Waldemar Ĺ ysiak
1
Lepszy
Waldemar Ĺ ysiak
2
Lepszy
Waldemar Łysiak
3
Lepszy
LEPSZY
Nota edytorska Książka ta została złożona przez autora w naszym wydawnictwie w lipcu 1990 roku. Zamiarem „Officiny” było wydać „Lepszego” do końca września i rozpocząć dystrybucję w październiku 1990. Jednakże w początkach października autor zażądał od nas, by opóźnić dystrybucję z powodu kampanii przed wyborami prezydenckimi. Chodziło o to, że kilka stron w „Lepszym” zawiera zdecydowaną krytykę grupy politycznej rządzącej od roku Polską, a grupa ta prowadzić będzie kampanię do fotela prezydenckiego. Autor oświadczył, że tych kilka stron (strony: 170 i 177-183) mogłyby zostać poczytane za agitację przedwyborczą, czego on sobie nie życzy, i zażądał, by dystrybucja „Lepszego” rozpoczęła się nie wcześniej jak nazajutrz po wyborach, czyli 26 listopada 1990 roku. Żądanie autora spełniliśmy. Jednocześnie przepraszamy naszych odbiorców, z którymi mieliśmy umowy na odbiór „Lepszego” w październiku.
Waldemar Ĺ ysiak
4
Lepszy
Waldemar Łysiak
5
WALDEMAR
ŁYSIAK
LEPSZY
(DLA ZMARŁEGO KOCHANKA EPITAFIUM TANECZNE CZYLI POEMAT PROZĄ O KARMANIOLACH, CZERWONYCH WALCACH, „FOKSTROTACH” I POLONEZACH RÓŻOWYCH)
Lepszy
Waldemar Łysiak
6
Projekt okładki — Waldemar Łysiak (na okładce obrazy Magritte’ a)
© Waldemar Łysiak 1990
Wydawnictwo „OFFICINA”, Warszawa 1990
ISBN 83-85208-01-1
Wydawnictwo „OFFICINA”, Warszawa 1990 00-522 Warszawa, ul. Krucza 36 Współpraca wydawnicza: Biuro Wydawnictw i Reklamy „WiR” Wydanie I Nakład 50 000 egz. Papier kl. III, 70 g Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Ciechanowie. Zam. 61350
Lepszy
Waldemar Łysiak
7
Lepszy
........... A teraz odbłysk mego życia Na ten poemat pada niezbyt pięknie. Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”. (Juliusz Słowacki, „Beniowski”).
Waldemar Łysiak
8
Lepszy
W połowie lat osiemdziesiątych tego stulecia napisałem powieść zatytułowaną „Dobry”. Później ona mi uciekła, korzystając z pomocy dobrych ludzi, lecz po jakimś czasie wróciła, też za sprawą dobrych ludzi. Wydrukowano ją na początku roku 1990, z kilkoma ostemplowanymi dziurami w środku. Nemezis zrządziła, że „Dobry” to ostatnia wydana w Polsce książka, którą okaleczył stalinowski cenzor — punkt dla mnie. Tak zakończył się nasz dwudziestoletni romans. Był jak taniec z cieniem. Taniec dla pisarza trudniejszy niż z cieniem Dobrego. O ile z Dobrym większość tzw. ludzi pióra miała do czynienia sporadycznie, to cenzor robił im koło pióra często, współpracując z nimi. Każde zdanie wydrukowane w peerelowskim „pierwszym obiegu”, od zdania na temat hodowli kaczek po zdanie na temat miniatur iryjskich, było zdaniem spółki autorskiej złożonej z piszącego i cenzora. W przypadku pismaków i literatów cenzor jako miłośnik bił Dobrego na głowę, zarówno potencją, jak i wiernością — romansował z każdym bez wyjątku, krępując lepiej. Był Lepszy. Do napisania tego, co właśnie zaczynam pisać — wspominków o Lepszym i nie tylko o Lepszym — skłoniło mnie to, co w marcu 1990 usłyszałem o „Dobrym”. Usłyszałem, że jest to książka polityczna. — Dlaczego pan tak sądzi? — spytałem rozmówcę. — Jak to dlaczego? Przecież to jest powieść antykomunistyczna w każdym zdaniu! Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie o to mi chodziło. Być może „Żywoty pań swawolnych” są powieścią antyfeministyczną, zaś „Moby Dick” antywielorybią, ale „Dobry” — jeśli nawet jest w jakimś stopniu powieścią antykomunistyczną — na pewno nie należy do literatury politycznej. Chcę to nieporozumienie wyjaśnić. Rzecz prosta zostałem antykomunistą jak każdy, kto się dowiedział, że komuniści swym przymusowym rozmówcom kradną paznokcie podczas dialogu, a głos odbierają ludziom przestrzeliwując im język od strony potylicy, lub zamrażając go w lodówkach Gułagu, lub ucinając nożyczkami Lepszego. Tak samo zostałem Żydem, odkąd poznałem Holocaust i będę nienawidził Niemców tyle razy, ile razy spojrzę na zdjęcie chłopczyka nr 156, które umieściłem w moich „Wyspach bezludnych” — do końca mojego życia żadne zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn. Wątpię jednak, czy to zdjęcie poruszy kogoś za dwieście lat; nas też malowidło z „pochodniami Nerona” porusza tylko dlatego, że jest kiczem w zestawieniu z obrazami Goyi. Zresztą, po co bredzić o dwustu latach? Czas się
Waldemar Łysiak
9
Lepszy
urżnął i biegnie jak kopnięty — młodzież w Izraelu już teraz ma w nosie gazowanie Żydów (patrz koniec rozdziału „Ćwiczenia z dialektyki według Hegla” w „Wyspach bezludnych”). I nawet pisząc, że już teraz nic ich to nie porusza, wydłużyłem czas pamięci. Ponad ćwierć wieku temu Marek Hłasko szedł ze swą Esther do kina w Tel–Awiwie. Mijali wystawę zdjęć, którą urządził polski konsulat, na zdjęciach były żydowskie dzieci pomordowane przez nazi–oprawców. Hłasko wspominał: „— Popatrz Esther — powiedziałem. — Tak to mniej więcej wyglądało. Popatrzyła przez sekundę na zdjęcia rozstrzelanych dzieci i ludzi pędzonych do gazu, po czym powiedziała: — Spóźnimy się. Chcę zobaczyć Monty Cliffa. (...) Tak więc Esther poszła, a ja postałem przez chwilę przed zdjęciami...”. A co będzie za kilka wieków? Pewne jest jedno: za kilka wieków mnie już nie będzie, więc elegancki Szwab nie do mnie będzie się wówczas żalił na Żydów, którzy gazowali Niemców około połowy XX stulecia. Zrozumiałem to jako mały chłopak, patrząc na komedię filmową „O.K. Neron”. Gdy pisałem powieść o Dobrym, rozumiałem już trochę więcej. Równie dobrze jak twierdzić, że „Dobry” to bajka polityczna, bo antykomunistyczna, można gadać, iż kilka moich książek o czasach i ludziach Napoleona to rzeczy antyburbońskie. Napisać książkę polityczną może pisarz polityczny. Dotąd nim nie byłem i dalej być nie zamierzam, „Lepszy” to wyjątek potwierdzający regułę. W siedemnastu dotychczas wydanych moich książkach nie brakowało sztychów politycznych (głównie antybolszewickich), ale w żadnym razie nie była to literatura polityczna — pisanie literatury politycznej interesuje mnie w równym stopniu, co statystyka, kulturystyka i robienie swetrów na drutach. Obchodzi mnie zupełnie inna dziedzina ewolucji. Tym moim konikiem jest zoologia, wszystko, co piszę, to czytanki z życia zwierząt. Fakt, iż „Dobry” jest powieścią o SB, nie przeczy temu — dusza ludzka interesuje mnie tam tysiąc razy bardziej niż esbecja. Błędne przypisywanie antropomorfizującym zoologom tendencji politologgicznych ma swoje źródło w tym, że wegetacja zwierząt składa się nie tylko z konsumowania i kopulowania, lecz także z przeżyć związanych z hodowlą, tresurą i służbą, jak również z cyrkiem, łowiectwem, rzeźnictwem i badaniami laboratoryjnymi na masową skalę. Nader łatwe wyszukiwanie analogii między tym wszystkim a, na przykład, komunizmem ma równie dużo sensu, ile miałoby twierdzenie, że „Hamlet” jest sztuką o perypetiach dynastycznych dworu duńskiego w średniowieczu. Treścią „Hamleta” jest właśnie to — perypetie dynastyczne na duńskim dworze królewskim w średniowieczu — a
Waldemar Łysiak
10
Lepszy
przecież jest to czytanka o czymś zupełnie innym, o mentalno–hormonalnych perypetiach osobnika wieńczącego długi darwinowski łańcuch pokoleń. W najpopularniejszej książce, jaką kiedykolwiek napisano (tłumaczenie na wszystkie języki świata i pierwsza pozycja na światowej liście bestsellerów nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat), jej współautor, Kohelet, ze świętym przekonaniem rozsądza: „Ludzie są tylko zwierzętami, albowiem los człowieka i los zwierzęcia jest taki sam, i stan ich, i koniec ich jest jednaki. I duch ten sam w nich mieszka. Czym się potrafi człowiek wynieść ponad zwierzę? Niczym”. Z powyższą opinią nie sposób się zgodzić całkowicie, dlatego ja się z nią nie w pełni zgadzam, mimo iż mam pełną świadomość, że jakakolwiek polemika z autorami należącymi do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka zarzut antysemityzmu, z którym to zarzutem polemizować nie można w ogóle, bo każde słowo sprzeciwu automatycznie potwierdza tezę oskarżycielską, według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom powieści detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: „Każde słowo, które pan odtąd powie, będzie wykorzystane przeciwko panu”. Dla swej obrony nadmieniam tylko, że ja i Kohelet zgadzamy się nie raz, na przykład, kiedy on mówi: „Serce mądrego zwraca się ku prawej stronie, a serce głupca ku lewej”. Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi o braku jakiejkolwiek różnicy między człowiekiem a zwierzęciem, gdyż jest taka cecha, która odróżnia ludzi od zwierząt w sposób zdecydowany i niepodważalny, i która wynosi ducha ludzkiego ponad grzbiet najwyższego bydlęcia. Tą cechą, której ewoluujące zwierzęta jeszcze w sobie nie wykształciły, jest umiejętność opowiadania kawałów. Chodzi o poczucie humoru. Wśród ludzi są tacy, którzy to mają. Wśród Dobrych też. Znamy różne gatunki wyrafinowanego poczucia humoru. Bezlitosne szyderstwa nadwornych błaznów doby Renesansu (od Tribouleta do Stańczyka); francuską, elegancką i kąśliwą zarazem, satyrę „bon-motów” oraz wersalskich pojedynków słownych ery Rokoka (od La Rochefoucaulda do Voltaire’a i Chamforta); abstrakcyjny humor Brytyjczyków (od Brummela do Wilde’a i Shawa); czy wreszcie majestatyczny rozmach i poetycki wdzięk przydomków nadawanych wielkim myślicielom w Ugandzie, Rumunii oraz Korei Północnej (ery Idi Amina, Ceausescu i Kim Ir Sena). Najdowcipniejszy znany „bon-mot”, jaki wyszedł z ust Dobrego, brzmi: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie”. Historycy sprzeczają się na temat: kto pierwszy użył tego sformułowania, szef policji Ludwika XV, de Sartines, minister glin Napoleona, Fouché, czy dopiero prefekt Lepine w sto lat później. Nie jest ważne, kto pierwszy użył tego sformułowania — ważne kto
Waldemar Łysiak
11
Lepszy
pierwszy użył zasady. Pierwszy użył jej pierwszy dobry szef bezpieki. Było to tysiące lat temu. Zasada ta jest bardzo pomysłowym kijem, tyle że o dwóch końcach. Rzeczywistość sterowana przez nią lubi płatać figle, fachowo nazywa się to „wymykaniem spod kontroli”. Tak się w Polsce wymykały „wydarzenia” roku 1968, 1980, i nie tylko. Lecz znowu, gdybyśmy chcieli uważać to za regułę, moglibyśmy wyjść na durniów, bo ster wydarzeń bywa kobietą — wymyka się, wraca, kręci w te i we wte, i często trudno powiedzieć, do kogo akurat należy, a kogo oszukuje. Zaś osobą mającą największe poczucie humoru jest Historia, nauczycielka, która nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Trzeba czasami czekać dość długo, aż życie pokaże, a historycy zawyrokują, co w danej grze było licytowane, kto rozdawał karty i kto zgarnął pulę. Ludziom przekonanym, że jeden elektryk przez swój upór zgasił słońce, życzę szczęścia oraz zdrowia. W przeciwieństwie do Lepszego, który nawiązywał stosunki tylko z piśmienną elitą społeczeństwa, Dobry był egalitarystą — wchodził w masy, bratając się z każdym, bez względu na pochodzenie, tytuły i wykonywany zawód; jako taki był spadkobiercą aż dwóch haseł Rewolucji Francuskiej, można powiedzieć, że równość miał we krwi. Robił to za pomocą naszych pielęgniarzy (sanitariuszy) oraz naszych przyjaciół, czyli pałokracji oraz infiltracji. Ja wiem, że to nie są rzeczy do kpin, ale nawet w złych czasach i na złe rzeczy ludzie reagowali kpiną i odreagowywali śmiechem. Podczas rozprawy toczącej się przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego w 1982 roku towarzyszyłem oskarżonym, przywódcom KPN, jako ich mąż zaufania. Jeden z nich, Romuald Szeremietiew, syn przedwojennego oficera, cały czas podkreślający, że umundurowane grono sędziowskie hańbi tradycje Wojska Polskiego — każde zdanie skierowane do sądu zaczynał: — Wysoki sądzie... Po czym robił przerwę, jakby dla nabrania oddechu, i dodawał: — ... wojskowy. Za pierwszym razem roześmieli się nawet smutni siedzący na miejscach dla żurnalistów i dopiero piorunujący wzrok przewodniczącego trybunału przywrócił ich fizjonomice postawę regulaminową. Równie spontaniczny wybuch śmiechu, spowodowany równie nieodpartym efektem komicznym (i do tego również w następstwie wypowiedzenia trzech zaledwie słów), miałem przyjemność usłyszeć w innym teatrze. Któregoś dnia, z braku czegoś lepszego do roboty, wybraliśmy się z Markiem Piwowskim do gmachu stowarzyszenia filmowców (przy ulicy Puławskiej w Warszawie), gdzie na samym wierchu jest sala projekcyjna, będąca lokalem równie ekskluzywnym jak sala sądowa Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Często
Waldemar Łysiak
12
Lepszy
dawano tam filmy wraże lub frywolne, absolutnie nie nadające się do powszechnego użytku ze względu na ich demoralizujący wydźwięk, wrogi albo jedynie słusznej linii, albo robotniczo-chłopskiej obyczajności. Zdobywano je w bardzo prosty sposób. Zachodni producent wypożyczał Polakom jedną kopię, w głębi ducha licząc, że po obejrzeniu kupimy prawo do rozpowszechniania i on na tym zarobi. Po kilku „undergroundowych” pokazach („Biały dom” i Puławska), gdy już film zaliczyły obie elity, partyjna („aparaty” z KC) i branżowa (filmowcy ze swoimi dziewczynami), a nadto — w przypadku smakowitszych kąsków — po skopiowaniu dzieła na video dla prywatnych celów rekreacyjno-dydaktycznych, frajerowi zwracano kopię z uprzejmym: sorry!, po czym brano następną, której szansę na wejście do kin publicznych były równe szansom muła w derbach na Służewcu. I tak da capo. W ten sposób grono samych swoich kinomanów zaliczało na bieżąco światowe perły repertuaru antybolszewickiego i antypurytańskiego, od „Łowcy jeleni” do „Głębokiego gardziołka”. Prócz tych filmów, na Puławskiej dawano też mniej szkodliwe, ale jeszcze nie zakupione. Taki właśnie obraz, „Psy wojny” (kilka lat później wszedł na ekrany kin), wyświetlano któregoś dnia w owym roku, który historiografia przez analogię z Terrorem jakobińskim nazwie Terrorem pielęgniarskim, bo jak stolica długa i szeroka grasowali wówczas pielęgniarze pogotowia ratunkowego. Katowali i okradali pacjentów, napastowali przechodniów, księży katolickich pławili po zatrutych rzekach lub przyprawiali o jeszcze bardziej naturalne zgony (jednego księdza doprowadzili nawet do takiej pasji alkoholowej, że się zabił własną pięścią), studentów i uczniów pałowali na śmierć gumowymi rurkami od aparatów (do mierzenia ciśnienia), itp. Telewizja, radio i prasa codziennie ostrzegały społeczeństwo przed bestialstwem pielęgniarzy, ludzie dużym łukiem omijali placówki służby zdrowia, rozpraszali się po bramach słysząc syrenę lekarskiej karetki, a wzywających pogotowie do chorego uważano za samobójców. Właśnie na początku tej złowrogiej ery, gdy dopiero zaczynała się masowa psychoza antypielęgniarska, Piwowski zaciągnął mnie do swojego stowarzyszenia na „Psy wojny”. Przyszliśmy trochę za późno, był ścisk. Usiedliśmy po turecku, na wykładzinie podłogowej, dwa metry przed ekranem. Na ekranie Afryka, widoczki kraju, któremu szczęśliwie udało się już wyzwolić spod jarzma kolonialnego. Bohater filmu zostaje zaproszony na komisariat, murzyńskie Gestapo katuje go w obronie własnej i rzuca pod celę. Wkracza elegancki oficer, patrzy z uśmieszkiem na ludzki ochłap i pyta zdziwiony: — Co mu się stało?
Waldemar Łysiak
13
Lepszy
Podwójna cisza, na widowni i na ekranie. W tej ciszy rozlega się spokojna odpowiedź Piwowskiego: — Pielęgniarze mu dołożyli. Huragan śmiechu i braw dla Marka. Jest ciemno, więc choć na sali są ludzie Dobrego, można się śmiać do rozpuku — najgłośniej rżą partyjni reżyserzy, demonstrując swoim dziewczynom piękno wolnego ducha. Z gumowymi akcesoriami pielęgniarzy, które oni i dziennikarze zwali roboczo „środkami przymusu bezpośredniego”, zapoznałem się bezpośrednio czterokrotnie w dotychczasowym życiu, dwa razy jako chuligan pospolity i dwa razy jako chuligan polityczny. Jako zwykły chuligan latem 1962 roku i latem 1963 roku, w obu przypadkach podczas uczenia się. Za pierwszym razem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie mój przyjaciel, ówczesny król złotej młodzieży tego grodu, Jurek Koziorowski, uczył mnie odróżniać „streeta” od „fulla–maxa”, budzić się już o godzinie 19:00 i wykupywać na resztę dnia całą „Esterkę” (z orkiestrą i obsługą) tylko dla dwóch par nie lubiących na parkiecie tłoku. Któregoś ranka, zamiast wzorem normalnych obywateli ułożyć się do snu, wdałem się w retoryczną, a może nawet ręczną, dyskusję z pielęgniarzem, który określił mój stan jako „wskazujący”, i on wspomógł swoje krasomówstwo „środkiem przymusu bezpośredniego”. W trakcie następnych wakacji Ojciec znowu pozwolił mi się uczyć, ale tym razem już pod kuratelą własnego przyjaciela, Henia Dąbrowskiego, szefa katedry Rysunku, Malarstwa i Rzeźby na Wydziale Architektury PW. Dąbrowski wziął mnie na Podhale, gdzie dużo rysował dla kolejnej wystawy swoich grafik, a przy okazji mnie uczył rysować. Podczas rysowania ruin zamku czorsztyńskiego odłączyłem się samowolnie na widok pewnej młodziutkiej góralki, z którą chciałem zamienić kilka wyrazów. Następnego dnia rano (jako chuligana pospolitego gumowano mnie zawsze rankiem) dwóch Jontków zazdrosnych o tę Halkę próbowało umieścić w moim ciele swoje koziki, co się im nie udało, ale nadjechali pielęgniarze i nie mogąc dojść kto komu chce zrobić tatuaż, spałowali nas po równo. Żeby było śmieszniej, dostałem wówczas za absolutną niewinność, bo kiedy dziewczyna przyprowadziła mnie do swej bajecznie pomalowanej chałupy, jej rodzice pogwarzyli ze smarkatym ceprem, nakarmili i samotnego ułożyli spać w bezokiennym pokoju, którego drzwi otwierały się tylko od zewnątrz, zupełnie jak w domu wariatów. Jako chuligan polityczny oberwałem w latach 1968 i 1982. W 1968, w dniu moich urodzin oraz święta kobiet, pielęgniarze złożyli mnie i moim koleżankom gorące życzenia na dziedzińcu Uniwersytetu, traktując imprezę jako bal maskowy, bo wkroczyli przebrani za klasę robotniczą, którą ogarnął święty gniew na młodocianych mącicieli publicznego spokoju. W tym samym
Waldemar Łysiak
14
Lepszy
czasie zadebiutowałem jako organizator, „spiritus movens” strajku na moim wydziale Politechniki Warszawskiej, i wraz z moją paczką oraz ze studentami innych wydziałów stoczyłem walkę w obronie Wydziału Elektroniki, tłukąc się z pielęgniarzami, którzy tym razem szarżowali nie tylko po cywilu, ale i w służbowych kitlach. Oba te starcia uważam za jeden mój wspólny marcowy chrzest pałą. Z drugiego zostały mi fotki, które tu zamieszczam — szturm pielęgniarzy na Elektronikę fotografowałem aż do momentu, gdy stanęli w drzwiach, potem trzeba się było bić. Aparat mi rozwalono, ale zdjęcia są. W 1982 znowu „cherchez la femme” — ujrzałem na Foksal jak pielęgniarze biją dziewczynę, co zamieniło mnie w rozjuszonego rycerza, a potem sprowokowało do skrzyknięcia kilkunastu zuchów i zbudowania na Tamce (dokładnie pod mostkiem nad jezdnią) potężnej barykady z kubłów na śmiecie, ruchomych kontenerów na odpadki i ławek, którą ZOMO rozwaliło opancerzonymi starami dopiero po godzinnej wymianie gazów na kamienie. Cała ta „zadyma” była, jeśli o mnie chodzi, spontaniczna (kwadrans przed wystrzeleniem pierwszej petardy z gazem łzawiącym nie miałem pojęcia, iż będę w to grał) i dzisiaj wydaje mi się trochę śmieszną kowbojszczyzną, w każdym razie minutę temu musiałem zadzwonić do kumpla, aparatczyka Solidarności, żeby mi przypomniał, który to był rok. Być może, pisząc w tym stylu obrażam nazbyt lekkim tonem ludzi, którym Dobry w tamtych latach odebrał życie lub kawał zdrowia przy pomocy swoich sokołów. Tych ludzi przepraszam i wyjaśniam im, że pisząc tak kpię tylko z samego siebie; nie zamierzam kandydować na listę kombatancką. Ona już dawno pękła w szwach od nadmiaru papierowych herosów, choć prawo krwi do niej mają tylko ludzie (jest ich też legion), których w trzydzieści lat po śmierci Stalina mordowano i okaleczano jak kraj długi i szeroki — polityczni więźniowie wrzucani przez pielęgniarzy na „ścieżkę zdrowia” we wszystkich tych pielęgniarskich Centrach Zdrowia Ludowej Macochy zarządzanych przez Dobrego. Trzy moje więzienia, dwa zwykłe i jedno polityczne, były równie niepoważne jak moja kombatancka przeszłość — żadne nie trwało nawet całej doby i żadne nie miało miejsca na ojczystej ziemi. W 1977 roku pocałowałem kratę (przestępcy mówią: „pocałowała cię krata”) u jankesów, w Laurens County Sheriff’s Office (Dublin, stan Georgia), wsadzony przez szeryfa Bussela za „speeding” (wariacką jazdę) i niewłaściwe zachowanie wobec funkcjonariusza drogówki. Wszystko dlatego, że spieszyłem się na pogrzeb Elvisa Presleya. Bussel też lubił Presleya, więc dał mi szansę zdążyć do Memphis. Thanks, Bussel!
Waldemar Łysiak
15
Lepszy
W 1981 zostałem aresztowany przez strażników lotniska w Bombaju za próbę wejścia na pokład samolotu z bronią. Bronią był sprężynowy „rat” (szczur) — nóż komandosów azjatyckich. Miałem go w rękawie i był otwarty, więc gdy zabrzęczała elektroniczna bramka i gdy mi go wyjęto — uznano mnie za terrorystę, skuto kajdankami i wyprowadzono z lotniska na oczach gawiedzi, wśród której nie brakowało Polaków. Musieli mnie nieźle kląć, gdyż dzięki tej aferze odlot samolotu wstrzymano. Nie klęła mnie tylko młoda warszawska lekarka, którą poznałem kilka dni wcześniej, a która jeszcze wcześniej poznała członka bombajskiej mafii. Szykowała się do wyjazdu płacząc, gdyż ów pan „pożyczył” sobie jej pieniądze. Płk Romeyko pisze w swych pamiętnikach o tym, jak Wieniawa-Długoszowski uczył go, że za wszelką cenę należy osuszać łzy dam. Dzień przed odlotem, w hallu luksusowego hotelu, w którym odbywało się luksusowe party, stanąłem obok szefa gangu i obiecałem mu przedziurawić jego elegancki strój „ratem”, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy, które jego „chłopak” ukradł pani doktor. Dwaj goryle „bossa” byli blisko, lecz w hallu kręcił się tłum, przy wejściu stało dwóch policjantów, a moje oczy się nie śmiały — w sumie scena z taniego filmu o gangsterze. On mnie nie znał i nie wiedział, czy jestem z obstawą (kilku Polaków patrzyło na nas), a hazardować własnym brzuchem nie lubił, więc dobiliśmy targu. Obiecał mi na pożegnanie: — Nie wyjedziesz z Bombaju żywy! Wyjechałem z Bombaju żywy, a przez te kilka godzin do wyjazdu nosiłem w rękawie otwarty nóż, miałem oczy na plecach i uważałem na każdego, kto mnie mijał. Za ten otwarty nóż zwinięto mnie na lotnisku, ale wkrótce wypuszczono, dostarczono policyjną suką na pas startowy i wepchnięto do samolotu (już bez noża). Po powrocie nad Wisłę złożyłem w „Życiu Warszawy” duży artykuł o owym „capo” bombajskiej mafii przemytniczej, sugerując (nie z fantazji, lecz z informacji uzyskanych w Bombaju), że współpracuje ona z polską służbą konsularną i z esbecją. Artykuł, pod tytułem: „Nasz człowiek w Bombaju”, zdążył się ukazać. Piszę: zdążył, bo kilka dni później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Teraz, w połowie roku 1990, czytam w reportażu z Bombaju, iż „capo”, sławny pan B., działa nadal i ma świetnych pomagierów o sarmackim rodowodzie. Jako polityczniak siedziałem pięć lat wcześniej u Ruskich, a ponieważ przez ostatnie czterdzieści kilka wiosen niewielu Polaków aresztowano w Kraju Rad za szpiegostwo, muszę to dokładniej opisać. Zostałem przychwycony przez KGB na gorącym uczynku szpiegowania dla imperialistów francuskich, konkretnie jako agent znanego faszysty, niejakiego Bonapartego. Było tak: wracałem z Dalekiej Azji do domu przez Moskwę, którą w roku 1812 („O roku
Waldemar Łysiak
16
Lepszy
ów!”) carat spalił, żeby zbliżający się adwersarz (wojska francuskie i polskie) dostał tylko kupę zgliszcz. Nie wszystko się jednak sfajczyło, do dziś awangardową urbanistykę stolicy zaśmieca kilka ruder z 1812 roku. Postanowiłem jedną sfotografować. Wybrałem obiekt przy ulicy rodaka, Feliksa Dzierżyńskiego. Był to uroczy pałacyk neoklasycystyczny, w którym rodak pracował. Ulica jest wąska, a ja nie miałem szerokokątnego obiektywu, cofałem się więc po skosie, żeby uchwycić jak największą połać elewacji. Na mój widok przechodnie będący w pobliżu zaczęli się spieszyć, a niektórzy nawet biegać, co budziło moje zdziwienie, gdyż zajęty migawką nie pamiętałem, że o ulicy rodaka mówi się tam to samo, co w Warszawie o ulicy Rakowieckiej: iż jest to najdłuższa z ulic, bo ze spacerów po niej nie wraca się bardzo długo. W końcu, zrobiwszy kolejny krok wstecz, uczułem opór w postaci rąk, które dwaj młodzi mężczyźni położyli od tyłu na moich ramionach (stąd ostatnie zdjęcie jest przekrzywione, co widzicie Państwo na zamieszczonej reprodukcji). Odebrano mi aparat, poproszono o dowód tożsamości i zapytano: — Pocziemu ty eto diełajesz, Poliak? Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru wznieconego w roku 1812 przez gubernatora Roztopczyna, chcę sobie utrwalić zabytek na zdjęciu. Postanowili dać mi szansę utrwalenia autopsyjnego i nie zdejmując ze mnie rąk weszli do wnętrza zabytku drzwiami, przy których widniała tablica z reklamowym napisem: KOMITIET GOSUDARSTWIENNOJ BIEZOPASNOSTI. Wiedziałem, że teraz będę miał przesłuch u kogoś ważniejszego, ale w portki nie robiłem, bo tradycyjna kultura przesłuchań dokonywanych przez radzieckie służby specjalne znana mi była z telewizji. Zaledwie rok wcześniej (1975) TVP emitowała radziecki film pt. „Peters”, w którym sławny rodak pojawiał się co i rusz jako twórca wspomnianej tradycji. Niektóre ze scen utkwiły mi dożywotnio. Na przykład taka: wchodzi marynarz i melduje: „— Feliksie Edmundowiczu, wycisnąłem już zeznania z tego hrabiego!”. Dzierżyński, osłupiały, podchodzi bliżej, oczy mu pałają: „— Co to znaczy w y c i s n ą ł e ś, towarzyszu?!!”. Marynarz spuszcza wzrok: „— No... potrząsnąłem nim trochę, Feliksie Edmundowiczu...”. „— Co?!!!”. Dzierżyński drży z oburzenia i tłumaczy surowo swoim ludziom: „— Towarzysze, to niedopuszczalne, nie wolno zmuszać do zeznań! Pamiętajcie, towarzysze, że jesteśmy żołnierzami Wielkiej Proletariackiej Rewolucji!”.
Waldemar Łysiak
17
Lepszy
Albo taka scena: przesłuchują sztab kontrrewolucjonistów. Każdy aresztowany odmawia zeznań, a Dzierżyński za każdym razem kwituje to z proletariacką godnością: „— Nie, to nie. Następny proszę”. Po tym, czego ja doświadczyłem w tym samym gmachu, w którym rodak demonstrował rewolucyjną kindersztubę, mogę przysięgać z Biblią w dłoni, iż radzieckie filmy nie łżą. Najpierw zaprowadzono mnie do małego gabinetu na parterze, gdzie młody oficer zapytał o to samo, o co już zostałem zapytany na ulicy. Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Wobec tego zaproszono mnie na kondygnację niższą, gdzie spędziłem kilka godzin, podczas których nikt mi nie przeszkadzał. Po czym zaprowadzono mnie na pierwsze piętro, abym mógł zwiedzić cały zabytek (pałac jest jednopiętrowy). W dużym gabinecie przyjął mnie pułkownik, który pragnąc zaspokoić swą ciekawość spytał, dlaczego robiłem zdjęcia gmachu KGB. Wyjaśniłem mu (starając się zachować dwukrotnie już użytą kolejność tych samych zdań), że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Kiedy umilkłem, spojrzał mi szczerze w oczy, uśmiechnął się i podał paszport, mówiąc: — No to róbcie sobie te zdjęcia. — A te, które już zrobiłem, są do niczego, panie pułkowniku? — Są dobre. — I nic im się nie stało? — A dlaczego miałoby się im coś stać? — Może się prześwietliły? — Gdyby się prześwietliły, to bym nie mówił, że są w porządku. Rzeczywiście były w porządku. Jedno z nich umieściłem później w książce pt. „Cesarski poker”, przez którą miałem największe (nie licząc „Dobrego”) kłopoty cyrkowo-literackie zaaplikowane mi przez firmę Dobry–Lepszy, lecz rzeczona fotka nie była tego powodem. O tym krótkim zapuszkowaniu myślę dzisiaj jako o udanym, konkursowym egzaminie z języka rosyjskiego (wszystkie dialogi toczyły się w języku rosyjskim). Moi szkolni koledzy zaniedbywali naukę tego języka, ja wszakże pilnie się go uczyłem, gdyż Ojciec kazał mi to robić; tłumaczył, iż język wrogów trzeba znać jak mowę własną. Później polubiłem ów język u rosyjskich poetów, dziś potrafię Puszkina i Lermontowa cytować z pamięci, kocham się w Bablu i bardzo wysoko cenię kilku innych rosyjskich pisarzy. Lecz kiedy człowieka przesłuchują tym językiem w gmachu KGB, to wówczas ta śpiewna mowa kojarzy się człowiekowi nie z „Eugeniuszem Onieginem”,
Waldemar Łysiak
18
Lepszy
tylko z VII pieśnią „Beniowskiego”, gdzie polski wieszcz robi taką lingwistyczną analizę: „W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso, A wiersze są jak pasy zdarte z grzbieta Knutem... prześliczny język... Ale razem Pachnie mi żywym mięsem — i Kaukazem...”. W poważniejszym zapuszkowaniu przeszkodziła mi metryka, brakowało pięciu lat. Miałem ich trzynaście, gdy uczciłem rocznicę Wielkiej Proletariackiej Rewolucji przemycając z kumplem do budynku szkolnego dwa wory pełne filmowych klisz, wkładając je do stojącej na korytarzu skrzyni gimnastycznej i podpalając cały ten majdan tuż przed akademią. Dla speców dalszy ciąg jest już prosty jak „Ojcze nasz”, przy takiej kliszy świeca dymna to był mały kopciuszek: panika, ewakuacja, czarne kłęby dymu ze wszystkich okien spowiły kilka ulic. Pod szkołę zajechało parę samochodów strażackich, a pod dom moich Rodziców jeden osobowy. Nawiasem mówiąc, ten wielki szkolny gmach, mieszczący podstawówkę i liceum imienia autora „Dusz w niewoli”, tysiąc razy zasługiwał na spalenie do fundamentów, choćby tylko za tę jedną dziewczynę, Joasię, wyborną uczennicę, która w 1962 roku nie zdała matury. Oblano ją z przedmiotu: pochodzenie rasowe — jej było niearyjskie. I niech mi nikt, kto to przeczyta, a zwłaszcza ten, który to zrobił, nie próbuje zaprzeczyć, bo postawię kilkudziesięciu świadków tego sk...syństwa! To, że nie dałem mu wtedy w mordę, oznacza po prostu, że nie byłem mężczyzną i nie wybaczę sobie tego nigdy. Wróćmy do szczeniackich zabaw — do „zadymy”, którą urządziłem w dniu urodzin Wielkiej Proletariackiej, narażając mego Ojca na dialog z nieciekawymi ludźmi w miejscu, które już znał i które nigdy mu się nie podobało. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wrócił do domu, było potraktowanie mego siedzenia w sposób tak ahumanitarny, iż żadne słowa tego nie wyrażą. Był to facet zupełnie wyjałowiony z poczucia humoru, jak każdy morderca. Zostało mi po nim kilka dokumentów z 25 dywizji piechoty, sygnowanych przez generała Tokarzewskiego–Karaszewicza, kilka pamiątek okupacyjnych i kilka akcesoriów armii jankeskiej, z którymi wrócił do ojczyzny w początkach 1947 roku, wierząc w obietnice ludowych władz, a one mu szybko wybiły spod furażerki naiwność. Generalnie miały doń pretensje o to, że jest „zaplutym karłem” i mordercą, bo przed powstaniem i w trakcie powstania zabijał nadludzi strzelając do nich z niewłaściwego szeregu, a co
Waldemar Łysiak
19
Lepszy
gorsza ten szereg rozprawiał się też z bandytami, którzy wprawdzie tylko udawali partyzantkę polską, ale za to należeli do właściwego szeregu (tych właśnie bandytów i rozprawę z nimi zbeletryzowałem w noweli „Koziodój”). Towarzystwo z właściwego szeregu uformowało pierwsze powojenne kadry pielęgniarskie i fakt ten był pechem tysięcy takich kozaków jak mój Stary; on zresztą stracił w owych „reglements des comptes” tylko zdrowie, wielu straciło życie. Nie da się ukryć, że miłość do pielęgniarzy i do Dobrego wyssałem z mlekiem Ojca. Zdarzało się pielęgniarzom zajmować i pielęgniarstwem sensu stricto. O takiej terapii była m.in. mowa przed wspomnianym już sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego, który sądził hersztów Konfederacji Polski Niepodległej za dwie rzeczy: za chęć zniewolenia Polski przez odrusyfikowanie i za chęć sprzedania tak ujarzmionej ojczyzny jej odwiecznym wrogom, wujowi Samowi i innym zachodnim wujom. Rozprawa była zamknięta, wbrew temu, co pisano w prasie, a pisano w taki sposób, żeby każdy akapit łamał przykazanie: „Nie łżyj!”. Najdowcipniej wytłumaczył jawność rozprawy tygodnik „Polityka”: „21 grudnia Sąd Wojewódzki, działając na podstawie dekretu z dnia 12 grudnia 1981 o stanie wojennym, przekazał sprawę przywódców KPN do właściwości sądu wojskowego (...) Rozprawa jest nadal jawna, choć ze zrozumiałych względów (sąd to też jednostka wojskowa) może w niej uczestniczyć znacznie mniejsza liczba osób. Skromne pomieszczenie, kilka zaledwie ławek, wystarczają jednakże dla członków najbliższej rodziny i dziennikarzy”. Była to jednak rozprawa zamknięta, publiczności nie wpuszczano. We wszystkich krajach, w których toczą się zamknięte procesy polityczne, taka rozprawa nazywa się zamkniętą z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że drzwi do sali rozpraw są zamknięte dla każdego przyzwoitego człowieka prócz obrońców, oskarżonych i ewentualnie członków ich rodzin. Po drugie dlatego, że sentencja wyroku jest zamknięta już przed otwarciem rozprawy. W maleńkim pokoju, który Dobry wyznaczył na odegranie burleski sądowej pt. „Proces przywódców KPN”, znalazło się — prócz stołu sędziowskiego, ławy oskarżonych i ławy obrońców — kilka miejsc dla matek i żon, kilka miejsc dla smutasów mieniących się na tę okazję dziennikarzami i jedno krzesło dla mnie jako męża zaufania czterech inkryminowanych prowodyrów. Było ciasno niby w warszawskim autobusie. Nie należałem do KPN-u (nie byłem i nie będę członkiem żadnej organizacji, ze względu na patologiczną alergię do jakichkolwiek form organizacyjnego działania), lecz miałem przyjaciela na sali. Był nim jeden z obrońców, Jurek Woźniak, z którym w młodości związała mnie najgłośniejsza
Waldemar Łysiak
20
Lepszy
w dziejach naszego liceum wymiana poglądów przy pomocy kończyn górnych (chodziło o jeden warkocz, który nie starczał dla dwóch). Teraz, za pomocą tych samych kończyn, pisaliśmy obaj jego wystąpienia obrończe (był obrońcą Romualda Szeremietiewa) i to on uzyskał dla mnie, jako dla męża zaufania oskarżonych, przepustkę do wojskowego gmachu. Proces był parodią rzetelnego sądownictwa, jawną, demonstracyjną wprost kpiną z praw przysługujących oskarżonym. Nic bulwersującego w PRL-u, ale dwukrotnie trafił mnie szlag. Najpierw, gdy Oskarżony Tadeusz Stański zaprotestował przeciw temu, że cywilni pielęgniarze rozlepiają na ulicach plakaciki z informacją, iż jego matka wydawała Niemcom Żydów i urodziła kryminalistę Tadeusza Stańskiego. Po raz drugi, gdy oskarżony Tadeusz Jandziszak, człowiek ciężko chory, ujawnił, że w więzieniu manipulowano nim za pomocą insuliny („dostaniesz, jak podpiszesz, że...” etc). Powiedział: — Nie chcę wrócić do tej nory na Rakowieckiej, gdzie przeprowadzano na mnie eksperymenty lekarskie godne Oświęcimia, ale nie mogę wyprzeć się poglądów. Terapia, którą przepisali Tadkowi więzienni pielęgniarze, doprowadziła do tego, że mdlał podczas rozpraw; w końcu sędziowie, chcąc nie chcąc, musieli zezwolić mu na odpowiadanie z wolnej stopy. Woziłem go samochodem do domu, ktoś mi za to kroił opony każdego dnia, i w ogóle było bardzo przyjemnie, z pielęgniarzami nie można się nudzić. Z cichociemnymi też. Drugą, obok pielęgniarzy, kapelę Dobrego, stanowili cichociemni wśród pobratymców. Przyjaciele nasi, znajomi nasi, współpracownicy nasi i członkowie naszych rodzin. W „Dobrym” taki facet nosi ksywkę „Fokstrot”. W słownikach nazywa się to infiltrowaniem. Nie ma takiego miejsca, w które nie wlezą robaki. Problem: ile? Kiedy dzisiaj członkowie NSZZ Solidarność dowiadują się, że od samego początku należeli do ich grona tacy ludzie, jak dyrektor Instytutu Prawa Karnego na Uniwersytecie Warszawskim, profesor, który m.in. skazał na śmierć pierwszego szefa Kedywu Komendy Głównej AK, generała Fieldorfa; kiedy się dowiadują, że byli wśród nich prowokatorzy Dobrego; kiedy się dowiadują, że ten czy tamten druh zdradził i sypał — to od takich informacji siwieje im włos. Zamiast siwieć, włosy by im powypadały z bród i fryzur, gdyby się dowiedzieli, jaki procent NSZZ Solidarność stanowiły pluskwy Dobrego. Ale tego nie dowiedzą się nigdy. Historia dowiodła nie jeden raz, że w tych sprawach nigdy liczba nie jest na miarę podejrzeń lub strachu, zawsze jest większa, przekracza wyobraźnię. Krzepiący serce mit na temat antyhitlerowskiego oporu mówi, że w AK zdrajcy byli rzadkością. Dałby Bóg, ale było inaczej. Rzadkością byli zdrajcy
Waldemar Łysiak
21
Lepszy
ujawnieni. Blanka Kaczorowska, Świerczewski i Kalkstein mieli mnóstwo syjamskiego rodzeństwa, co jest równie pewne jak to, że poznanie statystyki nigdy nie będzie nam dane. I jest jeszcze coś pewnego, co tylko pozornie zakrawa na cud: nawet bardzo duża liczba Judaszów i prowoków nie przesądza wyniku gry. W pewnych okresach u bolszewików było więcej agentów Ochrany niż bolszewików, a mimo to bolszewizm odniósł sukces. Lub może właśnie dlatego. Z Sezamu takich cudów pochodzi legendarna „mapa AK”, zwana też „topografią AK”, która rzekomo była w posiadaniu Abwehry. Dwukrotnie słyszałem tę opowieść — w Londynie od pewnego oficera AK i w Warszawie od reżysera Witolda Orzechowskiego, który usłyszał ją od swego konsultanta do filmu „Wyrok śmierci”. U każdego z opowiadających drobne szczegóły były różne, lecz całość miała wyglądać mniej więcej tak: Jest rok 1943. W przypadkowej łapance zostaje zgarnięty szef wywiadu jednego z okręgów AK, pułkownik Y. Gestapowcy nie mają pojęcia, kto wpadł im w ręce, a on nie ma pojęcia, co z nim zrobią, więc na wszelki wypadek pisze do swoich, żeby likwidowali wszystko, o czym on wie, bo odporność fizyczna człowieka nie jest z gumy. Gryps pechowo trafia do Niemców, lecz Gestapo zostaje wykolegowane — więźnia przejmuje Abwehra. I teraz odbywa się spektakl, który znamy z filmów: pułkownik Abwehry gości pułkownika AK w swoim gabinecie, brandy czy whisky?, cygaro czy pali mali?, Polak odmawia i od razu uprzedza, że nie z nim te numery, na żadną współpracę nie pójdzie. Ale dalszy ciąg tego spektaklu pt. „między nami Europejczykami” jest zupełnie nie znany kinomanom. Niemiec się uśmiecha, pokazuje naszemu mapę Polski i pyta: — Czy brakuje tu czegoś, panie pułkowniku? Na mapie wrysowano caluteńką strukturę AK. Pułkownik Y. nie wie, czy brakuje tu czegoś, bo dokładnie zna tylko swój teren. W jego okręgu nie brakuje ani jednego magazynu broni. Niemiec się odzywa: — Jak pan widzi, nie potrzebujemy od pana niczego. Nie potrzebujemy teraz. Hitler już przegrał tę wojnę, za rok będą tu rządzić czerwoni. My zgłosimy się do pana za pięć lat i wówczas pan spłaci dług. — Komu i za co? — Mnie i sobie, obaj należymy do Europy. A za co? Za to, że ja pozwolę panu uciec i odzyskać wolność, pod warunkiem, że pan mi obieca wdzięczność. Tę wdzięczność pan mi okaże za pięć lat. Y. odmawia, los daje mu przeżyć, podobno zmarł w latach osiemdziesiątych we Wrocławiu. Podobno kilku oficerów AK widziało tę mapę. Podobno Abwehra mogła zlikwidować całą Armię Krajową w 24 godziny. Nie wiem,
Waldemar Łysiak
22
Lepszy
czy to prawda, ale wiem, że Abwehra grała ostro przeciw Gestapo i od pewnego momentu nie pomagała we wszystkim Hitlerowi, dlatego Canaris skończył na haku jak połeć wieprza. Są przesłanki, które nie pozwalają wyrzucić „mapy AK” lekką ręką do pudła z książeczkami dla maluchów. Taką przesłanką jest np. udokumentowany fakt, że generał Grot-Rowecki był namierzony przez Abwehrę dużo wcześniej niż przez Gestapo, i Gestapo, aby go aresztować, musiało go sobie samo namierzyć. Jeszcze raz podobno: podobno w Australii są Polacy, którzy mają dowody na to, że Grota wydał agent NKWD w Komendzie Głównej AK. Znam więcej szczegółów tej wersji, ale nie chcę, by mi „Lepszego” zaklasyfikowano do bajkopisarstwa, więc lepiej wróćmy na peerelowskie podwórko. Na tym podwórku przyjaźniłem się z niedokończonym architektem, wiecznym studentem, przeuroczym facetem, który miał to do siebie, że nie umiał odmawiać. Jedni nie umieją odmawiać alkoholikom, którzy chcą im postawić malucha, drudzy nie potrafią odmawiać kobietom, które chcą im zrobić to samo. On należał do tych drugich i dzięki swemu miłosiernemu sercu tyrał jak wół, bo kobiety szalały za nim tak bardzo, że już bardziej nie można. Kiedy w 1981 urwał się do Szwecji, żartowaliśmy w gronie kolegów, że Szwedzi powinni go zastrzelić lub wykastrować, gdy tylko zejdzie na ląd, bo w przeciwnym razie ich baby wprowadzą takie stosunki szwedzko-polskie, przy których atak Układu Warszawskiego na Półwysep Skandynawski byłby dla Wikingów katastrofą nie wartą jednego przekleństwa. Szwedzi załatwili to inaczej: aresztowali go, umieścili jego zdjęcie na pierwszych stronach swoich dzienników (nasze nie zająknęły się jednym zdaniem na ten temat), postawili przed sądem i skazali za szpiegostwo na rzecz KGB. Wówczas zrozumiałem, kim był mój serdeczny koleś, który tak łaknął mojego towarzystwa, i na czym polegała jego przyjaźń do mnie (model: Abel i Kabel), i jeszcze to, że Dobry jest bardzo dobry. Dobry zresztą był lepszy niż wówczas myślałem; lukę w moim otoczeniu, którą spowodowało zapuszkowanie jego pieska, wypełnił z taką maestrią, że gdy dziś o tym wiem, czuję się nobilitowany: jeśli obstawiał mnie tak starannie, chociaż nie należałem do Solidarności, to znak, że musiałem być kimś ważnym bardzo, kimś tak ważnym, iż wysiada przy mnie sam Lechu — kimś na miarę agenta NATO, Pinocheta, Pentagonu, Kuomintangu i Marsjan razem wziętych. Tak, to ja! („Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”). Mój eks-przyjaciel, który wpadł u Wikingów, został później wymieniony i zniknął. W Polsce już pracować nie mógł, jako „spalonego” musieli go wysłać gdzieś bardzo dalej. Rok temu otrzymałem wiadomość, że pełni służbę w Chinach. Szczęśliwe Chinki!
Waldemar Łysiak
23
Lepszy
Dobry miał całą stajnię podobnych ogierów. Był więc albo mądry, albo tylko oczytany i dzięki temu znał talleyrandowską dewizę: „faire marcher les femmes”, która w przekładzie na ludzki język oznacza, że przez niewiasty można załatwić bardzo dużo, a zgnoić można absolutnie wszystko. Oficer esbeckiej Informacji zwierzył się solidarnościowej dziennikarce, że kobiety bardzo łatwo było zaprzęgać do współpracy, uwodząc albo szantażując („...zwłaszcza jak się ją postraszy lub zagrozi kompromitacją”). W Międzyzakładowym Robotniczym Komitecie Solidarności warszawskiej był taki Casanovą, dla którego koleżanki-patriotki traciły głowę taśmowo i ten pan w kilka miesięcy rozwalił całą strukturę MRKS-u. Teraz czyta się o nim pikne opowiadanka w niepodległej prasie, w której dano mu epitet „esbecki macho”, i wszyscy — ci, którzy to piszą, oraz ci, którzy to czytają — wierzą, że ów Czarny Piotruś to był wyjątek. Sąsiedzi zza Odry też wierzą, że ten ich głośny prawnik, co to przez wiele lat bohatersko stawiał się reżimowi NRDowskiemu, najdzielniejszy obrońca w procesach wschodnioniemieckich dysydentów, autorytet moralny, któremu ufano bez zastrzeżeń, a który był, jak obecnie ujawniono, agentem STASI (wschodnioniemiecka SB) — że to był wyjątek. Dwie są rzeczy nieskończone na świecie, miłosierdzie boskie i ludzka naiwność. No ale komuś, do cholery, trzeba wierzyć. Czy można nie wierzyć takiemu Markowi Hłasce, który był konfidentem ubeckim, a potem wytłumaczył się literacko tak, że zrobił z tego wzór patriotyzmu? Kablował, jak pisze, „à rebours”: partyjniaków oczerniał, a bezpartyjnych wybielał. Se non e vero, e ben trovato. Ja mu wierzę, bo chociaż był złym pisarzem, był najlepszym polskim pisarzem tego stulecia. Hłasko w swej jedynej książce (napisał tylko jedną, ale dał jej różne tytuły) dowodził, że z każdej kobiety można bez trudu zrobić dziwkę. Dobry miał to samo zdanie o ludziach — potrafił takich ludzi przemienić w „Fokstrotów” czyli konfidentów, że gdy człowiek się dowiaduje, to można zwątpić w sens ewolucji. Ludzie wierzący, dowiadując się, najpierw nie wierzyli swoim zmysłom wzroku i słuchu, a potem w ogóle przestawali wierzyć, że jest Bóg na niebie i zaczynali wierzyć w Darwina. Rok 1989 był rokiem urodzaju przecieków (bo firma się Dobremu rozchwiała) i sporo bliskich przestało być bliskimi dla tych, z którymi byli blisko. To cudowne zdumienie ludzi, którzy się dowiadują, że wielki arystokrata z najzacniejszego rodu, „zoologiczny antybolszewik”, którego ulubioną pieśnią narodową było: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!” — od wielu lat pobierał pensję jako prawa ręka zastępcy Dobrego. To feeryczne oszołomienie antykomunistyidealisty, który niczym Rydel pojął za żonę wstydliwe dziewczę z
Waldemar Łysiak
24
Lepszy
wieśniaczych kresów, a teraz się dowiaduje, że ukochana, którą czcił jak nie przymierzając Matkę Boską, była od 1980 roku boginią z innego nieba — w gnieździe małżeńskim Dobroczynną pluskiewką, a poza domem Afrodytą pielęgniarzy. Ten rozszerzony wzrok dysydenta podziemnego, który miał teścia typu Europejczyk (intelektualnie grecki filozof, fizycznie przedwojenny senator) — teściu w upojeniu alkoholowym się wygadał, że jako lokalny prominent, przed kilkoma wyborami osobiście ustalał procentowe wyniki tych elekcji na swoim terenie z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku, a zięć już sam domyślił się, kim był szanowny teściu, bo zięć nie tak dawno przedrukowywał (w piwnicy) wydawnictwo Giedroycia, gdzie czarno na białym stało, iż ustalanie procentów elekcyjnych było w tamtych latach wyłączną domeną pracowników i współpracowników UB. Itd., itp., jeszcze kilka anegdot równie smacznych i równie prawdziwych mógłbym przytoczyć gwoli rozbawienia Czytelników. Jak brzmi to ostatnie zdanie z „Rewizora”?... „Z kogo się śmiejecie?...”. Rzecz jasna, nikomu nie pragnę tym pytaniem odebrać nadziei, że u niego było czysto w promieniu jednej wiorsty od jego łóżka, biurka czy innego warsztatu. Co prawda nadzieja ma w Polsce sławę dosyć kiepską z powodu przysłowia o nadziei jako mamusi, lecz przysłowie przysłowiem, a fakt faktem, że trudno wędrować przez świat nie karmiąc się nadzieją. Wysoki oficer STASI ujawnił wiosną 1990, iż wśród każdych ośmiu dorosłych obywateli NRD jeden pracował jako konfident STASI (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, że u nas nie było na odwrót. Pytanie: kto był u nas „Fokstrotem”, a kto nie był? — nurtuje wielu ludzi. Ci ludzie podnieśli krzyk, iż niejeden „Fokstrot” się uchowa, bo chłopaki Dobrego palą akta osobowe znaczone symbolami TW (Tajny Współpracownik). Zamiast krzyczeć, winniśmy im dziękować, bo robią nam przysługę. Dają tym dowód już nie tylko humanitaryzmu, ale wprost samarytanizmu, i nie wobec TW, lecz wobec nas wszystkich (samarytanizm, jak wiadomo, jest pierwszym przykazaniem dekalogu pielęgniarza). Dzięki tym popiołom wielu przyjaciół, znajomych, braci, sióstr, żon i mężów, babć i dziadków, metres i amantów, ojców i matek, liberałów, klerykałów, kombatantów i antykomunistów — pozostanie przyjaciółmi, znajomymi, braćmi, siostrami, żonami, mężami, babciami, dziadkami, metresami, amantami, matkami, ojcami, liberałami, klerykałami, kombatantami i anty komunistami. Miałem pisać o Lepszym, a tymczasem wciąż znęcam się nad Dobrym, czym być może wyrządzam mu niesprawiedliwość. Robienie z Dobrego wszechwiedzącego i wszechmanipulującego Mefista, czyli przypisywanie mu winy za wszystkie grzechy pielęgniarzy będących w jego służbie, może być
Waldemar Łysiak
25
Lepszy
pomyłką. Czyż niezawisły sąd nie wykazał, że pielęgniarze Dobrego utopili księdza Popiełuszkę pod wpływem własnego, niezawisłego imperatywu jako inicjatywa prywatna? Najwyraźniej niektórzy sanitariusze owego pogotowia mieli źle wpojone poczucie dyscypliny. Przez głowę im nie przechodziło, że postępując bez zgody i wiedzy szefa wszystkich szefów, narażają go na stres wynikający z zaskoczenia, jemu bowiem przez głowę by nie przeszło, do jakich to wybryków jest zdolny jego personel. W firmie Lepszego podobna samowola nie miała miejsca — oto drugi powód, dla którego Lepszy był lepszy. Trzeci powód, dla którego Lepszy był lepszy, to wyższa jakość poczucia humoru, jakim się legitymował. O ile poczucie humoru Dobrego można określić mianem: proste (bezpośrednie), o tyle poczucie humoru Lepszego należało do gatunku satyry wyrafinowanej (humor abstrakcyjny), którą się w XX wieku ceni wyżej niż jakąkolwiek inną. Dwa przykłady tej sztuki, jeden z czasów wczesnego stylu Soc, drugi (dla odmiany) z czasów Socu schyłkowego lat osiemdziesiątych: Polski tłumacz tłumaczy amerykańską powieść, w której robotnik budowlany konsumuje kanapkę z szynką i wypala cygaro. Lepszy nie puszcza tego do druku, każąc zmienić proletariuszowi amerykańskiemu menu na: „kromkę czarnego chleba i machorkowy”. Tak wydrukowano (sic! — jeśli ktoś nie wierzy, to niech zapyta ówczesnego redaktora w wydawnictwie Czytelnik, Jana Zakrzewskiego). Z kolei rok 1987: TVP chce wyemitować „Konformistę” Bertolucciego, gdzie faszyści bez przerwy mówią do siebie: „towarzyszu”. Telewidzom może się to kojarzyć, więc Lepszy proponuje zamienić „towarzyszy” na „kolegów”, przy czym propozycja jest nie do odrzucenia, bo film jest włoski, a Sycylia należy do Włoch. I tłumaczący dialogi lektor „koleguje” we wszystkich deklinacjach, rozśmieszając naród, któremu to wszystko i tak kojarzy się jak owemu żołnierzowi w koszarowym dowcipie. Poczucie humoru Lepszego nie zawężało się do innowacji semantycznych; ikonograficznie też trzymał wysoką palmę (to znaczy palmę pierwszeństwa na wysokim poziomie). Od samego początku. Jeden przykład: w latach pięćdziesiątych wydano obszerną antyfaszystowską rozprawę pt. „Prawda o Katyniu”. Ta prawda miała być bogato ilustrowana zdjęciami ekshumowanych katyńskich zwłok, ale Lepszy uznał, że to jest głupi pomysł, z internacjonalistycznego punktu widzenia niesłuszny, i zamiast tego kazał dać zdjęcia Ku-Klux-Klanu oraz soldateski amerykańskiej mordującej lud koreański. Mam ten wolumin. Tekst jest o Katyniu, zdjęcia o Katyniu nie ma ani jednego — zdjęcia są o Korei i o Ku-Klux-Klanie, tak iż na pierwszy rzut oka widać, że Katyń zrobił generał Mac Arthur dowodzący gangiem
Waldemar Łysiak
26
Lepszy
hitlerowców przebranych za G.I. i wspomaganych przez rasistów w białych spiczastych czapach z wycięciami na wzrok. Dzieckiem w kolebce słabość czując do tego rodzaju poczucia humoru, który nazywany jest surrealistycznym, abstrakcyjnym lub purnonsensownym — nie mogłem nie podziwiać Lepszego. Od czasów Kaliguli żadnego systemu nie cechowało poczucie humoru równie rozbrajające i zniewalające jak to, którym legitymował się system wolności twórcznej nadzorowany przez Lepszego. Wolnorosjanka w używaniu wyrazów (cygaro-machorkowy, towarzysz-kolega) i obrazów (Katyń—Korea) biła na łeb osławioną wolnoamerykankę, „ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszał cziełowiek”. W „Wyspach bezludnych” napisałem (a Lepszy mi to puścił), że w tej sytuacji każdy z dyszących ma do wyboru: „śmiać się, wieszać lub śpiewać: «Wołga, Wołga, mat' rodnaja»”. Ja wybrałem śmiech. Co nie znaczy, że nie droczyłem się z Lepszym. Owszem, droczyłem się sto razy, po to piszę „Lepszego”, aby sobie powspominać. Ale bawiliśmy się w duchu wzajemnego zrozumienia, obaj rozumiejąc stare chińskie przysłowie: „In risu veritas” („Prawda jest w ryżu”). Niektórym się wydaje, że jemu było lekko. Jemu wcale nie było lekko. Z artystów mało kto wykazywał poczucie humoru, większość grała z Lepszym w nastroju (natchnieniu) śmiertelnej powagi. Próbowali go zwalczać, podgryzali go, kopali pod nim doły i podkładali świnię za świnią. Tak właśnie robiły związki twórców, ze związkiem pisarskim na czele. Nigdy nie byłem i nie będę twórcą. W moim kraju twórcą się jest wtedy, gdy się należy do związku twórczego. Nigdy się do czegoś takiego nie zapisałem, mimo że próbowano mnie zmusić w kilku wydawnictwach i redakcjach, strasząc obniżeniem honorariów. Najpierw nie zapisywałem się dlatego, że nie mogłem przekroczyć bariery własnej niekompetencji, to znaczy nie mogłem pojąć, na jaką cholerę pisarzowi potrzebna jest legitymacja pisarza (tak samo nie mogłem pojąć, na co pisarzowi tak zwane domy pracy twórczej). A jak już pojąłem na co, nie zapisywałem się tym bardziej. Pojąłem, że związek literatów jest to stowarzyszenie ludzi piśmiennych, ale takich, co wierzą w Parnas legitymistyczny, na który bogowie nie dają wstępu bez legitymacji ze zdjęciem i pieczątką. Bez niej nie czuliby się pełnymi pisarzami, tylko półpisarzami, ćwierćpisarzami albo jeszcze gorzej. Najgorzej z boginią Wenerą, bo po ziemi biega mnóstwo pań, które marzą o romansie z prawdziwym pisarzem i o byciu jego muzą i w ogóle o „uczynię cię nieśmiertelną”, ale są bardzo nieufne (już się sparzyły na panu Zenku, reżyserze) i takim trzeba udowodnić swą pisarskość. Nie jest to w końcu takie trudne, patenty na pisarskość dawano u nas jak ordery chlebowe, po uważaniu,
Waldemar Łysiak
27
Lepszy
starczyło wydrukować jedną przyśpiewkę kabaretową i jeden esej z kursokonferencji lub dwa tomy wspominków o utrwalaniu Ludowej pepeszą (dwa dzieła były wymogiem obowiązującym), następnie znaleźć dwóch takich samych, wcześniej przyjętych, jako wprowadzających do związku, a potem już tylko opłacać składki członkowskie i głosować. W całym ustroju kapitalistycznym nie było tylu pisarzy, co w ZLP, bez pomocy Kraju Rad udowodniliśmy wyższość. Literackie stowarzyszenia nie są dzieckiem komunizmu, istnieją wszędzie na globie, tego nie trzeba mi tłumaczyć. Ale fakt, że one wszędzie istnieją, nie wpływa na mój stosunek do nich. Hiszpański noblista, Camilo Jose Cela, wyraził w tej sprawie dokładnie to, co i ja mam na języku, nie zmieniłbym ani jednej sylaby: „Biurokracja literatury istniała i nadal istnieje. Jak łatwo zrozumieć, odnoszę się do niej tylko z pogardą. Osobiście nie mam najmniejszej ochoty należeć do tej kliki. Uważam, że pisarz powinien być zawsze samotnikiem, wolnym strzelcem (...) Niewiele mam kontaktów ze środowiskiem literackim i w ogóle niewiele rozmawiam, bo to, o czym się gada, niewiele mnie obchodzi. Czasem ludzie atakują mnie, aby sprowokować. Odczuwam to tak samo, jak gdyby mnie chwalili, mam obiektywny stosunek do mej twórczości”. Tą nieco długawą dygresją przerwałem wątek, czas podjąć go znów. Miało być o tym, jak ZLP zwalczał Lepszego. Żeby walczyć, trzeba mieć oręż. Spluwę, kosę, miecz, scyzoryk lub choćby tylko bat. Oni postanowili uczepić się właśnie bata, który przyobiecał im dać „Biały dom”. Znaczy się: władza im obiecała, że da im pejcz, którym będą mogli ją. lać. Przeciwcenzuralną Radę Artystyczno-Wydawniczą. Zresztą, co ja będę truł, niech to opowiada ktoś, kto był i widział, śp. profesor Jerzy Łojek. Z Łojkiem, historykiem nieżyciowym, bo najuczciwszym, a przeto dostającym najwięcej klapsów od władz i od kolegów z branży jego, kontaktowałem się częściej telefonicznie niż osobiście. Jak było coś pilnego do obgadania, dzwonił. Ale raz w życiu nie zadzwonił, tylko napisał. List zaczyna się tak: „Warszawa, w nocy z 3 na 4 maja 1978 roku”. Otóż Łojek 4 maja rano odlatywał do Paryża, a że akurat cierpiał na szewską pasję, nie mógł zasnąć, a nie mogąc zasnąć i nie mogąc dzwonić, bo nie chciał budzić, całą żółć, jaką miał na wątrobie, przelał na kartkę papieru. Pisał o literatach zrzeszonych w ZLP, do którego to cechu należał, ciągle mi zazdroszcząc, że ja wprost przeciwnie. Pierwszy akapit listu zawiera same komplementy pod adresem „impotentów pisarskich” oraz całego „zatęchłego środowiska, gdzie grasują rozmaite paniusie i dżentelmeni, wydający raz na dwadzieścia lat nie nadającą się do czytania książczynę” (jakby co, ladies and gentlemen, list mam i jest to
Waldemar Łysiak
28
Lepszy
list rękopiśmienny, nie radzę sugerować, że dodałem lub przekręciłem choć jedną sylabę). Dalej jest raport „na gorąco” z posiedzenia ZLP; mowa tu o Lepszym, więc przytaczam: „Przed paru godzinami wróciłem z zebrania warszawskiego Oddziału ZLP. To, co się tam działo, było widowiskiem ponurym. Całość przebiegała pod hasłem poddania się czynnikom: nie stawiać się, okazać pokorę, niczego nie postulować, przede wszystkim zaś wypalić gorącym żelazem pomysły pluralizmu ideowo-politycznego w Zarządzie Warszawskiego Okręgu ZLP — a wtedy może władze udzielą jakichś tam koncesji, łaskawiej spojrzą na prośby i błagania literatów etc, etc. Najgorsze jest to, że ludzie skądinąd znani jako zwolennicy swobody myśli i twórczości dali się wziąć — jak naiwne dzieciątka — na lep tych obietnic i stawali na głowie, aby wybory do Zarządu Warszawskiego wypadły zgodnie z życzeniami Góry. No i wypadły, a cała «procedura wyborcza» była żenująca i obrzydliwa. Będzie wskutek tego żałosny kociokwik za parę miesięcy, bo przecież po spacyfikowaniu środowiska władze przykręcą śrubę tak, iż rok 1977 będziemy wspominali jako okres rozkwitu wolności druku. Robiono to wszystko na zasadzie: poddajemy się, Najjaśniejszy Panie, Twoim sugestiom i życzeniom, niczego się nie domagamy, racz jednak najmiłościwiej wziąć pod uwagę nasze błagania etc, etc. Ludzie, którzy to wszystko montowali w myśl wskazań i zaleceń pana(...) — nawet ludzie pokroju(...) czy (...), nie mówiąc już o przewodniczącym zebrania, panu(...) — nie zaczęli bynajmniej od postulatu: najpierw prosimy o konkretne, realne decyzje, które zaspokoją choćby minimum postulatów środowiska literackiego, a dopiero potem będziemy szli na kompromis. Naprawdę żenujące, obrzydliwe i ponure! Czołgano się w prochu i pyle przed cieniem obietnic Góry, takich na przykład, jak przyrzeczenie powołania przy Ministrze Kultury i Sztuki — decyzją Białego Domu — Rady Artystyczno-Wydawniczej, do której będzie można (teoretycznie) zgłaszać zastrzeżenia wobec arbitralnych decyzji cenzury. No i co? Wyobraźmy sobie sytuację, gdy na przykład czyjaś książka ma obcięte przez cenzurę kilkanaście stronic, wydawnictwo trzęsie się, aby rzecz całą wydrukować i skończyć z kosztami drukarskimi, zaś autor poczyna żądać mediacji tej «Rady»? Rada zrobi to, co jej każe Wydział Kultury oraz Wydział Prasy KC. A biedny odwołujący się autor dostanie dodatkowy zapis w dokumentach cenzury. I ci nieszczęśni idioci uważają to za osiągnięcie! Litość bierze! To zebranie było dla mnie doświadczeniem doprawdy przygnębiającym. Dowiodło, jak straszliwy jest oportunizm, tchórzostwo i naiwność polityczna ludzi, których posądzaliśmy niegdyś o niezależność myślenia...”.
Waldemar Łysiak
29
Lepszy
Tu przerywam Łojkowi na chwilę, bo Mickiewicz się przypomina pasujący do tego: „Własne tylko upodlenie ducha Nagina szyję wolnych — do łańcucha”. Ten łańcuch opisałem w „Wyspach bezludnych”, w rozdziale „Cudowna lampa Aladyna”, gdzie Dobry wydłuża społeczeństwu łańcuch o pół sążnia, kpiąc: „— Widzisz, za pół sążnia łańcucha zyskaliśmy kolejny rok spokoju (...) Wystarczyło pół sążnia łańcucha”. „Rada”, o której Łojek pisał w swym liście, to było właśnie te pół sążnia, o które miano wydłużyć łańcuch literatów. Podobne wydłużenia dawały intelektualnym elitom pewność, że reżim się liberalizuje, a więc wszystko idzie dobrze, tak trzymać! Tak też i trzymali owe cugle w zębach, gryząc je, śliniąc i całując, gdy udawało się podłużyć. I mogłoby to trwać w nieskończoność, gdyby nie robociarze, którzy nie znali się na takich żartach. Ostatni akapit z listu Łojka: „Jeśli chodzi o zaciskanie obroży przez cenzurę — będzie coraz gorzej. Rzecz jasna nadejdzie nowy okres «odwilży», gdy w jakimś dużym mieście przemysłowym klasa robotnicza wyjdzie znowu na ulice. Znowu będą strzały, kilkaset trupów i zmiana ekipy rządzącej, a wtedy na rok-dwa złagodzi się może reżim cenzuralno-wydawniczy”. Łojek jako Sybilla się sprawdził, wyjąwszy liczbę trupów, ale to drobiazg, kilkaset robotniczych trupów mniej lub więcej nigdy nie robiło specjalnej różnicy w bilansie dyktatury proletariatu. List był z 1978. W 1980 słowo ciałem się stało, to znaczy klasa przodująca wyszła z nerwów i z fabryk i stała się dzięki mediom „elementem”, w rezultacie czego zmienił się garnitur u steru i u żłobu. Krew chlusnęła wkrótce potem, a do tego czasu Lepszy pozwalał drukować to, czego przedtem nie pozwalał. Pozwolił nawet przedstawić swą genealogię, mojego pióra (czteroodcinkowy serial w „Literaturze” pt. „Cenzuriada, czyli dzieje powszechne cenzury”; tylko odcinkowi piątemu, o PRL, dał kopa). Ale pomnika Łojkowi jako prorokowi wznosić nie należy, bo fach Kasandry był w ludowej ojczyźnie zawsze najłatwiejszym z rzemiosł. Prorokować można było bez żadnego ryzyka, ze względu na istotę gospodarki ludowej i socjotechniki ludowej, których wspólną cechą (tzw. element stały) była cykliczna reformowalność ergo okresowa reanimacja. Graficznie można to przedstawić sinusoidą: krótki wzlot, zrypanie się na pysk, wymiana garnituru, ODNOWA, krótki wzlot, zrypanie się na pysk, wymiana garnituru, ODNOWA, i tak da capo al capo. Poprzednia drużyna zawiodła, więc won z
Waldemar Łysiak
30
Lepszy
nią, na boisko wchodzą rezerwy, tamten wynik się nie liczy, gramy mecz od początku, czyli od nowa zaczyna się ODNOWA i znów jesteśmy królową dziewic w tym samym gmachu z czerwoną latarnią na fasadzie. Celem długofalowym każdej ODNOWY było to, co tak pięknie określił w roku 1981 weteran wielu ODNÓW, myśliciel znad Dunaju, Gyorgy Aczel: „Przyszłość, czyli komunizm, do którego dążymy, będzie królestwem bezgranicznej wolności w humanistycznym sensie tego słowa”. Lecz aby taki profetyzm mógł porwać i uskrzydlić lud, trzeba wpierw lud wychować przez wzbudzanie i na tym polegał doraźny cel każdej z ODNÓW, co z kolei bardzo pięknie ujął humanista z politbiura nadwiślańskiego, Mieczysław Rakowski, w roku 1986: „Warunkiem wszelkiego skutecznego wychowania jest zdolność do wzbudzenia w każdym kolejnym pokoleniu wiary w przyszłość, zaszczepienie przekonania, że znamy drogę ku przyszłości i że będzie ona lepsza niż teraźniejszość”. Antoine de Saint-Exupéry (mój ulubiony pisarz) odpowiedział na ten bełkot już dawno temu: „A jeśli twierdzę, że poświęcam swoje pokolenie dla szczęścia pokoleń przyszłych, poświęcam ludzi. Nie tych czy innych, ale wszystkich. Zamykam ich po prostu w ich nieszczęściu. Cała reszta to słowa puste jak wiatr”. Niezliczone masy (tylko jednostki mogą być policzone; komunizm operował pojęciem mas) przesiedziały całe swoje dorosłe życia w tej regularnie odnawianej poczekalni, wysłuchując dobrych wróżb dla swych prawnucząt, a prawnukowie są ludziom zawsze bardziej obojętni niż pradziadowie, bo tych można przynajmniej zobaczyć na obrazku. Ja miałem więcej szczęścia: urodziłem się akurat wtedy, gdy poczekalnię zbudowano — jestem jej rówieśnikiem. Zrobiłem to w roku, w którym miał miejsce ów czekoladowy dzień 22 lipca, przez następnych czterdzieści pięć lat obchodzony jako święto narodowe. W „Wyspach bezludnych” znajdziecie lepszą z historycznego Punktu widzenia motywację tych obchodów (22 lipca urodził się Polak idealny niczym wzorzec, Bolesław Wieniawa-Długoszowski), motywację, którą przedstawiłem jako jedyną słuszną, a Lepszy się zagapił i pozwolił to wydrukować. Takie dowcipy udawały się często, ale na ogół w przypadkach detalicznych: pochodzenie święta narodowego — tak, pochodzenie cenzury — też, pochodzenie systemu — za żadne skarby. Kilkakrotnie próbowałem umieścić na jakichś „pierwszoobiegowych” łamach esej historyczny o genezie bolszewizmu i zawsze dostawałem szlaban na tę rozprawkę, mimo że kończyłem opis w pierwszej połowie wieku XIX. Ja wiem, że to datowanie dziwi. Nie moja wina, pretensje proszę kierować do szkół.
Waldemar Łysiak
31
Lepszy
W powszechnym mniemaniu bolszewizm zrodził się w XX wieku jako złośliwa mutacja komunizmu utopijnego, ale to mniemanie świadczy tylko o tym, jak niska jest powszechna wiedza. W istocie bolszewizm objawił się w IX wieku naszej ery pod postacią wysypki szyickiej, a ówcześni bolszewicy nazywali się karmatami. Karmaci praktykowali z wyprzedzeniem marksizmleninizm rewolucyjny, i to we wszystkich szczegółach, od wynalazków semantycznych, polegających na pełnym odwróceniu znaczenia wszelkich pojęć (np. dobro—zło, prawda—kłamstwo etc), aż po uspołecznienie wszelkiej własności prywatnej (nie tylko na drogach, ale i w zdobytych miastach). Równo tysiąc lat po zawiązaniu się ruchu karmackiego grupa Rosjan postanowiła uczcić taką okrągłą rocznicę. W bardzo dowcipny sposób: restaurując ten sam kierunek postępu ludzkości. Myślę o „przyjaciołach Moskalach” (Mickiewicz), „pierwszych republikanach słowiańszczyzny” (Mochnacki), czyli o dekabrystach. Dzieci polskie obecnego stulecia (sanacyjne, demoludowe i postkomunistyczne) wkuwały i wkuwają dogmat o szlachetnych dekabrystach, tak gorąco Polskę miłujących, iż przy tym uczuciu miłość Romea do Julietty to namiętność lodówki „Mińsk” do lodówki „Polar”. Z najnowszej polskiej encyklopedii (PWN 1983) czerpiemy tę samą niezachwianą pewność, co z wcześniejszych encyklopedii i podręczników: że dekabryści pragnęli uszczęśliwić zniewoloną przez carat Polskę „przyznając jej bezsporne prawo do niepodległości”. Jest to klepanie kijanką (kijanką niewiedzy) starego mitu, a dokładniej starego refrenu; ten refren śpiewało w XIX wieku trio Mickiewicz-Mochnacki-Lelewel na europejskich koncertach organizowanych przez słowianofilów, których ogłupiono ideą „braterstwa narodów” vel „braterstwa Słowian”. Źródła dokumentalne na temat dekabrystów mówią coś zupełnie innego: że te wielkorusy miały w stosunku do polski ciągoty zamordystyczne silniejsze niż carat, a jedną z przyczyn ich buntu były „nadmierne swobody” (w tym konstytucja), które car dał Polaczkom (taką samą postawę wobec nas prezentował w trakcie swoich amerykańskich wykładów wielkoruski demokrata Sołżenicyn, co nie przeszkodziło naszym antykomunistycznym demokratom grać hymnów na cześć tego piewcy świata wolnego od obozów oparkanionych kolczastym drutem). Zaś jako antycypatorzy marksizmu-leninizmu dekabryści stworzyli projekt urządzenia nowej Rosji w systemie z kilkoma warstwami tajnej policji nie podlegającej prawu (nazwanej przez nich: Urzędem Czynienia Dobra) i z tak dogłębną inwigilacją społeczeństwa, że w porównaniu z tym cały aparat represji caratu był przedszkolem. Wspomniałem wyżej o tak zwanym braterstwie narodów i nie mogę się teraz powstrzymać od pytania następującego: ile jeszcze milionów homines
Waldemar Łysiak
32
Lepszy
sapiens musi zostać zamordowanych i zgwałconych przez sąsiadów, żeby idealiści, którzy z biologii mają dożywotnią dwóję, przestali bredzić o braterstwie narodów? Pojęcie braterstwa narodów jest sofizmatem najidiotyczniejszym z tych, które wymyślono od czasów Kaina i Abla, co właśnie teraz, gdy piszę ten tekst (1990), potwierdzają jatki w różnych punktach globu. Z idealizmu braterskiego najlepiej leczą próby bratania się. Taką zadaną lekcję odrobił zespół dziennikarzy polskiej telewizji w roku 1989, gdy po obaleniu komunizmu w Lechistanie również Ukraińcy zaczęli czerwonym wypowiadać. Pamiętając swojskich sienkiewiczowskich Zaporożców („Daj, batku, z Lachy umiraty!”), a nadto uskrzydleni bratofilskim wieszczeniem Europejczyka Roku, Adama M. (tym razem nie Litwina, ale tamten Adam, „przyjaciel Moskali”, robił to samo, pod wpływem Towiańskiego), młodzi redaktorzy Teleexpressu postanowili w krew i ciało zamienić braterstwo polsko-ukraińskie. W tym celu umówili się z przyjaciółmi Ukraińcami na pieczętujący braterstwo mecz piłki nożnej i kiedy przyszła jego pora, wyprawili się do braci, głośno ze szklanego ekranu reklamując swój dobry uczynek. Jeśli chodzi o krew i ciało, to się udało — team piało-czerwonych wrócił z krwią na ciałach, albowiem bracia Ukraińcy zamiast buzi-buzi, skuli Lachom gęby i wymachując tryzubem obiecali rychłą korektę granic, łącznie z przywróceniem Przemyśla: i Lublina do ukraińskiej macierzy. Powtarzam: nic tak jak, „praksis” nie leczy idealistów z humanistycznego chciejstwa. Panowie, na obecnym etapie ewolucji zwykła cywilizacyjna tolerancja jest szczytem (i tak wciąż nie zdobytym) ideału; alpinistykę ku braterstwu narodów zostawmy temu gatunkowi homines, który się wykształci po przyszłych mutacjach. My wciąż jesteśmy skazani na klęskę. Ta klęska to klęska Chrystusa. Nawet On, który tak bardzo pragnął, byśmy się wzajemnie kochali, nie sprawił tego cudu. Mówił: „A Ja, gdy zostanę nad Ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J. 12, 32). Jeden z najlepszych rodzimych poetów obecnej j doby, Jacek Kozik, przepięknie Mu odpowiedział w tomiku „Matka noc”: „Jakże Ty nas przyciągniesz Z tymi ranami w dłoniach Przekłutym bokiem — Pośród szyderców Przez Boga opuszczony Człowiek W chwili śmierci —
Waldemar Łysiak
33
Lepszy
Boże mój Boże W dwadzieścia wieków po śmierci Syna Ciągle i ciągle Oni się rodzą w nas Krzyżują Na nowo”. Wracam do wykształcania się komunizmu. To, co się nie powiodło karmatom i dekabrystom, udało się Karolowi Marksowi (począwszy od Lutra Niemcy mieli zawsze dryg do ostatecznych rozwiązań). Jak powszechnie wiadomo, Marks wysłał Lenina w zaplombowanym wagonie do Piotrogrodu, żeby zmienić temu miastu nazwę oraz kolorystykę. Nie na czerwoną, tylko — co już nie jest powszechnie wiadome — na zieloną! Ja, dzięki domowej bibliotece, wiedziałem o tym od dziecka, więc gdy dorósłszy zapragnąłem opisać dorwanie się bolszewików do władzy i uczyniłem to stosując metaforę pod postacią walki kóz (rozdział „Wyspa kóz” w „Wyspach bezludnych”), koziej biblii ideologicznej dałem, w nawiązaniu do „Kapitału”, tytuł „Trawa” — nie tylko dlatego, że w państwie moich kóz trawa była środkiem płatniczym, lecz i dlatego, że trawa jest zielona. Źródło, z którego w latach pięćdziesiątych dowiedziałem się, iż chromatyka doktryny leninowskiej to zieleń, jakimś cudem nie znalazło się w owych latach na liście lektur antyustrojowych (mogę za to ręczyć, gdyż podczas kilku rewizji uwolniono dom moich Rodziców od wielu przedmiotów i kilku książek, ale tej książki nie tknięto). Myślę o najpoważniejszej przedwojennej encyklopedii („ENCYKLOPEDIA POWSZECHNA ULTIMA THULE”, nie ukończona; do września 1939 ukazało się dziewięć tomów i część dziesiątego), w której tomie VI, pod hasłem LENIN, czytamy: „Gasł w zrabowanej willi w Górkach, pod opieką żony, Krupskiej, a w bezwładnej kałmuckiej czaszce zwolna, nieubłaganie gnił jego mózg(...) Gdy po zgonie otwarto czaszkę Lenina, wylał się z niej cuchnący zielony płyn. Parę kubków tej zielonej cieczy, zanim całkiem jeszcze się nie rozpłynęła, dokonało największego kataklizmu w dziejach Iudzkości (...), rozpoczęło próbę straszliwego eksperymentu, który wykluł się z chorego mózgu i który nie wiadomo dokąd zaprowadzi”. Płyn zielony zamienił na czerwony dopiero syn Lenina, dobroduszny fajczarz o imieniu Soso. Sosa też nie oszczędzały choroby, zwłaszcza dziedziczna, jak o tym czytamy w X tomie tego samego kompendium. Autor
Waldemar Łysiak
34
Lepszy
hasła STALIN dowodzi tu, że Soso Dżugaszwili był „okazem z innej planety” i „typem patologicznym o nie znanej psychiatrom chorobie”. Psychiatrzy znają wszakże tę prawdę, że tam, gdzie nie ma patologii, nie ma geniuszu — wszyscy ludzie genialni byli psychicznymi (istnieje cały księgozbiór monografii na ten temat). O tym, że Soso dzięki swej chorobie stał się największym myślicielem w dziejach ludzkości, nie mogłem przeczytać w „ULTIMA THULE”, bo o tym tam nie było, ale tę białą plamę usunęli w czasach mego dzieciństwa mistrzowie poezji rodzimej, których recytowano na akademiach i apelach szkolnych ku czci zbawiciela ludów. Szczególnie często wsłuchiwałem się wtedy w poemat liryczny „Słowo o Stalinie”, bo jego autor, wielki bard, tym słowem niezbicie dowiódł, że przy fajczarzu Soso — Sokrates, Galileusz, Kant i Einstein byli nieukami z oślej ławy, a Macedończyk, Hannibal, Cezar i Napoleon małymi kapralami, nie mówiąc już o tym, że „król-Słońce”, Ludwik XIV, to przy Soso żarówka latarki ręcznej. Ówczesne ody do Sosa reklamowały przede wszystkim niezwykłość jego struktury hormonalnej, ściśle: jego genialny biseksualizm. Soso był równocześnie matką i ojcem Polaków. Już w wierszu „Prawdziwa ojczyzna”, opublikowanym w lwowskim „Czerwonym Sztandarze” wtedy, gdy żołnierz radziecki na mocy porozumienia między Hitlerem a Stalinem wyzwalał z niepodległości wschodnią połowę Lechistanu, zasygnalizowano ów macierzyński aspekt osobowości Sosa, a ponieważ wiersz napisała kobieta, trudno było nie wierzyć, któż jak nie Matki-Polki zna się na macierzyństwie? Poetka zapewniała, że o taką właśnie matczyną Polskę chodzi: „dobrą — jak matki spojrzenie, wolną — jak ptaków lot, ojczyznę sprawiedliwą, w której czerwień, i sierp, i młot”. Rok później poeta, który zasłynął jako myśliciel nieuczesany i mistrz fraszki, pisząc o wymarzonej ojczyźnie na łamach „Prawdy Wileńskiej”, umocnił tezę o macierzyństwie („czułym macierzyństwie”) Sosa: „Którą poeci wyśpiewali ojczyzna, co od Kamczatki po szynach pędzi aż po San, którą, jak mleka pełny dzban
Waldemar Łysiak
35
Lepszy
podają dzieciom czułe matki — to Stalin! Którą wykuło stu kowali w pieśni i w czasie i w przestrzeni, w węglu i miedzi, w srebrze wód, ojczyzna, której żaden knut już swoim świstem nie ocieni — to Stalin! I moja lira z nowej stali i dumnie przemieniona muza, obywateli jasny wzrok i głos i oddech, myśl i krok i wolność, która nas odurza — to Stalin!”. Ten, kto jak ja uczęszczał do szkoły w dobie planu sześcioletniego (195055), pamięta, że założenia tego planu zostały przedterminowo wykonane (a nawet przekroczone) tylko w jednej sferze produkcji: w multiplikowaniu owych „dumnie przemienionych”, co za pomocą „lir z nowej stali” przygrywali matczynej ojczyźnie, którą zrobił nam Soso. Nie mogło być inaczej, takie są prawa historii i natury, już Antoine de Saint-Exupéry pisał w „Twierdzy”: „Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą się piewcy, którzy będą je wysławiać”. Wysławiali, ale nie dozgonnie, okazali się ludźmi bez honoru: jedni po kilku, inni po kilkunastu latach zdradzili ukochaną mamę i przeszli na drugą stronę barykady, zapominając o przestrodze mistrza nieuczesanej fraszki (który sam ją zapomniał dubeltowo, najpierw gdy smażył czerwone sonety, a potem gdy pluł na nie): „Nie wrzucaj słów do wiersza prosto z gęby woru. Słowa poezji wiążą, jak słowa honoru”. Widać wzięli sobie do serca inną jego fraszkę: „Trza we właściwym momencie być na właściwym zakręcie”.
Waldemar Łysiak
36
Lepszy
Przekręcali się jeden po drugim na antykomunizm, zamieniając „liry z nowej stali” na jerychońskie trąby, i dęli w nie z neofickim zapałem, aby zburzyć mury, które sami wznieśli w pocie czół, tych czół, o których nieuczesany też napisał fraszkę: „Co za bóg złośliwy im oblicza kuł, że dał im złote usta do miedzianych czół”. Soso był tym dwugłowym bożkiem, tym ich demiurgiem płci obojga (tatusiem-mamusią), a oni wszyscy byli jego dziećmi. Marnotrawnymi — wyparli się go, gdy „kopsnął w kalendarz”. Wyprzeć się swoich do niego umizgów nie mogli, bo wynalazku Gutenberga gumka myszka nie bierze — „corpus delicti” już wydrukowano, i to w jakich nakładach! Alternatywę mieli następującą: proste mea culpa lub pokrętne alibi. Tylko nieliczni wybrali pierwszy sposób (Miłosz przyznał, że „uprawiał prostytucję”, to samo powiedział Wygodzki) — było to wyjście z burdelu frontowymi drzwiami, ale z twarzą. Reszta wyszła sposobem „na chama”, tłukąc okno, a potem bijąc po twarzach sąsiadów z naprzeciwka, to jest tych, którzy nie ulegli zeszmaceniu — nie klaskali w dobie krwawych błędów i wypaczeń. Mistrzostwo wszechwag na tym ringu zdobył twórca, który dziś nosi w narodowym Panteonie aureolę żyjącego świętego, antykomuch idealny, kryształ. Zdobył wspomniane mistrzostwo waląc w pysk nawet przedszkolaków — dokopał za swoje stalinowskie grzechy każdemu młodszemu od siebie o co najmniej dziesięć lat i każdego takiego juniora nazwał mendą, a więc mnie również. Jako człowiek uważający, że wszystko, co ludzkie (prócz poczucia humoru i maszyny do zmywania naczyń) to czytanki z życia zwierząt — nie mam świętemu za złe tej mendy. Mam mu za złe jedynie to, że jego mowa wybielająca w pewnym punkcie grzeszy przeciw zasadom tak zwanej logiki elementarnej. Ów świątobliwy mąż w latach pięćdziesiątych prowadził klasyczne podwójne życie. Z jednej strony był zasłużonym twórcą arcydzieł literatury socrealistycznej (tak zwanych produkcyjniaków), z drugiej nie mniej zasłużonym aparatczykiem od nowej kultury — nowokulturowym stupajką, bo stał (na straży szeregu) i tupał (na tych, którzy łamali szereg). Mimo niezłomnego oddania takich gwardzistów, Stalinowi się zmarło i w jakiś czas po tej tragedii mistrz z komucha przepoczwarzył się w antykomucha. Swoje drugie już „dumne przemienienie” (na abarot) opisał jako definitywne katharsis w głośnej książce o datach i chronometrach. Tak to zrobił: najpierw przyznał się do pewnych swoich czynów (do tych, przy których, jak powiada Hłasko,
Waldemar Łysiak
37
Lepszy
nie wszyscy byli odwróceni), potem dał do zrozumienia, iż wredne czasy wymuszały wredność ludzi jego pokroju, a na koniec przeszedł do ofensywy, żaląc się, iż może go teraz „dopaść każda menda, którą ktoś przypadkowo począł dziesięć lat za późno, i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi”. Słowem: ci młodsi nie mają zbrukanych rąk i sumień tylko dlatego, że mieli głupi fart — spłodzono ich zbyt późno, aby stalinizm mógł ich spodlić, tak jak jego spodlił. Wniosek: ich pogarda dla niego jest nieuzasadniona, a jakakolwiek z ich strony próba piętnowania takich jak on neofitów byłaby wyuzdaniem („bezwstydnie wyruchać”). Właśnie w tym miejscu święty się walnął. Jego błąd logiczny polegał na zignorowaniu faktu, że nie tylko spóźnione małolaty zachowały dziewictwo we wrednych czasach. Również wielu spośród jego rówieśników nie dało się spodlić i nie poszło na płatny serwilizm (Lec: „Kto oddaje hołd, ten dostaje żołd”), mimo iż żyli w tym samym miejscu, w tym samym kalendarzu i pod tą samą klepsydrą. I to właśnie te oporne „mendy” rówieśnicze (nie zaś ówczesne przedszkolaki i nastolatki) miały największe moralne prawo „ruchać” świętego za jego kulturową stachanowszczyznę. Jedna z takich „mend”, Leopold Tyrmand, skorzystała z owego prawa. Tyrmand, gdyby chciał, mógł to uczynić w tonie szyderczym, kpiną operował jak d’Artagnan szpadą. Gdy w grudniu 1956 roku (tuż po październikowym, oklaskiwanym przez mrowie durniów sukcesie Gomułki) dziennikarz zapytał Tyrmanda, co mu się nie podoba u Gomułki, Tyrmand odrzekł zimno: „— Krawat”. Gdyby go spytano, co mu się podoba u Gomułki, też odparłby, że krawat. Ten człowiek znał dewizę Voltaire’a: „Idź zawsze drogą prawdy, szydząc” — umiał drwić. Ale czasami nawet królewskim błaznom (co nie znaczy błaznom królów) nóż sam się otwiera w kieszeni, kasując ochotę do kpinek. W roku 1967, na łamach paryskiej „Kultury”, Tyrmand uderzył z furią w kameleonów pokroju naszego świątka, zwąc ich „profitantami”, którzy „pili razem stalinowskie pomyje (...) brzydząc się samych siebie (...), teraz zaś poprawiają sobie wzajemnie makijaż «na dziewicę»...”. Tyrmand słusznie podniósł, że ludzie ci załapywali się koniunkturalnie na antykomunizm: „zaczęli krzyczeć, kiedy już wolno było krzyczeć, kiedy za krzyk nikt nie pakował na Mokotów ani nie wsadzał knebla, kiedy nieszkodliwym krzykiem i niezgadzaniem się można już było w Polsce wybornie zarobkować, lepiej niż dotychczasowym służalstwem”. Wyciąłem Tyrmandowi nazwiska, tak jak uprzednio wyciąłem je Łojkowi, bo nie o nazwiska tu idzie. Godność każdego, cały ten powojenny Panteon
Waldemar Łysiak
38
Lepszy
narodowej prozy, poezji oraz filmu, macie w peerelowskich encyklopediach. Nazwiska są co do jednego, ale tytuły arcydzieł nie wszystkie. Jest to kwestia pamięci. Napoleon rzekł, iż „dobra pamięć to umieć zapomnieć to, czego lepiej nie pamiętać”. Lepiej nie pamiętać tych szlagierów filmowych i książkowych. Późniejsi antykomuniści, humaniści i filozofowie zapewniali w nich, że Niemców zwalczał czerwony (AL), zaś AK było gronem bandziorów współpracujących z Gestapo; że bolszewizm to awangarda ludzkości, realizująca lepszą od innych praktykowanych na świecie, wyższą formę bytu ludzkiego; że należy kablować na UB wszystkich bez wyjątku, mamę, tatę, dziadka, braciszka i siostrzyczkę, a już żonę i męża najsampierw, dając tym dowód świętej miłości ludowej ojczyzny. Podczas sławnego szczecińskiego zjazdu literatów nie spełniony Nobel z chemii (za przeróbkę diamentów na popioły) ogłosił socrealizm najwyższą i obowiązkową formą twórczości artystycznej, grożąc każdemu, komu pachnie nieposłuszeństwo. Jego koleś, nie spełniony spadkobierca twórcy Trenów, wystąpił w imieniu środowiska pisarskiego na kwietniowym sejmie 1968 roku z potępieniem pałowanych studentów i prześladowanych „syjonistów”. A potem im się odmieniło, na antykomunizm i humanizm. Te chłopaki po prostu przeszły metamorfozę. Metamorfozę ma prawo przejść każdy, ja też się odmieniam. Kiedyś nie zwracałem uwagi na manierystów zaliczanych do drugiego rzutu, mniejszych od Tycjana, Tintoretta i El Greca, a teraz uwielbiam Parmigianina, Fiorentina Rosso i zwłaszcza Pontorma z jego przedziwnym kolorytem, tak różnym od tycjanowskiego. Kiedyś kochałem romantyczne nastroje Friedricha, a teraz wolę ich szukać u Piera di Cosimo i Lorraina, bo jest w nich więcej tajemnicy, a mniej ckliwości. Niegdyś szalałem za Catherine Deneuve, dzisiaj chętniej ukradłbym kobiety Vermeera, Corota lub Botticellego. I wierzę, że politycznie człowiek też ma prawo się odmienić. Ale nie wierzę w reedukację człowieczeństwa, czyli w cudowną metamorfozę duszy u kogoś, kto przez całe lata głosił, że zrywanie ludziom paznokci to manicure, kto grabież mienił filantropią, ciemności kazamat synonimował z brzaskiem świtu, a donos wyświęcał na obowiązkowy sakrament. Jest takie bla-bla-bla do usprawiedliwiania politycznych wolt: „Tylko krowa nie zmienia poglądów”. Jasne. Równie dobrze brzmi: tylko k... nie zmienia kochanków. Kiedy już zmieni sobie płeć. Czasami to, co krzyczał motłoch za Lenina: „Dołoj gramotnyje!” — ma trochę sensu. Najnowsza generacja „dumnie przemienionych” to gwiazdozbiór żurnalistów ery gierkowsko-jaruzelskiej. Był w USA taki gliniarz, któremu kazano zniszczyć gang Ala Capone, a on rozpoczął od wzięcia za pysk
Waldemar Łysiak
39
Lepszy
skorumpowanych agentów urzędu prohibicyjnego. Zebrał ich i powitał w taki sposób: „— Nazywam się Dan Chapin i jestem waszym nowym szefem. Niech każdy z was położy ręce na stół. Sk...synami, u których zobaczę złotą biżuterię na palcach, zajmę się osobno”. Połowa agentów prysnęła z sali i nigdy już do niej nie wróciła. Każcie wszystkim tym antykomunistom, humanistom, klerykałom, liberałom i piewcom wolnego rynku wojującym dziś po gazetach, głośnikach, ulicach i ambonach, wyłożyć na stół pisma i taśmy magnetofonowe z tym, co głosili jeszcze za późnego Gierka. Połowa uciekłaby, a niejeden umarłby ze wstydu, gdyby tylko go posiadał. Kiedyś, jak to barwnie określa bliski mi człowiek, „robili minetę komuchom”, teraz robią ją nowemu bóstwu, małpując z opóźnieniem metamorfozę pisarzy narodowych. Ale tu stawką jest tylko żłób, jak w przypadku owego proboszcza z Bray, o którym pisał Chamfort: proboszcz kilkakrotnie przechodził od katolicyzmu do protestantyzmu, a gdy dziwiono się jego niestałości, krzyczał: „— Ja niestały? Nic podobnego! Przeciwnie, ja się nie zmieniam, chcę być zawsze proboszczem w Bray!”. Natomiast problem literatów („what is your problem, dear?”) był natury bardziej szekspirowskiej. Tak jak niegdyś wierzyli, że gloryfikowanie komunizmu zapewni im nieśmiertelność, tak później wierzyli, że flekowanie komunizmu zapewni im nieśmiertelność. Mylili się w obu przypadkach, nie pojmując, iż każdy Oscar Wilde może być pedałem, lecz aby zostać Oscarem Wildem pedalstwo nie wystarczy. Teraz już o tym wiedzą. Wiedzą o tym również ci dwaj uczynni staruszkowie, profesor i literat, którzy uwierzyli w niezniszczalność trzynastogrudniowych czołgów. Czy mogli nie uwierzyć? Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, produkujący się w „Polityce” król polskich felietonistów, człowiek bywały, autorytatywnie rozstrzygnął, że: „Władzę w Polsce mogą sprawować tylko komuniści”. Tych dwóch starszych panów uwierzyło mu. I obaj wbiegli na czerwoną estradę po splendor władzy w życiu doczesnym, a spiżowy konterfekt w pozagrobowym. Każdy z nich dostał wielką instytucję państwową i zadanie: mieli przekonywać, że dobra czynność komunistów przekształci z biegiem czasu suchą dolę społeczeństwa w róg obfitości. Mieli być ludzką maską na twarzy uzbrojonego tyrana. Dwaj ślepi klezmerzy na tonącym okręcie, grający do końca patriotyczne melodyjki z lamusa narodowych sentymentów. A potem komuchy i antykomuchy solidarnie wyrzuciły ów warszawski duet na śmietnik. Spiżu nie będzie —
Waldemar Łysiak
40
Lepszy
będzie aleja zasłużalczonych, gdzie spotkają się z krakowskim duetem profesorów od rysunku i od antyku, którym ministerialna kultura i sztuka przyćmiła samozachowawczy instynkt. W sumie jednak owi klakierzy (pisarze, dziennikarze, uczeni i inni dworacy) cierpią teraz nie tylko za swój grzech. Bo to nie była tylko ich wina. Była to wina ich rodziców i guwernantek. Tych facetów nikt nie nauczył, że mężczyzną jest się nie wtedy, gdy się jest geniuszem, laureatem, ogierem seksualnym, kulturystą, rekordzistą świata i wojennym herosem, lecz tylko wówczas, gdy nie jest się k... I że nie da się tego obejść z żadnej strony. Idąc tak w górę, usłyszymy w końcu Lepszego i Dobrego. Oni też potrafią udowodnić swą niewinność. Zapytani dziś o represje kulturalne i polityczne, odpowiedzą, że oni tylko wykonywali rozkazy (polecenia, zarządzenia, instrukcje itd.). Tysiące komunistów przysięga dziś, że choć wykonywali rozkazy, to wewnątrz, tak naprawdę, w duchu, w myślach i uczuciach — byli przeciw. Nie identyfikowali się z łajnem, które własnymi ręcami rozmazywali po całym kraju, od morza do gór. Miesili to łajno na komendę, ale czuli jego zapach i odwracali nos. W tę samą stronę, w którą odwracali węch, wzrok i słuch klakierzy zbrodniczego reżimu. Wszystko to, co zawarłem w kilku powyższych akapitach, oznacza pałę z przedmiotu: miłosierdzie chrześcijańskie. Tak się kończą wagary z domu katechetycznego lub czytanie pod stołem świeckich lektur na lekcji religii. Kiedy ksiądz mówił o przebaczaniu, ja studiowałem Danilo Kiša, który w swych radach dla pisarzy radzi, co następuje: „ 1. Nie bądź serwilistą, bo książęta zrobią z ciebie portiera. 2. Miej odwagę wiersz Aragona ku chwale GPU nazwać bezeceństwem. 3. Nie doszukuj się w związku z tym okoliczności łagodzących, gdyż nie ma na to moralnego usprawiedliwienia”. Być portierem (a jeszcze lepiej Pierem della Francesca) u Federiga II księcia Montefeltro, który za dewizę wziął sobie: „essere umano” — to nie był wstyd. Ale żeby zostać dworzaninem peerelowskich „książąt”, trzeba było mieć duszę kurtyzana w tym dzisiejszym znaczeniu słowa „il cortegiano”. Na czele państwa i ludu mógł stać półidiota, wódz, który w pierwszym pokoleniu zszedł z przydrożnej wierzby, nieokrzesany jak mechaniczny homunkulus, głupi jak plemnik — a oni sławili mądrość i dalekowzroczność tego myśliciela, i gdy uścisnął któremuś rękę, otwierało się przed nimi niebo. To jest ich powód do wstydu. Ale nie są samotni, są tylko szpicą wielkiej armii portierów, wierzchołkiem imponującej góry upodlenia narodowego. Na wszystkich
Waldemar Łysiak
41
Lepszy
niższych poziomach było mnóstwo żyjątek, które mają powód ten sam, od szczebla salonu do szczebla stadionu — od dorocznego „Spotkania z twórcami kultury i sztuki” na salach rządowych, gdzie w blasku fleszów i kamer partyjna wierchuszka przyjmowała łaszących się gwiazdorów, aż po mityngi górnicze, na których tłum skandował: „Partia-Bolek!, Partia-Władek!, Partia-Edek!” itd. Najniższym szczeblem tego cyrku byli prości dyżurni, którzy Pojawiali się na ekranach TVP wówczas, gdy na ulicach i w fabrykach przeklinano sierp i młot głośniej niż codziennie. Dyżurna prządka („Chcemy wreszcie spokoju, żeby móc spokojnie pracować i wychowywać dzieci!”), dyżurny emeryt („Musimy pamiętać, że...”), dyżurny młody proletariusz („Straty naszego zakładu będzie trudno odrobić dla społeczeństwa...”) i inni dyżurni. Najważniejszym dyżurnym był dyżurny przechodzień. Ekipa dziennika telewizyjnego spotykała go przypadkowo na ulicy, a on rzucał pytanie: „I komu to wszystko służy?”. Dyżurnych przechodniów zmieniano, ale owego pytania nigdy nie zmieniono. Po wielu powtórkach wszyscy zachorowaliśmy na odruch psa Pawłowa zwany warunkowym — kiedy włączyło się dziennik z opóźnieniem i jakiś spacerowicz akurat pytał: „Komu to wszystko służy?”, miało się pewność, że gdzieś w Polsce przodująca klasa wyraża znowu niechęć do rady pedagogicznej. Gdyby Szekspir żył w naszym wieku pomiędzy Bugiem a Odrą, najsławniejszym pytaniem świata nie byłoby „być albo nie być?”. W opinii kościelnych moralistów najbardziej wstydliwym, a zawinionym przez komunizm, objawem upadku moralności polskiej jest fakt, iż zachodnie burdele są zapchane Polkami i oblegane przez tłumy Laszek, dla których brakuje zatrudnienia. Ale to jest przynajmniej nasz niepodważalny wkład w budowę tak ostatnio modnego „wspólnego europejskiego domu”! Zawsze można powiedzieć, że w ten sposób bijemy się „za waszą i naszą wolność” (seksualną). A poza tym one (nasze zbłąkane siostry w Chrystusie) są tylko po części produktem komunizmu, podczas gdy on (przechodzień dyżurny) i jego pytanie to był całościowy czerwony produkt i komunizm miał wyłączność na realizację tego patentu. Pytanie: „Komu to wszystko służy?” jest pytaniem, które powinno stanowić motto „Lepszego”. Ale nie z przyczyny już wymienionej; pytanie to miało w PRL nie tylko funkcję wychowawczą „by TV”. Telewizja używała go od czasu do czasu, ktoś inny używał go codziennie. Pytanie to stanowiło zawsze pierwszy i jedyny punkt w regulaminie pracowników Lepszego. Czytając i oglądając wszystko, co miało iść do rozpowszechniania, weryfikowali każde słowo i każdy obrazek poprzez kryterium: „Komu to służy?”. Wszystko, co mogło posłużyć do złych myśli na temat ustroju, sojuszu, mężów stanu
Waldemar Łysiak
42
Lepszy
i tysiącletniej historii braterskich stosunków polsko-radzieckich, dostawało kopa. Elegancko nazywało się to: skreślaniem. Kurs skreślarski przeszedłem już w liceum. W moich wypracowaniach z języka polskiego skreślano mi czerwonym ołówkiem różne rzeczy, z których niewiele pamiętam, ale dwa przykłady podać mogę. Najpierw podam, a później wyjaśnię, dlaczego zapamiętałem tylko te dwa. Gdy na tapecie był Niemcewicz, odpisałem w domu z jego „Biblii targowickiej” (1793) credo polskiego renegata wysługującego się Moskalom: „Żadnego prawa, żadnej ustawy nie uczynię, ani obwieszczę, tylko te, które mi z Petersburga przysłane będą. Co mi carowa uczynić rozkaże, to ja uczynię, a czego mi zabroni, to ja uczynić nie odważę się(...) Niech w każdą niedzielę i święto wszyscy chodzą do posła moskiewskiego, i niech go proszą o urzędy i promocye, i kłaniają mu się, i cieszą się, i nazywają to n i e p o d l e g ł o ś c i ą (...), s z c z ę ś c i e m Polski”. Zostało to skreślone, opatrzone wykrzyknikiem i nagrodzone dwóją. Identyczną premię otrzymałem, gdy przerabialiśmy Krasickiego. Klasówkę z Krasickiego wykonałem w natchnieniu absolutnym; zamiast oddać tak zwany rozbiór, czyli analizę, spłodziłem wiersz na temat hasła: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Nie jest to utwór miary parnasowej, ale wiek autora winien tu być okolicznością łagodzącą: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, gdy już łby poukręca całej armii gieroi, którym święta naiwność pozwoliła uwierzyć, że w cnotę można zawsze krytyką uderzyć. Lecz cnota pochlebstwami bez przerwy głaskana być nie może, bo wówczas byłaby podejrzana jej cnotliwość mająca konsystencję dogmatu. Mądra cnota próbuje prezentować się światu w liberalnej maseczce, toteż właśnie w tym celu kształci nowych krytyków, którzy nawet z burdelu za pomocą krytyki czynią Eden złocisty. Tu pytanie: czy są to Stańczykowie... czy glisty? Z glistą żaden się inny typ krytyka nie równa — nie nosi kręgosłupa, jest giętka jak sznur gówna i wydziela śluz biały, który nie bez przyczyny działa w sposób magiczny, tak jak krem z wazeliny.
Waldemar Łysiak
43
Lepszy
Póty cnota drwić będzie ze wszelakich napaści, póki ostrze krytyki tonie w warstwie tej maści, bowiem cóż może ostrze, które wiecznie się ślizga? Razi cnotę, czy raczej się do cnoty umizga?”. „Biblię targowicką” pamiętam z tego powodu, że dwadzieścia lat później rozpocząłem pisanie trylogii pt. „Milczące psy”, o takich właśnie panach, jak ten, którego credo miałem przyjemność zacytować wyżej. W 1983 z różnych przyczyn przerwałem portretowanie psich renegatów (ukończyłem dzięki temu „Wyspy bezludne” i powstał „Dobry”) — przerwałem, gdy gotowy był cały pierwszy tom i kawałek drugiego. Po kilku latach mogłem wrócić do „Milczących psów”, ale wówczas okazało się, że nie mam więcej ochoty na starą miłość (metafora XVIII-wieczna wydała mi się kochanką zbyt podstarzałą — w „Dobrym” powiedziałem już to, co chciałem wyłożyć beletrystycznie o „milczących psach”). Jednak edytor, któremu niegdyś obiecałem te milczące kundle, miał ochotę na druk. Nawet na druk nie ukończonej trylogii. Teraz ci, którzy chcą mi dosunąć z jej powodu, mogą spokojnie twierdzić, że jest podwójnie kaleka i już na starcie będą mieli słuszność. Natomiast klasówkę z Krasickiego zapamiętałem, gdyż mój wierszyk o cnocie, która krytyk się nie boi, został wydrukowany po dwudziestu latach (tuż przed wprowadzeniem stanu wronu przez cnotliwą juntę). Był fragmentem piątego odcinka „Cenzuriady”. Temu odcinkowi, o czym mówiłem już, Lepszy dał kopa, jednakże szefowi „Literatury” wierszyk nadzwyczajnie przypadł do gustu. Zaproponował mi więc, bym przeniósł moje poetyckie arcydzieło na koniec czwartego odcinka, zmieniając jedno brzydkie wyrażenie; zamiast „jak sznur g...” wydrukowano „małomówna”. Tą decyzją oszczędził mi kłopotów rodzinnych w postaci kolejnego stania ze spuszczoną głową i słuchania reprymendy wygłaszanej przez moją Mamę, którą wychowywano za czasów uwielbianego Komendanta, ale nie w jego bezpośredniej obecności, przez co bardzo ją razi każde brzydkie słowo w moim pisarstwie. Podczas matury zrezygnowałem z rymowania (napisałem wszystko prozą i nie odmówiono mi certyfikatu), po czym bezzwłocznie przystąpiłem do robienia światowej kariery. Miała to być kariera Elvisa Presleya. Jako tak zwany talent, laureat warszawskiego konkursu „Szukamy młodych talentów” (rok 1962) i kandydat na ojczystą replikę człowieka z Memphis, produkowałem się z Czerwono-Czarnymi w Warszawie, z zespołem „Hybryd” w Warszawie i Lublinie oraz z Niebiesko-Czarnymi w sopockim
Waldemar Łysiak
44
Lepszy
„Non-Stopie”. Zwycięstwo na ogólnopolskim „Festiwalu młodych talentów” w Szczecinie przeszło mi koło nosa za sprawą braku poczucia humoru u mojego Starego, albowiem ów głośny (w obu znaczeniach) festiwal oraz egzaminy wstępne na Wydział Architektury PW miały ten sam termin i Ojciec zmusił mnie do wybrania egzaminów. Zamiast Waldemara Łysiaka do Szczecina pojechał Wojciech Gąsowski i dzisiaj on jest Elvisem Presleyem Europy Wschodniej, a ja udaję pisarza. Jestem pewien, że gdybyśmy udawali na odwrót, miałoby to trochę więcej sensu choćby dlatego, że ja miałbym trochę więcej gotówki, bo za wokal płaci się u nas dużo lepiej niż za maszynopis. A wówczas było to bez sensu dlatego, że i tak nie zdałem na uczelnię (egzaminowano nie z Elvisa). Wspominam to wszystko nie bez powodu. Przed pierwszym występem w Filharmonii Narodowej (tak jest, dwukrotnie wystąpiłem z CzerwonoCzarnymi w Filharmonii Narodowej, a pochlebną recenzję mojego gardła opublikował po tym recitalu „Sztandar Młodych”) zaczepił mnie w garderobie agent Lepszego lub Dobrego (lub też tak zwany podwójny agent) i spytał, dlaczego śpiewam tylko po amerykańsku. Kręciło się wówczas przy zespole kilku smutnych i jak to delikatnie ujął na łamach „Sztandaru” ten sam recenzent, który zaopiniował moje gardło, atmosfera wokół koncertów miała podwójną temperaturę: gorący aplauz widowni oraz zimną rezerwę czynników. Cytuję fragment recenzji: „Koncertom Czerwono-Czarnych towarzyszy nieco dziwna atmosfera. Że nie jest to muzyka najlepszego gatunku, że mogą być ekscesy, że w ogóle nie wiadomo komu to potrzebne...”. Czyli: komu to służy? Do niedawna wszystko było jasne: bohatersko zwalczony wysiłkiem ludowego społeczeństwa desant amerykańskich komandosów, którzy zdjęli zielone berety i założyli kamuflujące żółte panterki w czarne prążki udając stonkę ziemniaczaną (według innej wersji były to chrząszcze tresowane przez Pentagon i CIA), służył imperializmowi i miał wyjałowić Polskę, podobnie jak plan Marshalla miał wyjałowić zachodnią Europę, zaś wielkie radzieckie wynalazki w dziedzinach takich, jak psychiatria polityczna, genetyka doktrynalna i krzyżowanie pomidorów z kartoflami (Miczurin) służyły sprawie postępu. Aż tu nad Wisłą pojawił się „big-beat” czyli gromka angielszczyzna i nie bardzo było wiadomo, komu to służy. Kiedy ten pan, który do mnie podszedł, zapytał: dlaczego śpiewam tylko po amerykańsku, odpowiedziałem że dlatego, iż mam kłopoty z akcentem oksfordzkim. Aluzju nie poniał i zaczął mi tłumaczyć, że „big-beat” (taka była wówczas terminologia) można też śpiewać po polsku. Miał rację, po polsku można wszystko śpiewać; czasami (na przykład Wysockiego) lepiej niż
Waldemar Łysiak
45
Lepszy
w oryginale. Ale jak wtedy ludzie Dobrego i Lepszego zmusili CzerwonoCzarnych do przerobienia na „big-beat” „Góralu, czy ci nie żal?” i „Jeszcze jeden mazur dzisiaj”, to Filharmonia zemdlała — brzmiało to tak, jak wyglądali kowboje w ówczesnych polskich „easternach” (nakręcono dwie takie Arizony w plenerze Bieszczadów). Mój rozmówca był erudytą: zauważył, że chociaż pierwsza z trzech piosenek, które przygotowałem, jest w amerykańskim języku, to tytuł ma operowy, czyli włoski („Tutti frutti”), i że druga, „Sixteen tons”, to po polsku „Szesnaście ton”, ale miał kłopot z trzecią, nie wiedział, o czym ta jest. Ponieważ rozmowie przysłuchiwała się dziewczyna, którą chciałem oczarować w wiadomym celu, strzeliłem bez zastanowienia: — O pierwszym sekretarzu. „Great pretender” to „Wielki udawacz”. Facet zrobił się siny, warknął na mnie, a ja spytałem go (cały czas pod tę apetyczną): — Pan jest z policji, milicji czy Galicji? Na skutek powyższego plagiatu (pytanie to zadał niegdyś mój Ojciec tajniakowi rewidującemu nasz dom) zrobiła się za kulisami Narodowej draka o moją „postawę” i o nadmierne używanie amerykańszczyzny przez „bigbeatowców”; gość wrzeszczał, że incydent „ma swoją wymowę” i że „jeszcze zobaczymy!”. Recenzja w „Sztandarze Młodych” nawiązywała do tego, recenzent zakończył ją tak: „Nieporozumieniem jest również narzekanie na to, że młodzi soliści śpiewają po angielsku. Wiadomo, że ze względu na swoją fonetykę angielski najlepiej nadaje się do utworów jazzowych i big-beatowych. (Nikt chyba nie zaprzeczy, że np. opera najładniej brzmi po włosku). Oczywiście dobra wymowa jest tu warunkiem sine qua non”. Warunkiem sine qua non powodzenia w życiu jest tak zwany fart, a ja zawsze miałem wredny niefart, jeśli idzie o takich facetów jak ten przepytywacz z Filharmonii. Natura poskąpiła mi charakteru awanturniczego, a co i rusz w drogę wchodził mi podobny gość. Tak też i było, gdy po ukończeniu studiów na Politechnice wyjechałem studiować drugi raz, do krainy języka, w którym najlepiej brzmią opery. Na rzymskim uniwersytecie miałem kolegów z wielu krajów. Był wśród nich Bułgar, którego łączyła ze mną tylko jedna rzecz — ta sama wysokość stypendium. Dla studentów zagranicznych były dwa rodzaje stypendiów, a rozdzielnik był prosty i sprawiedliwy: studentom z biednych krajów dawano stypendium dwa razy wyższe niż to, które otrzymywali studenci z krajów bogatych. Tak więc ja i Bułgar otrzymywaliśmy połowę tego, co dostawał Koreańczyk (południowy), Nepalczyk, Turek i Tajlandka. Koreańczykowi ojciec przysyłał co semestr
Waldemar Łysiak
46
Lepszy
kilka tysięcy dolarów na lemoniadę (Kim kupował lemoniadę szkocką i spóźnialiśmy się na wykłady), Nepalczyk był następcą tronu nepalskiego, Turek przyjechał studiować własnym mercedesem, a Tajka była księżniczką z królewskiego rodu Tajów i połowa miast w Tajlandii nosiła jej nazwisko. Ale dla włoskiego ministra-idioty, który ustalał wysokość stypendiów, za bogatych robiliśmy ja i bułgarski misjonarz. Ów Bułgar nie był agentem bułgarskiego Dobrego, o czym upewniłem się już po miesiącu. Gdyby był, to by przeklinał czerwonych lub kpił z czerwonych, a on wciąż czerwonych reklamował. Chyba że była to mimikra wyższej generacji. Detale są nieważne, skończyło się tym, że gdy w sposób natarczywy próbował moją koleżankę, ową księżniczkę tajską, przechrzcić na wiarę Todora Żiwkowa, uległem prośbom dziewczyny i wyperswadowałem mu ten pomysł. A ponieważ do Scysji o jego działalność misyjną doszło przy stole ping-pongowym i ponieważ facet miał wagę ciężką (prawie dwa metry wzrostu), perswadowałem za pomocą rakietki i ślad tego misjonarz będzie nosił na czole aż po grób. Nim opuściłem Włochy, przekabaciłem się z żaka w belfra (kilka mów na uniwerku rzymskim, o polskiej kulturze, sztuce i substancji zabytkowej), co tak weszło mi w krew, że po powrocie na łono ojczyzny zbelfrzyłem się do imentu. Zaangażowała mnie ta sama Alma Mater, z której niegdyś chciano mnie relegować już na początku studiów za postępy będące efektem trybu życia zwanego w literaturze naszych dziadów hulaszczym. I ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje nazwisko jest tu wciąż sławne! To znaczy osławione. A ze zdziwieniem dlatego, że zakałą byłem tylko na pierwszym i drugim roku studiów (potem, od 1965, nie chcąc być mordercą własnej Matki, tak się ustatkowałem, iż opuściłem Polibudę z bardzo wysoką średnią, bo średnią liczy się z trzech ostatnich lat). Przez te pierwsze niefortunne dwa lata funkcjonowało na moim wydziale powiedzonko: „leser jak Łysiak”. Od tamtej pory minęło dziesięć lat. Całe dziesięć lat, w ciągu których kończę studia jako prymus, odbywam roczny staż w PKZ-ach (wybudowałem Pałac Ślubów, czyli Bacciarellówkę), zwiedzam Europę wraz z przyległościami, uczę się w kapitalistycznych szkołach, zgarniam drugi i trzeci dyplom (UNESCO i Rzymski Uniwersytet), wracam do domu, angażuję się do tyrania na rodzimym Wydziale Architektury i idąc tam korytarzem słyszę, że ktoś mówi na kogoś: „leser jak Łysiak”! Minęło dziesięć lat, a powiedzonko wciąż żyło! Ci nowi nie wiedzieli, kto to był Łysiak, kiedy studiował, może przed wojną wiedzieli tylko, że był to niegdyś król leserów. Ale cieszyłem się krótko, sława jest kapryśna jak kobieta — były to już ostatnie podrygi „bon-motu” z moim nazwiskiem, blade echo szampańskich lat. Gdzieś około 1977 roku przestałem być sławny.
Waldemar Łysiak
47
Lepszy
Pamiętam wybornie ten rok, bo zainkasowałem wówczas pierwsze poważne ostrzeżenie ze strony delegatów Dobrego na PW. W każdej peerelowskiej fabryce, od fabryki guzików do fabryki dyplomów akademickich, pracowały dwa rodzaje ludzi Dobrego. Tajni (TW) i oficjalni (POP). Tych pierwszych naród nie znał, inicjały tych drugich tłumaczono szydząc: Pełniący Obowiązki Polaka. W roku 1977 broniłem mego doktoratu na temat doktryny fortyfikacyjnej Bonapartego, w której polska twierdza Modlin odgrywała główną rolę. Rozprawa była wypełnieniem klasycznej białej plamy w historiografii budownictwa obronnego, plamy, której zlikwidowanie postulowano od XIX wieku (w Polsce mieli zamiar to wykonać profesor Herbst z uniwerku i mój profesor, Jan Zachwatowicz, ale ponieważ żaden nie wykonał, spadło na mnie). Promotor i równie znakomici recenzenci postawili pracy piątkę z plusem, obrona wydawała mi się formalnością, nie spodziewałem się żadnych kłopotów. Zapomniałem, że jestem bliźniakiem Marlowe’a — „kłopoty to moja specjalność”. Na obronę przyszedłem w dżinsach, pepegach i „wojskowej” koszulce z pagonami, a bez krawata, marynarki i lakierków, co było podeptaniem rytualnej etykiety doktorskich obron i wywołało aferę, która trafiła aż do prasy. Przeczytałem o tym nawet w „Kobiecie i Życiu”, prawidłowo, bo gdyby nie jedna mądra kobieta, pewnie do końca życia nie byłbym doktorem i gryzłbym się z tego powodu bardziej niż Lońka Breżniew, który swych orderów nie mieścił na piersiach, plecach i nogawkach, a jednak cierpiał, gdyż nie dano mu Nobla, Oskara i Orderu Podwiązki. Moja niekonwencjonalna garderoba spowodowała mały szok, co wykorzystał na Radzie Wydziału delegat Dobrego, robiąc z igły widły. Kategorycznie zażądał odrzucenia doktoratu ze względu na „demonstracyjne lekceważenie władz uczelni przez doktoranta”, czyli profanację ceremonii doktoranckiej ubiorem nie przystającym do ceremoniału. Gdy losy się ważyły, zabrała głos Pani profesor AdamczewskaWejchert. Jej wypowiedź składała się z siedemnastu wyrazów: — Panie docencie, czy poza tymi pepegami i dżinsami ma pan jeszcze jakiś inny naukowy argument przeciw rozprawie? Odpowiedzią była cisza. Ta cisza przeważyła głosowanie na moją korzyść. Doktorski tytuł mam w pewnym miejscu, ale jeśli jest na świecie jakaś dama, która zrobiła mi coś pięknego, czego nie zapomnę nigdy, to ową damą jest Pani profesor Adamczewska-Wejchert, a tym czymś jest to jedno pytanie składające się siedemnastu wyrazów. Rok później zostałem wykładowcą. Ta szlachetna funkcja była jak róża z dużym kolcem: stawiała człowieka w światłach rampy i pod lampą bezpieki; w ludowej ojczyźnie każdy z akademickich belfrów był „pociągiem pod
Waldemar Łysiak
48
Lepszy
specjalnym nadzorem”. Nadzór sprawowało dwóch zawiadowców, panowie Dobry i Lepszy, co nie było dla mnie tajemnicą. Wiedziałem, że jako szef katedry Historii Kultury i Cywilizacji na Wydziale Architektury PW mam przestrzegać rozkładu i kierunku jazdy na jedynie słusznej linii kolejowej, bo jak nie będę przestrzegał, to mogę zostać wykolejony. Dwukrotnie próbowano. Próbowano zrzucić mnie z tego nasypu za jazdę w kierunku niewłaściwym (a do tego pod prąd) i w obu przypadkach wybronili mnie pasażerowie. Tematyka, którą musiałem przedstawić w formie konspektu do akceptacji, nie wzbudziła sprzeciwu. Wykładam darwinizm, fazę między Lascaux a Malraux. Ze względu na profil wydziałowego nauczania jest to w przeważającej mierze historia rozwoju sztuk plastycznych, ale także literatury, poezji, filozofii, religii, polityki, muzyki, teatru i wynalazczości technicznej w tym zakresie, w jakim artes vulgares i artes liberales wzajemnie na siebie oddziaływują. Nie można bowiem rozpatrywać „Nefretete” w oderwaniu od rewolucji Echnatona, „Ateny Partenos” bez „Iliady”, „Umierającego Galia” bez Arystotelesa i mimesis, „Dobrego pasterza” z katakumb bez chrześcijańskiego synkretyzmu, złotego tła za plecami Teodory bez basileusów oraz ikonoklastów, kultury rycerskiej bez Cervantesa i poezji trubadurów prowansalskich (a tych z kolei bez gnostycyzmu katarskiego), „Szkoły ateńskiej” bez Ficina, „Narodzin Wenus” bez Dantego i Savonaroli, toledańczyka bez soboru trydenckiego, „Porwania córek Leukipposa” bez Newtona, opery i Giambologny, „Odjazdu na Cyterę” bez włoskich komediantów, „Przysięgi Horacjuszy” bez Kanta i Voltaire’a, „Śmierci Sardanapala” bez Chopina i Byrona, „Olimpii” bez japońskiej niechęci do „sfumato”, a mecenatu Żdanowa bez nagana i samogonu. W grypserze naukowej zwie się takie związki uwarunkowaniami. Uwarunkowania są różne: proste, dialektyczne, pośrednie i bezpośrednie, wreszcie pozytywne i negatywne. Chodzi o to, co się komu kojarzy i jak. Jeśli mówisz, że De La Tourowi kojarzył się caravaggionizm, to studenci kojarzą to z Caravaggiem i wszystko, jest w porządku. Jeśli mówisz, że Gienkowi Delacroix kojarzył się Rubens, a romantykom-pejzażystom Ruisdael, studenci też prawidłowo skojarzą. Ale gdy przy omawianiu kultury imperium rzymskiego analizujesz socjotechnikę kaligulizmu (prawo retroaktywne, procesy teatralne, kult jednostki, tortury etc.) i zapewniasz, że upadek owego imperium budzi nadzieję, bo dowodzi, że wiecznych imperiów nie ma — to studenci cały ów wykład kojarzą nieprawidłowo. Gdy tłumaczysz, że Thomas Morus jest godzien uwielbienia za dwie litery powiedziane despocie, za to „No!”, o którym już starożytni mówili, iż „tylko człowiek, który umie mówić: Nie!, jest naprawdę wolny” — studenci znowu źle kojarzą, myląc czasy
Waldemar Łysiak
49
Lepszy
przeszłe dokonane z czasem teraźniejszym. Analizę działania Świętego Oficjum, Torquemady i Maluty Skuratowa — też kojarzą. Wiwisekcji Terroru jakobińskiego i tłumienia buntu chłopów (Wandca) nawet nie muszą kojarzyć, bo przy okazji słyszą o dużo późniejszym zamachu stanu, który bezczelnie nazwano Rewolucją. A do tego biją brawo, gdy słyszą cytat z Voltaire’a: „Wszelki przymus wyznawania dogmatu jest czymś wstrętnym. Rozkaz, by wierzyć, jest absurdem. Łotrami zaś są sędziowie skazujący ludzi, których jedyna zbrodnia polega na tym, że mają inne przekonania niż sąd”. Bywa też, że studenci ryczą ze śmiechu, gdy wykład o twórczości Leonarda zaczyna się cytatem z pism węgierskiego historyka-marksisty: „Leonardo był wprawdzie największym i najbardziej utalentowanym artystą Renesansu, ale nie mógł rozwinąć swego geniuszu w całej pełni, ponieważ nie było to możliwe przed Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową”. Studenci robią coś jeszcze. Gdy za ten hołd dla Thomasa More’a, za te cytaty i analizy, za tego Kaligulę, Torquemadę, Robespierre’a i kilku innych gnojów, ktoś chce ci podarować tak zwany wilczy bilet, czyli paszoł won z katedry — grożą strajkiem. I jeśli Dobremu zależy wówczas na spokoju i ciszy, bo czasy są nerwowe, a wrogie rozgłośnie tylko czekają na jakiś strajk — to wilczy bilet wędruje do kosza, otrzymujesz kolejne upomnienie z porcją gróźb i dalej wykładasz to samo. Wydziałowy dygnitarz, który bardzo mnie lubił, odkąd podniosłem raban, że egzaminy wstępne są nieuczciwe (chodziło o przecieki tematów, których tajności tenże profesor strzegł, ale strzegł nader słabo) — dwukrotnie organizował mi dymisję. Trzeciej próby już nie podjął, bo udało mu się wyjechać na ciepłą posadkę do ciepłego kraju. Zanim to zrobił, spotkała go w ojczystym kraju duża przykrość ze strony katolickich mnichów. Otóż uczony ten pochwalił był się, że odkrył na terenie Berlina zupełnie dotąd nieznane, bezcenne manuskrypty polskie z czasów m. in. średniowiecznych. Propagandę temu sukcesowi urządzono niebotyczną — przechowuję pięć tytułowych stron partyjnych gazet z wielkimi artykułami o odkryciu. A potem „Życie Warszawy” wydrukowało (ale na tylnej stronie) list zakonu benedyktynów, którzy wielkiemu odkrywcy nieopatrznie ujawnili, przed jego podróżą odkrywczą, w jakim archiwum berlińskim leżą wspomniane manuskrypty (dawno przez nich odkryte), na jakich półkach i jakie mają katalogowe numery. Historia z pewnością potraktuje ów mnisi protest nie jako obnażenie humbugu, lecz jako rażący przykład antysemityzmu, który przejawia polski kler; dla uczonego będzie to korona cierniowa lepsza niż laurowa. Tych, którzy będą mu pisać w przyszłości blaskomiotne epitafia, proszę, aby nie zapomnieli podkreślić, że profesor ten był nie tylko wielkim
Waldemar Łysiak
50
Lepszy
sawantem, ale i człowiekiem bardzo dowcipnym — z kamienną powagą zapewniał swych studentów, że Danton, przywódca Rewolucji Francuskiej, w kilka lat po swej śmierci zasłużył się w Egipcie jako egiptolog. Takich dowcipnych uczonych system hodował jak pieczarki — nauka polska wyzwoli się od tej belwederskiej armii profesorów dopiero w przyszłym stuleciu. Jeden z nich, historyk z samej czołówki polskich dziejopisów, w każdej swej pracy (a wydrukowano mu ich dużo) zapewniał, że Moskwę w 1812 roku podpalili Napoleon i Józef. Tak, ten sam książę Józef, o którym sławny nasz publicysta, późniejszy, deus ex machina, pułkownik (czy też major) i szara eminencja wojskowego zbawcy ustroju, pisał był dowcipnie: „Niejaki Poniatowski, który prawdopodobnie po pijanemu utopił się w Elsterze, wydając przy tym kabotyńskie okrzyki”. Jakie okrzyki wydawał ów pijany kabotyn Moskwę podpalając, tego wielki historyk nie ujawnił, ale już samo rewelacyjne, burzące dotychczasowy stan wiedzy, zdemaskowanie podpalacza było odkryciem klasy europejskiej. Sowieccy historycy, czytając to, musieli konać ze śmiechu. Tu uświadomiłem sobie, że może krzywdzę tego sawanta, może był to w jego wykonaniu przejaw działalności patriotycznej — numer mający zamordować śmiechem historyków Kraju Rad. W odwecie za Katyń. Roku Pańskiego zeszłego (1989) żegnający się z władzą czerwony dygnitarz ubawił pół narodu przemawiając w sejmie. Chcąc pokazać, że oni też są inteligentni i erudyci, użył sformułowania: „puszka z Pandorą”. I miał słuszność. Od czterdziestu pięciu lat — od czasu jak zadekretowano, że „nie matura, lecz chęć szczera i legitymacja partyjna” — była to puszka z Pandorą absolutnie. Puszka z Panteonem przygłupów nadających się tylko do karmienia świń, a wypromowanych na dygnitarzy każdego szczebla i zakątka, gnębiących społeczeństwo. Puszka z Parnasem grafomanów, których mianowano literaturą. Puszka z Palestrą sędziów i prokuratorów po trzymiesięcznym kursie prawa, na który werbowano murarzy i ślusarzy (gazetka ścienna w tej prawniczej szkole triumfalnie obwieszczała: „Łódzki tramwajarz prymusem naszej szkoły!”). Puszka z PAN-onią scholastycznych krawców, nicujących prawdę naukową na jedynie słuszną prawdę. Puszka z Panoptikum szamanów ekonomii, nawołujących do tańczenia w kajdanach lub do akrobacji jeszcze większej: do podnoszenia stopy bez podnoszenia się z kolan. I puszka z Paranoją tych wszystkich, którzy czapkowali i bisowali utytułowanym, wyorderowanym (chlebowo) i namaszczonym pętakom. Puszka z Pandemią w puszce z Pandemonium. Marks wywracał się w grobie, jęcząc: „Proletariusze wszystkich krajów — przepraszam was!”.
Waldemar Łysiak
51
Lepszy
Mieszkać w puszce razem z Pandorą nie było łatwo — w takiej puszce miało się dzięki Dobremu i Lepszemu niewiele szans i jeszcze mniej praw. Dzięki Lepszemu, który rządził drukiem, byli nawet tacy, co nie mieli prawa do nekrologu, chociaż każdy miał prawo do tego, bez czego niepotrzebny jest nekrolog. Oto czemu tak wielu ludzi uważało, że najlepiej jest dać dyla. Zagadnieniu dawania dyla z ojczyzny poświęciłem jedną z dwóch moich baśni islamskich. Obie rzeczy były tematycznie oryginalne, lecz językowo były to ocierające się o plagiat pastisze starych arabskich bajek, które ułożył Szakkum Isin el-Nrok. Obie zaniosłem do tygodnika „Literatura”. Mogłem zanieść do „Kultury”, z którą również współpracowałem jako „autor z zewnątrz”, ale „Kultura” właśnie zmasakrowała mi nowelę „Koziodój”, więc wybrałem „Literaturę”. Zastępca naczelnego, Jacek Syski, gdy ujrzał, że chodzi o literaturę bardziej aluzyjną niż piękną, stwierdził, iż Putrament tych bajek za żadną cholerę nie puści do druku. Byłem tego samego zdania, tydzień później Putrament zaprosił mnie do redakcji i ku mojemu zdumieniu orzekł, że przy drobnych skrótach („po co drażnić Mysią?”) puści „Cudowną lampę Aladyna”, nawet z tym wydłużonym o pół sążnia łańcuchem (tu zrobił perskie oko — sic!). Natomiast „Dowodu prawdy” nie puści, chyba że wyrzucę fragmenty o karmatach, o bolszewickiej dalekowzroczności i o Marksie, ale wówczas zostałoby niewiele prócz tytułu, więc nie ma o czym mówić. Byłem tego samego zdania. Lepszy miał jednak fantastyczne poczucie humoru — kilka lat później zezwolił na druk lekko tylko pokiereszowanego „Dowodu prawdy” (w książce „Wyspy bezludne”). I nawet nie skreślił „dalekowzroczności” Marksa oraz komunistów. Swoją drogą nie to było tam najważniejsze. „Dowód” jest przeróbką bajki o Ali-Babie i czterdziestu rozbójnikach. U mnie Ali-Baba to Avicenna. Historyczny Avicenna (wszechstronny geniusz naukowy, którego uważano na Bliskim Wschodzie za potężnego maga) miał na imię Ali i był ateistą oraz sympatykiem karmatów. W „Dowodzie prawdy” konfabulowałem o tym, jak Avicenna, obywatel Sezamu (miasta-twierdzy), mając dość sunnickiej nietolerancji i ciągłych nawoływań muezzina: „Allah i nikt tylko Allah!”, pomaga karmatom dokonać przewrotu: za pomocą sprytnej sztuczki z zaklęciem wprowadza w mury Sezamu czterdziestoosobową bandę rzezimieszków, która wraz z karmatami obala stary ład. Avicenna robi to dlatego, że wódz karmatów, Hamdan, jest jego serdecznym przyjacielem, ale przede wszystkim dlatego, że karmaci obiecują znieść tyranię i uczynić mieszkańców Sezamu wolnymi, równymi i szczęśliwymi. Lepszy (po targach, które później opowiem) zezwolił nawet wydrukować przypis z informacją, że karmaci to komuniści, lecz czymś bardziej zdumiewającym jest fakt, że
Waldemar Łysiak
52
Lepszy
pozwolił wydrukować list, jaki napisałem w imieniu Avicenny do historyka Al-Biruniego. W tym liście Avicenna skarży się na swą głupotę, która kazała mu wesprzeć karmatów, i stwierdza, że jedyne, co mógł zrobić, gdy już uświadomił sobie swój kretynizm, to dać nogę z wyzwolonego przez siebie Sezamu (uciekł do emira rządzącego w Isfahanie). Oto ów list: „Jeden jest Bóg, lecz wielu jest nieszczęśliwych, bracie mój, który stanowisz ozdobę swego stanu, a wielbłądy klękają przed tobą ochoczo, rozumiejąc, że poniosą słońce na grzbiecie. Pozdrawia cię po tysiąckroć najnieszczęśliwszy z ludzi, ty zaś, gdy wyjdziesz na brzeg morza i zamoczysz sandały, wiedz, że to przez łzy moje wylało morze tak szeroko, albowiem płaczę, odkąd smutek pije moją krew. Dziwią się ludzie, skąd mam na czole zmarszczkę głęboką niby od cięcia mieczem, nie wiedząc, że ją zgryzota wykuła bezszelestnie w kamieniu duszy mojej. Dziwią się też, że ja, com spożywał obfitość wszelakiego jadła, dzisiaj, smutkiem znużony, jeść prawie przestałem i nie więcej jak dwa młode jagnięta, na węglach dobrze upieczone, oraz jednego postawy kura w misie ryżu na wieczerzę zjadam. Najwięcej się niewiasty, myśląc: «Męskość jego pożarł robak smętku, który mu w sercu siedzi», zwłaszcza bardzo szpetne, które żadnej ode mnie rozkoszy zaznać nie mogą. Emir, oby żył aż do zgonu, wielu lekarzy pytał o przyczynę mego smutku (więcej już tego nie uczyni, kazał ich bowiem obwiesić, a jednego, który mu rzekł, iż dopiero po mej śmierci rozezna sprawę, zakopał żywcem na cmentarzu, aby tam badał trupy), lecz nie dowiedział się niczego, a ja mu prawdy nie powiem. Zataiłem ją dla ciebie, umiłowany bracie, abyś mógł ją opisać na pożytek tych, co lubią tracić czas, miast zajmować się czymś przynoszącym korzyści, jako to kupczenie drzewem sandałowym, szafranem i suknem, nikogo bowiem nie nauczyły nieszczęścia ojców i dziadów (oto czemu wszyscy się żenią, prócz Allaha, który nie jest głupi). Posłuchaj: Wierni, których Prorok wita u niebieskich bram raju, takim nie ozdobią swych twarzy uśmiechem, z jakim ja zasypiałem po owym dniu, kiedy wraz z karmatą Hamdanem wyzwoliłem Sezam, przynosząc ludowi sprawiedliwość i szczęście. Obudził mnie nazajutrz ryk muezzina z najwyższego minaretu: — Hamdan i nikt tylko Hamdan! Pomyślawszy sobie, że to sen dobry odmienił się w zły o świtaniu, jako czasami bywa, na drugi wywróciłem się bok, plecami do czarnej niewolnicy, której sapanie przeszkadzało mi wielce, lecz i drugim uchem te same złowiłem słowa: — Hamdan i nikt tylko Hamdan!
Waldemar Łysiak
53
Lepszy
Serce moje poczęło omdlewać niczym złoty puchar, który od gorzkiej pleśnieje trucizny, a gdy wybiegłem na balkon i ujrzałem co ujrzałem, dusza moja oparzyła się srodze. Na ulicach towarzysze Hamdana batogami uczyli ludzi, jaką jest rozkoszą wolność, tudzież w jakiej postawie i jakimi należy wyrażać ją słowy, czterdziestu zaś zbójów, których onegdaj wprowadziłem do miasta (ani śniąc, że ich nazajutrz bohaterami zwać każą) wydawało komendy w imieniu wodza. Dostrzegłbyś wtedy, że mam oczy pełne krwi, jakby patrzyły na mnie wszystkie upiorne twarze wyzwolonych. Włosy mi się pod turbanem uniosły i przysięgam ci, że szaleństwo przeszło tak blisko mojej głowy, iż poczułem na twarzy gorący jego oddech. Sam bałem się oddychać głębiej, aby wraz z powietrzem nie wciągnąć do piersi słów skandowanych na cześć Hamdana, który się padyszachem i bliskim kuzynem Proroka ogłosił. Usiadłem i zamyśliłem się nad mądrością moją, czyniąc to bez pośpiechu, podobnie jak człowiek, co długo i cierpliwie żuje pestkę dyni, by ją na koniec wypluć z pogardą pod stopy. Ty jednak nie przeklnij mnie więcej jak trzy razy i słuchaj dalej. O zmroku nawiedził mnie ukradkiem Hamdanowy sługa, którego dziecko ze śmiertelnej ongiś wyrwałem niemocy, i szepnął mi: — Panie, drzwi twego domu naznaczono kredą, aby mogli je poznać bohaterowie, którym sułtan przykazał zmniejszyć liczbę żywych o ciebie nim księżyc dotknie iglicy najniższego minaretu. Noc w turbanie z mgławic obsypanych gwiazdami zeszła już na ziemię niczym zadumany pielgrzym, któremu język wyrwano, iżby się nad potrzebę nie rozgadał, zdziwiłem się więc, czemu dotąd nie przyszli. — Albowiem ja ten sam kredowy znak na drzwiach wielu wypisałem domów, od czego zbóje pogłupieli i nie wiedzą, co czynić — odpowiedział mi ów karmata a człowiek szlachetny (co snadnie dowodzi, że i bezgarbny wielbłąd zdarzyć się może), zaczym dodał: — Prędzej albo później przyjdą tu, mistrzu, ukryj się w moim szałasie! Podziękowałem mu i okrywszy twarz fałdami burnusa, wyszedłem z domu, podążając do pałacu Hamdana. Ciemność dawno zasiadła na obliczu nieba, a dookoła panowała cisza przepojona mrokiem, wciskając się w każdą szczelinę Sezamu, a potem do mojej piersi. W tej ciszy nabierały głosu wszystkie szelesty nocy, podobne do prochu przesypującego się w klepsydrze, usłyszałbyś nawet nóż wysuwający się z dłoni pijanego haszyszem zbrodniarza. Żołnierze stojący przed bramą pałacu obudzili się, a poznawszy mnie, pragnęli rozsiekać krzywymi szablami, lecz im powiedziałem, że jeśli się nie cofną, będę ich musiał
Waldemar Łysiak
54
Lepszy
zamienić w świnie, w co uwierzyli mając mnie za czarownika, który wszystko może, i pobledli z wielkiego strachu, a ja przeszedłem słysząc jak im serca tłuką się o zbroje niczym orły w żelaznych zamknięte klatkach. Stanąwszy przed wejściem do komnaty Hamdana i ja uczułem strach rozlewający się po całym ciele. Starłem z czoła pot i zaczekałem, aż strach mnie opuści, a kiedy przestąpiłem próg, myśl moja stalą się zimna jak stalowe ostrze z Damaszku, które ma błysk lodowatej śmierci, by się nie mogło zawahać szukając trzewi wroga. Wszedłem do wielkiej sali, pośrodku której biła fontanna, a woń fiołków szła z niej naokoło, ledwie dostrzegalnym przędąc się pyłem. Dalej nieco leżały nagie odaliski, nie nazbyt jeszcze rozkwitłe, lecz miłych dla oka kształtów i powabne dosyć. Obok spoczywał sułtan na dziesięciu poduszkach i mlaskał lubieżnie, co głuszyło szelest strusich piór, którymi rzezańcy powiewali nad łysą jego głową. Spojrzał na mnie oczami nie tak czarnymi jak czarną jest dusza szejtana ani też sumienie nadzorcy niewolników, ja zaś rzekłem: — Pokój z tobą, Hamdanie, przyszedłem cię pożegnać. — Wyjeżdżasz? — zdziwił się, widząc mnie żywym. — Dlaczego? — Przypomniałem sobie bowiem tego rabina, którego zapytano, czy wolność to jest dobrze, on zaś odrzekł: «Tak, to jest dobrze». Zapytano go tedy, czy równość to jest dobrze i on odpowiedział: «To też jest dobrze». Potem go spytano, czy braterstwo to jest dobrze, a on przytaknął: «To jest bardzo dobrze». Spytano go więc, czy postęp i współzawodnictwo pracy to jest dobrze, i po raz czwarty on się zgodził, mówiąc: «To wszystko jest bardzo dobrze. Ale najlepiej jest wyjechać». — Źle czynisz opuszczając naszą sprawiedliwą wspólnotę — rzekł mi sułtan, a ja mu odrzekłem: — Twoja sprawiedliwość, ulubieńcze ludu, pożre się sama, niczym wściekły wąż, który połyka swój tułów od ogona. Pojmie to nawet człowiek z urodzenia głupi, którego w młodości mocno bito bambusem w ciemię, ty jednak nie bierz do siebie tych słów, wiesz wszakże, iż bardzo cię poważam i gdybym miał syna, chciałbym, aby był do ciebie podobny, chociaż niejeden by rzekł, iż woli, byś był już podobny do mego zmarłego ojca. — Więc on z pewnością jest w raju! — rozmarzył się Hamdan. — Rzekłeś. Ojciec mój nie czynił ciemności w południe, jako ty czynisz. Ja ci wszakże życzę stu lat życia więcej od niego, albowiem gwiazdy, które Allah rozsypał po firmamencie tak szczodrze, jak ty rozdajesz razy batoga, powiedziały mi, iż żył będę tylko trzy doby krócej od ciebie, chcę zaś napisać księgę o tysiącu stronach, co mi zajmie trochę czasu. Gdybyś
Waldemar Łysiak
55
Lepszy
jednak zmęczony był już życiem, każ mnie zabić lub wtrącić do lochu, a za trzy dni wolnym będziesz od trosk i pogrzebią cię w ziemi, w której leży twoje serce, i zapomną cię szybciej niźli trwa kamienowanie złoczyńcy u Czarnego Głazu Kaaby, gwiazdy bowiem nigdy nie kłamią, a ja znam się na nich jak nikt na świecie, o czym dobrze wiesz. Opuszczając Sezam z firmanem sułtańskim, który mi nietykalność zapewniał, wyglądałem, bracie mój, jak człowiek, który po wielu dniach ciężkiej choroby zwlókł się z łoża, by zobaczyć słońce. Dotarłszy do Isfahanu, stałem się prawicą emira Ala ad-Dauli, u którego tylko połowa duszy jest zła i okrutna, jak to się dzieje z duszami tych, którym Allah dał w ręce władzę, druga zasię pozostaje czysta i szlachetna, choć i na nią czasami siada demon podłości. Wiem jednak, że nie ma ludzi doskonałych, jeśli nie liczyć ciebie i Proroka, z którym obyś się rychło połączył, obaj bowiem stanowicie świetliste oczy Allaha, a póki ty po tej brudnej chodzisz ziemi, On jednooki jest, przez co dzieje się tak, a nie inaczej”. „Ale najlepiej jest wyjechać”... Wyjeżdżano z biletem w jedną stronę, na Zachód, czyli na zachód, na północ (Skandynawia) i na południe (Australia i RPA). Z puszki pezetpeerowskiej zwiało więcej ludzi niż liczy niejeden naród, który żyje we własnych granicach. Prócz tych kilku milionów Polaków, którym odechciało się tylko adresu polskiego (dość mieli zapuszkowania), byli i tacy, którym się odechciało narodowości polskiej w ogóle, dlatego na czarnym rynku zarabiano handlując niemieckimi papierami, które opiewały na babcię Ślązaczkę, dziadka volksdeutscha lub wujka bohatera Wehrmachtu. Z takim genealogicznym krzakiem dostawało się za Łabą obywatelstwo w try miga, przepraszam: w blitz. „Polak mały”, ledwie wyszedł ze szkół, w których wpajano mu wampiropodobnych Krzyżaków Sienkiewicza, zaczynał uganiać się za niemieckimi korzeniami i cała nauka antyszwabskiego patriotyzmu szła w las. Jak sobie pomyślę, że już przed szkołą i bez czarnego rynku mógłbym pyrgnąć do germańskiej gemütlich-ojcowizny („es geht nichts über die Gemütlichkeit”), to sam siebie pytam: co ja tu jeszcze robię? Wic („ein Witz”) polega nawet nie na tym, że ja urodziłem się w niemieckim kraju Generalne Gubernatorstwo („Generalgouvernement”), tylko na tym, że mój papa („mein Vater”) urodził się w uzdrowisku Salzgitter (obecnie RFN, Dolna Saksonia), gdzie babcia przebywała u sławnych tamtejszych solankowych wód. Mam na to dokumenty nie czarnorynkowe, tylko dziedziczne, więc Szwab, od Adenauera do Kohla, dałby mi obywatelstwo z pocałowaniem łapy. Pech jednak w tym, iż uzdrowiskowy syn mojej babci kochał Niemiaszków równie gorąco jak Kacapów, i za całe złoto Renu, z pierścieniami wszystkich
Waldemar Łysiak
56
Lepszy
Nibelungów na dokładkę, nie zmieniłby tego wyznania, a ja, niczym to jabłko, padłem zbyt blisko jabłoni. Taki verfluchte kismet! Ci, którzy chcieli się ewakuować bez samogermanizowania za pomocą kupionych wujków Obersturmführerów, po prostu pryskali gdziekolwiek, byle tam był kapitalizm (ale już ten „rozwinięty”). Większość bowiem pryskała nie przed gumą Dobrego (przed nim tylko ofiary represji politycznych i zatwardziali w antykomunistycznym idealizmie) ani przed kagańcem Lepszego (gromadka twórców), lecz przed tak zwaną wspólnotą środków produkcji, zmieniającą wszystko w niczyjość, smród i brud. Był to więc eksodus od systemu do systemu, spowodowany przez te kilka drobnych różnic odczuwalnych na bieżąco. Pod wieloma względami życie człowieka w komunizmie niczym się nie różniło od życia człowieka w kapitalizmie. I tu, i tam każdy pragnął kogoś wyrolować. I tu, i tam można było, przy odrobinie fartu, wypić i zakąsić na cudzy koszt. W obu ustrojach seks był równie łatwo dostępny z powodu tej samej delikatnej struktury psychicznej kobiet (odkrytej i opisanej przez wnuków Freuda), na którą nie ma żadnego wpływu jakość używanych perfum („Przemysławka” czy „Nina Ricci”). I tu, i tam bandyta, co miał dobre układy z gliną, wychodził na tym lepiej niż ten, który nie miał z gliną żadnych układów. Itd., itp. Ale były też różnice. W kapitalizmie dobrym lekarzem był taki, który dobrze leczył, natomiast w komunizmie dobrym lekarzem był ten, co potrafił za flaszkę dać zdrowemu papiery chorego, a choremu rozkładane łóżko na brudnym szpitalnym korytarzu, zaś jeszcze lepszym ten, który kładł chorego w sali z oknem nie mytym przez dwadzieścia lat. Inna różnica polegała na gastronomii: od komunistów lekarz dostawał pensję, za jaką nie mógł sobie kupić żarcia porównywalnego z tym, które w kapitalizmie dostawał od rządu bandyta skazany za brak układów z policją. Dlatego każdy rozsądny polski lekarz zwiewał z ojczystej kliniki, żeby w Hamburgu myć talerze, a każdy mądry wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego grzał do Wiednia robić to samo, co tamten lekarz robił w Hamburgu. Wyższość systemu komunistycznego polegała właśnie na tym, że nasz specjalista był przygotowany bardziej wszechstronnie i potrafił wykonywać zawody, na których jego kolega z kapitalizmu w ogóle się nie znał. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie: dlaczego nie wszyscy Polacy zwiali na Zachód, chociaż wszyscy mieli na to ochotę. Może dlatego, że na Zachodzie liczba knajpianych zlewów nie jest (choć trudno w to uwierzyć) nieograniczona, a może dlatego, że niektórym bardziej pasował układ, na który w ahumanitarnej cywilizacji zachodniej nie można liczyć: wy udajecie, że płacicie — ja udaję, że pracuję. Ale może z innego powodu; nie znam
Waldemar Łysiak
57
Lepszy
prawidłowej odpowiedzi na to pytanie. Wiem natomiast, dlaczego zwiało lub przynajmniej wyfruwało okresowo tylu moich kompanów: ze względu na bardzo wysokie stężenie poczucia humoru we krwi. Była to z ich strony spontaniczna reakcja na państwowy humor (humor Dobrego i Lepszego), na czar tego systemu, w którym roiło się od dyżurnych trygonometrów przekonujących naród via TVP o doktrynalnej wyższości kwadratury koła nad walcami wpisanymi w niewłaściwą półkulę. Ale po kolei: W Polsce od czasów Stańczyka, Zagłoby i Rzeczypospolitej Babińskiej prawdziwe poczucie humoru przeżywało kilkuwiekowy kryzys na skutek takich mało dowcipnych syndromów, jak zapiekłe rebelianctwo, somosierszczyzna i patologiczny mesjanizm. Dopiero w pierwszej połowie naszego stulecia, w okresie międzywojennym, pojawiła się silna grupa doktorów humoris causa, którzy dokonali sanacji narodowego poczucia zgrywu (dlatego ten okres nazywamy w podręcznikach i encyklopediach sanacją). Przewodzili owym kpiarzom-uzdrowicielom, jak w bajce Disneya z lat trzydziestych: jedna królewna (Mniszkówna), jeden książę (Nikodem Dyzma) oraz siedmiu krasnoludków (Witkacy, Słonimski, Makuszyński, Tuwim, Hemar, Fiszer i płk Wieniawa). Gajowym, który nie tknął królewny, był Gombrowicz, który wielkim humanistą był. Dzieciom tych zgrywusów (Hłasce, Mrozkowi, Tyrmandowi i in.) Bóg powierzył humor Polaków na kolejnym etapie — po wyzwoleniu Polski (przez niezwyciężoną armię radziecką) spod trwającej pięć lat okupacji hitlerowskiej i radzieckiej. Następne pokolenie, wnukowie sanacyjnych prześmiewców, ujawniło się w latach 60-ych i 70-ych, tworząc formację dość jednolitą, która — jak każda jednolita formacja — skupiła się pod jednym hasłem stanowiącym wyznanie wiary. O ile takim zawołaniem bojowym komunistów było: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”, o tyle hasłem-symbolem zgrywusów i luzaków nowej generacji stało się monumentalne zdanie, które Janusz Głowacki włożył w usta umierającego Attyli. Przypomnę: konający pierwszy sekretarz Partii Zjednoczonych Hunów (jeśli Hunów pisze się przez ch, to należy czytać: Chunów) odwraca się ku zgniłemu Zachodowi, zaciska po raz ostatni spracowaną piąchę i daje ostatnią dyrektywę swoim wiernym towarzyszom, zgromadzonym wokół śmiertelnego wyra: „— Chłopaki, pokażcie tym pedałom!”. Mimo że autor „Wirówki nonsensu” nie był w luzackich środowiskach autorytetem równie niepodważalnym, co w swoim czasie i dla swojej ferajny Attyla, wielu luzaków posłuchało tego szlachetnego apelu i znowu fala polskich bocianów-pokazywaczy odfrunęła do ciepłych stron, głównie do Ameryki, ażeby tamtejszym „pedałom” pokazać. Znowu, bo z historycznego
Waldemar Łysiak
58
Lepszy
punktu widzenia była to kontynuacja sarmackiej tradycji. Już Janek z Kolna pokazywał Amerykańcom (jak się odkrywa Amerykę), a to, co im pokazał taki Kazik Pułaski, przyprawiło ich o nerwowe załamanie i spowodowało ogólnonarodowy kompleks, z którym do dzisiaj nie mogą się uporać tabuny psychoanalityków. Poszło o to, że oni (Amerykance) myśleli, iż najlepszymi jeźdźcami globu są ich Indianie, a gdy Pułaski urządził konny spektakl w polskim stylu, zrozumieli, że przy naszym lekkokonnym Siuksowie to są kawalerzyści z koników na biegunach (po szczegóły odsyłam do rozdziału o Pułaskim — ”ojcu amerykańskiej kawalerii” w moim „Asfaltowym saloonie”). Drugą z podstawowych cech nadwiślańskiego kawalerzysty zademonstrował jankesom Faustyn Wirkus. Według czołowego eksperta od tych spraw, śp. pułkownika Wieniawy-Długoszowskiego (pułkownika, bo nawet jako generał Wieniawa pisał się: „były pułkownik”), takie cechy są trzy i noszą nazwę „trzy razy K”: koń, kobieta i koniak. Nasz Wirkus, idąc w ślady Pułaskiego, wstąpił do armii USA i w roku 1927 został mianowany zawiadowcą wyspy Gonave. Zdymisjonowano go dwa lata później, gdy prasa rozeźliła purytańską Amerykę informacją, że wszystkie kobiety z wyspy Gonave stanowią dobrowolny harem Polaka, bo zwariowały dla niego i na domiar obrały go królem Faustynem I. Cała wyspa płakała, kiedy władze amerykańskie zabrały Faustyna I z Gonave. Wieniawa (który też wyemigrował do Stanów) słusznie stwierdził: „Silna słabość każdego polskiego kawalerzysty do trzech K niejednokrotnie bywała powodem godnych pożałowania nieporozumień z władzami...”. Pierwsze z trzech K wymienionych przez eksperta sanacyjnego nie musi dzisiaj oznaczać konika-czworonoga i nie oznacza wcale; już w roku 1927 Wieniawa zawyrokował, iż do kawalerzystów należą też twórcy: poeci (oni najbardziej, bo mają Pegaza), pisarze, malarze i kompozytorzy. Drugie K (kobieta) oznacza zawsze to samo, od tej historii z jabłkiem do dzisiaj. Natomiast trzecie K (koniak) ulega modom (zmieniają się smaki, nalepki, zakrętki, korki, kształty i pojemności), lecz pod jednym względem nie zmienia się ani ciut: jest wciąż źródłem natchnienia równie potężnym, co K drugie. Weźmy Byrona, który nastrajał się za pomocą włoskich signorin i dżinu — nazywał dżin swoim Hippokrene (Hippokrene to święte greckie źródło natchnienia, tryskające ze skały, w którą Pegaz uderzył kopytem). Wśród rodzimych poetów najwięcej zawdzięczają białym myszkom Broniewski i Grochowiak. Gdzieś przy bezwstydnej „Wenus z Willendorf” i ubzdryngolonym „Tańczącym szamanie” z Groty Trzech Braci ewolucja natchnienia stanęła w miejscu — tylko gołe myszki i białe myszki, a Parnas składa się z czterech żywiołów: ziemi, powietrza, ognia i wody ognistej.
Waldemar Łysiak
59
Lepszy
No dobrze, ale co ma wspólnego trzecie K z eksodusem zaoceanicznym rodzimych kawalerzystów (twórców)? Na to pytanie nauka nie znalazła jeszcze odpowiedzi. Być może nie ma tu żadnego związku. A może chodzi o to, iż każdemu wyjeżdżającemu śni się „pokazywanie pedałom” przy pomocy nadwiślańskich talentów artystycznych (współczesna wersja „rozwijania skrzydeł”) w jednym z miast obiecanych amerykańskiego raju, takim jak Hollywood czy Manhattan (współczesna wersja „złotej Jeruzalem”)? O skrzydłach polskich i o tej „złotej Jeruzalem” Słowacki pisał: „Takie się miasto z nich każdemu śniło, A każdy widział podobnie jak drugi. Najbliżej bram był szlachcic Poletyło, Który pod stołem już leżał jak długi. Od lotu widać nazwisko mu było, I dotąd widać pradziada zasługi Lotne działały w synie, że uderzał Skrzydłami o strop — gdy pod stołem leżał”. O trzecim K pisałem w „MW” (rozdział „Wygnane dzieci”), cytując Malcolma Cowleya, który zauważył, że pijaństwo twórców to „swego rodzaju most ku innym, a zarazem próba przebicia się przez skorupę świadomości i dotarcia do samego siebie”. Ale z mostami bywa tak (każdy architekt wam to powie), iż czasami potrzebują wzmocnienia. Na przykład, pewien bliski mi niegdyś architekt i utalentowany malarz wzmacniał konstrukcyjnie ów „most ku innym” za pomocą swoich morderczo uwodzicielskich oczu: gdy około piątej nad ranem zjawiał się i pomagał trzymać pion framudze drzwi u tej akurat damy, która oczekiwała go już poprzedniego dnia po dobranocce, niczego nie tłumaczył, nie łgał, nie przepraszał i nie wręczał bukietu kwiatów zerwanych z klombu miejskiego, tylko wytrzeszczał na kobietę niemowlęcy wzrok i zadawał jedno łagodne, wszystkim znane, pytanie: — Czy te oczy mogą kłamać? Nie sposób wyobrazić sobie kobiety, która po takim pytaniu nie przytuliłaby artysty do czułej piersi, nawet jeśli między pytaniem a przytuleniem dała mu w pysk. Malcolma Cowleya cytowałem w „MW” à propos wspólnych delirium tremens Soutine’a i Modiglianiego, i właśnie malarze są przykładem idealnym na to, że twórcy potrzebują wysokoprocentowych „sztucznych rajów”, jak je zwał Baudelaire. Delacroix nie tykał pędzla nim nie wprawił się w mocne natchnienie odpowiednią ilością płynnej winorośli i w swych „Dziennikach”
Waldemar Łysiak
60
Lepszy
przyznawał, że dlatego musi mieć „szum w głowie”, gdy tworzy, bo dzięki winu osiąga „dużo większą jasność spojrzenia niż na trzeźwo”. Swój doskonały autoportret, z roku 1829, machnął „w kompletnym zamroczeniu”. Kompletne zamroczenie pozwalało malarzom produkować arcydzieła należące do kanonu sztuki. Jeden przykład. Jackson Pollock i dwaj jego kumple, uzyskawszy gorzałą typowe dla Pollocka delirium, postanowili coś namalować. Chwytane przypadkowo tuby farb wyciskali na kawałek lnianego płótna, który zaścielał podłogę, a następnie rozmazywali w pijackim zamroczeniu bosymi stopami. Współuczestnik tego tańca, rzeźbiarz Tony Smith, wspominał później: „Byliśmy tak naprani, że w ogóle nie kojarzyliśmy, co się dzieje”. Pollock, gdy już się wyspał i wytrzeźwiał, dał malowidłu nazwę „Błękitne słupy”. Krytycy uznali „Błękitne słupy” za arcydzieło abstrakcyjnego ekspresjonizmu, po czym australijska Galeria Narodowa wyłożyła astronomiczną w roku 1973 sumę 2 milionów dolarów. Tyle samo lub mniej płacono wówczas za Rembrandta. Znakomity plastyk z zasłużonego rodu malarzy galicyjskich, Marek Pietrzak, po przeczytaniu „MW” odczuł potrzebę napisania do autora, w związku z czym zainkasowałem dwa listy bardzo ciekawe, bardzo dowcipne i bardzo obszerne. Jeden z nich dotyczył trzeciego K. Przedrukowuję ów cymes, albowiem historycy polskiej sztuki XX-wiecznej nie darowaliby mi, gdybym tę kopalnię anegdot w pyszny sposób kpiarskich bądź (jak w przypadku Sterna) wstrząsających — gdybym ją zataił dla prywatnego frasunku: „Szanowny panie Waldemarze. To jest taki interlist, można powiedzieć: list przez dziurę, albo wsunięty pod drzwi bez uruchamiania dzwonka. W Pańskim eseju o Chaimie Soutinie wspomina Pan o skłonnościach malarzy do picia, o konieczności picia, która z czasem przeradza się w filozofię konieczności picia i w delirium. Racja. Byłem tego świadkiem od dziecięcia. Mój śp. Tata był ze «szkoły Szukalskiego» i póki nie został wreszcie wyrzucony przez Mamusię wraz z całą swoją kompanią na zbity pysk, poznałem całą kupę ludzi z krakowskiej Bohemy, którzy do naszego zadbanego mieszkania i mamusiowego seminarium stanisławowskiego pasowali jak pięść do nosa. Przynosili własne trunki, w domu stały gąsiory wina porzeczkowego, słowem rój trutni na plastrze miodu. Bywał Jonasz Stern, Wójtowicz, Wojtanowicz, Panek i kupę innych z branży, i trochę kibiców. Jonasz Stern, kumpel Taty od wypitki i wybitki, tratował obrazy Starego, a raz wbił jeden z nich, zaczęty, ale nie dokończony (przedstawiający ostatnie
Waldemar Łysiak
61
Lepszy
chwile człowieka, gdy personifikacja śmierci, na tle skraju ponurego wiejskiego cmentarzyska, przerywa kościstym palcem ostatnią strunę skrzypiec grającego na nich ślepca) mojemu Staremu przez głowę na szyję. Miał rację. Nie wiedziałem wtedy nic o Sternie poza tym, że zwykł być chodzić z niedopiętym rozporkiem i regularnie dostawał po pysku od mojego wujka, starego czołgisty spod Monte Cassino. Potem opowiedział mi o sobie, w chwili przesiąkniętej jakąś grozą, prawie wszystko. Wtedy już studiowałem na ASP. Nie wiedziałem, że został gdzieś na wschodnich rubieżach rozstrzelany na jakimś przejeździe kolejowym, wraz z dużą grupą współwyznawców, przez oddział SS. Że, ranny, przeleżał wśród nagich ciał dobę, nim ośmielił się wypełznąć spod trupów. Jego żona, którą czasem nazywał «zaszafowym słoneczkiem», choć była ponoć dość tradycyjnym typem chasydki, przesiedziała okupację w Warszawie, we wnęce za ścianą. Wreszcie nie wytrzymała. Brudna, śmierdząca, z prawie oślepłymi oczami, wyszła na ulicę, gdzie skosił ją pierwszy napotkany patrol. Potem Jonasz tkał swoje obrazy z ości i pijał. Staszek Wójtowicz, który uczył mnie z Szancenbachem rysunku, zdecydowanie zapił się na śmierć. Krótko przedtem zaczęła malować swoje wzruszające, naiwne kwiatki i kotki jego żona. To go skosiło. Patrzył tylko na mnie oczami, w których była zupełna bezradność, złamany kręgosłup i popiół talentu, który przepił. Jego kumpel i asystent z ASP, Maniek Kruczek, przeżył go raptem o parę miesięcy. Doprowadził się do tego, że zamiast nosić po kieszeniach materiały do swoich rzeźb (zardzewiałe łańcuchy, przekładnie zębate i kamienie) — nosił tam netto kawałki tortu, którymi starał się w poczciwości swojej częstować nas, swoich studentów i zarazem kumpli. Zamiast tych rupieci i słodkości, w kieszeniach wyświechtanego trencza Jurka Panka zawsze można znaleźć jego psa. Pies to brzmi zbyt dumnie i dosłownie. Jest to żyjątko marne, pełne fobii, nieufne, znerwicowane, gryzące wszystkich resztkami ząbków (ja też mam ślad na lewej dłoni). Jakiś sinopopielaty ratlerek z cechami piżmoszczura i kobry. Jurek jeszcze coś potrafi malować. Czasem. Ten pies jest jeszcze gwarancją jego talentu. Kiedyś Jurek, wywinąwszy się z otulającego go dywanu pewnej naszej wspólnej znajomej i wyczołgawszy się spod stóp moich i Jasia Stoberskiego, został ugryziony przez swoją szkaradę ku satysfakcji wszystkich obecnych (o ile mnie pamięć nie myli, świadkiem był również Jan Sztaudynger). Błąkał się też u nas ksiądz proboszcz z Borku Fałęckiego, wielbiciel sztuki, ale głównie maminego wina porzeczkowego, który nieodmiennie osiągał stan Nirwany i wychodził od nas w środku nocy, w rozpiętej z trzydziestu trzech
Waldemar Łysiak
62
Lepszy
guzików sutannie, na położony nieopodal węzeł komunikacyjny, by tam dyrygować ruchem. Z kolei Jacek Puget, cudowny rzeźbiarz i cudowny człowiek, niezmiennie ubrany był w zżarty przez mole bezrękawowy kożuszek, z trokami od kalesonów ciągnącymi się za nim ni to swobodnie, ni to oskarżycielsko, i imponował wszystkim pazurami zajdzionymi brudem, a na zwróconą mu kiedyś przez prof. Styryjską–Taranczewską uwagę, że chociaż przed przyjściem na Radę Wydziału mógłby sobie te pazury wyczyścić, odparł: «A po cholerę? Wystarczy, że się podrapię po głowie i mam takie same». Odpalał przy tym Extra–Mocnego od Extra–Mocnego i kaszlał przerażająco. Mieczysław Wejman, ówczesny rektor ASP, przekonany o ewidentnej gruźlicy Pugeta, a nie umiejąc, nie odważając się powiedzieć mu tego wprost, sprokurował dla całej kadry obowiązkowe prześwietlenia małoobrazkowe. Okazało się, że Puget ma płuca jak dzwon, a Wejman wylądował na trzymiesięcznej obserwacji w sanatorium. A Jurek Potrzebowski, tata mojej koleżanki z roku, z grafiki. Kiedy pił z nami, kolegami jego córki, wynajmował salę w restauracji hotelu «Cracovia». Spędzaliśmy tam czasem dwie, trzy doby. Tutaj, w Polsce, malował konie. W Szwecji malował obrazy abstrakcyjne. W tydzień, dwa, zarabiał harmonię koron. Wsiadał w swoje Volvo, przyjeżdżał do domu, zapraszał nas do siebie, do swojej pracowni, gdzie oczom naszym ukazywał się dywan z banknotów wielokoronowych, na którym ostentacyjnie leżał w pozie «Odaliski» Ingresa. Kończąc ostatni swój pobyt w Szwecji pośliznął się na mokrych schodach przed domem, wyrżnął w nie głową i nie zrażając się tym dojechał do promu w Ystad, promem do Świnoujścia, z narastającym bólem głowy przejechał bez przerw do Krakowa i w domu stracił przytomność. W klinice na Kopernika odzyskał przytomność, zaczął dużo rysować (głównie ułanów), wreszcie z pękniętą od ucha do ucha podstawą czaszki zmarł. Hieny, tzn. pielęgniarki i lekarze dostarczający mu zamiast leków gorzały, rozdrapali mu po śmierci wszystko. Rodzinie zostały ciepłe ruiny, Volvo i ogród z domem osuwającym się do Dunajca w Nowym Sączu. A Nowosielski, Wojtanowicz, Wejman... Zresztą znam kilku takich więcej, ale oni starają się jeszcze walczyć. Najtrafniej spuentowali to św. Franciszek Loyola i Camus. Franciszek napisał: «Ludzkość to tłum zdążający do piekieł». A Camus dodał: «Pozostają tylko funkcjonariusze i skurwysyny». Z poważaniem Marek Pietrzak”.
Waldemar Łysiak
63
Lepszy
Gdy przeczytałem ostatnie zdanie tego listu, przypomniał mi się obiad, który z kilkoma kolegami spożywałem w SPATIF-ie. Nagle wyłonił się nie wiadomo skąd ululany w dym Jonasz Kofta, usiadł mi bezceremonialnie na kolanach i spytał: — To ty jesteś Łysiakiem? — Mniej więcej — odparłem skonfundowany na tyle, na ile może być facet, któremu nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie usiadł na kolanach. — Wiesz co, chciałem ci tylko powiedzieć, że jak zabraknie nas dwóch, to tu będzie pustynia Gobi, zostaną same skurwysyny i gliny. Ja już mam odlot blisko, a ty? Odleciał w krótki czas potem. Ja jakoś nie (widać się co do mojej osoby pomylił) i nie mam podobno szans, bo wedle starych wierzeń ci, których uśmiercono za życia, będą żyli bardzo długo. Mnie pogrzebano w roku 1987 w kilku prowincjonalnych gazetach (mam „Wiadomości Skierniewickie” z informacją o mojej śmierci), stąd w owym czasie wśród przyjaciół udawano na mój widok przerażenie: „Duuuch!!!”. I jeszcze coś mi się przypomniało w związku z listem Marka Pietrzaka, więc znowu popadnę w dygresję (ta książka składa się z samych dygresji, co niejeden Czytelnik już zauważył, ten zaś z Czytelników, który chciałby tu znaleźć jakąś konstrukcję w miarę logiczną i spójną, nie ma szans, gdyż w zderzeniu z „Lepszym” zasada „szukajcie a znajdziecie” nie sprawdzi się do końca — „Lepszy” to typowe „silva rerum”, czyli memuarowy groch z kapustą). Przypomniało mi się, à propos „harmonii szwedzkich koron”, jak moi studenci zarabiali te harmonie na wakacjach u Szwedów. Zarabiali malarstwem, Szwedzi bowiem to naród wrażliwy na prawdziwe piękno; kulturalnego Szweda reprodukcje nie interesują, chce mieć na ścianach oryginały malowane grubo za pomocą farby olejnej, której fakturę czuć w dotyku. Malarstwo moich studentów pochodziło z tajwańskich fabryk dzieł sztuki. W takiej fabryce jest duża hala, a w niej między dwoma odległymi bębnami — rozpościera się gigantyczny pas lnu. Przed tą lnianą taśmą siedzą jeden przy drugim Chińczycy. Każdy ma tylko jeden pędzelek i jedną miseczkę z jedną farbą, służącą do malowania jednego tylko szczegółu na tysięcznych replikach tego samego obrazka. Chińczyk z miseczką farby błękitnej maluje niebo, ten z białą — obłoczki, ten z brązową — pnie drzew, ten z zieloną — listowie itd. Lniana taśma sunie przed nimi miarowo, a dokładniej skokowo, zatrzymując się na czas potrzebny, aby ten od nieba pociągnął niebo, ten od trawy — trawę, ten od jeziorka — jeziorko itd. Wreszcie lniana wstęga zamienia się w coś w rodzaju taśmy filmowej, na której każda klatka jest identyczna jak dwie
Waldemar Łysiak
64
Lepszy
krople wody; teraz trzeba taśmę pociąć i mamy tysiąc oryginałów bezspornie ręcznie malowanych przez malarza. Studenci mojego wydziału nabywali te oryginały od hurtownika azjatyckiego i przerzucali do Szwecji, by tam rozprowadzać je wśród miłośników sztuki malarskiej. Znając preferencje estetyczne Szwedów, kupowali od hurtownika tylko dwa tematy: sekcje z taśmy landszaftowej i sekcje z taśmy żydowskiej (rabin czytający Talmud przy świecy). Z rozprowadzaniem u Szwedów dzieł sztuki jest wszakże kłopot ten, iż handel domokrążny bez zezwolenia jest tam zakazany bezwarunkowo. Ale, jak mówił polski adiutant Napoleona, Dezydery Chłapowski: „Un Polonais passe partout” (Polak wszędzie przejdzie); potwierdził to w naszych czasach śląski myśliciel, Edek jeżowłosy, mówiąc: „Polak potrafi”. Warszawska studenteria dała sobie radę: wyniuchała przepis, że młody artysta, który pragnie, by opiekuńcze szwedzkie państwo sfinansowało mu debiutancki wernisaż, musi udokumentować tak zwane poparcie społeczne dla swej twórczości, czyli przedstawić listę z podpisami bodajże pięciuset Szwedów, którzy pozytywnie oceniają jego twórczość. W tym celu wolno mu pukać do drzwi szwedzkich domów, pokazywać swoje twory i prosić o podpis na liście. Banda przedsiębiorców z mojego wydziału tak właśnie robiła — wędrowali po Szwecji od willi do willi, wstawiając następujący tekst: — Dzień dobry, jestem polskim artystą i chciałbym mieć wystawę w Sztokholmie, ale do tego muszę mieć poparcie społeczne, taki jest u was przepis. Czy mógłby pan (pani) rzucić okiem na moje dwa dzieła i jeśli spodobają się panu (pani), podpisać mi listę akceptacyjną? Po czym ukazywali tajwański krajobraz naddunajski i tajwański nokturn z rabinem. W jednym przypadku na dziesięć dostawali kopa, w dziewięciu przypadkach na dziesięć otrzymywali podpis, a w siedmiu przypadkach na dziesięć odbywał się następujący dialog: Gospodarz (gospodyni): — To bardzo ładne. Z chęcią kupiłbym (kupiłabym) to od pana. Artysta polski: — Niestety, proszę pana (proszę pani), nie wolno mi sprzedawać moich prac, gdyż mogłoby to zostać uznane za handel domokrążny, na który nie mam zezwolenia. Nie tylko straciłbym wystawę, ale nadto zostałbym ukarany i wydalony z waszego kraju. Gospodarz (gospodyni): — Proszę pana, nie jestem donosicielem (donosicielką), przysięgam panu, że nie pisnę słówka o tym, iż pan sprzedał mi obraz, nikt się nie dowie! Artysta polski: — Niestety, proszę pana (pani), bardzo mi przykro... itd.
Waldemar Łysiak
65
Lepszy
Gospodarz (gospodyni): — Proszę nie mieć żadnych obaw, naprawdę nikt się o tym nie dowie!... No, niechże się pan zgodzi! Zapłacę panu bardzo dobrze... Po spieniężeniu obu dzieł za sumę zwiększoną stopniem ryzyka, chłopcy ruszali do następnego domu, wyjmowali ten sam landszaft i tego samego starozakonnego, po czym tajny mecenat artystyczny ubijano za kolejną harmonię koron. Dialogi odbywano angielszczyzną, chyba że język zdrętwiał polskiemu artyście od nadużycia trzeciego K. Wówczas artysta wieszał sobie na szyi kartonik z rytualnym kitem wykaligrafowanym obustronnie. Kit był w języku szwedzkim. Na awersie widniało: „Dzień dobry. Jestem polskim artystą, niemową. Chciałbym mieć wystawę w Sztokholmie...” itd. Na rewersie zaś: „Niestety, nie wolno mi sprzedawać moich prac...” itd. Przy pomocy obracania kartonika i kilku mimicznych gestów niemowa zawierał interes nie gorszy, a bywało, że lepszy, bo suma rosła dubeltowo — już nie tylko z powodu ryzyka, lecz i kalectwa polskiego artysty. W tysiącach domów inteligencji szwedzkiej wiszą landszafty i rabiny identyczne co do milimetra, gdyż tajwański robotnik pracujący przy taśmie jest precyzyjny niczym komputer, czego zazdrości Azjatom cały glob. Po którychś takich skandynawskich wakacjach studenci jednego z roczników wyjawili mi całe „know-how” owego gastarbeiterstwa i na dowód podarowali tajwańskiego Żyda ze świecą. Zawiesiłem go w domu jako pomnik peerelowskiej przedsiębiorczości prywatnej, co doprowadza do szału moich znajomych–estetów, bo w pobliżu wiszą m. in.: również czytający święte pismo starzec z pracowni Tycjana, „Listopad” Sandrarta (replika tego ze Starej Pinakoteki monachijskiej), „Lucjan Bonaparte” Appianiego i jeszcze kilka malunków (XVI-XX wiek) z rodzinnej kolekcji, wśród których ów Tajwan jest jak Nikita Chruszczow z butem w ręku na przyjęciu w pałacu Buckingham. Wróćmy do właściwego tematu, to jest do zgrywusów ery gierkowskojaruzelskiej, którzy poszli ławą za wielką wodę, niosąc w sercach apel Huna, żeby „pokazać tym pedałom”. Na pytanie: co pokazać? — odpowiedź jest prosta, bo w naturalny sposób związana z upodobaniami pokazywaczy do czterech K: do konia (czyli jakiegoś działania artystycznego), kobiet, koniaku i kpin. Ów eksodus wschodniego samca nizinnego, dodatkowo obdarzonego przez naturę talentem, chłonnością gąbki z koralowych mórz i poczuciem purnonsensownego humoru „made in Poland”, spowodował istne spustoszenie w szeregach moich kumpli. Z tych, którzy wzięli udział w owej konkwiście, tylko co trzeci wrócił na stałe do ziemi ojców, gdy już wypełnił misję zleconą przez Attylę chłopakom z ikrą; reszta przybywa tu na gościnne występy,
Waldemar Łysiak
66
Lepszy
chociaż miało być odwrotnie — gościnne występy miały być tam, a chata tutaj, kole środkowej Wisły. Ale trzeba widzieć i dobrą stronę tego medalu — gdyby nie emigracja (zaś patrząc z tamtego brzegu: imigracja), nie byłoby w ogóle Stanów Zjednoczonych, których społeczeństwo składa się z samych imigrantów, co znaleźli tam swoją drugą ojczyznę i uczynili ją najpotężniejszym państwem świata dlatego, że w drugim miejscu zawsze pracuje się lepiej (z tego powodu każde drugie małżeństwo jest bardziej udane od pierwszego). Jako przykład wymienię trzech zapijaczo... przepraszam, zaprzyjaźnionych ze mną pokazywaczy, gdyż sam Pan Bóg, wedle znanego porzekadła, lubi tę liczbę: Marek Piwowski (autor „Rejsu” i „Przepraszam, czy tu biją?” — jedną nogą w USA, drugą w kraju), Zbyszek Święch (autor „Klątw, mikrobów i uczonych” lub odwrotnie) i Witek Orzechowski (eks–małżonek wielkiej gwiazdy polskiego kina nie mówiąc już o tym, że reżyser „Jej powrotu” i „Wyroku śmierci” — na stałe w Nowym Jorku). Wszyscy oni są równie błyskotliwymi kawalerzystami, co erotomanami, kiperami i zgrywusami. Weźmy na ten przykład Marka Piwowskiego. Można było przyjść doń o każdej porze doby i nieodmiennie zastawało się ten sam krajobraz: po stole wędrował czerwony lub czarny Janek („przepraszam, czy tu piją?”), honory pani domu pełniła jakaś aktualna miss Polonia (w latach chudych wicemiss), Marek tryskał humorem abstrakcyjnym kompletnie, a na biurku leżał piąty zaczęty tego miesiąca scenariusz, co jest u Piwowskiego ściganiem absolutu, czyli nieskończoności prawdziwie boskiej. Krzysztof Zanussi pożalił mi się kiedyś, zresztą w obecności delikwenta: — Panie Waldemarze, ja już nie mam siły do niego! Robi scenariusz za scenariuszem, każdy jest znakomity, ale nie kręci ich, bo każdy przestaje mu się podobać. Ledwie skończy jeden, zaczyna drugi, i tak w kółko. To wariat. On do końca życia nie nakręci już filmu. Może i nie nakręci. Gdybym mógł być takim misspolonezem jak Marek, też bym pewnie do końca życia nie babrał się między okładkami własnych gryzmołów, tylko realizowałbym tę świętą missję, o której Pismo powiada bez różnicowania płci: „Kochaj bliźniego swego”. Albo taki Zbigniew Święch (Galicja, Kraków). Zbyszek to facet, któremu wszystko można zarzucić, z wyjątkiem tego, że brak mu w gębie czelnego języka. Co innego mogę powiedzieć o człowieku który biorąc udział w jakiejś telewizyjnej dyskusji o moich napoleońskich książkach, zwraca się do współdyskutantów (historyków) z takim pytaniem: — Przepraszam panów, czy jest prawdą, że Napoleon nie istniał, tylko Łysiak go wymyślił, żeby trochę zarobić?
Waldemar Łysiak
67
Lepszy
Święch, w celu „pokazywania pedałom”, udał się do Stanów wcześniej niż Marek. Pokazywał w jankeskich szkołach (Harvard, Columbia University itp.). Jego pierwszy list, nie mówię, że nie dowcipny, ale znudził mnie, bo był pełen refleksji wyższouczelnianych, dopiero ostatnie zdanie postawiło mnie na baczność. Tym zdaniem zawiadamiał, że polscy tłumacze są do kitu. Chodziło mu o to, że sławną bajkę Disneya przetłumaczono w Polsce na opak, w wersji: o siedmiu krasnoludkach i królewnie Śnieżce; tymczasem, jak wykazały jego (Zbyszka) studia campusowe, winno być: o siedmiu królewnach Śnieżkach przypadających na jednego krasnoludka. Swoim odkryciem tak zdenerwował mnie i jeszcze kilku rodaków, że w stadium nie kontrolowanego porywu odpisałem mu mową wiązaną rymami (kreślonymi na serwetkach w lokalu, w którym opłakiwaliśmy „tych, co za morzem”): „Twoje zdrowie, Święchu, za to, że ten z Hameryki raport w jednym krótkim zdaniu mieści tyle treści. Wszystkie twe Harvardy, Yale, nam nie imponują wcale, żadne tam University — tylko kobity! Wszak gdy siedem ich przypada na jednego — to przesada! Trzeba końskie zdrowie mieć i końską płeć! Był już Krakowiaczek jeden, ten z piosenki, co miał siedem, i z wojaczki wrócił dumnie, lecz w trumnie. Potem przyjaciele muszą (Panie, święchć nad jego duszą!) pielęgnować jeden grób i siedem wdów. Rzuć te niebezpieczne związki,
Waldemar Łysiak
68
Lepszy
zważ, że masz też obowiązki w Polsce, gdzie grzmi żeńska młódź: «Zbychu, wróóóć!» Zamiast tyrać w U.S. raju, mógłbyś w Prywiślańskim Kraju uszczęśliwić wiele pań... Nie bądź drań! Wracaj na ojczyzny łona, tu, gdzie Polka wygłodzona jak ta Penelopa stęka: «Chcę Święcha!» Czy sumienie cię nie dręczy, że się tyle Polek męczy i usycha?... A ty szto? Wsio rawno?! Ktoś ty, Zbychu? Polak wdały! Jaki znak twój? Koń wspaniały, istny (tak rodaczki myślą) cud nad Wisłą! Bo nad Wisłą nie ma jeszcze takiej Wandy, co nie zechce, w dzień roboczy i od święta, Zbyszka Święcha. Wracaj tedy lada dzionek, do słowiańskich amazonek, niech i im się w życiu szczęści (o wszyscy święchci!)”, Święch tak się tym przejął, że heroicznie wrócił do kraju w imię społecznego dobra kobiet narodowych i do dziś trwa na swojskim posterunku, co w sumie dowodzi, że poezja ma niezwykłą moc oddziaływania na ludzi wrażliwych na poezję.
Waldemar Łysiak
69
Lepszy
Trudno być pewnym, ale istnieje prawdopodobieństwo, że również Orzechowski by wrócił i osiadł, gdybym i jego zaagitował poetycznie. Niestety, Witka skłaniałem do powrotu suchą prozą (oraz racjonalnym argumentem, że nadmierna aktywność niektórych gruczołów źle wpływa na kondycję ogólną), a ten zwierzak, zamiast wsiąść w samolot z biletem w jedną stronę i ucałować beton na Okęciu, odpisał mi w sposób cyniczny: „(...) Na Twoje dość naiwne pytanie: co te amerykańskie kobiety we mnie widzą? — odpowiadam Ci: widzą to, co chcą najbardziej zobaczyć. Zapach stepowego tygrysa z Lechistanu, przemieszany z zapachem wody kolońskiej Givenchy, tworzy wraz z cudzoziemskim akcentem mieszankę piorunującą. Kobiety są bardzo czułe na zapachy. Mój wuj (ziemianin herbu Orsza) mawiał, że najmocniej pod względem seksualnym działa na niewiasty zapach przepoconych juchtowych butów, w których chodził do stajni, zmieszany z zapachem końskiego moczu. Zawsze błagały go, żeby je dymał po powrocie ze stajni. Spróbuj, a przekonasz się, że to był mądry człowiek. Adres stajni położonej najbliżej Twego siedliska: na Wale Miedzeszyńskim, za Błotami, po prawej stronie, «droga pana zaprowadzi». Uściski, napisz co słychać, Witek”. Oburzający cynizm, jak również słownictwo tego listu są niestety znakiem czasu, jeśli chodzi o stosunek kawalerzystów polskich do drugiego K. Ongiś inaczej bywało. Kobiety się, co prawda, nie zmieniły, ale kawalerzyści tak, i to na gorsze. Dawnych kawalerzystów przepełniał romantyczny idealizm, czerpany z Sienkiewicza. Niech za przykład posłużą ułani Legionów (głośna kawaleria Belina–Prażmowskiego), gdzie były takie znakomitości, jak poeta Bolesław Wieniawa czy pisarz Andrzej Strug. Strug w swym pamiętniku („Odznaka za wierną służbę”), pod datą 14 października roku 1914, opisuje nocleg patrolu, do którego należał. Nocowali w chłopskiej chacie, we wsi Smyków. Nocleg polegał na tym, że gospodarze (mąż i żona) spali, a dwie hoże córki gospodarzy przez całą noc stosowały się pilnie do przykazania, które Wieniawa ułożył dla Polek-patriotek: „Nie ubliżysz twojej cnocie, gdy się oddasz patriocie”. Koledzy Struga krzewili patriotyzm do świtu. Nie byli egoistami, jeden go namawiał: „Wal do Józi, tylko zaraz, póki ciemno. Zważaj na lewe okno i na komodę, bo zaraz za komodą śpi stara, żebyś przypadkiem do niej nie trafił”. Strug patriotyzmu nie okazał; okazał honor i dezaprobatę: „Nie rozumiem, jak się to mogło dziać tak zupełnie po cichu, bez targów i polubownie. Żadnych protestów, żadnego wstydu (...) Rano obie były śliczne po tym grzechu, jakby
Waldemar Łysiak
70
Lepszy
jeszcze rozkwitły. Wstyd mi było na nie patrzeć, nawet śniadania się wyrzekłem (...) Nigdy bym nie przypuścił podobnego zepsucia u dziewcząt”. Strug jako intelektualista i literat był przerażony tym rodzajem patriotycznych uczuć, gdyż z racji wysublimowania intelektualnego śniły mu się kobiety broniące swego skarbu aż do ostatniej kropli krwi i nawet po poddaniu się jęczące: „O Boże, panie Andrzeju, co ja robię???” (bądź: „...co pan robi???”). Takich mieliśmy kawalerzystów. A dzisiaj? Zepsucie i przygnębiający cynizm, exemplum Witold. Poznaliśmy się z Witkiem w latach siedemdziesiątych, z inicjatywy pewnego przedstawiciela mniejszości ponadnarodowej, który okazał ogromną subtelność w kojarzeniu tego związku. Dostałem taki list: „Szymon Nussbaum Łódź, ul. Piotrkowska 124 m 1 J. W. Pan Waldemar Łysiak, Warszawa Szanowny Panie Łysiak. Nazywam się Szymon Nussbaum i jestem starym Żydem z miasta Łodzi. Byłem kiedyś bogatym człowiekiem, przed wojną każde żydowskie dziecko w Łodzi wiedziało, kto to jest Nussbaum, a to był mój dziadek i mój ojciec i to byłem ja — to były sklepy kolonialne, myśmy mieli taki wielki grosshandel, że gdyby to dzisiaj Polacy zobaczyli, to by dostali pomieszania wszystkich zmysłów. Najpierw Hitler pozbawił mnie rodziny i majątku. Ja sam się uratowałem, bo przesiedziałem pięć lat w komórce w Pabianicach pod Łodzią i kosztowało mnie to pięć kilo złota (jeden kilogram za rok), co je wzięli ode mnie za schowanie w kurniku chciwi polscy chłopi. Potem komuniści pozbawili mnie złudzeń co do urody i sprawiedliwości tego świata. Ja teraz mieszkam w Łodzi i żyję z paczek, które dostaję z USA i Izraela. Ja wprost nie mogę patrzeć jak Polacy się męczą. Ja teraz mam dużo czasu, bo ja jestem emeryt, kocham Polskę, bo tu się urodziłem i tu się dobrze powodziło mojej rodzinie, i się martwię. A ten jasny promyk słońca, co wpada przez moje ciemne okno i rozjaśnia moje ciemne myśli, to jest Pan, Panie Łysiak. Ja czytam Pańskie książki i one mnie się podobają. I wie Pan co, Panie Łysiak? Ja doszedłem do przekonania, że Pan też jesteś Żyd, chociaż goj! Pan masz taki rozum, jakby Pańska matka zamiast mleka dawała Panu główki od śledzi, a wiadomo, że w tym jest wielka mądrość. Jak Pan te śledzie ssał, to Pan wyssał i ten sok z mózgu śledzi, co Panu dobrze zrobiło na Pana mózg.
Waldemar Łysiak
71
Lepszy
Niech Pan się nie gniewa za to porównanie, ale to jest wielki komplement uznać goja za Żyda. Ja bym chętnie nawet oddał Panu moją piękną córkę Różę za żonę, albo chętnie bym przymknął jedno oko na to, jakby Pan z nią figlował w sypialni, w jej małżeńskim łóżku, zwłaszcza że za męża ma ona też goja — tyle że głupiego. On jest inżynierem i buduje socjalizm w Bełchatowie. Tam budują elektrownię na węgiel brunatny. Tylko wie Pan, co to będzie za elektrownia, jak tam nie ma węgla. To znaczy trochę jest, ale nie za dużo. Jak oni puszczą prąd, to akurat im tego węgla zabraknie. I ja właśnie w tej sprawie do Pana piszę. Niech Pan uwierzy staremu Żydowi — mój kuzyn Lejzor miał kiedyś parcelę pod Bełchatowem i kopalnię torfu. Już przed pierwszą wojną ludzie mówili, że jest tam brunatny węgiel. To wtedy Lejzor zrobił badania geologiczne z jednym starym fachowcem, co go sprowadził aż z Katowic — to był Niemiec, ale bardzo przyzwoity człowiek, nazywał się Kohle. I on znalazł tam tylko ogniki na bagnach i powiedział, że tam węgla nie ma! Ja to powiedziałem mojemu zięciowi, temu głupiemu gojowi-inżynierowi, ale jemu Gierek powiedział: — Buduj drugą Polskę! I jego gówno obchodziło, co on buduje, czy to ma sens, czy to jest raczej bez sensu. On dalej buduje tę elektrownię Bełchatów, która Polaków wykończy, tak jak Huta Katowice, ale do 16-tej, bo po 16-tej to on kombinuje jak tu wyjechać do RFN-u i pracować tam przy zamiataniu ulic. I ja się muszę na to patrzeć! Ja Pana proszę — mnie jest żal Polaków, bo to jest naród głupi, ale dobry. Niech Pan coś napisze w tej sprawie, żeby oni, to znaczy ci mądrale, którzy decydują, jeszcze raz zbadali, ile tam tak naprawdę jest tego węgla pod ziemią. Bo jeśli tam jest zapas na dwa tygodnie — to na mój żydowski nos coś mi mówi, że to nie jest dobry interes ta elektrownia Bełchatów. Odwrotnie, widzi Pan, ma się sprawa z ropą naftową. Oni mówią, że w Karlinie na Pomorzu ropy nie ma, chociaż sikała przez trzy tygodnie, a ona tam bezgranicznie jest. Ja w Pana wierzę, że Pan się tym zajmie i nie dopuści swoim ostrym piórem do jeszcze większej głupoty Polaków. To ja już kończę, niech Bóg błogosławi Pańską matkę, że Panu te śledzie dawała. Szymon Nussbaum”. W jakiś czas potem zadzwonił z Łodzi facet, który się przedstawił („nazywam się Witold Orzechowski, jestem reżyserem”), powiedział, że chodzi mu o scenariusz i zapytał: — Czy mój list w tej sprawie dotarł do pana? — Nie przypominam sobie, bym dostał list od pana w jakiejkolwiek sprawie — odparłem zgodnie z prawdą.
Waldemar Łysiak
72
Lepszy
— Nuss to po niemiecku orzech — oświecił mnie reżyser. Znajomość zawarta z reżyserem Orzechowskim miała tę stronę dobrą, że odtąd już żadna epistolografia, którą wyjmowałem ze skrzynki, nie mogła mi przemodelować oczu na kwadratowe. Polacy mają dziwny pociąg do robienia korespondencyjnych dowcipów wtedy, gdy niebezpieczny jest nawet dowcip szeptany na ucho. Exemplum: odkryta widokówka, którą dostał pewien mój znajomy, aparatczyk Solidarności (szczebla średniego). Przyszła spod Tatr, z Poronina, w momencie, gdy Solidarność destabilizowała drugą Polskę nieuzasadnionymi przerwami w pracy. Widok przedstawiał poronińską (zwaną przez lud „poronioną”) statuę bohatera narodowego wielu narodów, Włodzimierza Iljicza L. Na miejscu przeznaczonym do korespondencji widniało tylko jedno zamaszyste zdanie: „Meta spalona! Włodek”. Mnie taką odkrytką uraczył Wituś, który nie podszył się pod Lenina, tylko pod VIP-a z bloku zachodniego, Napoleona B. Obrazek był śliczny: cesarz stał w charakterystycznym mundurze i kapeluszu przy sterze okrętu, spoglądał przez lunetę w niepewną przyszłość, a korespondencja ograniczała się do następującego rozkazu, równie lapidarnego jak tamten leninowski tekst: „Bosman Łysiak, zróbcie coś z tymi Ruskimi, bo sam nie dam rady!”. Swoją przynależność do polskich sił szybkiego reagowania kpiną Orzechowski udowodnił dłuższym tekstem. Gdy tylko nadzór nad gwarantowaną konstytucyjnie nieograniczoną wolnością słowa uzyskał w drugiej Polsce sankcję oficjalną („Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana...”), z Ameryki przyszedł na mój adres list, który musiał spowodować w cenzurze korespondencyjnej żywsze bicie serc (przynajmniej w momencie, gdy go wyjmowano z koperty). Był to list napisany na firmowym blankiecie FBI, opatrzonym u góry godłem Federalnego Biura Śledczego i nadrukiem: „FEDERAL BUREAU OF INVESTIGATION, WASHINGTON D.C.”, u dołu zaś przestrogą złożoną z czerwonych liter: „FOR FEDERAL AGENTS ONLY. MEMORIZE THIS MESSAGE AND EAT OR FLUSH AT YOUR CONVENIENCE. Failure to comply will contravene Federal Code N° U.S. 2858/82/6A” („PRZEZNACZONE WYŁĄCZNIE DLA AGENTÓW FEDERALNYCH. ZAPAMIĘTAJ TEN TEKST I ZJEDZ LUB SPUŚĆ W WYCHODKU. Niezastosowanie się do powyższej instrukcji jest równoznaczne z wykroczeniem przeciw Federalnemu Regulaminowi Nr U.S. 2858/82/6A”).
Waldemar Łysiak
73
Lepszy
Między tymi dwoma nadrukami widniał tekst pisany na maszynie, przytaczam go w całości: „Washington, 7th Feb. 82 Mr Waldemar Łysiak Warsaw / Poland Drogi Panie Łysiak. W związku z prowadzonym przez nasze Biuro dochodzeniem, mającym na celu wyświetlenie kwestii nader istotnej dla byłych i obecnych stosunków polsko–amerykańskich, zwracamy się do Pana o pomoc, gdyż nasi informatorzy w Warszawie zawiadomili nas, że jest Pan najwybitniejszym w Polsce znawcą wszelkich zagadnień związanych z cesarzem Napoleonem I. Istotnym, choć nie jedynym i nie najważniejszym elementem napoleońskim tej sprawy, jest powóz należący swego czasu do Bonapartego (kabriolet, typ Bristol, prod. włoska, firma Bertoni–Milano, rok prod. 1780, nr inw. DC-102784 N.B.). Przed ostatnią wojną światową znajdował się on w majątku rodziny Colona–Walewskich, koło Łowicza, i razem z całym majątkiem został upaństwowiony po roku 1946. Przez kilka lat był eksponatem muzealnym, następnie znalazł się na wyposażeniu pałacu URM w Natolinie, gdzie był używany do przejażdżek przez kolejnych premierów rządu (Cyrankiewicza, Jaroszewicza i Babiucha), po czym, w ramach zmniejszania waszego deficytu budżetowego, został sprzedany przez firmę DESA do USA. Ponieważ nabywcą jest jeden z naszych sekretarzy stanu, musieliśmy dokonać rutynowej kontroli pojazdu. W jej trakcie nasi agenci znaleźli pod tylnym siedzeniem damskie figi, rozmiar L6, koloru czerwonego, z czarnym obramowaniem dekoracyjnym. Wydział Historyczny Biura Federalnego przypuszcza, że jest to część garderoby należąca niegdyś do przyjaciółki Napoleona z czasów kampanii moskiewskiej 1812 roku, Mme Exhaut-Pipe z domu Plemnikoff, której zamiłowanie do czerwonej bielizny było tak powszechnie znane, że nazywano ją «czerwoną hrabiną». Jednakże nasz Wydział Dochodzeniowy zakwestionował tę hipotezę twierdząc, że wymienione figi mogą być częścią garderoby Pańskiej rodaczki, Miss A. M., która w latach 60-ych brała udział w przyjęciach w Natolinie. Ponieważ obecnie Miss A.M. pracuje jako pomoc kuchenna w naszej ambasadzie w Warszawie, jesteśmy w konieczności definitywnego stwierdzenia: która z powyższych hipotez odpowiada prawdzie? Gdyby widział Pan potrzebę dokonania oględzin powozu, jak również przedmiotu dochodzenia (woman panties, size L6, colour red, with decoration, nr inw. D.C. 10-2785 N. B.) na miejscu w Waszyngtonie, to oczywiście
Waldemar Łysiak
74
Lepszy
pokrywamy koszty przelotu WAW-NY-WAW (First-class) i pobytu (Firstclass) w dogodnym dla Pana terminie. Łączymy wyrazu szacunku i pozostajemy z nadzieją Allan George Mallory FBI Captain. P.S. Nasz człowiek w Warszawie zgłosi się do Pana, tak jak było umówione o godzinie 17.00, lecz nie 25 Feb., tylko 26 Feb. Hasło: «Jak załatwić Fidela?». Odzew: «Wycastrować»”. Czy można nie kochać tak subtelnego poczucia humoru? Oraz wesołka, który tak świruje w miejscu, gdzie wojna domowa już przeminęła z wiatrem, podczas gdy u adresata właśnie się zaczęła na mocy odgórnego dekretu wydanego przez radę ocalenia narodowego złożoną z domowych sił porządkowych? Cóż piękniejszego nad humor w okresach tragicznych! Babel słusznie rzekł: „Każdemu głupcowi starcza głupoty, żeby się frasować, ale tylko mędrzec rozdziera śmiechem zasłony bytu”. Rzecz prosta — poczucie prawdziwego humoru jest prawdziwe tylko wtedy, gdy nie wypiera się autoironii. Bez tego elementu szyderca jest oszustem. Tenże sam Witold przysłał mi w 1982 z Nowego Jorku pocztówkę z wizerunkiem zdziecinniałego czterdziestolatka siedzącego pod portretem Freuda, a na odwrocie tak brawurową i metodyczną (freudowską) analizę swego zdziecinnienia, że mnie zatkało. Wymierzonych w siebie dowcipów innych moich kumpli też nie zacytuję, bo piszę do druku. Obcując z takimi kokietami zaraziłem się ich masochizmem i gdy na przykład ktoś robi mi przyjemność mówiąc, że przeczytał moją książkę, tylko nie pamięta tytułu, staram się wspomóc jego pamięć wyliczając tytuły moich arcydzieł: „Filet z mandragory”, „Francuska ścierka”, „Empirowy fajans”, „Szuańska bałałajka”, „Szaradzista”, „MSW” itd. Fakt, że tylu klawych Lachów wyparowało za ocean, uczyniłby ze mnie posępnego eremitę w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdyby nie trupa narodowych bardów, komediantów i muzykantów, z którymi się zwąchałem. Gwiazdozbiór ten był iście królewski i składał się z polskiego króla balladzistów metaforowych, czyli truwerów aluzyjnych (Wojtek Młynarski), polskiego króla elektronowych cymbalistów (Andrzej Korzyński), króla polskich disc–jockeyów, mistrzów karate, kabarecistów olgolipińskich etc. (Franek–Kimono vel Pietrek Fronczewski), wreszcie z dwóch duetów międzynarodowych: don Longinus Kichot i Szwejk (Janek Kobuszewski i
Waldemar Łysiak
75
Lepszy
Kazik Kaczor) oraz Falstaff i Zagłoba (Stanisław Tym i Krzysio Kowalewski). Z tą paką, w domu królewny Ewki Wiśniewskiej lub we własnym domu, spędzałem całe noce na poważnych, że kolki brały, analizach współzależności między modnym wówczas pewexowskim nektarem „Gorbatschow” („rein, mild und klar”) a równie modnym (jako termin o smaku nektaru ideologicznego) realnym surrealizmem, zwanym przez czerwonych myślicieli realnym socjalizmem (o pieriestrojce i głasnosti jeszcze nikt nie słyszał, zaś o AIDS–ie dopiero zaczynało się słyszeć). Przemawialiśmy na wzmiankowanych konferencjach prozą, tylko Młynarski się wyłamywał, recytując te swoje expose, których wersyfikacja nie podobała się Lepszemu. Całe to towarzystwo zresztą nie podobało się ani Dobremu, ani Lepszemu, gdyż parało się hazardem (a hazard był w PRL-u zakazany) — uprawiało namiętnie grę w bojkot. Niektórzy aż do grubej przesady. Taki na przykład Krzysio Kowalewski, człowiek bardzo smukły z urodzenia, targał zawsze pod ubraniem tyle bibuły solidarnościowej, jakichś list z podpisami, manifestów, protestów i innych szkalowań ustroju, że wszyscy brali go za otyłego. Otyłość z identycznego powodu dotknęła również Kaczora. Stasio Tym zabojkotował się aż na daleką farmę, pełną jakichś kudłatych czworonogów (lam, muflonów czy innych wełnopodobnych), które hodował wbrew czerwonym. Kaczor poszedł najdalej w tej grze, bo wsiadł na szalupę żaglową i zamelinował się koło Trójkąta Bermudzkiego (sic!), pokazując „Onym”, gdzie ich ma... Tu znowu, gdy machinalnie użyłem przysłowiowego już określenia Teresy Torańskiej, przypomniało mi się coś, co mnie zmusza do kolejnej dygresji. Otóż wcale nie zamierzam, pisząc wszystko to, co właśnie czytacie, sugerować, że dowcipasy to tylko My, a „Oni” to banda koszarowych zupaków, której obce było i jest poczucie humoru. Jeśli ktoś odniósł takie wrażenie, to jest mi przykro i głupio. Nie pozuję na antyOnizm, taka poza równałaby mnie z Rambo, czyli z troglodytą umięśnionym wszędzie, tylko nie w głowie. Jako człowiek posiadający maturę, kindersztubę i pretensje do ilorazu, wiem (już raz to napisałem, a teraz powtarzam), że od cesarza Kaliguli żadnego systemu nie cechowało poczucie humoru równie efektowne (pod względem doktrynalnym) i zniewalające (w praktyce), jak to, którym legitymował się komunizm. Nie pozbawił ich tego nawet upadek i dzisiaj również „Oni” to prawdziwie wesoła sotnia o fantastycznym poczuciu humoru, co udowodnię dubeltowo, sięgając po jedną przedwojenną ideologię i jednego przedwojennego marszałka. Zróbmy sobie test. Pytanie: co było dla komunistów najbardziej przez nich znienawidzonym „bête noire”, którego nie cierpieli bardziej od innych nie cierpianych przez siebie zjawisk? Dla ułatwienia wymieniam cele ich
Waldemar Łysiak
76
Lepszy
wściekłych ataków: trockizm, faszyzm, hitleryzm, frankizm, titoizm, liberalizm, rewizjonizm, syjonizm, imperializm, pluralizm, burżuazja, arystokracja, coca–cola, kułactwo, Gestapo, CIA, FBI, NATO, Kuomintang, Pentagon, apartheid. Proszę podkreślić właściwą odpowiedź. Już?... Przegraliście, każda z rzeczy wyżej wymienionych była ich wrogiem, ale nie wrogiem numer jeden. Tym była zawsze socjaldemokracja. Od czasów Lenina w tekstach komunistycznych żadne zjawisko tego globu nie było równie mocno flekowane, co socjaldemokratyzm. Najłagodniejszy epitet, jakim wszystkie kompartie, dekada za dekadą, opluwały socjaldemokratów, brzmi: „oportuniści”; dużo częściej używano terminów: „socjal–szowiniści”, „zdrajcy”, „psy łańcuchowe imperializmu”, „pachołki reakcji” itp. Zgodnie z doktryną myśliciela Soso, iż pierwszoplanowym zadaniem każdego komunisty jest: „bić socjaldemokratów każdego dnia (...), demaskując ich zdradę” (Stalin, „Dzieła”, t. VII), bito bez litości i bez ustanku. Cztery cytaty z ust czterech wielkich myślicieli peerelowskich (dwóch pierwszych sekretarzy PZPR, jeden premier, jeden wicepremier): „...socjaldemokracja, zakłamane, obłudne sługusy imperializmu, usprawiedliwiające wyzysk i grabież ludów, rozpętujące nienawiść i szowinizm...”; „...socjaldemokratyzm, całkowicie zbankrutowany i zdyskredytowany, spełnia gorliwie haniebną rolę agentury imperialistycznej...”; „...naczelnym zadaniem PZPR jest walka z socjaldemokracją, główną agenturą imperialistycznych rządów, podżegaczy wojennych i wszelkiej reakcji...”; „...powinniśmy aktywnie zwalczać ten lewicowy oportunizm, będący tradycyjną tendencją reakcyjną...”. Jeszcze w roku 1986 słyszałem taki zaśpiew z ust aparatczyków pezetpeerowskich. Cztery lata później PZPR wdział szaty Belzebuba — przemalował się na socjaldemokrację! Jeśli to nie jest poczucie humoru, i to wyrafinowanego (tzw. „black humour” — humor czarnosecinny), to co to jest? O ile upersonifikowanym zagranicznym „bête noire” numer jeden był dla komunistów Kautzky (ojciec socjaldemokratyzmu), o tyle Lach, któremu dali czapę pierwszeństwa, był „austriackim kondotierem”, „cynicznym wodzem sprzedawczyków”, „kumplem Hitlera”, „agentem japońskim i niemieckim”, „grabarzem demokracji”, „dyktatorem faszystowskim”, Józefem Piłsudskim. Wszystkie powyższe ksywki są autentyczne, nadane w peerelowskich gazetach i książkach. Przeciętną ilustracją stylu, którym charakteryzowano Piłsudskiego, jest duży artykuł w „Expressie Wieczornym” pt. „Historia Piłsudskiego — historią zdrady narodowej”, gdzie m. in. czytamy: „Piłsudski w roku 1904 zaproponował swe usługi wywiadowi japońskiemu. Tej drodze był wierny do końca”. Z dalszej części artykułu dowiadujemy się jednak, że niezupełnie był tej drodze wierny, bo zamiast przerabiać Polskę na drugą Japonię, postanowił
Waldemar Łysiak
77
Lepszy
przehandlować ojczyznę Szwabom, ale „Niemcy nie byli skłonni skorzystać z oferty swego agenta”. Fatalnym dla Piłsudskiego rokiem peerelowskim był rocznicowy 1985. Rzecznik rządu, na konferencji dla dziennikarzy zagranicznych (która odbyła się pół roku po zamordowaniu księdza Popiełuszki), zgnoił tyrana permanentnie łamiącego prawo, a w familijnej dla rzecznika „Polityce” ukazało się kilka artykułów: jej dyżurny historyk opisał rządy Piłsudskiego jako rządy gwałtu i terroru; jej pisarz z ulicy Barskiej nazwał Piłsudskiego głupim (expressis verbis); jej nadworny felietonista, będący przez całe lata jedną z publicystycznych Kariatyd Tępego Totalitaryzmu, miauknął: „Cóż to był za okropny człowiek!... Nie polityk, nie postać historyczna — o tym niech sądzą inni, bardziej kompetentni — ale właśnie człowiek, charakter”. Niespełna pięć lat po tym wszystkim, w tej samej „Polityce” zapodano, że komuniści wybrali dla swego nowego organu tytuł „Trybuna” i że wiceprzewodniczący czerwonej partii oświadczył: „Wybierając «Trybunę» nawiązaliśmy do tradycji piłsudczykowskiej” (nie uściślił, czy chodzi o tradycję japońskiej agentury, czy też austriackiej lub niemieckiej, stąd trudno powiedzieć, komu teraz będą Polskę sprzedawali). W gazecie dopiero co przeczytałem, że wczoraj, 1 maja 1990 roku, Socjaldemokracja RP maszerowała do taktu „Pierwszej Brygady” legionowej! Cholera, jeśli to nie jest z ich strony poczucie humoru, to ja, który uważam, że jest, kwalifikuję się do natychmiastowego leczenia zwojów mózgowych, bo widocznie nie rozumiem niczego w ząb! O Piłsudskim, polityku i postaci historycznej, „niech sądzą inni, bardziej kompetentni” — napisał kucharz firmowych felietonów. Kompetentny był jego partner z tego samego organu, rzeczony historyk. On rozsądził, dużym artykułem o gehennie Polaków za władzy sadystycznego marszałka. Szczególny nacisk położył na fałszerstwa wyborcze pod rządami Piłsudskiego: „fałszerstwa, których skala trudna jest do ustalenia”. Jeśli coś takiego pisze dyplomowany historyk w komunistycznym tygodniku ukazującym się w kraju, który też jest komunistyczny, czyli monopartyjny czyli taki, gdzie wyborcy mają identyczny wybór jak Adam w raju, gdy wybierał sobie żonę — to ja się was idę pytać: cóż to jest innego, jeśli nie poczucie humoru? Chyba, że to jest zauroczenie wersetami myśliciela libijskiego, który w swej „Zielonej książce” (część I — „Rozwiązanie kwestii demokracji”) uznał wielopartyjność za tyranię, bo „nawet gdy jeden z kandydatów zdobędzie 51 procent głosów, oznacza to, że 49 procent ludności poddane jest dyktaturze,
Waldemar Łysiak
78
Lepszy
czyli fałszywej demokracji”, zaczem żadnych wyborów nie należy robić, gdyż „wrzucać kartki do urn to tak, jak wrzucać papiery do kosza na śmieci”. Racja, tak właśnie było, i to wielokrotnie; u nas z tymi koszami zaczęło się tuż po wyzwoleniu przez armię czerwoną, mieliśmy same koszmarne lekcje, rekolekcje i elekcje. A nasi historycy, by to zasłonić i zagdakać, pisali klasówki z „cudów nad urną”, krat, łańcuchów, obozów i niesprawiedliwości pod butem Piłsudskiego. Teraz zaś odkomunizowują, deratyzują i zbawiają Polskę na swoim podwórku, co oznacza, że reformują historiografię polską. Robią to w bardzo interesujący sposób: wywijają podawane przez nich wówczas fakty historyczne na odwrotność tychże faktów. Tak naprawdę to nawet nie oni, bo oni się nie zmienili, dalej som hlubom naóki polskiej, to raczej same fakty, psia ich mać, przekręciły się na abarot, a oni je teraz tylko ponownie udokumentują i wszystko będzie znowu grało jak ta lala! Nie będzie grało, zabraknie jednego wyrazu. Bo mam niejaką wątpliwość, czy nasi historycy (podobnie jak prawnicy, pisarze, dziennikarze e tutti quanti) powiedzą do swych klientów to jedno, prawie najtrudniejsze słowo: przepraszam (prawie, bo trudniejsze i piękniejsze jest inne słowo, to, które powiedział Morus). Owo przepraszam byłoby pierwszym uczciwym słowem w karierze wielu rodzimych dziejopisarzy. Widziałem historyka, jednego z głośniejszych w kraju, który zdobył się na to. Początkowo był prozaikiem, później stał się historykiem, specem od piłsudczyzny i piłsudczyków. Swego czasu zaprezentował w „Życiu Literackim” duży artykuł o Wieniawie, ilustrując go pysznym zdjęciem Wieniawy. Nie znałem tego zdjęcia. Niby drobiazg, ale dziecko czuje zazdrość, gdy widzi u kogoś śliczną, nie znaną mu zabawkę, zwłaszcza gdy to dziecko już posiada, obok autografów i różnych pamiątek po bajecznym generale „ekspułkowniku”, trochę jego zdjęć prywatnych, a także album jego 1 Pułku Szwoleżerów im. Józefa Piłsudskiego i nie jest to drukowany album, lecz jedyny egzemplarz pułkowego albumu ze zdjęciami nalepianymi i opisywanymi przez adiutanta (jedno z nich, Wieniawa na koniu, opatrzone autografem Wieniawy i nie publikowane nigdy dotąd, reprodukuję). Album ów jest pełen takich bajerów, jak wizytówka Wieniawy, rozkazy dzienne, wierszyki pułkowe czy wpis Kornela Makuszyńskiego: „Zdrowie przeczystej szabli, Przed którą wszyscy drżą diabli. Szczęścia, radości i sławy Dla Pułku i dla Wieniawy”.
Waldemar Łysiak
79
Lepszy
Przygotowując się do pisania rozdziału o Wieniawie w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Bolek ostatni”), zapragnąłem mieć dobrą odbitkę wspomnianego zdjęcia z artykułu w „ŻL”, a ponieważ książkę złożyłem w wydawnictwie krakowskim i ów historyk, właściciel zdjęcia, też żył w wawelskim mieście, poprosiłem redaktora oficyny, aby to załatwił. Jakiś czas potem odwiedziłem Kraków i przy okazji spytałem, co ze zdjęciem. Okazało się, że redaktor w tej sprawie u historyka był i że ten jest gotów odbitkę mi dać, ale nie przez pośredników — mam się po nią osobiście zgłosić do niego. Pojąłem, że z fotografii nici, bo jeśli staniemy twarzą w twarz, historyk zacznie bardzo nie lubić mojego akcentu. Ale redaktor wsadził mnie w gablotę i wylądowaliśmy u historyka. I tak jak przypuszczałem, rozmowa zeszła (bo nie mogła nie zejść) na to, co historyk już pisał o Długoszowskim, a gdy wspomniał o artykule w „ŻL” i zapytał, co sądzę o tym wypracowaniu, musiałem przedstawić mój sąd: — Powinien się pan tego wstydzić. To jest stek świństw i łgarstw. Asystujący nam redaktor pobielał na obliczu, a jego wzrok zmagał się z dość prostą alternatywą: schować się pod ziemię, czy dać mi w łeb czymś ciężkim. Natomiast historyk, ten starszy już, siwowłosy człowiek, zanim wręczył mi zdjęcie, nie nadął się, nie obraził i nie wybraniał w stylu: „czy pan nie rozumie, że wówczas...”, tylko powiedział: — Ma pan całkowitą rację. Wstydzę się tego. A przeproszę publicznie, bo chcę przeprosić wszystkich. Właśnie zaczynam pisać dużą biografię Wieniawy i uczynię to tam. Nie zdążył jej napisać, zmarł kilka lat po tej rozmowie, ale w ciągu tych kilku lat musiał napisać sporo, więc może powinno się to wydrukować — to „mea culpa”, czyli przepraszam, które jest prawie najtrudniejszym i prawie najpiękniejszym słowem w ustach człowieka. Po raz drugi dał mi to przeżyć człowiek miary biblijnej, również Krakus, i to się też wiązało z „Wyspami bezludnymi”, z rozdziałem „Blizna”, znowu o Bolku, ale wcześniejszym o kilkaset lat — dał mi to przeżyć Karol Bunsch. Bunsch był wspaniałym pisarzem historycznym z proweniencją katolicką i tylko w jednej powieści zgrzeszył lizusostwem wobec swych kościelnych pedagogów. Lizusostwo ucznia wobec nauczyciela to oczywiście nie jest wielki grzech — jest to „culpa levis” i występuje bardzo często. Gdy ukończyłem podstawówkę i przechodziłem do liceum, mój Stary wyłuszczył mi nowy regulamin kar za moje szkolne wykroczenia. W podstawówce były codziennością, Mama do dziś przechowuje kilka szkolnych „dzienniczków”, za pomocą których nauczyciele korespondowali z Rodzicami na mój temat.
Waldemar Łysiak
80
Lepszy
Lektura owych małych zeszycików jest przygnębiająca jak marsz pogrzebowy, wynika z niej bowiem, iż byłem chuliganem notorycznym i całą wczesną młodość winienem spędzić w poprawczaku. Otóż Stary zażądał, bym jako licealista prowadził się lepiej, i obiecał mi, że za łobuzerkę w liceum będzie mnie karcił bardziej surowo niż dotychczas, bo jestem już prawie dorosły, a to oznacza, że czas na więcej rozumu, czyli umiaru. Dodał przy tym, że za jedną rzecz nie spotka mnie żadna kara, za lizusostwo wobec belfrów, i to lizusostwo w jakiejkolwiek formie, bo — cytuję jego słowa: „karać mogę tylko własne dzieci!”. Niepotrzebnie to powiedział, za te ostatnie kilka zdań obraziłem się na niego. Dopiero podrósłszy zrozumiałem, że lizusostwo to zaraza, jak czerwonka lub tyfus plamisty, i że Ojciec się bał, bym tej epidemii nie uległ w bolszewickim agregacie, edukującym dzieci programowo na lizusów wobec każdego zwierzchnika. Taki był system pedagogiczny. Za nim szedł system karierologiczny, dzięki któremu prozaik wysławiał kretyna jako myśliciela. Reszty dopełniał system ekonomiczny, sprawiając, że filozof łasił się przed kierowniczką sklepu mięsnego, by sprzedała mu „od zaplecza” szynkę i raczyła przyjąć bakszysz. Przerabianie lizusostwa z patologii w nawyk, czyli w powszedniość biologiczną, stanowi od Genesis socjotechniczny cel każdego systemu opierającego się na fundamentach wiary w jedynie słuszną linię. Kościół należy do takich systemów. Teraz już możemy wrócić do Karola Bunscha, który w swej twórczości tylko raz popełnił grzech. To była jego druga książka, „Imiennik”, piękna powieść o konflikcie Bolesława Śmiałego z biskupem Stanisławem, w której Bunsch, żeby się przypodobać swym kościelnym belfrom, przekręcił na korzyść biskupa to, co historia o tym mówi. Ja zaś w „Bliźnie” stanąłem u boku Śmiałego, a przeciw zdrajcy, wstępując do grona antybiskupich heretyków akurat wówczas, gdy Kościołem rządzi człowiek, dla którego święty Stanisław to idol wśród wszystkich świętych; Bunschowi zarzuciłem przy okazji lizusostwo (wobec kościelnego Lepszego), choć nie użyłem tego terminu (użyłem terminu: strach). Bunsch przeczytał „Wyspy bezludne” i napisał do mnie dwa cudowne listy (1987), których puentą było uderzenie się w pierś: „Podzielam Pańską opinię o Bolesławie Śmiałym (...). To, co napisałem w «Imienniku», napisałem wbrew sobie, chciałem i Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek. Pan Bóg po to człowiekowi dał rozum, żeby człowiek sam się nim posługiwał...”. Wzruszony majestatem tego gestu — gestu dziewięćdziesięcioletniego człowieka i pisarza, którego uważam za wybitnego — odpisałem mu z pokorą i uwielbieniem, jak uczeń do mistrza (mistrzem Bunscha tytułując). Wówczas on zasiadł do maszyny, żeby mi odpisać. W połowie owego listu, w połowie
Waldemar Łysiak
81
Lepszy
zdania, zasnął na wieczność. Jego córka wyjęła nie dokończony list z maszyny i wysłała do mnie z uwagą: „Miło mi, że ostatnie pisane słowa mojego ojca pisane były dla Pana”. Honor, na który nie zasłużyłem. Nie zasłużyłem choćby dlatego, iż nie wiem, czy pisząc o tragicznym zatargu biskupa z królem miałem więcej racji niż gniewnej emocji. Na podstawie dowodów skazano w dziejach tyluż winnych, co niewinnych. A tu nie ma nawet struprocentowych dowodów. Są przesłanki karmiące logikę, która jakże często prowadzi na ślepy tor. A prawda? Ileż razy ma oblicze podwójne. Racje króla były racjami stanu, racje biskupa (nie znane nam) mogły być racjami biskupstwa krakowskiego, które król i papież chcieli zmniejszyć, a biskup bronił swego terytorium. Pisząc tych kilka zdań nie wycofuję się z szeregu królewskiego, lecz nie chcę być zaliczony do szeregu tych, co to mają patent na prawdy jedyne i demonstrują pewność, że nie mylą się nigdy. Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, dlatego jest taki, jaki jest. To przepiękne zdanie Bunscha: „Pan Bóg po to dał człowiekowi rozum, żeby człowiek sam się nim posługiwał”. Lechitom zawsze szło z tym jak po grudzie, już król naszych błaznów, Stańczyk, uważał to za naczelną przywarę polską. Stańczyk wyrzucał rodakom, że jak małpy naśladują cudzoziemców. Komunizm nic tutaj nie zmienił, choć marzyło mu się, że zamiast Francuzów, Włochów czy Anglików będziemy z serca naśladować Żdanowów, Stachanowów, Morozowów i Miczurinów. G... z tego wyszło, pozostały stare nawyki, często równie głupie. Dokładnie tak głupie, jak głupią jest en gros masa intelektualna Zachodu, o czym wie u nas każdy, kto sam nie jest półinteligentem, kto czyta tych sorbończyków, harvardczyków i oxfordczyków, i kto się z nimi bezpośrednio zetknął. Ślepe ich małpowanie to objaw nędzy ducha i mózgu. W triadzie głównych peerelowskich plag, obok terroru dyletantów przy wszelkich kierownicach i lizusostwa podwładnych na wszystkich stanowiskach, funkcjonowało właśnie to dziecko złych szkół i kiepskich rodziców: zjawisko intelektualnej plagiatowości naszych inteligenckich elit. Najidiotyczniejszy humbug, koniunkturalna sztuczka czy sezonowa błyskotka, okrzyczane za granicą arcydziełem — z miejsca były arcydziełem okrzykiwane i u nas. Tak było z filmami (także i polskimi), książkami, prądami artystycznymi, ze wszystkim. Vide szpan na literaturę iberoamerykańską, która wydała kilka dobrych dzieł, ale w Polsce drukowano ją całymi seriami, hurtem kanonizując. Obowiązkiem stała się pozycja klęcząca, wynoszenie pod niebo, granie na dwudziestu scenach jednocześnie i w końcu zekranizowanie przez TV „Mistrza i Małgorzaty”, chociaż dobre są tam tylko partie Piłata, a reszta
Waldemar Łysiak
82
Lepszy
to satyryczne arietki typu „Krokodił”, jak słusznie i odważnie (bo publicznie) zauważył człowiek posługujący się własnym rozumem, Józef Hen. Ileż takich przykładów można podać, ze wszystkich dziedzin. Nawet z zakresu muzealnictwa. Zachodni eksperci od niepamiętnych czasów lansują malarską pierwszą ligę, kilkudziesięciu wciąż tych samych Włochów, Flamandów, Holendrów, Niemców, Francuzów, Anglików i Hiszpanów oraz jednego Greka z Toledo — panteon od Giotta do Chagalla. Z konsekwentną ślepotą trzymają w drugiej lidze kilku geniuszy i prekursorów, takich jak młodszy Momper, Alessandro Magnasco czy John Sell Cotman (transfer Adriaena Brouwera z drugiej do pierwszej ligi odbywa się bardzo wolno, ale przynajmniej się odbywa, dobre i to). W rozlicznych albumach, monografiach i przewodnikach rzadko reprodukuje się ich obrazy, zazwyczaj na marginesie i biało–czarno, co jest jawnym dowodem lekceważenia. Klasyczny przykład to monumentalne (format olbrzymi) wydawnictwo Larousse’a „Encyklopedia Wielkich Malarzy”, zawierające ponad pół tysiąca biogramów zilustrowanych w większości kolorowo — Joos II de Momper w ogóle tam nie istnieje, a Cotman, Brouwer i Magnasco dostali po maleńkiej biało–czarnej reprodukcji, istna kpina. Przykład jeszcze lepszy: najbardziej renomowana seria (albumowa) monografii wielkich malarzy, przedrukowywana w wielu krajach, od Węgier po Stany Zjednoczone — wydawnictwo Rizzoliego „Opera completa” (katalog wszystkich dzieł artysty, z replikami włącznie). Już pierwszych stu tomów nie zdołano zapełnić czołówką, włączono więc rezerwy z drugiego i trzeciego szeregu, ale dla Magnasca, Mompera, Brouwera i Cotmana miejsca zabrakło, co oznacza, że selekcjonerzy (historycy sztuki) za bardzo ich nie cenią. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie cierpią matematyki i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą skłonność. A nasi znawcy? Posłusznie naśladują swych zachodnich belfrów. Budzi to moją wściekłość dlatego, że Polska jest pustynią arcydzieł, posiadamy z europejskiego malarstwa niewiele rzeczy naprawdę wielkich, ale zbiór naszych Magnasców jest imponujący. Narodowe muzea w Warszawie i Krakowie mają osiem sztuk (po cztery w każdym z tych zbiorów), a winniśmy mieć więcej, bo nam ukradziono i trzeba się starać, aby wielki złodziej to zwrócił. Jeżdżąc w tym roku po Ukrainie znalazłem dwa pejzaże Magnasca w Łucku, na zamku, w małej budzie będącej filią Wołyńskiego Muzeum Krajoznawczego — oba te dzieła, tak jak i sąsiadujący z nimi „Św. Hieronim” Ribery, należały do polskiej kolekcji Radziwiłłów (łuckiego Poussina można Ruskim zostawić;
Waldemar Łysiak
83
Lepszy
według mnie jest to fałszywy Poussin). Nie wiem, czy i we Lwowie nie ma naszych Magnasców, bo gdy zwiedzałem Lwów, muzeum było akurat nieczynne. Reprodukcja, którą daję w „Lepszym”, to obraz z amsterdamskiego Rijksmuseum, ale wejdźcie do naszych muzeów i popatrzcie na warsztat tego Włocha, który uprawiał romantyzm sto lat przed romantyzmem oraz „impresjonizm” (paraimpresjonizm) przed Goyą i nawet przed Guardim, malując swoich mnichów, włóczęgów, Cyganów, galerników, kuglarzy i inną hołotę techniką szkicową, tak nowoczesną, że zapiera to dech i budzi podejrzenie, iż najpierw żył w drugiej połowie XIX wieku, a potem przeniósł się do pierwszej połowy wieku XVIII i dopiero zaczął machać pędzlami. Trzeba być półślepym, żeby tego nie dostrzegać i nie doceniać! Gdy firma Larousse tworzyła „Małego Larousse’a Malarstwa”, zaprosiła do współpracy specjalistów z wielu krajów. Hasła polskie opracowała pani profesor z Instytutu Historii Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Przedstawiając zbiory muzeów w Warszawie i Krakowie wymieniła wielu malarzy, nawet tych mizernych, ale Magnasco nie znalazł w jej oczach uznania. Jeśli chodzi o moje oczy, to czytając te hasła nie wierzyłem własnym oczom. Nie tylko zresztą z tego powodu. W dziale malarstwa francuskiego rodaczka–specjalistka pominęła Watteau, uważając, że np. Pesne jest ważniejszy! Mógłbym tę wyliczankę profesjonalizmu kontynuować, ale po co? Koszula bliska ciału, więc spójrzmy na problem przez pryzmat Muzeum Narodowego w moim mieście rodzinnym. Cztery znajdujące się tu dzieła Magnasca powinny być chlubą warszawskiego MN. Ale nie są, bo na Zachodzie Magnasco to przecież druga liga. Więc gdy 1984 r. ukazuje się album „Muzeum Narodowe w Warszawie”, z mnóstwem reprodukcji, nie ma wśród nich żadnego Magnasca! Nie ma też reprodukcji żadnego z dwóch wiszących w MN pejzaży Flamanda Mompera (początek XVII wieku), którego operowanie chromami i nastrojami jest równie boskie i awangardowe, jak nerwowość, demoniczność i halucynacyjność Magnasca. Przyjrzyjcie się lewej części „Pejzażu piaszczystego” — to jest Momper, nie van Gogh! Te dwa Mompery w MN są cudowne, lecz w albumie–wizytówce ubożuchnego muzeum zabrakło dla nich miejsca! Nie zabrakło go natomiast dla jednej martwej natury Willema Claesza Hedy, akurat tej przeciętnej, podczas gdy MN ma inną stilleven owego mistrza, tak piękną, że być może jest ona najlepsza ze wszystkich, które stworzył. Gdy się widzi, jak reklamujemy nasz stan posiadania, to inicjały MN przestają się kojarzyć z Muzeum — kojarzą się z Martwą Naturą w sensie przenośno-pejoratywnym. Nie jest to: „sami nie wiecie, co posiadacie”, tylko: zbytnio wierzycie w werdykty zachodnich
Waldemar Łysiak
84
Lepszy
ślepców. Jak na Zachodzie przeniosą Mompera i Magnasca do pierwszej ligi, co nastąpi kiedyś z pewnością (gdy powstaną szkła kontaktowe lepszego gatunku), my też zaczniemy doceniać dwóch panów M. Bo to (powtarzam) nie jest problem braku kompetencji. Gdy dwadzieścia sześć lat temu wydano przewodnik po MN, umieszczono Magnasca na obwolucie. Fakt, że w późniejszym albumie już go w ogóle nie było, to problem autocenzury, która jest w tym przypadku pochodną małpowania obcych zachowań. Tak oto dotarłem do słowa będącego dużo częściej pochodną innych spraw — do słowa autocenzura, które może nie jest pięknym słowem, ale jako zjawisko psychiczne był to fenomen kapitalny. Wszyscy, którzy kiedykolwiek publikowali w PRL–u (mam na myśli publicystykę legalną), oszczędzali Lepszemu roboty trzymając się za pysk samodzielnie i zazdroszcząc kolegom z wolnych krajów, gdzie drukowano, co zapragnie dusza. Dotyczyło to zresztą nie tylko historii, polityki i społecznej lub gospodarczej codzienności; także seksu, bo kiedy Zachód demokratyzował kopulację, my kopulowaliśmy demokrację. Do końca zakazany był seks typu hard–core (na seks typu soft zezwolił już Gierek, stąd w każdym numerze młodzieżowego tygodnika „Razem” były dwa cycki lub dwa półdupki), ale gdy po czterdziestu latach reżim się walił jak gliniany kolos, dwóch partyzantów przełamało i tę barierę — kiedyś na cześć tego duetu Prometeuszów seksualnych stanie w Skiroławkach pomnik imienia Papagejów. Wziąwszy pod uwagę, że Lepszego dobito i mamy już pod względem cenzuralnym quasi–Zachód, może się to stać w krótkim czasie — jak tylko w pełni doszlusujemy. A jak już na te sto procent doszlusujemy, to każdy wyzwolony polski dzieciak będzie mógł kupić sobie w kiosku wyzwolone krocze swej mamy, nawet Kościół nie powstrzyma tego. Będzie to jeden z tych powodów, które prędzej czy później wywołają nostalgię za komunizmem, pamięć bowiem jest słaba i ulega zmęczeniu (nawet pamięć o Katyniach, torturach, złodziejstwach i bezprawiach), podczas gdy bieżąca rzeczywistość ma zawsze więcej wad niż uroków, zwłaszcza w krajach będących permanentnie na etapie regeneracji. Kultura pojedynków również wywoła tęsknotę za kagańcem Lepszego, bo cenzura zmuszała do pojedynkowania się w białych rękawiczkach, a teraz będzie kick–boxing i rozprawy sądowe. Wychodzi więc na to, że z Lepszym było ogólnie przyzwoiciej i że bez Lepszego przyzwoitość rozwieje się niczym ów „sen jaki złoty”. Nieomal chce się płakać, chociaż ja osobiście, przy pewnym wysiłku, mogę zapanować nad swą rozpaczą z powodu unicestwienia Lepszego. Publicystę odstawiałem przez dwanaście lat i autocenzura była mi chlebem powszednim. W eseju o Konfederacji Barskiej zamiast pisać: Moskal, pisałem:
Waldemar Łysiak
85
Lepszy
Rosjanin, po czym w redakcji skreślano mi Rosjanina, zastępując go terminem: carski żołnierz, a na końcu Lepszy skreślał to pierwsze słowo i już można było bezpaństwowych żołnierzy drukować, pod warunkiem, że nie dokonywali gwałtów na kobietach, których dzieci wbili uprzednio na bagnet. Rezygnowanie z terminologicznej autocenzury było bez sensu, natomiast rezygnowanie z autocenzury tematycznej było rodzajem hazardu — cały materiał dostawał wówczas rytualnego kopa od redakcji lub od Lepszego, czasami wszakże, ku mojemu i Czytelników zdumieniu, nie dostawał. Gdy poznałem sekret tej ruletki, przestałem być publicystą i przestałem udzielać wywiadów; wyjaśnię to później, teraz zaś wspomnienie z dzieciństwa. Publicystą (to jest autorem czegoś wydrukowanego na łamach prasy) mogłem zostać już w wieku trzynastu lat, ale pechowo nie zostałem. Był rok 1957 i była tzw. liberalizacja Gomułkowska, która wkrótce ze słownika potocznego przeszła do słownika wyrazów obcych. Na fali tego liberalizmu „Życie Warszawy” zaczęło wydawać pierwszą peerelowską gazetkę–komiks pt. „Przygoda” i cała polska dzieciarnia zwariowała z uciechy. Gdy więc „Przygoda” ogłosiła konkurs historyczny, napłynęły tysiące tekstów i obrazków; młodocianym artystom przydzielono nagród aż dwadzieścia osiem. Pierwszą nagrodą było marzenie każdego ówczesnego smarka, duże radio marki „Pionier”, import z Rosji. Zakosiłem je. Tak więc po raz pierwszy ukazało się na łamach moje nazwisko, i to jako bezapelacyjnego triumfatora. Gdzie tu pech? Ano w tym, że oprócz pełnej listy nagrodzonych nie opublikowano niczego więcej, a miano opublikować pracę zwycięską. Nie przeszła. W redakcji niczego nie zauważono, Lepszy miał oko bystrzejsze. Z narysowanego przeze mnie kłębowiska ciał w grunwaldzkim starciu wyłowił maleńkie sierpy i młoty na ubiorach zuchów formujących hufce smoleńskie, a jak już to zrobił, to jeszcze głębiej wetknął nos i odkrył, że te hufce strzelają w plechy polskiemu rycerstwu, dał więc kopa całej pracy. Ale radio było już w domu i nawet grało! Na kolejne zaistnienie w mediach po nazwisku czekałem całe pięć lat, do roku 1962 (była to wspomniana diagnoza mojego gardła zainfekowanego presleyowskim wirusem, dokonana à propos występów w warszawskiej Filharmonii). Pierwszy raz moją wydrukowaną fizys ujrzałem w 1967 roku, na francuskich łamach, w dzienniku „Ouest France” — było to zdjęcie w zamku Nantes, w towarzystwie jego kustosza, pana Stany–Gauthiera. Pierwsze artykuły i eseje zacząłem publikować w kraju w 1969 (jeden kwartalnik i kilka tygodników); za granicą w 1971, w Italii (miesięcznik „Historia”). W tym samym roku, co jak na dwudziestosiedmiolatka nie było najgorzej, udzieliłem pierwszego wywiadu za granicą, dla „Daily American”. I tak się to zaczęło.
Waldemar Łysiak
86
Lepszy
Historia, historia sztuki oraz architektura i konserwacja zabytków były tymi dziedzinami, którym początkowo prawie wyłącznie poświęcałem się jako publicysta (prawie, bo czasami brałem na warsztat bibliofilstwo lub recenzowałem monografie naukowe). W sumie dość bezpieczne dziedziny — bezpieczne pod warunkiem przestrzegania reżimu tematycznego i terminologicznego, o czym już była mowa. Rodzaj szachów, ale trochę nietypowych, bo regulamin opracowany przez Lepszego zakazywał wkraczania na pola białe (zwane dzisiaj białymi plamami), a także nakazywał nietykalność pewnych figur i aksjomatów. Takim aksjomatem było, na przykład, twierdzenie Puszkina, że car Piotr Wielki wyrąbał Rosji okno na Europę. Kilka razy próbowałem polemizować nie tyle z tezą rosyjskiego wieszcza, ile z użytą przezeń terminologią. Zgadzałem się, że car Piotr rzeczywiście wyrąbał otwór z Rosji na Europę, ale dowodziłem, iż to nie było okno, tylko strzelnica. Ową poprawkę terminologiczną Lepszy brał jednak za historiozoficzną i każdorazowo wykopywał mój tekst. Jest to o tyle dobry przykład, że pokazuje związek między terminologią a tzw. wymową — drobna zmiana pierwszej może wykręcić drugą o sto osiemdziesiąt stopni. Tutaj różnica w nazewnictwie głupich otworów architektonicznych czyniła zasłużonego monarchę: albo zasłużonym prekursorem sowieckiego postępu, albo zasłużonym prekursorem sowieckiego bandytyzmu. Nie od rzeczy będzie skonstatować, gdy już przy tym jesteśmy, że wspomniana współzależność działała w PRL–u na zasadzie sprzężenia zwrotnego — w obie strony: raz terminologia narzucała ocenę tematu, a innym razem ocena tematu narzucała terminologię, zwłaszcza w komentarzach politycznych uprawianych przez media na rozkaz Lepszego. Był to pyszny cyrk z ojczystym słownikiem, używanym jako kalejdoskop, w którym raz po raz przewracało się do góry nogami widzenie ziemskiego padołu. Wstawałeś rano, mając świat poukładany według wczorajszego dziennika TVP, a tu radio włączone przy goleniu śpiewało całkiem na odwrót. Wczorajsze „brawurowe ataki” na egzotycznym kontynencie zamieniały się w „brutalne mordy” (lub vice versa), ludzie, którzy do wczoraj nosili etykietkę „najmitów”, awansowali na „partyzantów”, „bandyci” na „bohaterów”, a „terroryści” na „męczenników” (lub vice versa), „marionetki” zrobiły się „mężami stanu”, a „mężowie stanu” okazali się „marionetkami”, to samo tyczyło „rządów” i „reżimów”, „puczystów” i „wyzwolicieli ludu” oraz „zdrajców” i „patriotów”, a faceci, których dobę wcześniej cytowano okraszając cytat formułą: „jak słusznie zauważył”, dostawali teraz wstęp pt. „rzekomo” lub „według niego”. Klarowność i bezkompromisowość tej retoryki osiągała szczyt komizmu, gdy wpadała w pułapkę, której przyczyną był albo chwilowy
Waldemar Łysiak
87
Lepszy
brak dokładnych informacji i towarzysząca mu nadmierna szybkość w formułowaniu ocen, albo też nieoczekiwana zmienność zjawisk. Wtedy nagle „przywódcy walki narodowo–wyzwoleńczej”, wczoraj jeszcze wychwalani w mediach pod niebiosa, dzisiaj ni z gruszki, ni z pietruszki, bez żadnych wstępów czy wyjaśnień, że wczorajsza wiadomość była pomyłką, okazywali się „sługusami międzynarodowego imperializmu”, „większość” zamieniała się w „mniejszość”, „lud” w „bandę”, „bratnia pomoc” w „agresję”, „awangarda” w „reakcję”, „rewolucja” w „kontrrewolucję”, „demokracja” w „tyranię”, „gabinet” w „juntę”, a wczorajsze „sprawiedliwe wyroki” dostawały etykietkę „masakr” — słowem „pucz” udał się złym, chociaż miało się udać „wyzwolenie” dobrym, czyli tym razem akurat nie wyszło, bo kulka zamiast stanąć na czerwonym, stanęła na czarnym i anioły trzeba było strącić do piekieł. I nigdy krupier nie powiedział przepraszam, gdyż były to zabawy w rozgniewanego Stwórcę, który nie musi się tłumaczyć z wyganiania własnych glinianych lalek z Raju. A teraz dalej „curriculum vitae”. Do połowy lat osiemdziesiątych miałem niejakie kłopoty z odpowiedzią na pytanie, jaki zawód uprawiam. Dawno już wyrosłem z etapu „Sans–culottes”, kiedy nieopierzony człowiek marzy o wiecznym uprawianiu tylko jednego zawodu, którym jest przerabianie dziewcząt na kobiety lub odwrotnie (odwrotnie znaczy tu, że o ile córki starają się jak najszybciej zostać kobietami, o tyle matki równie zaciekle przerabiają się na podlotki, co w sumie tworzy zjawisko społeczne pt. kryzys rodziny — nie wiem, czy jest to syndrom XX wieku, czy zawsze się tak działo w ludzkim stadzie). Byt określa świadomość wedle rozmiarów konta, trzeba więc było mieć płatny zawód. Płatne były książki i artykuły, ale tak zawód pisarza, jak i publicystykę, uprawiałem naonczas od przypadku do przypadku, była to działalność bardziej hobbystyczna niż profesjonalna. Z formalnego punktu widzenia, jako absolwent Wydziału Architektury PW, byłem architektem, lecz w praktyce nim nie byłem, gdyż nie byłem zainteresowany wznoszeniem pod dyktando bud dla ludzików niczym dla psów, bud, które nazywałem w moich artykułach „kwadratowymi pomidorami” lub „koszarami osiedlowymi” („psimi budami” też, ale tylko raz, więcej mi nie pozwolono); w PRL–u nie było szans na budownictwo jako sztukę. Karierę dydaktyczną dopiero zaczynałem, od asystentury. Tak naprawdę więc — w dobie wczesnego Gierka byłem konserwatorem zabytków. Miałem już na koncie dyplom UNESCO uprawniający do wykonywania tego zawodu i UNESCO–wską praktykę (samodzielne badania murów fortyfikacyjnych Capui i samodzielny projekt ich rewaloryzacji). W ojczyźnie tedy wojażowałem do różnych miejsc, badając i ratując tzw.
Waldemar Łysiak
88
Lepszy
substancję zabytkową (Ogrodzieniec, Sieradz, Radom, Cieszyn i in.). Rejtaniłem też na łamach, ale gdy po kolejnym moim czarnym „Raporcie o stanie zabytków” i po artykule „Czy stać nas na makiety?” zbyt mocno rozreklamowały to nadajniki zagłuszane — Lepszy się obudził. Odtąd, dzięki zagwarantowanej Konstytucją wolności słów, mogłem krytykować absurdalną rekonstrukcję Babilonu i omawiać metody stabilizowania Krzywej Wieży w Pizie. Najbardziej znaczącą (wykonaną w duecie z prof. A. Gruszeckim i opublikowaną w pięciu językach) moją pisaniną na temat ochrony i konserwacji zabytków była „Propozycja nowej wersji Karty Weneckiej”. Nobilitowany nią — zostałem zaproszony do wygłoszenia referatu podczas Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na Temat Znaczenia Zabytków w Przemianach Społecznych, uświetniającej Międzynarodowy Rok Ochrony Zabytków (1975). Referat, długi i naszpikowany nieoficjalną statystyką oraz mnóstwem przykładów przed społeczeństwem ukrywanych, w całości poświęcony był tezie, że peerelowski model ochrony zabytków jest rzeźnią tychże zabytków, a ubój dokonywany jest częściowo z premedytacją, częściowo zaś przez głupotę systemu, którego pochodzenie z obory odbija się na zabytkach katastrofalnie. Wybuchł skandal, delegat rządu przy stole prezydialnym określił mnie jako awanturnika i demagoga, i od tej pory nie zaproszono mnie już nigdy na żadną tego typu ogólnonarodową fetę, a jako konserwator–praktyk też nie miałem czego szukać, więc dałem sobie z tym spokój. Przykład powyższy mówi, jak ważną jest rzeczą stosowanie cenzury prewencyjnej nie tylko przed drukiem, lecz także przed gadaniem, graniem czy pokazywaniem. Pisząc o gadaniu mam na myśli konferencje, dyskusje i sympozja, o graniu — teatr, cyrk, balet, kabaret, wszelaką estradę (iluzjoniści!) i salę koncertową (muzyka), a o pokazywaniu — sale kinowe, TV i wystawiennictwo. Bo na przykład w tańcu, albo w takiej muzyce, rzeźbie czy malarstwie, diabeł może równie łatwo zamieszkać, co w słowie pisanym. Były wczesne lata pięćdziesiąte, gdy Zachęta urządziła wielką wystawę polskiego malarstwa współczesnego — socu, ale także innych kierunków, którym jeszcze dawano egzystować. Wziął w tej wystawie udział jeden z najwybitniejszych polskich malarzy obecnego wieku, Stanisław Dawski. Wystawił fenomenalne kolorystycznie dzieło pt. „Zbrodnia”: na ziemi leży zamordowana kobieta o rozrzuconych, długich, złotych włosach, w powłóczystej, białej sukni oplecionej szarfą; nad trupem stoi dwóch zadowolonych oprychów — jeden w prawej dłoni liczy zrabowaną biżuterię, drugi ma w lewej łapie skrwawiony nóż i przytula się do tamtego. Otwierał wystawę z pompą legendarny już dziś aparatczyk kulturowy PRL–u, szerzący
Waldemar Łysiak
89
Lepszy
wokół siebie mit supermecenasa w typie florenckim i superogiera w typie sułtańskim, autor wiekopomnych dzieł (o Lenino i o związkach polityki z kulturą) — w sumie licha kopia żdanowszczyzny na ministerialnym stołku. Przeciął wstęgę i ruszył ze świtą po salach wystawowych. Przed „Zbrodnią” zbladł lub zsiniał (tego szczegółu nie pomni już nikt). Oddychał ciężko, a ręce drżały mu coraz bardziej. Mordy zbirów stojących nad kobietą były mordami Hitlera i Stalina; dwaj myśliciele zostali oddani pędzlem bardzo nowoczesnym, lecz nowoczesność warsztatu nie zaszkodziła podobieństwu: ten wąsik, a obok ten ukochany ryj wielkiego przewodnika wiszący w każdym gabinecie! Zamordowana u ich stóp była więc Polską, nawet „ochronny” pomarańczowo– bordowy, a nie czysto czerwony, kolor szarfy na białej szacie, niczego nie tuszował. Pan minister chwycił obraz, zerwał ze ściany i klnąc cisnął o ziemię, a giermkowie natychmiast usunęli mu „to” sprzed oczu. Nim minął szok, obraz już wyfrunął z Zachęty, nie dało się go odnaleźć, żeby wzbogacić listę pożarowych strat narodu. Dało się tylko kogoś tam zrugać (ale cicho, bo taki rozgłos to byłby straszny karierołamacz) i uczulić Lepszego — odtąd cenzura brała pod lupę każdy eksponat przed każdą wystawą sztuki w PRL–u. A „Zbrodnia”? „Zbrodnia” przeleżała wiele lat w piwnicznej skrytce. Tych, którzy tamtą aferę pamiętają, i tych, których interesuje malarstwo Dawskiego lub polska sztuka współczesna w ogóle, a także tych, co nie mogą zapomnieć 17 września 1939 — uprzejmie zawiadamiam, że obraz ten wisi u mnie, w pokoju bibliotecznym. Dobry, rzecz jasna, wiedział u kogo wisi dzieło Dawskiego i kiedy „Zbrodnia” opuściła loch; podziwiało ją zbyt wiele bliskich mi osób, aby mógł nie wiedzieć. Lecz przy tak mizernej widowni nie była groźna, groźne jest to, co idzie w tłum. Nawet duży, przedwojenny, metalowy orzeł z koroną, którego wmurowałem w zewnętrzną ścianę mego domu w latach siedemdziesiątych, nie wywołał reakcji większej niż wizyta jednego funkcjonariusza. Przedtem takie wizyty składano moim Rodzicom z okazji świąt radzieckich, które niepodległa Polska Rzeczpospolita Ludowa obchodziła posłusznie kilka razy do roku. Biegało zawsze o to samo — że nasz domek jest jedynym nieambasadorskim domem w uliczce, na którym nie powiewa krasnaja flaga. Stary odpowiadał na to, że Rosja zaczyna się za Bugiem i że „nawiasem mówiąc” to też jest granda, funkcjonariusz tłumaczył mu jak nieukowi, że święto pierwszomajowe „jest świętem wszystkich nas”, Stary obiecywał mu, że wywiesi biało–czerwoną „już za dwa dni”, funkcjonariusz upierał się, że za dwa dni to jego nie obchodzi, ma być dzisiaj, Stary dalej tego nie kapował i rozchodzili się bez wzajemnego porozumienia stron. W sprawie orła mundurowy przyszedł tylko raz, ale Ojciec był już na cmentarzu, dlatego
Waldemar Łysiak
90
Lepszy
ja musiałem dyskutować z funkcjonariuszem. Chodziło o to, że państwowy ptak nosi się bez nakrycia głowy, więc mam swojego orła zabrać do domu i tam mogę go sobie trzymać. Odparłem, że we wnętrzu domu to ja już mam takiego z koroną, jeszcze większego, emaliowanego na metalowej tarczy, a pochodzącego z przedwojennej jednostki WP. Drugi argument, jaki wysunął funkcjonariusz za zdjęciem orła, brzmiał tak, że orły jako godło państwowe mają prawo wisieć tylko na zewnętrznych ścianach budynków rządowych. Przypomniałem mu wówczas to, co wcześniej sam podniósł — że urzędowy ptak ma odkrytą głowę, a mój ma nakrytą, więc nie jest urzędowy, a zatem mój dom nie udaje urzędu, chyba że ktoś jest tak głupi, iż nie odróżnia ptaka państwowego od prywatnego. I zapytałem: — Panie władzo, czy zdaniem pana Polska to jest kraj wolny i niepodległy? — Oczywiście, panie Łysiak! — No to w wolnym kraju ja mam wolne prawo ozdobić swoją chałupę pamiątką rodzinną w postaci każdego ptaka! Albo niech pan pokaże kodeks, który zabrania mi tego. Myślę, że gdyby obok mnie nie mieszkało paru ambasadorów i gdybym nie był znanym pisarzem, to by mi skuto mojego orła. A tak doczekał czasów, gdy orzeł państwowy znowu nosi nakrycie i gdy do tego stopnia rozszalała się wolność, że każdy Polak może nosić lub wywieszać orła każdego, demonstrując tradycyjną sarmacką butę à la Kmicic, każdy zaś polski budynek ma odwagę nie przystrajać się po bolszewicku. Co zaś do demonstracji słownej, do tego dialogu, w którym byłem tak wyszczekany, to nie moja pomysłowość, tylko kolejny plagiat. Słyszałem to trochę wcześniej w Chicago, w trakcie bratania się z grupą Polonusów, którym również zaschło w gardle. Jeden z nich, starszy już pan, wspominał, jak pierwszy raz od czasów wojny przybył do kraju. Opisałem to w „Asfaltowym saloonie”. Wopista na granicy zapytał rutynowo: — W jakim celu pan przyjeżdża? A Polonus odpowiedział mu pytaniem: — Panie poruczniku, czy Polska jest krajem wolnym? — Tak! — No to mnie wolno przyjechać bez celu. I to jest właśnie ta cudowna umiejętność błyskotliwej riposty, którą mowa– trawa zostaje ucięta jak skalpelem. Ludzie, którzy nie mają tego we krwi, są skazani na plagiat. Cierpiałem zazdrość czytając wspomnienia poety, księdza profesora Janusza Pasierba, o tym, jak podczas stanu wojennego, na przyjęciu
Waldemar Łysiak
91
Lepszy
w parafii tczewskiej, zwróciła się doń zasłużona antykomunistka, pytając z troską: „— Proszę księdza, czy to prawda, że KOR to sami Żydzi?”. On zaś na to: „— Nie, proszę pani. Sami Żydzi to Pan Jezus, Matka Boska i dwunastu apostołów, a w KOR–ze było trochę Aryjczyków”. Ze wszystkich poezji księdza Pasierba ta strofa wydaje mi się najbardziej boską. Aby odfajkować wspominanie funkcjonariuszy, których zaniepokoił tak zwany zewnętrzny wystrój mojego domu, muszę jeszcze przywołać Wietnam. Wietnam, jak wiadomo, jest dzisiaj jeden, ale do 1975 r. były dwa: Północny (czerwony) i Południowy (kapitalistyczny), przy czym ten pierwszy, wspomagany przez bolszewicką międzynarodówkę, próbował zaczerwienić ten drugi, lejąc wietnamską krew. Mnogo lat nie dawało to pożądanego efektu, bo po stronie Południa stanęli jankesi. Gdy już bombowce amerykańskie doprowadziły komunistów na skraj klęski ostatecznej, komuniści zapragnęli rokowań. Czołowy kretyn wśród amerykańskich dyplomatów wieku XX, w Stanach uważany za geniusza, Henry Kissinger, przyklepał pokój w Paryżu, po czym amerykańskie wojsko spakowało manatki i wróciło do USA. Czerwoni odczekali, aż ostatni G.I. zniknie za wielką wodą, po czym — łamiąc traktat — najechali Południe. Była to agresja chamska jak każda agresja i udana jak wiele czerwonych napadów. W jej momencie kulminacyjnym (1975) ozdobiłem mój balkon wielką płachtą czerwonego materiału, z której grzmiał białoliterowy sprzeciw: „POTĘPIAMY HANIEBNĄ AGRESJĘ W WIETNAMIE”. Był to bolszewicki transparent sprzed kilku lat, relikt fabrycznej „masówki”, wymieniony z proletariuszem za flaszkę „żyta” lub czegoś podobnego. Przyszedł funkcjonariusz i kazał mi to zdjąć. Spytałem, czy on nie potępia haniebnej agresji w Wietnamie, ale zamiast przedyskutować to ze mną, ograniczył się do gróźb. Od dziecka jestem strachliwy, więc posłusznie wykonałem rozkaz, ku zmartwieniu gawiedzi ulicznej, robiącej zdjęcia i dowcipy. Ta seria anegdot o metalowych orłach, czerwonych szmatach etc. nie ma dowodzić (Bóg mi świadkiem) mojego patriotyzmu, antykomunizmu czy heroizmu — to tylko dowód fetyszyzmu, który uprawiam. Cały dom jest pełen najdziwniejszych pamiątek i symboli, leżących na półkach i wiszących na ścianach, od rogowej prochownicy polskiej z XVII wieku i drewnianej, zdobionej srebrnym drutem berberyjskiej z początków XIX, poprzez kajdany sybirskie sprzed stu pięćdziesięciu lat, sybirską tabakierkę, którą wykonał z kory polski zesłaniec, empirową figurkę Napoleona grającego w szachy (tę
Waldemar Łysiak
92
Lepszy
mam od Antoniego Uniechowskiego), srebrny pierścień z 1861 roku (oczkiem jest tarcza z koroną, orłem i Pogonią, a na obrączce widnieje napis: „Pamiątka za pomordowanych R. 1861”), książki z prywatnej biblioteki Komendanta i laskę legionową, która zawiera szpadę we wnętrzu, aż do akcesoriów armii jankeskiej z drugiej wojny (od kompasu słonecznego do maleńkiej, jednorazowego użytku, rolki papieru toaletowego z banderolą „The Waldorf– Scott Paper Co., made for U.S. Army”). A na telewizorze stoi metalowy Lenin, którego dostałem w 1981 lub 1982 od Dziewońskiego–juniora. Postawiłem wówczas tego Lenina na telewizorze razem ze zgiętą świecą. Czy pamiętacie, jak wieczorami paliliśmy świece w ciemnych oknach, demonstrując przeciw terrorowi WRON–u? Otóż ja jedną z takich świec osadziłem w pustej butelce po szkockiej whisky Mackinlay’s i ustawiłem ją na parapecie już rano, a słońce, które bardzo mocno operowało w dzień, rozmiękczyło wosk i świeca zgięła się, opadając knotem w dół. Była nie do uratowania, lecz spostrzegłem, że dzięki temu słońcu zrobił się z niej dość nieprzyzwoity symbol. Postawiłem ją więc obok Lenina w taki sposób, że knot trafiał go w oko i każdy, kto przychodził do mnie, dziwił się temu zestawieniu, lecz co bystrzejsi szybko kojarzyli, iż „zestaw” ten jest prostą ilustracją ludowo–rynsztokowego porzekadła: „... ci w oko!”. Stało to tak przez dziesięć lat, bawiąc wielu ludzi, nie widzę więc powodu, by teraz to zdejmować — niech stoi dalej. Jestem z tych, co się przywiązują. I znowu powrót do tematu. Gdy uprawianie publicystyki wyłącznie kulturowej, lecz szpikowanej kopniakami w pezetpeerię administracyjną, zaczęło mi się przeradzać w odwrotność, w kopniaki, dla zamaskowania ledwie kulturą szpikowane, poznałem nową, nie znaną mi wcześniej słodycz tego zawodu. Otwarła się przede mną skarbnica epistolografii patriotycznej i zaangażowanej, typowa wszędzie tam, gdzie dla uczczenia oraz przyswojenia marksizmu–leninizmu zlikwidowano analfabetyzm i gdzie każdy może pisać skolko ugodno. Nie było miesiąca, żebym nie oberwał. A to „Licealistki z Płocka” przysłały do „Literatury” pismo zbiorowe („My, uczennice, ubolewamy nad złośliwymi napaściami p. Łysiaka na wszystko. Kiedy zobaczymy jego nazwisko, nie tkniemy gazety. Nie chcemy takich wzorów, jak p. Łysiak”), a to „Grono mieszkańców” (kilkanaście nieczytelnych podpisów) zaatakowało przeze mnie „Kulturę” à propos moich felietonów podpisywanych Archibald, ze szczególnym uwzględnieniem felietionu, który był ostrą polemiką z autorem „Czterech pancernych” na temat gnojenia stołecznego grodu przez władze („Zarzuty, jakie stawia autor ukrywający się pod pseudonimem Archibald, są jak najbardziej niesłuszne dla wszystkich, którzy zdrowo myślą, którzy z miastem i jego potrzebami są na co
Waldemar Łysiak
93
Lepszy
dzień związani, i którzy za jego gospodarczy i społeczny rozwój czują się współodpowiedzialni”), itd., itp. Były to anonimy, lecz ja, wbrew naukom, jakie dawała mi Mama, na anonimy nie pluję — nie pluję już od wielu lat, dokładnie odkąd anonimowy telefon jednego z redaktorów „Kuriera Polskiego” poinformował mnie, że wygrałem plebiscyt czytelników tej gazety na najlepszą książkę roku, a redaktor naczelny i jego zastępca przesunęli mój tom na srebrnomedalową pozycję, złoty medal przyznając swojemu faworytowi. Wśród nieanonimowych listów szczególną radość sprawiły mi dwa. Pierwszy nie był właściwie listem, lecz pismem urzędowym, rozesłanym z Bielska–Białej do kilku głównych tygodników oraz do dwóch instancji partyjnych (Komitet Centralny i Komitet Wojewódzki w Katowicach). Kopię mam dzięki uprzejmości redaktora Bohdana Stypułkowskiego z „Życia Warszawy”. To właśnie „Życie” wydrukowało w 1974 roku mój wściekły atak na bielsko–białą wierchuszkę, pt. „Dynamitardzi”. W pisemnym kontrataku stało m. in., że jestem antykomunistyczną bestią. Fragmenty owego pisma przedrukowała LSW w roku 1988 („Łysiak na łamach”), tylko że mocno ściachane przez Lepszego. Próbka wolapiku z Bielska-Białej: „Nazwanie wybitnego działacza i wielkiego społecznika, Prezydenta miasta (...) «Antonim Burzycielem», przypomina brukowe ataki sanacyjnej prasy na lewicowych działaczy i uderza bezzasadnie nie tylko w niego, lecz również w kierownictwo instancji partyjnej Bielska–Białej (...) Pan Łysiak pragnie także jednoznacznie i w «wychowawczy» sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji, porównując wycinkowo i w oderwaniu od całokształtu problematyki «przywileje demokracji» amerykańskiej (...) Dobrze, że artykuł w całej swej porwanej konstrukcji nie jest na tyle sugestywny, aby pchnąć naszą młodzież do demonstracji, a przecież w swym końcowym fragmencie sugeruje wręcz pośrednio przyjęcie takiego sposobu (...) Jeżeli dodamy, że już w szkole podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i administracji oraz kierowniczej roli Partii, to polityczna i społeczna szkodliwość artykułów W. Łysiaka jest ewidentna (...) Panu Łysiakowi warto przypomnieć, że istnieją art. 178 i 237 kodeksu karnego, dla ostrzeżenia, że może go spotkać ocena Waldemara–Rozrabiacza (...) Żyjemy przecież w państwie socjalistycznym, praworządnym, gdzie tego rodzaju sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy zmierzają do podważenia autorytetu i dobrego imienia władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim motywem jest znieważanie wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy”.
Waldemar Łysiak
94
Lepszy
Ten list zajmuje drugie miejsce w moim bogatym zbiorku donosów na mój temat. Miejsce pierwsze zajmuje list również zmajstrowany przez wybitnego i ofiarnego przedstawiciela władz, ale w zupełnie odmiennej, morskiej strefie geograficznej. List ze Szczecina, któremu to miastu oraz jego instancjom nie wyrządziłem żadnej krzywdy. List ten zresztą stał się moim faworytem jedynie z tego powodu, że w mojej kolekcji jest filatelistyczny brak. Mam niejaką pewność, że pierwsze miejsce winien w niej zajmować zbiorowy list, który w 1979 roku nadszedł ze Związku Literatów do Wydziału Kultury KC, lecz listu owego nie czytałem, tylko pogrożono mi nim spoza biurka i streszczono przy użyciu paru słów (wrócę jeszcze do tego). W tej sytuacji pieścidełkiem mojego zbioru jest ów list ze Szczecina, który A. D. 1984 przyfrunął do redakcji „Żołnierza Wolności”, a Kierownik Działu Listów (cytuję pieczątkę), płk mgr Janusz Falkowicz, z wojskową skrupulatnością był łaskaw udostępnić mi treść. Nie jest to treść aż tak podniosła jak nowomówne wersety spod gór, lecz i ona pulsuje gorącym patriotyzmem, a pikanteria pewnych sformułowań nadaje temu pismu dużo szerszy oddech pod względem intelektualnym. Z elaboratu szczecińskiego dowiedziałem się m. in., że „w pewnych kręgach naszej inteligencji obowiązuje moda na Łysiaka, trwa jego mit”; że: „charakterystyczne są jego zachwyty nad amerykańskością”; że: „jest piewcą tętniącego «zdrową krzepą» zachodniego świata «mocnych facetów» i lekkich kobiet (...), wielbicielem plugastw (...), wulgarnym dowcipasem niskiego lotu”, który: „sypie się ze swoją źle wyuczoną rolą”; że: „udowodniono mu rozliczne oszustwa i kłamstwa”; i że do swoich bazgrołów zasiadam: „po małej wódzi”. Wszystko to odpowiadało prawdzie, z wyjątkiem ostatniego stwierdzenia; od małej wódzi to ja zaczynam poranną toaletę, a bez trzech czwartych litra nie biorę długopisu do rąk. Prócz tych ciężkich przewinień autor wlepił mi jeszcze kilka drobiazgów — szpiegostwo, sabotaż i wykańczanie samobójstwami tych moich studentów, którzy za nic nie chcą zerwać z marksizmem–leninizmem. Z tego wszystko było prawdą. Jedyną nieprawdą był jedyny komplement, jaki mi się dostał od szczecińskiego patrioty — że jestem: „szalejący, międzynarodowy playboy, pieszczoch bywalczyń warszawskich salonów” Ów komplement ozłocił mi duszę. „Międzynarodowy playboy” i „pieszczoch bywalczyń” to były dwa moje marzenia, których wciąż nie mogłem doścignąć, mimo naprawdę heroicznych wysiłków. Z Włoch przywiozłem zdjęcie, które ukazało się w jednym z tamtejszych pism kolorowych jak tęcza. Na zdjęciu widniał prawdziwy rolls royce. W rollsie widniała gwiazda włoskiego kina lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych, śliczna Rosanna Podesta, a u jej gołych, długich jak do nieba nóg, widniał gość, który był trochę podobny do mnie. Kumple orzekli
Waldemar Łysiak
95
Lepszy
jednak, iż podobieństwo jest mniej więcej takie, jak podobieństwo samochodu wołga do samochodu rolls royce, i na tym się skończyło moje internacjonalistyczne playboyowanie. Z kolei na salonach zaistniałem raz w życiu — o jeden raz za dużo, bo bliźnich znoszę do tuzina, powyżej mam alergię, czyli odrzut immunologiczny jak najbardziej. Były to salony hotelu „Forum”, gdzie odbywał się doroczny Bal Lekarzy, na który mnie zaciągnięto. Gdy już północ minęła, zademonstrowałem towarzystwu, przy pomocy gwiazdy kina polskiego, ślicznej Ewy Wiśniewskiej, taniec zupełnie nowy: ja miałem buty na parkiecie, a Ewka w powietrzu, bo kręcąc piruet trzymałem ją na rękach i tak się fatalnie złożyło, że zahaczyłem jej szpilkami kilka tańczących par. Bywalczynie nie darowały mi tego — oto jak głupio traci się jedyną szansę, by zostać pieszczochem bywalczyń salonów. Ale gdy do „Żołnierza Wolności” przyszedł ów list z piastowskiego grodu nad Bałtykiem — zrozumiałem, iż mogę złapać w żagle wiatr. Wystarczy, że to opublikują, a Mareczek Piwowski zostanie zdetronizowany jako król polskich playboyów. Nadzieję budził ostatni akapit patriotycznego szczeciniaka: „Jeśli redakcja zechce wydrukować ten list, nie mam nic przeciwko temu. Jeśli zechce potraktować go jako artykuł, zrzekam się wszelkich należnościhonorariów z prośbą o przekazanie ich na konto budowy pomnika Bohaterów Poległych w Walce o Umocnienie Władzy Ludowej”. Widocznie konto budowy ubeckiego monumentu (tak zwanego Ubelisku) było już zapełnione przez wielbicieli UB, bo płk Falkowicz listu nie opublikował, przez co opinia publiczna nie dowiedziała się wtedy, kto jest lechickim Casanovą, kryptojezuitą i agentem Watykanu, kto finansuje pochwalne hymny o mnie we wrogich szczekaczkach, oraz jaki spisek zmontowałem przeciw jenerałowi. Acha, i jeszcze o tym, jak sprytnie swego czasu ciułałem grosz. Ciułałem pisując do tygodników seriale na temat cenzury i na temat Kotwicy Polska Walcząca (której notabene nadałem za judaszowe srebrniki nowy, antysocjalistyczny wydźwięk, czym ją zhańbiłem); szczecińskiemu wybitnemu–ofiarnemu chodziło o to, że dzielę swoje wredne teksty na odcinki sztucznie, aby więcej zachapać. Znowu miał słuszność, robiłem to właśnie w tym celu. Voltaire radził: „Pisarz powinien mieszkać w wolnym państwie. Albo też zdecydować się na to, że będzie wiódł życie zastraszonego niewolnika, na którego inni niewolnicy bez przerwy piszą donosy”. To brzmi bardzo ładnie, ale to jest nieprawda. Jest to nieprawda dlatego, że najgorszy reżim nie może uczynić zastraszonym niewolnikiem człowieka wbrew niemu, gdyż jak napisałem w jednej z moich książek: „nie ma wolności na zewnątrz — wolność
Waldemar Łysiak
96
Lepszy
istnieje tylko wewnątrz człowieka”. Tak więc człowiek, który się skundlił, w moim przekonaniu utracił godność dożywotnio, chyba że walnie się w pierś i przeprosi. Lecz gdy zamiast tego pieprzy głodne kawałki, iż jest tylko półwinny lub ćwierćwinny, bo został porwany jak maleńka dziecina przez Historię, czyli przez czerwoną łapę totalizmu i zgwałcony, zniewolony lub otumaniony, to można splunąć. „A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie, Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy: Gdyby Cię takie spotkało porwanie, Byś nie spodziewał się znikąd odsieczy, I widział taką rękę, Mości Panie! Czerwoną? — do miliona krwawych mieczy, Taką ohydną rękę, pełną kości, Co pozbawiła cię ludzkiej godności?!”. Pytam słowami z „Beniowskiego”; Juliusz Słowacki był na bakier z miłosierdziem — nie wybaczał każdemu „zniewolonemu”. Wróćmy jeszcze na moment do fałszywej opinii o ludziach pióra — „zastraszonych niewolnikach”. To, co powiedział Voltaire, jest nieprawdą również dlatego, że tyranie to najlepsze terytoria dla pisarzy, w nich dajesz z siebie więcej niż mógłbyś dać w raju, gdzie uśpiłoby cię zrywanie pomarańczy z drzew. A poza tym Goya miał rację, mówiąc: „Gdyby artyści mogli pracować tylko pod sprawiedliwymi rządami, to kiedy w ogóle mogliby pracować?”. Pozostaje do wyjaśnienia jeden problem: jak mogły się ukazywać w kraju komunistycznym artykuły wymierzone w biurokrację komunistyczną, takie jak „Dynamitardzi”, jak ataki na „dziesięciolatkę” szkolną, nazwaną expressis verbis fatalnym importem zza Bugu, i jak inne, po których człowiekowi gratulowano, a nikt nie rozumiał: „Jakim cudem Oni mu to puścili???”. Wielu polskich publicystów miało takie „cuda” na swoim koncie, takie, że mogłoby się wydawać, iż Lepszy ducha wyzionął, albo zgłupiał, albo się zagapił, upił lub rozpoczął strajk przeciw swoim. Gdy w końcu zrozumiałem, na czym te mirakle polegają — odechciało mi się nie tylko epatowania publiki piórem Katona, ale i bycia publicystą w ogóle. Prawda, którą przy całej mojej ograniczoności musiałem w końcu pojąć, wyglądała tak, że u czerwonych toczyły się od czasu do czasu mordobicia frakcyjne i od czasu do czasu jeden gang partyjny pozwalał wydrukować coś antyczerwonego, żeby dokopać drugiemu gangowi. Nie chciałem być szpiczastym butem krasnych gangów, marionetką o przyprawionej gębie herosa, któremu udało się przemycić do
Waldemar Łysiak
97
Lepszy
druku jednodniową antybolszewicką minę. Był to cyrk, maskowy bal frajerów, kabaret idiotów uważających się za samurajów, powiedziałem sobie: finito! Zupełnie jakbym to powiedział w Tatrach: usłyszałem miliony identycznych głosów. Ale to nie było echo, był to czysty przypadek — klasa sprawująca rzekomo dyktaturę ryknęła akurat przeciw dyktatorom faktycznym, był 1980 rok. Wałęsa podpisał się kolorową buławą, Lepszy zmiękł, można było drukować takie rzeczy, iż odwaga staniała jak piasek na Saharze, co zrobiło tygrysy z wielu pudli, a ja dałem się uwieść hasłu: „noblesse oblige”: teraz nie należy rejterować, trzeba pomagać, bo a nuż? Strzelałem z Grubych Bert, z haubic i rakiet, z czego popadło, nie mieściłem sztyletów w zębach. W marcu 1981 Bogdan Maciejewski napisał w „Sztandarze Młodych”: „...kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale on zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również w minionej epoce, więc to jest naturalne, że i teraz wali jak z armaty (...) Aż się lękam, że Łysiaka w końcu ta bokserka wykończy, a on musi jeszcze napisać parę książek...”. W tym samym roku nadleciała wrona i „miniona epoka” zmartwychwstała, stając się utrzymanką junty, której przez myśl nie przeszło, że na bagnetach można się wesprzeć, ale siedzieć na nich nie sposób, bo prędzej czy później wbiją się w zad. Pod WRON–em wszystkich dziennikarzy zweryfikowano, przesadzając najbardziej nieposłusznych za kierownice z taksometrami, za lady straganów, za płoty wiejskie i za granicę. Mnie nie można było zweryfikować, gdyż nie byłem dziennikarzem i nie miałem etatu w żadnej redakcji. Zweryfikowałem się sam. Raz na zawsze złamałem publicystyczne pióro i przekląłem media gadające — żadnych artykułów, żadnych wywiadów, basta. Jeszcze tylko krótki flirt z wydawnictwem podziemnym (pseudonim Mark W. Kingden), ale gdy dowiedziałem się o weselu córki nomenklaturowego dygnitarza z synem dygnitarza „drugiego obiegu” (lub odwrotnie), na którym to weselu konspiratorzy i esbecy, razem miód i wino pijąc, trenowali tytuł XII księgi „Pana Tadeusza” — i to przestało mnie bawić. Zapewne takich weselnych konspiratorów nie było wielu — dużo więcej było tych, których pielęgniarze Dobrego („nieznani sprawcy”) katowali przy blasku gwiazd w ciemnej uliczce lub którym podpalali mieszkania przy pomocy napalmu czy benzyny (co zresztą dalej robią w najlepsze, korzystając z „carte blanche”, czyli z „chrześcijańskiego miłosierdzia” nowych bonzów). Zapewne tak było. Ale ja miałem dosyć. Jeden wojskowy zamach i jeden ślub wyrządziły mi ogromną przysługę — dały mi ostateczny impuls do zerwania z kolejną profesją, z profesją, która
Waldemar Łysiak
98
Lepszy
niszczyła moją sferę prywatności, bo robiła ze mnie człowieka publicznego. Nie można być człowiekiem publicznym i człowiekiem wolnym, tak jak nie można być dziewicą w publicznym domu. Obecny w mediach — byłem publiczny. Nieobecny — jestem wolny. Książki to co innego, pisze się je we własnej wieży, na własnych, a nie cudzych łamach, potem one idą w świat, a ja w wieży zostaję, w jej zamknięciu i cieniu. Studenci, których uczę, to ptaki, które karmię z mojej wieży. I tylko to mi odpowiada. Wielu ludzi, także znajomych, sądziło, że przyczyną mojej rejterady z mediów jest nienawiść do PRL, PZPR, WRON i PRON. Więc kiedy ten system zdechł, oczekiwali, iż w wyzwolonych mediach zacznę szaleć znowu. A mnie się nawet nie chce tłumaczyć nagabującym — mówię: Nie, dziękuję za miłe słowo i odkładam słuchawkę. Życie jest krótkie, nie mam zamiaru go marnować. Mój kalendarz składa się z pięciu nałogów (literatura, dydaktyka, fizjologia, marzenia i sen), reszta to czas wolny, który chcę przeznaczać na coś innego niż gówniane blaski pajacowania w mediach. Na przykład na to, by po raz czwarty w tym miesiącu pójść do Zamku i stanąć przed „Madonną” Cranacha z kolekcji pani Johnson, bo to jest najpiękniejszy Cranach, jakiego Łukasz Cranach namalował, piękniejszy od jego „Salome” z kolekcji Esterhazych. Bądź na wizyty w portach i zatokach Lorraina, którego tajemniczą poezję historycy sztuki wciąż mniej cenią niż akademickie, poprawne nudziarstwa Poussina, lub w najlepszym razie równają ich obu, co też jest zbrodnią zasługującą na galery. Albo otulić się w strofy Thomasa, Yeatsa, Audena, i tylko po ichniemu, bo przekładać poezje jest kolejną zbrodnią. Ale co ja was będę namawiał, Byron miał rację wzruszając ramionami: „Had not Cervantes, in that too true tale Of Quixote, shown how all such efforts fail?”. Co zresztą tyczy i spraw poważniejszych niż eremitologia zwierzęca, której poświęciłem każdą z moich książek, od „Kolebki” zaczynając. Ale miało być o Lepszym. W 1988 roku ukazała się książka pt. „Łysiak na łamach”, będąca antologią mojej publicystyki z całego okresu, kiedy uprawiałem publicystykę (1969–1981). Książka ta, według wydawców, miała być nie tknięta nożyczkami Lepszego. I to nie dlatego, że w 1988 roku Lepszy bardzo złagodniał, tylko dlatego, że jej zawartością były rzeczy już wydrukowane, a więc sprawdzone, okrojone i jako takie zaakceptowane, nikogo nie wiesza się po raz drugi. Takie było myślenie moje i myślenie wydawców. Było to myślenie proste, czyli błędne, w zderzeniu z myśleniem dialektycznym skazane na Waterloo. Lepszy urządził rzeź artykułów i felietonów puszczonych niegdyś w czasopismach, pozwalając przedrukować w
Waldemar Łysiak
99
Lepszy
książce ich kikuty. Historia, architektura i konserwacja zabytków nie zostały mocno skrzywdzone; poszatkował rzeczy, które były w komunizmie wieczną aktualnością, i to tak, że zażądałem wycofania książki z druku, co w systemie prawno–wydawniczym PRL było gestem faceta, który się „urwał z choinki”. Stąd jak korowód kalek na obrazie Bruegela jawią mi się tam moje teksty uczesane przez Lepszego: o propartyjnym lizusostwie gwiazdorów polskiej nauki, kultury i sztuki; o złodziejstwie i korupcji uprawianych powszechnie przez nomenklaturę; o terrorystycznych rządach dyletantów będących kacykami „z klucza”; o „kopertówkach” dla telewizyjnych dyżurnych ze świata artystycznego; o wymuszaniu czynów społecznych; o dehumanizacji studiów w tyglu ich pragmatyzowania na potrzeby gospodarcze; o prostytuowaniu orderów, medali i tytułów naukowych przez ich szczodre nadawanie psom i osłom; o takimż prostytuowaniu encyklopedii i wszelakich kompendiów biogramami miernot; o rabunkowej gospodarce leśnej i mordzie ekologicznym na kraju; o obłędnej tezie na temat nieprodukcyjności zawodów humanistycznych; o dokonywanym z pełną premedytacją chamieniu narodu; o zaświnianiu ulic wymianą ich tradycyjnych nazw na nowe, proletariackorewolucyjne; o nonsensach inwestycyjnych (Huta im. Lenina) i licencyjnych (Berliet, do którego zakupu zmusiła nas Moskwa, by wesprzeć Francuską Partię Komunistyczną). Mogło być gorzej. Wydawnictwo pertraktowało z Lepszym, zmniejszając w niewielkim stopniu „kosmetykę”, której dokonał, i obroniło każdy z wymienionych tematów, choć był to już tylko fragment tekstu gazetowego. A ja miałem jedną maleńką satysfakcję, gdyż odwróciłem żart: Lepszy wyrzucił mi to, co już kiedyś ukazało się drukiem, ja zaś wstawiłem do książki taką rzecz, która się dotąd nie ukazała nigdy. I nie był to „dowcip na schodach”, miałem do tego prawo. W roku 1979 złożyłem w „Kulturze” esej o tym, jak zgangrenowana jest polska piłka nożna; zakończyłem go konstatacją doktora Eugeniusza Piaseckiego z 1902 roku: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju”. Esej nosił tytuł „Sportowe piętno” i tylko dla tej aluzji go napisałem. Lepszy jednak nie był w ciemię bity i wyciął ów cytat, rzecz ukazała się bez niego. Lecz ja zachowałem „szczotkę” (pierwodruk) „Kultury” z owym zakończeniem, co właśnie dało mi prawo, by umieścić go w książkowym przedruku. Lepszy się zagapił tym razem! Takie małe zwycięstwo, mała zemsta, a cieszy. To znaczy cieszyła wówczas, bo teraz chce mi się śmiać z nas obu. „Łysiak na łamach” nie zawierał mojej publicystyki napoleońskiej. Jej antologię, pt. „Napoleoniada”, przygotowało inne wydawnictwo; ten zbiór (a dokładniej wybór) będzie chyba ostatnią książką Łysiaka–bonapartysty. Jeśli
Waldemar Łysiak
100
Lepszy
kogoś ciekawi, jak się zostaje bonapartystą, to już wyjaśniam: zostaje się nim z zupełnie odmiennych powodów niż komunistą lub antykomunistą. Nie z głupoty albo oportunizmu, i nie z wrogości albo oportunizmu, tylko z przekonania miłosnego. Najpierw jest oczywiście kult domowy, czyli tradycja rodzinna, ale z tradycją rodzinną wpajaną dziecku jest tak, jak z religią: dorósłszy — jedni umacniają się w wierze na skutek własnych przemyśleń (zwłaszcza tego, że cierpienie jest świętą koniecznością, a zło musi istnieć, bo bez niego nie byłoby dobra), inni zaś wyzbywają się wiary na skutek własnych przemyśleń (zwłaszcza tego, że jeśli dzieci idą do gazu, bo są Żydami, lub umierają z głodu, bo są Etiopczykami, to do diabła z każdym bogiem, który nie interweniuje widząc podobny koszmar). Kult pana Bonapartego ugruntowałem w sobie samodzielnie, dorósłszy, na skutek umiejętności czytania. To był bardzo mądry gość. Jedno zdanie, które powiedział, bije na łeb wszystkie maksymy La Rochefoucaulda, Chamforta, Wilde’a i innych aforystów; powiedział: „Kradzież nie istnieje — za wszystko się płaci”. Oczywiście jest to zdanie bez sensu, pod warunkiem, że ktoś czyta te słowa jako wymierzone w malwersantów i kieszonkowców lub jako reklamę wymiaru sprawiedliwości. Jego Cesarska Mość raczył był wysylabizować dużo więcej takich niegłupich słów na temat komedii ludzkiej, targowiska próżności i folwarku zwierzęcego, ale to, co w tej skarbnicy najbardziej bulwersujące, to profetyzm polityczny. Tym mnie ujął, bo mam jakąś organiczną awersję do fałszywych proroków i ideologów, więc kiedy słyszę proroka autentycznego, który nadto ideologów nie znosił, to taki facet mi odpowiada. Nawiasem mówiąc Bonaparte nie kochał też ideologów marksistowskich. Wieszcz Krasiński pisał o tym sto kilkadziesiąt lat temu: „Napoleon miał rację pluć w oczy Ideologom, bo Ideologi to ci, co gadają o idei, a jak przyjdzie ją wykonać, wykonują zupełnie innymi środkami niż te, których ona się domaga. Zatem ją przekrzywiają i koślawią tylko”. Tu mi ktoś zarzuci, że Napoleon nie mógł przewidzieć Marksa, Lenina i Sosa Dżugaszwilego. Może i nie mógł, ale przewidział, mówiąc: „Szef państwa nie powinien być jednocześnie szefem partii”, „Im większa tyrania, tym gorsza policja”, itp. Ten człowiek, dziwny jak każdy geniusz, „człowiek, któremu natura przez rzadki kaprys pozostawiła serce w ciele z brązu” (konkluzja Balzaca), robił rzeczy dziwne. Gdy pewien należący do opozycji francuski generał o nazwisku Moreau chciał zająć jego miejsce, przenosząc „boga wojny” do krainy bogów przy pomocy zabójstwa, i gdy spisek wykryto, i gdy spiskowcy stanęli przed sądem, sąd wyszedł z założenia, że każdą wątpliwość trzeba interpretować na korzyść oskarżonych i wlepił generałowi dwa lata państwowego wiktu. Napoleon zadrwił gorzko: „Ukarali jako złodzieja chustek!”, po czym nie
Waldemar Łysiak
101
Lepszy
kazał strzelić w potylicę człowiekowi, który pragnął go zamordować, jak również nie zesłał na Sybir sędziów oraz ich bliższych i dalszych krewnych. Podobnego głupstwa historia nie oglądała ani przedtem, ani potem. Widząc jak wszyscy się dziwią jego miłosierdziu, Napoleon wyjaśnił, że z miłosierdziem nie spał i że tu chodzi o coś zupełnie innego: „O równość wszystkich wobec praw. Nie może być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna. Nie możecie też czynić arbitrem władzy administracyjnej, bo to uświęca tyranię. Sprawiedliwość winna być egzekwowana przez niezależne sądy”. Gdyby ta herezja przyjęła się powszechnie, to dzisiaj setki polskich sędziów robiących kariery przed rokiem 1989 nie trzęsłoby się ze strachu, że lada chwila jakaś gazeta wymieni ich godność, odkurzając procesy polityczne. A przecież trzęsą się bez powodu. W Polsce komunizm obalili najbardziej dowcipni antykomuniści, jakich można sobie wyobrazić: gwarantowanie nietykalności mordercom uważają za największą z cnót, odbieranie złodziejom ukradzionego mienia za największy grzech, a wytykanie winnych palcami za niemoralność. Komuniści polscy przez pół wieku rządzenia nie nażarli się materialnie tak, jak przez pół roku po odebraniu im władzy. Jeśli już wspomniałem o Polsce, to zauważyć wypada, że cesarski profetyzm sprawdzał się z dokładnością jubilerską na każdym etapie dynamicznego rozwoju PRL. O zorganizowanym przez ubeków pogromie w Kielcach i o każdym heldbaumowaniu, czyli prowokowaniu w stylu, jaki jest treścią „Dobrego”, a był robotą Dobrego, Bonaparte powiedział: „Wszelki rasizm jest obłędem i łajdactwem” o gomułkowskich salwach z 1970 roku rzekł: „Nie odpowiada się karabinami ludziom żądającym chleba”. O gospodarce peerelowskiej wyraził teorię następującą: „Ponieważ handel łączy ludzi, a wszystko co ich łączy, sprzymierza ich — handel jest zasadniczo szkodliwy dla władzy”. Wreszcie tajny consensus, który doprowadził do tego że komuniści polscy miękko oddali władzę, Napoleon skomentował tak: „Nie ma ludzi, którzy by się lepiej rozumieli niż żołnierze”. Żołnierze władający przed consensusem Polską — też, jak ich przypiliło, czerpali z napoleońskiej skarbnicy cytatów. W 1984 roku, gdy powszechnie znienawidzona junta coraz mocniej przyciskała śrubę a ksiądz Popiełuszko miał już zaledwie kilka miesięcy do nurknięcia w worku na dno królowej polskich rzek, sięgnął po Bonapartego usłużny kabaretnik, który za władzy żołnierskiej zrobił w „Polityce” karierę jako trzeci jej felietonista. Człowiek ten dosuwał w owym czasie swym piórem każdemu, komu trzeba było przywalić. Mnie ów zaszczyt też spotkał. Ponieważ przede mną, na tym samym felietonowym poletku, wiecznie nieposłuszny historyk o międzynarodowej renomie, profesor Jerzy Łojek, został przedstawiony jako pętaczyna który nie
Waldemar Łysiak
102
Lepszy
wiadomo czemu mieni się historykiem, zadzwoniłem do Łojka i spytałem, czy uważa, że powinniśmy odwinąć. Łojek stwierdził, że nie uważa: — Przecież nie będziemy się procesować z esbekami! W 1984 roku, gdy twarda sołdacka łapa gniotła Polskę, wkurzając cały naród, ten dyżurny felietonowicz, który robił w „Polityce” za trzeciego, nazwał szemrzących: „klientelą nawiedzoną, zagrzebaną po ośle uszy w sentymentach i wspominkach”, po czym jako antidotum dla „rozhuśtanych emocji” przywołał taką mądrość Napoleona — „W kraju, który dopiero co wyszedł z rewolucji, któremu zagrażają wrogowie z zewnątrz, wewnątrz zaś niepokoje spowodowane intrygami (...), twardy rząd jest nieodzowną potrzebą”. Teraz natomiast, gdy intryganci przesunęli wojskowych do rezerwy, a komunistów do opozycyjnej socjaldemokracji, ten sam wesoły kabaretnik dalej uprawia swój felieton na tym samym posterunku, lecz własnoręcznie się przesunął, wzorem wielu innych, w szeregi humanistów mrugających do społeczeństwa okiem, że tak naprawdę to on zawsze był przeciw komuchom i ma czyściuteńkie rączynki, zobacz Mamo! Ta błogosławiona nadzieja, że nikomu nie zechce się sięgnąć po teksty owych mrugających, pisane kilka lat temu. Jego Cesarska Mość zaś nie pomylił się nawet sto kilkadziesiąt lat temu jako prorok. Wykrakał, że część Europy „zaleją hordy Kałmuków”; stwierdził, że „są tylko dwa ludy — Wschodu i Zachodu”; wreszcie przewidział, iż kiedyś proletariusze wszystkich krajów połączą się i zechcą realizować tylko jedno marzenie pt. „american dream”: „Jestem przekonany, że pewnego pięknego ranka ujrzymy wskrzeszenie Cesarstwa Zachodu, albowiem udręczone ludy pobiegną oddać się w jarzmo najlepszego systemu rządzenia”. Przylepiano mi po gazetach etykietkę „ostatniego bonapartysty”. Mam też karykatur nieco: buźka Łysiaka plus kosmyk i trójgraniasty kapelusz Korsykanina, ze „Szpilek” i z innych tytułów. Oni wszyscy mieli słuszność — kilka wiosen (w latach siedemdziesiątych) robiłem za cesarskiego adwokata, broniąc jego honoru. Przed polskimi historykami, którzy marksistowską modą załgiwali historię, nie racząc pamiętać, że on, który mawiał: „Bez niezawisłej Polski nigdy nie będzie trwałego pokoju w Europie” i który obiecał pomóc Lechitom, dotrzymał słowa — naszych zaborców pobił i przyniósł nam tę wolność na półmisku, bo sami jej odzyskać nie potrafiliśmy. Strzelałem do tych, którzy pluli na niego i których on już nie mógł zapytać pytaniem Hebrajczyków: „Jakie dobrodziejstwo ci uczyniłem, że mnie tak nienawidzisz?”. Broniłem go też przed chamskimi zarzutami brytyjskich manipulatorów, nawet w tak idiotycznej sprawie, jak teza, którą wysunął pan
Waldemar Łysiak
103
Lepszy
historyk Robinson: że cesarz był impotentem (Eryk Lipiński zilustrował to fikuśną karykaturą — vide reprodukcja). A Lepszy włączał się do tych pojedynków bardzo często. Cóż mógł mieć Lepszy do Napoleona? Mógł, na przykład, wiedzieć, że Napoleon cenzury nie lubił i o swoich cenzorach wyrażał się ze wzgardą, podobnie jak o swoich glinach, gdyż policję również uważał za grono niezbędnych łajdaków. W imperium pilnowano gazet; z literaturą było na odwrót, cesarz powiedział: „Nie życzę sobie cenzury, ponieważ nie życzę sobie, aby jakiś urzędniczyna tyranizował ducha i okaleczał geniusz”. Gdybym chciał wymienić każde klapnięcie nożyc Lepszego w moich tekstach napoleońskich, trzeba byłoby wydać osobną książkę z tą wyliczanką. Dam więc tylko kilka przykładów. W roku 1808, po powrocie z kampanii polskiej, Napoleon wystosował krótki list do radcy stanu i prefekta Thibaudeau, pisząc m. in.: „Widziałem w twierdzy gdańskiej więźnia zapomnianego od pięćdziesięciu lat. Nie znano jego nazwiska ani pochodzenia, ani nawet przyczyny, dla której został uwięziony. To jest właśnie to, czego nie cierpię, a co będzie się zdarzać w każdym systemie, który zdominuje policja!”. W „Wyspach bezludnych” zacytowałem ostatnie zdanie, dodając, że cesarz, który był wrogiem terroru policyjnego, tortur śledczych i wszelakiego bezprawia, napisał to po wizycie w Gdańsku. Miałem przy tym tak zwaną myśl uboczną. Lepszy też ją miał. Wałęsowskim Gdańskiem interesował się wówczas cały glob, więc mój napoleoński Gdańsk nie poszedł do druku. Albo „Empirowy pasjans”. Ze wszystkich drobiazgów, które nie podobały się Lepszemu w tej książce, najbardziej nie podobała mu się oboczna dygresja na temat Charenton. Charenton to jest sławne wariatkowo francuskie, w którym od XVII wieku wszyscy francuscy Dobrzy umieszczali pacjentów chorych na antyreżimowość. Tu bąknąłem, że obecnie ów zwyczaj, którego dawno już nie praktykują we Francji, uprawiany jest w innym kraju, przy czym ani mi było w głowie precyzować w jakim kraju (autocenzura). Chłopaki Lepszego to były jednak domyślne chłopaki — domyślili się w jakim kraju i cała moja przebiegłość zdała się psu na budę. Reszta okaleczeń tej książki dotyczyła policji nie kryminalnej (rozdział poświęcony Fouchému), szpiegostwa (rozdział poświęcony Schulmeistrowi) i procesów politycznych (rozdział poświęcony procesowi Neya). Lepszy zabawił się tu w strażnika wierności małżeńskiej: przyszedłeś do mojego ołtarza z tematyką napoleońską, to proszę się tylko z nią gimnastykować, żadnych skoków w bok ku ponętnym aluzjom, panie autorze!
Waldemar Łysiak
104
Lepszy
„Szuańska ballada” też nie w całości przeszła przez pole minowe Lepszego, bo wojna w Wandei (wojna katolickich chłopów przeciw jakobińskim oprawcom) i epopeja szuanów to istny Sezam aluzji wymierzonych w antychłopskie represje dobrodusznego Sosa. Podobnie było z „Kolebką”. W „Kolebce” jednak czujność panów cenzorów uległa zmęczeniu, tak się napracowali: ich sito przepuściło tylko dwie aluzje, ale były to aluzje smaczne. Jeden z bohaterów narzeka w tej powieści, iż Bonaparte wskrzesił Polskę pod zbyt skromną nazwą Księstwa Warszawskiego; drugi perswaduje: „— Na litość Boga, człowieku! Cóż znaczą nazwy, cóż wolałbyś? Księstwo wolne i niepodległe, jakie mamy, czy Polskę Polską zwaną, z pozorami wolności jeno?!”. I ten pierwszy daje się przekonać — przyznaje rację perswadującemu. Drugą przepuszczoną aluzją był portrecik tego rodzaju „patriotów”, co wystrojeni w piórka heroiczne, po cichu pracują dla Moskwy. Mój bohater rzuca ciężkie słowa w twarz temu, który stojąc na czele Powstania Listopadowego, prowadził je do zamierzonej klęski: „— Napoleon Francuz był, a serca nam swego część oddał i wiary dochował, a ty, gadzie, Polakiem się mienisz i nas... nas chcesz... Mówisz: nie karczma tu! Prawda! Nie karczma, jeno targ, na którym przedajesz polskie serca i czucia, i narodem frymarczysz, by się za to migać przed carem! Przez takich jak ty upadnie ta insurekcja, ale ta ziemia, wbrew tobie i tobie podobnym, polska jest, słysz: polska!”. Człowiek, który to mówi w „Kolebce”, nazywa się Karśnicki, dokładnie tak samo jak bohater „Dobrego”. Stefan Karśnicki, praski „Książę”, to potomek Jana Karśnickiego z „Kolebki” i Aleksandra Wilczyńskiego z „Milczących psów”, gdyż w XIX wieku syn „Alexa” ożenił się z nieślubną córką Jana, a dziecko z tego związku, dla ratowania skóry po Powstaniu Styczniowym, przybrało sobie nazwisko dziadka ze strony matki i już przy nim pozostało. Ta trochę skomplikowana genealogia mogła być przeze mnie ujęta beletrystycznie. Między „Milczącymi psami” i „Kolebką” a „Dobrym” jest z górą sto lat przerwy. Gdybym w dwóch, trzech powieściach wypełnił tę dziurę, powstałaby, obejmująca dwieście lat, saga rodu Karśnickich–Wilczyńskich, ale nie powstała i już nie powstanie na pewno, stąd ten akapit wyjaśniający drogę od Jana Karśnickiego i Aleksandra Wilczyńskiego do „Księcia” Stefana Karśnickiego. Ze szczególną wytrwałością Lepszy usuwał z moich tekstów trzy opinie cesarza. Dwie z nich dotyczyły tylko Polski. W Longwood, gdy był już więźniem (i gdy Polsce znowu założono moskiewskie sznury), Napoleon rzekł:
Waldemar Łysiak
105
Lepszy
„Spójrzcie na Polskę, tę ziemię dzielnych, na ten naród, który miłość ojczyzny posuwa do ubóstwienia, na cóż się zdały jego zrywy? Sąsiedzi i podły system społeczny uniemożliwiły wszystkie wysiłki. Biedni Polacy!”. Rok w rok, z uporem muła, pakowałem to zdanie w jakiś artykuł, a Lepszy mi je ciął. Aż wreszcie puścił. W prasie puścił dopiero w 1981 roku, gdy mu chwilowo rura zmiękła na skutek porozumień „Polaków z Polakami”, a i tak puścił nie za frajer — musiałem dołożyć do cytatu komentarz, że słowa te tyczą wyłącznie upadku naszej państwowości w XVIII wieku. Gdy zaś puszczał to zdanie w „Wyspach bezludnych”, rurę miał znowu twardą, ale puścił na skutek handlu wymiennego, o którym będzie mowa kilkanaście stron dalej. Ten sam geszeft wymienny sprawił, że w „Wyspach bezludnych” ukazało się drugie zdanie Bonapartego na temat Polski, które do tej pory ukazać się nie mogło: „Bez odbudowania Polski Europa z tej strony pozostaje bez granic”. Oba zdania były przedszkolnym głupstewkiem wobec najbardziej niecenzuralnej opinii, jaką Bonaparte wyraził w swym życiu. Te święte słowa brzmią następująco: „Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych kryminalistów”. W 1981 roku, zmiękczony ofensywą Solidarności, Lepszy puścił mi to wreszcie na prasowych łamach, ale też nie za darmo. Musiałem rzecz opatrzyć kłamliwym komentarzem, iż te słowa dotyczą Targowicy, on zaś wyciął słowo „zawsze”, bo jeśli Targowica, to tylko w XVIII wieku. Popełnił błąd, nie zmienił tą kosmetyką niczego, gdyż komunistów uważają za nową Targowicę nawet te polskie dzieci, które chodziły do prowincjonalnych szkół. Kilka miesięcy później jaruzelskie czołgi rozjechały złoty sen pt. wolność i za sprawą partii, którą utrzymywał cudzoziemski bagnet, zaczęły się sądowe farsy w rodzaju procesu KPN–owskiego. Obecny na tym procesie jako mąż zaufania oskarżonych, słyszałem, że każdy z nich powtarza głośno zdanie Napoleona, tylko trochę inaczej sformułowane. Ci ludzie nie bali się mówić w twarz umundurowanym sędziom–członkom PZPR–u, iż PZPR jest — cytuję expressis verbis — „organizacją przestępczą, zawiązaną w celu dokonania przestępstwa”. Cztery lata później Lepszy puścił mi w „Wyspach bezludnych” opinię Napoleona o PZPR–ze, ale po straszliwych targach i po opatuleniu jej bzdurnym komentarzem, iż cesarz miał na myśli antybonapartystowską partię rojalistów. Swoje echo opinia ta znalazła i w „Dobrym”, w nazwie gangu, który założył Heldbaum. Sztab tej bandy nosi tam nazwę: Rada Przestępczego Związku Pragi. Przeczytajcie inicjały wspak.
Waldemar Łysiak
106
Lepszy
To PZPR było w „Dobrym” żartem, niczym więcej, gdyż „Dobrego” nie pisałem dla państwowych edytorów. Lecz w książkach, które szły do „obiegu pierwszego”, takie chwyty były nie tylko żartem. Była to wykalkulowana gra. O ile w grze aluzyjnej Lepszy triumfował dość często, wyłapując sens metafory, o tyle w szachach, gdzie figurami były sztuczki semantyczne, nie wygrał ze mną ani razu. Znam różne rodzaje słownego kuglarstwa. Na przykład anagramy, czyli przestawianie sylab i głosek. Albo czytanie z prawej do lewej, po arabsku. Herszt w „Milczących psach”, Ninelli — to Il(icz) Lenin. Można się też wspomóc obcym językiem: w „Animowaniu” (nowelka z „Łysiak Fiction”) przesłuchujący sadysta o nazwisku Navider to Red Ivan (Czerwony Iwan). Całe zresztą „Animowanie” było odwróceniem sytuacji — stalinowskie śledztwo, stalinowska procedura sądowa i stalinowski kodeks praw (z karalnością domniemanej intencji, czyli nie udowodnionego zamiaru) zostały odegrane w świecie disneyowskim, a sędzia nosi nazwisko Ulrich. Jest to nazwisko historyczne — taką miał godność najpodlejszy sędzia w „procesach teatralnych” za stalinowskiego terroru. Lepszy nie wiedział o tym, więc puścił, dwója z historii współczesnej! W „Wyspie kóz” (nowelka z „Wysp bezludnych”) streściłem metaforycznie cały bandycki sposób objęcia i sprawowania władzy przez Lenina i Stalina. Tego drugiego nazwałem Leets (odwrócone steel — po polsku: stal), dodając, że wywodził się z plemienia „górskich rozbójników Georgianów” (angielskie Georgian znaczy: Gruzin). Partii bolszewickiej złożonej z kóz dałem nazwę Kogutów (Cocks), a Lenin to Cock 1. Użyłem terminu cock, bo koguty mają czerwone grzebienie. Ale i dla gwarowego znaczenia tego wyrazu. Anglicy tak potocznie nazywają tę część męskiej anatomii, którą w „Ulissesie” Joyce’a, przy końcu, Molly Bloom nazwała „czerwonym bydlakiem”. I jakby tego wszystkiego było mało, dołożyłem na temat kóz–bolszewików, noszących partyjną nazwę Kogutów, zdanie, które wyraził XIX–wieczny tłumacz, Tomasz Dziekoński: „Koza nade wszystko, bydlę awanturnicze, koza stała się narzędziem tego najścia demagogicznego, postrachem...”. Nie w każdym przypadku stosowałem angielski. Międzynarodowy język naszych czasów jest znany tak powszechnie, iż gra z cenzurą przy jego użyciu była dość ryzykowna. Inaczej rzecz się miała z międzynarodowym językiem prapradziadów. Ten wydawał mi się bezpieczniejszy, według idealistycznego rozumowania: żaden łacinnik na cenzora nie pójdzie (tak jak żadna dobrze wychowana panienka nie pójdzie na ulicę). W „Wyspach bezludnych” jest rozdział „Ballada o czarnym makapho” (makapho w narzeczu Haussa ma podwójne znaczenie — oznacza ślepca i oznacza to samo, co w wulgarnej
Waldemar Łysiak
107
Lepszy
angielskiej gwarze cock). Mówię tam o tyraniach afrykańskich, w których Murzyni gnębią i katują Murzynów; ci, którzy to robią, noszą na ogół mundur, a terror uprawiają w imię wolności, demokracji, powszechnego szczęścia i temu podobnych haseł każdego despotyzmu. Pisałem ten rozdział, gdy Polskę trzymał za pysk WRON, nazywany powszechnie wroną i równie żarliwie przeklinany, co para ciemnych okularów. Zakończyłem metaforą o ziemi spodlonej i o tym, że krąży nad nią zły ptak Nycticorax. Nycticorax to po łacinie ślepowron. Mówisz, Czytelniku, że to są gry śmieszne? Ależ tak, wiem o tym i wiedziałem wówczas, gdy to robiłem, takie one rzeczywiście są. Jeśli zarzucisz mi, że tych szyfrów prawie nikt nie odgadywał, znowu się nie pomylisz, ja zaś przysięgam Ci znowu, iż miałem świadomość tego, gdy pisałem. Teraz jeszcze mnie zgań, że to nawet nie sztuka dla sztuki, tylko sztuczki dla sztuczek, i po raz trzeci będziemy mieli zdanie to samo. Lecz zanim wyjaśnię, czemu ta dziecinada służyła, chcę abyś wiedział, że nie odczuwam wstydu, bo jeśli Leonardo stosował przeciw cenzurze kościelnej dokładnie te same sztuczki z pisownią, to pokaż mi jeden powód, dla którego taki karzeł jak ja miałby się wstydzić. Więc czemu służyła ta dziecinada? Dziecinada, jak sama nazwa wskazuje, służy dziecku („Chlebak, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów” — pouczono mnie, gdy pełniłem służbę wojskową). Dzieci wykpiwane lub wyzywane odpowiadają tym samym, małpując prześladowców. Gdy usłyszą: „Ty jesteś burak!”, odpowiadają: „To ty jesteś burak!”. Gdy usłyszą: „Ty jesteś głupek!”, odpowiadają: „To ty jesteś głupek!”. Lepszy nieraz dawał mi popalić, kalecząc to, co napisałem, a jego wszechmoc skrzeczała: — Nie wysilaj się, głupku, jestem zbyt mądry i zbyt czujny, aby udało ci się mnie wykiwać! Słyszałem ten głos patrząc na każdy cenzorski zapis w mojej literaturze. I nie chciałem, aby tym, kto śmieje się ostatni, był on. Moje sztuczki czekały na taki dzień, kiedy nie za granicą i nie w „drugim obiegu”, lecz w wielonakładowym oficjalnym druku przeczyta moją odpowiedź. Ta odpowiedź brzmi: — Sam byłeś głupkiem, cwaniaczku, robiłem cię w bolo, kiedy chciałem, korzystając z twej głupoty, ślepoty i niedouczenia! Obcymi językami, anagramami, „arabizmami” i metaforami, które przerastały twoją inteligencję! Byłeś wełniany baran, a nie alzacki owczarek pilnujący furtki do druku. To, coś wykreślił, zasługiwało na swój los, Karl Kraus powiada: „Satyry, które
Waldemar Łysiak
108
Lepszy
rozumie cenzor, są słusznie zakazane”. Puściłeś nawet Katyń, idioto, nie mając o tym pojęcia, na siedem lat przed odkneblowaniem tej zbrodni! W końcu 1989 roku obecny szef Urzędu Ochrony Państwa i wiceminister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, powiedział: „O Katyniu ludzie nie pisywali, bo i tak było wiadomo, iż samo słowo będzie skreślone”. Ja postanowiłem, że Lepszy nie skreśli mi tego słowa, i to nie skreśli w dobie stanu wojennego, w roku 1982! Chciałem pokazać, kto jest od kogo lepszy, tak jak dziecko na podwórku chce pokazać, kto jest królem podwórka. I wygrałem, lisią strategią oraz grą słów. Najpierw usypianie czujności, przez kilkanaście stron. Zasłoną dymną były kłęby dymu z somosierskich armat, bohaterami zastępczymi szwoleżerowie. A potem miękkie, bezkolizyjne przejście do katyńskiej metafory... Był to rozdział w „MW”. Nazwałem go: „I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz...”, cytując fragment wiersza Albertiego, wiersza, który był mottem rozdziału: „Sen kłamstwa. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz”. Chodziło mi o hekatombę pogrzebową w Katyniu, i o to kłamstwo, którym karmili nas czerwoni od kilkudziesięciu już lat. Przeciw wojującemu mieczem dobyłem tego samego oręża — kłamstwa, które uświęcał mi cel. Polscy szwoleżerowie–somosierczycy zakończyli swą karierę napoleońską wraz z upadkiem Bonapartego. Później tylko raz byli w ogniu (wojna z Rosją 1830– 31). Ja każdemu z nich dodałem około stu lat, pisząc, iż: „przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań”. Lepszy miał dwóję nie tylko z historii współczesnej, lecz w ogóle z historii, a także z biologii, więc się nie połapał. Nie połapał się, iż żaden człowiek nie może walczyć przez półtora wieku, i nie połapał się, że w przypadku szwoleżerów napoleońskich te „kilka wojen i kilka powstań” to nieprawda, a jeśli nieprawda, to znaczy, że metafora, która prowadzi do czegoś. Prowadziła do katyńskiego mordu, ale ponieważ nie mogłem napisać o kilku tysiącach zamordowanych (bo wówczas by się ocknął), zdanie następne brzmiało tak: „Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne...”. Na naszym globie nie istnieje miejscowość o nazwie Bourreaugne. Francuski wyraz bourreau to po polsku kat, francuska końcówka gne to polskie ń. Bourreau + gne = Bourreaugne =Katyń. Całość brzmiała tak: „Szwoleżerowie przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań, lecz im także nie darowano. Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca,
Waldemar Łysiak
109
Lepszy
zamordowano w Bourreaugne i wrzucono do wspólnego dołu, wielkiego jak dolina ich chwały i okrytego milczeniem bardziej jeszcze strasznym niż ta cisza... Zbrodnia bez kary. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz... Jakże mógłbym o nich zapomnieć ja, którego serce pogrzebano razem z nimi...”. Później jeszcze tylko kilka wyrazów i wiersz Kazimiery Zawistowskiej jako finalny akord. Wiersz, którym sygnalizowałem, że ta zbiorowa mogiła w Bourreaugne leży na terenie Rosji. Oto zakończenie rozdziału „I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz...” w mojej książce „MW”: „Kocham ich miłością tak czulą, że czulszej być już nie może i często myślę o nich z rozpaczą tym najpiękniejszym wierszem Kazimiery Zawistowskiej, co zwie się «Cmentarz»: «(…) Krasną opończę i pojas czerwony włożono trupom na ostatnie święto. Nad nimi trawy pachną rutą, miętą... Z chałup się dymy wloką na zagony... I błogosławi im przez Carskie Wrota Preczysta Maty, bizantyńska, złota»”. Miejscowość o francuskiej nazwie Bourreaugne tam, gdzie są Carskie Wrota i gdzie nad „wielkim wspólnym dołem” zamordowanych polskich oficerów rozciąga się prawosławne niebo — czy to było takie trudne, panie Lepszy? Dla wielu Czytelników nie było to trudne, tym razem rozszyfrowali kod, listy z podziękowaniami leżą do wglądu, maestro! Jako zawodowy szermierz czerwonym flamastrem, zrobiłeś z siebie durnia. Nosił wilk... Tak oto prawdę zakazaną można było głosić przy pomocy semantycznych sztuczek i zmyśleń. W „Chimerze” John Barth napisał: „Niektóre zmyślenia są o tyle cenniejsze od faktów, że ich piękno czyni je prawdziwymi (...) Obojętnie jaki sposób Szeherezada znajduje — czy będzie to magiczne zaklęcie, czy magiczna opowieść zawierająca odpowiedź — wszystko sprowadza się do poszczególnych słów w opowiadaniu, które czytamy, czyż nie?”. Miał na myśli sztukę pisania. Sztuczki z pisownią należą do sztuki pisania, Barth dodał: „Prawdziwą magią jest pojąć, które słowa są skuteczne, kiedy i w jakim można je użyć celu; sztuczką jest poznać sztuczkę”. „Sztuczką jest poznać sztuczkę”. Dałem to jako motto do „magicznej opowieści” pt. „Cudowna lampa Aladyna” (w „Wyspach bezludnych”),
Waldemar Łysiak
110
Lepszy
prowokując Lepszego — kablując mu, że gram z nim sztuczkami, a on, ku mojemu zdumieniu, przepuścił te „pół sążnia łańcucha”, o które reżim podłuża łańcuch ludziom, by uwierzyli w liberalizację, jak również przepuścił tę „cudowną lampę do podglądania żywych i umarłych”, którą sprezentowała Dobremu Rosja. Albowiem w tym opowiadaniu cudowna lampa szefa bezpieki, wezyra Aladyna, była narzędziem kontrolującym społeczeństwo. W każdym despotyzmie naród jest „pod lampą” w dzień i w nocy. Tyrania albo ma taką lampę, albo to nie jest tyrania. Do dziś przecieram oko, patrząc na daty druku tej nowelki w „Literaturze” i w książce. Lepszy nie powinien był zezwolić na to — miał przed sobą jedną wielką kpinę z „nie zapowiedzianych wizyt” pierwszego sekretarza u robotników i chłopów, u mieszkańców miast i miasteczek, w domach i na ulicach. Czy pamiętacie te hołdownicze listy, które bezpieka pisała w imieniu mas robotniczo–chłopskich do każdego z sekretarzy KC, a gazety drukowały to na pierwszych stronach? „Towarzyszu Wiesławie, jesteśmy z Tobą!”, „Towarzyszu Edwardzie, jesteśmy z Tobą!” (dalej szły komplementy). Mój wezyr Aladyn zmajstrował podobne pismo, pełne tak aberracyjnych komplementów, że nawet młody tajniak, który miał złożyć ten hołd u stóp tronu, wyraził swoje zdumienie: „— Kto to napisał? — Czyś nie słyszał? Lud prosty napisał te słowa, ludzie, którzy mieszkają na przedmieściach Teheranu. — Przecież oni nie umieją pisać! — Nie ma ludzi bez wad — odrzekł wzruszając ramionami wezyr. — Bismillah! Bóg jest jeden i nie znosi kłamstwa! — wyrwało się Nazimowi. — Głupcze — odparł Aladyn — nie na to dał Allah mowę ludziom, by mówili prawdę, on ją bowiem zawsze rozezna, a więcej nic go nie obchodzi. Idź i czyń co ci kazano! Samemu ostawszy, raz jeszcze rzucił okiem w szkło cudownej lampy mądry wezyr Aladyn, bacząc, czy się kto akurat w mieście nie namawia do buntu, po czym nakrył ją purpurową kapą i udał się na spoczynek, dziękując Allahowi, że tak sprawiedliwie urządził świat, gdyby bowiem wszystkim było dobrze, nikt by się nie modlił o poprawę losu i zanikłaby wiara, która jest źródłem przyzwoitości. Insz Allah!”. Wróćmy do Bonapartego. Jedno głupie zdanie, które chciałem zamieścić na jakichś łamach (że Stalin miał dwie napoleońskie cechy: wzrost i stosunki heteroseksualne ze sławną Laszką na literę W.), nigdy nie przeszło przez
Waldemar Łysiak
111
Lepszy
cenzurę, a przeszła cała książka, o którą dostało piany kilka instytucji: Kreml, sowiecka armia i zrzeszenie jej weteranów, tudzież polski rząd opieprzony przez radziecki rząd. Książka nosi tytuł „Cesarski poker”. Nie chciałem jej pisać, bo nie wierzyłem, że będzie można ją wydrukować. Do napisania zostałem podbechtany przez kierowniczkę działu wydawniczego, która pilotowała proces wydawniczy bardzo dzielnie i bardzo roztropnie, ale roztropnie nie dla siebie, tylko dla książki: jako ofiarnego kozła zwolnioną ją z etatu, gdy już ten tomik wywołał aferę dyplomatyczną i gdy afera trafiła do gazet i anten na Zachodzie. Nasze media milczały jak grób. Lecz po kolei: Maszynopis wręczyłem edytorom w 1976 roku. Zgodnie z regulaminem wydawniczym edytor oddał tekst do tak zwanej recenzji wewnętrznej. Ponieważ treść była historyczna (konflikt cara Aleksandra z cesarzem Napoleonem o władzę nad Europą), recenzji musiał dokonać któryś z historyków znających epokę. Wspomniana Pani redaktor, która na tym etapie jako jedyna oprócz autora znała treść książki, miała tę samą, co autor, pewność, iż ośmiu na dziesięciu polskich historyków opluje maszynopis za jego fragmenty antyrosyjskie, podczas gdy dziesięciu na dziesięciu za autorską ocenę polskich historyków–napoleonistów (chodziło o marksistowsko– leninowskie interpretacje i fałszerstwa dokonywane przez naukę ludowo– demokratyczną). Pozostawał ten jedenasty. Był to Jerzy Łojek, znakomity historyk, który już zasłynął jako antylizus, ale jeszcze nie zasłynął jako dysydent (opozycja dopiero raczkowała, tuż po Radomiu), więc współpracować z nim można było spokojnie. Na wniosek Pani redaktor jemu zlecono recenzję „Cesarskiego pokera”. Miałem trochę tremy. Człowieka znałem tylko z lektur i chociaż moja książka oparta była na solidnym materiale bibliograficznym oraz dokumentalnym, ja byłem szczeniak, on historiograficzny baron, czort wie, co takiemu strzeli do głowy, zwłaszcza że nie cackałem się, gdy pisałem to, co on miał wyceniać. Wycenił na pięć plus, napisał m. in.: „P. Łysiak ma całkowitą rację podejmując zdecydowaną polemikę z naiwnymi wrogami Napoleona w naszym kraju i wykazując, że ówcześnie nie było dla sprawy polskiej żadnej innej szansy, a Napoleon zrobił w końcu dla Polski więcej niż jakikolwiek inny mąż stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci, po dzień dzisiejszy. Było i jest nadal na ten temat wiele nieporozumień, nie tylko w publicystyce historycznej, ale nawet w historiografii naukowej (...) Gdyby nie Napoleon i Księstwo Warszawskie, przez cały XIX wiek obowiązywałaby konwencja rosyjsko–prusko–austriacka z
Waldemar Łysiak
112
Lepszy
15/26 stycznia 1797 roku o wytarciu na zawsze imienia Polski z jakichkolwiek aktów publicznych i prawno–państwowych”. Łojek zrobił coś jeszcze, coś, co recenzenci robią rzadko — napisał list do autora. Był to pierwszy list, jaki od niego otrzymałem, tak zaczęła się nasza znajomość. Pisał m. in.: „W moim przekonaniu ma Pan całkowitą rację, a odmienne sądy części polskich historyków — niestety, części bardzo agresywnej — wynikają z prodoktrynalnych teoryjek, że Napoleon nas wykiwał. Teoryjki te służą jednemu celowi — sugerowaniu, że tylko przez leżenie plackiem przed Rosją i całowanie moskiewskich butów możemy ocalić minimum swojej egzystencji (...) Ma Pan przeciwko sobie wszystkich ugodowców i lojalistów w środowisku historycznym, grono bardzo liczne, chamsko nachalne i zdolne posunąć się nawet do policyjnych denuncjacji, czego były już przykłady. Tym bardziej gratuluję Panu odwagi”. Dusza moja uniosła się do nieba — tak się jest wniebowziętym. Wniebowziętym do kwadratu zostałem wkrótce potem, gdy Lepszy przeprowadził w „Cesarskim pokerze” kosmetykę umiarkowaną i przystawił pieczęć zezwalającą na druk. Tak samo dziwiłby się Słowacki — „toutes proportions gardées” — gdyby mu carski cenzor opatrzył „Kordiana” sakramentalną formułą „Dozwolieno Cenzuroju”. Rzecz wyszła w 1978 i po dwóch miesiącach ambasador ZSRR w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej złożył na ręce rządu polskiego stanowczy protest przeciwko edycji „Cesarskiego pokera”. Wniebowstąpiłem do sześcianu — był to jedyny przypadek w dziejach PRL, gdy Kreml oficjalnie, poprzez MSZ, zaprotestował przeciw książce polskiego pisarza. Na szczycie władzy, w wydawnictwie i w cenzurze, rozpętało się piekło. Lepszy natychmiast zakneblował informacje o tym, ale tylko w mediach guberni polskiej, gdyż poza nią jego władza nie sięgała. Zachód się rozjazgotał, lecz na krótko, bo tam siedem razy w tygodniu dzieją się dużo ciekawsze rzeczy w łóżkach gwiazd filmowych i księżniczek; trzeba rąbnąć prezydenta USA, żeby mieć reklamę kilkudniową. Z oczywistych względów najszerzej i najdłużej zajęła się aferą prasa polonijna. Londyński „Dziennik Polski” zaczął swój tekst od próby wyjaśnienia cudu: dlaczego cenzura przepuściła taki numer? Wykoncypowano powód następujący: „Władze PRL tolerują epopeję Napoleona i udział w niej Polaków. Zakończyła się klęską Wielkiej Armii. W śniegach Rosji rozwiała się nadzieja na odbudowę Rzplitej, której terytorium w olbrzymiej części znalazło się po Kongresie Wiedeńskim pod panowaniem carów (...) Dla cenzorów, którzy z
Waldemar Łysiak
113
Lepszy
ramienia Moskwy nadzorują książki historyczne wydawane w Polsce, walki o odzyskanie wolnego państwa polskiego w oparciu o napoleońską Francję są tematem dozwolonym, a nawet wygodnym, ponieważ wykazują, jak bardzo zawiedli się Polacy licząc na pomoc Zachodu”. Dalej „Dziennik Polski” wyraził jednak swoje zdumienie. Zdumiewało go, że autor wychowany przez czerwonych pedagogów używa napoleońskiej tematyki w celu przykopania Kacapom, zamiast wziąć się za hagiografię praszczurów marksizmu–leninizmu: „Autor — świetne pióro! — należy do powojennego pokolenia (ur. w roku 1944), więc musiał przejść przez marksistowską indoktrynację, nawet złagodzoną Październikiem. Jako dziecię Polski Ludowej mógłby przy swoich zamiłowaniach historycznych opracować krytyczną sylwetkę współczesnego Napoleonowi prekursora socjalizmu Leonarda Sismondi, czy też urodzonego w roku zwycięstwa pod Wagram Proudhona, teoretyka socjalizmu i autora hasła «Własność to kradzież». Wdzięcznym tematem dla młodego marksisty byłyby też teorie współtwórcy ekonomii klasycznej Dawida Ricardo oraz liberała Saya, który kłócąc się z Napoleonem dedykował w roku 1814 carowi Aleksandrowi swą pracę «Traktat o ekonomii politycznej». Ale wszystkie te tematy, choć wiązały się z epoką napoleońską, nie skupiły uwagi Waldemara Łysiaka”. To, co skupiło uwagę „młodego marksisty” (okazuje się, że samo zrobienie matury w PRL-u robi z człowieka marksistę), wypunktował też nowojorski „Nowy Dziennik” w całokolumnowym artykule, którego tytuł („Historia nie jest czasem przeszłym”) był już odpowiedzią. Cytuję fragmenty rozwinięcia tytułu: „W dobie napoleońskiej upatruje Łysiak klucza do współczesnej sytuacji politycznej Europy i do dzisiejszej sytuacji w Polsce. Inaczej niż to robią w polskich szkołach, z punktu widzenia niemarksistowskiego, przedstawia wybitną rolę Napoleona w kształtowaniu nowoczesnego porządku politycznego i cywilizacyjnego Europy oraz realne szansę Polski odbudowanej przy boku Francji po rozbiorach. Że celu tego nie udało się Napoleonowi i Polakom osiągnąć — zadecydowała rola Rosji jako wroga Napoleona, Polski i «obcej» cywilizacji zachodniej (...) Treścią książki, która swą popularność zawdzięcza nie tylko typowemu dla Łysiaka stylowi narracji, jest piętnastoletni pojedynek o miano arbitra Europy między cesarzem Napoleonem a carem Aleksandrem I (metafora trwającej do dzisiaj konfrontacji pomiędzy Zachodem a Wschodem). W tym zderzeniu można śmiało szukać korzeni dzisiejszego konfliktu ZachódWschód i znajdować odniesienia szokująco aktualne, chociażby problemy Polski, Turcji i Finlandii. Łysiak tak zdecydowanie przeciwstawił się fałszywej
Waldemar Łysiak
114
Lepszy
wersji tych wydarzeń, lansowanej przez propagandę i historiografię marksistowską, że oficjalne wydanie «Cesarskiego pokera» w PRL zakrawa na cud (...) Jest to pierwsza książka opublikowana przez państwowe wydawnictwo, przeciw której ZSRR złożył oficjalny protest w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zarzucając jej antyrosyjskość, a także antyradzieckość zawartą w wyraźnych aluzjach do współczesności (...) Nie bez powodu Łysiak zaakcentował zdanie, które Napoleon wypowiedział przed śmiercią na wyspie Świętej Heleny: «Rosja jest potęgą, która najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad światem» (...) W następstwie radzieckiego protestu, a także artykułu w «Nowych Drogach» krytykującego książkę i autora — druk następnych książek Łysiaka został zablokowany”. Wszystkie relacje na temat afery z „Cesarskim pokerem” podkreślały, że jest to edytorski cud nad Wisłą, ewidentna i niezrozumiała wpadka Lepszego. Ze strony Lepszego była to więcej niż wpadka — był to występek przeciw jasnym dyrektywom KC PZPR. Niedawno „Litieraturnaja Gazieta” opublikowała wypowiedź polskiego uczestnika Sympozjum Historyków Radzieckich i Polskich, K. Żurawskiego: „Weźmy historię carskiej Rosji, jej imperialistycznej polityki. Jeden z wysokich rangą działaczy partyjnych ekipy Gierka sformułował ten problem jasno i wyraźnie: powiedział, że krytykę caratu partia będzie traktowała jako zakamuflowaną krytykę Związku Radzieckiego”. Tymczasem Lepszy, zezwalając drukować „Cesarskiego pokera”, puścił nie tylko krytykę caratu na co trzeciej z kilkuset stron, ale puścił też, jak pisał „Nowy Dziennik”, owe, znajdujące się na co piątej stronie, „szokująco aktualne odniesienia” i „aluzje do współczesności”. Żeby było dowcipniej — Lepszy niczego nie musiał tu rozszyfrowywać, gdyż w posłowiu wyraźnie napisałem, że używam historycznej scenografii do współczesnych porachunków. Co prawda to posłowie było zakamuflowane nazwą: „Notka bibliograficzna”, ale przecież cenzor jest od tego, by czytał każde zdanie. Czyż można było wyraźniej rzecz ująć, niż zrobiłem to w ostatnim akapicie książki? Oto on: „Historia interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą we współczesność, i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje kadzidełko. Ta książka nie jest monografią cesarskiego pokera, lecz powieścią o nim, która odkurza starą mądrość Byrona z «Wędrówek Childe Harolda»: «Taki jest morał wszystkich naszych dziejów, Że co raz było, ciągle się powtarza.
Waldemar Łysiak
115
Lepszy
Choć wciąż historia kart sobie przysparza, Ma tylko jedną kartę...»”. Rosjanom to odkrycie kart na ostatniej stronie książki potrzebne nie było — i bez tego książka stanowiła dla nich czytelny pasjans już od strony pierwszej. Dostali szału, bo treść nie podobała się im ogólnie, jak również szczegółowo, to znaczy w wielu szczegółach. Ogólnie szło o tak zwany wydźwięk ogólny, który najlapidarniej ujął prof. Łojek w wywiadzie dla radia francuskiego, gdy zapytano go o sowiecką furię wobec mojej książki: „— Rzecz w tym, iż sprawa polska związana z Napoleonem to w przełożeniu na język dzisiejszych realiów politycznych sugestia konieczności ścisłego związku Polski z Zachodem”. Nic dodać, nic ująć; sugerowaniu tego poświęciłem niejeden akapit w moich książkach napoleońskich, pamiętając słowa Napoleona: „Są tylko dwa ludy — Wschodu i Zachodu”. Lecz żeby wszystko było jasne: wybór Zachodu jest tu wyborem „z dwojga złego”, a nie megalomańskim „my som kultura śródziemnomorska”. My rzeczywiście jesteśmy peryferyjną częścią kultury łacińskiej, tylko że gdy my przytulaliśmy się do niej od tysiąca lat niczym niedopieszczone dziecko, ona lekceważyła nas od tysiąca lat niczym macocha i palcem nie kiwała w bucie, gdy rozszarpywały nas wilki (zachodnie też). Jak czarny symbol brzmią słowa papieża Grzegorza XVI, który powstańców listopadowych nazwał: „podłymi buntownikami, nędznikami, którzy pod pozorem dobra powstali przeciw władzy swojego monarchy” (cara). Takich opinii, świadczących o niezmiennym do nas stosunku Zachodu, cytowałem w moich książkach dużo. Wśród Francuzów tylko jeden, Korsykanin, był wyjątkiem — reszta gwizdała na Polaków i na swoje zobowiązania wobec Polski (wypomniałem im to we „Francuskiej ścieżce”, w rozdziale „Kamiennooka bajka z doliny Thann”). Anglików jako notorycznych przeniewierców ukazałem w „Empirowym pasjansie” (w kilku rozdziałach) i w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Rzymski namiot”); przypomnijcie sobie z „Konkwisty” wykład Mamulewicza — jest to wykład o hipokryzji brytyjskiej i o zobowiązaniach, które Anglicy podjęli wobec Polaków, by żadnego nie dotrzymać, bo „traktat o wzajemnej pomocy był dla nich kawałkiem papieru toaletowego”. O Szwabach nie ma co mówić, dookoła są cmentarze. O habsburskich batach, łańcuchach i Szelach już zapomniano (w „Kolebce” przypominam ten c.k. zamordyzm), teraz jest nawet moda tęsknić do Habsburgów... Nikt, kto zna moje książki, nie może mi wytknąć, że klęczę przed Zachodem jak idiota. Cały mój „Asfaltowy saloon” był amerykańską plecionką: trochę
Waldemar Łysiak
116
Lepszy
nitek zachwytu dla przedsiębiorczości „self–made”, dającej siłę (wówczas niepotrzebne są traktaty o wzajemnej pomocy i głupie żale, że ktoś ich nie dotrzymał), oraz mnóstwo nici szyderstwa z tej komiksowej kultury, w której Gioconda nie mogłaby zamknąć swych ust półuśmiechem, tylko musiałaby odsłonić sztuczne zęby („keep smiling”) pełne „cheving gum”. Ale „z dwojga złego” wybieram Zachód, nawet ze świadomością, że Himmler to wnuk Kanta, Mussolini — Franciszka, Laval — Napoleona, a brytyjscy kibice — Morusa. Tam przynajmniej wśród pradziadów zdarzał się człowiek i to budzi nadzieję — jest to kwestia kodu genetycznego. Kiedy słyszę, jak się dziś gada, że należymy do środkowej Europy, mówię: — Przestańcie chrzanić! Polska to dom na kółkach i na szynach, lecz te szyny są króciutenkie! Jesteśmy najbardziej wschodnią rubieżą wschodniej części Zachodu. Dalej jest Azja, która chce być Europą, o czym pisałem w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Notre Dame de Petersburg”), gdzie pewien Francuz powiada: „— Rosjanie nie są jeszcze cywilizowani, to wymusztrowani Tatarzy! Ale że niczego tak się nie lękają, jak tego, by ich nie brano za kraj barbarzyński, naśladują nas bezdusznie strojem, architekturą, potrawą i czym tam jeszcze. Mają talent do małpowania («le talent de la singerie»), ale nie pojmują, że cywilizacja to nie fortel, nie moda, lecz rozwój duchowy. Przyjmując Rosję do swego grona, przyjęlibyśmy dżumę!”. Lepszy puścił ten dialog, ale po targach, do opisu których zbliżamy się już; teraz jednak muszę skończyć opis gry z „Cesarskim pokerem”. Radziecki dyzgust ogólny mamy za sobą, przejdźmy do szczegółów. Protest, który złożył ambasador ZSRR, wysmażony był w punktach, co nadawało mu charakter rejestru zbrodni. Chodziło o zbrodnie: pomówienia, szkalowania, judzenia oraz mijania się z prawdą, jak bowiem wiedzą wszyscy uświadomieni obywatele kuli ziemskiej — Związek Radziecki nigdy nie był spadkobiercą imperium carów w zakresie parcia do dominacji nad światem („najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad światem”) oraz w dziedzinach takich, jak szalbierstwa dyplomatyczne, łamanie umów międzynarodowych, łamanie praw człowieka, zorganizowane niewolnictwo, totalne szpiegostwo i temu podobne insynuacje, od których roi się ta książka. Ci, co czytali książkę, wiedzą, iż w żadnym z inkryminowanych w niej miejsc nie ma ani mru–mru o Związku Radzieckim. A jednak Sowieci wzięli to wszystko do siebie, jakby według klucza, który podałem na stronie ostatniej (że „godzę metaforą we współczesność”). Jakby — albowiem nie przypuszczam, żeby potrzebny im był ów klucz, bez niego również złożyliby
Waldemar Łysiak
117
Lepszy
protest; ich gniew wynikał z Prawa Nożyc („Uderz w stół, a nożyce się odezwą”) — Gdy, na przykład, wspomniałem, że rosyjski „nowy ustrój konstytucyjny (...) został tak skomponowany, by stanowił skuteczny parawan dla samowładczego totalitaryzmu” — wzięli to do siebie, choć nikt ich nie prosił o to. Za obrzydliwą insynuację wobec radzieckiej praworządności uznali następującą anegdotę: „Car Piotr Wielki, bawiąc w Spithead (reda portu wojennego Portsmouth), chciał zobaczyć, jak wygląda słynna kara przeciągania pod okrętem, na którą skazywano marynarzy w Royal Navy. Usłyszawszy, że akurat nie ma żadnego winnego, zaproponował: — Niech wezmą któregoś z moich ludzi. — Najjaśniejszy Panie — padła odpowiedź — ludzie Waszej Cesarskiej Mości są obecnie w Anglii, a tym samym znajdują się pod ochroną prawa”. Równie absurdalny wydał mi się zarzut, iż przejawiam brak kultury elementarnej. Dowodem miały być zawarte na łamach książki stwierdzenia, iż słowo „Rosjanin” to epitet i że Rosjanie są „dzikimi Azjatami”. Przecież nie były to moje stwierdzenia, tylko Bonapartego, to on był cham, ja jedynie cytowałem. Podobnie rzecz się miała z ruskim olimpem militarnych herosów. Tu trzeba ujawnić, że radziecki protest zainicjowany został przez Wojskową Akademię im. Suworowa oraz przez stowarzyszenie krasnoarmiejców–weteranów noszących na piersiach medal im. Suworowa i Kutuzowa. Obie te instytucje jeszcze bardziej pokraśniały, gdy im przeczytano, co jeden Lach ma do powiedzenia o ich wspólnym idolu. Z Wielkiej Encyklopedii radzieckiej każdy radziecki żołnierz czerpał niewzruszoną pewność, że Suworow to „największy wódz wszechczasów” (Napoleon występuje tam jako „utalentowany oficer”, a Marconi, Bell, Edison, Newton, Lavoisier i cała reszta — jako epigoni wynalazców rosyjskich i radzieckich; oszczędzono tylko Einsteina, Kopernika i częściowo Darwina, których radzieckie pochodzenie nie zostało jeszcze udowodnione). Tymczasem rzeczony Lach charakterystykę Suworowa zaczął następująco: „Bohater, bufon, półdemon, półplugawiec (...), okrutny potwór, mieszczący w skórze rzeźnickiego psa duszę małpy”. Znowu piana na pysku i znowu zły adres — ja nie winowat, towariszczi, ja tylko cytowałem współczesnych feldmarszała Suworowa Rymnickiego! To samo z Kutuzowem — wszystkie jego negatywne cechy charakteru i postępki przedstawiłem za pomocą cytatów z pism ludzi znających Kutuzowa, a towarzysze sołdaty huzia na Łysiaka, że to niby ja bezczeszczę akademie wojskowe, pomniki, ordery, pamięć i w ogóle radzieckie świętości, niedotykalne ustawowo. Szczęśliwa armia, nie mieli innych przeciwników i problemów w 1978 roku!
Waldemar Łysiak
118
Lepszy
Głównym strategicznym problemem radzieckich wojsk walczących z jedną książką stała się kwestia stosunku Rosji do Polski i Polski do Rosji. Książka była przeznaczona dla Polaków i mąciła im w głowach jedynie słuszną prawdę o „wiecznej przyjaźni narodu rosyjskiego”. Mąciła, gdyż autor zapewniał, że jest na odwrót („Rosja zawsze życzyła Polsce jak najgorzej”) i że tylko Napoleon dobrze życzył Polakom, przepędzając z Polski rosyjskiego okupanta. Dla propagandy kremlowskiej jest to bardzo wrażliwy punkt — wolność może przyjść tylko ze wschodu, z zachodu nigdy. Stąd tylu usłużnych polskich dziejopisów wykładało nam, że Napoleon niczego dla Polski nie zrobił, a to, co zrobił, to była sama okropność. Jeden z tych historyków stwierdził nawet, że odbudowana przez Bonapartego Polska to kolejny rozbiór (kiedy niedawno składano tego pana do grobu jako niepokalanego antykomucha, miałem wrażenie, iż dysydencki chór na cmentarzu to mój sen surrealistyczny). Zatem każdy dowód, że Napoleon bronił Polskę przed imperialną zachłannością rosyjskiego smoka, był czymś na kształt czerwonej płachty (tej w corridzie) drażniącej inne czerwone płachty (te na drzewcach sztandarów). Choćby taki fragment „Cesarskiego pokera”: „15 sierpnia 1811 roku, podczas uroczystej audiencji korpusu dyplomatycznego, miał miejsce jeden z legendarnych ataków furii cesarza. W obecności osłupiałego grona dyplomatów z całej Europy i części Azji, stojąc na rozkraczonych nogach przed trzęsącym się ze strachu rosyjskim ambasadorem Kurakinem, Bonaparte ryczał: — (...) Aż pięć dywizji wycofaliście z armii naddunajskiej, by je pchnąć nad granice Polski! Znam wasze podstępy! (...) Wiem dobrze, o co wam chodzi — o Polskę!!... Przysyłacie mi tu różne plany dotyczące Polski. Otóż wiedzcie, że nie dam tknąć jednej wsi, jednego młyna, jednej piędzi polskiej ziemi!!!...”. Ponieważ Rosja zamierzała wówczas nie tknąć, lecz połknąć naszą ziemię i „z marszu” opanować Europę Zachodnią (dokładnie tak samo, jak chciał to zrobić Lenin w 1920 roku) — musiała wybuchnąć wojna, której historycy rosyjscy oraz ich wierni polscy uczniowie dali miano „napoleońskiej agresji”. Napoleon nie pragnął tego starcia, robił wszystko, by go uniknąć, jego dyplomatyczne wysiłki opisałem w „Cesarskim pokerze”. Im bardziej się starał, tym bardziej Rosjanie odbierali to jako słabość. Podjęli nieodwołalną decyzję. Gigantyczna mobilizacja armii rosyjskich została dostrzeżona przez polski wywiad, a szczegółowy plan rosyjskiej ofensywy na Zachód (pod kryptonimem „Wielkie Dzieło”) został zdobyty przez wywiad francuski w 1811 roku. Napoleon nie miał w tej sytuacji wyboru żadnego — wojska francuskie i polskie uprzedziły cios, według starej zasady, że najlepszą obroną
Waldemar Łysiak
119
Lepszy
jest atak. Takie są fakty, dla tez historiografii rosyjskiej, radzieckiej i proradzieckiej bardzo nieładne i bardzo niestrawne. Polemizować ze mną nie bardzo było można, gdyż nie można było podważyć wiarygodności dokumentów. Między innymi zacytowałem list cara, w którym pisze on, że zdobycie zachodniej Europy musi się udać „ze względu na aktualny brak sił cesarza Francuzów”. Po czym zapytałem: „Jak w świetle tego listu wyglądają twierdzenia panów rozprawiających o «zaborczej agresji Bonapartego na Rosję»? (...) Absolutna pewność, że car uderzy na zachód najpóźniej w 1812 roku, spowodowała uprzedzenie ciosu, miast czekania, aż wojska rosyjskie przekroczą Łabę. Jeszcze raz była to kwestia życia”. Dla sowieckiej propagandy była to kwestia obrażonego honoru. Nie dość, że przypomniano, iż Polacy z pomocą Francuzów tłukli wojsko rosyjskie, zajęli pół Rosji i wleźli do Kremla, i że tylko najstraszliwsza od niepamiętnych czasów zima zniweczyła ten sukces, ale na domiar został przypomniany plan „Wielkie Dzieło”, którego kolejną realizację podjął Lenin. Przypomniana więc została klęska armii Tuchaczewskiego i Budionnego, która ocaliła zachodnią Europę w 1920 roku. Kreml tylko raz sklął polski druk za pomocą noty dyplomatycznej. Nasz obóz to nie był obóz harcerski, w którym harcmistrz wrzeszczy na zastępowych, bo jakiś zuch użył brzydkiego wyrazu. Widać dopiekło im jak cholera, jeśli postanowili skarcić prywiślańskich ekonomów swego folwarku pisemną naganą. Nie ukrywam, że byłem tym równie zaskoczony, jak rząd PRL. Ale otrząsnąłem się szybko. Nasz bratni obóz miał to do siebie, że przyzwyczajał do science fiction, niespodzianka to była nasza specjalność obozowa. Już sam fakt, że KDL–e trzymały się latami, mimo aberracji ekonomicznej, musiał zaskoczyć nawet opatrzność niebieską. Była to niespodzianka powszechna, ale potem każdy przywykł i niespodzianką stał się upadek komunizmu (czyli zemsta trupa na mordercy — tak zwana zemsta zza grobu — gdyż to zamordowana przez komunizm ekonomia wzięła odwet). Niespodzianki bolszewickie miały zawsze dużo sprzężeń zwrotnych. Pamiętam, jak byłem zdumiony, gdy gwiazdor najbardziej parszywego ze wszystkich esbeckich programów w naszym radiu (osławiona „Jedynka”) zwiał do Ameryki, by stamtąd zwalczać polską komunę. I jak byłem jeszcze bardziej zaskoczony, gdy antykomuna przyjęła neofitę bez żadnych oporów w swoje szeregi, chwaląc, wielbiąc, beatyfikując. I jak byłem zaskoczony najbardziej, gdy komuna próbowała mnie zmusić (poprzez dziekanat, rektorat i ministerstwo), abym zaliczył mój przedmiot krewnemu gwiazdora. Wtedy przestałem cokolwiek rozumieć. Nie zaliczyłem owemu „studentowi”, bo nie przychodził ani na zajęcia, ani na wykłady (nie był ani razu), ale i tak dano mu
Waldemar Łysiak
120
Lepszy
dyplom, a gdy spytałem, na jakiej podstawie — dziekanat mi wyjaśnił, iż „na skutek przeoczenia” (sic!). Wtedy zacząłem cokolwiek rozumieć. Gdy dzisiaj mitologia każdej ze stron zaczyna tracić Apollów (komunistyczny bohater czeskiej młodzieży, Juliusz Fuczik, okazał się agentem gestapo, a bohater młodzieży kontestacyjnej, Wołodia Wysocki — piosenkarką KGB), nawet młodzież zaczyna rozumieć, iż życie jest wesołe, a dopiero potem się umiera. Ambasador Sowietów, wręczając polskim towarzyszom protest przeciw „Cesarskiemu pokerowi”, nie wiedział, iż tym samym wręcza mi nagrodę. Gdyż ja to poczytałem za literacką nagrodę od radzieckiego rządu. Od rządu peerelowskiego bym nie przyjął. Zresztą raz nie przyjąłem. Nie było musu. Przed przyznaniem nagród rządowych konsultowano się z wytypowanymi do laurowego wieńca. Odmówiłem raz i więcej nie próbowano. Z zaproszeń na doroczne spotkanie twórców kultury z żandarmami kultury też nie było musu korzystać — zaproszono mnie dwukrotnie, dwa razy nie wyrzuciłem zaproszeń do kosza (trzymam je dla ewentualnych wnuków), ale i z nich nie skorzystałem, więc przestano mnie wabić. Zawsze jednak uczestniczyłem, to znaczy brałem udział w każdym takim rykowisku, przy pomocy telewizora Thomson z kineskopem PIL („Precision in line”). Lubiłem co roku pokontemplować to radosne grono, tę ciepłą atmosferę, tych gospodarzy o wielkich funkcyjnych tytułach (dziś w odstawce, na śmietniku historii) i tych gości o wielkich parnasowych nazwiskach (dziś w senacie, w sejmie i w estradowym antykomunizmie — na świeczniku historii). „Cesarski poker” popsuł humor wielu utytułowanym funkcjonariuszom tamtych lat. Bezprecedensowa reakcja Kremla wywołała burzę z piorunami, terramoto i grad rynsztokowych słów. Na czerwonym dywanie marki OPR stanęli kolejno Lepszy i szef wydawnictwa. Wzywał wódz propagandy i polityki kulturalnej PRL, osławiony upiór z Komitetu Centralnego, pełen cholerycznego usposobienia i gustów estetycznych à la Chruszczow, oraz powołania do misji cywilizacyjnej à la Żdanow. Boleję, iż nie znam jego dialogu z Lepszym, gdyż moja znajomość języka łacińskiego na pewno by się zwiększyła. Znam dialog z dyrektorem naczelnym oficyny wydawniczej. Ta rozmowa zaczęła się od niewykonalnego rozkazu: upiór kazał natychmiast cofnąć książkę ze sprzedaży i zniszczyć cały nakład. Dyrektor wyjaśnił mu, że może być z tym pewna trudność, bo cały nakład (60 tysięcy egzemplarzy) został sprzedany w ciągu kilkudziesięciu godzin i teraz znajduje się w mieszkaniach, a nie w księgarniach. Dałbym duże pieniądze za treść odpowiedzi polskich władz na notę radziecką. Krążyły po uszach różne jej wersje. Jedna z nich mówiła, że „się postawiono”, udzielając odpowiedzi godnej i sprytnej, bo opartej na klasykach.
Waldemar Łysiak
121
Lepszy
W takim mniej więcej stylu: „Strona polska uważa punkt 4 za nieporozumienie, gdyż już towarzysz Włodzimierz Iljicz Lenin, w tomie (tym i tym) swoich dzieł, na stronie (tej i tej), uznał Kutuzowa i Suworowa za «przedstawicieli carskiego imperializmu»”. Ben trovato, jeśli to prawda. A jeśli plotka — tym bardziej. Przez kilka następnych miesięcy panował spokój, jeśli nie liczyć wariackich cen czarnorynkowych za książkę, która w końcu stała się nie do zdobycia. Im głośniej plotkowano o aferze (a plotkowano, bo aparatura zagłuszająca wraże rozgłośnie nie była stuprocentowo efektywna) — tym bardziej nakazem mody stało się mieć w domu „pierwszą książkę, o którą ZSRR złożył oficjalny...” itd. Nigdy w życiu nie miałem podobnych wizyt jak wówczas. Sekretarz KW PZPR jednego z województw zachodnich przysłał specjalnego kuriera z propozycją interesu: kurier miał w ustach komplementujące przesłanie od swego capo, a w rękach talon na samochód, do wymiany na jeden (słownie: jeden!) egzemplarz „Cesarskiego pokera”. Won! Myślałem, że śnię, lecz z błędu wyprowadził mnie drugi dzwonek u drzwi. W drzwiach stał kolejny interesant. Był to człowiek (do specjalnych poruczeń) dyrektora domu mody. Złożył propozycję następującą: za jeden egzemplarz „Cesarskiego pokera” pan dyrektor ubierze od stóp do głów wskazaną przeze mnie damę. Żadnej gołej nie było w pobliżu, więc won! O telefonach nie wspominam. Jakże słodko jest być gramotnym... Wiem, że to dzisiaj brzmi niczym koncert szurniętego bajarza (tego „o żelaznym Wilku”), ale ów dadaistyczny cyrk był wówczas szokującą hecą dla mnie i dla moich znajomych, którym weszło w krew dowcipkowanie: — Stary, czy Breżniew przysłał już adiutanta z talonem na Lwów za jeden egzemplarz twojej książki? Ponieważ wszystko na świecie ma swój kres — owa radosna heca też się skończyła niewesoło. Sprawiły to w roku 1979 „Nowe Drogi — Organ Teoretyczny i Polityczny Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. Nie śmiałem marzyć, iż kiedykolwiek przeczytam swoje nazwisko na łamach tego organu, który z wrogami ludu i Związku Radzieckiego rozprawiał się pryncypialnie i definitywnie od początku swego istnienia. Zaszczyt był dubeltowy, gdyż sędzia, który ogłosił tam na mnie wyrok, nie należał do drugorzędnych realizatorów linii partyjnej. Był to główny ideolog PZPR, ówczesny sekretarz KC i wicemarszałek sejmu (część prasy zachodniej, pisząc o aferze z moją książką, błędnie „awansowała” go na członka Politbiura). Nadto był to przewodniczący Rady Redakcyjnej „Nowych Dróg”.
Waldemar Łysiak
122
Lepszy
Artykuł nosił tytuł „Historia a kultura polityczna” i wykładał tezę, że kulturalne pisanie o historii polega na całowaniu w d... Związku Radzieckiego. Większość tekstu reklamowała przykład pozytywny: dzieła historyczne wielkiego profesora (naonczas członka Biura Politycznego, przewodniczącego Rady Państwa, przewodniczącego Frontu Jedności Narodu itd.). Nikt nie nazwał tego człowieka lepiej niż pewien proletariusz, który kiedyś odświeżał mi dom. Był to prosty robotnik z przedwojenną klasą, tak różną od klasy tych powojennych lumpów, w których komuna chciała zamienić cały proletariat i którzy do porozumiewania się używają tylko trzech wyrazów (k, p i ch). Stał na drabinie i malował sufit. W drugim kącie salonu grał telewizor. Wtem na ekranie ukazała się siwowłosa, szlachetna fizys wspomnianego profesora– dygnitarza, z którego ust popłynął zwyczajowy bełkot o wyższości czerwonego nad nieczerwonym. Mój malarz przerwał malowanie, odwrócił się, popatrzył spod sufitu na gadającego i powiedział cichym, pełnym godności tonem: — Ten szkodnik ....... ! Wykropkowany trzeci wyraz nie był słowem pochodzenia karczemnego, lecz nazwiskiem człowieka z pezetpeerowskiej drabiny, użytym zastępczo przez człowieka z normalnej drabiny. Jeśli już wspomniałem o tym malarzu, to jeszcze jedno wspomnienie. Gdy wymalował mi cały dom (wmurowując przy okazji orła w zewnętrzną ścianę) i gdy prócz zapłaty poprosił o książkę z dedykacją dla swego dziecka, dopełniliśmy obyczaju: razem pojeść i zakąsić i pogadać o wszystkim i o niczym. Widziałem, że cały czas gryzie go coś. Kiedy się żegnał, powiedział: — Panie Waldemarze, niech pan uważa, gdy rozmawia pan przez telefon. Pański telefon jest na podsłuchu. W odpowiedzi zażartowałem na temat podsłuchów, a on: — Niech pan nie kpi, wiem, co mówię. Moja siostra pracuje tam... Wróćmy do „Nowych Dróg”. Capo ideologów pezetpeerowskich, reklamując historyczną twórczość swego kolesia z KC jako przykład wybornej kultury politycznej, prawem kontrastu dał i przykład negatywny: twórczość historyczną (napoleońską) Waldemara Łysiaka. Z wysokości swego urzędu, autorytetu i fakultetu stwierdził, bez rozdzielania włosa na czworo (to znaczy bez jakichkolwiek szczegółów, argumentów i dowodów), że „epopeja napoleońska jest przez Łysiaka eksploatowana z nieuctwem”. Za kamień milowy mojego nieuctwa, czyli skandal numer jeden, uznał „Cesarskiego pokera”, ale widocznie tak mocno go zdenerwowała antyrosyjskość i antyradzieckość przestudiowanego tomu, że z tego zdenerwowania błędnie podał tytuł książki. Kulminacją była refleksja osobista płynąca z rozgoryczonego „Cesarskim pokerem” serca przywódcy partyjnych
Waldemar Łysiak
123
Lepszy
ideologów. Stwierdził, że jego osobiście „goryczą napawa” fakt, iż w naszym kraju znajduje się papier na książki Waldemara Ł., podczas gdy wspaniałe książki przewodniczącego FJN są drukowane w nakładach o wiele niższych. Wystarczyło. Natychmiast po ukazaniu się „Nowych Dróg” z tym tekstem wyrok został zrealizowany. Dwa wydawnictwa, w których akurat szykowano moje książki do druku, otrzymały (na piśmie) dyrektywę: stop! Jej forma była godna Wersalu. Cytuję dokładnie, bo w Iskrach, które składały mój „Asfaltowy saloon”, pokazano mi ów werdykt: „Proszę przesunąć pozycję Waldemara Łysiaka do przyszłych planów wydawniczych”. Przesunięto. Kilka lat później nowojorska gazeta napisała: „Jego książki odblokował dopiero Polski Sierpień 1980 roku”. Fakt — pierwsza z nich („Asfaltowy saloon”) ukazała się dopiero na styku lat 1980/81. Myślę jednak, iż zadecydowało o tym nie tylko popuszczenie cugli w całym kraju; być może rolę równie istotną odegrała moja indywidualna decyzja. Podjąłem ją w 1980 roku. Wstąpiłem do partii. Dokładnie 5 maja 1980 roku. Było mi bardzo trudno podjąć tę decyzję. Salonów partyjnych nie kochałem, tak jak salonów każdych, z powodu odzieżowego rygoru, który obowiązuje we wszystkich salonach i jest rodzajem rytualnej mundurologii. Widocznie któryś z moich dziadków bawił się w malarza, oni też tego nie lubią. Gdy Courbeta zaprosiła na obiad jedna z wielkich pań, zaproszenie wieńczył dopisek: „Ale proszę koniecznie przybyć w kołnierzyku!”. Kiedy wybiła godzina obiadowa, u damy zjawił się goniec. Goniec przyniósł paczuszkę, w której rezydował nakrochmalony, śnieżnobiały kołnierzyk z napisem wykonanym za pomocą tuszu: „Szanowna Pani! Pan Courbet bardzo żałuje, lecz on i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami i nigdzie razem nie chodzimy, wobec czego przybyłem sam”. Adriaen Brouwer zrobił to samo, chociaż przybył osobiście. Brouwer, którym jego antwerpscy krewni pogardzali jako obdartusem i łachmytą, raz w życiu uszył sobie aksamitny strój według najnowszej mody, a wówczas rodzina zaprosiła go na wesele, żeby pokazać całemu miastu jak szykownego ma krewniaka. Brouwer przyszedł, usiadł, zjadł co nieco, po czym spokojnie wylał na swą piękną szatę dwa półmiski sosu, mówiąc, że i jej należy się coś z tych pyszności, bo w końcu to nie jego, lecz jego ubiór zaproszono na wesele. Mnie do ślubu z partią i do jej weselnego stołu zaproszono tylko raz, gdy miałem lat 25 i wybierałem się studiować na Universita di Roma. W Ministerstwie Kultury usłyszałem, że nie dostanę paszportu, jeśli nie wstąpię do partii. Odparłem, że mogę wstąpić na piwo, jeśli gdzieś w pobliżu jest piwiarnia, ale kumysu nie będę pił za żadne skarby, z Rzymem włącznie. Mimo to dostałem paszport. Teraz zaś sam poprosiłem o przepustkę i
Waldemar Łysiak
124
Lepszy
wstąpiłem do partii, przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Nowym Światem. Na godzinę, ale jednak. Ów wielki dom był dla warszawiaków domem z nowel gotyckich Edgarda Allana Poe. Obchodziło się ten gmach niby groźny i tajemniczy zamek złego czarownika, ze wzgardą i strachem, i prawie nikt tam nie wchodził prócz tych, którzy przekraczali odrzwia codziennie, albowiem nie do nich odnosił się zakaz: Polakom wstęp wzbroniony! Zdecydowałem się wejść tam, bo tam ferowano na mnie wyrok. Nie wiedziałem z kim mam mówić, ale wiedziałem, co chcę powiedzieć. Oni zaś sądzili, iż będę żebrał, więc dali mi przepustkę. Numer 138, dwa żółte paski, oraz punkt dojścia (III piętro) i godzina wejścia (16:05) wykaligrafowane ręcznie. Data (5 maj 1980) znajdowała się na okrągłym stemplu–datowniku z napisem: „KC PZPR — Biuro Przepustek nr 3”. I był podpis pracownika Biura Przepustek. Na trzecim piętrze przyjął mnie inny pracownik, ale uznał, że powinna rozmawiać ze mną kobieta, bo wskazał mi drugi pokój, gdzie siedziała za biurkiem kobieta. Miała wygląd bierutowskiej „pin–up–girl”, to jest twarz blond–bóstwa na traktorze z plakatów ZMP-owskich, lecz już nie tę samą, tylko trochę posuniętą, w balzakowskim wieku. Natomiast spojrzenie było identyczne — twarde jak hartowana stal. I głos ze spiżu: — Czego pan sobie życzy? Doskonale wiedziała czego, była przygotowana do tej rozmowy niczym ruski kumputer. Pytanie i ton miały mnie „ustawić”. Wyjaśniłem, iż życzę sobie tego, aby się odchrzanili od moich książek i zdjęli zakaz druku, bo jak nie, to zacznę gdzie indziej drukować, i to takie numery, że pożałują. — Wiemy gdzie — odparła. — Ale nie radziłabym panu. Po czym dowiodła mi, że nie blefuje — wiedziała, kto z kraju i z zagranicy kontaktował się ze mną. Aby mnie dobić, ujawniła mi kilka szczegółów z mojej „klerykalnej wyprawy do papieża” i przytoczyła fragment rozmowy w Watykanie, którą odbyłem w ścisłym kręgu bardzo zaufanych ludzi, pewien, iż żadne słowo nie może wyjść poza ten krąg. Na koniec stwierdziła, że nie PZPR, lecz ZLP żąda, by nie drukowano moich książek. To ostatnie wydało mi się tak piramidalną bzdurą, że się roześmiałem, przypominając wszystkowiedzącej, iż nie należę do Związku Literatów i że nawet gdybym był zrzeszony, to przecież nie Związek decyduje, kogo można drukować. Wówczas dama wyciągnęła z szuflady arkusik papieru, mówiąc, iż jest to list z ZLP do Wydziału Kultury Komitetu Centralnego, „podpisany przez grono czołowych literatów”, którzy kategorycznie żądają, by nie drukowano Waldemara Łysiaka. Gdyby powiedziała, że to jest list od
Waldemar Łysiak
125
Lepszy
właścicieli psów na Saskiej Kępie, którzy kategorycznie żądają, abym nie wyprowadzał mojego psa na spacer po tych samych ulicach, po których oni spacerują ze swymi czworonogami — moje zdziwienie byłoby mniejsze o całe niebo; do tej pory sądziłem, że istnieją tylko dwa sposoby utrącania konkurencji literackiej (pisanie lepszych książek niż pisze rywal i szczucie na rywala zaprzyjaźnionych recenzentów). Spytałem, czy mogę przeczytać list. Dama odmówiła, słusznie tłumacząc, że list adresowano nie do mnie. Ten dialog zakończył się brzydko. Ponowiłem mój szantaż i wyszedłem z pokoju. Na dole zabłądziłem, szukając drzwi wyjściowych. Zabłądziłem niczym Alicja w krainie czarów: ujrzałem ladę, za którą stała ekspedientka i sprzedawała szynki, balerony, polędwice oraz inne pyszności, o których w mieście można było marzyć, a jeśli już chciało się marzenie zrealizować, trzeba było stanąć w tasiemcowej, wielogodzinnej kolejce (od świtu) lub dać łapówkę potężną. Tu zaś leżały piramidy tych delikatesów, a kolejka składała się z czterech chętnych! Matko Boska — pomyślałem — albo to jest erotyczny sen, albo mam halucynacyjny oczopląs po tym dialogu. Patrzę: ekspedientka nie każe okazywać legitymacji. Błysk pod czaszką: stań! Stanąłem jako piąty, na wariata, najwyżej mnie wykopią i już. Chwila i słyszę: — Co dać? — Wszystko. — Nie żartujcie, towarzyszu! Co mam zważyć? — Szynkę proszę. — Dużą czy małą? — Dużą. I baleron. — Baleron dziś trochę tłusty, towarzyszu. Weźcie raczej polędwicę. Ile dać? — Całą. Czułem się jak złodziej. Każdy czuje się jak złodziej, gdy kupuje coś wiedząc, że kupuje od złodziei. Teraz zostało wyjście z zamku. Bałem się pytać o drogę do wyjścia. Przy wejściu–wyjściu stało czterech kwadratowych, z bronią. Co będzie, jeśli mnie zatrzymają wynoszącego ich szynkę i polędwicę? Miałem fart: wychodziła duża grupa towarzyszy. Wmieszałem się w ów tłumek i tak oto, tuż przed 17– tą, 5 maja A.D. 1980, wystąpiłem z partii na ulicę, skąd wróciłem do domu. Z przepustką w kieszeni (nie wiem, czy należało ją zdać, czy nie; została mi dla ewentualnych wnuków). Kumpli mam cholerycznie dowcipnych, więc przez pewien czas proszono: — Starenia, kup kilka baleronów w Komitecie Centralnym! Bądź człowiek!
Waldemar Łysiak
126
Lepszy
6 maja 1980 zacząłem pisać powieść o „milczących psach”. „Milczące psy” to ostatnia moja powieść historyczna, w której wskrzeszam postacie dawno umarłych Polaków. Pierwszą była „Kolebka”, wydana w roku 1974. Wówczas — chcąc uderzyć czerwonego lub choćby tylko uderzyć w dzwonek ciągłej walki o wolność narodu, i to uderzyć nie mizernym zagranicznym nakładem, lecz wydawnictwem peerelowskim — trzeba było stosować historyczną scenografię i bawić się metaforą. Głośny tłumacz literatury polskiej, Niemiec Karl Dedecius, zauważył w wywiadzie dla „Die Welt”: „Polacy często posługują się zagadkami. Z upodobaniem stosują analogie historyczne albo literackie szyfry, gdyż od dziesiątków lat musieli walczyć z cenzurą. Są zmuszeni pisać swe utwory w taki sposób, żeby cenzor nie znajdował żadnego punktu zaczepienia, a mimo to wymowa dzieła odczytywana była przez odbiorcę właściwie”. Ktoś nie lubiący tak zwanej historycznej beletrystyki spytał mnie wtedy, po jakie licho gram za pomocą starych pasjansów. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem. Powinienem był odpowiedzieć słowami z „Beniowskiego”: „Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach, A potem ręce znów na harfie kładnę: Wstają mi z grobu mary — takie ładne! Takie przejrzyste! świeże! żywe! młode! Że po nich płakać nie umiałbym szczerze; Lecz z nimi taniec po dolinach wiodę, A każda, co chce, z mego serca bierze: Sonet, tragedię, legendę lub odę, To wszystko, co mam, co kocham, w co wierzę. W co wierzę... Tu mnie spytasz, czytelniku: W co?... Jeśli powiem — będzie wiele krzyku”. „Milczące psy” miały być właśnie taką powieścią, o którą będzie wiele krzyku. Ale nie została ukończona, z powodów, których część już wyjawiłem na kartach „Lepszego”. Powodem pierwszym był czas. Pracowałem nad tą powieścią dwa i pół roku, co dało kilkaset stron i jedną trzecią zamierzonej fabuły. Zrozumiałem, że jeśli tempo utrzymam, finał osiągnę w 1988 lub 1989 roku. Tymczasem wydawca, z którym w roku 1978 podpisałem umowę na „Wyspy bezludne” (i zaliczkę już dawno przejadłem), robił się coraz bardziej nerwowy. Miał prawo, bo obiecałem skończyć „Wyspy” do roku 1981. Tak więc w 1983 musiałem poniechać „Milczących psów”, by z kilkuletnim opóźnieniem dotrzymać słowa. Zacząłem kończyć „Wyspy bezludne”.
Waldemar Łysiak
127
Lepszy
Ten archipelag, jak każda moja książka, miał być literaturą z zakresu zoologii człowieczej. Ale prawie żadna moja książka nie była wolna od kopów wymierzanych Dobremu, Lepszemu i ich bóstwom; ta miała je zawierać również. Powód? Powód celnie wyłożył w jednym ze swych szkiców Antoni Pawlak: „W państwach totalitarnych — nigdy nie dość przypominania tego banału — nie ma możliwości stania z boku czy siedzenia okrakiem na barykadzie. Szczególnie w momentach tak krytycznych jak stan wojenny. Wówczas to bowiem każde zachowanie osoby publicznej staje się, chociażby przez kontekst, zachowaniem politycznym. Jest nim wiersz, wysmakowany esej czy wystawa plastyczna”. Fragmenty mojego archipelagu napisane przed rokiem 1980 zawierały trochę antybolszewickich „sztuczek” i metafor. Te, które zacząłem pisać po odłożeniu „Milczących psów”, były naszpikowane „aluzjami” i kopami dosłownymi, jak kaczy kuper śrutem myśliwego. Peerelowska droga, po której książki wędrowały do cenzury, wyglądała tak: autor składał maszynopis w wydawnictwie, edytor czytał tekst, oddawał go do „recenzji wewnętrznej” i, jeśli ta była pozytywna, odsyłał maszynopis do drukarni, gdzie drukowano korektorską „szczotkę” i pokazywano ją Lepszemu. Czasami wydawca pokazywał Lepszemu od razu maszynopis, ale to nie gwarantowało spokoju na przyszłość, bo nawet wówczas, gdy Lepszy już okroił maszynopis, trzeba było i tak dać mu później „szczotkę” do skontrolowania. Zdarzało się, że na „szczotce” zrobionej według już ocenzurowanego maszynopisu, Lepszy ciął jak szalony ogrodnik, gdyż akurat miał inny humor lub dyrektywy zmieniły się tymczasem. „Łysiak na łamach” został ocenzurowany właśnie w ten sposób, dubeltowo, a „MW” nawet trzeci raz. W „MW” Lepszy przystrzygł maszynopis, potem „szczotkę” i wreszcie, w 1984 roku, gdy cały nakład już wydrukowano, oprawiono i chciano rozesłać do księgarń, dokonał specjalnej interwencji. Jej przyczyną był fakt, że na skrzydełku obwoluty wydawca zacytował z tygodnika „Kultura” fragment pochlebnego eseju o moim pisarstwie. Autor eseju, Stefan Bratkowski, pokazał bardzo zgięty łokieć wronom, więc czerwoni nie zamierzali go tolerować. Nadto ów cytat kończył się sugestią, że być może Łysiak „uosabia jakieś marzenia ich wszystkich” (chodziło o formację pokoleniową); w roku 1984, gdy powszechnie marzono o wyrzuceniu czerwonych za burtę, to sugerowanie budziło złe skojarzenia. Trzeba było zniszczyć pięćdziesiąt tysięcy obwolut (mam jedną na pamiątkę) i wydrukować pięćdziesiąt tysięcy nowych obwolut, bez Bratkowskiego. Do czego zmierzam? Do kosztów związanych z „Wyspami bezludnymi”.
Waldemar Łysiak
128
Lepszy
Otóż w momencie, gdy książka znajdowała się na etapie „szczotki”, edytor miał za sobą gros wydatków (najdrożej kosztuje matrycowy skład i cała tak zwana przygotowalnia). W „Wyspach bezludnych” koszty były kilkakrotnie większe niż zwykle, bo krakowska Drukarnia Narodowa zdążyła już wytłoczyć barwne ilustracje na papierze kredowym z importu (jeden egzemplarz połykał 128 stron fińskiej kredy, przy pięćdziesięciotysięcznym nakładzie). Gdy więc w roku 1986 cenzor skreślił ponad dwadzieścia dużych i około sześćdziesięciu mniejszych fragmentów „Wysp bezludnych”, a ja nie zaakceptowałem tego rezania i zagroziłem sądem, jeśli wydrukują rzecz okaleczoną — edytor znalazł się w głupim położeniu. Z jednej strony pieniądz już zainwestowany, z drugiej strony pat — oba samce! Pat trwał ponad rok. Później „okrągły stół” — usiedliśmy do pertraktacji, do handlu wymiennego. Coś za coś, jak to w handlu. Za wycięcie księdza Popiełuszki z rozdziału „Ruchomy cel” (chodziło o to, że skazano tylko podwykonawców), za wycięcie fragmentu o stosunku Kremla do Ojca Świętego i za wycięcie kilku podobnych dużych herezji, nie mających wówczas szans, a także kilkunastu drobiazgów — wytargowałem zostawienie mnóstwa innych rzeczy. To, co ocaliłem, dawało mi poczucie zwycięstwa. Kwestia złego słuchu. Nie słyszałem, jak Dobry śmieje się ze mnie, gdy patrzy na kilka zdjęć, które wydrukowano. Wydrukowano wszakże i to, co obroniłem, by mogli śmiać się Czytelnicy. Mnóstwo pojedynczych zdań i złośliwostek, przy czym często były to nie zawoalowane zdania, jak chociażby te „dwadzieścia lat urlopu”, które Polska dostała od złej Historii, a urlop skończył się ostatecznie w 1939 roku (rozdział „Kismet”). Pisząc to nie wiedziałem, że kolejny urlop już za kilka lat. Z rzeczy dużych udało się zachować neokolonialną „Balladę o czarnym makapho”, karmatów („Dowód prawdy”), jak również rozdziały o Wieniawie, papieżu (z ciężkimi oskarżeniami przeciw peerelowskim wrogom Jana Pawła II) i o cudownej lampie „do podglądania żywych i umarłych”. O „Wyspę kóz”, z jej „Trawą” Marksa, z bolszewikami–cockami, eta, w ogóle walczyć nie trzeba było, bo cenzor nie zauważył, że ma do czynienia z szyfrem. Bój najcięższy i najdłuższy trwał o jedno zdanie i o całą treść jednego rozdziału. Zdanie powiedział Napoleon: „Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych kryminalistów”. Lepszy się zaparł, że nie puści. Ja też się zaparłem. W końcu zmiękliśmy obaj. Ja pozwoliłem wykreślić zdanie: „Kościół Jana Pawła II jest twierdzą obleganą przez komunizm” (do druku poszła fraza: „Kościół jest twierdzą obleganą przez racjonalizm, laicyzm et consortes”), i sugestię, że „bułgarski ślad”
Waldemar Łysiak
129
Lepszy
prowadzący do tureckiego zamachowca jest tylko ogniwem pośrednim, a Lepszy ustąpił w sprawie napoleońskiego cytatu. Rozdział, o który toczyła się walka, nosił francuski tytuł „Notre Dame de Petersburg”. Lepszy nie dostrzegł błędu w tytule, brakowało tam jednej litery — litery o. Po francusku pisze się: „Notre Dame de Petersbourg”, tymczasem nazwa stolicy Rosji została wydrukowana po polsku, co sygnalizowało zniewolenie narodu polskiego. Ów „błąd”, przeze mnie zamierzony, a przez cenzora chybiony, nie miał wszakże znaczenia — cała treść rozdziału, rzekomo poświęconego Katarzynie II, to jedno wielkie oskarżenie rosyjskiego molocha, białego i czerwonego. Paralela między białym i czerwonym była tu tak jasna, że aby ją uchwycić, zbędny był gierkowski kodeks („Krytykę caratu partia będzie traktowała jako zakamuflowaną krytykę Związku Radzieckiego”). Kilka fraz z książki sprzedawanej w satelickim kraju: Opis Rosji w „Wyspach” to klarowny opis sowieckiej Rosji: „Barbarzyński step, pozbawiony prawa i wrogi prawu; świat, który nie czyni żadnego postępu, a przeciwnie; (...) czeluść rządzona nie tylko przez zbrodnię, ale przez pochwałę zbrodni, nie tylko przez niesprawiedliwość, ale przez legalizację niesprawiedliwości, nie tylko przez kłamstwo, ale przez przymus kłamstwa; obóz, gdzie dyscyplina wojskowa zastępuje obywatelski ład, przeradzając życie w ciągły stan wojenny jako normalny stan narodu, zaś ludzie w nim to machiny niepotrzebnie obarczone myślą, bo zwykła rozmowa jest tam konspiracją, a myśl buntem”. Przypominam, że książka ukazała się w 1987 roku, a tłoczona była w 1986. Przypominam, bo dzisiaj, gdy wszystko wolno, porobiło się tylu odważnych antykomuchów, którzy walą w sąsiadujące z nami imperium jak w worek treningowy, iż człowiek gotów krzyczeć: Królestwo za tchórza! Drugi przykład z „Wysp bezludnych”, portret sąsiadów: „Ludzie mówiący jakimś sztucznym, niemiłym, miodowym, słodkawym głosem — nieustające sprzysiężenie uśmiechniętych twarzy przeciwko prawdzie. Nie można było nie gardzić tą elitą pozbawioną wspomnień starożytnych, tradycji rycerskich i poszanowania dla własnego słowa. Istni Grecy bizantyńscy, formalistycznie grzeczni jak Chińczycy, niedelikatni jak Kałmucy, brudni jak Lapończycy, wykształceni jak Negrzy, przebiegli jak Żydzi i okrutni jak Hunowie, naród chory, w którym zdradzić się z wyższymi aspiracjami znaczy wystawić się na niebezpieczeństwo — człowiek przyznający się do nich byłby Prometeuszem uprzedzającym Jowisza, że chce mu wykraść ogień. Wszyscy oni, lub prawie wszyscy, mają gust parweniusza i upodobanie do wszystkiego, co jest blaskiem, byle było z Zachodu: przepych biorą za wytworność, blichtr za ogładę, policję z lampasami za podstawę społeczeństwa (...) Niższe warstwy różniły się od nich
Waldemar Łysiak
130
Lepszy
tylko statusem materialnym: apatia ożywiana rozpustą i połączona z chytrością była rysem dominującym tej ludności. Wszystko się zgadzało. Cienka pozłota, brak wolności, banicja praw, chamstwo i brud (...), fałsz i strach — gnojowisko przykryte haftowaną kapą (...), z milionami rabów, którzy wyją ze szczęścia, gdy mają pajdę czarnego chleba i garnek wódki!”. Symbolem banicji praw było hasło czekistów i enkawudystów: „Dajcie nam człowieka, a sprawa się znajdzie!”. W „Wyspach bezludnych” opisałem aresztowanie Bestużewa–Riumina i zacytowałem, jak to komentują funkcjonariusze reżimu. Prokurator generalny: „— Zrobiliśmy, co nam kazano, a zbrodni jeszcze się szuka”. Zwierzchnik prokuratora generalnego: „— Bestużew został aresztowany, ale teraz szukamy przyczyny aresztowania”. Dwie strony druku poświęciłem zachodnim intelektualistom, nazywając ich „wiecznymi arlekinami historii”, bo od XVIII wieku do dziś komplementują każdego rosyjskiego despotę. Bo dają się kupować jak szczeniaki za gumę do żucia, jak Indianie za barwione szkło. Na palcach trędowatego można policzyć tych zachodnich mędrków, którzy swego czasu wykazali nieufność i nie zrobili z siebie durniów chwaleniem Stalina, Chruszczowa itd. Czemu — od Katarzyny do Raisy — tak łatwo było zawrócić w głowach tym filozofom? W „Wyspach bezludnych” dałem odpowiedź: „Dezinformacja i spektakularne gesty — oto klucz”. Posłużyłem się przykładem Voltaire’a. To on, encyklopedyczny wróg bezprawia i tyranii, nazywał przebiegłą carycę, kapłankę knuta i żelaza — kapłanką wolności i liberalizmu, chwaląc ją nawet za to, że wzięła „krnąbrną Polskę” w łańcuchy. To on mianował Katarzynę patronką ludzi oświeconych i wolnych — „Naszą Panią z Petersburga”. Dziś się słyszy to samo o „Człowieku roku”, „Człowieku dekady” (niedługo pewnie człowieku stulecia) — „Notre Seigneur de Kremlin”. Co im można powiedzieć? Można tylko zacytować im Pismo, które należy nie tylko do nich: „Bacz, byś nie zgłupiał od mądrości swojej!”. Rytualny sposób tumanienia Zachodu przez Kreml nosi godło: Mir (Frieden, Pace, Peace, Pax, Paix, Paz, Pokój etc). KGB organizował gigantyczne marsze głupich, zachodnich, młodych i starych pacyfistów asfaltowymi highwayami całego świata (tak zwane Marsze Pokoju). W „Notre Dame de Petersburg” przedstawiłem mój stosunek do tego zagadnienia, to jest do pokojowych haseł w polityce zagranicznej Rosji: „Ze szczytu lodowej góry widać, jak bardzo potrzebni są Voltaire’owie szerzący jej wizerunek jako orędowniczki pokoju, albowiem symbolika pokoju jest największą uwodzicielką społeczeństw poturbowanych przez historię.
Waldemar Łysiak
131
Lepszy
Minister spraw zagranicznych, Nikita Panin, opowiedział jej — gdy poprosiła go o lekcję polityki zagranicznej — starą bajkę: «Działo się to dawno temu, na Rusi Kijowskiej. Kniahini Olga(...) obiegła gród, lecz jego mieszkańcy bronili się zażarcie. Kniahini wyraziła gotowość odstąpienia, jeśli zapłacą haracz w gołębiach, po jednym ptaku z każdego domu. Obrońcy skwapliwie spełnili warunek, ona zaś przywiązała każdemu z ptaków płonącą żagiewkę do ogona i wypuściła je na wolność. Gołębie wróciły ku strzechom swych domostw i te stanęły w ogniu. W jednej chwili zapalił się cały gród i zgorzał». — Czyż gołąb nie jest symbolem pokoju? — spytał Panin”. Ta opowieść to autentyczna rosyjska opowieść. Ale ten dialog to fałszywka, nie było takiej rozmowy Panina z Katarzyną. Kilka podobnych fałszywek umieściłem w „Notre Dame de Petersburg”. Kilka drobnych i kilka większych. Wśród drobnych była Katarzyna czytająca z książki następujące zdanie: „Każdy krok rzeczywistego ruchu jest ważniejszy niż tuzin programów”. Te słowa napisał Karol Marks. Wspomniałem również, że Iwan Groźny zapytał drwiąco: „Ile pułków ma papież?”. Jest to pytanie, które zadał Stalin, ale chodziło mu o czołgi, nie o pułki, co wychodzi na jedno. Wśród dużych fałszywek dwie obrazowały praworządność Sowietów. ZSRR jako pierwsze i jedyne państwo w dziejach wprowadził karalność intencji, a nie tylko czynu, oraz pojęcie „ewentualnej premedytacji”. Autorzy tak zwanej szerokiej wykładni artykułu 19 radzieckiego kodeksu karnego z 1926 roku (karalność zamiaru) stali się ojcami podstawowej dewizy radzieckiego prawodawstwa: „Nie czynimy rozróżnień między i n t e n c j ą a samym p r z e s t ę p s t w e m — na tym polega wyższość radzieckiej jurysdykcji”. Przeniosłem takie rozumienie prawa u Rosjan do drugiej połowy XVIII wieku, który cały czas był w tym rozdziale wiekiem XX. Dałem jako przykład wyimaginowanego lekarza, którego nie lubił minister Panin. Lekarza oskarżono, że zorganizował zamach bombowy na carycę i udowodniono mu z żelazną logiką jego czyn. Udowodniono: „... że lekarz ten skonstruował «machinę piekielną», by wysadzić w powietrze pałac Michajłowski. Okazało się wprawdzie, że oskarżony nie zbudował «machiny piekielnej», ale mógł ją zbudować, ponieważ posiadał wszystkie potrzebne ku temu materiały. Wprawdzie żadnych takich materiałów u niego nie znaleziono, ale mógł je zdobyć, gdyż miał szwagra rusznikarza. Co prawda nie posiadał szwagra, albowiem siostra jego była starą panną, ale w każdej chwili mógł ją wydać za mąż. Lekarza słusznie zesłano na Sybir”.
Waldemar Łysiak
132
Lepszy
Drugim wielkim wynalazkiem Związku Radzieckiego w zakresie funkcjonowania prawa były „procesy teatralne”, czyli teatralizacja procesów. Temida jako aktrica. Najpierw śledztwo. Chcąc uniknąć tortur (lub dalszych tortur) oskarżeni przyznawali się do tego wszystkiego, o czym nie mieli pojęcia, a co wymyślało kilku zboczeńców. Tragedia uprawiała swoje stare hobby — ocierała się o kabaret. Przykładowo: redaktor „Wielkiej Radzieckiej Encyklopedii”, Tiszbein — gdy oficerowie śledczy zażartowali sobie, pytając go, co to jest POC („poc” w żargonie żydowskim oznacza kobiece narządy płciowe) — odparł natychmiast, że jest to założone przez niego Prawicowe Organizacyjne Centrum. W tej licytacji kajań i samooskarżeń starzy komuniści zaklinali się na każdą czerwoną świętość, że przez wiele lat roboty rewolucyjnej i rządowej marzyli tylko o jednym i do jednego zbrodniczymi metodami zdążali: do kapitalizmu i pognębienia ludu pracującego. Polityczny proces w dobie Stalina był zawsze sztuką teatralną odgrywaną przez uczestników, a poprzedzały ją próby, z próbą generalną w przeddzień spektaklu. Wymuszone torturami zeznania przechodziły kosmetykę merytoryczno–stylistyczną, determinowano rytm frazeologii (pytania prokuratora i „obrońców” plus wyjaśnienia ofiar), nagrywano to wszystko na magnetofon i przepisywano, po czym więźniowie uczyli się tego na pamięć z dokładnością do intonacji głosu, podczas gdy prokurator, „obrońcy” i sędziowie uczyli się swoich kwestii. Następnie, w trakcie prób, całość szlifowano i dopiero gdy wszystkie oracje były wytrenowane do ostatniego przecinka — odgrywano posiedzenie sądu. Scenarzystów rozleniwiała rutyna, stąd niechlujstwo scenariuszy tych przedstawień daje dziś historykom żer komiczny. „Fakty” brano, na przykład, z przestarzałych bedekerów. Oskarżeni w procesie Radka–Piatakowa szczegółowo relacjonowali spotkania konspiracyjne w hotelach zachodnich nie istniejących od kilkunastu lat (np. hotel „Bristol” w Kopenhadze). W innym procesie opisano lądowanie „specjalnego samolotu” konspiratorów na lotnisku pod Oslo wówczas, gdy było ono zamknięte na cztery spusty. Umieszczając w „Notre Dame de Petersburg” teatralny proces, wzbogaciłem go o „konkurs na najlepsze przyznanie się do winy”. Taki konkurs NKWD urządziło po zamordowaniu (przez NKWD) żony Meyerholda. Paru aresztantom zamkniętym w różnych więzieniach kazano przyznać się do tej zbrodni, po czym wybrano najlepsze z pisemnych „przyznań” i ukarano autora zwycięskiego elaboratu. W PRL nie można było drukować takich rzeczy, a jednak w „Wyspach bezludnych” wydrukowano fałszywkę mojego pióra, nie mającą żadnego związku z XVIII wiekiem:
Waldemar Łysiak
133
Lepszy
„Prokurator wezwał wszystkich pięćdziesięciu konspiratorów na dziedziniec więzienny i oświadczył, że są skazani na śmierć, ale ci, którzy najlepiej, najdokładniej i najbarwniej opiszą przygotowania do zbrodniczego zamachu i jego realizację, zostaną tylko zesłani na Sybir. Głupcy, którzy nie połapali się w celach tego konkursu, napisali bądź (w przypadku niepiśmiennych) podyktowali prawdę (...) Ci otrzymali bez sądu po dwa do trzech tysięcy pałek, co żadnemu z nich nie robiło różnicy, albowiem w każdym przypadku powyżej tysiąca uderzeń bito już trupa. Kilkunastu bardziej światłych oskarżyło siebie o to, że zostali przekupieni i jako agenci obcych mocarstw zamierzali wytracić całą carską rodzinę (...) Ponieważ ich wersje różniły się nieco (np. jedni podawali się za agentów Wiednia, inni Berlina, a jeszcze inni Porty Ottomańskiej), zezwolono im skorygować błędy we wspólnej celi. Tak powstała wersja ostateczna, której musieli się nauczyć na pamięć. Następnie prokurator przeprowadził próbę generalną, podczas której oskarżeni, obrońcy oraz sędziowie recytowali swoje kwestie i nie wolno im się było pomylić o jedno słowo. Kiedy już doszli do absolutnej perfekcji, odbył się proces i wszyscy aktorzy odegrali na nim swoje role zgodnie ze scenariuszem. Oskarżonych skazano na śmierć, a nagrodą było oszczędzenie im pałek. Opinia publiczna Zachodu dostała swój uspokajający żer, zaś dla dopełnienia dzieła potrzeba było tylko trochę reklamy od najlepszych piór Europy”. Nie wiem, ilu Czytelników zorientowało się, że te dwa rzekomo historyczne wydarzenia nie są historycznymi — że gram parabolą. Mam natomiast niejaką pewność, iż w „Notre Dame de Petersburg” autentyk cytowany przeze mnie został wzięty za fałszywkę. Jest to list polskich renegatów z podziękowaniami dla carycy, że zechciała przysłać okupacyjne wojsko i ocalić swoją polską psiarnię zagrożoną przez polski naród. Retoryka tego dokumentu tak bardzo przypomina teksty z pierwszych stron komunistycznych gazet, wszelkie te podziękowania za niewolę i za sowieckie garnizony, iż oczywiście ma on coś z apokryfu. Tym czymś jest stylistyka — podobieństwo stylistyki prosowieckiej i tej sprzed dwustu lat (zbyt krótki okres, by język żmii ewoluował, dając różnicę widoczną). To naprawdę XVIII–wieczny autentyk, nie zaś przeróbka hołdowniczych rzygowin z „Trybuny Ludu”: „Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z żalem dowiedzieliśmy się, że są ludzie wyrażający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk Waszej Imperatorskiej Mości do naszego kraju, a nawet, że zwrócili się do Waszej Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie z reklamacją. Widzimy z żalem, że prawa naszej ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych mniemanych patriotów w należytych karbach (...) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc z ich strony na sejmach. Wstąpienie w granice
Waldemar Łysiak
134
Lepszy
Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu każdego p r a w d z i w e g o P o l a k a , i tę wdzięczność uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”. Wielu nieprawdziwych Polaków pamięta z okresu swej służby w wojsku ludowym, jak prawdziwi Polacy kazali im malować zieloną farbą spłowiałą trawę w przededniu czerwonych świąt, uroczystych wizyt, parad itp. O tym też napomknąłem w „Notre Dame de Petersburg”. Zakończyłem ów rozdział wiecznym rosyjskim marzeniem (cała ludzkość to miliony rabów bijących czołami przed Moskwą) oraz pytaniem, które zadał w XIX wieku mój korepetytor, Francuz Astolf de Custine: „Co uczynił człowiek Bogu, że ten skazał 60 milionów jego bliźnich na życie w Rosji?”. I mam pewność, że każdy Czytelnik pomnożył sobie tę liczbę przez pięć. Lepszy nie chciał słyszeć o puszczeniu „jekatierińskiego” rozdziału, gdyż oprócz dyrektyw „carskie–radzieckie” miał także świadomość, że Zbig się nie myli. Zbig, czyli Zbigniew Brzeziński, doradca prezydenta Cartera, napisał w 1975 roku: „Polityki radzieckiej nie da się oddzielić od rosyjskiej historii. Historia ta ukształtowała tradycję i kulturę polityczną (...) Nie można lekceważyć ani nie doceniać tej tradycji historycznej. Jest to tradycja żywa, wzmacniana na przestrzeni czasu...”. Tekst, z którego cytuję, Brzeziński zatytułował: „Polityka radziecka od przyszłości do przeszłości”, co oznacza, że analizując przeszłość, analizujemy teraźniejszość i odwrotnie. Otóż „Notre Dame de Petersburg” to właśnie prezentacja Rosji radzieckiej cofniętej literacko w przeszłość, do swoich carskich korzeni. Cenzura była na to uczulona, a już na carycę Katarzynę szczególnie, albowiem doktryna Katarzyny wobec Lechistanu niczym się nie różniła od kremlowskiej doktryny postępowania z PRL: dać Polakom pseudowolność, to znaczy trzymać w kajdanach, ale z narodowymi godłami, hymnami, sztandarami i resztą sentymentalnych bibelotów. Swego czasu Bierut (Iwaniuk — agent NKWD), chcąc się wykazać niepokalaną gorliwością wobec Kremla, oświadczył Stalinowi, że zmieni Mazurek Dąbrowskiego. Ale Stalin pohamował zapędy swego kundla, mówiąc twardo: „— Mazurek Dombrowskowo charoszaja pieśnia. Ostawit!”. Inaczej mówiąc: od 1944 roku Kreml stosował wobec Polski doktrynę Katarzyny II. Były dysydent, dzisiejszy dygnitarz MSW, minister Krzysztof Kozłowski, na pytanie, czy mógłby wskazać główne stałe „prohibity”, których pilnowała cenzura lat 1981-1988, odparł: „Zbrodnie stalinowskie, Katyń i wszystko, co związane z Katarzyną II, bo to wszystko wiązało się z niezmiennością polityki Rosji, to wszystko było «ZSRR»”.
Waldemar Łysiak
135
Lepszy
Dlaczego więc Lepszy puścił „Notre Dame de Petersburg”? Lapidarna odpowiedź brzmi: na skutek żonglowania poezją. Nie obyło się, rzecz prosta, bez wymiany handlowej. Za puszczenie tego rozdziału zgodziłem się zmienić końcówkę rozdziału pt. „Blizna”. Był tam wierszyk ze stwierdzeniem, iż Polska to kraj: „ .................... gdzie wciąż jeszcze ropieje ta blizna: Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna”. Zamieniłem to na czas przeszły: „ ..................... gdzie przez wieki ropiała ta blizna: Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna”. Ale to nie wystarczyło. Musiałem również zmienić motto w „Notre Dame de Petersburg” na wytrychowe. Mottem oryginalnym był anonimowy, XVIIIwieczny wiersz „Do zdrajców”: „Wy, coście własny kraj zaprzedali, Coście Polaka zguby szukali, Wspomnijcie sobie na wasze czyny, Popierające myśl Katarzyny”. Ten wierszyk poszedł później jako motto do rozdziału „Doktryna i sidła” (o doktrynie Katarzyny II) w „Milczących psach”, zaś do „Notre Dame de Petersburg” dałem leninowskie motto — cytat z tomu XV „Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej”: „Caryzm rosyjski za Katarzyny II począł grać rolę «międzynarodowego żandarma» (...) W ogóle jej polityka była — jak to wykazał W. I. Lenin («Dzieła», t. 5) — charakterystyczna dla rosyjskich monarchów, którzy flirtowali z liberalizmem, lecz okazywali się katami”. Motto mottem, a treść treścią — będąc na miejscu sowieckich władz, oprotestowałbym nie „Cesarskiego pokera”, lecz ten rozdział z „Wysp bezludnych”. Kilka jego akapitów — nie wątpię — oprotestowałby też każdy rusofil, a takich ludzi na tej Ziemi nie brak i nigdy nie brakowało. Jak się nie stęka pod rosyjskim butem, to Rosja jest groźna, lecz dzięki temu imponująca, fascynująca, podniecająca niczym bajkowy smok, niczym gwałciciel, o którym ladies przeczytały w gazetach. Istnieje dobre lekarstwo dla rusofilów i komunistów całego globu — wysłać ich do Rosji na rok. Co ja mówię — na
Waldemar Łysiak
136
Lepszy
miesiąc! Choć może nawet tydzień byłby wystarczającą terapią dla kretyna. A jak nie, to posłać im gości. Tę drugą receptę Słowacki reklamował już w XIX wieku, gdy go zgniewał czeski rusofil, profesor–filolog Vaclav Hanka: „Niewiele żądam... aby w jego domu Postojem tylko stanęli dwaj Dońce... Bóg widzi, złego nie życzę nikomu... (...).... ażeby mu zrobili rajem Ten świat... Kozacy jego dwaj — z nahajem”. Jedyną moją książką, której Lepszy palcem nie tknął, był mój debiut, biografia (a właściwie monografia twórczości) Franka Lloyda Wrighta. Patrząc od strony formalnej (wydawniczej) mój książkowy debiut to powieść nagrodzona w konkursie literackim A.D. 1971. Notabene ów konkurs ogłoszono na 50–lecie Związku Literatów Polskich, co powinno było mnie zobligować do wstąpienia później w ich szereg, czego jakoś nie uczyniłem, nie powiększyłem owej kongregacji mistrzów, o której Adolf Rudnicki powiada, że największą pasją ludzi w niej zrzeszonych jest wzajemne przysypywanie się matką ziemią („miażdżenie i niszczenie”), a czynią to, według Marka Hłaski, „z wprawą zawodowych grabarzy”. Nagrodzona powieść ukazała się w 1974 roku, podczas gdy „Frank Lloyd Wright” w roku 1982, w trzech krajach równocześnie (Polska, Węgry i Niemcy). Lecz to jest mój debiut, gdyż biografię Wrighta zmajstrowałem w roku 1966. Też konkursowo. Ów konkurs ogłosił Wydział Architektury PW, gdyż nie istniała w języku polskim monografia twórczości Wrighta, co stanowiło duże utrudnienie dydaktyczne. Był to konkurs dla profesorów, docentów, adiunktów i hierarchów podobnego szczebla, ale żeby imprezę udemokratycznić i nadać jej większy liczbowy splendor, dopuszczono też studenterię wyższych roczników. Prace anonimowe i tylko jeden laur — dla zwycięzcy. Po ustaleniu, która praca jest najlepsza, otwarto kopertę z jej hasłem, aby zobaczyć, który profesor to napisał. W kopercie było nazwisko studenta czwartego roku, co profesorom i docentom uświadomiło bezsens wymogu anonimowości konkursowej. Ale werdyktu cofnąć już nie było można. Można było tylko sprawić, żeby szczeniak nie dostał (prócz nagrody) honorarium wydawniczego. Polska biografia Wrighta musiała zaczekać na druk aż student–triumfator sam zostanie belfrem i Arkady zwrócą się do niego z propozycją. Cenzura, jak już powiedziałem, nie zakwestionowała jednego wyrazu. Tak więc „Frank Lloyd Wright” miał zero ingerencji. Tuż za nim idą na tej liście „Perfidia” i „Szachista” — w obu książkach ingerencje były minimalne. W odniesieniu do „Wysp zaczarowanych” i do „Francuskiej
Waldemar Łysiak
137
Lepszy
ścieżki” nie da się tego powiedzieć, choć nie da się też powiedzieć, iż było ich sporo. W tym drugim przypadku chodziło o dwa rozdziały. W rozdziale na temat Rewolucji Francuskiej Lepszy wyciął porównanie barbarzyńców jakobińskich z bolszewickimi, zaś w rozdziale o fałszerzach historii („Gabinet kosmetyki historii”) wszystkie oskarżenia pod adresem renegatów (Kostka Napierski, Marceli Nowotko, Armia Ludowa), których historycy–marksiści kreowali na bohaterów. Cóż jednak może wytrwałość, mówi się: „Do trzech razy sztuka”. W pierwszym wydaniu „Francuskiej ścieżki” (1976) nie ukazało się z tego nic. Do wydania drugiego (1979) wtryniłem te same fragmenty i znowu pan cenzor dał im kopa. Nie zrażony — wpakowałem je do trzeciego wydania (1984) i tym razem część ujrzała druk. Zdrajca i prowokator Napierski oraz grono apologetów tego „bohatera ludowego” dostali w tyłek bez skreśleń. Lepszy wyrzucił mi znowu Armię Ludową, lecz puścił frazę o polskich oszustach „poprzebieranych w historiograficzne togi”, których profesją jest „tworzenie nie istniejących w rzeczywistości partyzantek i ruchów oporu”. O Nowotce nie puścił ani słowa. To już łaskawszy był kilka lat wcześniej, gdy pozwolił mi zaatakować w jednym z tygodników lipne eksponowanie „partyzantki nieAK-owskiej” (w domyśle: czerwonej) i wykpić „dziwne twierdzenie, że «reakcja polska» zamordowała bądź wydała gestapo — Nowotkę, Findera i Fornalską” (w domyśle: powykańczali się sami). Również „Asfaltowy saloon” miał dość umiarkowaną liczbę interwencji cenzorskich, a co najmniej trzy rzeczy typu „aluzju poniał?” i jedna salwa na wprost — zostały przepuszczone. Salwą był wiersz Ludwika Mierosławskiego, pełen „zoologicznej” nienawiści do Rosjan i do służenia Moskalom: „Roją się, tłoczą, migają mieszańce Z Negra, Tatara, Żyda, niedźwiedzicy. Tłumnie zagnane do jednych zastępów Byłe kacyki, hospodary, chany, Kniazie, burłaki, złodzieje, hetmany, Broń nabijają na dwanaście tempów; Pod burym płaszczem zakrywają razem Dumę, nadzieję, przekleństwa rozpaczy, Piętno, co Boga posłanników znaczy, I piętno, kata palone żelazem; Bo czart poprzysiągł, że na głos despoty Człowiek zapomni czego bóstwo chciało, Piekłu da duszę, katom rzuci ciało, A imię zmieni na numer swej roty”.
Waldemar Łysiak
138
Lepszy
Wydrukowane w „Asfaltowym saloonie” aluzje godziły w PRL. Pierwszą była złośliwość wobec decydentów, „którzy mówią po polsku, a tyle już oddali diabłu w pacht, że nic w nich nie zostało z polskości. Nie umieją rozmawiać z ludźmi. A demokracja to dialog”. Drugą było porównanie gnębionych Siuksów i gnębionych Polaków („To są dwa bliźniacze narody...” itd.). Trzecią pocieszałem dysydentów opluwanych przez media peerelowskie: „Historia uczy, że jeśli kogoś w jego kraju ogłoszą publicznie łobuzem i kanalią, to jeszcze wcale nie znaczy, że on nią jest”. Cięcia we „Francuskiej ścieżce” czy w „Asfaltowym saloonie” były fraszką w porównaniu np. z „MW”. Książka ta czekała na druk kilka lat, nie z winy Lepszego, lecz z winy naszej kulawej poligrafii. Prezentować miała moje fascynacje malarstwem, w tym przypadku literackie, historiozoficzne i baśniowe (z pominięciem warsztatowych, które Czytelnika literatury pięknej nie interesują). Dzisiaj są one dla mnie archaicznymi w pewnym stopniu. W stopniu biograficznym. To nie znaczy, że się wypieram tych, których wówczas reklamowałem; wciąż moją miłością jest Soutine, Chagall, De La Tour, Bosch, Toulouse–Lautrec, Friedrich, Lorrain, Turner, Modigliani, Botticelli, Guardi, Goya, Monet, Delacroix, van Gogh, Bruegel, Magritte, Dali czy Piero di Cosimo. Lecz ilu innych, często mniej znanych, na pewno nie tak wielkich, jak Tycjan, Grünewald, van Eyck, Rembrandt, Vermeer, Giorgione czy Caravaggio, weszło mi do serca od tamtego czasu! Niech posłużą za przykład czterej flamandzcy pejzażyści z początków wieku XVII, moim zdaniem artystyczni wnukowie Met de Biesa: Peter II Stevens, Paul Bril, Joos II Momper i Roelandt Savery. Ale jak mogłem, w latach siedemdziesiątych, dobrze ich znać? Dzieła Stevensa są ogromną rzadkością i pierwszą okazję do ich smakowania, nieomal w komplecie (sześć obrazów), przyniosła w roku 1988 wspaniała zachodnioniemiecka wystawa „Sztuka i kultura na dworze Rudolfa II”. Dzięki tej samej wystawie (w Essen) poznałem dobrze twórczość Roelandta Savery, którego kocham tylko jako czystego pejzażystę (jako animalista mało mnie obchodzi). „MW”, z częścią mojego dawnego gwiazdozbioru malarstwa, miało być drukowane w latach siedemdziesiątych, a wyszło dopiero w 1984 roku. Wcześniej chciały rzecz drukować cztery kolejno wydawnictwa warszawskie, lecz z ilustracjami biało–czarnymi, a ja się uparłem, że kolorowe obrazy mają być kolorowe, oraz że jakość kolorów ma być co najmniej dobra, więc nie podpisywałem umów. W roku 1979, dając wywiad dla warszawskiego dziennika, wspomniałem o tym moim uporze. Następnego dnia zadzwonił krakowski edytor:
Waldemar Łysiak
139
Lepszy
— Panie Łysiak, niech pan podpisze umowę z nami. Krakowska Drukarnia Narodowa wydrukuje panu każdy kolor na fińskiej kredzie. Gwarantuję to panu. Ale ochrony przed Lepszym nie mógł mi zagwarantować. Cóż więc wydrukowano z rzeczy „niecenzuralnych”? Bardzo mało, lecz wystarczająco dużo. Przeszedł łagrowy Bajland z Czerwonym Kapturkiem jako królową (rozdział „Zabójca bajek”), Bajland, w którym policji szefują disneyowskie „świnki trzy”, szkolnictwem rządzi Koziołek Matołek, a królowa wygłasza przemówienia, które pisze dla niej Kaczor Donald. Przeszło „Prawo błazna” ze zdaniem: „Sposób, w jaki dzisiaj udziela się panującym nagan, może obudzić w najpoczciwszym człowieku tęsknotę za obelgami” (A.D. 1990 nic się pod tym względem nie zmieniło). Przeszły dwa zdania cytowane: „Były psy, u których Pawłowowi w żaden sposób nie udało się wywołać odruchów warunkowych — chwała pojęciu wolności”, plus (jako komentarz do uwięzionych małp Bruegela): „Tylko ten, kto mówi: Nie!, jest wolny”. Przeszedł podobny, „aluzyjny” komentarz do „Koła skazańców” van Gogha. Ale najważniejsze, iż przeszedł Katyń (Bourreaugne, o czym już wspominałem) i na końcu mój młodzieńczy wiersz, w którym nie ma żadnych aluzji, wszystko jest tak proste, że wystarczy umieć czytać. Nie param się poezją, trochę gryzmoliłem podczas studiów, ten wiersz się wówczas urodził. Dałem go do „MW”, będący pewnym, że Lepszy zetnie, a tu niespodzianka, pan cenzor miewał pobłażliwość. Wiersz był o marzeniu: W moim niebie przy szklanych urnach pełnią straż dzieci błękitnookie im tylko wolno liczyć głosy w moim niebie. W moim niebie kiedy śmieją się to nie płaczą bezgłośnie bezsilni w nienawiści a gdy mówią — stoją prosto w moim niebie.
Waldemar Łysiak
140
W moim niebie spod przeźroczystej opaski Temidy dwa odważniki wyłupiono by cierpliwości kres odważyć w moim niebie. W moim niebie pomnik rebelii tonie w kwiatach i Torquemada żywcem płonie odarty ze skóry w moim niebie. W moim niebie przed ołtarzami Mistrza Wieloryba biją się w piersi ławice rąk uciętych za strzyżenie ogrodów w moim niebie. W moim niebie stada mustangów niosą Indian po oceanie prerii przez bogów nad asfaltem wskrzeszonej w moim niebie. W moim niebie pokornieją słońca Cortez przeprasza dzikich i Einstein klęczy przed Cagliostrem pojął wreszcie w moim niebie.
Lepszy
Waldemar Łysiak
141
Lepszy
Ostatnia zwrotka w tym ośmiozwrotkowcu roiła to samo, co roił każdy z nas: W moim niebie zmartwychwstałe sny biorą odwet za wieki niespełnień na jawach którym piekło pisane w moim niebie. Kiepska to poezja, między nią a prawdziwą poezją jest tak wielka przepaść, jak między szczęściem (które nigdy nie trwa wiecznie) a nieszczęściem (które może trwać w nieskończoność). Lecz treść tych rymów była jawnym oskarżeniem czerwonego, stąd moje zdziwienie, że Lepszy puścił to do druku. Równie byłem zdziwiony, gdy ocenzurowana została „Konkwista”, powieść o zwycięstwie KGB — o podbiciu i skomunizowaniu jeszcze jednego słabego państwa, w następstwie czego na kremlowskiej mapie trzeba było zamalować ów kraj na kolor czerwony: „W dużym ceglanym budynku młody oficer przemierzał korytarz, niosąc pod pachą teczkę z dokumentami rozszyfrowanymi dla urzędnika wyższego. Nim wszedł do gabinetu, zatrzymał go widok koleżanki pracującej przy ścianie, którą zamieniono w gigantyczny obraz świata, w dwukolistą mapę z granicami wszystkich krajów pomalowanych na trzy kolory. Dziewczyna miała w jednym ręku farbę, w drugim pędzelek, przemalowując szybko któreś z państw. Raz– dwa–trzy i po wszystkim. «Jakie to łatwe!» — pomyślał oficer i wszedł do gabinetu”. „W dużym ceglanym budynku...”. Że jest to budynek KGB, wydrukować nie było można. Ale bałem się, że Lepszy wyrzuci mi cały ten akapit. I że wyrzuci mi zdanko, iż Kadafiego przed własnym narodem strzeże ochrona złożona z Kubańczyków. I że wyrzuci mi przemówienie kapitana Guccioniego o tym, jak rząd amerykański jest robiony przez Kreml w konia, dekada za dekadą („Czasami myślę, że ten koszmar może się jednak okazać zbawienny. Rosjanie, obserwując jak to narasta, umrą kiedyś wszyscy ze śmiechu, a nam pozostanie tylko wykopać im groby...”). I że wyrzuci mi stek kpin o morale dyplomatów sowieckich, i o tym, w jakim strachu przed własną wierchuszką ci panowie żyją. I że wyrzuci mi sugestię, iż Światowa Rada Pokoju to sowiecka agentura. I że wyrzuci mi stwierdzenie, iż system komunistyczny jest „demokracją tak zwaną ludową, czyli taką, w której rządzi lud wybierany przez samego siebie,
Waldemar Łysiak
142
Lepszy
bez względu na to, czy mu to odpowiada, czy nie odpowiada”. A to wszystko poszło, plus jeszcze kilka innych rzeczy, którym dawałem małe szanse. „Konkwista” była cenzurowana w 1987 roku. Rok później system komunistyczny, który z jakichś powodów zawsze wzorowo współczuł ludom (zamorskim), natomiast pozostawał niewrażliwy aż do okrucieństwa na los jednostki ludzkiej (zwłaszcza we własnym imperium) — począł się walić nad Wisłą. Lepszy zezwolił mi to przewidzieć już w „Wyspach zaczarowanych” (1974): „Nie ma wiecznych imperiów i nie trzeba tu proroctw — trzeba tylko cierpliwości (...) Naprawdę «ten się śmieje, kto się ostatni śmieje». Choćby ten śmiech miał się nawet rozlec po wielu, wielu latach. Wszystko to tylko problem czasu i umiejętności doczekania. Ludzie będą w tym czasie umierać, lecz narody nie. Cierpliwości — trawa z czasem zamienia się w mleko”. Owa marksistowska „Trawa” (jak nazwałem „Kapitał” w „Wyspach bezludnych”) zamieniła się dziś w mleko, ale póki co jest ono jeszcze chude. W peerelowskim mleku (tym od krów) były śladowe ilości mleka. W mleku Rzeczypospolitej Antykomunistycznej jest ożywczy antykomunizm, tylko że wiele polskich dzieci o tym nie wie, bo rodziców już nie stać na mleko. Oto cena, którą ludzie teraz płacą za półwieczny marsz do obłąkanej, nieziszczalnej utopii, za tę wymuszoną procesję niewolników w latach 1944–1989. Cena, którą będziemy płacić bardzo długo. Jest bowiem tylko jeden sposób, aby droga od komunizmu do względnego dobrobytu trwała krócej niż życie pokolenia. Ten sposób to kolonializm — ekonomiczne i administracyjne skolonializowanie Polski przez zachodnich kapitalistów. Jeśli tu przyjdą wielką gromadą jacyś biali ludzie i zasadzą własne banki, własną komunikację, własną policję finansową, ekonomikę, dyscyplinę, łączność i obyczajowość urzędniczą, wszystko własne — to jest szansa, by chaos, nędza, ruina, bezmyślność i bezradność ustąpiły szybko. Jeśli zaś będziemy Polskę reperować sami, za pomocą tych przegniłych struktur, tych zdemoralizowanych bądź niekompetentnych ludzi, tych dziur bez dna i ambicyjek bez kresu, czyli tego wszystkiego, co komunizm solidnie zbudował między Tatrami a Bałtykiem, i czemu na imię wiara w cuda, ignorancja, tumiwisizm, złodziejstwo, partactwo i gangsterstwo — kurowanie naszego ogródka potrwa wiek. Honoru, martyrologii i religii nie da się włożyć do garnka ani zrealizować jako czeku bankowego lub jako biletu do raju. Wybór mamy między nowym niewolnictwem a suwerenną bidą. Kolonializm to rzecz straszna. Przez pół wieku bolszewicy sprzedawali upiorny wizerunek okajdanionego Murzynka Bambo, którego biały nadzorca chłoszcze pejczem po nagich plecach zgiętych przy nieludzkiej robocie. Potem
Waldemar Łysiak
143
Lepszy
Murzynek Bambo się wyzwolił — przegnał białych nadzorców i cała Afryka (wyjąwszy RPA) stała się wolna. Odtąd Murzynek Bambo mógł już tylko płakać, krwawić, zdychać z głodu lub od zarazy i — jeśli miał trochę szczęścia — uciekać do kraju, w którym panował apartheid. Z całej czarnej Afryki Murzyni zwiewali do RPA, gdzie ich los był tysiąc razy lepszy niż w wyzwolonych i natychmiast po wyzwoleniu rujnowanych ojczyznach. W RPA odzyskiwali siły i zdrowie, po czym z wrodzoną sobie inteligencją przyłączali się do niszczenia („odkolonizowywania”) RPA, aby już donikąd nie można było na tym kontynencie uciec. Ponieważ międzynarodowy komunizm udzielał wsparcia odkolonizowywaniu — cel jest dzisiaj bliski. Znakomity reportaż z RPA, który kilka dni temu przeczytałem — reportaż Marii Dłużewskiej w „Tygodniku Solidarność” — kończy się następująco: „Myślę, że zobaczyłam ostatnie dni RPA. Ostatniego miejsca w Afryce, gdzie uciekinierzy z wolnej Angoli czy Mozambiku mogli znaleźć pracę i przyzwoite warunki życia. Autostrady zarosną, urządzenia techniczne rozsypią się, a wrażliwa Europa zorganizuje wielki koncert rockowy, żeby zebrać pieniądze na głodujących Murzynów”. Wszystko to opisałem kilka lat temu w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Ballada o czarnym makapho”). Opisałem jak po wypędzeniu białego człowieka z kwitnących krajów afrykańskich tubylcy zamieniają tej kraje w rumowiska i padoły niewyobrażalnych cierpień, jak okrutne są czarne rządzące elity i jak czarne udręczone społeczeństwa tęsknią skrycie do czasów kolonialnych, bo życie było wówczas rajem w porównaniu z tym, co jest teraz. Leitmotiv mojego eseju brzmiał mniej więcej tak: czarni, wypędziwszy z Afryki białych, wrócili do jaskiń i na drzewo, i teraz albo wieją do RPA i Europy, albo z jaskini i z korony drzewa wyciągają w kierunku białych czarne dłonie: money, money!!! Dostają ten pieniądz, marnują go i nie zmienia się nic. That’s all, ladies and gentlemen, taka jest prawda. Za tę prawdę o kwadraturze koła — za „Balladę o czarnym makapho” — usłyszałem: „to rasizm!”. Jasne! Całe życie marzyłem o tym, by zostać rasistą. Zostałem nim za reklamę kolonializmu ergo za mówienie prawd o różnicy między głodem a dostatkiem, między permanentnym cierpieniem a przyzwoitą egzystencją, między podległością administracyjną (która nie ma żadnego znaczenia w Afryce struktur plemiennych) a pseudowolnością. Ci, którzy rzucają taką obelgę, są dobrymi ludźmi — kochają Murzynka Bambo wolnego, a to, że on umiera z głodu od tej „wolności”, wcale im nie przeszkadza. W ogóle świat jest pełen ludzi bardzo dobrych, którzy są bardzo dobrymi ludźmi, bo na przykład demonstrują w obronie wielorybów, idąc jezdnią, przy której leży facet bez nóg i żuje chleb ze śmietnika. Albo chcą rozbroić wszystkie
Waldemar Łysiak
144
Lepszy
zachodnie rakiety, żeby wschodnie miały lżej. Albo pragną, żeby nie mordować morderców. Albo wychowują dziecko na przyzwoitego człowieka pogrzebaczem i wracając o czwartej rano do domu zawsze przyniosą dziecku lizaka, a to, że jest on trochę ubłocony, nie psuje im humoru. Albo modlą się regularnie, żeby Bóg widział jacy są dobrzy i szlachetni, i nie był sknerą. Dobrych ludzi bardzo łatwo rozpoznać. Istnieje wiele rozpoznawczych znaków, na przykład umiłowanie zwierząt. Dobrzy ludzie mają dwa psy, chomika, złotą rybkę i papużkę, zimą sypią ptactwu ziarno, regularnie odwiedzają ZOO, a gdy kłamią, to patrzą uczciwie w oczy i jeśli nawet popełniają jakąś nikczemność, to tylko w walce o byt lub żeby nie wyjść z wprawy. Himmler kochał zwierzęta tak czule, że już nie można czulej, uwielbiał nosić małe kurczaczki w dłoniach, a o charakterystycznym dla Niemców umiłowaniu zwierząt („My, Niemcy, jako jedyni na świecie wykazujemy właściwą postawę wobec zwierząt”) mówił w tym samym przemówieniu do dowódców SS (1943), w którym wyraził pretensję wobec rodaków, że przeszkadzają wytracić żydostwo definitywnie, bo każdy Niemiec ma swojego „przyzwoitego Żyda”, którego radby oszczędzić. Tak więc obelgą się przejąłem, ale nie przejąłem się zbytnio. Cóż są warte głupie obelgi wobec jednego czarnego dziecka, które umiera z głodu? Umierają tak miliony. Albo wobec matki i niemowlęcia wciśniętych w oponę samochodową, którą się zapala i oni płoną żywcem (jest to powszechna w RPA metoda terroru, którą czarni bojownicy stosują wobec czarnych lojalistów). Podobno są dwie rzeczy nieskończone, lecz granice miłosierdzia boskiego widać codziennie w promieniu kilkudziesięciu metrów (bez względu na to, gdzie człowiek żyje), zaś głupota ludzka naprawdę nie ma żadnych granic. Obelgi mogą mnie denerwować, ale nie mogą mnie zmienić, jestem beton. Dokładnie tak, jak napisałem w przedmowie do „Wysp bezludnych”: „Wśród wrzeszczących jestem niemową, wśród dewotów ateistą, wśród krwiożerczych antysemitów Żydem, wśród fanatycznych lewaków oficerem białej gwardii (...), a wśród głodnych chciałbym być manną”. Nostalgia kolonialna w literaturze to jest rasizm teoretyczny. Osobiście uprawiam też rasizm praktyczny. Uprawiam go na Wydziale Architektury PW, gdzie m. in. studiują młodzi mężczyźni o hebanowej lub czekoladowej skórze. Pochodzą z różnych afrykańskich krajów, do których na ogół nie zamierzają wracać, ale przed niewróceniem chcą zdobyć dyplom polskiej wyższej uczelni. Droga do tego celu byłaby łatwa i przyjemna, gdyby nie trzeba było na ostatnim (piątym) roku studiów zdawać egzaminu z Historii Kultury i Cywilizacji. Ja im tego egzaminu nie zaliczam w czterech przypadkach na pięć. Z głupiego powodu: bo oni nie potrafią zdać. Tych czterech z każdych
Waldemar Łysiak
145
Lepszy
pięciu nie potrafi zdać nawet na ocenę dwója z dwoma minusami, zdają na mniej niż zero (piąty zdaje na dwa z minusem i ja mu zaliczam egzamin, uwzględniając fakt, że on jako Murzyn ma trudność ze zrozumieniem, co to jest barok). Ci, którzy permanentnie nie mogą zaliczyć, żądają, bym zaliczył im przedmiot bez egzaminu. Pytam ich, dlaczego. Dlatego — odpowiadają łamaną angielszczyzną, francuszczyzną lub polszczyzną — że my nie znamy polskiego języka i nie rozumiemy pańskich wykładów. Wówczas ja przestaję rozumieć, jakim sposobem ci sympatyczni chłopcy doszli do piątego roku studiów? Jak i za co udawało im się w ciągu czterech poprzednich lat zaliczyć wszystko, mimo że nie rozumieli niczego? Tę zagadkę winna wyjaśnić Policja Państwowa, choćby w tym celu, żeby nasze wyższe uczelnie przestały być internacjonalistycznymi żłobkami i abym ja przestał być praktykującym rasistą. Wewnątrz rasizmu istnieją jeszcze tak zwane wąskie specjalizacje. Na przykład antysemityzm lub filosemityzm. W taką szufladkę łatwiej wpaść niż w nie zamknięty właz do kanału. Wystarczy, że uważasz za kretynów ludzi, którzy wielbią Marksa, i już jesteś dla marksistów antysemitą, Marks był Żydem. Wystarczy, że uważasz za bydlaków ludzi, którzy dewastują kirkut, i już dla antysemitów jesteś filosemitą. Strach żyć na zwariowanej Ziemi. A gdy do tego publicznie się produkujesz, jesteś jak ten ruchomy cel — kulomioty walą ze wszystkich stron. Napisz lub wygłoś, że nie lubisz piosenkarki o pseudonimie Madonna, a zostaniesz: wrogiem kobiet, muzyki rozrywkowej, wolności obyczajowej, Stanów Zjednoczonych oraz przemysłu video i fonograficznego, a na dokładkę będziesz jeszcze musiał przysiąc, że to, co powiedziałeś, nie jest zawoalowanym bluźnierstwem wobec Matki Jezusa Chrystusa. Od człowieka, który przeczytał „Dobrego”, usłyszałem: „to antysemityzm!”, chociaż mnie się wydawało, że gdy przedstawiam mechanizm antysemickich prowokacji w wykonaniu SB, to uprawiam coś odwrotnego: anty–antysemityzm. Od dwóch studentów muzułmanów usłyszałem publicznie: „to syjonizm!” (bo podczas wykładu zacytowałem Nahuma Goldmana, potępiłem skazanie Rushdiego i przekląłem Holocaust, a nie przekląłem pogromców Intifady). Od pani w budynku KC usłyszałem: „to klerykalizm!” (bo byłem goszczony w Watykanie). Pojęcia nie mam, dlaczego nikt mnie dotąd nie oskarżył — aby było do kompletu — o homoseksualizm, za reklamowanie pedałów: Botticellego, Leonarda, Michelangela czy Szekspira. Kilkanaście roczników moich studentów, a także gromadka czytelników moich książek zaświadczą, że można mi jeszcze wlepić komunizm (za apologię św. Franciszka), faszyzm (za pochwałę ustawodawstwa ochrony
Waldemar Łysiak
146
Lepszy
zabytków w Italii Mussoliniego), leseferyzm (za głoszenie, że nietolerancja to sukinsyństwo), perwersjonizm (za rozdział w „MW” o gołych babach malowanych przez artystów, zresztą rasistowski, bo tylko o blondynkach), sadyzm (za opis tortur we „Flecie z mandragory”) i kanibalizm (wszystko jedno za co — za cokolwiek). Wychodzi na to, że jestem najwszechstronniejszym człowiekiem globu. A przecież nie wymieniłem wszystkiego, nie zacytowałem recenzji w „Nowych Książkach”, gdzie po moim dorobku przejechał się głośny literat partyjny, ten sam, który A.D. 1968 grzmiał w sejmie przeciw „syjonistom” i studentom. Nie przytoczyłem wszystkich dobrych rad, też pełnych „izmów” (ekspresjonizmów, modernizmów, surrealizmów etc.) — mnóstwo ludzi nie tylko wie lepiej, kim jestem, ale jak, o czym i dla kogo powinienem pisać. Słowacki: „O Boże! ileż bym stworzył romansów, Gdybym chciał wszystkich d...w być zabawą!”. Sam nikomu niczego nie radzę, jeśli pominąć kolonializm, który doradzam wszystkim i za który też oberwę, mam to jak w sejfach banku szwajcarskiego. Teraz poważnie: nie namawiam nikogo, by oddać Polskę w kolonialny pacht. Tłumaczę tylko — widząc ogrom złudzeń i dziecinnych nadziei — jaka jest alternatywa. Ekonomiczny kolonializm, czyli szybkie wyjście z kryzysu, lub samodzielne reformatorstwo (nawet wspomagane), czyli długie lata udręki. Pierwszy wariant jest nie do przyjęcia (obawiam się, że dla potencjalnych kolonialistów też). Drugi jest do przecierpienia. Będzie głośno. Będzie tak, jak pisał Ortega y Gasset: „Potężne wołanie wznoszące się ku gwiazdom, niczym wycie niezliczonych psów, z błaganiem, by zjawił się ktoś lub coś i wszystkim się zajął”. Albo będzie jeszcze głośniej... Ponieważ kolonializm odpada, proponuję monarchizm. Chodzi o to, żeby obrać kogoś królem Polski i żeby on się wszystkim zajął. Musi to być człowiek o manierach i koneksjach światowych, i o imieniu, które łatwo wymówić we wszystkich cywilizowanych językach („sexy name”), nie jakiś lechicki prościuch, tylko na przykład biblijny Adam. I koniecznie święty, jak kniaź Myszkin u Dostojewskiego. W sumie Adam M. Idealnym wzorcem takiego Adama był Adam Mickiewicz, człowiek Europy, który już jako student spiskował przeciw Moskalom (filomata–filareta), a później podgryzał ich piórem, choć nie za mocno, więc oni go prześladowali, lecz nie nazbyt boleśnie, a to, czego nie mógł wydrukować nad Wisłą, Wilią lub Newą, drukował nad Sekwaną. Co dalej? Dalej Adam M. skumał się z rosyjskim agentem Towiańskim (o agenturalnej działalności Towiańskiego
Waldemar Łysiak
147
Lepszy
piszę w „Napoleoniadzie”) i zaczął karcić rodaków, przemawiając z trybuny KSB (Koło Sprawy Bożej — sekta Towiańskiego) niczym z trybuny polskiego sejmu. Karcił za to, że Polacy nie chcą Moskalom i ich psom wybaczyć morza przelanej krwi, oceanu ukradzionej ziemi, krat, kajdan, bestialstw, wyciorów, knutów i Sybirów, i że proszą Boga o sprawiedliwość, czym uprawiają przebrzydłą nienawiść. Zamiast nienawiści Adam lansował miłość braterską katów i ofiar, a czynił to bardzo energicznie, z pasją świętego. Gdy podczas jednej z takich mów przerwał mu oburzony Słowacki, Adam M. wyrzucił go z posiedzenia, rycząc bratnim językiem: „— Paszoł won, durak!”. Casus Słowackiego był typowy. Chodziło o niezrozumiałą wersyfikację: wielu ograniczonych rodaków nie mogło pojąć tego, co mówi patriota Adam M. Dlaczego sprawiedliwość nazywa zemstą, bezkarność zbrodni sprawiedliwością, a pamięć krzywd nienawiścią. Dlaczego uprawia tolerancję dla bijących, a krzyk bitych określa jako niemoralność. Jakim prawem wydaje werdykt uniewinniający w imieniu całego narodu ogólnie, a detalicznie w imieniu rodzin tych ludzi, których pomordowano, ograbiono i zaszczuto. Czemu chce się beatyfikować za życia, darowując złodziejom łupy, a mordercom zbrodnie. I do tego ruga ofiary, że nie oskalpowały swych mózgów z pamięci krzywd. Ci ludzie nie pragnęli „oka za oko”, a już na pewno nie bestialstwa za bestialstwo, pragnęli tylko, by nie nagradzać diabła. Dzięki Bogu (i Towiańskiemu) Adam M. nie był samotny. Miał przyjaciół, którzy dali odpór pamiętliwcom. Wiwatem: — Ecce homo! Ave, Europejczyku, vicisti! Zbawiłeś nasz europejski honor za namową niepokalanego serca twego! Ci mieli rację. Niepokalanej bowiem trzeba cnoty, by podarować komuś nie swoją własność i umorzyć dług, gdy nie jest się wierzycielem. Lecz ludzie ograniczeni nie rozumieli intencji Adama. Ileż nań jeszcze spadło krzywdzących słów! Ze strony Słowackiego, Krasińskiego, Kamieńskiego i tylu innych złych ludzi, można by długo wyliczać. Gdy na posiedzeniu Towarzystwa Słowian w Paryżu (1849), w obecności prawie stu pięćdziesięciu delegatów różnych plemion, Feliks Desprez (z czasem znany dyplomata francuski) powiedział: „Opieram się na autorytecie pana Mickiewicza...”, Leonard Chodźko przerwał mu gniewnie: „— Autorytet pana Mickiewicza jest bardziej niż podejrzany, gdyż my uważamy go za rosyjskiego szpiega!”. Historycy też go nie oszczędzali. Prof. Jan Kucharzewski (autor „Od białego caratu do czerwonego”) w jednej ze swych prac źle się wypowiada na temat tego typu świątobliwości, jaką uprawiał Adam M.: „Pozyskawszy sobie
Waldemar Łysiak
148
Lepszy
już sympatię ludzi, podsuwał tę drogę działania, która odpowiadała jego celom (...), chowając troskliwie dla siebie samego sekret ostatniej mety”. Nie znam sekretu ostatniej mety, ale wiem, że nienawiść to potężna siła — siła niszcząca. Tylu ludzi w Polsce doprowadziło się do tego, do czego Tycjan, Hals czy Goya dochodzili pod koniec swych dróg artystycznych — do monochromatyzmu. Jest to monochromatyzm uczuć — ci ludzie malują sobie komunistów jedną barwą, barwą bezwzględnej nienawiści. Gdyby nikt nie dał im odporu, to popiół na łeb i finis Poloniae! Ale mamy trochę szczęścia. Bo oto znowu na trybunie, przed tą gromadą wilków idącą w miliony, staje człowiek. Ten człowiek to apostoł dobra, mówi jak Bóg. Nie jak Bóg Hebrajczyków, okrutny, zły i wiecznie głodny zemsty Jahwe, lecz jak Chrystus. I nie jak dzierżący kodeks Chrystus Pantokrator z bizantyjskich mozaik i średniowiecznych tympanonów, lecz jak niosący baranka Chrystus Krioforos, Chrystus Dobry Nauczyciel, który był w katakumbach symbolem oporu i wyszedł z podziemi na światło dzienne, by rządzić. Zaprawdę, w boskie szaty ubrał się aktor grający sztukę o nienawiści do nienawiści pt. „Homo sum!”. Chce rządzić? Więc dajmy mu rządzić! Proponuję Adama M. na króla! Niech zagrabione będzie uprawnione, zamordowane przysypane, wymarzone rozmydlone, a czerwone rozbielone na różowo. Niech żyją różowe balety! Że to jest obłąkana propozycja? Może i jest, ale ona nie wynika z obłąkania, tylko z fatalizmu, który jest tak zwaną siłą wyższą. Widocznie taki już los Polski, że jak to bezwolne kobieciątko musi ulegać „konstruktywnym siłom w łonie”. Konstruktywna siła bolszewicka rozpychała się w tym łonie długo, a gdy sflaczała, to łyknęła afrodyzjaku: zwąchała się z drugą konstruktywną siłą i teraz (maj 1990) na spółkę robią w polskim łonie, terroryzując społeczeństwo demagogicznymi frazesami o tolerancji i miłosierdziu, strasząc gdańską wódką, czarną sotnią, faszyzmem, populizmem i wałęsizmem, wreszcie mydląc oczy jedyną racją stołecznego i krakowskiego intelektualizmu. Ten ich intelektualizm sprawia, że człowiekowi wstyd, iż ma warszawską maturę, bo może być również nazwany tutejszym intelektualistą. Dyktatura jawnych gangsterów została zastąpiona dyktaturą faryzeuszów, tak przebiegłą, tak łatwo tumaniącą tłum, tak biegle żonglującą demonami rewanżyzmu, antysemityzmu, sarmatyzmu, szowinizmu i nacjonalizmu, a zarazem tak bezwstydnie ignorującą poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości, że każdy, kto rozumie tę grę, czuje się bezsilny i upokorzony tą bezsiłą „we własnym domu”, zaś jedynym sensownym hasłem jawi mu się parafraza hasełka aktorskiego: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu!
Waldemar Łysiak
149
Lepszy
Nie stój, nie czekaj — uciekaj!!!”. Wiem, że nie powinienem pisać tego, bo to brzmi jak agitacja, zaś agitacja to jest polityka, tymczasem ja do polityki mam stosunek identyczny jak do pcheł. Polityka jest tym, co jest brudne, co skacze i co człowieka obłazi. Kiedy raz w życiu wstąpiłem do (gmachu) PZPR, żądając, by nie blokowano druku moich książek, jeden aparat mnie spytał: — Po co pan się wpieprza w politykę? — To polityka wpieprza się we mnie, proszę pana — odparłem. — Przy pomocy facetów pańskiego pokroju. Polityka „wpieprza się” w życie każdego, ale tylko w krajach, które są domami wariatów (w krajach względnie normalnych można się wywinąć). Robi to przy pomocy ludzi, którzy uprawiają politykę. Ów dom może być komunistyczny lub antykomunistyczny, bez znaczenia — znaczenie ma to, że „wpieprzający” są zawsze facetami identycznego pokroju, takimi, dzięki którym polityka wyciągnęłaby trupa na barykadę. Możesz się polityką brzydzić, może ci być obojętna, możesz się schować w mysiej dziurze i nakryć kocem, a gdy dojdzie cię głos takiego apostoła — nóż sam ci się otwiera w kieszeni. Polska jest domem wariatów i pozostanie nim długo. Dla pisarzy różnica między minionym domem świrów a obecnym jest taka, że w minionym nie można było wydrukować wszystkiego, co zostało napisane. „Milczących psów”, nawet gdybym je ukończył, nie mógłbym tu wydać przed kwietniem A.D. 1990. „Dobrego” również. Chciałem wydać „Dobrego” za granicą, ale gdy miałem już wydawcę, przestałem mieć „Dobrego”. Cała ta afera była jakby rodem z „Dobrego”, co tylko świadczy, że nie pomyliłem się, gdy pisałem we „Francuskiej ścieżce” o życiu namiętnie kopiującym literackie wymysły. Wierzę, że istnieje złośliwa bogini Nemezis, karająca ludzi przez spełnianie ich rojeń, więc nie doznałem szoku jak pierwszy naiwny, aczkolwiek nie było mi wesoło. Nazwałem tę boginię kiedyś Perfidią (w zbiorze opowiadań pt. „Perfidia”), pisząc, iż bez niej i bez jej ofiar „życie byłoby nudne jak bat bez grzbietu”. I to jest wszystko, co chcę powiedzieć o aferze z „Dobrym” — to, plus motto „Lepszego”. „Dobry” powstał w latach 1984–1986. Powstał m. in. dzięki pośrednictwu pewnego przemytnika, za pomocą którego od lat sprowadzałem z Zachodu bardzo rzadkie lekarstwa dla dzieci. Ów człowiek skontaktował mnie z kilkoma asami warszawskiego podziemia kryminalnego. Dla nich to była frajda — spotkanie ze znanym pisarzem. Dla mnie to była jeszcze większa frajda — spotkanie z markowymi bandziorami. Czy nie było mi wstyd? Na przykład uścisnąć przy powitaniu rękę zbrodniarza? Wolne żarty!
Waldemar Łysiak
150
Lepszy
Przypomnijcie sobie, komu ściskaliście ręce przez czterdzieści lat, ja tego nie robiłem. Miliony ludzi samym klaskaniem pobrudziły sobie dłonie bardziej niż ja, gdy podawałem rękę tym oprychom. Nie wiem, ile taki bandyta, jeden czy drugi, ma honoru (bandyckiego), ale tak jak zawodowa prostytutka jest uczciwszą kobietą niż te tabuny wyzwolonych żon i mamuś, co noszą na piersiach medalik z Matką Boską i puszczają się cichcem przy każdej okazji, tak pospolity złodziej jest uczciwszy od nomenklaturowego, bo kradnąc nie udaje strażnika praw i nie żąda za to chlebowego krzyża. Jeśli zaś chodzi o literacki wstyd — Marek Hłasko zauważył słusznie, iż „książki pisze się wtedy, gdy przekroczy się ostatnią barierę wstydu”. No i precedens był nie do pogardzenia. Balzac wzbogacił „Komedię ludzką” spotykając się z królem francuskich galerników, straszliwym Vidocq’iem, i wyciągając od niego sekrety państwa zbrodni. A ponieważ Vidocq był kolejno bandytą, agentem policji i szefem policji, miał też do sprzedania tajemnice wzajemnych powiązań bandziorów i policjantów. Rozśmieszyło mnie (i z pewnością nie tylko mnie), gdy w 1983 roku nowojorski „Przegląd Polski” ozdobił artykuł na mój temat karykaturą Łysiaka à la Balzac. Śmieszne było też twierdzenie, że przejawiam podobną „szerokość zainteresowań literackich”. Ale to, że od bandytów czerpałem natchnienie, tak jak Balzac od Vidocqa, śmieszne nie było. Przejawiłem podobną ciekawość ludźmi z tamtego świata, który nazywamy półświatkiem. Miałem kilka „rendez–vous” z delegatami podziemia stołecznego. Na przywitanie urządzili mi „show” lingwistyczny: zaczęli rozmawiać czystą kminą. Zupełnie jakby obok gaworzyło kilku Chińczyków, nie zrozumiałem jednej sylaby! Było to piękne. Potem dowiedziałem się wielu rzeczy, z których nie wszystko pozwolono mi wykorzystać. Dzisiaj, gdy zbieram za „Dobrego” połajanki i komplementy, jedna z ocen wlała we mnie pychę bezwstydną. Z Lublina zadzwonił potentat tamtejszego wolnego rynku, pan Cacka. Powtórzył, modulując knajacko głos, co mówi o „Dobrym” lubelski półświatek: — K..., przecież pisarz tego nie mógł machnąć, jak rany Boga! To pisał niezły kozak warszawski, nasz człowiek, może nie? Przyjaciele kpią teraz (również modulując tembr głosu) szemrano-pijacką chrypką: — Jasne, nasz Walduś to pisał! Ten Criminal–Nobel będzie moim jedynym i Panteon wszystkich bóstw mi świadkiem, że nie zamieniłbym go. Problem ufności podczas wspomnianych kontaktów nie polegał na tym, czy mnie można zaufać. Wiadomo było, że można, bo ktoś mocny poręczył za moje słowo i za to, że nie należę do masochistów–samobójców. Problem ten
Waldemar Łysiak
151
Lepszy
polegał na tym, czy ja powinienem wierzyć we wszystko, co oni sprzedają. Sprawdzić nie mogłem niczego, ale życie dokonało sprawdzenia. Kilka lat po napisaniu książki dowiedziałem się, że przeciwko paru wyższym oficerom USW Praga–Północ toczy się śledztwo wewnętrzne, gdyż wykryta została (zapewne w ramach porachunków) ich współpraca z gangiem operującym na Bazarze Różyckiego. Formalnie treść książki obejmuje lata siedemdziesiąte. Pierwszy czytelnik, mój kolega, zwrócił mi maszynopis z uwagą, iż są tam rzeczy, które nie mogły wówczas funkcjonować w świadomości społecznej. Na przykład AIDS. Dokładnie trzy lata później (1989) to samo powtórzył edytor, Andrzej Ochalski, gdyż sądził, że to autorska pomyłka; sugerował usunięcie takich drobiazgów. Odmówiłem, bo nie była to autorska pomyłka, lecz świadomy zamysł. W „Dobrym” jest dużo takich „niezręcznych” drobiazgów, od AIDS do ultrarepresyjnych kar (więzienie i przepadek mienia za kradzież butelki alkoholu), które zrodziły się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i były przeze mnie „kupowane” na gorąco. Te drobiazgi miały sygnalizować, iż rzeczywistość „Dobrego” nie zamyka się w sztywnych ramach czasu. Inaczej mówiąc: ta historia tylko pozornie dzieje się w latach „przerwanej dekady” jeżowłosego myśliciela ze Śląska. Ona się dzieje w komunizmie. „Dobry” urodził się dwa razy — urodził się, umarł i zmartwychwstał ni stąd, ni zowąd. Po raz pierwszy się urodził, gdy go napisałem. Później mi go „wyjęto” z domu, a ponieważ „wyjęto” wszystko (rękopis, maszynopis, dwie kopie i nawet notatki), sądziłem, że to sprawa bezpowrotnie przegrana. Nie wiem, czy obraz można namalować po raz drugi w identyczny sposób. Nie wiem, czy można zrobić kopię rzeźby nie patrząc na oryginał. Ale wiem, że nie można dwukrotnie napisać tej samej powieści. Przywoływanie raz już zagranych fabuł to nic trudnego, to jest do zrobienia. Lecz wskrzeszenie tego samego klimatu jest niemożliwe — nie wchodzi się dwukrotnie do tej samej rzeki i nie pisze się ponownie tej samej książki. Zbyt trudną jest bowiem rzeczą odtworzyć w sobie ten sam stan psychicznego napięcia, który niczym podmuch wiatru niósł nie tylko treść, lecz i kształt artystyczny — to można zrobić tylko jeden jedyny raz. Potem można to oczywiście zrobić drugi, trzeci i dziesiąty raz, ale za każdym razem do zupełnie innego, nowego dzieła. Kopiowanie ukończonego tworu nie byłoby wskrzeszaniem widm, lecz jałowym produkowaniem zimnych trupów i pokracznych kalek. „Dobry” mógł zmartwychwstać tylko w jeden sposób — wracając. I wrócił! Ukazać się mógł już na Gwiazdkę 1989 lub najpóźniej w styczniu 1990; dzisiaj pod tym względem zrobiło się zachodnio, prywatny wydawca potrafi
Waldemar Łysiak
152
Lepszy
rzucić książkę na rynek w kilka tygodni lub miesięcy po otrzymaniu maszynopisu. Ale Lepszy działał do kwietnia A.D. 1990. Wziął maszynopis jesienią 1989, przeczytał (Dobry nie musiał czytać, znał to na pamięć!) i warknął: stop! Wówczas edytor powiedział panom z cenzury: — Panowie, przestańcie pajacować, was już wkrótce i tak nie będzie! Nie przestali pajacować — zaczęli się targować. Trwało to dość długo. Gdy Ochalski i jego adwokat pogrozili sądem, Lepszy zgodził się puścić całość, z wyjątkiem kilku fragmentów, i tu się zaparł: — W tej sprawie możecie iść do sądu! Nie uda się wam wygrać przed żadnym sądem, bo tniemy z paragrafu „zagrożenie sojuszy”! Była połowa stycznia 1990 roku. Ponieważ sejm wciąż zwlekał z daniem Lepszemu dymisji, edytor przestał wojować i ruszyły maszyny drukarskie. Ale dość dziwnie się ruszały — ciągle coś się psuło, defektowało, niszczyło papier. W pewnym momencie drukarnia odmówiła robienia tego, co miała robić, twierdząc, że „tak się nie robi!”. Chodziło im o to, że nie zostawia się w książce pustych stron. Wydawca spytał ich, w jakim kodeksie przeczytali zakaz? Udało się w końcu przełamać ten opór żywej materii. Strony puste są tam, gdzie Lepszy okaleczył „Dobrego”. Jest na nich tylko cenzorska pieczęć: „Ustawa z dnia 31 lipca 1981 roku o kontroli publikacji i widowisk, artykuł 2 punkt 3 (Dziennik Ustaw nr 20, pozycja 99, zmiany: 1983, Dziennik Ustaw nr 44, pozycja 204)”. Nawiasem mówiąc zostawiono zbyt małe puste pola, stąd w przyszłości, dla wydania drugiego, nie da się użyć pierwotnego fotoskładu, trzeba będzie od nowa złożyć książkę, aby zmieścić usunięty tekst. To, co Lepszy wyciął z „Dobrego” na mocy paragrafu „zagrożenie sojuszy”, mnie zdumiewa. Powinien był się uprzeć przy kilku fragmentach pisanych prozą, które „zagrażały sojuszowi” bardziej. Tymczasem uparł się, by wyrzucić antybolszewicki hymn, śpiewany na melodię „Szarej piechoty” przez demonstrantów i dysydentów. Szczytowym momentem popularności tego hymnu był okres stanu wojennego. Mojego autorstwa są tu dwie zwrotki i pół. Całość brzmi tak: „Nie chcemy komuny, nie chcemy i już, Nie chcemy ni sierpa, ni młota! Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów, Zapłaci czerwona hołota! Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów, Zapłaci czerwona hołota! Za mordy, za gwałty, cierpienia i łzy,
Waldemar Łysiak
153
Za lata w niewoli spędzone, Za fałsze, oszczerstwa i cyniczne gry, Nadzieje bestialsko zniszczone! Za fałsze, oszczerstwa i cyniczne gry, Nadzieje bestialsko zniszczone! Nie chcemy komuny, podnieśmy więc głos, By protest do Kremla aż dotarł. Weźmiemy w swe ręce nieszczęsny nasz los, Niech zadrży czerwona hołota! Weźmiemy w swe ręce nieszczęsny nasz los, Niech zadrży czerwona hołota! Od Jałty ten koszmar sowiecki już trwa I z każdym wciąż rokiem narasta; Nie lękaj się walki, w szeregu dziś stań, Przed tobą czerwona hałastra! Nie lękaj się walki, w szeregu dziś stań, Przed tobą czerwona hałastra! Wbrew czasom ponurym nadzieja w nas tkwi, Wolności uchylą się wrota, Nadejdą dla partii ostatnie już dni, Zamilknie czerwona hołota! Nadejdą dla partii ostatnie już dni, Zamilknie czerwona hołota! Choć wróg nasz podstępny i okrutny jest, Lecz Polski i tak nie pokona! Nikczemne ich mordy skujemy na fest, Ucieknie ta szajka czerwona! Nikczemne ich mordy skujemy na fest, Ucieknie ta szajka czerwona! Kremlowskie kajdany obmierzły już nam, Paszoł won! usłyszy despota. Czas, Polsko, wystawić rachunek swych ran, Niech płaci czerwona hołota! Czas, Polsko, wystawić rachunek swych ran, Niech płaci czerwona hołota!
Lepszy
Waldemar Łysiak
154
Lepszy
Sowieckie sztandary zerwijmy ze ścian, Orłowi przywróćmy koronę, By Polak w ojczyźnie mógł rządzić już sam, A nie tałałajstwo czerwone! By Polak w ojczyźnie mógł rządzić już sam, A nie tałatajstwo czerwone! Nie chcemy komuny, nie chcemy i już, Nie chcemy ni sierpa, ni młota! Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów, Zapłaci czerwona hołota! Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów, Zapłaci czerwona hołota!”. Gdy dziś już można opublikować hymn, bo Lepszego wysiudano — sądzę, że największa złość z powodu tego tekstu nie ogarnie pogrobowców PZPR, lecz pana, którego ja proponuję na króla Polski (albo na dobrotliwego cara batiuszkę, wszystko mi jedno). Tacy jak on uważają bowiem za skandal żądanie, by przestępcy płacili rachunki. Ich dewizą jest to, co ten świątobliwy Myszkin powiedział w wywiadzie dla „Dagens Nyheter” (1990): „Nie jest sztuką walczyć o wolność dla siebie, lecz o wolność dla pokonanego przeciwnika”. Iluż Zygfrydów gestapowskich i esesmańskich zachowałoby życie lub szybciuteńko wyszło spoza krat, gdyby te słowa padły kilkadziesiąt lat temu i gdyby ludzkość zechciała wprowadzić je w czyn. O ileż ciekawsze zrobiłoby się życie na drogach i ulicach, w parkach, ogrodach i na klatkach schodowych, i to nie tylko nocą, lecz i w biały dzień — gdyby do tego przykazania zastosowali się wszyscy policjanci i sędziowie globu. Wczoraj (30.V.1990) w telewizji pokazano płaczącą matkę, której ubecy zamordowali syna. Przeżyła tyle lat czekając nie na zemstę, tylko na sprawiedliwość. Doczekała antykomunizmu. I wtedy na trybunę wszedł święty, który zbeształ ją i tysiące podobnych matek („Co ja tu słyszę?! Nienawiść!...” etc). I wszyscy zamilkli. Możesz się wypchać, grzeszna mamusiu, teraz święci dyrygują! Bardzo pięknie odpowiedział temu apostołowi pokoju, spokoju i niesprawiedliwości mylonej z tolerancją rumuński pisarz, Paul Goma, w wywiadzie dla „Die Welt” (1990): „Nie jestem żądny krwi, ale jeśli ktoś ma krew na rękach, nie można mu tak po prostu przebaczyć. W przeciwnym razie naprawdę uwierzy, że na świecie nie ma sprawiedliwości”. Bo też nie ma, nigdy nie było. Zawsze było tak, jak pisał Rej:
Waldemar Łysiak
155
Lepszy
„Małe złodziejki wieszacie, Wielkim się nisko kłaniacie”. Tak jest w Polsce i dzisiaj. W imię świętego spokoju. Polska jest jak jezioro. Jezioro gdy spokojne, to zaśmiecone i mętne, i można „łowić ryby w mętnej wodzie”. Tylko wiatr mógłby uczynić wodę czystą, ale nie chcą na to pozwolić świątobliwi apostołowie pokoju. Pokój i spokój to jest ta anestezjologiczna propaganda, którą czerwoni szprycowali naród bardzo długo i bardzo namiętnie. „Czyż gołąb nie jest symbolem pokoju?” — zapytał Panin. Nie bez przyczyny, robiąc okładkę „Dobrego”, dałem na front obraz Magritte’a, gdzie Dobry ma twarz schowaną za białym gołąbkiem. Teraz znowu, gdy jedni domagają się sprawiedliwości, drudzy odpowiadają, małpując czerwonego: „Spokój, potrzeba nam pokoju i spokoju!”. A uczciwości i otarcia łez na twarzach tych ludzkich istot, które komunizm krzywdził przez pół wieku, nie potrzeba nam? Małpując małpowanie czerwonomową: „Komu to wszystko służy?”. Ta demagogia, że dążenie do prawdy i do prawnego rozrachunku jest dążeniem do wojny, do zamętu i odwetu?* W telewizji esbeckiej to się nazywało: „Proste pytania, proste odpowiedzi”. Bardzo ładne proste pytanie usłyszałem, gdy pojawiła się pierwsza recenzja z „Dobrego” (w „Expressie Wieczornym”). Książkę, której treścią jest skokomania kangurów, recenzent przedstawił jako książkę, której treścią są zwyczaje erotyczne misiów koala. Znajomy, gdy to przeczytał, zadał jedno proste pytanie: — Kim jest człowiek, który recenzując książkę poświęconą od tytułu do ostatniego wyrazu bolszewickiej Służbie Bezpieczeństwa, nie wspomina o tym ani jedną sylabą, tylko kłamie, że jest to kryminał o d... Czarnej Mańki? Kim jest taki człowiek? Z pewnością jest to inteligentny człowiek, bo zrozumiał, że nie esbecja, lecz zoologia, dusza zwierzęca etc. są tym, co istotne w tej powieści. Ale faktem jest i to, że recenzując i nie wspominając słowem o SB, zrobił rzecz nader dziwną. Może się przestraszył? Miał prawo. Dwa tygodnie wcześniej kobieta wyskoczyła po śmierć przez okno mieszkania *
— Przypis dokonany już w trakcie składania książki, w lipcu 1990: Komu to wszystko służy? Właśnie przeczytałem w „Tygodniku Solidarność” reportaż o katowaniu i okaleczaniu więźniów przez SB i MO podczas przesłuchań w roku 1983. Major, scharakteryzowany przez ofiary jako szczególnie bestialski oprawca, wyznał w rozmowie z dziennikarzem, iż świętym kandydatem na króla jest „zafascynowany” (sic!). I zaczął piać: „Co za wspaniały, mądry człowiek!”. No tak... Tak więc fani świętego, robiący mu nieustanną klakę, znajdują się w dobrym towarzystwie, a wiadomo, że mieć dobre towarzystwo to podstawa dobrego samopoczucia. Ja, niestety, należę do antytowarzyskich samotników, może dlatego, że nie udało mi się dotąd nikomu odbić pałą choćby jednej nerki (nie mówiąc już o kompletnym odebraniu zdrowia osobie przywiązanej do taboretu).
Waldemar Łysiak
156
Lepszy
zapalonego rękami „nieznanych sprawców”, bo właściciel mieszkania namiętnie pisywał o esbecji i milicji. A wszystko to się stało w wyzwolonym, antykomunistycznym państwie, w którym „nieznani sprawcy”, „pielęgniarze” i „sanitariusze” ancien regime’u są pod specjalną ochroną świętych. I będą tak wojować dalej, jeszcze długo. Nie rozfruną się jak spłoszone ptaki. Zejdą do podziemia (część zrobiła to już) i tam, związani pamięcią swych grzechów i wściekłością z powodu swej przegranej na powierzchni, wyposażeni w swoją nikczemność, w swoje okrucieństwo, w swoją rutynę i w listy swoich konfidentów, pozwalające trzymać w szachu i posłuszeństwie tysiące ludzi — będą mafią groźną niczym „Cosa nostra”. Mafią czerpiącą zyski z działań kryminalnych i z przestępstw gospodarczych, ale przede wszystkim gotową, czujną, czekającą na dzień, w którym, być może, powróci stary ład — ta ich „Nasza sprawa”. Dlatego będą ginąć ludzie przeciwstawiający się im, oraz ludzie przypadkowi, jak owa kobieta, która wyskoczyła na bruk. Za wskazanie sprawców tego mordu nagroda wynosi 70 milionów złotych. Złożyli się na nią dwaj ludzie: wieloletni szef Służby Bezpieczeństwa oraz święty numer jeden. Każdy z kilkudziesięciu milionów Polaków (łącznie z małymi dziećmi) mógł zarobić 70 milionów złotych w minutę po wyznaczeniu tej nagrody, ponieważ każdy doskonale zna „nieznanych sprawców” (autorów wielu takich podpaleń w minionych latach, zabójców księży, dysydentów, uczniów itd.). Nie wyciągnął ręki nikt. Mówiłem: Polska to dom wariatów. Przez co wcale nie chcę powiedzieć, że ja się wyróżniam. Też jestem idiotą, być może największym. Mógłbym na potwierdzenie tej diagnozy przytoczyć wiele dowodów, lecz wystarczy jeden: nie cierpiąc polityki i uważając, że pisanie literatury politycznej to strata czasu, piszę oto „Lepszego”, książkę o treści politycznej bez dwóch zdań. Dlaczego to robię? „Trochę w tym wina jest mojej młodości, Trochę — tych grobów, co się w Polsce mnożą — Trochę — tej ciągłej w życiu samotności, Trochę — tych duchów ognistych, co trwożą, Palcami grobów pokazując kości, Które się na dzień sądny znów ułożą — I będą chodzić, skrzypiąc, płacząc, jęcząc, Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc”. (Juliusz Słowacki, „Beniowski”).
Jest i trochę innych powodów, dla których robię to głupstwo. Na przykład, awersja do świętych cywilnych (znaczy: nie kościelnych). Fascynujący ludzie.
Waldemar Łysiak
157
Lepszy
Jeden w drugiego antykomunista wyzwolony z „grzechu młodości”, który polegał na bolszewickim zamroczeniu lub sk....niu. Jak choćby ci duchowi carowie dysydentów rosyjskich: pierwszy był czerwonym politrukiem; a później zdemaskował Gułag; drugi, tatuś sowieckiej bomby wodorowej, sławił Stalina jako „wielkiego człowieka i humanistę”, mimo że wiedział „o potwornych zbrodniach, torturach, świadomym wywoływania głodu i o całej tej przemocy”, ale tłumaczył sobie (cytuję jego pamiętnik), że „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Dziś ten człowiek jest ikoną humanizmu antykomunistycznego, bo miliony owych „wiórów” to był jego „grzech młodości”. U nas to samo, pełno grzeszących w młodości świętych, żywych lub już zmarłych, jak ten historyczny publicysta, nabożnej pamięci autor trzytomowych dziejów piastowskich, jagiellońskich i obojganarodowych, kreowany swego czasu na antykomucha–męczennika. Właśnie ujawniono jego memoriał wyjęty z esbeckich archiwów; ohydny tekst — antyakowski, antywatykański, antyzachodni i probolszewicki, w sumie stalinowski, wysmażony dla ubecji w 1948 roku. Drugi jego tekst, z roku 1956, jest identycznie proubecki. Sama rozkosz, bebechy się przewracają, gdy człowiek to czyta. Albo gdy słucha dzisiejszego świętego numer jeden, mojego kandydata na króla Ubu, tego apostoła, którego doktryna — jak mu to wytknął Alain Besançon — jest „budzącą niesmak (...), usuwającą w cień wszelką sprawiedliwość i wszelką odwagę, parodią postawy chrześcijańskiej”. Ten święty, i ten drugi, brodaty wirtuoz sztukaterii frazeologicznej, ten, co z biblijnym zaśpiewem potrafi przez pełny kwadrans kręcić cokolwiek z piasku słów, z których nic, ale to nic nie wynika prócz sprytu i pozowania na patriarchalną mądrość (genialny teatr: mówienie, w którym jest tylko forma, a nie istnieje żadna treść), i jeszcze kilku świętoszków, w tym święci proletariaccy, uwiedzeni i wytresowani przez tamtych inteligenckich — wszyscy oni, cała ta święta paczka, gdy już dorwała się do władzy na gruzach dyktatury komunistycznej, zaczęła się bać niczym diabeł święconej wody jednego: jakiejkolwiek opozycji! Zaczęła lansować demokrację będącą szyderstwem z demokracji, bo polegającą na monopolu, na własnej dyktaturze. Zaczęła z błyskotliwym cynizmem szkalować każdego, komu nie jest w smak tępe posłuszeństwo (nawet big–elektryka, bo nie chciał być rezydentem prowincjonalnym lub lalką na sznurku). Taka jest ta świętarchia korzystająca z ludzkiej ciemnoty i potrafiąca fenomenalnie nią manipulować: Dlatego ja znowu nie wsiądę, tak jak nie wsiadłem do komunistycznej taczanki. Wstyd mi, że jestem z tego samego narodu, co łotry, które zabijały w Kielcach, ale
Waldemar Łysiak
158
Lepszy
wstyd mi również, kiedy patrzę na dzisiejszych świętych, i na ludzi, którzy ich oklaskują, bo i to jest mój naród. Świętym wywrócą się flaki, gdy przeczytają „Lepszego”. Wszystkie razem wzięte moje poprzednie książki nie narobiły mi tylu wrogów, ile narobi mi ta jedna — „Lepszy” to maszynka produkująca wrogów. Ale przecież nie piszę jej po to, nie jest to „l’art pour l’art”. Nie należę do tych, co bez wroga nie mogą żyć. Wielu ludzi tak właśnie potrzebuje wroga — jak powietrza; nie w tym celu, aby z wrogiem walczyć, lecz żeby mieć na kogo zwalać. Chodzi o kogoś, kogo można obarczyć winą za wszystkie swoje nieszczęścia i kłopoty. Może to być żona lub mąż, teściowa lub zwierzchnik, plemię lub władza, wszystko jedno — jakiś „chłopiec do bicia”, co niczym piorunochron weźmie każde nasze przekleństwo, każdą łzę i całe zasrane życie, które każdemu nie udało się tak, jak sobie wymarzył nocą. Także i z tego biorą się wszystkie nieszczęścia świata, a nie tylko z tego, co Pascal określił „nieumiejętnością dwojga ludzi mieszkania w jednym pokoju”. Ja nie z tej przyczyny wojuję w „Lepszym”. Nie pragnę wrogów i nie tęsknię do nich. Lecz gdy widzę człowieka, który patrzy mi prosto w oczy i apostolskim głosem łże lub kombinuje, a nad głową wisi mu aureola, to czuję się znieważony, spoliczkowany i przypominam sobie, że mam uzębienie, a zapominam, że mam poczucie humoru. I nie mogę się oprzeć, chociaż z „Beniowskiego” pamiętam: „ .................. — Jak jest niebezpiecznie Z demokratami nie być dosyć grzecznie!”. Mnie chodzi o „demokratów” czerwonych (stalinowców) i różowych (świętoszków). Stalinowcy ubrali nowe kapturki i do urn startują jak do balu maskowego, używając fałszywych wyborczych szyldów, a jeśli tylko nie zabraknie im opieki świętych, długo będą jeszcze kręcić szkolnictwem, biurokracją, spółdzielczością, prowincją, całą Polską. Dopóki będzie trwał konszacht magdaleński, diabelski lub inny podobny, cziort znajet jaki — dopóty nie da się osuszyć w Polsce czerwono–różowego bagna. Trzeba mieć wszakże i tę świadomość, że nawet gdy to bagno wyschnie, powszechny raj nie nastąpi. Nikomu bowiem i nigdy nie uda się zadowolić hurtem wszystkich Polaków. „Łatwiej zmusić do odwrotu skałę... Kaskadzie kazać: niech stanie i wisi — Powstanie całe kraju przysposobić, Nawet wybuchnąć łatwiej — niż to zrobić”.
Waldemar Łysiak
159
Lepszy
(„Beniowski”)
To by się nie udało samemu Panu Bogu, choćby i chciał, żeby Mu się udało. Apacze mówią: „Usen (Bóg) nie interesuje się drobnymi ludzkimi porachunkami”. Księża mówią na odwrót — że warto się modlić i błagać o łaskę. Jeśli księża mają słuszność, to ja nie rozumiem nawet mojego wieku, w którym wojna goni terramoto, Hiroszima goni Auschwitz, a Gułag goni Shoah. Juliusz tak samo się dziwił: „Wszystko prowadzi dziwnie Boża ręka, Tak dziwnie! — że mi serce wre i pęka”. Dzisiaj milionom Polaków wre w sercach złość na widok odkomunizowywanej Polski, choć to było ich marzenie. Marzenie się spełnia, ale jakoś wolno, krętacko, brzydko. Można bowiem narodowi kazać cierpliwie znosić całe lata wychodzenia z dołu, w który wrzucił nas komunizm. Lecz jeśli żąda się od narodu takiej cierpliwości, to ten, kto trzyma ster i żąda, musi postępować mądrze i prostolinijnie, bez wygłupów, bez hipokryzji, bez strugania wariata z rządzonego. Nie można grać w ten sposób, że wyrównuje się szkody jednostkom oszukanym przez komunizm na samochodowych przedpłatach, a prawdziwe krzywdy, które komunizm wyrządził milionom, zostają odpuszczone, darowane, zapomniane. Nie można przemalowanemu esbeckiemu resortowi dawać na płace cztery razy więcej (214 miliardów złotych) niż na płace w służbie zdrowia i dwadzieścia cztery razy więcej niż na płace pedagogów wszystkich szczebli. Nie można tak postępować, bo to robi z Polski Babilon, w którym prawo jest kawałkiem papieru, sprawiedliwość jest non grata, a cwaniactwo, złodziejstwo i przeniewierstwo rosną w cenie. Domalować orłu koronę to trochę mało. À propos orła i korony: kilka dni temu (czerwiec 1990) wróciłem spoza granicy litewskiej zamkniętej przez sowieckie wojska. Ze spędzającym w Polsce urlop Ramunasem Verbickasem (Wierzbickim), niedoszłym kanadyjskim wydawcą „Dobrego”, przekroczyliśmy „zieloną granicę”, startując z dzikiej wyspy bobrów i kormoranów na granicznym jeziorze Gaładuś. Ze zdziwieniem zauważyłem, iż polskie graniczne słupy (vide zdjęcie) dalej noszą peerelowskie godła, choć sejm już kilka miesięcy temu przywrócił orłu koronę. Wolno się zmienia czerwona rzeczywistość, i ta życiowa, i ta herbowa.
Waldemar Łysiak
160
Lepszy
Siedząc w krzakach niedaleko ruskiej strażnicy granicznej, posilaliśmy się pysznym razowcem litewskim. Spytałem Ramunasa, czy w Kanadzie ma taki czarny chlebuś. — Niemcy go robią — odpowiedział. — Kanadyjczycy też robią czarny, ale z mąki białej. — Jak to? Razowiec z białej? — To nie jest razowiec, to jest szajs. Robią go z białej bułczanej i wlewają kawę do ciasta, żeby miało ciemny kolor. Pomyślałem sobie wtedy, że biedny jest litewski emigrant w Kanadzie, gdy skosztuje czegoś takiego; nie może nawet zakląć w swoim języku (po litewsku — o czym Państwo pewnie nie wiedzą — przekląć soczyście nie można, gdyż kalectwem tego języka jest kompletny brak ostrych przekleństw, stąd Litwini rzucają „mięsem” polskim lub ruskim). Jak już wróciliśmy przez tę granicę między Pogonią a Koroną na ziemię Korony, doznałem skojarzenia: pomyślałem sobie, iż rodzimy demontaż stalinizmu przypomina ów kanadyjski „razowiec”. I byłem w tej komfortowej sytuacji, że nie musiałem od nikogo pożyczać słów. Jeśli już o tej granicy mowa, to kilka słów à propos granic. Do tej pory Polska miała „bratnie” granice. W ogóle wszystkie granice globu miały być bratnie. Ale „związek bratni”, co miał „ogarnąć ludzki ród”, skichał się i nie ogarnął. Proletariusze krajów związku usłuchali hasła i się połączyli, w efekcie czego komunizm został wymazany z globusa w rejonie środkowo–wschodniej i wschodniej Europy. A ponieważ u naszego gatunku ksenofobia bywa przyrodzona sąsiadom, tak jak wszystkim ludziom kino, seks i coś na zagrychę, to teraz, gdy nie jest już siłą tłumiona — otworzy się puszka Pandory i odkorkują się butelki pełne ksenofobicznych dżinnów. Proletariusze wyzwolonych państw i narodów staną naprzeciwko siebie i odtańczą nowy balet, wbrew twierdzeniom Francisa Fukuyamy, że historia skończyła się wraz z upadkiem sierpa i młota. Dla Polaków może to oznaczać, że zostanie nam miłość Morza Bałtyckiego. Z trzech pozostałych stron będziemy mieli kolię narodów, o których wiekowej do nas sympatii można czytać w każdym uczciwym (przedwojennym) podręczniku — będą to Niemcy, Czesi, Ukraińcy, Rusini i Litwini. Powyższy scenariusz jest czarnym proroctwem, oby się nie spełniło. Teraz wizja rajska: Lachy, Czechy, Rusy, a także wnukowie Chmielnickiego (Gonty, Bandery itd.) oraz Witolda — nie wstają od weselnego stołu, ciumając się po bratnich polikach w nieskończoność. To samo robi reszta ludów, od Kaukazu pod Bałkany. Co będzie wówczas? Wówczas będzie bardzo nudno, a permanentny pokój i spokój wywoła dyskusję na temat wojsk: służba
Waldemar Łysiak
Lepszy
161
obowiązkowa, czy wystarczy zaciąg ochotników? Kłębowisko żrących się partii, frakcji, mafii, stronnictw, komitetów, związków, obozów, lig, konfederacji, ugrupowań i stowarzyszeń wzbogacą zwolennicy dwóch rodzajów wojskowego naboru. Dyskusja może być zażarta, a konkluzja trudna, gdyż polityka nigdy nie jest łatwa. Aby im ją ułatwić, przedstawiam ściągawkę z argumentacją obustronną. Najpierw ściągawka dla propagatorów ochotniczej służby wojskowej: 7 GRZECHÓW WOJSKOWEJ:
GŁÓWNYCH
OBOWIĄZKOWEJ
SŁUŻBY
1. Nienowoczesność. We współczesnym świecie obowiązkowa służba wojskowa stanowi anachronizm, mający korzenie w czasach barbarzyńskiego, przymusowego werbunku marynarzy do XVIII–wiecznych flot wojennych. Kompromituje ona państwo i jego system rządów. 2. Bezużyteczność. W panującej od lat erze wszechświatowego pokoju utrzymywanie rozdętej ilościowo armii, w której trzeba zmieścić całą populację rekrutów, mija się z celem. 3. Nieefektywność. Człowiek wdziewający mundur pod przymusem nie jest żołnierzem dobrym, zaś armia złożona z takich żołnierzy nie jest dobrym wojskiem, nie jest armią świadomą i zdolną do wykonywania zadań heroicznych, w przeciwieństwie do armii z poboru ochotniczego. Koszary i poligony trzeba zapełnić elitą marsowych młodzieńców–ochotników, którzy są żołnierzami z powołania. 4. Nieekonomiczność. Obowiązkowy pobór corocznie kradnie gospodarce (przemysłowi i rolnictwu) setki tysięcy silnych ramion. 5. Deprawacyjność. Służba obowiązkowa corocznie zwraca społeczeństwu setki tysięcy ludzi wytresowanych do stawania na baczność i automatycznego potakiwania, co jest w opozycji z ludzką godnością i co gangrenuje naród. 6. Niehumanitarność. Służba obowiązkowa jest niewolnictwem zawoalowanym hurrapatriotyczną propagandą i deprecjonującym szczytne hasła wolności, o którą homo sapiens walczył przez tyle wieków. 7. Rewolucyjność. Sfrustrowane koszarowym zniewoleniem i rutynowym deptaniem godności masy żołnierskie z zaciągu przymusowego są zawsze bardziej podatne do buntu niż ochotnicza elita. Miażdżące argumenty. Takie same powinny być argumenty zwolenników służby obowiązkowej. Oto ściągawka dla nich:
Waldemar Łysiak 7 GRZECHÓW WOJSKOWEJ:
Lepszy
162 GŁÓWNYCH
OCHOTNICZEJ
SŁUŻBY
1. Nienowoczesność. We współczesnym świecie ochotnicza służba wojskowa jest anachronizmem z czasów średniowiecznych, gdy werbowano najemników i kondotierów za pomocą gorzałki i dukatów. Kompromituje ona państwo i jego system rządów. 2. Bezużyteczność. W erze ciągłych konfrontacji międzynarodowych, które prędzej czy później przeobrażą się z dyplomatycznych w militarne, nie można wykluczyć konfliktu zbrojnego o wielkiej skali, a wówczas ochotniczy zaciąg okaże się tak niewystarczający, że lepiej będzie od razu się poddać. 3. Nieefektywność. W czasach współczesnych, w których przyspieszenie cywilizacyjne, kryzysy ekonomiczne, a także emancypacyjne trendy wszystkich warstw i podkultur wzmagają stres i alienują jednostkę, ochotnicza służba wojskowa będzie azylem tych, którzy nie dają sobie rady w życiu i szukają zastępczej mamy, zaś armia złożona z takich ludzi będzie zbieraniną frustratów, outsiderów i kalek psychicznych, to jest kupą pechowców, nieudaczników, bankrutów, impotentów i psychopatów, w przeciwieństwie do zaciągu obowiązkowego, który włącza w szeregi armijne każdą jednostkę wartościową. 4. Nieekonomiczność. Pobór ochotniczy co roku kradłby medycynie sądowej tysiące samobójców i tysiące ofiar zbrodni, a szpitalom psychiatrycznym tysiące pacjentów, wywołując bezrobocie w tych sektorach działalności państwa. 5. Deprawacyjność. Ochotniczy pobór nie zezwoli setkom tysięcy młodych chłopców zaznać zbawiennego wpływu musztry, której efektem jest nieodzowna w nowoczesnym państwie dyscyplina społeczna. Społeczeństwo niezdyscyplinowane jest społeczeństwem zdemoralizowanym. 6. Niehumanitarność. Służba ochotnicza jest elitaryzmem zawoalowanym hurrapatriotyczną propagandą i deprecjonującym szczytne hasła egalitaryzmu, o które homo sapiens walczył przez tyle stuleci. 7. Rewolucyjność. Zaciąg ochotniczy to dla kręgów opozycyjnych i wywrotowych kusząca okazja, by wprowadzić do armii masy swoich zwolenników w celu jej liczbowego zdominowania, a następnie zaatakowania systemu zorganizowaną, dobrze uzbrojoną i wyszkoloną siłą. Nie wiem, czy to akurat będzie potrzebne, ale wiem, że potrzeba będzie dużo ściągawek dla świeżo upieczonych mężów stanu, którzy już się mnożą i jeszcze bardziej się rozmnożą, jak te drożdże w cieście zwanym: Polska Wyzwolona. Nie ja im będę pisywał ściągawki, do tego znajdą bez trudu
Waldemar Łysiak
163
Lepszy
tabuny świętoszków biegłych w operowaniu demagogią i biblijną retoryką. Ja byłbym do tego i za staromodny, i za nowoczesny. Za staromodny w tym sensie, że moja anatomia jest zbytnio „old fashion”. Tak jak niektórym brakuje w organizmach wapna lub umięśnienia, tak mnie brakuje kauczuku. W „Wyspach bezludnych” (rozdział „Rzymski namiot”) przedstawiłem człowieka, który jest moim idolem — to Davout. W tym eseju biograficznym powiedziałem wszystko, co mam do powiedzenia na temat: człowiek a rzeczywistość polityczna, od której nie można uciec. Lepszemu jestem wdzięczny, że pozwolił mi tam (i to dwukrotnie, na początku i na końcu) dokopać czerwonym i różowym bidetom: „Bidety niczym pieczarki na plantacji, gęsto, aż po horyzont. W nich sumienia z plasteliny. Armia bidetów zwartymi szeregami maszeruje przez świat. Gdzieś na drodze spotykają człowieka. Człowiek idzie w przeciwnym kierunku. Zawadza im. Bidety krzyczą: dołącz albo ustąp! Samotny piechur spluwa w miski bidetów i depcze po oceanie plasteliny, torując sobie drogę na wprost. Oto on, zbieg, który wymknął się z menażerii doktora Darwina. Człowiek. Piszę o nim, bo pragnę odpowiedzieć memu synowi, a kiedy mówiłem — niewiele było słychać w ogłuszającym łoskocie zza szyb (...). Tomek, gdy miał siedem lat, spytał: — Tato, którym marszałkiem Napoleona chciałbyś być? — Davoutem. — Dlaczego? Nie wiem dlaczego, ale zawsze wolałem dobre wino od stęchłej wody oraz ludzi tego pokroju, jakby od dziecka żyli w obawie przed popełnieniem czynu, którego musieliby się wstydzić — od sukinsynów. Za zamkniętymi oknami słychać tupot równego szeregu i chóralny śpiew. Idą bidety i śpiewają pieśń o plastelinie. Tup–tup–tup–tup–tup–tup–tup–tup! Bohaterski grzmot zagłusza wszytko”. Z kolei zbyt nowoczesny jestem w ten sposób, w jaki chłonę i oceniam część starego malarstwa. Spróbuję rzecz wyjaśnić. Pisałem tu już o malarzach przeze mnie wielbionych, a przez historyków upchniętych do szeregu drugiego. Otóż ci spece słusznie podnoszą, że taki Flamand, na przykład Momper, prymitywnie operuje „perspektywą powietrzną”, budując głębię malowidła z trzech planów chromatycznych, co w XVII wieku jest już „depasse”. Ja zaś gwiżdżę na to, na nieporadności figuralne etc. — kontempluję ten pejzaż jako grę barwnych plam. Inaczej mówiąc: patrzę na dzieło z XVII wieku jak na dzieło Pollocka lub Kandinsky’ego, co jest być może herezją, ale taki mam odruch. Podobna różnica tkwi w moim i cudzym
Waldemar Łysiak
164
Lepszy
spojrzeniu na sprawy polskie. Polska widzi mi się inaczej niż wielu zawodowcom politycznym. Jaka będzie ta Polska za rok, za kilka lat, za pół wieku, prawie nie wiem. Prawie, bo wiem o dwóch rzeczach. Wiem, że nawet pełne wyzwolenie z komunizmu przyniesie ludziom rozczarowanie, albowiem każda uzyskana wolność przynosi rozczarowanie — jest to obiektywne prawo życia. Pełna wolność została uzyskana w XX wieku przez kobiety jak najbardziej słusznie, gdyż każdy ma prawo do wolnego bytu, ale ceną jest powszechne rozczarowanie — coraz częściej się pisze i mówi, że ta kobieca totalna wolność, która ostatecznie przekreśliła teatr pozorów, ujawniając większą poligamiczność kobiet niż mężczyzn, niszcząc rodzinę etc, etc, że owa emancypacja wyszła bokiem obu płciom. Józef Hen, podczas udzielania wywiadu krytykowi literackiemu, popada w smętną nostalgię: „Wie pan, kobiety się bardzo zmieniły...”. Nie, proszę pana, nie zmieniły się, tylko już nie muszą udawać ani ciut–ciut, udają wyłącznie wtedy, gdy mają na to ochotę, to jest wolność. Krytyk (Zdzisław Pietrasik) odpowiedział mu z nostalgią jeszcze większą: „Chyba już tylko mężczyźni umieją kochać...”. Nie, proszę pana, samce i samice umieją kochać tak samo, tylko że wszystko im się chrzani, gdy praktykują tę umiejętność, bo jest zbyt dużo wolności. Wolność w rękach ludzi przypomina zapałki w rękach dziecka, nie należy z nią przesadzać, jak zresztą z niczym. Jestem za taką ludzką wolnością, z której nie wyrzuciło się wszystkich kajdan, natomiast za Polską taką, która będzie Polską dla ludzi, a nie „Polską dla Polaków” (jak wypisują małpoludy na murach naszych domostw). Druga i ostatnia rzecz, co do której jestem pewny, iż w przyszłej Polsce jej nie zabraknie, to życzenia. Jak we wszystkich czasach, bogatemu będzie się życzyło apetytu, a biednemu, by miał co jeść. I tak powinno być, pod warunkiem, że dla biedniejszych nie zabraknie chleba oraz możliwości podnoszenia swego statusu (to jest wzbogacania swego stołu). Jeśli usłyszycie postulat, by wprowadzić ustawową równość, przepędźcie postulującego, bo to szarlatan, który żąda waszej zguby. Co prawda wszyscy mają żołądki takie same, ale idealna równość ludzi, pełny egalitaryzm — to absurd! Równość nigdy nie istniała, nie istnieje, nie będzie istnieć i nie powinna istnieć. Najwięksi jej propagatorzy, jakobini i komuniści, potrafili zrównać wielkich i małych tylko w jeden sposób: niszcząc kark gilotyną lub kulą. Ideologowie Rewolucji Francuskiej, wprowadzając do słownika ludzkości pojęcie egalitaryzmu, wyrządzili wielu przyszłym pokoleniom ogromną krzywdę. Zaszczepiając to pojęcie w świadomości ludzkiej, spowodowali, że rozliczne totalitaryzmy (z komunizmem na czele) mogły później pod tym
Waldemar Łysiak
165
Lepszy
płaszczykiem uprawiać najpotworniejsze zbrodnie i ubezwłasnowolniać ludzi. I druga klęska: wciąż żywe hasło egalitaryzmu jest dzisiaj bezczelnie interpretowane przez demagogów politycznych, oraz przez wielu nierobów i cwaniaków na całym świecie, jako: „każdemu po równo”, bez względu na zasługi, pracę, dobrą lub złą wolę etc. Wybitny etolog, Konrad Lorenz (w wywiadzie dla „Le Figaro Magazin”): „— Bezpośrednią winę za ten stan rzeczy ponosi ideologia egalitaryzmu. Uważam, że jest zawsze rzeczą niebezpieczną budować jakikolwiek system na kłamstwie. Albowiem to nieprawda, że wszyscy jesteśmy równi. Nierówność ludzi jest jednym z fundamentów i warunków rozwoju kulturowego. U podstaw tej nierówności leży różnica uzdolnień. Egalitarystyczny punkt widzenia jest całkowicie antybiologiczny. Biologia wskazuje, że ludzie są nierówni od chwili poczęcia”. Znaczy to, że nie należy wołać o egalitaryzm, lecz o sprawiedliwość. Sprawiedliwy system powinien zapewniać w s z y s t k i m obywatelom tylko dwa rodzaje równości: RÓWNOŚĆ SZANS i RÓWNOŚĆ WOBEC PRAWA. Ideologowie Rewolucji Francuskiej, drukując „Deklarację praw człowieka i obywatela” z naczelnym hasłem RÓWNOŚCI — oszukali społeczeństwo (tak jak później komuniści): wprowadzili formalną równość wobec prawa i całkowitą tego odwrotność w praktyce. Dopiero uczciwy pragmatyk, Napoleon, zmienił ten stan rzeczy za pomocą innego dokumentu i innego sposobu traktowania tego dokumentu. W pierwszych latach XIX stulecia powstał „Kodeks Cywilny Francuski”. Został opracowany przez najlepszych francuskich prawników, przy tak wielkim osobistym udziale Napoleona, że potem mówiono i pisano, iż w całości sam go podyktował. Wydrukowany w roku 1804 — jest do dzisiaj bazą wszystkich prawodawstw świata cywilizowanego (w licznych państwach funkcjonuje w formie lekko tylko zmodernizowanej, tak był futurologicznie wręcz nowoczesny we wszystkich dziedzinach i humanistyczny). Nie żaden „Kapitał” Marksa czy cokolwiek innego, tylko właśnie ta książka jest najważniejszym drukiem XIX wieku i jednym z najważniejszych w dziejach ludzkiej cywilizacji. „Kodeks” ów gwarantował RÓWNOŚĆ SZANS i RÓWNOŚĆ WOBEC PRAWA dla każdego. Oto czemu ja należę do bonapartystów (I jako bonapartysta mam na ścianie swój portret w mundurze huzara z czasów napoleońskich; portret ten, który tu reprodukuję, został mi przysłany z USA — wykonał go w roku 1981 malarz—Polonus, na podstawie zdjęcia z tylnej okładki w „Cesarskim pokerze”). Tak więc powinniście sobie życzyć wszyscy, aby w Polsce, oprócz prawa, funkcjonowała także sprawiedliwość. Własne życzenia mam bardzo skromne:
Waldemar Łysiak
Lepszy
166
chciałbym, aby wewnątrz Polski zniknęła Salmonella, oraz żeby na zewnątrz słowo Polak nie kojarzyło się tylko z handlarzami siusiającymi pod cudzą klatką schodową, a słowo Polka — tylko z paniami, które oddają się za psi grosz w budce telefonicznej. Dużo żądam? No i jeszcze nie chciałbym zmartwychwstania Lepszego. Czy to zmartwychwstanie jest możliwe? Możliwe jest wszystko, Napoleon radził wykreślić słowo niemożliwe ze słowników. Parę razy, od motta zaczynając, cytowałem w „Lepszym” mojego ukochanego „Beniowskiego”. Zamykam pierwszą część cytując go jeszcze raz: „Co będzie z wami — prosto wam nie powiem, Nie jestem jako wieszcz wszystkowiedzący. Krwią do was piłem, moim duchem, zdrowiem; A teraz ciskam serce; puchar lśniący; Słyszycie? Pękło... (...) Was także żegnam, bez miecza rycerze, A choć mi serce pęka — śmiech mię bierze. Niech się komedia gra...”. Warszawa, kwiecień–czerwiec 1990.
Waldemar Łysiak
167
ZAŁĄCZNIKI
ZAŁĄCZNIK NR 1 — CALENDARIUM KOMENDANTA
ZAŁĄCZNIK NR 2 — ANIMOWANIE
ZAŁĄCZNIK NR 3 — KOZIODÓJ
Lepszy
Waldemar Łysiak
168
Lepszy
Przypis do załącznika nr 1:
Z czasów, gdy bredzenie było złotem, potakiwanie srebrnikiem, a każda forma kontestacji wolnością — przedrukowuję trzy płody mojego pióra. Jeden tekst historyczny z „drugiego obiegu”, jedną satyrę parateatralną i jedną nowelę. Tekst „drugoobiegowy” to mini–biografia marszałka Piłsudskiego, zamieszczona w podziemnym „Kalendarzu na 1985 rok”, wydanym dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy śmierci Komendanta. Ów biogram został podpisany anagramicznym pseudonimem Mark W. Kingden. Wszystkie ksywki literackie, jakie sobie przybierałem, były swego rodzaju szyframi. Wojciech Kowalewski (moje drugie imię plus nazwisko rodowe Matki), Archibald (bald to po angielsku: łysy; tak podpisywałem felietony na temat architektury w warszawskiej „Kulturze”) czy Valdemar Baldhead (Łysy łeb). Mark W. Kingden należało anagramicznie czytać od ostatniej sylaby: Denmark king W., czyli: Duński król Waldemar (tylko Duńczycy mieli królów o tym imieniu). Jaki może być dziś pożytek z przypominania tej biografijki Piłsudskiego? Mogą być dwa: pożytek dla młodzieży szkolnej, która nie lubi bądź nie ma czasu sięgać po kilkusetstronicowe biografie, i pożytek dla tych dorosłych, którzy nie potrafią odróżnić prawdziwego wodza od politykiera. Czy jest łatwo dostrzec tę różnicę i zdobyć pewność? Łatwo. Wyobraźcie sobie klucz dzikich gęsi. Ma on kształt odwróconej litery V z przywódcą stada na czele. Od czasu do czasu gros stada zmienia kierunek, odrywa się od przywódcy, który jednak leci dalej jak gdyby nic się nie stało. Kiedy wreszcie dostrzeże swój błąd, gwałtownie zmienia kierunek, dogania klucz i bez żenady znowu lokuje się na jego czele. Ten gąsior to typowy polityk. Polityk bowiem z reguły myśli tylko o tym, aby przedłużyć swój byt polityczny, aby go wybrano lub utrzymano. W tym celu gotów jest sprzedać wszystko, poczynając od zasad. Z Piłsudskim było inaczej. Leciał sam bardzo długo, aż do dnia, kiedy gęsi zmieniły kierunek i uformowały się za nim. Tak samo było z de Gaullem. Mój wywód nie znaczy, że tęsknię do tak zwanego wodza. Co prawda wódz nie zawsze jest tragedią, ale tęsknota do niego jest autodeprawacją, bo wytwarza bakterie tępej uległości — jest to tęsknota nie do wyboru, lecz do rozkazu. Nie o to mi chodziło. Chciałem tylko powiedzieć, że Piłsudski był
Waldemar Łysiak
169
Lepszy
przywódcą z rodzaju tych, których opatrzność rozdaje narodom rzadko i niechętnie, należy więc szanować opatrzność za to, iż mieliśmy go w swej historii.
Waldemar Łysiak
170
Lepszy
CALENDARIUM KOMENDANTA (w pięćdziesiątą rocznicę śmierci) „... umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą”. (Juliusz Słowacki, „Beniowski”, pieśń I).
1867 — 5 grudnia w modrzewiowym dworku w Zułowie (powiat święciański, 60 km na północ od Wilna) przychodzi na świat syn powstańca styczniowego Józefa Wincentego Piłsudskiego (ród wywodzący się od kniaziów litewskich Ginetów) i Marii z Billewiczów (tych samych, do których należała sienkiewiczowska Oleńka) — wskrzesiciel Ojczyzny, pierwszy Naczelnik odrodzonej Rzeczypospolitej, pierwszy Marszałek Polski, największy Polak XX wieku, Józef Klemens Piłsudski. 1868–1873 — Dziecinne zułowskie lata małego Ziuka (tak nazywano Piłsudskiego w domu), upływające w patriotycznej atmosferze, wśród wspomnień o powstańcach, bohaterach i męczennikach narodowych, i o rosyjskich (zwłaszcza murawiewowskich) prześladowaniach patriotów. Wieczorne posiedzenia rodzinne kończą się zawsze odśpiewaniem psalmu Krasińskiego: „Będzie Polska w imię Pana...”. Duszą i sercem tej polskości Zułowa jest ukochana matka Piłsudskiego, tak bardzo nienawidząca zaborcy, że zułowskiego progu nie mógł przestąpić żaden Rosjanin, nawet wysoki urzędnik. Mimo że najbardziej przez nią „lansowanym” w domu poetą narodowym był Krasiński, Ziuk od dzieciństwa preferuje Juliusza Słowackiego („Był on dla mnie pierwszym nauczycielem zasad demokratycznych” — wspomni po latach). Ulubionym jego bohaterem z dziejów powszechnych jest (i pozostanie na zawsze) wyzwoliciel Polski z roku 1807, cesarz Napoleon Bonaparte — czyta o nim wszystko, co tylko wpada mu w ręce. 1874 — 4 lipca majątek Zułów staje w ogniu, w perzynę obrócone zostają wszystkie zabudowania gospodarcze. W ciągu kilku godzin zamożna rodzina Piłsudskich schodzi do sfery średniozamożnej.
Waldemar Łysiak
171
Lepszy
1875 — Piłsudscy opuszczają szlachecki dwór i z resztkami mienia przenoszą się do Wilna, o którym później (1928) Marszałek powie: „Miastosymbol naszej wielkiej kultury i państwowej naszej potęgi”. 1876 — Ostatni rok domowej edukacji Ziuka (lekcje udzielane przez wynajętych nauczycieli). Piłsudski, poduczony nieźle we francuskim i niemieckim (w późniejszych latach nauczył się też angielskiego), przygotowuje się do egzaminów w szkole rządowej, szlifując rosyjski, chociaż nienawidzi tej mowy. 1877 — Dziesięcioletni Ziuk wstępuje do I gimnazjum rządowego, mieszczącego się w murach byłej Alma Mater Słowackiego (w zlikwidowanym przez Rosjan Uniwersytecie im. Stefana Batorego). Panuje tam terror rusyfikacyjny (ze wspomnień Komendanta: „W takich warunkach nienawiść moja do carskich urządzeń, do ucisku moskiewskiego, wzrastała z dniem każdym. Bezsilna wściekłość dusiła mnie nieraz, że muszę znosić w milczeniu deptanie mej godności i słuchać kłamliwych i pogardliwych słów o Polsce...”). W piersi Ziuka narasta bunt. Raz po raz karany jest aresztem za nie kłanianie się dygnitarzom rosyjskim i za zabronione rozmawianie po polsku, do czego namawia też kolegów. Nauczyciele ryczą: „Żrecie ruski chleb i nie chcecie mówić po rosyjsku!” (dużo później Piłsudski, zapytany przez Rosjanina, czy pamięta jeszcze rosyjski, odpowie: „Ja etowo prokliatowo jazyka nie zabudu!”). Matka uspokaja go, perswadując: „Wyrośniesz, pomścisz! A teraz ucz się”. 1880 — Pierwsza konspiracja Piłsudskiego. Ziuk przy pomocy rodzeństwa wydaje manuskryptowe (w zeszycie) pisemko „Gołąb Zułowski” (42 numery w ciągu półtora miesiąca!), zamieszczając w nim m. in. patriotyczne wiersze ze „Śpiewów historycznych” Niemcewicza oraz własne opisy bitew napoleońskich. 1882 — Druga konspiracja Piłsudskiego. Ziuk wraz ze starszym bratem Bronisławem i kilkoma kolegami gimnazjalnymi zakładają patriotyczne kółko samokształceniowe „Spójnia” i organizują tajną bibliotekę, pełną m. in. wspomnień zesłańców sybirskich. Wkrótce mały Józef zaczyna odgrywać dominującą rolę w tym sprzysiężeniu. 1884 — Umiera najukochańsza istota dla Ziuka, Maria Piłsudska. Pięćdziesiąt dwa lata później u stóp jej trumny na wileńskim cmentarzu złożone zostanie serce jej wielkiego syna. 1885 — Piłsudski kończy gimnazjum maturą i zapisuje się na wydział medyczny uniwersytetu w Charkowie, gdzie zostaje dwukrotnie aresztowany za udział w demonstracjach studenckich.
Waldemar Łysiak
172
Lepszy
1886 — Pomimo dobrze zaliczonych dwóch pierwszych semestrów, Piłsudski wraca do Wilna z zamiarem przeniesienia się na uniwersytet w Dorpacie, lecz nie zostaje przyjęty na skutek opinii policyjnej z Charkowa o jego zainteresowaniach socjalistycznych. Zainteresowania te (czyta m. in. „Kapitał” Marksa, opiniując go dość krytycznie) prowadzą Józefa do kółka konspiracyjnego, którego kilku członków wchodzi w kontakt z terrorystyczną „Narodną Wolą” przygotowującą zamach na cara Aleksandra III. 1887 — Chociaż bracia Piłsudscy nie mieli świadomego udziału w spisku petersburskim, zostają — po przychwyceniu niedoszłych zamachowców przez policję — aresztowani i skazani na Sybir (Józef, aczkolwiek tylko świadek w procesie, na 5 lat, Bronisław na 15 lat). Po pobycie w twierdzy Petropawłowskiej i w butyrskim więzieniu w Moskwie, wagonem aresztanckim, barką i piechotą, przemierza Piłsudski szlak katorżników przez Niżni–Nowgorod, rzekami Wołgą i Kamą, przez Ural, Tiumeń, rzekami Irtysz i Ob do Tomska, stąd do Irkucka via Krasnojarsk (ponad półtora tysiąca wiorst pieszo!), dalej, przy czterdziestostopniowym mrozie, do Kireńska nad Leną. Po drodze zostaje ciężko pobity kolbami za bunt na „etapie”. 1888 — Piłsudski odsiaduje w kireńskim więzieniu sześciomiesięczny wyrok za wspomniany bunt. 1889 — Pogarszający się stan zdrowia Piłsudskiego sprawia, że władze pozwalają mu przenieść się do wsi Tunka (200 km od Irkucka), gdzie panuje łagodniejszy klimat niż w Kireńsku. 1890 — W lipcu Piłsudski wyrusza do Tunki, gdzie spędzi kolejne dwa i pół roku zesłania, które w całości — chociaż nie lekkie — było i tak sanatorium w porównaniu z makabrycznymi warunkami zesłań w Rosji radzieckiej i z obozami koncentracyjnymi, funkcjonującymi do dziś w ZSRR. Częste podówczas kontakty z Rosjanami (strażnikami i zesłańcami) pozwalają mu w pełni zgłębić duszę rosyjską i wyrywają w efekcie święte słowa: „Wszyscy oni są mniej lub więcej zakapturzonymi imperialistami, nie wyłączając rewolucjonistów”. 1891 — W Tunce Piłsudski bardzo dużo czyta (m. in. literaturę socjalistyczną) i poluje. Pewnego dnia Cyganka–wróżycha, mająca mu wróżyć, ujrzawszy jego dłoń krzyknęła tylko przerażona: „Cariom budiesz!” i uciekła. 1892 — Wiosną Piłsudski przygotowuje się już do wolności. 30 czerwca wraca do Wilna z zesłania, które go nie złamało i uczyniło zeń ostatecznie człowieka, co „ma duszę chorą na Moskala” (słów tych użył przeciwnik polityczny Marszałka, Roman Dmowski, lecz u Piłsudskiego „choroba” ta oznaczała po prostu niezgodę na rosyjskie jarzmo). Wyjeżdża do Warszawy i nawiązuje kontakt z socjalistami.
Waldemar Łysiak
173
Lepszy
1893 — Piłsudski wstępuje do Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) i rozpoczyna współpracę pisarską (pod pseudonimem Rom — od Romantyk) z wychodzącym w Londynie organem Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich (ZZSP). W maju pisze pierwszą swoją odezwę sygnowaną przez PPS, „Do towarzyszy socjalistów Żydów”, w której oskarża ich o narzucanie Litwie języka rosyjskiego jako narzędzia kultury. W październiku zostaje przedstawicielem sekcji litewskiej w Komitecie Robotniczym PPS. 1894 — W lutym, na II Zjeździe PPS, towarzysze wybierają Piłsudskiego do Centralnego Komitetu Robotniczego, którego członkiem będzie (z małymi przerwami) do roku 1914. Jednocześnie partia powierza mu zorganizowanie i prowadzenie pisma „Robotnik” (pierwszy numer ukazał się 12 lipca; do czasu aresztowania Piłsudskiego ukazało się 35 numerów). W grudniu udaje się na Zjazd ZZSP do Genewy (był to jego pierwszy wyjazd na Zachód). Piłsudski jako socjalista (towarzysz Wiktor) ma jedną „niezłomnie poślubioną ideę”: absolutnie pierwszoplanową sprawę stanowi dlań usunięcie najazdu moskiewskiego i przywrócenie ojczyźnie niepodległości. W tym kierunku działa z niezmordowaną energią. Jak słusznie później podkreślano: „Pozostanie niewątpliwą a wielką zasługą Piłsudskiego, że wyrwał proletariat polski spod hegemonii międzynarodowych idei socjalistycznych i wychował go w duchu polskiej idei niepodległościowej”. Ta droga nazywana była przez walczących z PPS–em socjaldemokratów o zacięciu komunistycznym (Róża Luksemburg, Marchlewski) „szowinizmem”. 1896 — Kilkumiesięczny (marzec–sierpień) pobyt Piłsudskiego w Londynie; bierze tam udział w Kongresie II Międzynarodówki. Wyjazdy do Krakowa i Lwowa. 1897 — Bożonarodzeniowy wyjazd do Zurychu na doroczny Zjazd ZZSP. Jest już wówczas Piłsudski pierwszoplanowym socjalistą polskim (Leon Wasilewski: „Towarzysz Wiktor był najwybitniejszym wodzem ówczesnej PPS”), o ogromnym autorytecie. Otacza go prawdziwy kult. 1898 — Pobyt w Londynie (czerwiec–sierpień). 1899 — W marcu jeszcze jeden krótki wyjazd do Londynu. Po powrocie, 15 lipca, Piłsudski bierze we wsi łomżyńskiej ślub ze słynną z urody (zwano ją w partii „Piękną Panią”) Marią z Koplewskich Juszkiewiczową, zmieniając z konieczności (żona była rozwódką) wyznanie na ewangelicko– augsburskie. Zamieszkują w Wilnie pod fałszywym nazwiskiem Dąbrowskich, by w październiku przenieść się do Łodzi wraz z drukarnią „Robotnika”. 1900 — 22 lutego ma miejsce nalot policyjny na mieszkanie Piłsudskich, rewizja i wsypa „Robotnika”. W kwietniu Józef zostaje
Waldemar Łysiak
174
Lepszy
przewieziony do X pawilonu Cytadeli Warszawskiej, gdzie zamykano najważniejszych więźniów politycznych. Zgodnie z poleceniem partii zaczyna symulować chorobę psychiczną, co się udaje dzięki pomocy lekarzy. W grudniu żandarmi przetransportowują go do szpitala dla obłąkanych w Petersburgu. 1901 — 14 maja lekarz–konspirator, dr Mazurkiewicz, wykrada Piłsudskiego ze szpitala. Przez Tallin, Rygę, Polesie, Kijów i Zamość towarzysze wywożą go do Lwowa. Udana ucieczka wzmacnia nimb Piłsudskiego. W listopadzie Piłsudscy, po pobycie w Krakowie i Zakopanem, wyjeżdżają do Londynu. 1902–1903 — Po powrocie do kraju (w kwietniu) rozwija Piłsudski energiczną działalność w licznych miastach, słowem i czynem propagując swą ideę niepodległościową. Domaga się jak najszybszego skończenia z czczą gadaniną i przejścia do działalności wyzwoleńczej. Bierze czołowy udział w pracach PPS (np. w VI Zjeździe, w czerwcu 1902), lecz dostrzega u jednych towarzyszy zbyt dużo ostrożności i lękliwości krytej maską „rozsądku”, a u innych czapkowanie zabójczemu kosmopolityzmowi „idei międzynarodowej”. Jego uczucia dla partii z wolna zaczynają się oziębiać. Nabiera przekonania, iż celu, do którego dąży, nie powinna realizować jedna warstwa społeczna, musi się do tego zabrać cały naród. Tymczasem okazuje się, że społeczeństwo jest w marazmie, przeżarte strachem lub obojętnością — tych ludzi małego ducha paraliżuje przekonanie o nienaruszalnej potędze zaborców. Piłsudski wola z goryczą: „Gdzież są ci Polacy ze śpiewów historycznych, owi Polacy z poezji Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego? Ci rycerze i ofiarnicy, wymarzeni przez matkę? Te duchy płomienne, groźne, gotowe porwać za broń na pierwszy odgłos walki o wolność?”. Jak pisał Juliusz Słowacki: „I większą cnotę śnił obywateli, I większą w sercach odwagę — niż mieli”. Nazwie to później „najcięższym rozczarowaniem, jakie kiedykolwiek przeżył” i skomentuje szyderczo słowami Wielopolskiego: „Dla Polaków można czasem coś zrobić, z Polakami nigdy!”. Zostaje na placu boju sam z garstką wiernych i już wie, że będzie to musiał zrobić sam. 1904 — Latem Piłsudski wyjeżdża poprzez Amerykę do Japonii znajdującej się w wojnie z Rosją. Pertraktuje o japońską pomoc techniczną dla polskiego czynu zbrojnego, lecz jego usiłowania zostają storpedowane w Tokio przez Dmowskiego. Wraca do kraju, ani na moment nie poniechawszy idei czynu zbrojnego. Zaczyna tworzyć Organizację Bojową (OB). Krwawa
Waldemar Łysiak
175
Lepszy
manifestacja zbrojna na Placu Grzybowskim w Warszawie (listopad), w której wzięła udział pierwsza grupa bojowa warszawskiej PPS, podnosi go na duchu — jest to początek walki. 1905 — W marcu VII Zjazd PPS uchwala powołanie Wydziału Spiskowo-Bojowego jako organu kierowniczego OB, która dokonuje coraz większej liczby przeciwrosyjskich zamachów i akcji zbrojnych. Żeromski poświęca tym pierwszym żołnierzom Komendanta swój „Sen o szpadzie”. 1906 — Ponieważ wielu członków PPS, bojących się powstania i chcących realizować wyłącznie program klasowy partii, zarzucało Piłsudskiemu jej nadmierną militaryzację, a on zrozumiał, że „prędzej sprawę wygrałby z szatanem niż z ową psiarnią” („Beniowski”, pieśń I) — na IX Zjeździe w Wiedniu (listopad) dochodzi do ostrej konfrontacji, w następstwie której Piłsudski i jego ludzie tworzą własną Polską Partię Socjalistyczną– Frakcja Rewolucyjna, odrywając się od reszty, która szybko utonie w komunizmie. 1907 — OB, stanowiąca wzór patriotyzmu polskiego, toczy w całym Królestwie krwawą walkę z caratem, masakrując w dziesiątkach akcji ochranę, policję i żandarmerię (ale też i ponosząc bolesne straty). Jest to już otwarta wojna Piłsudskiego z Rosją. On sam przygotowuje największą akcję, którą poprowadzi osobiście. 1908 — 26 września Piłsudski na czele dziewiętnastu bojowców atakuje pociąg wiozący pieniądze skarbowe z Wilna do Petersburga. Po stoczeniu formalnej bitwy z ochroną pociągu, patrioci zdobywają ponad dwieście tysięcy rubli na cele rewolucyjne. W tym samym roku (czerwiec) powstaje we Lwowie Związek Walki Czynnej (ZWC), będący w ręku Piłsudskiego instrumentem szkolenia kadry oficerskiej przyszłych wojsk walczących o Polskę. 1909 — Widząc zaostrzające się antagonizmy między mocarstwami, Piłsudski bezbłędnie przewiduje wybuch wojny światowej i wynikającą stąd szansę Polski. Przygotowuje się do dowodzenia na większą skalę, m. in. studiując szczegółowo taktykę i strategię Napoleona oraz doświadczenia wojen burskiej i rosyjsko–japońskiej. Wiosną wyjeżdża nad Adriatyk. Odrzuca kategorycznie propozycję (ponawianą kilkakrotnie) przystąpienia do masonerii. 1910 — Piłsudski wykłada w Szkole Centralnej PPS w Krakowie. Od tego roku powstają w całej Polsce (w Galicji jawne, w zaborach pruskim i rosyjskim tajne) oddziały strzeleckie (Związek Strzelecki, Strzelec i in.), stanowiące w zamyśle Piłsudskiego kadrę wojsk niepodległościowych. Są one intensywnie szkolone aż do wybuchu wojny w 1914, gdyż według
Waldemar Łysiak
176
Lepszy
Piłsudskiego: jeśli Polacy nie wezmą udziału w wojnie, zostaną na zawsze wykreśleni z listy narodów. 1911 — Wyjazd zdrowotny (choroba płuc) do Włoch. Po powrocie Piłsudski inspekcjonuje ćwiczenia wprawiających się w wojaczce oddziałów strzeleckich. 1912 — Piłsudski prowadzi wykłady z Powstania Styczniowego w Szkole Nauk Polityczno–Społecznych w Krakowie. Tymczasowa Komisja Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych (TKSSN) mianuje go w grudniu Komendantem Głównym wszystkich polskich sił wojskowych. Najważniejsze zdanie z odezwy TKSSN brzmi: „Kto chce być wolnym, musi o te wolność walczyć”. 1913 — W pięćdziesiątą rocznicę Powstania Styczniowego Piłsudski kieruje pod Lwowem wielkimi manewrami kilku tysięcy członków Związku Strzeleckiego, Strzelca i Drużyn Strzeleckich. 1914 — W początkach roku wyjazd do Szwajcarii i Paryża w celu zinspekcjonowania stacjonujących tam oddziałów strzeleckich (plus głośny odczyt paryski w sali Towarzystwa Geograficznego), a w maju eskapada w tym samym celu do Belgii. Po wybuchu wojny Piłsudski ogłasza 3 sierpnia proklamację o utworzeniu w Warszawie Rządu Narodowego (była to mistyfikacja mająca na celu przygotowanie gruntu politycznego jego wojskom), po czym o świcie 6 sierpnia wysyła w bój na teren Królestwa pierwszą Kompanię Kadrową (152 żołnierzy z oddziałów strzeleckich), błogosławiąc ich słowami: „Patrzę na was jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska”. W następnych dniach kolejne grupy strzelców przekraczają granicę Kongresówki pod wodzą Piłsudskiego. Wyruszając na wojnę Piłsudski otrzymuje wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, z którym nie rozstanie się do końca życia, a 9 sierpnia, w majątku Czaple Małe, konia wierzchowego, sławną „Kasztankę”, która służyć mu będzie do 1927 roku. 12 sierpnia, na czele czterystu strzelców, Komendant wkracza do Kielc. Przyjmują ich... zatrzaśnięte okiennice w wielu domach. „Nie stał za nami naród — wspominał Piłsudski pełen rozżalenia — nie mający odwagi spojrzeć wielkim wypadkom w oczy”. Jego żołnierze śpiewali potem o sobie i o tchórzliwych rodakach: „Dzisiaj już my — jednością silni, Tworzymy Polskę — przodków mit. Że wy w tej pracy nie dość pilni, Zostanie wam potomnych wstyd”.
Waldemar Łysiak
177
Lepszy
We wrześniu Piłsudski zostaje dowódcą 1 pułku utworzonych tymczasem przez Naczelny Komitet Narodowy (NKN), w ramach c.k. armii, Legionów i otrzymuje rangę pułkownika. Tym samym zmuszony jest podporządkować się Austriakom. Na tyłach wojsk rosyjskich zakłada Polską Organizację Wojskową (POW). Walczy ze swym pułkiem na froncie (Nowy Korczyn, Opatowiec, Dęblin), jest kontuzjowany pod Laskami. 15 listopada awansuje na brygadiera (stopień stworzony przez Austriaków specjalnie dla niego). W grudniu 1 pułk przemienia się w I Brygadę Legionów i zwycięża w bitwie pod Łowczówkiem. 1915 — Całe pasmo bojowych sukcesów Komendanta i jego brygady (Konary, Ożarów i in.). Jednocześnie Piłsudski, razem z POW, prowadzi działalność polityczną, przeciwstawiając się nazbyt lojalistycznemu wobec Austriaków stanowisku NKN oraz decyzjom proaustriackiego dowództwa Legionów. „Biliśmy się z Moskalami, będąc z musu w szeregach wojska austriackiego, lecz wszelkimi siłami broniliśmy się przed próbami austriaczenia nas” — wspominał. Dla coraz większych rzesz Polaków staje się Komendant żywym symbolem walki o niepodległość, a dla swoich podwładnych charyzmatycznym idolem o cechach półboga, któremu wierzą bezgranicznie. 1916 — W lutym Piłsudski powraca oficjalnie na łono Kościoła rzymskokatolickiego. Wkrótce, po najcięższych legionowych bojach (pod Kostiuchnówką, czyli Polską Górą), którymi osobiście dowodził — chcąc okazać swą niezależność — podaje się do dymisji (29 lipca). Gdy państwa centralne proklamowały niepodległość Polski (5 listopada), Komendant przystępuje w Warszawie do Tymczasowej Rady Stanu Królestwa Polskiego (6 grudnia) i odbiera w niej nominację na kierownika Komisji Wojskowej. 1917 — Nie zgadzając się na wtłoczenie polskiego wojska w ramy militaryzmu niemieckiego (Legiony zostały oddane przez Austro–Węgry Niemcom), Piłsudski odrzuca rotę przysięgi poręczającej przymierze oręża polskiego z niemieckim i występuje (24 czerwca) z Rady Stanu. Podczas dramatycznej rozmowy w Belwederze niemiecki wielkorządca von Beseler próbuje rozpaczliwie zatrzymać wojsko polskie w niemieckich szeregach, ofiarowuje Komendantowi wszystko, czego ten zapragnie („Dla pana samego wszystko, czego pan zechce. Potęgę, sławę, zaszczyty”), a jego oddziałom daleko posuniętą swobodę i najnowszą broń. Piłsudski odmawia wyniośle: „Czy ekscelencja sądzi, że ta ręka, która dławi Polaków, będzie mniej dławiącą, jeśli do każdego palca przyklei sobie orzełka?”. Jak widać, miał duszę „chorą” nie tylko na Moskala, lecz i na drugiego z odwiecznych wrogów ojczyzny. Aresztowany nocą z 21 na 22 lipca, zostaje — po krótkim
Waldemar Łysiak
178
Lepszy
pobycie w kilku więzieniach — internowany w twierdzy Magdeburg (sierpień) w ścisłej izolacji. Spędza tam szesnaście miesięcy, pisząc wspomnienia z walk. 1918 — W obliczu klęski wojennej rząd niemiecki uwalnia Komendanta (8 listopada). Kilka dni później Rada Regencyjna w Warszawie przekazuje mu pełnię władzy, to samo czyni rząd lubelski. 16 listopada Piłsudski notyfikuje niepodległość Polski. Przejmując ster nawy państwowej stara się jak najszybciej wzmocnić ojczyznę i uchronić ją przed zgubnymi wpływami z zewnątrz. Jak pisał jego biograf: „Jemu mamy do zawdzięczenia, że w 1918 roku światowa rewolucja komunistyczna załamała się w Polsce i o Polskę. Bystry i orientujący się w każdej sytuacji zmysł polityczny Piłsudskiego uchronił wtedy budzące się do nowego życia Państwo Polskie od tej straszliwej zmory i kryjącego się za nią niebezpieczeństwa utraty ponownie odzyskanej tyloma ofiarami niepodległości”. 1919 — Jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz polskiej siły zbrojnej (nominacja sejmowa z 20 lutego) Piłsudski, nie związany z żadnym obozem czy stronnictwem politycznym, bierze w karby chaos odradzającego się kraju i tworzy potężną armię polską. 22 kwietnia zajmuje Wilno, wyrzucając z Litwy napastnicze wojska bolszewików. Podczas kampanii letniej oswobadza Lwów. Działania wojenne tego roku zwracają Polsce ziemie wschodnie po Dźwinę i Dniepr na północ od Polesia. 1920 — 19 marca Piłsudski przyjmuje najwyższą godność wojskową pierwszego Marszałka Polski, ofiarowaną mu samorzutnie przez wojsko. Wiosną rozpoczyna się na dobre wojna z Rosją bolszewicką, której rosnąca agresywność zagraża bezpośrednio egzystencji odrodzonej Rzeczypospolitej. Triumf wyprawy kijowskiej Piłsudskiego szlakiem Bolesławów (25 kwietnia — 8 maja) zostaje tak skomentowany przez Ignacego Daszyńskiego w jego pracy o Komendancie pt. „Wielki człowiek w Polsce”: „Było to wcielenie ogromnej myśli politycznej, był to, w razie powodzenia, straszny cios w imperializm rosyjski białych czy czerwonych carów”. Powodzenie jednak ulega załamaniu na skutek zmasowanej kontrofensywy sowieckiej (czerwiec–sierpień). Bolszewicy, pragnący wziąć Polskę „z marszu” i opanować zachodnią Europę, dochodzą do Warszawy. Genialny plan operacyjny Piłsudskiego, mający na celu odrzucenie bolszewickiej nawały, zostaje zrealizowany w dniach 16–22 sierpnia: straszliwe uderzenia przegrupowanych przez Marszałka armii polskich na flanki sowieckie powodują zdruzgotanie hord najezdniczych (25 tysięcy zabitych i rannych, 66 tysięcy jeńców) i paniczną ucieczkę skatowanych resztek na wschód wraz z polskimi renegatami (komunistami — Marchlewskim, Dzierżyńskim,
Waldemar Łysiak
179
Lepszy
Unszlichtem i innymi — którzy na zapleczu Armii Czerwonej tworzyli już gubernię zwaną przez nich Polską Republiką Rad). Tak zwany Cud nad Wisłą był jednym z największych triumfów sarmackiego oręża w tysiącletnich dziejach Polski. Francuski generał Camon w pracy pt. „Manewr oswobodzeniowy marszałka Piłsudskiego przeciw bolszewikom” napisał: „Piłsudski wybawił Polskę napoleońskim manewrem w ciągu kilku dni, opłacając to minimalnymi stratami”. Anglik, lord Abernon, naoczny świadek wydarzeń, nazwał ów manewr „decydującą bitwą w dziejach świata” i stwierdził: „Bez wątpienia bitwa pod Warszawą wybawiła cały kontynent europejski od fanatycznej tyranii Sowietów”. W drugiej wielkiej bitwie, nad Niemnem (we wrześniu), Piłsudski zniszczył ostatnie rezerwy bolszewickie rzucone przeciw Polsce, zmuszając Lenina do prośby o pokój. Simon Goodenought, analizując geniusz bitewny największych wodzów w historii (w książce „Tactical Genius in Battle”, London 1979), porównał Piłsudskiego z Aleksandrem Wielkim, Hannibalem, Cezarem i Napoleonem. 1921 — W pierwszych dniach lutego Marszałek wizytuje Francję i zawiera sojusz polsko–francuski. W kwietniu Uniwersytet Jagielloński nadaje mu honorowy tytuł doktora praw, a w maju Uniwersytet Warszawski (później nazwany Uniwersytetem im. Józefa Piłsudskiego) doktorat honorowy z medycyny. Rozentuzjazmowani studenci wyprzęgają konie i ciągną powóz Marszałka przez Krakowskie Przedmieście. W tym samym miesiącu bierze Piłsudski pierwszoplanowy udział w warszawskich obchodach setnej rocznicy śmierci Napoleona. We wrześniu ma miejsce we Lwowie jedyny zamach na Piłsudskiego — strzela doń terrorysta ukraiński, niecelnie. W październiku Marszałek (wówczas już wdowiec) poślubia Aleksandrę Szczerbińską. 1922–1925 — Mając dość wewnętrznych gier rządowych, opozycyjnych i sejmowych, owego partyjnego politykierstwa, które — karmione podłymi ambicjami — utrudniało budowanie silnego państwa, Marszałek, złożywszy stanowiska państwowe, wycofuje się z życia politycznego i wraz z rodziną przenosi do domu w Sulejówku, gdzie przez kilka lat poświęca się głównie pracy pisarskiej. Wyjeżdża z Sulejówka na wakacje do Druskiennik nad Niemnem, na rocznicowe zjazdy legionistów i POW–iaków, oraz na odczyty (m. in. w Wilnie na Uniwersytecie im. Stefana Batorego). 1926 — Nie mogąc dłużej tolerować choroby, która jak rak toczyła organizm państwowy, nie chcąc patrzeć obojętnie jak Polska staje się przedmiotem targów partyjnych (nazwał je słusznie „grą handlowania” interesami państwa), niczym piłka rozgrywana w atmosferze prywaty, partyjniactwa, upadku gospodarczego i bezrobocia, nie widząc innej drogi zapobiegnięcia takiemu nadużywaniu swobód demokratycznych, które czynią
Waldemar Łysiak
180
Lepszy
demokrację obmierzłą dla społeczeństwa — Marszałek podejmuje w maju, przy pomocy wiernych sobie wojsk, akcję zbrojną w celu wydźwignięcia kraju z zabójczego chaosu, oświadczając: „Staję do walki z głównym złem Państwa, z panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści (...) Nie może być w państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych, co pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie — gdy nie chce ono iść ku zgubie — za dużo nieprawości”. Zamach stanu wynosi Piłsudskiego znowu do najwyższej władzy. Wybrany 31 maja Prezydentem Rzeczypospolitej, zrzeka się tej godności na rzecz Ignacego Mościckiego. 2 października obejmuje stanowisko premiera. 1927 — Marszałek oddaje hołd swemu ukochanemu poecie, Juliuszowi Słowackiemu (całe ustępy „Króla Ducha” czy „Beniowskiego” znał na pamięć), sprowadzając jego prochy z paryskiego cmentarza Montmartre na Wawel. Przed trumną wieszcza wygłasza o nim swoje najlepsze w życiu przemówienie, tak literacko wspaniałe, że — jak stwierdził Wacław Jędrzejewicz — „pozostanie ono trwałym pomnikiem poety w literaturze polskiej”. (Wzięła to pod uwagę Polska Akademia Literatury ofiarowując Piłsudskiemu w 1933 roku godność swego członka honorowego i protektora). 1928–1934 — Mimo że oficjalnie nie zajmuje najwyższych stanowisk państwowych (27 czerwca 1928 r. ustąpił ze stanowiska premiera; objął je ponownie w 1930 roku, ale tylko na trzy miesiące, od 25 sierpnia do 4 grudnia), pełniąc obowiązki ministra spraw wojskowych i Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych — jest Piłsudski przez cały czas niekwestionowanym przywódcą państwa, najwyższym autorytetem moralnym i politycznym. Pracuje niestrudzenie dla dobra i chwały Rzeczypospolitej, decydując o wszystkich jej istotnych sprawach. W polityce wewnętrznej bezwzględnie realizuje ideę nadrzędności interesów państwa nad interesami wszelkich organizacji, stronnictw czy partii, które według niego uzurpują sobie prawa osłabiające funkcjonowanie silnej Rzeczypospolitej (dla zminimalizowania wpływu sporów partyjnych i w przekonaniu, że władza wykonawcza nie może być uzależniona od interesów poszczególnych grup politycznych, tworzy w 1928 r. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, obdarzony przez społeczeństwo w wyborach największą liczbą mandatów). W polityce zagranicznej jest przeciwnikiem układów wielostronnych, gdyż obawia się zdominowania Polski, realizuje natomiast świetnie politykę paktów dwustronnych. Wyznawana przezeń teoria równowagi znajduje najlepszy wyraz w układach o nieagresji zawartych z dwoma głównymi nieprzyjaciółmi Polski — z Rosją w 1932 r. i z Niemcami w 1934 r. Wbrew dzisiejszej
Waldemar Łysiak
Lepszy
181
propagandzie komunistycznej polityka ta była bardzo skuteczna; krach roku 1939 stanowił następstwo nie jej, lecz faktu, że oszukali nas sojusznicy, nie dotrzymując zawartych umów. Osamotniona przez Francję i Anglię Polska nie mogła przeciwstawić się jednoczesnej agresji Niemiec hitlerowskich i ZSRR, które dokonały kolejnego jej rozbioru. 1935 — 12 maja o 20:45 umiera (na rozpoznanego kilka miesięcy wcześniej raka wątroby) Twórca Niepodległej Polski, „największy na przestrzeni naszej historii Człowiek” (słowa prezydenta Mościckiego w orędziu pośmiertnym), Marszałek Józef Piłsudski. Jego ciało zostaje złożone w krypcie wawelskiej obok grobów królewskich, zaś serce na wileńskim cmentarzu Rossa wraz z trumną matki, pod czarną marmurową płytą, opatrzoną strofami z Beniowskiego, które sam wskazał przed śmiercią. Jakże wielkim prorokiem był Juliusz Słowacki, gdy w „Beniowskim” pisał o tym pochówku „na Rossie”: „Stał na cmentarzu pogrzeb — a sztandary Stały tak dumnie jak na Kapitolu (...) Na kijach czarnych rozpięte... a gałki Błyszczały w słońcu... Cmentarz stał przy Rossi; Za Rossią był las... z brzozowego drzewa, Który gdy szumi — zdaje się, że śpiewa”. Dzisiaj, gdy mija równo pół wieku od tej tragedii i gdy okajdaniona Polska kroczy pod sztandarami komunizmu, internacjonalizmu et consortes, w ciągle zwiększających się szeregach niewolników oznakowanych sowieckim piętnem — straszliwie posępnego znaczenia nabierają słowa Lechonia z jego wiersza o Piłsudskim: „Szeregi za szeregiem! Sztandary! Sztandary! ..................... A On mówić nie może! Mundur na nim szary”. Mark W. Kingden
Waldemar Łysiak
182
Lepszy
Przypis do załącznika nr 2:
Satyrę parateatralną — „Animowanie” — napisałem w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Chciałem ją opublikować w jakimś tygodniku, ale nie pozwolono mi; raz była to decyzja Putramenta, a raz Lepszego. Więcej nie próbowałem wówczas. Żaden z cenzorów nie połapał się, iż szeryf Navider to Red Ivan (Czerwony Iwan), a sędzia Ulrich to głośny kat sądowy (Ulrich przewodniczył wszystkim wielkim politycznym rozprawom za Stalina, jako szef Wojskowego Kolegium Sądu Najwyższego ZSRR). Natomiast wszyscy rozumieli, że aresztowanie i skazanie Disneya jest parodią („à rebours”) śledztw i procesów komunistycznych, drwiną z „praworządności” uprawianej w państwach „realnego socjalizmu”. Zbyt wiele było tu znaków rozpoznawczych, m. in. przysłowiowy już dialog z „Archipelagu Gułag” („za nic dają tylko dychę”), obowiązek donosicielstwa, represjonowanie rodzin, karalność zamiaru, zsyłka w rejony polarne etc, etc. Człowiek mógł mieć pewność, że nie da się tego opublikować póki Lepszy pełni straż. Człowiek jest wszakże omylny... Udało się, ponieważ niektórzy z wydawców, nie mogąc dostać ode mnie nowej książki, sami robili (za moją zgodą) książkę Łysiaka. Polegało to na wydawaniu zbioru jakichś moich publikacji, które dotąd nie ukazały się w formie książkowej. Tak powstał „Łysiak na łamach”, tak też zmajstrowano „Napoleoniadę”. Wydawnictwo Alfa, gdy nie mogłem mu dać czegoś nowego, wpadło na pomysł zebrania w jednym tomiku wszystkich moich tekstów dających się zaklasyfikować jako „science fiction”. Początkowo byłem przeciwny tej inicjatywie, lecz wpadło mi do głowy, iż to jest szansa: opakować „Animowanie” kilkunastoma tekstami i nazwać to wszystko „s-f”, a może Lepszy nie zauważy i puści z rozbiegu. Sztuczka się udała. „Otulinę” zrobiono z kilku drobiazgów, które już były w moich książkach, z kilku rzeczy wydrukowanych uprzednio w prasie i z kilku nigdzie dotąd nie publikowanych. „Łysiak fiction” ukazała się w 1986 roku tylko po to, by mogło się ukazać „Animowanie”. I jeszcze jedna uwaga: nie jestem ekshibicjonistą literackim, nie lubię epatować porno–dezynwolturą. Seksualny wątek podczas przesłuchań dlatego znalazł się w „Animowaniu”, że takie rzeczy były na porządku dziennym w
Waldemar Łysiak
183
Lepszy
praktyce enkawudowskiej i ubeckiej, czego historyczny przykład (POC Tiszbeina) przedstawiłem w pierwszej części „Lepszego” * .
*
— Notabene czerwoni aparatczycy nie mogli się obejść bez seksu nie tylko podczas śledztw, przesłuchań etc., lecz także podczas celebrowania świąt bolszewickich, wszelakich uroczystych obchodów Wielkiej Proletariackiej i temu podobnych, co pozwala przyznać im (komunistom) historyczną palmę największych kogutów jakich znał świat, więc kobiety wszystkich krajów powinny się teraz łączyć w nieutulonej rozpaczy nad grobem komunizmu. Symbolem tego, o czym wspomniałem, był monumentalny pomnik Lenina w stolicy Uzbekistanu, Taszkiencie. Przed pomnikiem tym podczas wielkich czerwonych świąt stawiano trybunę honorową dla najwyższego aktywu partyjnego, który przemawiał do tłumów i przyjmował defiladę oraz masowe „demonstracje poparcia i jedności”. Ponieważ niejedna taka feta trwała wiele, wiele godzin, a ciało nie sługa, nudzącym się dostojnikom urządzono podręczny burdel w bezpośrednim sąsiedztwie trybuny – we wnętrzu gigantycznej statuy Lenina. W trakcie niekończących się defilad, aplauzów, przemówień i skandowania haseł, co raz to kilku dostojników urywało się z trybuny podziemnym przejściem do wnętrza statuy wodza, gdzie obsługiwały ich szybko damy „zatrudnione na specjalnych etatach w administracji Komitetu Centralnego partii uzbeckiej” (cytat z niedawnego raportu sędziów śledczych Iwanowa i Goliana).
Waldemar Łysiak
184
Lepszy
ANIMOWANIE (DRAMA W SIEDMIU AKTACH)
Akt I — Aresztowanie Szeryf, któremu towarzyszy dwóch pomocników, kładzie rękę sprawie-dliwości na ramieniu mężczyzny w jasnym garniturze — Walt Disney? — Tak... o co chodzi? — Szeryf okręgowy James Navider, oto moja legitymacja służbowa. Aresztuję was w imieniu prawa! — Co?!... To jakieś nieporozumienie... — Stulcie pysk i wyciągnijcie ręce. Tom, załóż mu obrączki. Tom zakłada kajdanki aresztowanemu, który protestuje — Protestuję, to jakaś okropna pomyłka!... Czy pan nie wie, kim jestem? — Wiem. Jesteście zdrajcą, szpiegiem, dywersantem, mordercą i cholernym pedałem, albo chcecie być wszystkim tym na raz, co na jedno wychodzi. Idziemy! — Jak pan śmie! Co pana upoważnia do takiego traktowania obywatela wolnego kraju?!
Waldemar Łysiak
185
Lepszy
— Dbałość o charakter wolności w tym kraju, który bez właściwej wolności byłby krajem półwolnym dzięki wywrotowej działalności takich jak wy. — To absurd! Ja nie jestem... — Jesteście i zostanie wam to udowodnione. Jednocześnie mam obowiązek zawiadomić was, że wszystko, co od tej pory powiecie, oraz wszystko, co zataicie, zostanie użyte przeciwko wam! Akt II — Przesłuchanie wstępne Gabinet przesłuchań w biurze szeryfa okręgowego. Aresztowany zdradza oznaki podenerwowania — O co konkretnie jestem podejrzany? — Przestańcie mi tu pieprzyć, Disney! Podejrzani to chodzą po ulicach, a wy, jak już jesteście u nas, to jesteście winni, oskarżeni i skazani! Teraz będziecie zeznawać, Lucy, wkręć papier i kalkę. Lucy wkręca papier i kalkę w maszynę do pisania — Nazwisko? — Przecież pan je zna. — Tom, dołóż mu w obronie własnej za stawianie czynnego oporu władzy! Tom broni się. Następnie polewa aresztowanego wodą i rzuca go na krzesło przed biurkiem szeryfa — — — — — — — —
Nazwisko i imię? Walt... Walt Disney. Czy macie jakieś zastrzeżenia do sposobu prowadzenia przesłuchań? Nie... nie mam... Żadnych? Ża... żadnych. To dlaczego się jąkacie? Bo mi... zaschło... w gardle.
Waldemar Łysiak
186
Lepszy
— Lucy, podkreśl zdanie winnego, że jest szczególnie wdzięczny przesłuchującym go funkcjonariuszom za ich kulturę osobistą i delikatność w obchodzeniu się z nim, a ty, Tom, daj mu się napić. Lucy podkreśla cytat, a Tom,wylewa na aresztowanego kolejny kubeł wody — A więc nazywacie się Disney? — Tak... Disney... Walt Disney... Jestem... — Nie pytam was, kim jesteście, wszystko o was wiemy. Czy należeliście lub należycie lub macie zamiar należeć do partii komunistycznej? — Ależ nie! — To wam niewiele pomoże, ale mówcie dalej. Czy jesteście homoseksualistą? — Nie! — Byłem na tę odpowiedź przygotowany, nie zyskacie tym nic. Czy używacie narkotyków w jakiejkolwiek postaci, bądź zamierzacie popaść w ten nałóg? — Nie! — Tym także nie zmienicie sytuacji. Czy wy lub ktoś z waszych bliskich starał się o azyl polityczny w Europie, Afryce, Azji, Australii lub na Antarktydzie? — Nie! — Czy braliście kiedykolwiek lub macie ochotę wziąć udział w demonstracjach antyrządowych? — Nie! — Czy należycie do jakiegokolwiek ruchu na rzecz praw obywatelskich, murzyńskich, indiańskich i w ogóle skurwysyńskich w całym tego słowa znaczeniu? — Nie! — Same zaprzeczenia, Disney! Jest to najgłupszy sposób obrony, jaki znam. Ale jak chcecie, sami sobie będziecie winni. A teraz opowiedzcie, jak to było, prawdę, całą prawdę i nic jak tylko prawdę, która i tak wypłynie na wierzch, choć nie musi, bo my ją znamy, ale chcemy, żebyście okazali wyznaniem skruchę, która wam ulży. W zamian za to zostaniecie zwolnieni na mocy amnestii, konstytucji, Deklaracji Niepodległości i siódmej poprawki do trzeciej poprawki znowelizowanej wersji rezerwowej kodeksu karnego. — Ja... ja nie... — Co, nie wierzycie mi? Czy macie jakieś podstawy, żeby nie wierzyć wolnemu szeryfowi wybranemu w wolnych wyborach przez wolną
Waldemar Łysiak
187
Lepszy
społeczność wolnego okręgu, w którym wolność stanowi najcenniejszy skarb człowieka? — Nie... ale... mojego przyjaciela, Freda Harrisa... Jemu też obiecano wolność, a dostał trzydzieści lat... — Gdzie to było? — Na zachodnim wybrzeżu. — Za co dostał trzydziestaka? — Za nic! — Nie łżyjcie, Disney, za nic dają tylko dychę. A poza tym nie jesteśmy na zachodnim wybrzeżu. W naszym stanie mamy własne prawo i trzeba być nie byle kim, żeby zasłużyć na trzydziestaka. Macie szansę, ale nie mogę wam niczego obiecać. Będziecie sądzeni przez niezawisły sąd, który podejmie niezawisłą decyzję. Przewodniczył będzie stary praktyk, sędzia Jonathan Ulrich, z którym uzgodniliśmy, że poniżej piętnastaka was nie wypuści, lecz górna granica jest otwarta. Wszystko zależy od waszej dobrej woli i od tego, czy okażecie się przestępcą szczerym, skłonnym do współpracy z organami ścigania i skazywania. No więc, na co jeszcze czekacie? — Chcę... chcę wezwać mojego adwokata. — Macie do tego konstytucyjne prawo, co świadczy, że żadne prawo nie jest doskonałe, ale nawet jeśli prawo jest bzdurne, należy go przestrzegać, dopóki obowiązuje, więc nie będę wam robił trudności. Jak się nazywa wasz adwokat? — Pillman, Stanley Pillman. — Doskonale, przy okazji zajmiemy się i nim. Zanim go wezwiemy, podpiszecie oświadczenie, że dotychczasowe śledztwo przebiegało zgodnie z wymogami prawa i demokracji. — Nie mogę! — Tom! — Nie, proszę, tylko nie to!... Ja nie mogę pisać, spuchła mi prawa dłoń. — Lucy, dopisz, że oskarżony nadepnął sobie na prawą dłoń kiedy rzucił się na funkcjonariusza Toma w celu wywarcia agresji na bezbronnym. A wy podpiszecie to wszystko lewą ręką, stawiając krzyżyk. Macie tu długopis. Aresztowany stawia krzyżyk i oddaje długopis szeryfowi Akt III — Przesłuchanie zasadnicze
Waldemar Łysiak
188
Lepszy
Wchodzi adwokat Pillman. Szeryf zwraca się do niego, wskazujqc aresztowanego, który siedzi na krześle — Witam, panie Pillman. Pański klient chce zeznawać w pańskiej obecności, dlatego wezwaliśmy pana. Proszę spocząć. Pillman siada na krześle obok aresztowanego, który siedzi ze zwieszoną głową — Dlaczego mój klient jest mokry? — Spocił się, panie mecenasie, sam pan widzi, jak jest gorąco. — A dlaczego jest posiniaczony i zakrwawiony? — Potknął się na schodach. Jest tam jeden obluzowany stopień. Pan się jeszcze nie potknął? — Nie. — To może każdego spotkać, proszę pana, należy uważać. — Czy mój klient nie kwestionuje pańskiej wersji wydarzeń, szeryfie? — Nie, oto jego oświadczenie w tej sprawie... Czy możemy przystąpić do przesłuchania? — Proszę. — W porządku. Disney, mam obowiązek ostrzec was, że za fałszywe, zeznania grozi wam kara stu dwudziestu ośmiu lat więzienia na Alasce, pozbawienie praw obywatelskich na lat trzydzieści i grzywna w wysokości całego majątku ruchomego i nieruchomego, nie mówiąc już o bezterminowym pozbawieniu wolności i praw obywatelskich waszej bliższej i dalszej rodziny tudzież znajomych. Proszę się ściśle trzymać prawdy i opowiedzieć o wszystkim. Adwokat zrywa się z krzesła — Proszę nie odpowiadać, panie Disney, zanim nie usłyszymy, o co jest pan oskarżony! — Pański klient jest oskarżony o wiele ciemnych sprawek związanych z realizacją filmu „Królewna Śnieżka”, a ja pragnę, by teraz o nich opowiedział. Adwokat znowu się zrywa — Protestuję! Zechce pan, szeryfie, zadawać konkretne pytania, na które mój klient udzieli konkretnych odpowiedzi!
Waldemar Łysiak
189
Lepszy
Szeryf wzrusza ramionami — Dobrze. Kto wpadł na pomysł zrobienia tego filmu? Aresztowany podnosi głowę — Ja. — Kto angażował wykonawców, myślę o Śnieżce, krasnoludkach i pozostałych? — Ja. — Osobiście? — Tak. — Doskonale. A więc to poprzez was, Disney, nawiązali kontakty? — Tak. — Lucy, podkreśl tę odpowiedź! Czy wspomniane kontakty ograniczały się wyłącznie do występowania na planie filmowym? — Nie. Musieliśmy przerwać kręcenie ze względu na kłopoty będące następstwem Wielkiego Kryzysu i wznowiliśmy pracę po roku. Przez ten rok oni kontaktowali się prywatnie. — O to właśnie nam chodzi. Przejdźmy do wydarzeń, które miały miejsce w owym roku. Czy krasnoludki znały się przedtem? — Nie wiem, chyba tylko Gapcio i Wesołek. Reszta poznała się na planie. — A potem, w czasie owego roku przerwy, zamieszkali razem w domku leśnym? — Tak. — Czy to was nie dziwiło? Przecież mieli własne domy gdzie indziej. — To była ich sprawa, ja się nie wtrącałem. Każdy obywatel USA ma prawo mieszkać tam, gdzie chce. — Teoretycznie tak. Wasze myśli o sprawach, których nie poruszam, zachowajcie, Disney, dla siebie! Kto był szefem organizacji? — Jakiej organizacji? — Leśnej, czyli podziemnej, czyli wywrotowej. Jeśli siedmiu osobników, którzy przedtem się nie znali, zamieszkuje nagle razem na przeciąg roku i to na odludziu, to albo są konspiratorami, albo pedałami. Czy krasnoludki były pedałami? — To nonsens! — A widzicie! Lucy, zaprotokółuj, że według oświadczenia aresztowanego krasnoludki skontaktowane ze sobą przez niego były wywrotowcami
Waldemar Łysiak
190
Lepszy
zamierzającymi obalić przemocą demokratyczny ustrój Stanów Zjednoczonych! Adwokat zrywa się po raz trzeci — Protestuję, mój klient niczego takiego nie powiedział! Oświadczy tylko, że krasnoludki nie przejawiały skłonności homoseksualnych, a to coś zupełnie innego! — Dobrze, wobec tego uściślę pytanie. Czy krasnoludki zawiązały organizację terrorystyczną? — Nic o tym nie wiem. — A czy mogły zawiązać? — Nie wiem. — Pytam: czy mogły to zrobić?! — No... tak, każdy może, jeśli chce... — Lucy! Zaprotokółuj, iż oskarżony przyznał, że istnieje duże prawdopodobieństwo... Adwokat zrywa się — Protestuję! Mój klient stwierdził tylko obiektywną możliwość zaistnienia każdego ze zjawisk! Szeryf patrzy na adwokata spod przymrużonych powiek — Pan filozofuje, mecenasie, o rzeczach ogólnych, a ja pytałem konkretnie o organizację wywrotową i uzyskałem potwierdzenie możliwość jej powstania. Według prawa to, co jest możliwe, można uznać za dokonane... — Ale nie według naszego prawa, szeryfie! — Niech będzie, lecz pozostaje niezbitym faktem, że siedmiu obcych sobie typów zgrupowało się ni stąd ni zowąd. — Konstytucja naszego kraju dopuszcza wszelką formę zgromadzeń, szeryfie! — Z wyjątkiem nielegalnych, bezbożnych i podejrzanych! Proszę mnie nie pouczać, mecenasie, konstytucję mam we krwi! Czy pańskim zdaniem konstytucja zezwala na nielegalny hazard? — Co takiego?! — Proszę pozwolić mi kontynuować przesłuchanie, a zaraz dowie się pan rzeczy, które odbiorą panu nieco pewności siebie, panie Pillman.
Waldemar Łysiak
191
Lepszy
Szeryf zwraca się do aresztowanego — Powiedzcie, gdzie w ciągu wspomnianego roku przerwy mieszkała Śnieżka? — W lesie, z krasnoludkami. — Dlaczego właśnie tam, a nie we własnym domu w Hollywood? — Nie wiem, może dlatego, że zaprzyjaźnili się... — A zaprzyjaźnili się, jak zeznaliście, dzięki wam... — Tak, ale... — Prosiłem: bez dygresji, Disney! Czy było wam wiadomo, że krasnoludki prowadziły w swym domku lokal rozrywkowy z wyszynkiem? — Słyszałem o tym, ale ta forma zarobkowania nie jest przecież zabroniona. — Natomiast zabroniony jest w naszym stanie skomercjalizowany hazard. Na terytorium USA wolno czerpać z niego zyski tylko w stanie Nevada, czy i o tym nie wiedzieliście, Disney? — O tym wiem, ale... — Proszę odpowiadać ściśle na pytania! Lucy, zaznacz, że oskarżony wiedział o tajnym kasynie w domku krasnoludków. Adwokat protestuje — Protestuję! Pan nagina słowa mojego klienta do swoich tez, szeryfie! Mój klient nie powiedział, że wiadomo mu było o domu gry w domku krasnoludków, tylko potwierdził, iż wie, że na terytorium USA hazard jest akceptowany wyłącznie w stanie Nevada. Szeryf odwraca się do aresztowanego — Czy możecie zeznać pod przysięgą, Disney, że nie słyszeliście o hazardzie uprawianym w domku krasnoludków? — Coś... no coś mi się obiło o uszy, ale nie o hazardzie na dużą skalę... Słyszałem, że krasnoludki grają w remika, dla zabicia czasu... — A więc miałem rację! Słyszeliście i nie donieśliście władzom! Adwokat protestuje
Waldemar Łysiak
192
Lepszy
— Protestuję! Nikt nie ma obowiązku donoszenia władzom o czymkolwiek i nie staje się przez to wspólnikiem przestępców, nawet jeśli przestępstwo miało miejsce, czego pan na razie nie dowiódł, szeryfie! — Bardzo się cieszę, mecenasie, że to pan pierwszy użył słowa przestępcy w stosunku do aktorów zaangażowanych i skomunikowanych przez pańskiego klienta, który już przez sam fakt tego pośrednictwa stał się współudziałowcem w przestępstwie, aczkolwiek jego współudział jest o wiele bardziej aktywny, do czego jeszcze dojdziemy. Na razie proszę przyjąć do wiadomości, że, jak wynika z raportów, które mam przed sobą, domek krasnoludków był między innymi spelunką z hazardem i strip-teasem wykonywanym przez Śnieżkę, spelunką obliczoną na deprawowanie myśliwych, turystów, zbieraczy grzybów, pracowników służby leśnej, drwali i zwierząt. Powtarzam: między innymi, ponieważ był także czymś o wiele gorszym. Jeśli zaś chodzi o postawę obywatelską pańskiego klienta, to muszę stwierdzić, że być może donoszenie o takich i innych sprawkach nie jest obowiązkiem prawnym obywatela, lecz bez wątpienia jest obowiązkiem moralnym, z niewykonania którego należy obywateli rozliczać. Kto nie przeciwdziała, ten współdziała! Adwokat macha ręką w geście zniecierpliwienia — Wszystko to są zarzuty bardzo wątpliwej proweniencji, szeryfie! Jak dotąd nie przedstawił pan memu klientowi ani jednego sensownego punktu oskarżenia, wspartego na dowodach, które uzasadniałyby jaką kolwiek formę represji, od aresztowania poczynając. — Zaraz to uczynię, mecenasie. Zbliżamy się do tego milowymi krokami, a kiedy już to zrobię, zadrży pan. Zamierzam oskarżyć pańskiego klienta ni mniej ni więcej tylko o kilkanaście morderstw z premedytacją jak również o kierowanie komunistyczną agenturą dywersyjno-szpiegowskoterrorystyczno-sabotażową odpowiedzialną za inflację, deflację, dewaluację, deflorację, degradację, deprawację, dyskredytację, demoralizację dekapitację, dyskryminację, defetyzm i kryptosowietyzm, słowem degrengoladę naszej ojczyzny w każdym aspekcie widocznym gołym i zamkniętym okiem! — Co?!!! — Dokładnie to, co pan usłyszał. W trakcie dalszego przesłuchania usłyszy pan więcej. Powiedzcie no, Disney, czy znana wam jest eks-królowa, czyli zła czarownica? — Tak, to jedna z postaci w moim filmie. — Kto ją zaangażował?
Waldemar Łysiak
193
Lepszy
— Ja, zgodnie ze scenariuszem. — Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, jak również do tego, że ów scenariusz został zmontowany w zagranicznym ośrodku wrogiej dywersji wymierzonej w nasz biedny kraj. — Nic podobnego, zaprzeczam kategorycznie, ja... — Czy zaprzeczycie także, iż posyłaliście złą czarownicę do leśnego domku krasnoludków? — Było to zgodne ze scenariuszem, w tej bajce czarownica idzie do domku krasnoludków, by otruć Śnieżkę i... — Nie chodzi mi o to, co się działo w fabule filmowej, lecz o to, co się działo poza planem filmowym. W przerwie między zdjęciami obywatelka grająca złą czarownicę spędziła na wasze polecenie płód obywatelki Śnieżki, która żyła z siedmioma krasnoludkami! — To nieprawda, na miłość boską, nic takiego nie miało miejsca! — Nie? Wobec tego odczytam zeznanie aresztowanej przed tygodniem emerytowanej akuszerki z Los Angeles, niejakiej Abortson. „Ja, Klara Abortson, obywatelka USA wyznania obojętnego, biała i nie lesbijka, zeznaję niniejszym pod przysięgą, że w zamian za angaż do roli czarownicy w filmie reżysera Walta Disneya zgodziłam się, pod wpływem nalegań wymienionego, spędzić płód obywatelki Śnieżki...” I tak dalej. Szeryf wstaje i wygłasza z namaszczeniem: — Obywatelu Walcie Disney! Zgodnie z prawem naszego stanu, które zabrania przerywać ciążę i uznaje czyn taki za ludobójstwo, jest pan oskarżony o co najmniej dziesięciokrotne zabójstwo z premedytacją! Adwokat zrywa się z miejsca — Mój klient już powiedział, że nie ma z tym nic wspólnego! Odrzucamy to oskarżenie, jak również zeznanie tej... jak jej tam... Abortson, które jest niewątpliwie fałszywe lub wymuszone! Sąd zadecyduje, co jest prawdą! Szeryf klepie się z zadowoleniem po udach — Ma pan rację, mecenasie, sąd jest właśnie od tego. Obok zeznania pani Abortson przedstawimy mu zeznania lekarzy, potwierdzające spędzenie płodu u Śnieżki.
Waldemar Łysiak
194
Lepszy
— Nie kwestionuję spędzenia płodu, szeryfie, Śnieżka mogła to zrobić sto razy. Zaprzeczam natomiast, by mój klient maczał w tym palce. Owa Abortson ze strachu przed wyłączną odpowiedzialnością wrabia w tę ohydę pana Disneya, ale ten numer nie przejdzie! A poza tym, co ma znaczyć użyte przez pana określenie zabójstwo dziesięciokrotne, hę? — Oznacza to, między innymi, że być może miała miejsce śmierć większej liczby nie poczętych osób, nie można bowiem wykluczyć dwojaczków, trojaczków, czworaczków i tak dalej. — Aż do dziesięcioraczków, tak? — Nie, mecenasie, pański dowcip jest niewczesny. Ponieważ sądy w swej łatwowierności przesądzają każdą wątpliwość na korzyść oskarżonego, sąd zapewne uzna jedną skrobankę za morderstwo jednokrotne. Zaraz pan dostanie dziewięć pozostałych zabójstw. Powiedzcie, Disney, jak się kończy wasz film? — Piękny książę całuje Śnieżkę, czym budzi ją z letargu i oboje odjeżdżają w dal ku happy endowi. — Daleko książę nie ujechał, a do tego zaraz przestał być piękny, co; trudno nazwać zakończeniem szczęśliwym. Jeszcze jedno pytanie: czy ów pocałunek przed kamerą był autentyczny? — Tak, chcieliśmy osiągnąć możliwy realizm... — Osiągnęliście go aż nazbyt. W tydzień później aktora grającego księcia pokryły okropne wrzody, po czym zmarł on w męczarniach na złośliwą i nieuleczalną odmianę syfilisa patagońskiego, którym obdarzyła go poprzez ów pocałunek na planie Śnieżka. Wiem, że ujęcie to powtarzano kilkakrotnie, można więc znowu mówić o uporczywej próbie zabójstwa z premedytacją, uwieńczonej powodzeniem. Fakt, że książę był, jak to odkrył agent FBI grający łowczego, obcym agentem w środowisku aktorów i szefem komunistycznej siatki szpiegowskiej, stanowi rzecz prosta okoliczność łagodzącą, lecz nie na tyle, by mogło to zmazać winy obywatela Disneya i skłonić sąd... Adwokat przerywa szeryfowi — Chwileczkę. Pomijając już fakt, że mój klient z pewnością nie wiedział o śmiercionośnej chorobie wenerycznej Śnieżki, jak wytłumaczy pan, szeryfie, to, że Śnieżka żyje? — Nie jestem lekarzem ani biologiem i nie muszę wiedzieć, dlaczego ta odmiana syfilisa jest śmiertelna tylko dla osobników płci męskiej. Pozostaje jednak faktem, że na skutek kontaktów ze Śnieżką zmarło na tę dolegliwość dziewięć osób: siedmiu krasnoludków, książę i jeleń pospolity z rezerwatu
Waldemar Łysiak
Lepszy
195
leśnego. Tak więc do dziesięciu kłusownictwo! Ale to nie wszystko.
zabójstw
dochodzi
oskarżenie
o
Adwokat dziwi się — Nie wszystko?! — Nie, mecenasie. Przestępstwa, o których mówiłem dotychczas, to tylko dodatkowe, mniej ważne punkty oskarżenia. Podstawowym jest zmontowanie przez pańskiego klienta bolszewickiej jaczejki na terytorium naszego wolnego stanu. Powiedzcie, Disney, z czym zła czarownica szła do domku krasnoludków?’ — Z zatrutym jabłkiem dla Śnieżki. — Kłamiecie, było to bowiem jabłko, które miało zatruć zdrowy organizm naszej ojczyzny. Jakiego było koloru? — Czerwone. — Właśnie, czerwonego! Czy było prawdziwe? — Nie, była to drewniana atrapa jabłka. — A w niej znajdowały się czerwone instrukcje dla komunistycznej szajki krasnoludków noszących bezczelnie czerwone czapki! I na to mamy dowód — jest nim oświadczenie obywatelki Abortson, która pod przysięgą zeznała, że instrukcje wkładał do czerwonego jabłka osobiście reżyser Disney! Aresztowany sinieje i zrywa się z miejsca — Przysięgam, że to nieprawda, to wszystko fałsz! Szeryf patrzy nań surowo — Tu możecie przysięgać do woli, Disney, ale jeśli zrobicie to przed sądem, wlepią wam dodatkowo kilka dych za krzywoprzysięstwo, a wasza rodzina powtórzy przygody bohaterów Londona. Lepiej się zastanówcie... Akt IV — Proces (dzień pierwszy) Obrońca Disneya kończy swą przemowę
Waldemar Łysiak
196
Lepszy
— ... Wysoki Sądzie! Wszystko, co tutaj powiedziałem na temat wątpliwej wiarygodności świadków oskarżenia, dziwnych dowodów, manipulowanych biegłych, spreparowanych zeznań et cetera, a więc cały mój dotychczasowy wywód, ma niewielkie znaczenie dla istoty sprawy, służył jedynie roznegliżowaniu intrygi, w wyniku której mój klient znalazł się zupełnie bezpodstawnie na ławie oskarżonych. Cała ta ponura komedia jest kolejnym kamyczkiem w mozaice represji rozpętanych przeciw liberałom i w ogóle ludziom o niezależnych poglądach, których władze chcą zastraszyć lub wręcz spacyfikować za pomocą środków penitencjarnych. Sędzia wali młotkiem w pulpit, warcząc — Mecenasie Pillman! Sąd ma już naprawdę dosyć waszych bezczelnych insynuacji, oszczerstw, obrażania prokuratora, szkalowania władz i podkopywania systemu oraz rycia pod wszystkim, co święte i nietykalne dla uczciwych obywateli tego kraju! Ponieważ jednak rozprawa się już kończy, Sąd nie wyrzuci was za drzwi, tylko skazuje na pięćset dolarów kary, co razem z poprzednimi karami czyni cztery tysiące pięćset dolarów grzywny, które uiścicie przed wyjściem z tej sali. Jeśli nie chcecie zapłacić jeszcze więcej, poniechajcie kalumni i ograniczcie się wyłącznie] do faktów! Mecenas Pillman milczy przez chwilę, wpatrując się w godło państwowe nad głową sędziego, po czym mówi — Najistotniejszym faktem, Wysoki Sądzie, jest fakt, iż całe oskarżenie stoi na głowie, ponieważ nakręcony przez mojego klienta film pod tytułem „Królewna Śnieżka” jest filmem animowanym! — Jakim? — Rysunkowym, Wysoki Sądzie. Wszystkie występujące postacie są narysowane! Proszę o wyświetlenie filmu jako dowodu! Osłupienie na sali. Przewodniczący sądu zarządza przerwę w rozprawie i wstając od stołu piorunuje wzrokiem prokuratora Akt V — Proces (dzień drugi) Przewodniczący sądu zwraca się do obrońcy
Waldemar Łysiak
197
Lepszy
— Panie Pillman, Sąd w zasadzie zgadza się z pańskim twierdzeniem, iż film oskarżonego jest filmem rysunkowym, co nie zmienia faktu, iż za pomocą rysunków można równie skutecznie podważać wolność, praworządność, niezależność i godność państwa, jak z pomocą żywych indywiduów wykonujących zbrodnicze polecenia. Sąd wszakże chciałby się dowiedzieć, dlaczego ani pan, ani oskarżony, nie użyliście swego chytrego argumentu o rysunkowym charakterze filmu wcześniej, na przykład w śledztwie, podczas przesłuchań, gdy z powodu niefortunnego przeoczenia władz śledczych była mowa o żywych aktorach? Pytam się, z jakich to nikczemnych pobudek nie podnieśliście tego wówczas?... Sąd widzi w tym kolejną próbę zatuszowania przez was prawdy, czyli przestępstwo, prawda bowiem jest tym, co najcenniejsze w świecie i winna być chroniona wszelkimi środkami, których sąd użyje, kiedy przyjdzie na to czas! Teraz jednak słucham pańskiej odpowiedzi! — Wysoki Sądzie, mój klient był tak zaszokowany faktem aresztowania i brutalnym postępowaniem władz śledczych, że w pierwszej chwili udzielał wyjaśnień w stanie silnego stresu, mocno wyabstrahowany z poczucia rzeczywistości, ja zaś wcześniej nie widziałem tego filmu. Potem stwierdziłem, że będzie lepiej dla mojego klienta, jeśli prokurator skompromituje się podczas procesu, celowo więc zachowałem ów decydujący fakt na finał rozprawy i poprosiłem mego klienta, by nie zabierał głosu w tej sprawie. Na szczęście dla nas rozprawa toczy się przy drzwiach zamkniętych, bo inaczej ci z publiczności, którzy widzieli film, mogliby śmiechem popsuć mój plan. — Panie Pillman, kto tu ma szczęście, a kto nie, to się dopiero okaże! Oświadczam panu, że jeszcze dzisiaj wydam nakaz aresztowania pana pod zarzutem świadomego ukrywania prawdy przed sądem oraz planowania i realizowania matactw zmierzających do zamienienia procesu w farsę! To panu nie ujdzie płazem, albowiem tak prawda, jak i sądowa instytucja egzekwowania sprawiedliwości są w naszym kraju pod ochroną! — Wysoki Sądzie, chcę jednak zwrócić uwagę Wysokiego Sądu, że bez względu na ocenę mojego postępowania, pozostaje na razie faktem, iż całe oskarżenie skierowane na tym procesie przeciw mojemu klientowi jest bez sensu! Sędzia wali w stół młotkiem i oznajmia — Sąd uda się teraz na naradę, po czym ogłosi wyrok!
Waldemar Łysiak
198
Lepszy
Akt VI — Sentencja wyroku Przewodniczący sądu kończy wygłaszać sentencję — ... dlatego też Sąd, który nie kieruje się namiętnościami, tylko literą prawa i sprawiedliwości, Sąd, dla którego liczą się wyłącznie fakty, nie zaś spekulacje i domniemania, jakkolwiek byłyby uzasadnione — Sąd taki musi każdą wątpliwość interpretować na korzyść oskarżonego, zgodnie z humanitarną zasadą obowiązującą w naszym wolnym i cywilizowanym regionie świata. Doceniając szczere zaangażowanie oskarżyciela, odrzucając zaś haniebne pomawianie go o złą wolę, Sąd spełnia wszakże swój obowiązek i daje wyraz wspomnianemu humanitaryzmowi uwalniając oskarżonego od winy w tym punkcie oskarżenia, który mówi o zorganizowaniu komunistycznej agentury przy pomocy aktorów zaangażowanych do filmu „Królewna Śnieżka”. Nie znaczy to, iż Sąd przypisuje oskarżonemu niewinność w tym względzie, ponieważ jednak nie wynaleziono dotąd metody wydobywania zeznań od osobników animowanych — Sąd przekazuje tę sprawę do ewentualnego wyjaśnienia w przyszłości. Całkowicie natomiast uzasadniony jest ten punkt oskarżenia, który mowy że oskarżony miał za miesiąc przystąpić do pisania scenariusza filmu pod tytułem „Czerwony Kapturek” i ukazać w nim nieletnią komunistkę napastowaną przez nasz system udrapowany w skórę złego wilka... Ta oszczercza metafora miała spełniać probolszewicką rolę propagandowa. Wziąwszy pod uwagę szkodliwość tego typu zamiarów, wymierzonych w wolność, równość, uczciwość, radość i nieomylność naszego systemu — Sąd skazuje winnego, Walta Disneya, na 40 lat twierdzy, piętnaście lat zesłania na Alaskę i siedem lat pozbawienia praw publicznych na zawsze. Obrońca podrywa się ze swego miejsca — Na Boga, Wysoki Sądzie, przecież to absurd! Karalność zamiaru, i to nie udowodnionego?!!! Przewodniczący sądu wali w stół tak silnie, że trzonek młotka zostaje mu w ręku jak pałka — Milczeć, Pillman! Pan już nie ma głosu! A pański klient taśmy. I nie będzie jej miał długo! Jest jeszcze w tym kraju praworządność, dzięki której
Waldemar Łysiak
Lepszy
199
społeczeństwo stawia tamę marionetkom obcych central dywersyjnych! Takich filmów, jak wasze, Disney, nie będzie się kręcić i już się nie kręci!
Akt VII — Samotność długodystansowca Disney rysuje na ścianie celi ósmą kreskę rocznicową, odwraca się w stronę zakratowanego okienka, patrzy na dysk słoneczny wędrujący po niebie i szepcze, trudno powiedzieć, zdziwiony czy zawzięty: — A jednak się kręci! 1986.
Waldemar Łysiak
200
Lepszy
Przypis do załącznika nr 3:
7 listopada 1976 ukazało się w tygodniku „Kultura” moje opowiadanie pt. „Koziodój”. Andrzej Krauze ozdobił je rysunkiem, który był portretem bohatera tytułowego: rysunek przedstawiał bestię mającą cechy hieny skrzyżowanej z człowiekiem; z pyska temu potworowi ciekła ślina. „Koziodój” to rzecz o takich „partyzantach”, dla których lata wojny stanowiły piękną okazję do rabunku. Niektórym z nich po wojnie należało się nisko kłaniać. Znam wieś, w której jeden z „koziodojów” był sołtysem i szefem POP jeszcze w latach osiemdziesiątych. Po ukazaniu się w „Kulturze” tego opowiadania do redakcji napłynęły listy od Czytelników, wszystkie z podziękowaniem za kawałek prawdy. Wszakże jeden z korespondentów, P. Henryk Muszyński, wyraził też pretensję, czy raczej żal: „W swoim opowiadaniu nie mówi Pan, co dalej z Żydem, którego Koziodój spotkał. Przecież ten Żyd ze swoim synkiem zginął z rąk polskiego bandyty (...) Po przejściu frontu Żydzi, którym udało się przetrwać, wychodzili ze swych nor i ginęli w wolnej już Polsce z rąk bandytów”. Korespondent się mylił pisząc, iż „nie mówię, co dalej z Żydem”. Powiedziałem, a fakt, że Czytelnik nie mógł tego przeczytać, był zasługą Lepszego. Mam na to całą gromadę świadków: jurorów konkursu („Koziodój” to nowela nagrodzona w konkursie literackim), redaktorów „Kultury” oraz redaktorów wydawnictwa Czytelnik, które zamieściło „Koziodoja” w antologii „Z korca maku” (1977). W „Kulturze” po dwakroć zdejmowano „Koziodoja” z łamów w ostatniej chwili, takie było żądanie Lepszego. Dopiero za trzecim razem puścił, ale redakcja nie uzgodniła ze mną kolejnych cięć, więc się awanturowałem, żądając, by wydrukowała mój protest przeciw Lepszemu. Oznajmiono mi, że skarg na samego siebie Lepszy nie puści, i poproszono mnie, żebym się przestał wygłupiać. Przestałem. Człowiek był w takich sprawach bezradny jak dziecko. Człowiek jest w takich sprawach nie tylko bezradny, ale i bliski śmierci ze śmiechu, gdy cenzor skreśla zdanie, że kobieta umarła „za Gomułki”, tak jakby ludziom nie wolno było umierać za rządów Gomułki. Wersja, którą przeczytacie, nie jest wersją w pełni oryginalną, nie zależy mi na przywracaniu wszystkiego. Ale w kilku miejscach — głównie tam, gdzie
Waldemar Łysiak
201
Lepszy
mowa o zamordowaniu rodziny niemieckiej i tam, gdzie mowa o zamordowaniu rodziny żydowskiej — muszę przywrócić tekst oryginalny, bo cięcia dokonane przez Lepszego karykaturalnie wprost zniekształciły treść tych fragmentów.
KOZIODÓJ Koziodój to nie beło jego po oćcu, nie... Ze krztu Józef mu beło, a na nazwanie urzędowe Kozioł. Znaczy się Józef Kozioł my go zwali... Koziodój skąd się wzion? Tygo ja nie znam, pamiętom ino, co tak zwały Józka jak my partyzanowali za Niemca. Ludzie gadały: banda Koziodoja, i za to Józek ciepał kulkę w łeb, i tym toż samo, co gadały, co my nie partyzantkie robim, a zbójostwo. Ale nie beł zły człek, Bóg świadkiem, nie beł... Nie za to go ciepnełem, bo nie beł, a za to, co mnie obszwabieł, ścierwo!... Ano, prawda jest, skrupulant to on też nie beł, swawolnik beł od samego krztu świętego, Panie świeć mu nad duszo. Oćca bił, matkę bił, kopsów im nawsadzał tyło, że Jezu! Po słuszności. Bili jego poty nie wyrós, tak jak wyrós, to sam zaczon bić. A wyrós jak tyn dąb. W inszej wsi takiego chwata nie beło jak Józek, piąchę to i miał, że!... Fraternili my sie od tyciego, o! On mnie nie dał bijać chłopakom, a ja mu po sadach to gruszek, to jabłuszek, to śliweczek nazbierał. A kiej z chałupy pyrgnoł, tom mu od swoich przynosieł syra, krup, co beło... Urodzajny beł chłop, jak tyn jeden z telewizji, taki wysoki, czorny, znacie panie?... Jeno z wąsem, toćka w toćkę taki sam. Nawidziły go dziewuchy i ślepieły za niem, chocia matki gnały je i wrzaskały, co on psi pomiot. Bogać tam! Utrzymasz to dziewczynskie dupę? A on, Józek, nie patyćkował sie, nie... Co tylko zwabieł jako parysade w las abo w te krzaki nad Borówko... panie, to już nie rzeka, raka nie nałapie i mostu nie trza, a przed Niemcem to ze cztery metra beło... Co? Ano, co któro namówieł, szła głupia wyszczypać sie, jak to młode, a nie wiedziała, co Józek nie taki. Tylo co weszli w las... mieli my tam takie łysinę z rowem, po tamtej wojnie ostała, co dziadek poleg... Józek nico nie pytał, jeno za łeb, do tygo rowu, kolanem przydusieł, sukiene na łeb i robotował aże jęczała. Która sie darła, to raz i ze dwa dał w pysk i cisza beła. Mnie ze sobo brał i kulasy utrzymać dawał, jak która za opornie wirzgała. Moje siostrę, Franie, te, co pomarła przy trzeciem dzieciaku, będzie za Gomułki, tyż zjebał, jeno nie przy mnie, honorny beł. Mało której nie zjebał, a i ja żem porobotował z niem pospołu. Wszyćkie beczały, ino żadna sie nie poskarżeła, bały sie, co ubije, taki beł. Jedna... czekajta, jak jej beło?... No, ślubna tego Janka, co go Niemce na roboty do Rajchu wzięły... nie pomne... to nawet zaszła, a tyż słóweczka nie pisnęła. Niektóre to przyłaziły sie prosić, coby jeszcze raz im zjebał, ale Józek nie chciał, honorny beł, nie szło mu jak beło po woli. Po musie lubieł, nie inakszej... Razu naszed nas gajowy hrabiego i zdybał. Sam
203
Waldemar Łysiak - Lepszy
nie chciał, bo beł pies taki skrupulatny, może mu patek nie stawał, ale do pana hrabiego wzion i od ten czas my panu hrabiemu przywabiali dziewczyny, a on nam po złotym za dupę dawał. Do samiutkiej wojny, potem pan hrabia wyjechał... W trzydziestem dziewiątem miałem, czekajta... z dwudziestego czwartego jestem... ze szesnaście roków, a Józek dwoje roków starszy beł, ino co on wyglądał na trzydzieści. Do munduru jego chciały zabrać w Lublinie, ale w las pyrgnoł i tylo. A znali my sie od tyciego, o! To pomne, jak my sie poznali, na zagrodzie u Polków. jak chłopaki nachwycieły jastrząbia. Skoczył sukinkot na kurę, a kura przy kołku beła na śnurek, a my na niego z plandeko. Zdybali, chocia ciarachnoł jednego w łapę dziobem i zara przyszed Józek i pyta, czy kto piłkę do żelaza ma. Ja mu przyniesłem z chałupy i on odpiłował jastrząbiowi całego dzioba i puścieł na wole. Od tego my się znali... Ano nie lubieł Józek gadów. Żabę jak chwycieł, to słomko nadmuchał, koty łapał i w ogień ciarachał, albo ślepie wyłupnoł, taki beł... We wojne wola nam przyszła największa. Zebrał nas w kupę, dwudziestu będzie, spali my to w starej gajówce, to w spalonym dworze, beło i po wsiach, i partyzantkie robili. Ubiło sie Niemca jednego i drugiego, abo i nie Niemca. Dopadli my razu bryczkę ze szwabsko rodzino. Niemca w łeb, bachory w łeb, Niemkę pod siebie, ze godzinkę trwało i tyż w łeb. Piło sie na tyn czas dużo jadło beło galante, bo chodzili my po wsiach i brali te... no, rekwizyty. Bały ludzie, nikto nas nie wydał, a beło, co tych z aka, co w lesie za Borówko siedziały, wydały ludzie. Nas nie, Józka sie bały, chocia i dziewczyny psuł, bały sie Józka, znały, jaki beł, Koziodoja sie bały... Ten z aka, Wicher, kapitan beł, do Józka słał, co by Józek opamiętał sie i jego słuchał. Razu przysłał jednego, Józek mu: pierdol sie! Drugiego razu Józek na goło dupę dwadzieścia mu wlepił, pukawke wzion i odesłał. Pilnowali my sie. Ale sie razu nie upilnowały chłopaki, trzech beło, zdybał ich Wicher na rekwizytach w Końskiej Woli, obił, a potem nazawieszał pisania na kapotach i drugie na kijach kazował trzymać, takie ci: Jestem ja złodziejem, abo: Hańbiem naród, i inaksze, i z temi po wsiach pędzał, coby wszyćkie ludzie widziały. Wkurwili my sie, ino co beło robić, silniejszy beł skurwysyn! A my słabe, główno po tem, jak my na folwark w Bejowie napadli. Siedziało tam Niemców ze czterech, tak Józek nas podzielił na dwa, ja kapitanowałem drugiej drużynie, i ze dwóch stron od lasu my sie zasadzili i do płotu cichuńko i prać zaczęli po oknach i po czem beło. Ale stamtąd ogień poszed na nas jak pienin, myśleli my, że musi więcej Niemca nazjechało. Widzę ja, co chłopaki dostajo kulkę i kulkę, to spierdalać krzyczę i w las pyrgneli. A tam Józek w zęby mnie... Wyszło tak, co my przy tem folwarku ze dwóch stron do siebie prali i natłukli sie sami! Dziewięć chłopaków poszło na stratę!... Nazbierał Józek nowych i jeszcze ze dwa roki partyzanowali, aże front
204
Waldemar Łysiak - Lepszy
przyszed i nastrachał sie Józek, co nas po wyzwoleniu na sąd stawio. Posłał do Wichra, żeby sztame robić i jemu sie pod kapitaństwo dajemy. Wicher na to: zgoda, umówilim sie za Borówko, na przesiece, do spotkania. Chędożyli my sie od rana, golili, łachy czyścieli, pukawki. Idziem... Tamte stojo gotowe, czekajo, równo w śnur. Stanęli my naprzeciw, tyż pod śnurek, Józek paluchy do czapki, a Wicher: prezentuj broń! Wyprężyli my sie, lufy w górę, a tamte lufy w nas i seriami!... Jezuuu! Wytłukły jak wszy jakie, tyko Józek, chocia mu łapę przebiło, i ja, pyrgneli my w las i biegiem. W żywocie tak nie pyrgałem!... Józkowi łapa wydobrzała. ino w łokciu nie chciała giąć. Lewa. Łazili my po wsiach, nocowali w lesie, marnie beło. Przyszły Sowiety, Niemca won, przeszły we dwa dni... Razu widzimy: przy torach idzie Żyd z dzieciakiem, synkiem. Wylazł. Słyszeli my o niem będzie cztery roki nazad, krył sie w lesie. Szukali my go, ale nie naszli. Złota miał, słyszeli my, że jejuniu! Ludzie go nie wydały, bo co by z tego beło, złoto Niemcy by wzięły, a tak on Żyd płacił kolczykami za chleb i kartofle i co insze. Będzie kilka wsi z tego żyło, tak i nam nie wydały. Nikto nie znał, gdzie on skryt, nocami łaził. A tera wylaz! Tak Józek do niego, daj, mówi, złoto. Nie mam, mówi Żyd. Macamy, nie ma. Prowadź do złota, mówi Józek. Żyd nie. Józek przystawił lufę dzieciakowi do ucha, prowadź, mówi. Zaszli my tam będzie w pół godzinki. Ziemianka w krzakach, mało co widać, dobra. Wszed do niej Józek z Żydem, mnie kazował czekać. Słyszę strzał. Żyda ubił, wychodzi, dzieciaka też ubił. Mało beło złota, mówi, po pół na nas, masz dwa pierścionki. Mizerne beły, cienkie... Spali my w stodole te nockę, zakradłem sie do Józkowej torby popatrzeć jakie jego pierścionki. Patrzę, torba pełniuśka złota!... Z tej złości ubiłem Józka, cicho, nożem go ciepnełem dwa raza... A we Wronkach to nie siedziałem za to, nie znały kto Józka ubił. Mówiły, co aka jego ubiło, bo on nasz partyzan beł i bohater beł, a mnie do milicji wzięły, ino że chłop beł w milicji, co my mu z Józkiem brata ubili, to mnie poznał i tak zrobieł, że mnie wsadziły. Józka dalej pochwalały i jego zdjęcie we szkole wisiało w naszej wsi. Dopiero jak sie ludzie za Gomułki chytre porobieły, to zaczęły gadać, że zły beł człek i że po słuszności ubicie go naszło... Nie beł zły człek, żeby mnie nie obszwabieł, nie uciepałbym go. Nie znały człeka... Nie ostało mi po niem wiela, pukawke zabrały, złoto skryłem, ale ktoś musi naszed, bo za powrotem nie nalazłem. Tyko co tyn medalik z Najświentszo Panienko, oddały mi, jakem wychodził ze Wronek. Józek na szyji go nosieł i ja po niem. Nie beł zły człek, panie... Z antologii „Z korca maku”. Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1977
205
Waldemar Ĺ ysiak - Lepszy