicznych), ale skrzy się także dziesiątkami wyraziście przemawiających do wyobraźni anegdot. Chociażby taką oto:

317


Piotr Piaszczyński

Central Park zajmuje powierzchnię dwa razy większą niż Monako i ośmiokrotnie większą niż Watykan [...]. W 2005 roku rzeczoznawcy z zajmującej się obrotem nieruchomościami firmy Miller Samuel wyliczyli, że na położonych w samym środku miasta trzech i pół kilometrach kwadratowych można by zarobić 528 783 552 000 dolarów. Ale niczym Statua Wolności, Woody Allen i sklep Tiffany’ego Central Park to nowojorska instytucja. Państwo w państwie. Nawet pragmatycy od sum z dwunastoma cyferkami wiedzą, jak absurdalne są ich szacunki. Ważne wyjaśnienie: „Od Mannahatty do Ground Zero” nie jest monografią Nowego Jorku – takowa zająć by musiała kilkanaście opasłych woluminów. To tylko, i aż!, osobliwy przewodnik po Manhattanie: sercu, duszy, esencji niezwykłego miasta. Dzikiej z początku wyspie – dzisiaj stolicy światowych finansów, handlu, kultury, mody, architektury i czego tam jeszcze – kupionej przez Holendrów od Indian za, według legendy, garść paciorków i nazwanej wtedy Nowym Amsterdamem. Potem nadeszło niedługie panowanie Anglików, co przyniosło nazwę Nowy Jork. Aż wreszcie, po wojnie o niepodległość, metropolia stała się wcieleniem amerykańskości, ale też zdrowego kosmopolityzmu, gdyż taką jaką znamy, zbudowali wszelkiej maści imigranci z całego (starego) świata: desperaci i marzyciele – jak obrazowo powiada autorka. Wiadomo mniej więcej, czym jest miasto. To układ ulic, budynków, parków, pomników etc., ale przede wszystkim wypełniający i zamieszkujący je ludzie, najróżniejszych ras, religii, pochodzenia. I o nich właśnie, z odpowiednim wyważeniem proporcji, traktuje opowieść Rittenhouse. Będąca, by tak rzec, zestawem portretów: budowli, instytucji, tudzież osób, które stały się z czasem ikonami i symbolami. Nowojorskie budowle to przecież historia ich fundatorów, projektantów i wykonawców, którzy w ten sposób materializowali swe ambicje, namiętności i pragnienia. Za opisanymi na przykład przez autorkę: mostem Brooklińskim, Wall Street, Empire State Building oraz innymi słynnymi drapaczami chmur, Biblioteką Publiczną i księgarnią Strand, dworcem Grand Central, tygodnikiem „New Yorker”, Central Parkiem stoją biografie konkretnych, żywych ludzi. Te zaś są z reguły ilustracją spełnionego American Dream, czyli kariery od pucybuta do milionera. Weźmy takiego Waltera Chryslera, tak, tego od samochodów.

318

Zaczynał – pisze autorka – jako szesnastoletni chłopak od zamiatania składów kolejowych. Zarabiał dziesięć centów za godzinę. Szesnaście lat później był głównym mechanikiem potężnej kompanii kolejowej Chicago Great Western. W 1911 roku uratował przed upadkiem General Motors, przestawiając jej przestarzałą technologię (samochodowe szkielety cały czas budowano z drewna) na stal. Kiedy w 1920 przeniósł się do Nowego Jorku, zarabiał milion dolarów rocznie. Wymowne, że prawie wszyscy oni, ci arcypotężni finansiści bądź przemysłowcy (bankier J.P. Morgan, stalowy magnat Andrew Carnegie i im podobni) po zdobyciu zawrotnych fortun stawali się filantropami. Nowy Jork, Ameryka i w ogóle cywilizacja zawdzięczają ich hojności wspaniałe kolekcje sztuki, muzea, biblioteki czy fundacje.


I love N.Y.

To, co powyżej nieudolnie zasygnalizowałem, to zaledwie ułamek bogactwa treści, jakie zawiera ta świetna książka. Po jej przeczytaniu można się poczuć prawdziwym nowojorczykiem... Piotr Piaszczyński Magdalena Rittenhouse, Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero, Wołowiec: Czarne, 2013

319


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Zrealizowano przy współudziale finansowym Samorządu Olsztyna Sfinansowano ze środków Samorządu Województwa Warmińsko-Mazurskiego

Redakcja: Redaktorzy naczelni: Kazimierz Brakoniecki, Robert Traba; sekretarz: Iwona Liżewska Zespół redakcyjny: Iwona Anna NDiaye, Maryla Paturalska, Janusz Pilecki (grafik), Rafał Żytyniec Rada Redakcyjna: Piotr Mitzner, Zbigniew Mikołejko, Anna Nasiłowska, Hubert Orłowski, Cezary Wodziński, Leszek Żyliński Korekta: Maryla Paturalska, Kornelia Kurowska Projekt okładki i opracowanie graficzne: Janusz Pilecki Skład i łamanie: WZORCOWNIA | wzorcownia-art.pl Druk: ZP „Gutgraf“, tel. 89 523 81 01 Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia“ Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do wprowadzania zmian i skrótów. Zapraszamy do współpracy. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. Wszystkim, którzy zechcą wesprzeć finansowo pismo i stowarzyszenie, podajemy numer naszego konta: Bank Gospodarki Żywnościowej O/Olsztyn: 29 2030 0045 1110 0000 0334 3270

PL ISSN 0867-6402 Nakład: 500 egz.

Kenneth White

Indiańska wiosna W poszukiwaniu czerwonej Ameryki rybak źródeł, rozpocząć, aby ponownie zacząć; tutaj daleko na North-West w powietrzu biała zawiesina, dusza zimy wybucha niebiesko krzyczącą gwiazdą, krew podskakuje, ręka dotyka korzeni, środek zaczyna się wszędzie, rzeczywistość promieniuje.

Kenneth White, z tomu „Geopetyki”, tłum. Kazimierz Brakoniecki. Olsztyn: Wyd. Centrum Polsko-Francuskie, 2014 www.cpf.olsztyn.pl


OLSZTYN 54 | 2014

Kenneth

WHITE Zbigniew

MIKOŁEJKO Cezary

WODZIŃSKI Anna

NASIŁOWSKA

Tramwaj w Olsztynie ok. 1964 roku. Fot. Jerzy Waluga.

Erich

MENDELSOHN Zbigniew

KADŁUBEK Anna

KRONENBERG Alicja

Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl

>

Cena 15,00 zł

54 | 2014

BYKOWSKA-SALCZYŃSKA Zbigniew

MASTERNAK


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.