Koziołki, rury i czarcie ogony

Page 1






Teksty legend: Małgorzata Swędrowska Ilustracje i skład: Joanna Bartosik Wybór legend i pomysłodawca szlaku legend w ramach PBO 2017: Paweł Cieliczko Koordynacja merytoryczna: Izabela Kotlarska Koordynacja i produkcja Poznańskiego Szlaku Legend dla Dzieci: Anna Gruszka, Anna Mieszała, Izabela Żuk Redakcja: Anna Mieszała, Izabela Żuk Korekta: Karol Francuzik Wydawca: Centrum Turystyki Kulturowej TRAKT, dyrektor Robert Mirzyński Copyright ©: CTK TRAKT 2018 Wydanie pierwsze, Poznań 2018 www.szlaklegend.pl Druk: Zakład Poligraficzny Moś i Łuczak sp. j. Nakład: 3000 egzemplarzy ISBN wersja drukowana: 978-83-62415-27-4 ISBN wersja online: 978-83-62415-28-1

Poznański Szlak Legend dla Dzieci zrealizowano ze środków Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego.


Poznań 2018



Czy legendy są stare i nudne? Jak smakują rury? Dlaczego diabły chciały zatopić katedrę poznańską? Kto rozmawiał z muchą? Na te pytania (i wiele innych) odpowiada książka pod tytułem Koziołki, rury i czarcie ogony. W dziesięciu legendach o Poznaniu znajdziesz trochę prawdy i dużo fantazji. Odkryjesz niektóre tajemnice miasta, poznasz historię ludzi, miejsc i zdarzeń. Legend słuchano od zawsze i przekazywano je sobie z ust do ust. A ponieważ pamięć lubi płatać figle, a wyobraźnia podpowiadać najbardziej niesamowite historie, opowieści się zmieniały. I te legendy, które poznasz za chwilę, też będą miały zaskakujące i zupełnie nowe treści. W każdej z nich odnajdziesz zarówno fakty historyczne, czyli to, co wydarzyło się w rzeczywistości, jak i bujną fantazję ludzi. Jeśli poszukujesz przygód, lubisz tropić tajemnice i chcesz lepiej poznać niektóre miejsca w Poznaniu, koniecznie przeczytaj Koziołki, rury i czarcie ogony, a potem wyrusz na szlak i weź udział w grze miejskiej. Niech legendy otworzą Twoje oczy na Poznań! Może coś Cię zaskoczy? Mamy taką nadzieję! Wspaniałej przygody w świecie legend! Drużyna Szlaku Legend dla Dzieci

5



Trzymacie w ręku zbiór 10 legend, które w nieskomplikowany, ale rozwijający dziecięcą wyobraźnię sposób przybliżają najmłodszym historię Poznania, opartą na najbardziej znanych legendach związanych z miastem. Obok doskonale znanych opowieści, np. o spotkaniu Lecha, Czecha i Rusa albo o dwóch koziołkach z ratuszowej wieży, znajdziecie tu odpowiedzi na pytania: jakie rury można zjadać, jak wielki kościół da się zbudować na wołowej skórze, dlaczego diabły chciały zatopić Poznań i skąd wzięła się nazwa jednej z części Poznania – Chwaliszewa, a także inne ciekawe historie. Legendy zostały zebrane, wnikliwie przestudiowane i starannie opracowane przez Pawła Cieliczkę, historyka i literaturoznawcę. Następnie pedagożka, przyjaciółka dzieci i książek, Małgorzata Swędrowska ubrała legendy w przyjazne najmłodszym słowa i skojarzenia. Na koniec graficzka i wrażliwa obserwatorka świata, Joanna Bartosik, opowiedziała wszystkie historie ilustracjami. Tak powstały Koziołki, rury i czarcie ogony zachęcające dzieci do czytania/słuchania tego, co ukryte w słowach, oraz czytania/patrzenia na to, co znajduje się w ilustracjach. Ilustracje wychodzą poza tekst, czyniąc opowieści jeszcze bardziej plastycznymi i otwartymi na wyobraźnię dzieci. A i dla dorosłego mogą – mamy nadzieję – stanowić ciekawy kontekst. Wasza wspólna z dziećmi wyprawa w świat legend może być kontynuowana – zachęcamy do wzięcia udziału w grze miejskiej, którą przygotowaliśmy jako rozwinięcie opowieści książkowych. Na terenie Starego Miasta wytyczyliśmy trasę kulturową, wiodącą po jego placach, ulicach, kościołach i kamienicach. Szlak prowadzi do miejsc-symboli z książkowych legend. Żeby wziąć udział w grze, wystarczy pobrać ze strony internetowej Poznańskiego Szlaku Legend dla Dzieci folder z mapą i zadaniami. Wspaniałej przygody w świecie legend! Drużyna Poznańskiego Szlaku Legend dla Dzieci

7



O założeniu Poznania

10

czyli o miejscu, gdzie spotkali się i rozpoznali po latach trzej bracia: Lech, Czech i Rus O krawcu z Chwaliszewa

14

czyli o pomysłowym krawcu, który szył tak, że go sam władca chwalił O złotym krzyżu z Chwaliszewa

18

czyli o straszliwej powodzi, która nawiedziła Poznań, i jej nagłym zakończeniu O rogalach świętomarcińskich

22

czyli o tym, jak z chęci czynienia dobra powstały najbardziej znane poznańskie łakocie O poznańskich koziołkach

27

czyli o tym, jak niesforne koziołki niespodziewanie wzięły udział w miejskiej uroczystości O wołowej skórze

32

czyli o tym, jak mnisi dzięki mądrości i sprytowi przechytrzyli króla pruskiego i wybudowali świątynię O królu kruków

36

czyli o tym, jak dobry uczynek hejnalisty pomógł ocalić mieszkańców Poznania O poznańskich rurach

42

czyli o pysznych ciastkach, które spadły wprost z dachu O tym, jak diabły chciały zatopić Poznań

47

czyli o nieudanym diabelskim planie, z którego powstała góra O pustelniku z Muszej Góry czyli o Alojzym, który nie uległ pokusie władzy i zmienił diabła w muchę

53


Szumi puszcza, wiatr w niej wieje, opowiada dawne dzieje. Znajdziesz tam niedźwiedzia, lisa, może dojrzysz też urwisa. Pierwszy się nazywa Lech, właśnie upadł w miękki mech.

10


Chyba powstać sam nie może. Czy jest ktoś, kto mu pomoże? Biegną bracia Czech i Rus, sadzą skoki, dają sus. I ratują swego brata, przyjaciela i kamrata.

11


Dni beztrosko przemijają, mali bracia dorastają. Wnet ich twarze zdobią brody, nadszedł czas budować grody. W świata strony wyruszają, lecz swą przyjaźń pamiętają.

12


Gdy po latach na polanie brat przed bratem znowu stanie, Lech z radością im opowie, jaka myśl mu świta w głowie. Aby uczcić to spotkanie, wzniesie gród zwany Poznaniem!

13


Przed wiekami, przed dawnymi Poznań był wyspą – nie za dużą nie za małą. Otaczały ją wody Warty. Wysp i wysepek na tej rzece było jednak znacznie więcej. Jedną z nich, dużo mniejszą od Poznania, zamieszkiwali rzemieślnicy, piaskarze i rybacy. Ludzie ci wiedli życie proste i spokojne. Żył wśród nich pewien wyjątkowy krawiec, który potrafił zrobić coś z niczego. W dawnych czasach, tak jak i dziś, ludzie musieli sobie radzić z różnymi przeciwnościami i utrudnieniami. Wysilali swoje głowy i wymyślali sprytne rozwiązania codziennych problemów. Z gliny lepili naczynia, z których potem jedli i pili. Strugali też drewniane zabawki dla dzieci. A krawcy robili ubrania bez użycia igły i nitki! Przycinali skóry zwierzęce i obwiązywali je za pomocą sznurków i rzemieni tak, aby jak najlepiej przylegały do ludzi. Taka odzież w czasie chłodu ogrzewała, zabezpieczała przed deszczem, a w upalne dni chroniła przed słońcem. Niestety, po pewnym czasie rzemienie rozluźniały się albo pękały, a zimno wdzierało się pod okrycia. Krawcy zachodzili w głowę: co zrobić, by ludzie nie marzli? Jak wiązać ze sobą skóry zwierząt, jak je łączyć, by dobrze się trzymały? Wymyślali coraz to nowe supły i supełki. Udoskonalali wiązania. Wszystko na nic! Gdy tylko ktoś chciał wykonać jakiś zamaszysty ruch, na przykład przeskoczyć przez rów albo wbiec na drabinę, rzemienie się rozwiązywały. Nawet ów wyjątkowy krawiec z małej wyspy, mimo najlepszych chęci, rozlicznych talentów i najsprawniejszych dłoni, nie potrafił nic zdziałać. Czasami jednak człowiek zostaje wynalazcą w najmniej oczekiwanym momencie. Tak było i w tej historii. Wieczór zdążył już naszyć na słońce łatkę zmroku, a krawiec wciąż wpatrywał się w skóry i rzemienie. Wreszcie, trochę ze smutku, że nic do głowy mu nie wpadło, a trochę, by poprawić sobie humor, zaczął robić coś zupełnie innego. Kilka dni wcześniej dostał od drwala piękny konar, z którego chciał przygotować wieszaki na zamówione ubrania. Zaczął więc strugać otwory na haczyki, które wykonał z patyków i sęków. Pracował z takim zapałem, podśpiewując przy tym radośnie, że nie zauważył, jak przebił drewno na wylot i przedziurawił leżące pod konarem skóry przeznaczone na ubrania dla rybaka.

14



Gdy krawiec zobaczył, że ostrze zepsuło nowiutkie skóry, zasmucił się wielce. Wziął je do ręki i nagle w jego głowie zaświtała genialna myśl. A gdyby tak zrobić więcej dziur – w równych odstępach, a potem przeciągnąć przez nie rzemień i takim sposobem połączyć skóry? Jak pomyślał, tak zrobił. Nie spał do rana. Pracował przy świetle domowego ogniska, które otulało całą izbę. Nucił przy tym skoczne melodie, od czasu do czasu klaszcząc z zadowolenia w dłonie. Ach! Robota szła mu jak z płatka. Wreszcie, tuż przed świtem, zakończył swoją pracę. Kubrak był gotowy! Krawiec podskoczył z radości i uśmiechnął się od ucha do ucha. Idealnie skrojone i zszyte odzienie przylegało do pleców znakomicie, skóry się nie rozsuwały, a zimno nie wdzierało do środka.

Wieść o wyjątkowym krawcu i jego genialnym odkryciu szybko rozeszła się po okolicy. Zewsząd przybywali ludzie z zamówieniami na ubrania. A nadziwić się nie mogli, jak równo szył i starannie pracował. Chwalili więc krawca i jego szewy, bo tak zwykło się wtedy szwy nazywać. A jego samego zadowoleni z solidnych ubrań ludzie okrzyknęli Chwaliszewą. Sława Chwaliszewy dotarła aż do samego władcy, księcia Lecha. Postanowił on osobiście wybrać się do krawca i na własne oczy przekonać, jakim jest człowiekiem, jak pracuje i czy powodzenie nie uderzyło mu do głowy. Czasami bowiem ludzie pod wpływem wielkiego sukcesu zaczynają zachowywać się nieskromnie – zadzierają nosa, przestają rozmawiać z przyjaciółmi, bo uważają się za najwspanialszych na świecie.

16


Książę Lech przybył do domu Chwaliszewy w przebraniu ubogiego wędrowca. Wieczorem zapukał do jego drzwi i poprosił o schronienie i nocleg. Gospodarz z wielką gościnnością zajął się przybyszem. Gdy po skromnej wieczerzy zaczęli rozmawiać o pracy krawca, ten opowiedział nieznajomemu, jak to przez przypadek wpadł na pomysł mocnego łączenia skór. Książę Lech, zachwycony opowieścią, ale przede wszystkim skromnością Chwaliszewy, zdradził mu swe imię, po czym uroczyście oświadczył, że chce nagrodzić jego pracowitość, pomysłowość i skromność i na wieczne czasy rozsławić rzemieślnika. Na jego cześć nadał więc małej wyspie na rzece Warcie nazwę Chwaliszewo. I choć dziś Chwaliszewo wyspą już nie jest, nadal nosi imię krawca, któremu władca obiecał, że pamięć o nim nie przeminie.

17



– Zerknij, Kacprze, za okno, czy jest jakaś poprawa. – Nie, mamo, ciągle pada. – Niedobrze, ziemia jest już tak nasiąknięta, że za chwilę przestanie przyjmować wodę, a wtedy… Kacper dobrze wiedział, co chciała powiedzieć jego mama. Kiedy był bardzo mały, widział, jak Warta zaczyna się wylewać ze swojego koryta. Rybacy mówili wtedy, że to powódź z morskiej wody, bo widywali w rzece syreny, i że nic tej wody nie zatrzyma – szkodzić będzie człowiekowi, zwierzętom i przyrodzie. Na szczęście woda nie wdarła się wówczas na miejski bruk i do piwnic. Teraz jednak było znacznie gorzej. Warta już dawno zalała okoliczne łąki i pola, z impetem wlewała się do miasta, zamieniając ulice w rwące strumienie. Dom Kacpra położony był nieco wyżej od innych zabudowań, dlatego powódź jeszcze nie zagrażała jego rodzinie i ich dobytkowi. Jednak okoliczni mieszkańcy musieli już opuścić swoje siedziby, które woda zalała lub zburzyła swoją nieludzką siłą. – Jeśli do jutra nie przestanie padać, i my będziemy musieli przenieść się w bezpieczne miejsce – postanowił tata Kacpra, który był rybakiem i znał się na rzeczy. Wiedział, że woda jest życiem, że bez niej ziemia szybko wysycha, rośliny przestają rosnąć, a ludzie i zwierzęta tracą siły. Ale wiedział też, że bywa żywiołem i potęgą, która przynosi choroby i cierpienia. Tata potrafił nawet przewidzieć, w którym roku rzeka wyleje ze swego koryta. Obserwował bacznie przyrodę i ptactwo wodne. Gdy sroga zima przedłużała się, śniegi tworzyły kilkumetrowe zaspy, a słońce zbyt gwałtownie roztapiało tę pamiątkę po zimie, było prawie pewne, że rzeka nie przyjmie całej wody z odwilży i rozleje się na okoliczne pola. Taka powódź była zawsze tragedią dla ludzi, bo niszczyła ich uprawy, a to groziło głodem i niedostatkiem. Nigdy jednak woda nie była tak niebezpieczna jak w 1736 roku, czyli wtedy, gdy toczy się nasza opowieść. Największa w dziejach miasta powódź niszczyła wszystko, co napotkała na swojej drodze. Ludzie musieli uciekać, pozostawiając cały swój dobytek. Na dodatek woda niosła ze sobą choroby. Nie można było jej pić, nawet po ugotowaniu, nie wolno było się nią myć, bo groziło to bolesnymi dolegliwościami.

19


W tej niezwykle trudnej sytuacji ludzie pomagali sobie nawzajem. Kacper z tatą codziennie wypływali swoją łodzią rybacką na miasto i sprawdzali, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Przecież nie wszyscy mieli łodzie czy tratwy. Zdarzyło im się uratować dziewczynkę, przeskakującą przez rwący strumień, który utworzył się na ulicy. Niestety, potknęła się o kamień, wpadła do wody i została porwana przez silny nurt. Kacper, niewiele myśląc, nie bacząc na niebezpieczeństwo, wskoczył do wody, popłynął za dziewczynką i ostatkiem sił wciągnął ją do łódki. Innym razem, gdy opływali miasto, usłyszeli ciche popiskiwanie szczeniaka. Siedział w oknie opuszczonego domu i skomleniem przyzywał pomoc. Kacper z tatą oczywiście zabrali go na łódkę. Sytuacja była naprawdę trudna. Ludzie powoli tracili nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Jednak nawet najczarniejsza noc ma swój koniec, przychodzi świt i wstaje słońce. Tak też było w przypadku wielkiej powodzi. Wszystko zaczęło się pewnego wieczoru, kiedy po ciężkim dniu Kacper i jego tata wracali do domu. Tego dnia pomagali kowalowi przetransportować konie w bezpieczne miejsce, poukładali worki z piaskiem przed spichlerzem, w którym trzymano ważne skarby – ziarna, z których robiono mąkę, a potem pieczono chleb. Uratowali także trzy koty (szarego, białego w brązowe łaty i zupełnie czarnego), które schroniły się na drzewie i tam utknęły, oraz dwie kozy przywiązane do słupa, o których właściciele chyba zapomnieli, uciekając w pośpiechu przed powodzią. Choć byli bardzo zmęczeni, wciąż bacznie rozglądali się na boki, przecież w każdej chwili ktoś mógł potrzebować ich pomocy. Nagle dostrzegli, że coś połyskuje w pobliżu mostu na Chwaliszewie. Zaciekawieni zaczęli szybko wiosłować. Podpłynęli najbliżej, jak mogli, wtedy Kacper wychylił się z łodzi, żeby wyłowić tajemnicze znalezisko. Zdziwił się bardzo, gdy jego ręka dotknęła czegoś zimnego i metalowego, co na dodatek okazało się bardzo ciężkie. Razem z tatą chwycili więc zagadkową rzecz i wspólnymi siłami wciągnęli na łódkę. Gdy nieco ochłonęli po wielkim wysiłku i spojrzeli na dno łódki, obaj jak na komendę uklękli i się przeżegnali. W łódce była złota

20


figura Chrystusa na krzyżu! Nie myśląc długo, Kacper z tatą unieśli krzyż i przymocowali do mostu Chwaliszewskiego – tam był bezpieczny, bo woda jeszcze nie dotarła do jego przęseł. W jednej chwili w okolice mostu zbiegli się ludzie, a z nimi ksiądz, który już z daleka wykrzykiwał: – To znak, to jest dobry znak. Znam tę figurę, widziałem ją w kaplicy na Jasnej Górze. To cud, ludzie, cud, mówię wam! Poznaniacy słuchali uważnie słów księdza, jedni gorliwie się modlili, drudzy tylko żegnali, a jeszcze inni wątpili. W końcu wszyscy rozeszli się do swoich domostw, była już przecież późna noc. A następnego dnia… Nad Poznaniem zaświeciło jasne słońce, wiatr przegnał deszczowe chmury, a woda opadła na tyle, że ludzie mogli rozpocząć wielkie sprzątanie. Radość w mieście była ogromna! Wielu mieszkańców wierzyło, że to właśnie pojawienie się krzyża na Chwaliszewie uchroniło Poznań przed całkowitym zatopieniem.

21


Walenty szedł pustymi ulicami Poznania – wypachniony, w butach wyglancowanych, podśpiewując sobie pod nosem mimo niewesołej pogody. Zimny wiatr z łatwością wdzierał się pod najcieplejsze nawet ubranie. Nikt by nie odgadł, że ten elegancki pan zaledwie wczoraj od stóp do głów umorusany był mąką. Zdradźmy to od razu: Walenty był piekarzem. I to jednym z najznakomitszych w Poznaniu. Wypiekał bułki okrąglutkie i chleby ze skórką błyszczącą i chrupiącą. Inni piekarze zachodzili w głowę, jak to możliwe, że ich wypieki nie są tak doskonałe. Przecież robili wszystko tak samo – używali tej samej mąki, tak samo przygotowywali zakwas i zaczyn, dobrze znali proporcje… No cóż, te rozważania zawsze kończyły się również tak samo – piekarze przyznawali sami przed sobą, że Walenty miał po prostu talent. Szedł więc tak odświętnie ubrany Walenty w niedzielny poranek, jak co tydzień, do kościoła. Tam usłyszał opowieść, którą właściwie dobrze znał, ale tej niedzieli dotarła do niego jakby na nowo. – Pewnego razu – rozpoczął proboszcz – rzymski legionista Marcin jechał na swym białym jak mleko koniu po północnych krańcach imperium. Odziany był w piękny, długi czerwony płaszcz. Wtedy było zimno i nieprzyjemnie zupełnie jak 22


dziś. Płatki śniegu gęsto padały z nisko zawieszonego nad ziemią nieba. Marcinowi, mimo płaszcza, było bardzo zimno. Cieszył się w duchu, że jest już blisko celu i niedługo ogrzeje się przy ogniu. Nagle tuż przed nim zamajaczyła jakaś postać. Śnieżyca była jednak tak gęsta, że Marcin wcale nie był pewny, co tak naprawdę widzi. Podjechał więc bliżej i zobaczył, że przy drodze boso i bez ciepłego okrycia stoi człowiek. Nie zastanawiając się długo, legionista mieczem przepołowił swój ciepły czerwony płaszcz i okrył nim nieznajomego. Ten uśmiechnął się serdecznie i podziękował, a Marcin ruszył dalej. Tej nocy miał bardzo wyjątkowy sen – przyśnił mu się Jezus, który odziany był dokładnie w tę samą połowę płaszcza, którą podzielił się ze zziębniętym wędrowcem. Spotkanie, a później sen wywarły tak ogromne wrażenie na Marcinie, że zamiast służyć w wojsku, postanowił służyć Bogu – najpierw wstąpił do klasztoru, przyjął święcenia, potem wybrano go na biskupa, aż w końcu okrzyknięto świętym. – Zwykły człowiek, jakim był Marcin – kończył swą opowieść proboszcz – wykorzystał to, co miał, żeby pomóc drugiemu człowiekowi. Wykonał prosty gest, a dokonał czegoś niezwykłego. Jestem pewien, że wśród nas, przybyłych dzisiaj do kościoła, też są tacy, którzy dokonają wielkich rzeczy.

23


Wielkie rzeczy… – zamyślił się piekarz i od razu zapragnął zrobić coś równie znakomitego. Po powrocie do domu długo głowił się, co by to mogło być. Na wałkowaniu tego problemu minął mu cały dzień, ale zupełnie nic nie wymyślił. Dlatego, gdy wieczorem kładł się do łóżka, był na siebie trochę zły, że nic nadzwyczajnego nie przyszło mu do głowy. W końcu ze zmęczenia zamknął oczy i zasnął, a sen miał głęboki i ciężki. Odpoczynek nie trwał jednak długo, bo około północy obudziło go głośne pukanie w okno. Walenty usiadł na łóżku, przetarł oczy, nadstawił uszu, ale niczego już nie słyszał. Czyżby te hałasy tylko mu się przyśniły? Na wszelki wypadek postanowił jednak sprawdzić. Uchylił skrzypiące okiennice i… Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Dla pewności, że nie śni, uszczypnął się prawą dłonią w lewą rękę, a potem lewą dłonią w prawą rękę. Przed jego domem na białym koniu siedział postawny jeździec w hełmie z pióropuszem, okryty wspaniałym czerwonym płaszczem. Nigdy wcześniej Walenty nie widział tak ubranej postaci, choć wydawała mu się jakby znajoma. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały, a wtedy tajemniczy przybysz uśmiechnął się do Walentego, po czym zawrócił swego śnieżnobiałego konia i odjechał w noc. 24


Nazajutrz piekarz obudził się jak zwykle bardzo wcześnie, za oknem było jeszcze ciemno. Piekarze bowiem rozpoczynają swoją pracę nocą, żeby chleby i bułki były gotowe, zanim wstaną pozostali. Nocne zdarzenie Walenty uznał za sen, choć wspomnienie uśmiechniętego jeźdźca na białym koniu, z narzuconym na ramiona czerwonym płaszczem, nie dawało mu spokoju. Piekarz wyszedł z domu, ostrożnie stąpając po zaśnieżonym bruku. Przechodząc pod swoim oknem, dostrzegł ślady końskich kopyt i coś jeszcze... W blasku ostatniej nocnej gwiazdy błyszczała najprawdziwsza podkowa. – A więc to nie był sen?! – wykrzyknął piekarz. Biały koń, czerwony płaszcz, tak, to musiał być on… Święty Marcin! Podniósł podkowę i przyglądał się jej dłuższą chwilę. Zastanawiał się, co też święty chciał mu przekazać swoją nocną wizytą. – Już wiem! Przecież to proste! Główkowałem cały dzień, jak przysłużyć się innym, a on zostawił mi podkowę, która jest wskazówką, co powinienem zrobić. Jestem piekarzem, na swojej robocie znam się jak na niczym innym. Wykorzystam swoje umiejętności i od dziś będę wypiekał przysmak w kształcie podkowy.

25


Jak postanowił, tak zrobił, i to już tego samego rana. Gdy tylko dotarł do piekarni, wraz ze swoimi pomocnikami rozpoczął formowanie rogali, których kształt przypominał podkowy. I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Walenty postanowił, że tymi rogalami każdy, ale to każdy będzie mógł najeść się do syta. Płacili za nie ludzie bogaci, ale biedni otrzymywali je zupełnie za darmo. Czy rozdawanie rogali opłaciło się piekarzowi? Okazało się, że tak. Sława jego wypieków rozeszła się głośnym echem i wielu bogatych mieszkańców Poznania kupowało je sobie i innym. Rogalowe podkowy nadziewane białym makiem na cześć Świętego Marcina nazwano rogalami świętomarcińskimi. Do dziś w Poznaniu – i nie tylko – wypieka się je co roku, 11 listopada, w Dzień Świętego Marcina.

26


Oj, co to się działo na rynku, co tam się działo! Jeszcze dziś trudno to opisać. Przed ratuszem zgromadził się wielki tłum, a tu nagle jak coś nie łupnie, nie stuknie, nie huknie! Wystraszeni ludzie rozglądają się na boki i widzą, jak garnki spadają ze stołów, kapusty toczą się po ziemi, a jedna z nich jak piłka ląduje prościusieńko na głowie pani piekarzowej. Wszystko to za sprawą dwóch białych koziołków, które jak huragan przebiegły przez rynek, i nie bacząc na ludzi, przez uchylone drzwi wbiegły na wieżę ratuszową.

27


Zacznijmy jednak tę opowieść od początku. Pewnego wrześniowego dnia 1551 roku w Poznaniu miała się odbyć wyjątkowa uroczystość. Oto na wieży poznańskiego ratusza miał się pojawić zegar, który zaprojektował i własnoręcznie wykonał mistrz Bartłomiej Wolf z Gubina. Zaproszenie wojewody przyjęli burmistrz, poznańscy rajcy i inni dostojni goście, którzy mieli stać się świadkami tego wielkiego wydarzenia. A gdy ludzie mają ważny powód do świętowania, lubią przy tym dobrze zjeść, więc oprócz prezentacji zegara przygotowano też wystawną ucztę. Najlepsi kucharze przyrządzili doskonale przyprawione, najpiękniej ustrojone i najokazalsze dania. Za frykasy dla samego wojewody odpowiedzialny był kucharz Gąska, który od wielu godzin obracał rożnem i polewał masłem specjalną pieczeń. Zadowolony był przy tym jak rzadko kiedy. Czuł, że udała mu się ta kulinarna robota. Już po samym zapachu można było stwierdzić, że szykuje nie byle jaki przysmak. Tymczasem dźwięk trąb oznajmił przybycie wojewody. Wyjątkowa to była okazja, Gąska jako szef kuchni osobiście chciał zobaczyć nadjeżdżający orszak i przywitać dostojnego gospodarza. Zawołał więc swego pomocnika – kuchcika Pietrka, by podczas jego nieobecności wszystkiego pilnował: strzegł ognia i pod żadnym pozorem nie spuszczał z oka rożna, kręcił nim stale, ale ostrożnie! Pietrek wysłuchał poleceń, ze wszystkimi się zgodził, ale myślał już tylko o jednym. Zawsze marzył o tym, by rożnem zakręcić jak mistrz. Gąska jednak nigdy mu na to nie pozwalał, tłumacząc, że jeszcze sił i sprytu mu brakuje. Nie marnując więc ani chwili, gdy tylko kucharz z oczu mu zniknął, Pietrek z rozmachem zabrał się do kręcenia. I stało się najgorsze. Upuścił rożen, który wraz z całą zawartością wpadł do ognia. Mięso w mig spaliło się na węgiel!

28


Przestraszył się kuchcik nie na żarty. Na dodatek Gąska zdążył już wrócić do kuchni, i gdy zobaczył, co się stało, zaczął lamentować, utyskiwać, słowem: biadolił okrutnie. Nie był to jednak czas ani na żale, ani na kary. Trzeba było działać, i to najszybciej jak się da! Pognał więc Pietrek do rzeźników, by kupić nowy kawał mięsa. Niestety, wszystkie stragany były pozamykane, bo ciekawi widoku dostojników ludzie zgromadzili się przed ratuszem. Zrezygnowany chłopak już miał wracać z pustymi rękoma, już przygotowywał się na solidne kuchenne pokuty, gdy nagle usłyszał wesołe beczenie. Za jedną z kamienic zobaczył dwa białe ogonki. Cóż za traf! Uśmiech jak rogal pojawił się na piegowatej twarzy Pietrka. Bezszelestnie zakradł się do zwierząt i odwiązał od słupka koziołki skubiące kępki trawy, a oczami wyobraźni już widział, jak zamieniają się w przysmak dla wojewody. Zwierzęta, gdy tylko poczuły, że chłopak ciągnie je za postronki, jak na komendę wierzgnęły kopytami i ruszyły na kuchcika z rogami. Ten, zupełnie się tego nie spodziewając, upadł na ziemię i wypuścił sznurki z rąk, a gdy zorientował się, co się stało, koziołki były już daleko.

29


Gnały teraz na złamanie karku, po bruku, na szagę między straganami. Krzyk się zrobił, bo zwierzaki tratowały wszystko na swej drodze. Gdy wskoczyły na wóz wypełniony warzywami, marchewki jak groty strzał śmigały nad głowami zgromadzonych ludzi. O kapuście na głowie pani piekarzowej już wspomnieliśmy. Na koniec wpadły do ratusza, przebiegły po pięknie zastawionych stołach i wbiegły na wieżę. Wszystko to trwało zaledwie kilka chwil, wojewoda nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Jednak gdy zadarł głowę wysoko w górę, by zobaczyć, jak działa zegar, w małym okienku, tuż nad mechanizmem pojawiły się dwie białe głowy koziołków, które bodły się tak zawzięcie, że nie tylko wojewodę, ale i cały zgromadzony tłum rozbawiły. Wówczas na rynek wpadł Pietrek. Nieświadomy powodu powszechnej radości, ze łzami w oczach i wielką skruchą w sercu opowiedział wojewodzie, burmistrzowi, kucharzowi Gąsce i wszystkim zebranym, jak to znalazł dwa koziołki, i nie pytając nikogo o pozwolenie, postanowił zamienić je na przysmak z rożna.

30


Gdy skończył swą opowieść, oczekiwał srogiej kary. Nie spodziewał się zupełnie tego, co się stało później. Otóż zarówno władze miejskie, jak i tłum poznaniaków – słowem: wszyscy zaczęli śmiać się dobrodusznie z małych koziołków, które znalazły sobie sprytną kryjówkę. Włodarze miasta zdecydowali, że na pamiątkę tego niezwykłego widowiska mistrz Bartłomiej z Gubina dodatkowo skonstruuje dwa mechaniczne koziołki, które każdego dnia, dokładnie w południe, dwanaście razy będą się bodły rogami na wieży ratusza. I tak się stało, i tak jest do dzisiaj.

31



Mnisi siedzieli przy wielkiej wołowej skórze. Taka skóra może być doskonałym materiałem na buty albo na torbę. Ale teraz mnisi nie robili ani toreb, ani butów. Siedzieli wokół skóry i wycinali ostrymi nożami jak najcieńsze paski. Misterna to była praca. Z jednej strony trzeba było się starać, by paski były jak najwęższe, a z drugiej uważać – by nie przerwać skóry w połowie. Siedzący przy tym niecodziennym zajęciu mężczyźni ubrani byli w białe długie suknie, zwane habitami, a nazywali się jezuici. Nie wiedzieli, że są obserwowani przez dwie pary bystrych oczu, które skrywały się między liśćmi pobliskiego krzewu bzu. Zajęci pracą mnisi nie słyszeli także tajemniczych szeptów, które co jakiś czas dochodziły z zarośli. W pewnym momencie głosy stały się donośniejsze, w krzakach doszło do zamieszania, i nagle przed pracującymi jezuitami stanęło dwoje dzieci.

– Jagno! Bartłomieju! Co wy tu robicie? – odezwał się najstarszy z mnichów. Wszyscy dobrze ich tu znali. Dzieci często przychodziły do klasztoru, by pomagać w ogrodzie lub przy sprzątaniu kościoła. – Hm… Bo my… Nie wiemy, co tu się dzieje! Jagna twierdzi, że robicie rzemienie do butów, a ja, że uprząż dla konia. I chcielibyśmy się dowiedzieć, kto ma rację – odrzekł nieco zakłopotany Bartłomiej. – Chodźcie bliżej, może trochę pomożecie, a przy okazji opowiem wam, do czego potrzebne nam paski z wołowej skóry – zachęcająco powiedział brat Innocenty. Dzieci z radością podbiegły do mnichów. Lubiły tu przychodzić. Jagna i Bartłomiej potrafili godzinami słuchać historii, które opowiadali jezuici. Najbardziej o Popielu, którego zjadły myszy, i o królu kruków, który uratował Poznań od zagłady. Te dwie legendy były najulubieńsze, choć mnisi opowiadali także o Lechu, Czechu i Rusie, o smoku Wawelskim z Krakowa, o Świętym Marcinie, który miał dobre serce, i o diabłach, które chciały zatopić Poznań. Oj, można by tak wymieniać do wieczora, a i tak opowieści by się jeszcze nie skończyły! 33


Jagna i Bartłomiej usiedli więc z jezuitami, by pomóc im przytrzymywać wołową skórę, którą teraz mnisi z łatwością przycinali w cieniutkie paski. – Wykonujemy tu taką nietypową pracę – zaczął tajemniczo brat Innocenty – bo przygotowujemy się do budowy kościoła. – Do budowy kościoła?! – wykrzyknęły równocześnie zdziwione dzieci. – Tak – kontynuował mnich – to pewnie wydaje się wam bardzo dziwne, żeby nie powiedzieć niedorzeczne, ale my naprawdę rozpoczynamy budowę kościoła. Żeby powiększyć naszą dotychczasową świątynię, musieliśmy poprosić o zgodę samego króla pruskiego. Ten początkowo był bardzo niechętny, ale ostatecznie się zgodził. Postawił jednak jeden warunek, który wydał mu się nie do spełnienia. Powiedział bowiem tak: „Zezwalam na budowę świątyni, ale mam oczekiwanie – jej powierzchnia musi być ograniczona jedną wołową skórą”. Gdy usłyszeliśmy jego decyzję, to najpierw bardzo się zasmuciliśmy, ale potem podczas modlitwy przyszła ojcu Januaremu do głowy myśl genialna… Czy domyślacie się już, po co nam paski wołowej skóry? Jagna i Bartłomiej słuchali tej opowieści z otwartymi ustami, a oczy robiły im się coraz większe. Spojrzeli po sobie i tylko pokręcili głowami – jaki to sprytny pomysł mieli mnisi? Brat Innocenty zaczął układać rzemienie jeden za drugim i w ten sposób utworzył na ziemi sporych rozmiarów prostokąt. Wtedy dzieci w mig pojęły, o co chodzi. Zakonnicy chcieli uczciwie wypełnić zalecenia króla pruskiego. Będą budować kościół na wołowej skórze. Przecież nikt nie zabronił, by pociąć ją na cienkie paski i w ten sposób wytyczyć teren budowy. Dzięki temu powierzchnia kościoła będzie całkiem spora i spełnią się marzenia jezuitów o rozbudowaniu świątyni.

34


Ach, genialne są myśli ludzkie, genialna jest wyobraźnia! Z nią wszystko staje się możliwe. Jagna i Bartłomiej pobiegli do swoich domów opowiedzieć historię wołowej skóry. Gdy ludzie dowiedzieli się, co mnisi zamierzają, natychmiast przybyli do jezuitów, by pomóc im w rozbudowie. I tak powstała świątynia, nazywana kościołem farnym. A co stało się z królem pruskim, gdy urzędnicy donieśli mu, jak mają się sprawy w Poznaniu? Najpierw wpadł w złość, potem w osłupienie, a w końcu sam przed sobą przyznał, że mnisi nie zrobili nic niezgodnego z jego postanowieniem. Od tej chwili nie przeszkadzał im w budowie i w wykańczaniu kościoła, który po dziś dzień jest jednym z najpiękniejszych budynków w mieście.

35


Ta opowieść rozpoczyna się wysoko nad ziemią, na szczycie ratuszowej wieży w Poznaniu. Stąd roztacza się widok niezwykły na lasy i pola, ludzi i domy. Lasy wyglądają z tej wysokości jak ogródki, pola jak pokoiki, domy jak pudełka, a ludzie jak mrówki. Widok ten codziennie mógł podziwiać Przemko – trębacz ratuszowy, chociaż prawdę mówiąc, nie bardzo miał na to czas. Cały dzień wypatrywał, czy coś niedobrego nie dzieje się w mieście i jego pobliżu. Gdy zauważył pożar, napaść rozbójników na drodze albo nadciągające obce wojska, natychmiast wszczynał alarm, by wszyscy mieszkańcy mogli przygotować się do obrony. Przemko był doskonałym trębaczem, ale i wzrok miał sokoli – potrafił wypatrzeć każde nieszczęście. Kiedyś pies burmistrza wpadł do studni i gdyby nie szybka reakcja, zwierzak byłby się utopił. Na szczęście Przemko w porę zatrąbił na alarm i nabiegającym ludziom wskazał miejsce zdarzenia. Przemko miał jedynego syna, który codziennie wbiegał po schodach na wysoki ratusz i przynosił ojcu ciepły posiłek. Bolko – bo tak miał na imię chłopak – potrafił godzinami siedzieć na galeryjce pod wieżą i zachwycać się rozległą krainą. Warta w promieniach słońca srebrzyła się jak łańcuch klejnotów, na zielonych pastwiskach wypasano kozy i krowy, które z wysoka wyglądały jak przecinki, a bawiące się na polach dzieci podobne były do ruchomych kropek. Kilka razy zdarzyło się mu pomóc ojcu i wypatrzeć niebezpieczeństwo. Na przykład pierwszy dostrzegł lisa, który podkradał się pod zagrodę Maciejowej w poszukiwaniu smakołyków z kurnika. Innym razem zauważył, że dziecko, bawiąc się w lesie, wpadało do rzeki. Oj, dumny był Przemko ze swego syna. Snuł już plany, że w przyszłości Bolko sam zostanie ratuszowym trębaczem.

Tego dnia Bolko jak zwykle przyniósł ojcu pachnący placek drożdżowy i pyszny sok z malin, a potem zajął się tym, co lubił najbardziej – obserwacją. Nagle niebo pociemniało, jak gdyby dzień stał się nocą. Czyżby nadciągała burza? Czasami potrafiła pojawić się tak nagle!

36



Nie, to nie była nawałnica – słońce przysłonił naprawdę ogromny ptak. Tylko dlaczego nie frunął niesiony prądem powietrza, ale szamotał się, jakby wpadł w potężny wir? Bolko uważnie przyglądał się tej niecodziennej scenie i dostrzegł, że ptak porusza tylko jednym skrzydłem, drugie zwisało bezwładnie, musiało być uszkodzone. Chłopiec zbiegł z wieży i obserwował zmagania ptaka. Zaczął szybko myśleć, jak może mu pomóc, ale sytuacja wydawała się bez wyjścia. Ptak leciał w kierunku ratusza, szamotał się przy tym rozpaczliwie. Niestety, nie miał wystarczająco dużo siły i z impetem runął na bruk wprost pod nogi Bolka. Wystraszony, ale i zaciekawiony chłopiec podszedł do nieruchomego ptaka. Już widział takie ptaszyska. To był kruk, ale nie taki zwyczajny, tylko sporo większy od innych kruków. Na jego głowie czarne lśniące pióra układały się w coś, co przypominało maleńką koronę. Nagle kruk się poruszył, otworzył oczy i spojrzał w oczy Bolka. Chłopiec dostrzegł w tym spojrzeniu wołanie o pomoc. Nie zastanawiając się długo, ostrożnie wziął osłabionego ptaka na ręce i zaniósł go do domu. Zrobił mu wygodne legowisko na swoim łóżku, a sam przysiadł obok na podłodze. Przygotował wodę, ziarna zbóż i owoce – na wypadek gdyby ptak zgłodniał. Z największą starannością i delikatnością zabandażował mu niesprawne skrzydło. Co chwilę sprawdzał, czy ptak oddycha i ze smutkiem stwierdzał, że tylko resztki życia tlą się w tym poturbowanym ptasim ciele. Bolko nie poddawał się jednak łatwo! – Kruku, wyzdrowiejesz! Kruku, wydobrzejesz! – chłopiec powtarzał te słowa jak zaklęcie. Karmił swojego wyjątkowego pacjenta gotowaną kaszą jaglaną i kawałkami surowego mięsa, oraz dbał, by kruk pił odpowiednio dużo wody.

38


I rzeczywiście, troska Bolka pomogła – z dnia na dzień zdrowie kruka wyraźnie się poprawiało. Ptak zaczął szeroko otwierać dziób przy karmieniu, ruszać skrzydłami i powoli wstawać na swoich ptasich nogach, a jego oczy nabrały blasku. Nadszedł w końcu ten dzień, gdy Bolko mógł zanieść kruka na wieżę ratusza i pozwolić mu wrócić w przestworza. – Jesteś zdrowy, jesteś wolny, fruń do swego domu – powiedział ze smutkiem Bolko, bo zdążył się już z ptakiem zaprzyjaźnić. I wtedy zdarzyła się rzecz naprawdę niesamowita, kruk przemówił ludzkim głosem. – Jestem królem kruków, a ty uratowałeś mi życie. Chciałbym ci się kiedyś odwdzięczyć. Przyjmij ode mnie dar – małą srebrną trąbkę i w razie potrzeby zadmij na cztery strony świata, a ja na pewno przybędę ci z pomocą – powiedział kruk, a potem machnął skrzydłami raz, drugi, trzeci i odleciał. Mijały lata, Bolko zgodnie z przewidywaniami swojego ojca został trębaczem na ratuszowej wieży. Codziennie obserwował okolicę i ostrzegał mieszkańców, gdy zbliżało się niebezpieczeństwo. 39


Pewnego razu jego wzrok przykuło niecodzienne zjawisko – oto las jak żywy, jakby nóg dostał, zbliżał się do murów miasta. Nie, to nie były zwidy. Niskie drzewa i krzewy posuwały się powoli, ale bystre oko Bolka dostrzegło między gałęziami zamaskowanych najeźdźców. Na szczęście wrogowie byli jeszcze daleko. Chłopak chwycił trąbkę i zadął w nią z całych sił. Wszyscy rzucili swoje zajęcia i zaczęli się przygotowywać do obrony miasta. To jednak nie uspokoiło Bolka, widział bowiem z wieży coś, czego nie mogli widzieć mieszkańcy Poznania – do miasta, niczym wzburzona fala, zbliżały się nieprzebrane tłumy obcych wojsk. Trębacz wiedział, że wygrana z nimi jest po prostu niemożliwa. I wtedy przypomniał sobie o królu kruków i srebrnej trąbce. Wyjął ją ze skrzyni i zadął na cztery strony świata, a potem z nadzieją obserwował niebo. Nie musiał czekać długo, bo już po chwili potężna ciemna chmura przysłoniła słońce. Bolko wiedział – to nie chmura, to tysiące ptaków leciało ludziom na ratunek. Trębacz stał oniemiały. Obserwował, jak dzielne kruki z niezwykłą zręcznością szybowały między chmurami, a potem znienacka, pikując celniej niż strzały, wdzierały się między napastników. Przerażeni i bezradni nieprzyjaciele, zaskoczeni atakiem ptaków, zaczęli w popłochu uciekać. Po skończonej bitwie król kruków po raz ostatni stanął przed trębaczem i skłonił głowę. Bolko odwzajemnił ukłon i nie wypowiadając żadnego słowa, spojrzał na niego z wdzięcznością. Kiedy kruki odlatywały z miasta, mieszkańcy i mieszkanki Poznania wznosili okrzyki, wiwatując na ich cześć. Wszyscy wiedzieli, że to dzięki pomocy czarnych ptaków wspólna walka zakończyła się zwycięstwem. A srebrna trąbka? Podczas walki wypadła Bolkowi z ręki i ślad po niej zaginął. 40



– Babciu, mam już mąkę i miód. Czy olej i mleko też przynieść? – Nie, Julku, ani tłuszcz, ani mleko nie będą nam potrzebne. – W takim razie przyniosę jeszcze jajka – zawołał chłopiec i już odwracał się na pięcie, by pobiec do lodówki, ale zatrzymały go słowa babci. – Jajek też dzisiaj nie użyjemy. – Ciastka bez jajek i mleka? – zdziwił się chłopiec, który często piekł z babcią Zosią domowe smakołyki. Jajka zdecydowanie należały do tych produktów, bez których w kuchni ani rusz, szczególnie przy pieczeniu. Julek najbardziej lubił rozbijać skorupki i oddzielać żółtka od białek. Można powiedzieć, że był wręcz mistrzem w tej dziedzinie. Babcia uśmiechnęła się tajemniczo do wnuczka i powiedziała: – To wyjątkowe ciastka. Piekła je moja mama, która nauczyła mnie, jak je przyrządzać. A moja mama poznała przepis od pewnej siostry zakonnej. Ciastek, które dzisiaj upieczemy, nie kupisz w żadnej cukierni, nawet najlepszej. – A, już wiem, to te ciastka rury, które czasami sprzedajesz na małym straganie! Mógłbym je sprzedawać z tobą? Proszę, proszę! – powiedział Julek błagalnym tonem. Jak pewnie wiecie, babć nie trzeba szczególnie długo prosić. I choć powiedziała z poważną miną, że się zastanowi, to chłopiec już wiedział, że w tym roku straganik będzie prowadził razem z babcią. Julek nie do końca rozumiał, dlaczego ciastka nazywane są rurami, bo zupełnie ich nie przypominały. W smaku za to były jak pierniki, ale nikt ich tak nie nazywał. Babcia Zosia dwa razy w roku wypiekała całą masę ciastek i pakowała do samochodu – dosłownie po sam dach. W Boże Ciało rozstawiała stolik pod katedrą na Ostrowie Tumskim, czekała na dzieci i dorosłych, którzy po skończonej procesji kupowali co najmniej po dwie rury. A jesienią, na Wszystkich Świętych, babcia sprzedawała ciastka przy cmentarzu. Dzisiaj chłopiec po raz pierwszy miał pomagać jej w pieczeniu, z czego bardzo się cieszył, ale jeszcze bardziej cieszyła go myśl, że będzie mógł sprzedawać rury. Wymyślił nawet specjalne hasło reklamowe: „Kto słodkie rury w Boże Ciało kupuje, temu przez cały rok niczego nie brakuje!”. Wróćmy jednak do kuchni, tam babcia z Julkiem właśnie rozpoczynają pieczenie. Gdy wszystkie składniki były już połączone, ciasto zagniecione i rozwałkowane, Julek zaczął wykrawać z niego dość duże kwadraty. W tym czasie babcia rozgrzała piekarnik i wyjęła z szafy karton, w którym trzymała duże szklane butelki. Julek uważnie przyglądał się, co też babcia z nimi zrobi – bo wiedział, że korzystała z nich, tylko piekąc te właśnie ciastka – ale ona przetarła je szmatką i odstawiła na bok. 42



– No, mój pomocniku, czas włożyć nasze rury do piekarnika. – I zaczęli razem układać na blasze kwadraty z ciasta. Gdy te rumieniły się pod wpływem temperatury, Julek zapytał: – Babciu, właściwie dlaczego te ciastka nazywa się rurami? – Dobrze, że pytasz, bo skoro chcesz je sprzedawać, powinieneś nie tylko wiedzieć, skąd pochodzi nazwa, ale i znacznie więcej. Historia, którą ci opowiem, to poznańska legenda, a jak wiesz, w legendzie zawsze jest trochę prawdy i trochę fantazji – bo ludzie przekazywali ją sobie z ust do ust. Ja usłyszałam ją, będąc w twoim wieku, i zapamiętałam tak: Nie mogło to być bardzo dawno temu, bo w starych kronikach nie ma słowa o tym zdarzeniu. Z okazji kościelnego święta, które nazywamy Bożym Ciałem, przez Poznań jak co roku przechodziła procesja, czyli bardzo uroczysty pochód – ze śpiewami, sypaniem kwiatów, a nawet orkiestrą. Gdy procesja zatrzymała się w okolicy Starego Rynku, trąby orkiestry strażackiej zagrały tak donośnie, że echo muzyki z wielkim hukiem odbiło się od ścian kamienic. Ku przerażeniu ludzi biorących udział w procesji z pobliskich dachów wprost na nich zaczęły spadać dachówki! Ludzie zamykali oczy, osłaniali rękami głowy, kulili się w sobie – jednak żadna dachówka, nawet najmniejszy jej odłamek, nie tknęła poznaniaków. W tajemniczy sposób spadały one tuż obok nich i rozbijały się o bruk. „To cud! To prawdziwy cud!” – wołali. Byli przekonani, że nie stała im się krzywda, ponieważ podczas procesji gorąco się modlili. A siostry zakonne, które w tym miejscu miały swój klasztor, na pamiątkę tego wydarzenia, postanowiły w czasie Bożego Ciała wypiekać specjalne piernikowe ciastka. Początkowo ciastka miały formę trąbek, ale te łamały się podczas transportu, więc siostry zmieniły kształt wypiekanych smakołyków na zaokrąglony i kwadratowy, przypominający dachówki. Gdy babcia zakończyła swą opowieść, chłopiec powiedział: – To dlatego niektórzy mówią na nasze ciastka „dachówki”, a inni „trąby”! Ale ja najbardziej lubię nazywać je rurami – dodał Julek. – Ale skąd ta nazwa? I jak to się dzieje, że one są takie wygięte?

44



– Oj, dobrze, że mi przypomniałeś! Kuknij do pieca. Czy już nasze ciastka zaokrągliły się na bokach i zrumieniły? Teraz muszą ostygnąć na naszych butelkowych rurach – to od nich właśnie pochodzi nazwa. Choć ludzie twierdzą, że kiedyś po prostu pieczono je, kładąc bezpośrednio na ciepłej rurze piecyka. Nie dojdziesz już teraz, Julku, co jest prawdą – tak to bywa z legendą… W każdym razie stygnąc, zwiną się, staną się półokrągłe i twarde jak najprawdziwsze dachówki – powiedziała babcia ze śmiechem. – Ach, jak pięknie pachną te nasze piernikowe rury! – zauważył Julek, pomógł babci wyjąć gorące ciastka i razem ułożyli je na szklanych formach. Gdy kolejne ciastka wylądowały w piecu, by nabierać złotawobrązowego koloru, chłopiec stanął przed babcią i uroczyście oświadczył: – Babciu, gdy dorosnę, będę wypiekał rury tak jak ty! – Kto wie, kto wie… Jeśli bardzo czegoś pragniesz, twoje marzenia mogą się spełnić… Kto wie, kto wie… – odpowiedziała babcia i z dumą popatrzyła na wnuka.

46


Zdarzyć się to miało za panowania Mieszka I – władcy, który przyjął chrzest i zbudował w Poznaniu kamienną katedrę. W samym środku piekła na niebieskiej ryczce siedział Diabeł Wszystkich Diabłów – zmartwiony do granic złych mocy. Odkąd w centrum Poznania stanęła katedra, w jego królestwie nastały trudne czasy. Coraz mniej grzeszników do niego trafiało. Pracować nie było komu, a robota – jak to w piekle bywa – najcięższa z najcięższych. Doszło nawet do tego, że on sam, najgorszy ze wszystkich diabłów, musiał zakasać rękawy, zadbać o ogień, gotować smołę i osobiście poszukiwać nieszczęśników, których udałoby się sprowadzić na złą drogę i wtrącić do piekła.

47


Tak dłużej być nie może! Diabeł machnął ogonem ze złości i wzniecił dwa pożary. A wiadomo nie od dziś, że diabłom najlepiej się myśli, gdy wokół dzieje się zło. Patrząc więc w ogień piekielny, wpadł na rozwiązanie swoich problemów. Zwołał na poczekaniu wszystkie polskie diabły: Smółkę, Węglika, Rokitę, Borutę i Widoradzkiego i powiedział: – Musimy odzyskać nasze wpływy wśród poznaniaków. Najlepiej robiąc coś tak okropnego, że ani chrzest, ani sam biskup im nie pomogą! Na samą myśl o święconej wodzie diabeł wzdrygnął się ze wstrętem, ale kontynuował. – Brakuje nam grzeszników do pracy. Nie ma kogo w kotłach gotować! Dlatego zrobimy coś, żeby na świecie było tak źle jak dawniej. Ludzie przestaną chodzić do katedry, modlić się i spełniać dobre uczynki. Fuj! – wzdrygnął się po raz drugi. – Nasze piekiełko znowu zapełni się grzesznikami, którzy będą pracować w pocie czoła, źli na nas i na siebie samych! Oczy diabłów zaiskrzyły. Słuchały uważnie tego, co dalej mówił ich przywódca. – W najczarniejszą noc, gdy księżyc będzie w nowiu i ciemności spowiją ziemię, udacie się do Gniezna. Jest tam wysoka góra, na której przez wieki oddawano cześć pogańskiej bogini. – Mieszko kazał utopić jej posąg w bagnach, sam widziałem! – wykrzyknął Rokita.

48


Diabeł Wszystkich Diabłów spojrzał na niego groźnym wzrokiem. Nie znosił bowiem, gdy ktoś mu przerywał, a już najbardziej nie lubił, gdy kwestionowano jego najlepsze pomysły. Rokita, widząc, że zaraz posypią się na niego przekleństwa, a może nawet i coś gorszego, podkulił ogon, zacisnął zęby i zawiązał język na supeł, żeby nie powiedzieć już nic więcej. – Zarzucicie sieć na tę górę – kontynuował diabelsko diabelski diabeł – przytrzymacie swymi ogonami i przeniesiecie nad Poznań. Tam, zaraz za Ostrowem Tumskim, zrzucicie górę wprost do Warty. Rzeka nie będzie mogła dalej płynąć, jej wody wystąpią z brzegów i zaleją katedrę oraz cały ten nieznośny, rozmodlony gród! To był diabelnie dobry i arcygroźny plan – potworny i z piekła rodem! A każdy z czartów żałował, że sam na to nie wpadł.

49



Gdy tylko dzień odszedł na zasłużony odpoczynek i mrok zapadł nad światem, diabły zaczęły krążyć nad górą w pobliżu Gniezna. Zarzuciły na wzgórze wielką sieć i opasały swymi czarcimi ogonami. Góra była ciężka. Cięższa, niż przypuszczały diabły. Wykorzystując wszystkie siły, wzniosły się jednak w końcu w powietrze i sapiąc z wysiłku, poniosły górę w stronę Poznania. Męczyły się okropnie i kłóciły między sobą o to, kto niesie największy ciężar. W pewnym momencie Smółka obraził się na inne czarty i w proteście odwiązał swój ogon. Niewiele brakowało, a góra wypadłaby z sieci. To musiało go wystraszyć, bo szybko naprawił swój błąd, przywiązując tym razem ogon aż na dwa supły. Pewnie wyobraził sobie, jaką upiorną karę wymyśliłby dla niego Diabeł Wszystkich Diabłów, gdyby coś poszło nie tak. Im bliżej byli celu, tym większe ciemności spowijały ziemię. Dowodzący całą akcją Boruta zorientował się, że nie może dojrzeć nawet końca swojego ogona, nie mówiąc już o wijącej się w dole błękitnej wstędze Warty czy o poznańskiej katedrze. Żeby sprawdzić, w jakim miejscu się znajdują, postanowił oświetlić nieco drogę. I zrobił to najlepiej, jak potrafił. Uderzył kopytem o kopyto i jasna iskra na chwilę rozświetliła ciemności. To jednak nie wystarczyło. Ponownie więc stuknął kopytami, a wtedy snop światła – jasny jak fajerwerki – zaczął tańczyć na niebie, ukazując w dole cały krajobraz. Boruta z przerażeniem spostrzegł, że dawno już przefrunęli nad rzeką i katedrą. Zakrzyknął więc: – Stop! Odwrót! Na ludzkie szczęście, a na nieszczęście piekieł diabły nie zdążyły wykonać tego polecenia. Usłyszały bowiem w dole pianie pierwszego koguta. Po chwili zaś odezwał się drugi i trzeci, a po nich wszystkie z okolicy. Zwierzęta te tak już mają, że pieją jeden po drugim, a ich głos oznacza zazwyczaj jedno – za chwilę wzejdzie słońce. Diabły natomiast niczego na świecie (no może poza święconą wodą) nie boją się tak bardzo jak promieni wschodzącego słońca, które mogłyby wybielić ich czarne dusze i zamienić w anioły. Na nic zdały się więc krzyki, wyzywania i groźby, a później tłumaczenia Boruty, że to nie słońce, ale iskry spod jego kopyt obudziły koguty. Czarty w panice i zamieszaniu wypuściły sieć, odpasały ogony i szybko uciekły tam, gdzie żaden, najmniejszy nawet promień słońca ich nie dosięgnie.

51


A góra? Rankiem, a było to w niedzielę, ludzie idący do katedry zobaczyli daleko za rzeką wzgórze, którego wcześniej nie było w tym miejscu. Bali się go i długo unikali. I tylko dzieci, które uznały wzgórze za świetne miejsce, by się wspinać, bawić w chowanego i oglądać całą okolicę z wysokości, zauważyły na osmolonych kamieniach dziwne ślady – jakby po diabelskich ogonach. I od razu zaczęły wymyślać niesamowite historie, skąd się wzięły te tajemnicze znaki. Dziś Wzgórze Przemysła, bo to o nim mowa w tej legendzie, nie budzi już takich emocji. Ale niektórzy z mieszkańców Poznania twierdzą, że na jego kamiennych zboczach można odnaleźć ślady czarcich ogonów.

52


*Musza Góra – dawne wzniesienie w centrum Poznania, dzisiaj w tym miejscu jest plac Wolności.

Żył przed laty pustelnik Alojzy. Miał 66 lat, czyli całkiem dużo. Mieszkał w skalnej samotni pod Muszą Górą, gdzie miał wszystko, co było mu potrzebne do prostego życia – łóżko, stół, gliniany kubek. Zwykle jadł to, co znalazł w lesie – korzonki roślin, poziomki i jagody. Czasami odwiedzali go inni ludzie i przynosili porcję kaszy jaglanej albo pajdę chleba z miodem. 53


Pustelnik żył więc skromnie, niczego nie miał za dużo, ale też niczego mu nie brakowało. Nigdzie się nie spieszył, nie gnał do licznych obowiązków. Czytanie i rozmyślanie – to były jego jedyne zajęcia. Codziennie studiował karty Biblii, a potem długo rozważał przeczytane słowa. Nic więc dziwnego, że uważano go za bardzo mądrego człowieka. I nic dziwnego, że ludzie prosili go o pomoc. Zdarzało się, że i sam król naradzał się z pustelnikiem w trudnych sprawach. Pewnego dnia, gdy jak co dzień czytał Biblię, jego wzrok zatrzymał się na fragmencie, w którym napisano, że o cokolwiek człowiek prosić będzie w imię Boga, Bóg mu to ofiaruje. Zamyślił się pustelnik nad tymi słowami i pokręcił głową z niedowierzaniem. „Czy naprawdę Bóg może dać mi wszystko, co zechcę?” – pomyślał. Szybko jednak odpędził od siebie myśli pełne zwątpienia i czytał dalej: „Otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie”. Znowu się zastanowił: „A gdyby tak przekonać się na własnej skórze, czy rzeczywiście Bóg wysłuchuje wszystkich modlitw i próśb?”. Tylko o co by się pomodlić, żeby nie była to zwykła prośba, ale coś niesamowitego? Gdy Alojzy tak się zastanawiał, przybiegły do niego dzieci, Dobrochna i Ziemowit – podrostki, które od czasu do czasu go odwiedzały. Przyniosły mu słodki kołacz, który wypieczono specjalnie na wesele Jagny, starszej siostry Dobrochny. Alojzy postanowił zapytać dzieci, czy jest coś niezwykłego, wspaniałego, nadzwyczajnego, o co one chciałyby poprosić Boga. Dzieci spojrzały po sobie. – Już wiem! – powiedział Ziemowit. – Chciałbym garnek, w którym zawsze gotuje się kasza ze skwarkami! – A ja chciałabym rulon płótna, który nigdy się nie kończy, a z którego mogłabym szyć sukienki, spodnie i koszule dla wszystkich dzieci w okolicy – ucieszyła się Dobrochna. Zastanowił się Alojzy, ale uznał, że nie są to sprawy, o które wypada prosić Boga. On chciał wymyślić coś jeszcze bardziej wyjątkowego i zaskakującego.

54


– Wiem! – wykrzyknął. Pożegnał dzieci, zniknął w swej samotni i zaczął się modlić o to, by Bóg dał mu możliwość rządzenia krajem. Modlił się długo i gorliwie, a gdy w końcu zmorzył go sen, usłyszał głos, który nakazał mu iść do zamku i przekazać swą prośbę panującemu władcy. Tak też zrobił. Wczesnym rankiem udał się do króla i przemówił w te słowa: – Panie, Bóg nakazał mi przybyć do ciebie z prośbą, byś oddał mi we władanie to królestwo. Od teraz rządzić mamy obaj, ty w miesiące wiosenne i jesienne, a ja latem i zimą. Zdziwiła króla ta niecodzienna prośba. Ale ponieważ dobrze znał i szanował pustelnika, przyjął te słowa ze spokojem, rozważył, a potem powiedział: – Zgodzę się na to, ale pod jednym warunkiem. Żeby mieć pewność, że ten pomysł pochodzi od Boga, musisz wykonać jedno moje zadanie. Na dnie jeziora Gopło leży zatopiony diament, który moi przodkowie w odległych czasach tam pozostawili. Wielu śmiałków podejmowało próby wyłowienia go, ale nikomu się to jeszcze nie udało. Jestem pewien, że tylko z bożą pomocą można dokonać tego wyczynu. Przynieś mi klejnot, a uczynię cię władcą.

55


I wrócił Alojzy do swojej samotni. Znowu modlił się do Boga, tym razem o pomoc w wydobyciu diamentu z dna jeziora, ale nie usłyszał żadnego głosu. Za to od samego rana zdawało mu się, że z wnętrza skały, tuż przy samotni słychać natrętne bzyczenie. Bardzo go to rozpraszało i przeszkadzało w modlitwie. Przyłożył ucho do skalnej ściany, a potem zaczął wygrzebywać z niej piasek i drobne kamyki. I tak dotarł do dziwnej buteleczki, w której bzyczała mucha! Gdy pustelnik spojrzał musze w oczy, jak gdyby nigdy nic przemówiła do niego ludzkim głosem! – Wypuść mnie Alojzy, a pomogę ci wydobyć diament z jeziora. – Pustelnik, nie zastanawiając się wiele, wyjął korek z butelki, a wtedy mucha wyleciała na wolność. Ale co to?! Owad zaczął się zmieniać, zwiększać, poszerzać, aż w końcu przybrał postać diabła! Ten zakręcił swoim ogonem, strzelił iskrami spod kopyt i udał się nad Gopło, by spełnić obietnicę daną pustelnikowi. Alojzy złapał się za głowę, dotarło do niego, że oswobodził samego diabła. Na szczęście jego mądrość i roztropność były większe od strachu i rozpaczy, gdy więc diabeł wrócił z diamentem, pustelnik miał już gotowy plan działania. – Dziękuję ci za przyniesienie diamentu, jestem pod wrażeniem – powiedział spokojnym głosem. – To było zapewne trudne zadanie, ale czy stać cię na więcej? – Umiem wykonać wszystkie diabelskie rzeczy, o jakich nawet ci się nie śniło – odrzekł pewny siebie diabeł. 56


– A czy potrafisz na powrót zmienić się w muszkę i wejść na chwilę do butelki? – zapytał pustelnik. – Też mi zadanie! – prychnął diabeł. – Patrz! Diabeł stuknął kopytem, podwinął ogon i zaczął się zmniejszać, kurczyć, aż ponownie zamienił się w muchę. A gdy znów znalazł się w butelce, Alojzy szybko i mocno zatkał ją korkiem i przeklął diabła na wieki. Między skałami wydrążył jeszcze większą dziurę, włożył do niej butelkę i starannie przysypał kamieniami i piaskiem. Dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Taki diabeł na wolności mógłby bardzo naszkodzić. Alojzemu udało się zaradzić wielkiemu niebezpieczeństwu, które sam sprowokował. Musiał jeszcze tylko odnieść królowi diament i wytłumaczyć się ze swojej dość niemądrej propozycji. A wstyd mu było bardzo. Jednak król, jak przystało na roztropnego władcę, przyjął przeprosiny pustelnika. Wiedział, że każdy popełnia błędy, ale uznał, że najważniejsze to umieć się do nich przyznać. Nawet przed królem!

57





Zainteresowanie różnymi podaniami, legendami i bajkami znacznie wzrosło w ciągu ostatnich lat. Popularność gwarantują im liczne disneyowskie produkcje czy adaptacje seriali i gier komputerowych. Na rynku dostępna jest niezliczona ilość produktów z wizerunkami ulubionych bohaterów. Temu społecznemu zainteresowaniu bacznie przyglądają się antropolodzy, socjolodzy, kulturoznawcy i literaturoznawcy. Obecność legend w kulturze popularnej pobudza też rynek wydawniczy – na półkach księgarń można spotkać wiele reedycji, tłumaczeń czy nowych zbiorów. Jednak czy na pewno wiemy, gdzie można znaleźć lokalne wątki, gdy zapragniemy zagłębić się w wielkopolskie dziedzictwo? Tekstów, które dotyczą naszego miasta, trzeba szukać w różnych źródłach. Wiele legend nie byłoby znanych, gdyby nie mrówcza praca zbieraczy podań ludowych, literatów, historyków, folklorystów czy kronikarzy. Jedno z najstarszych podań związanych z Poznaniem znajduje się w XII-wiecznej Kronice polskiej Galla Anonima, w której można znaleźć informacje na temat założenia państwa polskiego, w czym – jak powszechnie wiadomo – Poznań ma wielki udział. Innymi kronikami, bardziej lokalnymi, są te, które prowadzono w zakonach bernardynek, bernardynów czy karmelitów bosych. Można w nich znaleźć historie o tym, jak święci uczestniczyli w walkach poznaniaków ze Szwedami czy o zjawach widywanych przez zakonników w klasztornych krużgankach.

61


Ogromne zainteresowanie podaniami przyniosło w pierwszej połowie XIX wieku romantyczne zafascynowanie ludowością. Spisano wówczas i wydano drukiem liczne teksty – dokonywali tego m.in.: literat Ryszard Berwiński i mecenas kultury Edward Raczyński, autor dzieła Wspomnienia Wielkopolski. Później, na początku XX wieku, legendy pojawiały się w wydawanej do dziś „Kronice Miasta Poznania”. Chyba najbardziej znane pokoleniom poznaniaków jest Orle gniazdo. Podania, legendy i baśnie wielkopolskie Stanisława Świrki, które towarzyszy dzieciom i dorosłym od prawie pięćdziesięciu lat. To właśnie z tej książki korzystało wielu wydawców przy tworzeniu nowych zbiorów czy reinterpretacji. Krzysztof Kwaśniewski podjął się trudu uzupełnienia jej i w 2004 roku opublikował Poznańskie legendy i nie tylko. Przedstawił tam ponad dziewięćdziesiąt legend, bajek i podań. Książka jest wysoko ceniona i zawiera najpełniejszy zbiór podań o naszym mieście. To także najbardziej reprezentatywna kolekcja poznańskich legend, dostępna w każdej szanującej się księgarni. Dziś podań (zarówno tych starych, jak i nowych) możemy szukać także w internecie. Prawdziwymi skarbnicami legend są też prace folklorystów. Kulturę ludową Wielkopolski opisał szeroko Oskar Kolberg w swojej monografii regionalnej W. Ks. Poznańskie wydanej w serii Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Podaniom i wierzeniom naszego regionu poświęcił dwa osobne tomy, w których możemy znaleźć np. opowieść o Niewieście-Śmierci zatruwającej poznaniaków morowym powietrzem czy informacje o Kujawie, „mądrym” pochodzącym z Ławicy, którego sąd poznański trzykrotnie karał za zakazane praktyki lekarskie. Dowiemy się również, że w naszym regionie spotykano czarownice, upiory, wilkołaki, mamony i zmory, a także znajdziemy porady, w jaki sposób się przed nimi uchronić. Legendy opowiadające o wydarzeniach w stolicy Wielkopolski wśród różnych motywów fikcyjnych przekazywały też ziarno prawdy na temat faktów historycznych. Często wskazywały ważne dla naszych przodków wartości patriotyczne i moralne czy pouczały tych, którzy swoim zachowaniem odstępowali od przyjętych wówczas norm społecznych. Bawiły podczas spacerów czy pracy, krzepiły w czasie wojen oraz zaborów. Łączyły i łączą wszystkich tych, którzy to miasto tworzyli i tworzą. Prezentowany tu wybór legend powstał z myślą o najmłodszych. Podstawowym kryterium doboru opowieści był ich związek ze Starym Miastem – dzielnicą, która jest najczęściej odwiedzaną częścią Poznania. Wybraliśmy te podania,

62


które zawierają motywy najbardziej charakterystyczne dla miasta, a także opowiadają o jego mieszkańcach. Przytoczyliśmy więc legendę o początkach państwa polskiego i przyjaźni między narodami w opowieści O założeniu Poznania. Wartość uczciwej pracy zostaje wyeksponowana w tekście O krawcu z Chwaliszewa. O wołowej skórze wskazuje zarówno na wpływ zakonu na tkankę miasta, jak i na walor sprytu oraz logicznego myślenia. Opowieściami O rogalach świętomarcińskich i O poznańskich rurach podkreślamy bogactwo naszych regionalnych specjałów. W pozostałych legendach przypominamy, że i Poznań miał swoje magiczne postaci: syreny, latające diabły czy króla kruków. Przedstawiony w zbiorze wybór oczywiście nie wyczerpuje bogactwa legend poznańskich. Dotyczy to zarówno źródeł, które już są spisane, jak i tych, które nadal czekają na odkrycie: współczesnych przekazów ustnych oraz publikacji internetowych. Istniejące obecnie w obiegu opowieści mogą wydawać się w pierwszej chwili mało znaczące w porównaniu z tymi pochodzącymi ze źródeł kilkusetletnich. Jednak właśnie dzięki przekazywaniu historii z ust do ust zdarzenia nam współczesne mogą kiedyś stać się legendami. Sam proces ich gromadzenia zacieśnia relacje między wnukami a dziadkami, tworzy nową przestrzeń do dialogu między dziećmi i rodzicami, a także buduje uniwersalną świadomość społeczną. Mam nadzieję, że wspólne czytanie książki Koziołki, rury i czarcie ogony zachęci rodziny do snucia własnych opowieści. Historie, które rozpalają wyobraźnię współczesnych poznanianek i poznaniaków, legendy rodzinne czy wspomnienia wydarzeń historycznych, nadal czekają na odkrycie, spisanie i opublikowanie. Izabela Kotlarska

63






Książka Koziołki, rury i czarcie ogony, którą trzymasz w ręku, jest częścią projektu Poznański Szlak Legend dla Dzieci. Gdy już ją przeczytasz, koniecznie wybierz się na szlak. Twoim przewodnikiem będzie folder z ekscytującą grą miejską. Biorąc udział w grze, trafisz w te miejsca Poznania, w których legendy zostawiły swój ślad. Możesz także poszukać w poznańskich bibliotekach teatrów ilustracji (kamishibai) z dwiema legendami. W magicznej skrzynce znajdziesz karty z ilustracjami i tekstem do głośnego czytania. A jeśli zechcesz posłuchać legend – na stronie www.szlaklegend.pl znajdziesz je w formie bajarskich opowieści. Każde spotkanie z legendą jest inne, bo legenda to żywa opowieść, która niesiona z ust do ust zmienia się wraz z fantazją każdego opowiadacza, także Twoją. Jeśli legendy spodobały się i Tobie, pomóż im trwać – opowiadaj!

www.szlaklegend.pl

Poznański Szlak Legend dla Dzieci zrealizowano ze środków Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego. Publikacja bezpłatna


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.