3 minute read
Felieton
ŻEBY KOMUŚ COŚ DAĆ, NAJPIERW TRZEBA KOMUŚ ZABRAĆ
Moja znajoma, dziennikarka, kilka miesięcy temu paskudnie złamała nogę – w środku wał. Jego skutkiem jest nowy poziom obciążenia przedsiębiorców, z czego – według zapowiedzi rządu – ma być finansowana sanaWarszawy, na nierównym chodniku. Pomogli jej wstać pracownicy sklepu, przy którym to się stało.
Advertisement
Ale pogotowie przyjazdu odmówiło, choć znajoma ruszyć się nie mogła.
Wszak nie ma poważnego zagrożenia – usłyszała od dyspozytora. Do publicznego szpitala też nie udało się jej dostać – miejsca nie było. Skończyła w prywatnej służbie zdrowia i oczywiście za wszystko, włącznie z rehabilitacją (terminy w publicznych placówkach absurŁUKASZ WARZECHA dalnie odległe), zapłaciła bardzo słono. A przecież składki na państwową służbę zdrowia odprowadza. Spotkaliśmy się niedawno – noga się zrosła, ale wciąż boli i trochę puchnie. Gdyby moja znajoma była skazana wyłącznie na państwowy system, a na prywatny nie byłoby jej stać – mogłoby się to skończyć o wiele gorzej.
Pomyślałem o tej historii, gdy przeczytałem, że zmienić się ma ustawa o aktywności zawodowej, dzięki czemu blisko 3 miliony dotąd nieubezpieczonych osób zyska prawo do ubezpieczenia wyłącznie dzięki wnioskowi do ZUS, o ile ich przychody nie przekraczają połowy minimalnego wynagrodzenia.
Nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć dwie rzeczy. Po pierwsze – ci ludzie dostaną pełen dostęp do usług, które są na tak żałosnym poziomie, że w wielu przypadkach mogłoby ich właściwie nie być. Może jeszcze lekarz pierwszego kontaktu jakoś działa, ale cokolwiek bardziej skomplikowanego to już dramat. Na wiele specjalistycznych badań czy zabiegów trzeba czekać miesiącami. Nieraz tak długo, że traci to już sens. Tak było nawet jeszcze przed epidemią, która spowodowała dodatkowy krach w służbie zdrowia z powodu przyjętych przez rząd priorytetów i procedur. Drugą kwestią jest to, że przecież ktoś za tych wszystkich ludzi będzie musiał zapłacić. Z powodu wojny z powszechnej świadomości niemal zniknął już Polski Ład, a przecież on nie wyparocja państwowej służby zdrowia. Do dziś nie dostaliśmy jednak żadnego kompleksowego planu i propozycji tych zmian. Nie wiemy, jaka systemowa zmiana ma być z tych pieniędzy sfinansowana. Można spokojnie podejrzewać, że żadnego poważnego planu po prostu nie ma. Przed rządem już jakiś czas temu stanęło pytanie: jak podnieść poziom składek niezależnie od wprowadzenia Polskiego Ładu w taki sposób, żeby nie rzucało się to aż tak bardzo w oczy. Sposób jest prosty: wywindowanie poziomu minimalnych wynagrodzeń. Formalnie rzecz biorąc, takie plany muszą trafiać do Rady Dialogu Społecznego, gdzie swoje opinie wyraża strona rządowa, związkowa i przedstawiciele pracodawców. Ta konstrukcja to jednak pozór, bo jeśli w RDS porozumienia nie udaje się osiągnąć – a tak właśnie się stało latem tego roku, po raz kolejny zresztą – to rząd ma prawo podjąć decyzję sam. I już to zrobił, ogłaszając rekordowe wzrosty poziomu minimalnych wynagrodzeń, co oczywiście oznacza też wzrost składek, bo nawet jeśli niewiele osób otrzymuje pensje na najniższym możliwym poziomie, to podnoszenie tego poziomu tworzy ogólną presję płacową. A wyższe wynagrodzenie – o czym zewnętrzni obserwatorzy lubią zapominać – to także wyższe składki. W sprawie finansów publicznych, ale też wyciągania pieniędzy z gospodarki i od przedsiębiorców, rząd od wielu miesięcy kroczy po cienkiej linie. Ba, można nawet odnieść wrażenie, że robi się ona coraz cieńsza z każdym tygodniem. A przepaść pod spodem jest coraz głębsza i już wielu przedsiębiorców w nią spadło. Jeśli zaś ktoś cieszy się, że małym i średnim przedsiębiorcom władza zamierza zamrozić cenę prądu – to dobrze i wielu może to uratować – niech też każdy pamięta słynną liberalną maksymę: there’s no such thing as a free lunch – „nie ma darmowych obiadów”. Żeby coś gdzieś dać, rząd musi gdzieś indziej zabrać. ▼