SPIS TREŚCI
Wywiad numeru
Kalendarium
Str. 5
Str. 26 Październik we Wrocławiu
Jeden na jeden
Wywiad z Agnieszką Szott.
nakład: 10 200 szt.
Redakcja Społeczeństwo
Inside Wrocław
Str. 10 Poza dobrem i złem
Str. 17 Jesienny Wrocław
Kim naprawdę są hakerzy?
Str. 14 Gdzie się podziali prawdziwi mężczyźni?
Metroseksualizm w prawdziwym wydaniu.
Str. 28 Nagi sprzeciw
Manifestacja ciałem.
Pomysły na romantyczny wieczór.
Str. 20 Wrocław pachnie muffinami
Odkryj w sobie muffinożercę!
Str. 30 Architektura wizji
Wrocław w latach III Rzeszy.
Str. 44 Polowanie na unikat
Alternatywny shopping, czyli jak wygrzebać sobie Diora.
Str. 46 Haute couture
Moda dla wybranych.
Wiedza i nauka Str. 21 Zuchwałe kradzieże najsłynniejszych dzieł sztuki.
Cywilizacja
Zdrowie i uroda
Str. 35 Echo bębnów
Str. 33 Kosmetyczny slow food
Wierzenia ludów pierwotnych.
Str. 38 Wspólne dla całej ludzkości Bogini narodzin w różnych religiach.
Str. 41 Ulotność świata w trzech wersach O japońskiej poezji haiku.
Str. 44 Pożyczalscy
Gdzie leży granica między kradzieżą a inspiracją?
Naturalne kosmetyki.
Kultura Str. 33 W oparach tandety Naturalne kosmetyki.
ul. Świdnicka 39 50-029 Wrocław tel. 71 344 01 01 redakcja@czytaj-inside.pl
Skład redakcji Jakub Głogowski - red. naczelny Urszula Galicka Ewelina Goczling Arkadiusz A. Grochot Anna Koroniak Jakub Kowalski Małgorzata Miksiewicz Karol Nowakowski Alicja Pereczkowska Grzegorz Rogowski Patrycja Sobczyk Katarzyna Stec Szymon Stoczek 50-029 Wrocław tel. 71 344 01 01 redakcja@czytaj-inside.pl
Wydawca Progres Media ul. Świdnicka 39 50-029 Wrocław www.progresmedia.pl
Reklama reklama@czytaj-inside.pl
www.czytaj-inside.pl
03
WYWIAD NUMERU
Agnieszka Szott
Karol Nowakowski: Dwa dni temu wraz ze swoim zespołem Artego Bydgoszcz byłaś w Gdyni, na Memoriale Małgorzaty Dydek. Czy to wydarzenie miało dla Ciebie osobiste znaczenie? Agnieszka Szott: Tak, przede wszystkim mogłam uczcić poprzez grę pamięć po mojej koleżance Małgorzacie Dydek. Cieszę się, że zostaliśmy jako pierwsza drużyna zaproszeni na Memoriał. Mam nadzieję, że będziemy co roku pamiętać o tym dniu i wspominać Małgosię. Ciężko nam się było skoncentrować na początku, gdyż dla wielu z nas Gosia była ważną osobą i przyjacielem, dopiero później z czasem się rozkręciłyśmy i chciałyśmy zagrać dobrze i powalczyć z zawodniczkami z Lotosu - przede wszystkim dla kibiców, którzy przyszli i w ten sposób chcieli uczcić pamięć Małgosi. KN: Zagrałaś dobrze, ponieważ otrzymałaś tytuł MVP tego spotkania (najbardziej wartościowy gracz – przyp. redakcja). AS: Henry została najlepiej zbierającą i wydaje mi się, że dla samej zasady, żeby druga drużyna nie została z pustymi rękoma, przyznano mi taki tytuł. Myślę,
05
06
WYWIAD NUMERU
tego swojemu zespołowi i sobie prywatnie, gdyż mój partner Rafał Hejmej jest wioślarzem i też o ten awans walczył – co w chwili obecnej stało się już faktem. KN: Przypomnijmy, że Rafał wraz ze swoją drużyną kilka dni temu zdobył Mistrzostwo Europy. AS: Tak, ale na Mistrzostwach Świata wywalczyli awans w Bled na Słowenii. Natomiast później zdobyli złoto.
Powiedziałam, że bez Laury się nie ruszam. Wiadomo, że dziecko jest malutkie i ja też tęsknię. KN: Dosyć cicho było o tym fakcie w mediach.
że w tym meczu Anderson też dobrze grała i to jej należało się MVP. Oczywiście cieszę się z tej nagrody, jest to dla mnie wyróżnienie i oczywiście bym jej nie oddała. KN: Za nami również Eurobasket, reprezentowałaś nasz kraj. Z dużym dystansem podchodziłaś do kwestii występu w tych Mistrzostwach jeszcze kilka miesięcy temu. Można powiedzieć, że dawałaś do zrozumienia, że do tego nie dojdzie. AS: Przede wszystkim na pewno nie wyszły nam te mistrzostwa i nie ma tutaj co ściemniać - nie poszło to po naszej myśli. Dla mnie i dla wielu dziewczyn celem było wejście chociaż do turniejów kwalifikacyjnych na Igrzyska w Londynie.
Rzeczywiście rok wcześniej zapierałam się, mówiłam że już na mnie przyszedł czas, że są lepsze ode mnie zawodniczki, które mogą grać w reprezentacji, jednak trener Maciejewski po rozmowie ze mną zaproponował mi występ i powiedział że będę mogła brać ze sobą swoją córeczkę. KN: Co było wielkim wyzwaniem, gdyż było to w stosunkowo krótkim czasie po ciąży prawda? AS: Tak, wszystko działo się bardzo szybko i trochę się tego obawiałam. Z drugiej strony jednak wiedziałam, że szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko i marzyłam, że uda mi się wywalczyć ten awans na Igrzyska - bo kiedy jak nie teraz. Liczyłam po cichu, że będziemy czarnym koniem i że pojedziemy do Londynu – życzyłam
AS: Akurat zgrało się to w tym samym czasie co występy siatkarzy, którzy zdobyli brązowy medal i wszyscy głośno o tym mówili. Myślę, że wioślarstwo jest trochę takie niedoceniane - oczywiście gratuluję siatkarzom i nie neguję tego że jest to ogromny sukces – ale szkoda że nie pomaga się w tej dziedzinie sportu, która jest ogromnie ciężka. Widzę jak oni trenują i nie wiem czy bym się zdecydowała, gdybym wiedziała jak te treningi wyglądają, kiedykolwiek trenować wioślarstwo. Jest to naprawdę ciężka dyscyplina i żeby wywalczyć taki medal to naprawdę kawał serducha trzeba zostawić na wodzie. Na pewno media nie doceniły tego sukcesu tak, jak powinny. KN: Wracając do EuroBasketu, ciężko nie wspomnieć o Twoim tytule... AS: Hot Szott (śmiech). KN: Tak, zostałaś wybrana najgorętszą zawodniczką ze wszystkich kobiet na Mistrzostwach Europy. Stało się to praktycznie tematem przewodnim podsumowania tego Eurobasketu. Już od wielu lat jesteś uważana za najpiękniejszą zawodniczkę polskiej ligi, przez wielu również za najsympatyczniejszą, chętnie rozmawiasz z dziennikarzami. Jak się w tym odnajdujesz?
WYWIAD NUMERU
AS: Uważam, że przede wszystkim kibice i media kreują nas, jako żeńską koszykówkę i nas jako zawodniczki. Jeśli media są nieprzychylne, to nam się też ciężko gra, bo jest presja i psychika jest obciążona. Liczyłam się z tym, pozostając sportowcem zawodowym, że może być taka sytuacja, że ktoś będzie chciał ze mną przeprowadzić wywiad, zrobić zdjęcie i sprawia mi to bardzo dużą radość, bo widzę, że ludzie się interesują.
(...) w wieku czterech lat powiedziałam tacie, że będę grała w kosza. KN: Nasi czytelnicy jako pierwsi mają okazję zobaczyć Ciebie w nowym stroju. Od dłuższego czasu fani buntowali się, że występujecie w bardzo zbliżonych do męskich strojach, które maskują waszą kobiecość. Nowe stroje są już dużo bardziej dopasowane. Co was skłoniło do takiej decyzji?
AS: To, że miałyśmy wybór - albo sukienki albo stroje. No i faktycznie w tym sezonie nasz menadżer bardzo naciskał na sukienki. Podobało mu się bardzo to, jak w zeszłym sezonie wyglądały zawodniczki z CCC. Natomiast my wpadłyśmy na inny pomysł. Poszukałyśmy w Internecie zdjęć innych drużyn, które już mają takie kobiece stroje - ale nie sukienki - bardziej takie obcisłe koszulki, krótsze spodenki, no i na to się zgodzili. Przynieśliśmy te zdjęcia i z naszej wspólnej współpracy wyszły takie stroje. Cieszę się, że w końcu będziemy wyglądać jak kobiety, bo patrząc z perspektywy czasu, wyglądało to jakbyśmy w workach biegały, a to nam odbiera dużo jako kobietom. KN: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nie chciałabyś, aby Laura została jak to ujęłaś „sportową sierotą”. Jest to dla Ciebie i dla Rafała bardzo aktywny okres: Eurobasket, mistrzostwa Rafała, zgrupowania, treningi. Jak wam się udaje to wszystko pogodzić? Musieliście mocno zmienić swój styl życia?
AS: Tak, na pewno musieliśmy, musieliśmy wszystko podporządkować pod Laurę. Wiadomo, że taka mała istotka zmienia Twój świat o 180 stopni. Mam tutaj teściową, która pomaga, mamy nianię, ja mam ten przywilej, że tutaj trenujemy i tylko raz w tygodniu wyjeżdżamy, natomiast Rafał ma więcej wyjazdów, ale jest praktycznie cały czas na Skype, cały czas rozmawiamy, cały czas wysyłam mu zdjęcia, żeby widział małą, daję ją do telefonu. Mała co najciekawsze już nie płacze na jego widok, czyli to znak że już poznaje tatusia, że to nie jest na zasadzie „kim jest ten Pan?” (śmiech). Trzeba przede wszystkim to wszystko zorganizować, zawsze muszę dzień przed już wiedzieć na którą mam trening, na którą ma przyjść niania, kiedy obiad i sto innych rzeczy. Czasami mi to nie wychodzi i jestem strasznie spóźniona, ale nie zmieniłabym swojego życia już teraz na inne. KN: Podczas treningu, lub kiedy załatwiasz sprawy związane ze swoją pracą, myślisz np. o tym kiedy wrócisz do domu, kiedy zobaczysz Laurę, co będziecie dzisiaj robić?
07
08
WYWIAD NUMERU
AS: Tak oczywiście. Mam ten przywilej, że mam na hali zegar i czasami patrzę ile zostało do końca treningu i myślę „w końcu jadę do mojej niuni”. Czasami chcę zrobić zakupy albo bym sobie pojechała na solarium, czy gdzieś, ale myślę sobie „a nie chcę mi się, lecę szybko do niej bo jeszcze może nie śpi, może coś razem porobimy, pójdziemy na spacer”. Na pewno jest to mój priorytet. To jest najważniejsza osoba w moim życiu. KN: Mocno podkreśliłaś to także w momencie kiedy np. trener Maciejewski zastanawiał się nad powołaniem Ciebie do kadry i chyba od początku jesteś w tej kwestii bardzo stanowcza. AS: To prawda. Powiedziałam, że bez Laury się nie ruszam. Wiadomo, że dziecko jest malutkie i ja też tęsknię. Tak naprawdę nie byłoby ze mnie pożytku, bo ja jestem strasznie z nią związana i na treningach bym biegała i zastanawiała się co ona robi 700km ode mnie i czy nie płacze, czy nie tęskni. A jednak jak mam ją przy sobie to idę na ten trening i się koncentruję. Wiem, że jest tutaj i się nie zastanawiam, co tam się dzieje, czy może ząbek czy coś innego. Założyłam z góry albo wóz albo przewóz. Ja nie mam nic do stracenia. Myślę, że na moją pozycję było dużo innych dobrych zawodniczek i tak naprawdę niczym nie ryzykowałam. Gdybym nie pojechała to bym spędziła więcej czasu z moją córką. Nie zrozum mnie źle, bardzo cieszyłam się, że miałam taką szansę, że mogłam walczyć o ten awans na Igrzyska. KN: Zaczynałaś trenować w wieku 14 lat i praktycznie od tego czasu koszykówka stała się twoim życiem. Przyjdzie czas i dla Laury, żeby dokonywać życiowych wyborów. Znając już cały ten koszykarski świat, czy poparłabyś decyzję Laury o rozpoczęciu kariery sportowej? AS: Tak, myślę, że bym jej pomagała i na pewno namawiałabym ją na wyjazd do Stanów na stypendium, jeżeliby była dobra. Tam zdobywa się język i dobre wykształcenie koszykarskie. KN: Laura częściej łapie za piłkę, czy za wiosła? AS: Za piłkę! Już podchodzi do kosza i rzuca, ale nie może dorzucić (śmiech). Wie już co trzeba zrobić. Szukamy właśnie takiego mini-kosza do domu.
WYWIAD NUMERU
KN: Czyli uważasz że Laura pójdzie w Twoje ślady? AS: Myślę że tak, chociaż to jest na razie takie nieświadome. Każde dziecko lubi piłeczki, bam-bam. Ja na przykład w wieku czterech lat powiedziałam tacie, że będę grała w kosza, bo mnie zabrał w Gorzowie na Mistrzostwa Europy kadetek i później jednak wróciłam do tej koszykówki.
(...) i żeby wywalczyć taki medal to naprawdę kawał serducha trzeba zostawić na wodzie. KN: Prawie pięć lat spędziłaś we Wrocławiu. Były to Twoje lata młodzieńcze, lata buntu. Liceum, rok nawet studiowałaś we Wrocławiu. Jak wspominasz te czasy? AS: Mam po prostu taki straszny sentyment do Wrocławia, że nawet nie wiem jak to opisać. Jest to dla mnie takie ukochane miasto, za którym bardzo tęsknię. Tęsknię za klimatem, za Rynkiem, za ludźmi, za meczami Śląska, gdzie wszyscy przychodzili do Hali Ludowej, za kibicami, za tramwajami, nawet za rozkopanymi ulicami – naprawdę – teraz wspominam to z sentymentem, a wtedy nienawidziłam. Tęsknię za moimi przyjaciółmi, których tam zostawiłam. To były dla mnie wspaniałe lata. Zawsze gdy wracam do Wrocławia to jest to nawet taki specyficzny zapach dla mnie. KN: Kiedy ostatnio Wrocławiu?
byłaś
we
AS: Oj chyba z rok temu. Pojechałam odwiedzić moją przyjaciółkę Magdę. Marzy mi się, żeby jeszcze tam wrócić kiedyś. Wiadomo - to jest okres liceum, taki najbardziej intensywny okres buntu, pierwsze imprezy, pierwsza miłość taka większa. KN: Kto miłością?
był
Twoją
pierwszą
AS: Nie powiem bo mnie później nakrzyczy (śmiech), bo jest z Wrocławia. Miał na imię Marek, pewnie i tak wszyscy wiedzą, którzy mnie znają z Wrocławia. Naprawdę wiele tam przeżyłam - wspaniałe chwile i tęsknię za tym Wrocławiem. Czasami siadam i się zastanawiam czy tam nie
wrócić. Jakoś tak nie mogę się zebrać. KN: Masz jakieś miejsca we Wrocławiu, które wspominasz wyjątkowo dobrze? AS: Rynek na pewno, Halę Ludową. Mam sentyment do Biskupina, bo tam mieszkałam przez trzy lata, później w kamienicy na Kościuszki. Pamiętam jedną taką imprezę, którą bardzo lubiłam we Wrocławiu – to było wielkie grillowanie. Wszyscy studenci się zbierali na osiedlu studenckim. To było fenomenalne, w innych miastach tego nie ma. No i ten Śląsk Wrocław. Ja grałam wtedy w Ślęzie i też jakieś tam sukcesy osiągałyśmy. Wrocław był naprawdę takim fajnym miastem, sprzyjającym sportowcom i nagle coś się stało. Ktoś zakręcił kurek no i niestety wszystko się rozsypało. Jak miałam szesnaście lat, mieszkałam z Olgą Rzytomirską na Kościuszki i pamiętam, że wtedy byłyśmy pierwszy raz bez rodziców. Pamiętam, że trener do nas wydzwaniał, pytał się o 10 czy śpimy a my „tak trenerze, my już śpimy”, ale już byłyśmy ubrane i uciekałyśmy na miasto. Trener mnie zabije (śmiech). KN: A było gdzie uciec prawda? AS: No było, było. Była fajna ekipa i zawsze każdy nas rozpieszczał, bo byłyśmy najmłodsze i zawsze o nas dbali wszyscy, opiekowali się nami. Także było naprawdę fajnie. Fajne czasy. KN: Masz jakieś inne pasje poza koszykówką? AS: Wcześniej bardzo lubiłam na przykład książkę sobie przeczytać, uwielbiałam kino strasznie - teraz jak jest mała nie mam na to czasu.
Czasami mi to nie wychodzi i jestem strasznie spóźniona, ale nie zmieniłabym swojego życia już teraz na inne. KN: Zdarzało Ci się pójść samej do kina? AS: Tak, oczywiście! Popcorn i ja. Byłam zadowolona, bo nikt mi nie gadał do ucha i nie przeszkadzał w skupieniu się na filmie. Lubiłam też czytać książki, nato-
miast teraz moją pasją, hobby i wszystkim jest moja Laura. KN: Ale odnajdujesz się w tym? AS: Tak, jest to bardzo satysfakcjonujące. Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko, tylko na razie nie mam czasu. Gdyby tak się stało, to nie wróciłabym już zapewnie do sportu, a chcę jeszcze trochę pograć. Marzy mi się. że powalczę jeszcze o medale, o jakieś miejsca, że gdzieś tam komuś zrobimy psikusa z moją drużyną, że wygramy. KN: Trenujesz już wiele lat, ale opieka nad dzieckiem to też sport wyczynowy. Nie masz czasami dosyć? AS: Jeszcze tak nie miałam. Na razie moja niunia jest grzeczna i się słucha. Wiadomo że czasami coś zbroi, ale takie malutkie rzeczy. Przeważnie jak coś nabroi i na nią krzykniemy, to ona już płacze bo nie jest przyzwyczajona do tego, że coś robi źle - jest bardzo grzecznym dzieckiem. Teraz planujemy pierwszy od trzech lat, jak jesteśmy razem, wyjazd na wakacje między świętami. KN: Czyli to jest takie wydarzenie które trzeba u Was planować najlepiej z rok wcześniej prawda? AS: Ja już w czerwcu podeszłam do trenera, i jeszcze czekam na zgodę - nie mogę podpadać na treningach, mam nadzieję, że nas puści. KN: Ja również i w imieniu czytelników i fanów przyłączam się do prośby. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę. AS: Dziękuję.
Agnieszka Szott (ur. 23 marca 1982)
polska koszykarka grająca na pozycji skrzydłowej. Wielokrotna reprezentantka Polski w różnych kategoriach wiekowych. Wystąpiła na Mistrzostwach Europy seniorek w 2005 oraz 2011 roku, kiedy to EuroBasket odbywał się w Polsce.
09
10
SPOŁECZEŃSTWO
M
ają swoje fora internetowe i kanały na IRC-u. Co roku spotykają się w DEFCON-ie. Opowiadają jak za pomocą Internetu wytropić skradziony komputer, zdobyć adres dziewczyny szefa ochrony, czy włamać się na konto na Facebook’u. Media nazywają ich niebezpiecznymi terrorystami, cyber-anarchistami. Przez wielu z nich firmy straciły miliony dolarów, ale gdyby nie oni Internet wyglądałoby dziś zupełnie inaczej. Wojownicy o wolność, kowboje klawiatury czy zwyczajni przestępcy, kim naprawdę są hakerzy?
Od żartu do przestępstwa
H
akerzy nie zawsze byli kojarzeni z komputerowymi maniakami, którzy większość swego czasu poświęcają na włamywanie się do cudzych komputerów. Angielskie słowo ‘hack’ było z początku używane w instytucie MIT (Massachusetts Institute of Technology) na określenie nieszkodliwego dowcipu. Jednak już w 1950 roku terminem ‘hacking’ zaczęto określać działania podejmowane wbrew zasadom i
sztywnym regułom myślenia. Pojawiło się także nowe zjawisko - ‘phreaking’ - hakowanie centrali telefonicznej tak, aby nie płacić za połączenia. Znany jest przypadek Johna Drapera, który używał gwizdka-zabawki do emitowania sygnału dźwiękowego na poziomie 2600 Hz. W ten sposób łamał on zabezpieczenia systemów telefonicznych. W latach sześćdziesiątych w kampusie MIT zaczęła działać elitarna grupa Signals and Power Comitte, zajmująca się sterowaniem ruchem pociągów za pomocą tarczy aparatu telefonicznego. To oni jako pierwsi zaczęli nazywać siebie hakerami. Hakowanie stało
SPOŁECZEŃSTWO
Kevin Mitnick Jeden z najgroźniejszych hakerów świata
się synonimem usprawnienia wydajności i działania systemu. Słowo ‘hacker’ zyskało elitarne konotacje. Po upowszechnieniu się komputerów nazwanie programisty hakerem było oznaką najwyższego szacunku. W 1969 Advance Research Projects Agency stworzyła sieć ARPANET, będącą prekursorem dzisiejszego Internetu. Dostęp do sieci sprzyjał szybkiemu doskonaleniu komputerowego oprogramowania, ale miał także swoje negatywne następstwa. Pojawiły się pierwsze wirusy oraz ataki na serwery banków i baz wojskowych. Hakowanie nabrało negatywnego, anarchistyczno-punkowego zabarwienia. W 1983 po kilku efektownych włamaniach do systemów wojskowych, zdecydowano oddzielić sieć militarną od cywilnej – w ten sposób powstał Internet. W tym samym roku w kinach pojawiał się film „Gry Wojenne”, który jako pierwszy przedstawił masowym odbiorcom fenomen hakerów i stworzył ich medialny wizerunek.
Kowboje klawiatury
H
akerzy są w mediach przedstawiani jako osoby samotne, introwertyczne, pochodzące z rozbitych rodzin i mające problem z odnalezieniem się w społeczeństwie. Zazwyczaj należą do nich młodzi gniewni, którzy uciekają do wirtualnej rzeczywistości w poszukiwaniu akceptacji. Dla zabawy włamują się na konta innych użytkowników, dla zysku kradną tajne dane, wyładowują agresję siejąc spustoszenie za pomocą groźnych wirusów komputerowych. Stereotyp? Z pewnością nie do końca prawda.
Richard Stallman Główny zwolennik wolnego oprogramowania
Dan Farmer, spec od komputerowych zabezpieczeń nieco odbiega od schematu. W 1995 stworzył on program SATAN, który miał pomagać odnajdywać luki w zabezpieczeniach. Program pozwalał przy tym włamywać się do cudzych serwerów. Za pomocą SATANA, Dan nielegalnie przejrzał około dwóch tysięcy stron WWW banków, firm i agend rządowych, a następnie opublikował raport wytykając wiele usterek w systemach zabezpieczeń. Za bezpieczeństwo serwerów odpowiadał także inny Amerykanin - Randal Schwartz, który złamał wiele haseł systemu Intela. Przypadek Randala zaniepokoił środowisko informatyków. Jak pisał znany programista, Jeffrey Kegler: „Randal stał się pierwszym profesjonalnym informatykiem, który obrócił się ku bezprawiu. Wcześniejsi przestępcy komputerowi to samouki i nastolatki”. Ze stereotypowym wizerunkiem hakera minął się także młody mieszkaniec Seattle, który od programowania gry Monopol szybko przeszedł do łamania zabezpieczeń systemu operacyjnego PD-10. Nastolatek włamał się nawet do narodowej sieci komputerów i umieścił w niej swój własny program. Wkrótce po tym, młody haker został namierzony i zaprzestał włamań. Zajął się pisaniem komercyjnych programów księgowych, które przyniosły mu pierwsze duże pieniądze. Mało kto podejrzewał wówczas, iż exhaker - Bill Gates w przyszłości zdominuje komputerowy rynek.
Logo grupy Anymous
Elektroniczne rodeo
M
otywacje zachęcające hakerów do przekraczania granic prawa bywają bardzo różne. Wbrew pozorom prawdziwym hakerom nie chodzi o łatwe zdobycie fortuny, bardziej od pieniędzy interesuje ich sam proces pozyskiwania informacji. Często też kieruje nimi ciekawość i chęć sprawdzenia się. Jeden z amerykańskich hakerów Mafiaboy zablokował działanie globalnego systemu przesyłania informacji CNN po to, by dowieść rówieśnikom swoich umiejętności. Inny kowboj Internetu, Singh, włamał się do systemu obronnego Tercom, ponieważ ich system zabezpieczeń stanowił dla niego wyzwanie (Singh zdziwił się kilka tygodni później, kiedy okazało się, że program Tercom dotyczył kontroli pocisków jądrowych). Luksusowa call-girl Susan Thunder dla przyjemności włamywała się do systemów pentagonu. Kiedy sama nie mogła złamać szyfru, okradała z kluczy oficerów łączności poderwanych w barze. Innym rodzajem motywacji mogą być przekonania samych ceber-przestępców. Celem działania żydowskiego hakera o pseudonimie Analyzer były witryny organizacji terrorystycznych i strony pedofilów, z kolei hakerska grupa Yellow Pages unieruchomiła jednego z chińskich satelitów w ramach protestu przeciwko łamaniu praw człowieka. Hakerka o pseudonimie Gigabyte napisała wirusa, żeby udowodnić mężczyznom, że kobieta też może być dobrym hakerem, a Richard Stallman wykorzystał zdolności jakie nabył będąc hakerem, stając się czołowym orędownikiem promowania idei wolnego oprogramo-
11
12
SPOŁECZEŃSTWO
wania. Jeszcze inne pobudki inspirują do działania część członków kontrowersyjnej grupy Anoymous, którzy walczą przeciwko wszelkim próbom ocenzurowania Internetu. Jej działacze są także powiązani z demaskatorskim portalem Wikileaks.
Gry wojenne
T
ak, jestem przestępcą. Moim przestępstwem jest ciekawość. Moim przestępstwem jest osądzanie ludzi nie po tym jak wyglądają, lecz po tym, co mówią i myślą. Moim przestępstwem jest to, że jestem bardziej bystry od ciebie - nigdy mi tego nie wybaczysz. Możesz mnie zatrzymać, ale nie zatrzymasz nas wszystkich” - napisał Mentor w 1986 w swoim słynnym manifeście hakera, pod którym mógłby się podpisać Kevin Mitnick. Młodociany haker dokonał wielu ataków na strony firm i organizacji rządowych. Najbardziej zasłynął dzięki włamaniu do komputera Tsutomu Shimomury, uważanego wówczas za mistrza cyber-ochrony. Japończyk wypowiedział Mitnickowi wojnę i przyczynił się do jego późniejszego aresztowania. Niemal mafijne, choć bezkrwawe porachunki prowadziły także dwie rywalizujące ze sobą grupy hakerów, Legion of Doom oraz Masters of Deception. Obie strony konfliktu blokowały sobie nawzajem linie telefoniczne i podrzucały wirusy powodując straty nie tylko w komputerach ,,wrogów”. Cyberprzestrzeń nie jest jednak tylko polem wyłącznie drobnych potyczek, czasem stawką w wirtualnym świecie okazują się być losy
prawdziwej wojny. W czasie operacji w Kosowie w 1999 serbscy hakerzy sparaliżowali serwery NATO w Brukseli. Siły sojuszu przez kilka dni nie mogły informować świata o przebiegu konfliktu, ponadto w miarę nasilenia się walk, wzrastała ilość ataków na komputery Pentagonu i Białego Domu. FBI zaniepokojone sytuacją, po raz pierwszy na tak szeroką skalę, zdecydowało się wykorzystać hakerów przeciwko hakerom. Służby specjalne posłużyły się serbskim hakerem jako informatorem i z jego pomocą infiltrowały środowisko cyber-przestępców. Operacja w pełni się powiodła. Ataki na serwery NATO ustały, a wielu hakerów działających zarazem na terenie Serbii jak i USA postawiono przed sądem.
Najsłabsze ogniwo
I
nstalacja zapory, posiadanie programu antywirusowego, nieotwieranie podejrzanych załączników ani linków do obcych stron, nieużywanie jednego i tego samego hasła do wielu kont w sieci – oto absolutne podstawy komputerowego bezpieczeństwa. Można także zatrudnić specjalną firmę typu rent-a-hacker, która przeprowadzi kontrolowany atak, aby sprawdzić jak wytrzymałe są nasze zabezpieczenia komputera. Należy mieć jednak świadomość, iż największa luka tak naprawdę nie tkwi nigdy w systemie, a w jego użytkowniku. “Po co marnować całe godziny na zgadywanie hasła otwierającego system komputerowy jakiejś korporacji, skoro można zadzwonić do jednego z administratorów, podać się za szefa jego
szefa i zmusić go, by podał to hasło” - zapytuje pisarz Jeff Goodell. Kevin Mitnick, nie tylko genialny haker, lecz również socjotechnik. W swojej książce ,,Sztuka podstępu” opisuje szereg przypadków gdzie do pozyskania potrzebnych informacji hakerowi nie potrzeba wcale komputera – wystarczy telefon, znajomość fachowego żargonu i umiejętność zdobywania zaufania swojego rozmówcy. Proste? Tak bardzo, że aż nie chcę się wierzyć, że te same samotne osoby, które jakoby stronią od społeczeństwa mogą tak wiele wiedzieć o mechanizmach jego działania.
Odcienie szarości
P
amiętaj! Hakerstwo to nie tylko przestępstwo, to także trick umożliwiający przetrwanie” - mówi jeden z bohaterów filmu Hakerzy, wskazując na złożoność samego zjawiska. Zaszufladkowanie hakera jako przestępcy to najprostsze i najbardziej popularne posunięcie. Każdy przecież się zgodzi, że wszyscy włamywacze zasługują na karę. Co jednak z hakerami walczącymi o prawa człowieka oraz przeciwko pedofilii, co zrobić, kiedy wielu czołowych programistów z całego świata zaliczyło w swoim życiu epizod hakerski? Prosty podział na tych dobrych i złych ulega rozmyciu, komplikuje się. Aby naprawdę zrozumieć hakerów trzeba spojrzeć na każdego z nich z osobna, spróbować pojąć złożone i różnorodne motywacje, jakimi się kierują i zanurzyć się w ten inny świat. W ten dziwny, niebezpieczny świat, poza dobrem i złem.
14
SPOŁECZEŃSTWO
O tym, że istniał patriarchat, wiemy już od dawna. Mężczyzna - silny, waleczny, stał na czele rodu. Kobieta – posłuszna, wychowująca dzieci, była opiekunką ogniska domowego. Dziś świat staje na głowie, a feministki zacierają ręce. Czy obecnie widok wychodzącego z salonu piękności mężczyzny stanie się normą? Czy to teraz my, kobiety, będziemy czekały 2 godziny na wolną łazienkę?
Kultura wywrócona do góry nogami
W
spółczesna kultura masowa naruszyła już wszystkie sfery naszego życia. Dziś nie ma już tematów tabu, zacierają się granice dobrego smaku. Jeszcze kilkanaście lat temu podział między płciami był bardzo wyraźny. Pamiętamy Elton’a John’a, który paradował po scenie w damskiej peruce (ubrany notabene w sukienkę), czy liderkę zespołu The Pretenders w męskim garniturze i wiemy jakie wtedy wywołało to poruszenie wśród odbiorców. A teraz? Publiczność zachwyca się Michałem Szpakiem, który w programie X Factor był bardziej kobiecy niż niejedna pani przed telewizorem. A mówią, że to dobrze, iż system stereotypów związanych z płcią już dawno upadł.
Metroseksualizm w prawdziwym wydaniu
T
erminem metroseksualista po raz pierwszy posłużył się w 1994 roku brytyjski felietonista Mark Simpson, opisując zapatrzonego w siebie heteroseksualnego mężczyznę, przesadnie dbającego o swój wygląd. Nowy typ mężczyzny to delikatny, wrażliwy, troskliwy chłopiec, który potrafi bardzo dobrze porozumieć się z kobietą. Dba nie tylko o swój rozwój wewnętrzny, ale też zewnętrzny wizerunek. Cechy męskości,
SPOŁECZEŃSTWO
które dawniej świadczyły o dominacji i sile tej płci, dzisiaj okazują się tylko synonimem przeszłości, szowinizmu i zacofania. W końcu obecnie giną wszystkie możliwe atrybuty męskości. Niektórzy badacze w swoich twierdzeniach wychodzą o dwa kroki do przodu, twierdząc, że w tej chwili mężczyźni są gatunkiem ginącym. Jeśli zaufamy Steve’owi Jones’owi, uznanemu profesorowi genetyki, mężczyźni całkowicie znikną z powierzchni Ziemi za ok. 125 tys. lat. I nie ma w tym nic zabawnego, ich brak bowiem, oznaczałby kres ludzkości (chyba, że kobiety zaczęłyby się rozmnażać przez pączkowanie).
Portret metroseksualisty
Z
miana cech wewnętrznych pociągnęła za sobą zmianę wizerunku. Panowie coraz częściej korzystają z wszelkich dobrodziejstw nowoczesnej kosmetyki i chirurgii plastycznej. Nie są im obce nowinki ze świata mody – w końcu promują wygląd bardziej delikatny i kobiecy, ale zawsze zgodny z panującymi trendami. Oczywiście nie zapominajmy o starannie przystrzyżonych i wymodelowanych włosach (nierzadko też sięgają po prostownicę), depilacji całego ciała oraz regularnych wizytach w solarium. Okazuje się przecież, że jeśli nawet własna płeć nie zależy od nas (pomijam tu wątek chirurgicznej zmiany płci), to zawsze możemy udawać kogoś, kim nie jesteśmy, przebrać się, po prostu zabawić w zmianę. Jak napisał Kazimierz Pospiszyl w książce „Tristan i Don Juan, czyli odcienie miłości mężczyzny w kulturze europejskiej”: „Na horyzoncie pojawia się nowy typ młodego mężczyzny, który potwierdzenia i przeżywania męskości poszukuje w rozwiniętej wrażliwości i uczuciowości, podobnej do wrażliwości i uczuciowości kobiety. Taki ‘antymężczyzna’ dąży wyraźnie do przekreślenia resztek zewnętrznych różnic dzielących go od kobiety/dziewczyny, upodabnia się do niej w stroju i fryzurze”. Nic dodać, nic ująć.
Powstanie nowej płci Nie należy zapominać, że kryzys męskości pojawiał się regularnie już od dawna. Jednak nigdy nie był tak silny i nie występował na tak globalną skalę jak współcześnie. Okazuje się, że zamiast upragnionego przez kobiety równouprawnienia mamy UJEDNOLICENIE. Być może niedługo nie będzie już podziału na dwie kompletnie różne płcie – coraz częściej pojawiają się przecież byty androgyniczne, które łączą w sobie cechy psychiczne i sposoby zachowania (radzenia sobie w trudnych sytuacjach) charakterystyczne dla tradycyjnie pojmowanej męskości i kobiecości, z przewagą tej ostatniej. Umyślnie zacierane są różnice kulturowe między kobietami a mężczyznami i nie tyczy się to tylko wyglądu, ale także przypisywanych im ról społecznych.
Wzorce metroseksualności Mężczyznom trudno przejść obojętnie wobec wzorców przedstawianych przez kampanie reklamowe znanych domów mody, czy tych sygnowanych wizerunkiem znanych sportowców. Idąc ulicą widzą przecież swój wzór męskości - ponętnego Beckhama w seksowych slipkach, wymazanego świecącymi olejkami, w nienagannej fryzurze. Sięgając pamięcią wstecz, pamiętamy go jako ikonę metroseksualizmu - wyrzeźbione ciało, piękna opalenizna, warkoczyki na głowie (zresztą zaprezentował wtedy tyle fryzur, że niejedna celebrytka mogłaby się zawstydzić). A może warto się zastanowić czy metroseksualizm nie jest właśnie marketingową pułapką. W końcu koncerny kosmetyczne tylko czekają, aby na rynku pojawił się nowy segment konsumentów. Tworzone są specjalne linie i produkty przeznaczone tylko dla mężczyzn. Machina ruszyła, panowie szybko dali się złapać w branżową pułapkę. A mówią, że kobiety to słaba płeć.
Jak być powinno
L
eszek Bugajski twierdzi, że gdyby natura chciała mieć ród ludzki w wersji jednopłciowej, to by tak po prostu było. I trudno się z tym nie zgodzić. Ale jak się okazuje, wszystko zmierza w tym właśnie kierunku. Panie mogą się tylko cieszyć, że nadszedł w końcu czas, w którym to właśnie kobiecość będzie cieszyć się uznaniem. Miejmy nadzieję, że zamiast wywalczonego równouprawnienia nie pojawi się kolejna dyskryminacja - tym razem mężczyzn. Należy jednak pamiętać, że choć męskość słabnie, interesem obu płci jest przecież troska o tego słabszego. Tylko kto teraz jest tym słabszym?
15
INSIDE WROCŁAW
Każdy z nas posiada swoje ulubione miejsce we Wrocławiu. Jedni lubią chodzić na spacery do Parku Południowego, inni lubią jeździć nad Odrę, a pozostali pić winko w przytulnych knajpkach. Są zwolennicy wieczornych, tajemniczych wędrówek przy blasku księżyca na Ostrowie Tumskim i miłośnicy rannej, chłodnej pogody tuż o wschodzie słońca na Wyspie Opatowickiej.
Teraz, kiedy jesienna pogoda zagościła już na dobre, Wrocław pokazuje się nam z zupełnej innej, bardziej barwnej strony. Jesień to szczególna pora roku, kiedy wszystko dookoła zachwyca swoim pięknem i różnorodnością kolorów. Pojawiają się ciepłe odcienie czerwieni, żółci czy brązu. Pora ta, często podkreśla urodę niejednego wyjątkowego miejsca. Wraz z nastaniem października, jesień osiąga
swój punkt szczytowy, który jest idealną porą dla zakochanych oraz ludzi szukających swojej drugiej połówki. O pięknych i romantycznych zakątkach Wrocławia rozmawiałam z mieszkańcami miasta spotkań i 220 mostów. Każdy polecał coś innego, dlatego zebrałam wszystkie wypowiedzi w jedną całość i opisałam te najczęściej powtarzane.
17
18
INSIDE WROCŁAW
Miasto spotkań Tych miejsc po prostu nie da się przeoczyć. Wszyscy znają je bardzo dobrze, turyści dopiero odkrywają ich urok. Na samym szczycie znalazł się Ostrów Tumski i okolice Hali Stulecia, następnie spotkania pod pręgierzem i fontanną. Jakie zakątki polecają mieszkańcy? „Pergola jest moim numerem jeden! Jest to miejsce, które zapewnia największą dyskrecję. Inne są bardziej oblegane przez ludzi. Poza tym można się wieczorem załapać na pokaz przy fontannie, a potem zjeść romantyczną kolację w restauracji z widokiem na wodę.” - mówi Katarzyna Choma, studentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Wszystkie miejsca we Wrocławiu można podziwiać o każdej porze roku, jednak jesienią zmieniają się one nie do poznania. Potwierdza to Michał Dębicki z wrocławskiej grupy CapoeiraUnicar - „Jedynym kameralnym i gustownym miejscem jest Ogród Japoński. Szkoda, tylko, że jest tak krótko czynny. Ale jesienią jest tam naprawdę fajny klimat, taki kolorowy”. W tych miejscach, w długie jesienne wieczory czy szare ponure dni, możemy poczuć prawdziwą romantyczną aurę. Zapraszam do podróży, po fantastycznych romantycznych miejscach.
Wrocław, co? Gdzie? I jak? Z wyborem miejsca na rozpoczęcie randki, wiele osób nie ma najmniejszego problemu. „Rzucasz hasło i wszyscy wiedzą o co chodzi. Mówisz pręgierz albo fontanna, to masz gwarancję, że osoba przyjdzie na umówione spotkanie” - twierdzi Katarzyna Kwiatkowska, ekonomistka. Wybór odpowiedniego miejsca jest istotną i kluczową rolą, która pozwoli stworzyć idealną atmosferę. Oto najpopularniejsze z nich:
Pręgierz - tu umawiają się wszyscy. Nie ma osoby, która będąc we Wrocławiu nie spotykałaby się pod pręgierzem. Znajduje się on na rynku, przy ratuszu. Najłatwiej trafić do niego idąc ulicą Świdnicką. I wcale nie ma już nic wspólnego z wymierzaniem kar. Fontanna na Rynku – znajduje się tuż przy sukiennicach. Popularnie nazywana „Zdrój” na cześć swojego pomysłodawcy, ówczesnego Prezydenta Wrocławia, Bogdana Zdrojewskiego. Początkowo miała być zamontowana na 2 lata, jednak za sprawą nietypowego uroku (szczególnie w nocy, gdy jest podświetlona) przysporzyła sobie wielu fanów. Fontanna z lwami, alegoria Walki i Zwycięstwa, znajduje się tuż przy pl. Jana Pawła II. Stanowi jeden z najokazalszych pomników we Wrocławiu. Po jej lewej stronie przedstawiony jest młody atleta walczący z lwem - alegoria walki, po prawej tenże siłacz siedzi na pokonanym zwierzęciu - alegoria zwycięstwa. W tym miejscu najlepiej umówić się wieczorem, ponieważ fontanna jest podświetlona błękitnym kolorem. Tuż obok, znajduje się Bulwar Tadka Jasińskiego, który położony jest tuż przy fosie miejskiej w obrębie Starego Miasta i stanowi część Promenady Staromiejskiej. Deptak jest idealnym miejscem na jesienny romantyczny spacer, wśród kolorowych liści i barwnych drzew.
klimat niedopisania” - mówi Przemysław Serba student Wyższej Szkoły Bankowej. Trudno jest wymienić wszystkie urokliwe zakątki, ścieżki i punkty, dlatego przypominam kultowe i niepowtarzalne miejsca Wrocławia.
Ostrów Tumski Dojazd: tramwajami: 23, 17 (wysiąść przy Hali Targowej). Tego miejsca nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Ostrów Tumski jest jednym z najpopularniejszych i najbardziej nastrojowych pozycji we Wrocławiu. Spacerując w tym miejscu, można podziwiać piękno Archikatedry św. Jana Chrzciciela (podświetlona nocą) oraz panoramę Odry i miasta. Podczas przechadzki nie można przejść obojętnie obok Mostu Tumskiego, który nazywany jest „Mostem Miłości”. Ten zielony mostek charakteryzuje się ogromną ilością kłódek z napisanymi lub wyrytymi imionami zakochanych. Legenda głosi, że jeżeli zawiesimy wspólnie z partnerem kłódkę z naszymi imionami, miłość będzie trwała wiecznie. Mówi się też o samotnym spacerze tuż o świcie, który gwarantuje szczęście w miłości i szybkie znalezienie partnera.
Pergola Każdy zna i często odwiedza Starannie wyselekcjonowane miejsca z kilkunastu propozycji, będące najbardziej atrakcyjnymi i interesującymi dla wrocławian. „ Moim ulubionym miejscem na wieczorne spacery jest Ostów Tumski. Będąc tam przez chwilę, u boku ukochanej osoby czuje się jak w bajce. To miejsce ma niesamowity urok i
Dojazd: tramwaje: 1,2,4,10 autobusy: 145, 146. Kolejne miejsce, które w ciągu kilku lat przysporzyło sobie morze fanów. Położona jest na obrzeżach Parku Szczytnickiego i tuż przy Hali Stulecia. Ta półeliptyczna pergola jest miejscem pokazów multimedialnych, które niestety odbywają się tylko latem. Jednak w jesienne dni czy noce jest niesamowitym i urokliwym miejscem do spędzania czasu we
INSIDE WROCŁAW
dwoje. Tuż obok znajduje się Ogród Japoński, który jest otwarty tylko do 31 października, wiec warto go odwiedzić jeszcze przed zamknięciem.
Wyspa Opatowicka Dojazd: autobus 120. Często nazywana Wyspą Miłości. Zaletą jest olbrzymia przestrzeń, cisza i spokój. Do tego okoliczna architektura przyrody i trasy rowerowe. To miejsce posiada idealne położenie - na samym uboczu miasta, do tego znajduje się na Odrze. To miejsce polecamy dla randkowiczów, którzy marzą o spokojnym i bezgłośnym miejscu, oddalonym od tłumów ludzi. Mimo wszystko, rekomenduje się jednak odwiedzenie tej wyspy za dnia, nocą jest to miejsce słabo oświetlone i ponure.
Wzgórze partyzantów To okazjonalne wzgórze może przede wszystkim posłużyć do podziwiania panoramy miasta i fosy miejskiej. Posiada ono interesującą otoczkę historyczną jako pozostałość po dawnym Bastionie Sakwowym. Najważniejszym punktem tego miejsca poza pięknymi widokami i schodkami - to kolumnada, która znajduje się na samym szczycie wzgórza, nadając antyczny i starożytny charakter temu miejscu. Dawniej znajdowało się tam planetarium, które niestety jest już nieczynne.
Jeżeli deszcz spadnie Jeśli jednak, nasza złota polska jesień zaskoczy nas szarym i mokrym dniem, trzeba zmienić plany. Przenieść się z świeżego
Casablanca
powietrza do jakiegoś ciepłego i klimatycznego zakątka. „Mleczarnia jest miejscem wyjątkowym. Znajduje się w dzielnicy żydowskiej i jest bardzo kulturalną knajpką. Często pojawiają się tam różne wystawy i ekspozycje” - mówi Ewa Hudziec z Uniwersytetu Wrocławskiego. „Urokliwe miejsce? A siedziałaś kiedyś w szafie? Nie? To wybierz się do Graciarni!” - zachęca Pani Aneta S. kosmetyczka z Wrocławia. Podczas rozmowy z mieszkańcami, najczęściej padały przedstawione poniżej knajpki.
Adres: Włodkowica 8A. Restauracja pomimo pewnej prostoty jest niezwykle magicznym miejscem. Znajduje się tam niezwykły i kameralny ogródek, w którym to nocą płoną małe latarnie. Do tego pyszna kuchnia, dopracowany wystrój i muzyka w stylu lat 40. jak z filmu z Humphrey’a Bogarta i Ingrid Bergman. Z chwilą zmiany właściciela restauracja otrzymała niezwykły, tajemniczy czar i blask.
Mleczarnia
Graciarnia
Adres: Włodkowica 5. Klubokawiarnia znajduję się w historycznej dzielnicy żydowskiej, tuż przy przedwojennej synagodze. Przytulne wnętrze ze starymi meblami, szydełkowanymi obrusami oraz starymi zdjęciami na ciemnych ścianach, przyciąga nie tylko wrocławian. W tym miejscu bardzo często są organizowane wystawy, koncerty i spotkania. Jest to wymarzone miejsce, na spędzenie czasu przy blasku małych świeczek w długie, ciemne noce.
Adres: Kazimierza Wielkiego 39. Obok tego café nie można przejść obojętnie. Graciarnia? Ale za to jaka miła dla oka. Możecie tu usiąść nie tylko na kanapie, ale i w starej szafie. Pochodzące z różnych epok meble, pianino, maszyna do szycia, lampy są ułożone w bardzo przypadkowy, ale wcale niechaotyczny sposób. Jest to nie tylko klimatyczne miejsce, ale i ośrodek artystycznokulturalny. Odnajdziecie tutaj repertuar i programy najważniejszych wydarzeń w mieście.
Afryka Coffee&Tea House Adres: Kiełbaśnicza 24. Kawiarnia znajdująca się na obrzeżach rynku, to bukiet niezwykłych smaków. W miłej i afrykańskiej atmosferze zasmakujecie szlachetnej kawy i znakomitej herbaty. W tym miejscu spokojnie porozmawiacie i odpoczniecie od codziennych trosk. Możecie skosztować ciasta upieczonego w prawdziwym piecu oraz kolorowych i pysznych deserów.
To tylko naparstek miejsc i urokliwych lokali, znajdujących się we Wrocławiu. Jest ich całe mnóstwo i tak naprawdę wybierając się na romantyczny wieczór czy poranny spacer, miejsce jest mało istotne. Liczy się przecież ta druga osoba, która jest albo będzie naszą połówką.
***
19
20
INSIDE WROCŁAW
Szalenie popularne głównie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, pyszne, małe babeczki zwane muf�inami przywędrowały do Wrocławia dzięki Katarzynie Ogonowskiej. Przybyły tłumnie i w rozmaitych smakach. Można je znaleźć w pierwszej Cukierni Artystycznej Muf�iniarni we Wrocławiu.
I przybyły ... muffiny Być może, gdyby los nie spłatał Katarzynie Ogonowskiej figla i nie pozbawił jej szansy na pracę w wyuczonym zawodzie, Muffiniarni we Wrocławiu nadal by nie było. – Lubię być sama sobie szefową – przyznaje właścicielka. I ciężko byłoby mi znaleźć pracę, w której nie musiałabym się dopasowywać do kogoś. Stanęłam przed decyzją albo praca w biurze, albo własny interes, który chodził mi już po głowie od jakiegoś czasu. Los sam zadecydował. W ciągu jednej nocy powstał blog (muffiniarnia.blox.pl), a potem wszystko potoczyło się już błyskawicznie i nie żałuję – dodaje Katarzyna Ogonowska.
Muffiny w pełnej krasie Cukiernia Artystyczna Muffiniarnia to bardzo kameralne miejsce przy pl. Uniwersyteckim 15A, w iście słodkiej oprawie. Oczy można nasycić nie tylko muffinowym asortymentem, ale też soczystym kolorem wnętrza. Za szklaną gablotą czekają pyszne, ale i jakże fantazyjnie zdobione muffiny. – W ofercie mamy dwa główne rodzaje: biszkoptowe i czekoladowe.
Mają one różne nadzienia i różne dekoracje na wierzchu – opowiada właścicielka. Smakowe standardy dnia powszedniego to m.in. malinowe, truskawkowe, borówkowe, toffi z krówką, Nutellą, Milky Way’em, Jeżykami, Kit Katem, z owocowymi galaretkami. Oprócz tego w ofercie znajdują się także standardowe muffiny z czekoladą, jagodami i karmelem. A to zaledwie niewielka część muffinowych wariacji, bo stale pojawiają się smakowe nowości. -Planujemy poszerzyć ofertę być może wraz z początkiem roku akademickiego o np. muffiny cytrynowe, marchewkowe – dodaje Katarzyna Ogonowska. Podniebienie można również uraczyć aromatyczną kawą i herbatą lub ochłodzić się zimnymi napojami. Jedynym mankamentem jest mała powierzchnia lokalu, która uniemożliwia konsumpcję w sposób typowy dla kawiarnianych klimatów. Muffiny serwowane są zatem na wynos. – Pakujemy je w różne pudełka, ozdobne kartoniki, małe i duże, a nawet okazyjne np. ślubne – podkreśla Katarzyna Ogonowska.
Muffiny dobre na wszystko Myli się ten, kto sądzi, że muffiny to tylko dodatek do porannej lub popołudniowej filiżanki kawy lub herbaty. To świetny
pomysł na niebanalny i jakże słodki prezent, idealna alternatywa dla tortów. W sam raz dla łasuchów. Na urodziny, na wieczór panieński, na poprawę humoru, na przeprosiny. Możliwości bez liku. Sekret tkwi w tym, co muffin ma na wierzchu, a może mieć dosłownie wszystko: od nieśmiałego wyznania po postacie z kreskówki. Katarzyna Ogonowska daje upust artystycznym zapędom, zdobiąc muffiny rozmaitymi masami i lukrami plastycznymi nie tylko wedle własnych twórczych koncepcji, ale także na specjalne życzenie klientów. Wśród nietypowych zamówień pojawiło się m.in. takie, w którym muffin miał być jakże kreatywnym „pudełeczkiem” na pierścionek zaręczynowy. – Niedawno otrzymałam zamówienie od dziewczyny przebywającej obecnie w Pekinie, która nie ma jak zrobić prezentu swojemu chłopakowi. Zamówiła muffiny, a on ma je sam odebrać, nie wiedząc jednak, po co konkretnie do nas idzie – opowiada Katarzyna Ogonowska. Warszawa ma Goodies i Lola’s cupcakes, Kraków Cupcake Corner Bakery, a Wrocław Cukiernię Artystyczną Muffiniarnia. Czas odkryć w sobie muffinożercę!
WIEDZA I NAUKA
Katalog filmów rodem z Hollywood, jak również z innych części świata, zawiera w sobie wiele historii na temat skradzionych dzieł sztuki, w których złodzieje konstruują skomplikowane plany. Mają one dać im wielkie bogactwo lub wieczną sławę. Historie takie nie są jednak wyłącznie fikcją. Przedstawiamy więc najsłynniejsze dzieła sztuki, które padły łupem złodziei.
W 1911 roku, dokładniej 20 sierpnia, całym światem wstrząsnęła wieść, że z Luwru skradziono słynną „Mona Lisę” da Vinciego. Do dziś uchodzi to za jedną z najbardziej zuchwałych kradzieży i mimo, iż obraz przypadkowo odzyskano dwa lata później, wciąż zdarzają się głosy, które uważają, że jest on sprytnie podsuniętym falsyfikatem (co tłumaczyłoby według nich tajemnicę uśmiechu – to wina kopii). Jednak racjonalny świat nie zwykł słuchać głosów albo po prostu uznał, że rzeczywistość z fałszywą Mona Lisą byłaby nie do zniesienia i nie przyjmuje ich argumentów. Nie każde dzieło
miało jednak tyle szczęścia, co kobieta o frapującym uśmiechu. Większość ze skradzionych dzieł nigdy nie wraca na swoje stare miejsca, które jak w bostońskim muzeum, świecą pustymi ramami. Wyłączając kradzieże wojenne, niemal nie zdarza się, żeby skradziono obraz o światowej sławie licząc na dobrą cenę na czarnym rynku, a jeśli nawet tak, to niezmiernie rzadko. Prawie każda z nich dokonywana jest na zlecenie, ponieważ sława i renoma tych obrazów uniemożliwia ich sprzedaż, a każdy ślad, który może doprowadzić do obec-
nego miejsca pobytu owych dzieł, często usłany jest dolarami (w dużej ilości). Tak więc wszystkie malunki legendarnych mistrzów wiszą najprawdopodobniej w głęboko ukrytych, prywatnych muzeach lub przy odrobinie fantazji i zapobiegliwości właściciela, jako falsyfikat, zakupiony kilka lat przed kradzieżą. Wiele z wielkich dzieł skradziono w ostatnich dziesięcioleciach. Oto przypadki i zapis ostatnich najsłynniejszych z nich. Wszystkie z wymienionych poniżej arcydzieł, mają obecnie status: „wciąż zaginiony”.
21
22
WIEDZA I NAUKA
chodu, żeby przenieść swoje łupy, zanim niezauważeni przez nikogo rozmyli się w nocy. Śledztwo: Drobiazgowe śledztwo podjęte natychmiast nie przyniosło żadnych rezultatów. Jednak w kwietniu 1994 roku do muzeum dotarł list, w którym autor proponował układ: właściciel odzyska obrazy w zamian za nietykalność dla złodziei i paserów oraz 2,6 mln USD. Kiedy wokół sprawy zaczęło kręcić się FBI oraz inne służby autor napisał jeszcze jeden list, w którym nie był zadowolony z zainteresowania, jednak wciąż rozważał wymianę, a jej szczegóły miał podać przy następnej okazji. Nie odezwał się nigdy więcej. Muzeum zaproponowało nagrodę w wysokości 1 mln USD, którą w 1997 roku podniesiono do 5 mln USD, jednak śledztwo utknęło w martwym punkcie. Według danych FBI tylko 5% skradzionych dzieł wraca do prawowitych właścicieli, jednak bostońskie muzeum nie znalazło się w tym wąskim gronie szczęśliwców do dzisiaj.
Sztorm na jeziorze galilejskim - skradziony obraz Rembrandta.
Czas: godzina 1:24, 18 marca 1990. Miejsce: Boston’s Isabella Stewart Gardner Museum, USA. Cel: Trzynaście obrazów, m. in.: “Koncert” Vermera, “Sztorm na jeziorze Galilejskim” Rembrandta (jego jedyny marynistyczny obraz), “Chez Tortoni” Moneta, pięć obrazów Degasa oraz kilka innych przedmiotów, między innymi chińska waza i napoleońska bandera. Wartość: ponad 300 000 000 USD. Akcja: Po północy, kiedy dzień św. Patryka wciąż jeszcze brzmiał krzykami i tłuczonymi kuflami, a świat spływał zielenią, do drzwi Boston’ s Isabella Stewart Gardner Museum zapukało dwóch policjantów. Utrzymywali, że doniesiono im o jakichś hałasach na piętrach. Strażnik lekkomyślnie łamiąc protokół bezpieczeństwa wpuścił ich do środka. Popisał się jeszcze większą głupotą kiedy “policjanci” nakazali wyjść mu zza biurka, gdzie znajdował się jedyny przycisk alarmowy i wezwać drugiego nocnego
stróża. Stwierdzili, że rozpoznają go z listu gończego i mając nakaz aresztowania zażądali okazania dokumentów, a przecież nie mogą zostawić biurka bez opieki i ktoś musi go zastąpić. Wiedząc, że nie ma żadnego nakazu na niego nocny stróż zrobił, co chcieli. Chwilę później obaj strażnicy leżeli już skuci, zakneblowani i zamknięci w piwnicy, mając dużo czasu na przemyślenia. Jak później przyznał jeden z nich, często w pracy był na haju, chociaż do dziś upiera się, że wtedy był trzeźwy. Obydwaj zostali później zwolnieni. Tymczasem złodzieje robili swoje. Ominęli prawdopodobnie najcenniejszy obraz ze zbioru czyli “Europę” Titana, jak i inne bardziej wartościowe przedmioty niż te skradzione. Doskonale wiedzieli, że miały one mocniejsze zabezpieczenia. Zastanawiające jest też to, że tylko jeden z licznych systemów alarmowych zareagował na ich obecność. Poradzili sobie z nim jednak dość szybko, zabrali ze sobą też taśmy z monitoringu. Dwa razy wychodzili z muzeum do samo-
Boże Narodzenie - obraz Caravaggia.
Czas: 18 października 1969 roku. Miejsce: Kaplica San Lorenzo w Palermo, Włochy. Cel: “Boże narodzenie”, Caravaggia. Wartość: 20 000 000 USD. Akcja: W tym przypadku nie wiadomo niemal nic na temat samej kradzieży jak i dalszych losów malowidła. Śledczy ustalili tylko, że obraz wycięto z ram ponieważ był za duży, żeby wynosić go wraz z nimi (268 cm x 197 cm) oraz to, że zaginął. Wyspa była wówczas potwornie zaniedbana i zniszczona, więc nikt tak na poważnie nie przejął się zag-
WIEDZA I NAUKA
holenderski złodziej sztuki schwytany w Hiszpanii, oraz jego wspólnik Henk Bieslijn ujęty w Amsterdamie. W 2005 roku zostali skazani, odpowiednio, na 4,5 roku oraz na 4 lata. Głównym dowodem były próbki DNA zabezpieczone na obu nakryciach głowy. Najciekawszą sprawą jest to, że według holenderskiego prawa złodzieje po upływie 20 (w przypadku prywatnych kolekcji) lub 30 (jeśli kradzieży dokonano ze zbiorów publicznych) lat stają się właścicielami skradzionych obrazów! Możliwe, że złodzieje celowo zostawili ślad za sobą, żeby odsiedzieć wyrok, a później spokojnie czekać, aż czas zrobi swoje. Żadnego z tych dwóch obrazów nie odnaleziono do dzisiaj, możliwe, że trzeba poczekać jeszcze 21 lat, zanim “prawowity właściciel” wystawi go na aukcję w którymś ze znanych domów aukcyjnych.
Widok na morze w Scheveningen - Vincent Van Gogh.
inionym obrazem. Sycylijczycy mieli większe problemy. Według najbardziej prawdopodobnej wersji (jednocześnie też najczęściej powtarzanej plotki) obraz trafił w ręce sycylijskiej mafii. Śledztwo: Na pierwszy poważny ślad związany z tym obrazem trafiono dopiero w 1996 roku kiedy Marino Mannoia zeznawał jako świadek koronny w procesie przeciwko sycylijskiej mafii. Schwytany przez prokuratora Falcone mafioso twierdził, że to on, wraz z jeszcze jednym mężczyzną, wyciął obraz z ram za pomocą noża, ale zrobił to tak nieporadnie, że dzieło zostało zniszczone. Kiedy człowiek (nie podał nazwiska) na zlecenie, którego rzekomo ukradli ten obraz zobaczył dzieło to “(...) rozpłakał się. Obraz był w tragicznym stanie” i odmówił przyjęcia go. Gaspare Spatuzzo, zawodowy morderca, schwytany w 1997 roku posunął się jeszcze dalej twierdząc, że obraz został na początku lat 80-tych ubiegłego wieku “(...) zjedzony przez szczury i świnie”, ponieważ trzymany był w stodole. Policja i miłośnicy sztuki wciąż jednak żyją nadzieją, że obraz wisi gdzieś w prywatnej kolekcji. Według Petera Robba, autora m. in.: „Północy na Sycylii”, czy „M”, książki na temat Caravaggio, wciąż istnieje szansa na odzyskanie obrazu, a Mannoia mówił o innym obrazie skradzionym w tym samym czasie. Według niego obraz usiłowano sprzedać jeszcze w 1982 roku, jednak wewnętrzne porachunki mafijne mocno utrudniły odzyskanie dzieła, którego ślad urywa się coraz bardziej za ludźmi, którzy go widzieli, a którzy w ten, czy inny sposób przenoszą się na tamten świat.
Czas: 7 grudnia 2002 roku. Miejsce: Vincent Van Gogh Museum, Amsterdam, Holandia. Cel: „Widok na morze w Scheveningen” oraz “Wierni opuszczający kościół w Nuenen” van Gogha. Wartość: 30 000 000 USD Akcja: Złodzieje dostali się do muzeum za pomocą wymyślnego, specjalistycznego sprzętu, w niektórych kręgach zwanego drabiną. Wykorzystali ją, żeby wejść na wysokość okna na piętrze z główną wystawą. Żeby dostać się do środka użyli skomplikowanej metody polegającej przede wszystkim na wybiciu szyby. Złodziejom udało się zabrać dwa obrazy i uciec zanim ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby ich zatrzymać, mimo iż alarm zadziałał od razu. Po kradzieży znaleziono linę długości ok 4,5 m, po której rabusie zjechali wraz z obrazami, zanim uciekli przed przyjazdem policji. Wielką zagadką pozostaje, jak złodzieje niezauważenie ominęli monitoring i licznych strażników patrolujących muzeum. Śledztwo: Kiedy tylko policjanci zorientowali się, że przybyli za późno natychmiast rozpoczęli śledztwo i zbieranie śladów. Na miejscu kradzieży znaleziono kapelusz i beret, które złodzieje zostawili w pośpiechu. Na obu nakryciach głowy zabezpieczono ślady DNA. Rozpoczęła się zakrojona na wielką skalę akcja poszukiwawcza. Zdesperowane władze muzeum zaoferowały w połowie 2003 roku nagrodę w wysokości 100 000 EURO. Pod koniec roku, w grudniu, schwytano dwóch głównych podejrzanych. Jednym z nich był Octave Durham ps. Małpa, znany
Kobieta z wachlarzem obraz Amadeo Modiglianiego.
Czas: 20 maja 2010 roku. Miejsce: Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Paryżu, Francja. Cel: „Gołąb z groszkiem” Picassa, „Scena pastoralna” Matisse’a, „Drzewo oliwne w pobliżu Estaque” Georgesa Braque’a, „Kobieta z wachlarzem” Amadeo Modiglianiego i „Martwa natura ze świecami” Fernanda Legera. Wartość: ok 100 000 000 USD Akcja: Okazja czyni złodzieja, lub złodziej okazję. Systemy alarmowe nie działały od 30 marca 2010 roku (!), o czym pracownicy muzeum doskonale
23
24
WIEDZA I NAUKA
wiedzieli (!) ale uznali, że wystarczyło zgłosić usterkę i po kłopocie. Rabusie, korzystając ze sprzyjających okoliczności, nie wysilali się na finezję. Wybili szybę w tylnej części budynku i spokojnie, nie śpiesząc się, starannie zdjęli obrazy, nie wycięli, jak to bywa najczęściej, po czym opuścili budynek z cennym ładunkiem. Kradzież miała miejsce w popularnej i ruchliwej za dnia dzielnicy Paryża, która jednak w nocy jest dosyć odludna, nie dziwi więc brak świadków. Strażnicy z muzeum utrzymują, że nic nie zauważyli na monitoringu, mimo iż na nagraniu z kamery przemysłowej widać, jak jeden ze złodziei wchodzi do środka przez wybite okno. Śledztwo: Francuska policja, jak i INTERPOL nie natrafiła na żaden godny uwagi trop. Kradzieży dokonano najprawdopodobniej na zlecenie, jak niemal zawsze, więc szansa, że któryś z tych obrazów wypłynie na czarnym rynku jest niemal zerowa. Dodatkowo przemawia za tym fakt, że wszystkie obrazy razem tworzą małą kolekcję prezentującą tworzenie się okresu sztuki nowoczesnej. Paryż okazał się niezbyt gościnnym miastem dla „Gołębia...”
Kwitnący kasztanowiec - obraz van Gogha.
Czas: godzina 16:30, 10 lutego 2008 roku. Miejsce: Kolekcja E.G. Buehrlego w Zurychu, Szwajcaria. Cel: “Portret hrabiego Lepica z córkami” Degasa, “Maki w pobliżu Argenteuil” Moneta, “Kwitnący kasztanowiec” van Gogha, “Chłopiec w czerwonej kamizelce” Czanne’a. Po tygodniu udało się odzyskać dwa spośród skradzionych płócien - “Maki w pobliżu Argenteuil” Moneta oraz “Kwitnący kasztanowiec” van Gogha. Wartość: 160 000 000 USD, dwa wciąż zaginione warte są ok 112 000 000 USD.
Maki w pobliżu Argenteuil - obraz Moneta.
Akcja: Niedzielne popołudnie w muzeum Buehrlego wydawało się leniwe. Zostało już tylko pół godziny do zamknięcia, kilku zwiedzających nieśpiesznie zmierzało do ostatnich obrazów. Nagle do środka weszło trzech mężczyzn, którzy z miejsca wydali się wszystkim podejrzani. Co prawda znajdowali się w Szwajcarii, blisko Alp, ale z reguły nikt nie nosił narciarskich masek w mieście. Kiedy jeden z nich wyciągnął broń i sterroryzował obsługę, czy to za pomocą broni czy swojego słowiańskiego, lub niemieckiego akcentu (świadkowie rozpoznali oba wśród złodziei) wszystko stało się jasne. Spokojne popołudnie zamieniło się w jedno z najgorszych. Jego dwaj towarzysze narciarskich wycieczek rozbiegli się natychmiast w poszukiwaniu łupów. Działali szybko i zdecydowanie. Od początku wiedzieli po co przyszli. Nie ruszyli cenniejszych obrazów, które wisiały w tych samych salach. Wzięli tylko te cztery rozbijając zabezpieczające szyby. Uruchomił się alarm, ale zdążyli zbiec zanim policja dotarła na miejsce. Śledztwo: Kradzież została uznana za największą w historii Szwajcarii. Wyznaczono nagrodę za jakąkolwiek pomoc w wysokości 100 000 EURO. Tydzień później, pracownik miejscowego szpitala psychiatrycznego zawiadomił policję o podejrzanym samochodzie stojącym na parkingu. Jak się okazało znajdowały się w nim dwa obrazy: “Maki w pobliżu Argenteuil” Moneta oraz “Kwitnący kasztanowiec” van Gogha. Były w dobrym stanie, jak podała policja. Widocznie kupiec rozmyślił się w kwestii tych dwóch dzieł.
Dwa pozostałe obrazy najprawdopodobniej znalazły nabywców i wiszą w bardzo prywatnej kolekcji któregoś z milionerów. Policja wciąż prowadzi śledztwo, które jednak utknęło w martwym punkcie. Według FBI rocznie łupem złodziei padają obrazy, rzeźby czy biżuteria o wartości ok. 6 000 000 000 USD (sześciu miliardów amerykańskich dolarów). Niemal wszystkie przepadają bez wieści. Wśród skradzionych obrazów jest m. in.: 150 rembrandtów, 500 picassów, w sumie ponad 200 000 dzieł sztuki. Warto wspomnieć także o kradzieży z Muzeum Chacara w Rio de Janeiro z 2006 roku, gdzie zniknęły obrazy Daliego, Matise’a, Picassa i Moneta (nikt nie podjął się nawet wyceny). O kradzieży z Galerii Sztuki Nowej Południowej Walii w Sydney w 2007 roku, gdzie łupem padł autoportret van Mierisa pt.: “Kawalerzysta” (wart 1 000 000 USD). W 2010 okradziono muzeum Van Gogha w egipskim Kairze, gdzie zaginęły “Maki” warte 50 000 000 USD. Skradziono obraz Cézanne’a „Widok Auverssur-Oise” (o wartości 3 000 000 USD), “Portret księcia Wellingtona” Goi, „Ukrzyżowanie” van Dycka... Żeby wymienić wszystkie należałoby napisać wielki tom, który byłby sentymentalną podróżą za skradzioną historią. Niestety często bez szans na jej odzyskanie.
***
26
KALENDARIUM
KALENDARIUM
27
28
SPOŁECZEŃSTWO
Nagość jest prawem każdego z nas. Dla jednych ma wyłącznie wartość estetyczną, dla innych bywa rodzajem protestu. Chcesz zostać usłyszanym? Wyjdź na ulicę i zdejmij ubranie!
Nie od dziś wiadomo, że nagość jest czymś intymnym. To sprawia, że jej manifestacja, jako akt wyzbycia się jednej z najcenniejszych sfer naszego życia, ma w sobie wielką energię. Wprawdzie w erze panowania Internetu i wszechobecnej pornografii nagością epatowani jesteśmy niemal na każdym kroku, jednak publiczne obnażenie wciąż niesie za sobą wielki ładunek energii i przez niektórych wykorzystywane jest nawet jako rodzaj broni, ale zawsze użytej w słusznej sprawie.
SPOŁECZEŃSTWO
Spencer Tunick.
PETA - People for the Ethical Treatment of Animals.
Nagie ulice Najsłynniejszą organizacją wykorzystującą ją jako swój znak rozpoznawszy jest bez dwóch zdań PETA (People for the Ethical Treatment of Animals). Broniąca praw zwierząt grupa, występująca od ponad trzydziestu lat pod hasłem “wolę być naga niż nosić futro”, słynie nie tylko z szokujących kampanii reklamowych, ale także z ulicznych akcji, podczas których jedynym strojem protestujących pań jest transparent ze wspomnianą deklaracją. Często w tego typu wystąpieniach biorą udział osoby z pierwszych stron gazet. A wszystko po to, by zadbać o los niewinnie zabijanych zwierząt. Nagą drogę politycznego protestu obrało zresztą także wiele innych organizacji. Szczególnie aktywną w naszej części globu jest ostatnimi czasy ukraińska grupa FEMEN. Jej wizerunek kreowany jest poprzez publiczne obnażanie piersi, a wszystko w imię praw kobiet i takich problemów, jak choćby turystyka seksualna czy aranżowanie małżeństw. „Jeśli seksualność używana jest do sprzedawania samochodów i ciastek, to dlaczego by nie użyć jej w projektach socjalnych czy politycznych?” - retorycznie pytała reportera agencji AP, założycielka FEMEN, Anna Hutsul - „czasami musisz pokazać piersi z powodów ideologicznych”. I właśnie jednym z nich z całą pewnością jest problem zachowania pokoju na świecie. Poruszone są historycznymi już przykładami płynącymi z Afryki, gdzie swojego czasu kobiety zagroziły zdjęciem ubrań w akcie sprzeciwu wobec działań koncernu naftowego Chevron Texaco w Nigerii oraz walczyły o zakończenie domowej wojny w Liberii (wspomnieć trzeba, że publiczne obnażenie się kobiety - matki, żony, babki - jest na Czarnym Lądzie postrzegane jako wstyd dla mężczyzny i jest bardzo mocnym symbolem kulturowym). Podobne metody działania przyjęły takie grupy, jak
działająca topless Brests Not Bombs czy układająca z nagich ciał pacyfki i słowa typu „PEACE” amerykańska Baring Witness i brytyjska Bare Witness. Od 2004 roku w wielu miejscach na świecie rokrocznie odbywają się też inspirowane happeningami Masy Krytycznej, rowerowe przejażdżki golasów o nazwie World Naked Bike Ride. Akcja ta miała już swoje odsłony w blisko dwudziestu krajach i ponad siedemdziesięciu miastach (w tym niezbyt udaną próbę w Krakowie), na swoich sztandarach niosąc hasła odnowy moralnej, zakończenia wojny w Iraku czy ochrony środowiska. Strój nieobowiązkowy. Jak zresztą mówi motto imprezy: „obnaż się na tyle, na ile cię stać”.
Goło i wesoło Poruszanie się po ulicy nago, pojedynczo bądź w grupie, w większości krajów nie jest oczywiście tolerowane i często zdarza się, że uczestnicy wszystkich powyższych zdarzeń, stawić muszą czoła organom porządkowym. Nie inny los spotyka tych, którym nie chodzi o jakieś większe moralne idee, ale o nagość samą w sobie. Wprawdzie już sam nudyzm jest rodzajem sprzeciwu wobec kulturowej opresji zabraniającej nam bycia fizycznie sobą w najczystszej z możliwych postaci, niektórzy z aktywistów idą jednak o krok dalej, przedstawiając tą kwestię jako problem wolności i równouprawnienia. Niejaki Vincent Bethell na przykład, założyciel działającego pod hasłem „Uwolnij swoją skórę” ruchu Stop Racist Human Skin Phobia (w latach 1999-2003 działającego pod nazwą The Freedom To Be Yourself), zapisał się w 2001 roku na kartach historii dosyć osobliwie, zostając pierwszym w historii brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości oskarżonym, który stanął przed sądem nie tyle nieodpowiednio ubrany, co bez garderoby w ogóle. Tego samego prawa domagał się w latach kolejnych, zwany Nagim Wędrowcem,
Kobiecy Ruch FEMEN.
Stephen Gough, który zasłynął dwukrotnie pokonując pieszo i bez ubrania (nie licząc butów, skarpet, plecaka oraz kapelusza) słynną trasę od Land ‘s End do John O’Groats. Nieco mniej jednak wymaga od społeczeństwa ruch TopFreedom. W jego ramach panie domagają się równouprawnienia płci pięknej, a takie organizacje jak choćby Topfree Equal Rights Association, Topless Front czy Bara Bröst walczą o to, by kobiety na całym świecie, tak samo jak mężczyźni, miały pełne prawo pokazywać się publicznie z nagim torsem. Bo czy kobiece ciało zawsze i wszędzie musi kojarzyć się z seksem?
Sztuka ulicy Nagość w sztuce to oczywiście nic nowego. Ciało ludzkie w swojej czystej postaci fascynuje artystów od zarania dziejów. Fotografia nadała mu jednak kolejny wymiar, mocno zmieniając jego symbolikę. Specjalistą w tym temacie jest z pewnością Spencer Tunick, autor masowych aktów, który od blisko dwudziestu lat kładzie ludzi na ulicach miast i wkomponowuje nagie ciała w przestrzeń publiczną. Wprawdzie początki jego projektu były skromne i ograniczały się do małych grup modeli, z czasem jednak te żywe instalacje rosły, eskalując do rekordowej liczby około 18 tysięcy osób, które 6 maja 2007 roku zebrały się na meksykańskim placu Zócalo golusieńkie jak je Pan Bóg stworzył. Wprawdzie artyście zdarza się wypowiadać także na tematy polityczne (jak choćby katastrofa ekologiczna i zdjęcia tysiąca ciał pływających w Morzu Martwym), protest rozebranych tłumów Tunicka jest jednak protestem prywatnym, dla jednych wyrazem ideowego sprzeciwu wobec uprzedmiotowienia, dla innych odreagowaniem jakiejś traumy. Te wielkie instalacje nie tylko pokazywać mają wspólnotę ludzi, ale też przede wszystkim być intymną deklaracją: oto ja, taki/taka jestem.
***
29
30
INSIDE WROCŁAW
G
dziekolwiek by się nie odwrócić, w którą stronę nie spojrzeć, stoi sobie spokojnie coś niezwykłego, milcząco świadcząc o dramatyzmie Historii i wielkości Sztuki. Dzieje się tak w prawie każdym mieście w Polsce, ale jednak to Wrocław jest pod tym względem wyjątkowy. Szczególnie dla mnie, jako że mieszają się tu prądy i wpływy, które najbardziej sobie upodobałam. Dlatego
właśnie to, a nie inne miasto tak niezmiennie mnie uczy, bawi, zachwyca, ale i przeraża. Proszę Państwa, i dziś właśnie tak będzie, ponieważ zajmiemy się przez chwilę wielkimi wizjami – wspaniałymi i strasznymi. Wizje te, powstawały w umysłach ludzi związanych z tym miastem, ale też takich, którzy nigdy nie widzieli go na oczy, a mimo to wywarli wpływ na jego dzisiejszy wygląd.
Poniżej: “Katedra światła” podczas zjazdu NSDAP w 1937.
W
izja błyskawicznie przeprowadzonej i wygranej wojny zawsze jest wspaniała, a rzeczywistość zawsze koszmarna. Upojenie propagandą sukcesu militarnego i politycznego u wielu powoduje niedowład umysłowy, z innych natomiast, wydobywa zdolności twórcze, o które sami siebie by nie podejrzewali. Proste spojrzenie w opracowania dotyczące planów architekto-
INSIDE WROCŁAW
Étienne-Louis Boullée - mauzoleum Newtona Richarda Konwiarza oraz Bibliotheque Nationale - Étienne-Louis Boullée.
nicznych i urbanistycznych, jakie zostały stworzone z myślą o Wrocławiu w czasie niespełna 13 lat trwania III Rzeszy, ukazuje ich ogromny rozmach i śmiałość. Wydzielanie z części zabudowy albo tworzenie nowych placów, budynków, dzielnic rządowych, forum narodowosocjalistycznego oraz reprezentacyjnych gmachów na potrzeby propagandy III Rzeszy, wymagało oczywiście drastycznych zmian w zastanej tkance urbanistycznej miasta. Wizje architektów, jak np. Wernera Marcha, którego śmiałe pomysły zaskakiwały samego Führera, były całkowicie uprawnione. To przecież w 1937 roku nazistowskie prawo zasiliła “Ustawa o nowym ukształtowaniu miast niemieckich”, która zezwalała na przebudowę centrum wszystkich większych miast niemieckich i tolerowała usuwanie historycznej tkanki miejskiej oraz wysiedlanie lokatorów z domów przewidzianych do likwidacji. Trudno dyskutować o tym, jak wyglądałoby miasto, gdyby udało się wcielić w życie te plany, mając na uwadze charakterystyczne dla nazizmu umiłowanie dla pseudoklasycystycznego i mitologizującego kostiumu stylowego, którą usiłowali narzuć budynkom oficjalnym we wszystkich miastach niemieckich. Wrocławskie projekty całościowej przebudowy nie zostały zrealizowane tylko z jednego powodu - w pierwszej kolejności miały być przebudowane Berlin, Norymberga i Monachium, a dopiero później inne miasta.
A
rchitektura nazistowska miała realizować z góry określony plan - miał on wspomagać kulturalne i duchowe odrodzenie Niemiec. Hitler był wielbicielem cesarskiego Rzymu, jednak nie mógł wyodrębnić i upolitycznić niemieckiej starożytności, jak to uczynił Benito Mussolini we Włoszech. Dlatego też musiał importować symbole polityczne i uzasadniać ich obecność mitem, że
starożytni Grecy i Niemcy należeli do tej samej grupy aryjskich narodów. Z tego powodu, chociaż nie wyodrębnia się osobnego stylu „architektury nazistowskiej”, wiele budynków tego okresu łączyły charakterystyczne cechy - neoklasyczna baza, która została rozszerzona, pomnożona, zmonumentalizowana i zbrutalizowana.
W
okresie III Rzeszy wiele miejsc nabrało szczególnego znaczenia, jako areny dla różnego rodzaju narodowo-socjalistycznych masowych imprez i uroczystości, jak np. Niemiecki Festyn Sportu i Gimnastyki w 1938 r. Dla nazistów bowiem, sport i kultura fizyczna nie służyły tylko wzmacnianiu zdrowia, sprawności i krzewieniu zasady fair play czy zdrowego współzawodnictwa. Według speców spod znaku swastyki, sport miał służyć wychowaniu młodych fanatyków dla potrzeb militarnych oraz integracji, skutkującej podporządkowaniu określonym celom. Przyjrzyjmy się więc teraz temu, co udało się jednak zrealizować.
W
1937 roku miał się odbyć we Wrocławiu XII Niemiecki Festiwal Pieśni, a rok później wspomniany festyn gimnastyki. Z tego powodu dokonano więc rozbudowy i częściowej zmiany poszczególnych części stadionu olimpijskiego. Autor projektu przebudowy Richard Konwiarz, założył znaczne powiększenie areału pola sportowego, wzniesienie sali gimnastycznej oraz budowli bramnej, która umożliwiałaby wejście kolumnie marszowej, o szeregach 24-osobowych. Proszę odczuć powagę sytuacji: 24 osoby w szeregu – ogrom! Musimy sobie jednak w tym momencie znów uzmysłowić, że nawet w rozbudowie tego typowo sportowego, w swym założeniu kompleksu,
już nie chodziło o zawody, ale o politykę i propagandę, która je zdominowała. Tutaj wszakże wzniesiono ogromną trybunę honorową, ozdobioną kutą w żelazie postacią orła ze swastyką oraz 20-metrową wieżę sygnałową. Wódz zasiadł na trybunie dwukrotnie: w 1937 i ‘38 roku.
C
harakterystyczną cechą ówczesnych imprez masowych, było łączenie ich z manifestacjami politycznymi, nabierającymi szczególnej wymowy w mrokach nocy. Jak pisze J. Dobesz: „efekty świetlne, najlepiej na tle naturalnej czerni nocy, były bardzo ważnym środkiem ideologii faszystowskiej, ukazywały bowiem w symboliczny sposób podział, między strefą jasności, a wrogą ciemnością”. Wiedział o tym doskonale Albert Speer, nadworny umiłowany architekt Hitlera. Podczas imprez i zjazdów NSDAP, inscenizował on tzw. „katedry światła” (Lichtdom) - wizyjne, niesamowite spektakle świetlne, poprzez podświetlanie budynków niemieckiej architektury albo kierowanie snopów światła prosto w niebiosa. Fotografie tych wydarzeń do dziś wywołują dreszcz pierwotnego przerażenia i zachwytu, a o to chyba chodziło temu niezwykłemu architektowi.
C
zymże jest architektura, jeśli nie nośnikiem symboli i treści? Czy nie powinna budzić u obserwatora określonych odczuć, zbieżnych z funkcją budynku, przed którym stoi? Niemieckie umiłowanie dla architektury „mówiącej za siebie” (architecture parlante) nie było nowością. Podobne plany reorganizacji i budowy miast idealnych, miały miejsce już w renesansie: przykładem jest między innymi włoska Palmanova z sześciokątnym placem w centrum, z którego wychodzą symetrycznie ulice,
31
32
INSIDE WROCŁAW
Bunkier przy placu Strzegomskim - zaprojektowany przez znanego wrocławskiego projektanta Richarda Konwiarza.
projekt miasta autorstwa Leonarda da Vinci oraz polski Zamość. Charakterystyczne dla nazistów umiłowanie efektów świetlnych, wedle zasady, iż ciemność odpowiada uczuciu grozy, a światłość czy olśniewające zjawiska wpływają na doznanie radości, przywołują na myśl działalność architektów rewolucyjnych: Étienne-Louisa Boulée i Claude-Nicholasa Ledoux. Obaj stosowali uproszczone, monumentalne, geometryczne bryły, pozbawione ornamentu, do tworzenia niezwykłych, wizjonerskich projektów budynków i składających się z nich całych miast.
ne projekty, jak miasto Arc-et-Senans, które później przekształciło się w Chaux (1804). Było ono metropolią idealną, która według autora to nie tylko projekt urbanistyczno - architektoniczny. Ledoux pragnął bowiem, aby w tym pięknym mieście mieszkali też idealni ludzie. Pojmował on zatem architekturę w sposób bardzo symboliczny, a dodatkowo widział związki architektury z wartościami moralnymi i reformami społecznymi, a nawet był przekonany, iż rozwiązanie problemów przestrzennych uzdrowi sytuację gospodarczą i stosunki międzyludzkie.
N
W
ajlepszym i najbardziej znanym przykładem wizyjnych projektów Boullée jest niezrealizowany centoaph - grobowiec Izaaka Newtona z 1784 roku. Wnętrze ogromnej kuli grobowca ozdobione zostało mapą nieba i owa gra dwóch kosmosów - prawdziwego i sztucznego - jest najbardziej znamienna dla twórczości tego architekta. Uważał on, iż architekturze przysługuje zdolność wzbudzania silnych emocji poprzez stosowanie kontrastów światłocieniowych. Jego nowatorskie wizje zdecydowanie wyprzedzały epokę, zdobywając miano architektury rewolucyjnej. Drugi z twórców - Ledoux - tworzył idealistycz-
ielu późniejszych twórców sięgało do fantastycznej spuścizny tych wizjonerów. Zainteresował się nią także Richard Konwiarz, autor projektu schronu przeciwlotniczego na placu Strzegomskim i przy ul. Stalowej we Wrocławiu (powstały jeszcze dwa - przy ul. Ołbińskiej i ul. Ładnej). Owe bunkry, dzięki swym formom i rozmiarom, miały być również świadectwem potęgi militarnej i politycznej nazistów, powstały bowiem w okresie militarnych sukcesów Niemiec. Konwiarz, sięgając pośrednio, ale świadomie do neoklasycystycznych wzorów architektów rewolucyjnych, nadał swo-
jemu schronowi charakter monumentalny i surowy, ozdobił go skromną dekoracją. Był to rodzaj propagandowego przesłania, mającego podtrzymać bojowy nastrój narodu.
B
udowle okresu III Rzeszy wymienione tutaj, ale także wiele innych, wtopiły się na stałe w architektoniczny obraz miasta i nie są już dziś powszechnie rozpoznawalne. W schronie przy placu Strzegomskim do niedawna mieściła się hurtownia - teraz zaadaptowano go na potrzeby sztuki – mieści się w nim tymczasowa galeria, otwartego 2 września, Muzeum Współczesnego. Mijane codziennie budynki, uznawane za swoje, piękne lub nie albo zwyczajnie pomijane w poszukiwaniu bardziej ekscytujących wydarzeń architektonicznych, kryją w sobie wielki ładunek historycznej wartości. Dziś niezbyt ekscytujące i może zbyt szare, były areną realizacji śmiałych wizji, z których (zapewne na szczęście), nie wszystkie się spełniły.
***
ZDROWIE I URODA
Po pierwsze nie szkodzić. Producenci kosmetyków na całym świecie nie biorą sobie do serca tej starożytnej maksymy. Większość ich produktów negatywnie wpływa na kondycję naszej skóry, włosów i paznokci. W walce o zdrowe piękno coraz częściej sięga się więc po wiedzę ze starych zielników.
E
kologia stała się trendy. W sklepach coraz częściej zwracamy uwagę na to, czy jajka pochodzą z chowu wolnolęgowego albo czy owoce i warzywa poddawane były niezdrowym opryskom. Nikogo już taka ciekawość nie dziwi. Przecież wszędzie aż roi się od niskiej jakości produktów gotowych nam zaszkodzić. Podobnie jest z kosmetykami. W sklepach prym wiodły dotąd głównie
te drogeryjne, szybko jednak okazało się, że nawet kosmetyki pochodzące z najwyższych półek zawierały wiele budzących słuszny niepokój składników. Metale ciężkie, rakotwórcze nitrozaminy, a nawet substancje ropopochodne. O tym dopiero teraz zaczęto mówić głośno. Skóra człowieka przypomina sito. Przepuszcza wszystko, co na nią nałożymy, w tym także toksyny ukryte w kosmetykach – ostrzega Beata Patacz z firmy Helfy, jednego z większych dystrybutorów i producentów artykułów naturalnych w Polsce. Nic więc dziwnego, że przebojem weszły na polski rynek wszelkie organiczne i mineralne specyfiki do pielęgnacji ciała. Jak jednak rozpoznać te naturalne wśród tłumu innych? Tutaj zaczynają się strome schody. Nie istnieją uregulowania prawne określające, czy dany preparat jest naturalny czy niemówi Pani Beata. Taki stan rzeczy jest niestety bardzo często wykorzystywany przez firmy kosmetyczne, które oznaczają swoje produkty jako naturalne, mimo że w ich składzie znajdziemy zaledwie 1% składników pochodzenia organicznego. Uporządkowaniem tej części przemysłu kosmetycznego zajęły się więc organizacje ekologiczne, sporządzając stosowne specyfikacje dla tego typu artykułów.
33
34
ZDROWIE I URODA
N
ie ma chyba obecnie na rynku takiego rodzaju kosmetyku, który nie miałby swojego bio-odpowiednika. Szminki, kremy, pudry – wszystko to jest dostępne w nieinwazyjnej dla naszego organizmu postaci. Kosmetyki naturalne stały się modne, szczególnie w salonach SPA, które starają się bazować na wizerunku odnowy biologicznej prowadzonej w zgodzie z naturą. Wykonujemy depilację pastą cukrową. Jest to jeden z niewielu sposobów usuwania włosów, który przebiega całkowicie bezboleśnie. Dodatkowo pasta cukrowa wnika w głąb mieszków włosowych, wypłukując z nich substancje odżywcze, co wpływa na znaczne spowolnienie odrostu owłosienia. Tradycyjny wosk takich właściwości nie ma – zachwala Ania z „Zakątka Piękna”. W salonach kosmetycznych bardzo popularne jest także okładanie ciała specjalnymi błotami, których głównym składnikiem są morskie algi. Używa się ich np. podczas sesji wyszczuplających. Naturalne błota stosujemy również do rozpulchniania twarzy przed jej oczyszczaniem. Po takim zabiegu, klientki szybko dochodzą do siebie, a twarz wyjątkowo ładnie się goi – dodaje Ania.
Matka natura się ceni. Naturalny a naturalny?
Z
astosowano podział na kosmetyki naturalne i organiczne. Te pierwsze są sporządzane w 95% z surowców mineralnych i roślinnych. Połowa użytych w nich wyciągów musi pochodzić zaś z upraw ekologicznych. Często zdarza się bowiem, że rośliny uprawianie w standardowych warunkach gromadzą w sobie podczas nawożenia i oprysków niemal całą tablicę Mendelejewa. Kosmetyki naturalne nie mogą zawierać także syntetycznych emulgatorów odpowiadających za konsystencję oraz sztucznych substancji zapachowych. Bardzo ostre kryteria? Wydadzą się dość liberalne przy zapoznaniu się z granicami kosmetyków organicznych. Te muszą być bowiem sporządzone w całości z roślin hodowanych na bio-uprawach oraz składników mineralnych z rejonów uznanych za czyste ekologicznie. Zabronione jest także dodawanie jakichkolwiek chemicznych domieszek wpływających na spoistość i zapach. Czym więc powinniśmy się kierować kupując takie wyroby? Przede wszystkim trzeba dokładnie czytać skład. Osoby, dla których nie jest on jasny mogą sugerować się dobrymi i sprawdzonymi markami lub zwrócić uwagę na posiadane przez producenta certyfikaty. Z pewnością z wielkim dystansem należy traktować wszelkie przedrostki bio, eko i natural, gdyż są one używane zazwyczaj na wyrost - ostrzega Pani Beata.
Natura z certyfikatem.
N
ajprostszym sposobem upewnienia się czy dany kosmetyk jest pochodzenia naturalnego czy też nie, jest znalezienie na jego opakowaniu specjalnego certyfikatu. Przyznaje się go wyłącznie specyfikom spełniającym w 100% normy ustalone dla tego typu produktów. Certyfikaty nadaje jedynie kilka wyspecjalizowanych firm europejskich: Bioforum z Belgii, Cosmebio i ECOCERT z Francji, BDIH z Niemiec, AIBA & ICEA z Włoch czy Soil Association z Wielkiej Brytanii. Trzeba również dodać, że wyznacznikiem naturalności preparatów jest bardzo krótki okres ich przydatności do użycia – oscylujący zazwyczaj w granicach dwóch miesięcy od daty produkcji. Z tego względu należy je trzymać w lodówce i nakładać na ciało za pomocą szpatułki, tak by nie zanieczyszczać produktu. W większości salonów kosmetycznych niewiele jest specyfików pozbawionych całkowicie konserwantów. Kupuje się raczej duże wiaderka kremów czy balsamów, które muszą chwilę postać na zapleczu- mówi Ania, pracująca w salonie urody „Zakątek Piękna”. Dlatego zawsze pytajmy, czy proponowany nam podczas zabiegu specyfik ma certyfikat.
Zabiegi zgodne z naturą.
N
ie od dziś wiadomo, że wszystko co naturalne jest też niestety drogie. Składniki takich kosmetyków kosztują znacznie więcej - pochodzą bowiem głównie z nielicznych kontrolowanych upraw. Sam proces produkcyjny jest dużo bardziej skomplikowany, ponieważ żywotność wyrobów należy wydłużyć w sposób zupełnie niezwiązany z syntetycznymi konserwantami – mówi Pani Beata. Mimo wysokich cen, chętnych na tego rodzaju artykuły wcale nie brakuje. Internetowe fora pękają wręcz w szwach od pochlebnych opinii. Używam balsamów do ciała, żeli pod prysznic, peelingów, szamponów i kremów do twarzy. Zawsze jestem zadowolona. Na stałe zamieszkały w mojej łazience i nie wyobrażam sobie bez nich życia – pisze użytkowniczka ukrywająca się pod nickiem Lulka. Kosmetyki naturalne spowalniają proces starzenia się skóry oraz pozwalają jej oddychać przez co dłużej pozostanie zdrowa i sprężysta. Jest takie proste porównanie – dodaje Pani Beata. Jeżeli jadasz tylko w fast foodach, nie będziesz czuł się zdrowo i komfortowo. Tak samo jest z kosmetykami. Te które latami mogą stać na naszej półce, które robione są szybko i olbrzymimi seriami na pewno nie zapewnią Tobie tego, co obiecują na opakowaniu.
CYWILIZACJA
Pojęcia animizm używa się dziś do określenia wszystkich religii pierwotnych. Wierzenia, które kwalifikują się do tej grupy można spotkać wszędzie (jednak stosunkowo mało w Europie), mimo to daleko im do tych najliczniej reprezentowanych na świecie.
I
ndianin jednego z północnoamerykańskich plemion usiadł przy zwłokach swojego ojca i spojrzał na jego ciało. Jedna droga już się dla niego zakończyła. Szaman zaczął wzywać przodków, którzy pomogliby zmarłemu znaleźć się wśród nich. Nieboszczyk prowadził przecież dobre życie, był dzielnym wojownikiem, sprawnym myśliwym, spłodził trzech synów. Rozległo się rytmiczne uderzanie w bębny, które zdawało się wprawiać w taniec płonące ognisko. Dźwięk ten szybował daleko w górę, w świat, szukając połączenia z Przodkami i Wielkim Duchem. Płynął swobodnie, dźwięcząc tylko echem. Leciał na daleką północ, na moment zlewając się z brzmieniem magicznego bębna Eskimosów, w rytm którego angakoka odprawiał swój rytuał. Dalej, do mroźnej Finlandii, gdzie Lapończycy przyglądali się jak ich nojd
tańcem wprowadzał się w trans. Później, skręcił nagle na południe, porwany jednym z wiatrów, które nie mają ludzkich nazw i znalazł się nad gorącą i wysuszoną ziemią, na której szaman, wzywając boga Ndżambi, prosił o deszcz w takt uderzeń kolejnego bębna. Szybował dalej, nie zważając zupełnie na odległości. Połączył się na chwilę w tańcu z dźwiękiem australijskiej turingi, która wprowadzała w dorosłe życie kolejnego Aborygena. Wyrwał się jednak z jej objęć i leciał dalej, aż dotarł na wyspy Andamańskie niedaleko Birmy, gdzie plemię Akar – Bale po raz kolejny groziło swojemu bogu, że go zabije, albo przynajmniej wygna, jak już zdarzało się w przeszłości. W końcu dźwięk bębnów bijących przez cały świat zlał się w jedno i niosąc swoje prośby udał się w zaświaty, do krainy duchów, bóstw i przodków, prosząc o spełnienie życzeń
lub w przypadku Andamańczyków grożąc palcem. Echo chwilę jeszcze pobłądziło i rozmyło się wśród istnień i istot obecnych na ziemi.
J
eżeli wszystkie obrzędy zostaną przeprowadzone dobrze, to ów zmarły Indianin znajdzie się pośród Wielkich Przodków, kogoś pomiędzy bóstwami i ludźmi. Będzie opiekunem i pośrednikiem.
J
ego syn ścisnął mocniej w swojej dłoni naszyjnik z niedźwiedzich zębów. To był ich plemienny totem, symbol zwierzęcego opiekuna, który dbał o dobrobyt i bezpieczeństwo swego ludu. To w niego wcielali się przodkowie pochodzący z tego plemie-
35
36
CYWILIZACJA
nia. Jego nie można było skrzywdzić, czy nawet obrazić. Lapończycy, którzy właśnie w mroku polarnej nocy wyruszali na polowanie, odprowadzani przez swojego angakoka wiedzieli, że jeżeli zabiją niedźwiedzia, którego nigdy nie nazywali jego własnym imieniem, zastępując je licznymi eufemizmami, będą musieli wyprawić mu uroczysty pogrzeb, a jego mięso zjeść w ciągu trzech dni. Myśliwy z plemienia Ajnów, których dźwięk indiańskich bębnów odnalazł na japońskich wyspach, nie dziwiłby się takim podejściem do niedźwiedzi. Ten lud myśliwych, jak niemal wszystkie ludy porozumiewające się za pomocą bębnów z duchami, szczególną czcią obdarzał właśnie to zwierzę. Kiedy echo któregoś z bębnów zabłądzi nad ich siedziby jesienią, znajdzie się w środku święta, ku czci niedźwiedzia. Przebrzmiałe echo bębnów opowie, jak na wiosnę chwytają małego niedźwiadka i tuczą go aż do pierwszych chłodów. Później echo usłyszy, jak Ajnowie przepraszają niedźwiedzia za to, że go zaraz zabiją, jak przypominają mu, że był dobrze traktowany i obiecują mu wspaniałe dary w drodze powrotnej do jego boga. Echo szybko zorientuje się, że robią to wszystko z nadzieją, że dusza zwierzęcia powróci, żeby na wiosnę znów znaleźć się w ciele małego niedźwiedzia.
M
imo wielu różnic, głównie wynikających z lokalizacji i co za tym idzie z charakteru bogów (na przykład ludy Oceanii większość bogów umieszczają w wodzie, północni Indianie w puszczy, a ludy północy czczą zwierzęta) większość religii posiada jednego głównego boga i mnóstwo bóstw.
P
rzodkowie, których wywoływały indiańskie bębny siedliby w kole i nie śpiesząc się zbytnio, jak to duchy znajdujące się daleko poza czasem, zaczęliby opowiadać o początkach świata. Ze zrozumieniem i ciekawością słuchaliby swoich opowieści, a byłoby ich tak wiele, że można by odnieść wrażenie, że na ziemi istnieją setki, może nawet tysiące światów. Mały, aborygeński przodek z wielką uwagą i godnością mówiłby o Wielkim Śnie, o czasie kiedy świat jeszcze nie istniał, kiedy wszystko jeszcze spało i kiedy trójka rodzeństwa przybyła na ich wyspę i spłodziła życie, które rozprzestrzeniło się na cały świat. W zamyśleniu dodałby, że Czas Snu trwa nadal i wciąż rodzi się w nim życie i że wszystko na świecie jest ze sobą powiązane poprzez ten pierwszy akt spełnienia. Zabawny Eskimos z wiecznie uśmiechniętą twarzą podjąłby opowieść o bogini Sednie, która zamieszkuje największe głębie północy. Z wiecznym uśmiechem mówiłby, że jest ona boginią gniewną i straszną. Wciąż uśmiechając się wspomniałby, że złe uczynki ludzi plamią jej włosy, ale na szczęście szaman, wprowadzony w trans, jest w stanie je zapleść tak, żeby bogini się nie złościła. Wspomniałby też o Wielkim Reniferze, a Lapończyk, który z zaciekawieniem przekrzywiałby wcześniej głowę, zacząłby snuć opowieść o Wielkiej Niedźwiedzicy. Indianin siedzący nieco na uboczu opowiedziałby o Wielkim Duchu, Duchu Puszczy, który przenika cały świat. Kongijski szaman wspomniałby o stworzycielu Nzambi, kameruński o Ndżambi, mały, lecz łypiący groźnie na wszystkich pozostałych Pigmej, będzie mówił o Panie Zwierząt (Khumwum). Opowieści będą unosiły się nad tym powolnym i zacnym gronem, jak dym nad mokrym ogniskiem, ale przecież żaden z nich już się nigdzie nie śpieszy.
G
dy umilkną wreszcie pogrzebowe bębny i życie powróci do codzienności, Indianin weźmie swojego syna i wyjdzie z nim na prerię, opowiadając po drodze o dwóch światach. O tym namacalnym, którego może dotknąć każdego dnia i o świecie starszym, pełniejszym i wciąż tajemniczym, który jest tuż obok, o świecie pełnym duchów, bóstw. Będzie tłumaczył co dzieje się wewnątrz człowieka, opowie mu o jego duszy, o duszy każdej istoty, każdej rzeczy, rośliny, która ich otacza. Pozwoli mu wsłuchać się w szum liści, które będą mówiły do niego szeptem Przodków i pozwoli wierzyć, że drzewo, do którego mały właśnie się przytula, ma własne odbicie w świecie duchów. Eskimos opowiadałby w tym czasie swojej córce o dwóch ludzkich duszach, z których jedna przechodzi na nowo narodzone dziecko, a druga udaje się do podziemi i przy odrobinie szczęścia będzie mogła polować przez wieczność. Nieco dłużej na opowieści o duszy zejdzie młodemu Bambaryjczykowi z Północnego Sudanu, który mając przed sobą półkole ciekawskich twarzy z szeroko otwartymi buziami, będzie tłumaczył im, w jaki sposób dusza powiązana jest z oddechem. Będzie z cierpliwością powtarzał, że w każdym z nich są dwie dusze, jak w małym Eskimosie, czyli dusza oddechu i dusza sobowtóra. Kiedy pierwsza może swobodnie poruszać się podczas snu, druga stanowi cień człowieka, jego odbicie w osobie płci przeciwnej. Jeszcze więcej do zapamiętania będzie miał Fonijczyk z Dahomeju, który według jego ojca, ma aż cztery dusze: cień jasny, mroczny, duszę niewidzialną oraz ducha opiekuńczego. Zdziwiony Aborygen dowie się, że ma w sobie cząstkę marzycielską, pochodzącą z Krainy Snu, zwaną ja-jari, dzięki której może przeżywać niemal świadomie minioną epokę. W wielu innych miej-
CYWILIZACJA
scach, inni ojcowie, czy opiekunowie, będą tłumaczyli swoim dzieciom czy podopiecznym, tajemnice innych dusz, które zamieszkują ich światy.
Z
e względu na silne powiązanie tych wierzeń z duchami, nieodzownym ich elementem jest magia. Do jednego z najbardziej jaskrawych przypadków zastosowania jej w wierzeniach animistycznych zalicza się kult voodoo. Szaman, czarodziej, czarownik, angakok - mają oni wiele imion, ale każdego łączy to, że potrafią porozumiewać się ze światem duchów, że potrafią rozmawiać z bogiem. Każdy z nich z zaciekawieniem i pewnym rozbawieniem przysłucha się przez moment rozmowom o duszach i duchach, po czym każdy z nich, powróci do swojego wigwamu, szałasu, chaty czy igloo, gdzieś na osobności, na skraju wioski i w skupieniu będą przygotowywać się do kolejnych rytuałów, ponieważ ich praca nie kończy się nigdy. Zupełnie nie przejmą się tym, że pewni ludzie ubrani w zupełnie niestosowne rzeczy, nazwą ich zabiegi magią, czy to erotyczną, czarną, łowiecką. Najprawdopodobniej nigdy nawet tego nie usłyszą, a dla nich zawsze to będzie odpędzanie demonów, uzdrawianie, sprowadzanie deszczu, przeprowadzanie przez krainy duchów, rzucanie klątw, składanie ofiar, czy zaklinanie losu.
P
rzyjdzie jednak czas, że nawet ów młody Indianin pójdzie w ślady swego ojca i uda się do krainy Wielkich Przodków. Znów rozbrzmi bęben, znów zapłoną ogniska. Jednak każdy będzie pamiętał, że jego życie to tylko etap, że wkrótce powróci, bo przecież nikt nie umiera na zawsze. „Nie daj odejść osobie, po której ja mam odejść!” - zabrzmi głos szamana nad ciałem zmarłego, przypominając głównie bogom, żeby pilnowali kolejności umierania, która jest niezwykle ważna, zwłaszcza dla żyjących. Całe plemię zbierze się, żeby pożegnać jednego ze swoich członków. Zmarły Awutu z Ghany będzie czekał pięć dni, zanim szaman pozwoli mu odejść do świata duchów. Ceremonie pogrzebowe są przestrzegane niezwykle rygorystycznie. Żaden czarownik nie chce na siebie sprowadzać gniewu zmarłego, który przecież staje się teraz duchem. Krewni i znajomi, którzy przyjdą oddać cześć zmarłemu Awutu, będą kładli u jego stóp podarunki, które zdziwią jego małego wnuka, ale będą miały zapewnić im spokój, w razie jakichś zapomnianych długów. Następnie synowie zmarłego wezmą na ramiona pustą trumnę i przejdą z nią po okolicy, żeby uzyskać aprobatę
wszystkich obserwatorów, iż trumna jest właściwa. Mały Awutu zdziwi się jeszcze raz, kiedy położona na niej zostanie butelka z alkoholem, ale nic już nie powie i pożegna w spokoju dziadka. Babcia natomiast uda się w drogę, żeby wskazać tego, który niepokoił za życia zmarłego i spowodował jego śmierć. Wskazana osoba będzie musiała zająć miejsce zmarłego. Śmierć w świecie pełnym duchów i dusz wypełniających wszystko, nie jest odbierana jako coś strasznego. Często ceremonie towarzyszące pogrzebom są radosne. Niezmiennie jest to wielkie i ważne wydarzenie.
C
zęść religioznawców uważa, że animizm przeżywa swoisty renesans, że staje się modny (jak jeszcze nie dawno buddyzm i religie wschodu), zwłaszcza w krajach Afryki. Można to wiązać z próbą odnalezienia swojej tożsamości, po wyzwoleniu się ze spuścizny kulturowej kolonizatorów albo z utratą wiarygodności przez wielkie religie współczesnego świata.
D
usza, która zmieniła strony świata, udała się na odpoczynek. Wkrótce znów się odrodzi, czy to w małym Lapończyku, w walecznym Indianinie, podejrzliwym Pigmeju, dzielnym Ajnie,
Aborygenie, czy też może jako zwierzę lub roślina. Wszystko toczy się swoimi kolejami, wszystko ma swój cykl. Oczywiście jeśli tylko akt powrotu do świata materialnego nie zostanie spełniony przez Andamańczyków w dzień, co dla ich bogów jest grzechem, należy czekać na zmierzch. Kiedy słońce już się skryje za widnokręgiem, rozlegną się znowu dźwięki bębnów, zaczną się tańce (w przypadku Andamańczyków nieco innego rodzaju), ceremonie, rytuały lub po prostu zabawa, a dźwięk znów poszybuje wysoko w górę. Echo odbije się od świata i wędrując po nim okrąży go, w każdym miejscu znajdując miejsce dla siebie i kogoś, kto wsłucha się w to echo, nawet jeśli nic nie usłyszy. Bębny bić będą na całym świecie, a ich echo zdaje się nie milknąć od wieków, mimo iż ci sami nieodpowiednio ubrani ludzie, nazywają świat duchów religią pierwotną i z niejaką wyższością traktują ich podania jak mity. Echo bębnów jednak zupełnie się tym nie przejmuje i nadal wędruje jak wędrowało - od tysięcy lat.
***
37
38
CYWILIZACJA
W
yobraźmy sobie kilka mniej lub bardziej egzotycznych miejsc - daleką i wciąż nieznaną Syberię, gdzie mimo wieków supremacji Rosji, przetrwała tradycja szamanistyczna, gorące i wciąż frapujące Indie, z ich nadal żywą spuścizną hinduizmu, suche, niewzruszone piaski Egiptu, upstrzone gdzieniegdzie piramidami, niczym swoistego rodzaju, cierpliwym memento mori. Niewiele – zdawałoby się – łączy te miejsca, czy to w sferze klimatu, czy kultury, religii i pochodzenia ludzi zamieszkujących te ziemie. A jednak łączy je ciekawa i niecodzienna idea, obecna w wierzeniach religijnych i syberyjskich Jakutów oraz wyznawców hinduizmu, a także politeistycznych mieszkańców Starożytnego Egiptu. Wszyscy oni kultywują ideę Bogini, odpowiedzialnej za coś, co przytrafia się każdemu z nas – moment narodzin. Ów szczególny moment, jedyny być
może wspólny dla całej ludzkości – musiał po prostu stać się przedmiotem, z którym wiązano szczególną opiekę owych szekspirowskich rzeczy, o których ani się śniło naszym filozofom.
I
ntrygujące tu jest natomiast to, że kultury tak różne jak trzy wymienione wyżej, wykształciły tak podobne wyobrażenia Istoty, która sprawuje pieczę nad tym wydarzeniem. Na Syberii znamy więc na przykład Ajysyyt - boginię tureckich Jakutów, a w Indiach hinduistyczną Shasti, czczoną w zachodnich i zachodnio-południowych państwach Tamil Nadu, Orissa oraz Bengal, gdzie popularna jest także inna pani położnictwa – Uma, będąca jedną z epifanii bardziej znanej Kali. W pan-
teonie Starożytnego Egiptu natomiast, mamy całą plejadę bogiń odpowiedzialnych za opiekę nad rodzącą i jej dzieckiem z Renenet i Meskhnet na czele, by wymienić choćby kilka.
J
akucka Ajysyyt zgodnie z mitologią, obecna była przy każdym porodzie oraz przynosiła ze sobą duszę dziecka. Jako istota boska rezydowała na szczycie mitycznej góry, axis mundi - środka świata gdzie zapisywała każde narodziny w swojej złotej księdze oraz skąd tworzyła przeznaczenie. Nie jest ona na Syberii odosobnionym przykładem bogini porodowej. Ma ona swoje odpowiedniki w ałtajskich Maj-ene i Umaj, której imię brzmi prawie tak samo jak imię „Uma” jednej z hinduskich bogiń o takiej samej
CYWILIZACJA
funkcji (imię Uma, oznacza „poświęcenie samej siebie”, wynikające z miłości). Uma nazywana również Złotą Boginią jest epifanią bogini Kali w jej trzecim, ciemnym aspekcie wiedźmy, lecz w swoim jasnym aspekcie, reprezentuje sobą siły światła, jako oświecenia intelektualnego. Odpowiedzialna jest również za równowagę w życiu człowieka oraz za ascezę. Jako ucieleśnienie wszystkich sił kobiecości i jako opiekunka rodzących i nowo narodzonych, obecna jest przy porodach.
I
nną hinduską boginią o podobnej funkcji jest Shasti. Wiążę się z nią legenda, stanowiąca źródło współczesnego święta Aryana Shasti lub – w Bengalu – Jamai Shasti. Głosi ona, że pewna kobieta oskarżyła domowego kota o regularne kradzieże jedzenia, które sama popełniała. Kot zemścił się wykradając wszystkie jej dzieci, po czym schronił się u bogini Shasti. Skradzione dzieci zostały jednak oddane matce, po tym jak zwróciła się ona do bogini. W ten sposób Shasti a także czarny kot, będący jej emblematem objawiała się jako patronka matek i dzieci. Zdaje się jednak, że największym szacunkiem boginie związane z macierzyństwem i aktem rodzenia były darzone w Egipcie. Ich rola również dotyczyła wielu dziedzin życia.
D
la przykładu Renenet, tzw. „Pani Spichlerza” lub „Pani Podwójnego Spichlerza” czczona w Delcie Nilu, stanowiła sobą nie tylko bóstwo płodności związane z kultami rolniczymi, lecz również była pod wieloma względami patronką nowo narodzonych. Jej rola zaczynała się od tego, że przynosiła Ren, sekretne imię duszy człowieka, jego właściwe imię, a zarazem istotną część owej duszy. Poznanie imienia Ren przez innych wystawiało człowieka na niebezpieczeństwa, oraz miało przynosić nieszczęście, toteż Renenet jako ta, która je znała, uważana była podobnie jak Ajysyyt na Syberii, za odpowiedzialną za Przeznaczenie. Co ciekawe Renenet była także obecna przy śmierci swoich podopiecznych, sądzie ostatecznym nad duszą, przy jej ważeniu. Podobnie jak Uma była Panią Śmierci w swoim chtonicznym aspekcie.
S
tarszą od Renenet boginią o podobnej funkcji była Meskhent, pierwsza żona boga Andjety, czczonego w czasach pre-dynastycznych, który później stał się Ozyrysem. Meskhent, podobnie do Renenet, przyczyniała się do przeznaczenia dziecka – tworzyła część Ka, jego właściwej duszy, którą wdmuchiwała w nie w momencie narodzenia. Ponieważ posiadała dar przepowiadania przyszłości, zdolna była zmieniać przeznaczenie. Podobnie jak
Renenet, Meskhent obecna była przy sądzie ostatecznym nad duszą zmarłego, a także mogła zeznawać w jej obronie. Egipska Księga Umarłych wspomina o jej roli w życiu pozaziemskim człowieka, i czyni ją na równi z byciem panią życia i opiekunką kobiet w porodzie, panią życia po śmierci. Mircea Eliade pisał, iż świat nas otaczający ma niebywały wpływ na nasze wierzenia. Jako na ziemi tako na niebie, słowem świat duchowy stanowi powtórzenie świata nas otaczającego. Meridel le Sueur napisał z kolei w swej książce “The Ancient People and the Newly Come”: „The body repeats the landscape. They are the source of each other and create each other (…)” Słowa te, niesłychanie sensowne jednak w naszej sytuacji zawodzą.
A
le z drugiej strony pewne wyobrażenia i idee stanowią pewne archetypy – są uniwersalne i do pewnego stopnia wspólne dla nas wszystkich. Jako przykład posłużyć może wiara w życie pozagrobowe, lub koncepcja istnienia demonów, które zna każda religia na świecie. Może więc z jakąś dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że idea bogini porodów jest jedną z tych właśnie idei, wspólnych dla całej ludzkości?
39
CYWILIZACJA
Poezja haiku mówi, że kwiaty wiśni są piękniejsze od kwiatów śliwy, ponieważ szybciej przekwitają. Wspaniałe jest to, co trwa tylko przez chwilę. Chodzi tu o przeżywanie piękna świata przy jednoczesnym uświadomieniu sobie, że to piękno jest nietrwałe. Zachwyt Japończyków nad misternością i ulotnością rzeczy doprowadził do powstania niezwykłego gatunku literackiego, który wyszedł poza granice Kraju Kwitnącej Wiśni i objął cały świat.
U źródeł haiku
Ź
ródła haiku sięgają XVII-wiecznej Japonii. Jego powstanie poprzedza kilka ważnych dla japońskiej tradycji literackiej form poetyckich. Między innymi renga „pieśń łączona (długa)”. U jej źródeł tkwią „górne” i „dolne” strofy „pieśni krótkich” oraz zabawa w postaci dialogów poetyckich. Uczestnicy biesiady wypowiadali kolejno strofy, które odnosiły się do strof poprzedników. Najwyżej cenione były pieśni o 100 strofach. Zawierały one wiele odniesień do literatury japońskiej, komponowanie ich było więc rozrywką dla arystokracji.
41
42
CYWILIZACJA
Gdy doszło do usamodzielnienia się poszczególnych strof renga – hokku, renku i ageku, zaczęto nazywać je terminem haiku „żartobliwy wiersz”. Z czasem jednak termin ten objął tylko hokku („strofę zaczynającą”), a następnie, pod koniec XIX wieku wykrystalizował się jako wywodzący się z hokku 17-sylabowy utwór o budowie 5 +7 + 5 sylab, zapisywany z góry na dół bez podziału na wersy. Wyraz sylaba jest tu właściwie umowny, gdyż w języku japońskim występują mory, które można by uznać za odpowiedniki sylab. Mora różni się od sylaby. Morą może być głoska ,n’ lub zdublowane głoski ,tt’, ,ss’, w języku angielskim czy polskim takie głoski nie są sylabami. Czyli układ metryczny tradycyjnego japońskiego haiku to 5+7+5 mor. Poza Krajem Kwitnącej Wiśni autorzy chcący jak najwierniej oddać tę formę wykorzystują sylaby oraz zapis poziomy, najczęściej w trzech linijkach.
Kwiaty wiśni są piękniejsze od kwiatów śliwy, ponieważ szybciej przekwitają – to istota haiku.
Haiku jako sposób bycia
N
a przestrzeni lat badacze literatury oraz twórcy haiku próbują zgłębić istotę tego gatunku, w wyniku czego powstaje wiele ujęć tematu i klasyfikacji. Jedna z promotorek haiku w Polsce, japonistka i tłumaczka, Agnieszka Żuławska-Umeda, twierdzi, że haiku jest szkicem, który „opisuje” świat w sposób najkrótszy i wyczerpujący. Porównuje to do malarstwa zen, gdzie poszczególne elementy natury są malowane w oderwaniu od ich otoczenia, na białym tle. Te podobieństwa między haiku a obrazami zen, sprawiły, że zaczęto łączyć obie sztuki ze sobą. Tak powstała haiga, czyli w skrócie, haiku z rysunkiem odnoszącym się do tekstu. Reginald Horace Blyth, znawca haiku, tak wyraził się o tej poezji: “Haiku nie jest wierszem, nie jest literaturą, (…) haiku jest wyrazem krótkotrwałego olśnienia, kiedy wglądamy w życie rzeczy (…).” Olśnieniem tym jest satori, kategoria buddyzmu zen, oznaczająca oświecenie, stan świadomości osiągnięty poprzez intuicyjne objawienie, czyli zrozumienie istoty rzeczy. W kulturze Zachodu występuje przeciwstawienie ‘ja’ kontra przedmiot, w kulturze Wschodu ‘ja’ zostaje zestawione z przedmiotem. W buddyzmie człowiek jednoczy się z naturą, pozostaje z nią w harmonijnym związku, nie jest oddzielnym bytem od roślin i zwierząt, ale ich kontynuacją. Blyth używa w opisie hai-
ku, zwrotu - wytarcie lustra do czysta. Znaczy to, że czytając tę poezję musimy zapomnieć o wszystkich przeczytanych do tej pory wierszach i książkach. Musimy pozbyć się pośrednika jakim jest tradycja literacka. Haiku nie znaczy nic poza sobą i trzeba je czytać jak dziecko, które wskazuje na daną rzecz.
Poezja pór roku
P
ierwotna jak i część współczesnej tematyki haiku odnosi się do przeżytej chwili wywołanej zachwytem nad pięknem i ulotnością świata przyrody. U fundamentów tego przeżycia stoi buddyzm zen, który każe widzieć świat takim jakim on jest, bez filozofowania, bez poetyckiego „Ja”. Człowiek może być obecny w haiku, jednak nie może on przesłaniać pejzażu zewnętrznego. Narzędziami dla poetów haiku są kigo oraz kireji. Pierwsze to słowo lub zwrot odpowiadający konkretnej porze roku, np. ‘śnieg’ sugerujący zimę lub ‘grzybobranie’ sugerujące jesień. Drugie to tzw. „cięcie”, czyli podział utworu na dwie części, które pozostają wobec siebie w pewnym stopniu niezależne. W językach innych niż japoński zaznacza się to (choć nie jest to regułą) najczęściej myślnikiem lub dwukropkiem. W zachodnim postrzeganiu świata przywiązanie do rzeczy materialnych istnieje na szeroką skalę. Ludzie otaczają się przedmiotami, prezentami, rzeczami, które o czymś mu przypominają, stają się fetyszystami, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa i wartości. Mam dużo pięknych przedmiotów, więc dużo znaczę, jestem ważny – takie jest myślenie człowieka Zachodu. Kontakt z naturą zostaje zredukowany do trawników przed blokami i parkingowej zieleni przy hipermarketach. W rzeczach materialnych więc odnajduje poeta Zachodu swoje satori.
Wieczorny powiew – Woda liże Nogi czapli.
CYWILIZACJA
Japońscy mistrzowie haiku
P
oezja japońskich mistrzów haiku stanowi punkt odniesienia współczesnych japońskich oraz światowych twórców tego gatunku. Ten panteon tworzą: Matsuo Bashô, Yosa Buson, Kobayashi Issa, Masaoka Shiki. Matsuo Bashô - (1644-1694) porzucił służbę u zarządcy prowincji Iga, porzucając tym samym przysługujący mu status samuraja i zajął się komponowaniem haiku. Podróżował po kraju (czego owocem są jego dzienniki), zdobywając coraz więcej uczniów. Wielokrotnie sędziował w konkursach poetyckich. Po jednym z nich wydał antologię haikai „Gra w muszle” (1672). Wytworzył własny styl shofu i stał się twórcą szkoły shomon, która w dużej mierze opierała się na dwóch zasadach estetycznych – sabi i karumi (lekkość, piękno prostoty).
Stara sadzawka, Żaba – skok –Plusk.
Yosa Buson - (1716-1783) zajmował się malarstwem. Z czasem połączył je ze swoją poezją haiku i tworzył haigi. Zainspirowany poezją Bashô, głosił „powrót do Bashô”. Kobayashi Issa - (1763-1827) pochodził z rolniczej rodziny, wędrował po kraju i wiodąc życie biedaka pisał haiku. Swoje a także cudze nieszczęśliwe doświadczenia odmalowywał w wierszach, których mimo tego odnaleźć można poczucie humoru. Uznany za jednego z najwybitniejszych poetów haiku został dopiero w końcu XIX wieku. Masaoka Shiki - (1867-1902) był twórcą haiku i krytykiem. Swoje poglądy wyłożył w dziesięciu esejach („Listy do poetów komponujących pieśni”, 1898) na łamach pisma „Nihon”. Krytykował zwolenników Bashô. Jako niezbędną do napisania haiku, postulował obiektywną obserwację, którą wyraził w swej teorii shasei, czyli „szkicowania z życia”. Miała ona polegać na wyrażaniu prostym językiem swoich spostrzeżeń. Przeciwstawiała się idealizacji, opisywaniu niewidzianych nigdy miejsc. Twórca winien opisywać to, co widzi,
mając jednocześnie prawo do selektywnego realizmu, czyli skoncentrowania się na jakimś elemencie krajobrazu (kwiat, drzewo itp.). Co ciekawe Shiki zalecał początkującym poetom naśladownictwo natury, doświadczeni zaś według niego mogli posłużyć się wyobraźnią.
Biały motyl Leci między goździkami. Czyj duch?
Zatrzymać język, zatrzymać chwile
W
czasach ciągłego pośpiechu dobrze zatrzymać się i zamyślić nad otaczającą nas naturą.
Usiąść w ogrodzie z tomikiem haiku lub długopisem i kartką papieru. Haiku w praktyce niczym buddyzm zen dąży do zatrzymania języka, do wewnętrznego wyciszenia. Poezja trzech linijek może stać się naszym pamiętnikiem, przechowując ważne dla nas chwile. Pisać można o wszystkim, nie tylko o naturze, tym cechuje się współczesne haiku. Dzięki swojej obrazowości, ma moc przeniesienia nas do zapisanego momentu niczym fotografia.
***
43
44
SPOŁECZEŃSTWO
Coco Chanel zwykła mawiać, że modą jest to, co z mody właśnie wyszło. Miała rację. Jej słowa stały się mantrą dla wielbicielek i wielbicieli rzeczy niepowtarzalnych, ponadczasowych i odmiennych. Jeżeli dodamy do tego jeszcze wyjątkowo okazyjną cenę, otrzymamy przepis na całkowicie nowy miejski trend.
D
wadzieścia takich samych bluzek ułożonych wieszak za wieszakiem między murami eleganckiej galerii, panie z obsługi zawsze gotowe mówić nam jak pięknie wyglądamy i paragony, które trzeba ukryć w czeluściach szafy, by nie dosięgła nas ostra reprymenda partnera, z którym dzielimy budżet - tak w skrócie wygląda dzisiejszy shopping. Jest miło, wcale nietanio i po prostu nudno! A zakupy to przecież filozofia - osiąganie pewnego stanu ducha i spełnienia. Specyficzne przyjemności, które tak skutecznie zabiły handlowe molochy odrodziły się niczym feniks z popiołów w niewielkich sklepach z używaną odzieżą, zwanych modnie Second Handami. Każdy z nich jest inny. Jedne oferują niezliczone przestrzenie najlepszych marek świata, inne rzeczy zupełnie ekstrawaganckie, opakowane w secesyjne wnętrza. Niezależnie jednak od tego, wszystkie mają dwie istotne zalety – unikalny towar i niską cenę.
Marzyło nam się miejsce magiczne, w którym klienci od razu poczują pewną wyjątkowość - mówi Patrycja Strzelbicka, jedna z właścicielek wrocławskiego butiku Garderoba Vintage. Każdą rzecz selekcjonujemy, wybieramy. Zależy nam, aby była najlepszej jakości, żeby była niepowtarzalna. Tym sposobem znaleźć można u nas tylko jedną sukienkę w tylko jednym rozmiarze. To naprawdę wyróżnia nasze klientki z tłumu.
Prawie jak w domu
B
oso przez sklepy? A może kawa, herbata i ciastko dla urozmaicenia zakupów? Second Handy oferują coś więcej niż tylko ubrania. Oferują niepowtarzalną atmosferę. Tam panuje taka otwartość. Klientki podchodzą do siebie i mówią- nie to Pani nie pasuje,
niech Pani lepiej to przymierzy, w tym Pani będzie lepiej- i to nie jest zawiść, to jest czysta życzliwość- mówi Ewa, nauczycielka z zawodu, „lumpiara” z wyboru. Serdeczności zakupom dodaje także specyficzna polityka rabatowa. Czasami brakuje mi kilku złotych, by kupić jakąś rzecz, wtedy Pani mruga do mnie porozumiewawczo oczkiem i mówi, że mogę donieść jutro – dodaje Ewa. Dłuższe chodzenie po Second Handach owocuje także szybką utartą statusu anonimowego klienta. W jego miejsce rodzi się znajomość, potem nawet przyjaźń. W lumpeksie nie dostajemy towaru od razu - musimy go wyszukać, upolować. Trwa to nieraz całymi godzinami, podczas których nietrudno o nawiązanie znajomości. Klientki często łapią nas na jakiś rozważaniach (głównie o mężczyznach), patrzą chwilę ze zdziwieniem, a potem same się przyłączają. Gdy jest to już bliższa zażyłość, zwierzają się, pokazują zdjęcia i zdają relacje, która z naszych sukienek zrobiła największą
SPOŁECZEŃSTWO furorę na imprezie - opowiada Ewa WantGałka z Garderoby Vintage.
Sztuka udanych łowów
W
yjątkowość Second Handów ma swoje źródło także w zasadach jakie nimi rządzą. Opanowanie ich i znajomość zdecydowanie ułatwią nam polowanie. Po pierwsze, ważne jest rozmieszczenie. Rzeczy z wieszaków, to wycenione ubrania najlepszych marek, w rozstawionych po sklepie koszach znajdziemy natomiast tanią odzież na wagę. W wielu lumpeksach ubrania posegregowane są albo kolorystycznie albo tematycznie – kurtki z kurtkami, spodnie ze spodniami. To bardzo wygodne, bo wiadomo gdzie czego szukać- zwraca uwagę Sabina, pracująca w jednej z wrocławskich korporacji. Po drugie do lumpeksu nie chodzi się po konkretną rzecz. Na tym właśnie polega cała zabawa. Na początku jest mgliste pojęcie o tym co chcielibyśmy mieć, potem przygoda z szukaniem, by na końcu dotrzeć do momentu, gdy mówimy sobie: to właśnie to! Dalej czujemy tylko radość, bo naszym łupem padło coś, czego nie ma nikt inny. I wreszcie najlepszy czas na łowy. Do takich sklepów należy chodzić późnymi popołudniami w dniu dostaw. Unikniemy tłoku, a na wieszakach znajdziemy jeszcze całkiem sporo godnych uwagi okazów do ustrzelenia. Terminy rzutów w każdym sklepie są inne. Zachodząc więc w ciągu tygodnia do kilku możemy z łatwością uzyskać stały dostęp do najlepszego sortu ubrań.
Wygrzebać sobie Diora
T
aki typ alternatywnego shoppingu, jest dostępny dla wszystkich, którzy tylko odważą się spróbować. Przychodzą do nas osoby pracujące w biurach, bankach, a nawet osoby znane, publiczne. To jest dziś zupełnie inna forma sprzedaży. Mamy rzeczy bardzo selektywne, oryginalne. Można się u nas świetnie ubrać za śmieszne pieniądze.- mówi Magdalena Klimaszewska, właścicielka znanej we Wrocławiu „Szafy pod Arkadami”. Second Handy upodobały sobie także wrocławskie teatry, których aktorzy stanowią niemałą część ich klienteli. Mieliśmy suknie operowe, typowo teatralne. Sprzedały się od razu. Przychodzą też często Panie z teatru muzycznego „Capitol”. Kupują rozmaite gadżety do spektaklidodaje Pani Magda. Nierzadko między wieszakami możemy spotkać absolutne dziwolągi, zahaczające o haute cou-
ture. Czasami dostajemy takie ubrania, że siedzimy we trzy i zastanawiamy się jaką są częścią garderoby. Mamy teraz w sklepie jedną taką sukienkę. Długo myślałyśmy gdzie jest jej góra, a gdzie dół. Kogoś poniosła wyobraźnia i to jest ciekawe- mówi Pani Ewa z butiku Vintage. Większość klientów wśród półek nie poszukuje jednak tak ekstremalnych doznań. Wypatruje raczej rzeczy bardzo ekskluzywnych, a przy szczęśliwej ręce można dokopać się do prawdziwych skarbów. Trafiła nam się kiedyś partia rajstop Diora. Wszystkie nowe, po 2 zł sztuka. Pani która je znalazła nie mogła wprost uwierzyć i kupiła wszystkie 20 par jakie mieliśmy na sklepie- wspomina Pani Magda.
bardzo wiadomo, do jakiej części sklepu powinno trafić. Zauważyłam kiedyś w lumpeksie protezę piersi. Od tamtej pory myślę, że można w nim kupić absolutnie wszystko – dodaje ze śmiechem Sabina. Butiki z używaną odzieżą świadczą także cały wachlarz usług dodatkowych. Niektóre z nich oferują darmowe stylizacje i fastrygowanie pod przeróbki. Jest też możliwość wykonania sesji fotograficznej czy profesjonalnego makijażu. Do tego po uważnym przeszperaniu zawartości sklepu można wyjść z unikalną biżuterią, szalem lub kapeluszem. Najciekawszy jest chyba jednak komis ubrań. Prosimy nasze klientki, aby przetrzepały swoją szafę i przyniosły do nas rzeczy które kupiły, bo schudną, bo będą nosić, bo przytyją - wiadomo, każda z nas to robi. Chcemy, by te rzeczy po prostu uwolnić – zachęca Pani Ewa z Garderoby Vintage.
Nie tylko ubrania
P
ościel, poduszki i zasłony – to tylko niektóre przedmioty, jakie oprócz ubrań można znaleźć w Second Handach. Chętni mogą wyposażyć tam niemal cały dom. Kupuję zabawki do przedszkola, doniczki i narzuty. Jak pokopię to znajdę też płyty i książki na wagę - wylicza Ewa. Do właścicieli większości lumpeksów trafia z zagranicy tak zwany niesort, czyli worek z nieposegregowaną zawartością. Tylko od fantazji osoby pakującej zależy co się w nim znajdzie, a fantazja ta bywa niekiedy ogromna. Nasi znajomi wyciągnęli pewnego razu rozkładającego się kota, inni dostali 20 kg zakrwawionych fartuchów z rzeźni. Nigdy do końca nie wiadomo na co się człowiek natknie. Czasem zastanawiam się z mężem, co ktoś sobie myślał wkładając do środka np. jednego butaopowiada Pani Magda. Nierzadko zdarzy się też coś tak zaskakującego, że nie za
Słodka niewola
K
ażda przyjemność usidla na dłuższą lub krótszą chwilę. Przy niskich cenach odzieży używanej trudno mówić jednak o grzechu ciężkim. Mamy kilku klientów, którzy przychodzą do nas codziennie. Są uzależnieni od robienia zakupów. W dniu dostawy potrafią wyjść z kilkunastoma rzeczami, na koniec tygodnia z trzema, czterema- wylicza Pani Magda. Widać, że dla wielu kobiet jest to rodzaj hobby. Mogą przyjść poszperać, podobierać. Wpadają nawet jak nic nie kupują, tak po prostu pogadać - dodaje Pani Patrycja. Dobrą wiadomością będzie więc informacja o pewnym odkryciu amerykańskich naukowców. Kilka lat temu udowodnili oni bowiem, że ludzie z pasją żyją znacznie dłużej. Warto więc zadbać o swoją długowieczność i rozpocząć sezon łowiecki już dziś.
45
46
SPOŁECZEŃSTWO
Christian Dior, Chanel, Givenchy, Valentino ... to tylko kilka domów mody, które tworzą haute couture. Synonimem ich projektów jest prestiż, ekstrawagancja i unikatowość. Mimo że wielu z nas marzy, by mieć je w swoich szafach, okazuje się, że to wcale nie jest taka prosta sprawa. Zresztą, już od dawna zapowiadano jego zmierzch. Tylko czy w świecie wielkich pieniędzy jest to w ogóle możliwe?
SPOŁECZEŃSTWO
śmietanka towarzyska ówczesnej Francji, z żoną Napoleona III, Eugenią na czele. Spółka niestety została rozwiązana na czas wojny francusko-pruskiej, by pojawić się na nowo w 1871, już jako Dom Mody Worth. Synowie projektanta kontynuowali jego dzieło do 1956 roku. Wtedy to ostatecznie go zamknięto. Obecnie właścicielem House of Worth jest indyjski biznesmen Dilesh Mehta, który wśród swych klientek ma m.in. Charlize Theron, Scarlett Johansson czy Kylie Minogue.
Wysokie krawiectwo Haute couture (czyt. otkutjur) określa tzw. krawiectwo wysokiego stylu, czyli po prostu ubrania od znanych projektantów. Ojcem tego terminu jest Charles Frédéric Worth, który w 1858 roku założył pierwszy prawdziwy dom ekskluzywnej mody, tworząc ubrania na indywidualne zamówienia bogatych klientek. Cechą charakterystyczną dla tego kierunku jest to, że stroje powstają tylko w pojedynczych egzemplarzach (stąd też ich zawrotne ceny), a środowisko odbiorców jest zamknięte. Haute couture stoi w opozycji do pret-a-porter (po angielsku ‘ready to wear’ – gotowe do noszenia), czyli funkcjonalnych, dostępnych w sklepach, tworzonych na szeroką skalę ciuchów.
Początki haute couture Pierwszy dom mody, który założył w XIX w. Charles F. Worth od niedawna funkcjonuje ponownie, jednak nie jest tak rozpoznawalny jak Louis Vuitton czy Dior. Ale zacznijmy od początku. Jeszcze zanim pojawił się pomysł Wortha wszelkie trendy w modzie wywodziły się z otoczenia dworskiego władców. Ubiór odzwierciedlał stan majątkowy a rządzący szybko zorientowali się, że moda jest bardzo dochodową branżą. Nie istniało pojęcie projektanta mody – byli tylko bławatnicy i krawcy, którzy nie sygnowali swoimi nazwiskami powstałych projektów. Wróćmy jednak do ojca haute couture. Pracując w sklepie sukienniczym, stworzył dla swojej ukochanej żony kilka sukienek, które od razu przykuły oczy zamożnej klienteli. Mężczyzna tworzył dla nich kopie swoich projektów, by z czasem zacząć kreować nowe. Szukając wsparcia finansowego trafił na Otto’na Bobergha, dzięki któremu powstała firma Worth and Bobergh mieszcząca się przy Rue de la Paix 7 w Paryżu. W ich projektach zakochana była cała
Znak zastrzeżony We Francji pojęcie to jest produktem chronionym, niepowtarzalnym. I nie każdy może się nim posługiwać. O tym, kto należy do tego nielicznego grona decyduje Francuska Izba Mody i Paryski Syndykat Mody. Ich zadaniem i głównym celem, jest przede wszystkim walka z szerzącymi się podróbkami i kopistami, którzy niezgodnie z prawem powielają projekty domów mody. Żeby należeć do tego wąskiego grona, należy spełnić wszystkie warunki podane przez Izbę. Przede wszystkim trzeba realizować projekty na zamówienie dla prywatnych klientów, z jedną lub kilkoma przymiarkami, w każdym sezonie (jesień/zima, wiosna/lato). Ważne jest, by prezentować swoją kolekcję składającą się minimum z 35 kreacji (zarówno wieczorowych, jak i na dzień) paryskim mediom oraz być każdego roku wpisanym na listę zatwierdzaną przez francuskie Ministerstwo Przemysłu. Do używania terminu haute couture obliguje też wykształcenie kierunkowe (dlatego kolekcje Vivienne Westwood, przez brak wykształcenia projektantki, zamiast haute couture, nazywane są mianem couture de lux). Izba w zamian pomaga w promocji, czasami wspiera finansowo. Organizuje też przyjazdy zagranicznych gości – potencjalnych kupców oraz prasy. Ważne jest dla niej, by na pokaz dotarli najbardziej wpływowi dziennikarze (tu najbardziej pożądaną jest Anna Wintour, redaktor naczelna amerykańskiego czasopisma Vogue).
Zamknięte listy Jak pisze Aleksandra Jatczak, tytuł haute couture nie jest dożywotni – lista jest zmienna i nie ma stałej liczby członków. W 1945 było ich 106, w 1967 – 19, w 2009 już tylko 9: Chanel, Dior, Givenchy, Gaultier, Lacroix, Mori, Sirop, Scherrer, Torrent + Valentino.
Obecnie nadal jest na niej pierwsza czwórka, a poza nimi grupa nieznanych w Polsce francuskich projektantów (w sumie 10 domów mody). Tworzona jest także lista tzw. correspondants, czyli twórców z zagranicy, którzy nie spełniają wszystkich warunków Izby, ale ich praca jest na równie wysokim poziomie (tu należą m.in. Elie Saab, Giorgio Armani czy Valentino).
Danse macabre Domy mody zaliczane do haute couture, coraz częściej oskarżane są o propagowanie chudości. Na wybiegach prezentują tylko małe sukienki na patykowatych dziewczynach. Próżne kobiety chcą oglądać na pokazach stroje o rozmiarach zero (wymiary przeciętnej ośmiolatki). Taka moda pozwala na zużycie mniejszej ilości (bardzo drogich zresztą) materiałów, a ubrania o wiele łatwiej jest sprzedać na ludzkim wieszaku. Ofiarami anorektycznej mody padają nie tylko modelki, ale także setki naśladujących ich nastolatek. W coraz większej ilości krajów pojawiają się surowe restrykcje dotyczące wagi modelek czy wyglądu manekinów sklepowych (w Hiszpanii, z witryn sklepowych sieci Zara czy Mango, w ciągu najbliższych lat mają zniknąć najbardziej wątłe manekiny). Może to całe haute couture to po prostu zwykłe targowisko próżności?
Goodbye, haute couture? Od połowy XX wieku wysokiemu krawiectwu przepowiada się szybką śmierć. Projekty coraz częściej postrzegane są jako dziwaczne, zbyt drogie i przede wszystkim niewygodne. Odnosimy wrażenie, że powstają tylko dla próżnej chwały domów mody. Maleje też klientela – zanika arystokracja, rozluźnia się dress code. Niejednokrotnie powstałe kreacje lądują w muzeach lub archiwach domów mody. Mimo wszystko tego typu projekty nadal powstają – ich ceny plasują się od 50 do nawet 100 tys. dolarów i wymagają jednorazowo 100-150 godzin ręcznej pracy. Nawet same pokazy haute couture zaczynają tracić sens. Być może kiedyś przestanie się je organizować na dobre.
47
48
CYWILIZACJA
George Harrison miał w głowie melodię. Kiedy ją jednak wydał okazało się, że wcale nie należy do niego i prawdopodobnie nieświadomie zapamiętał ją z radia. Nie był wtedy pierwszym, który musiał zadać sobie to odwieczne pytanie: gdzież przebiega ta mglista granica między inspiracją a kradzieżą?
Termin „plagiat” znany jest już językoznawcom od dawna i wywodzi się od łacińskiego słowa ‘plagiarius’ oznaczającego „porywacza”. Wprawdzie o „porwanie wersów” rzymski poeta Marcjalis oskarżał swojego rywala już blisko dwa tysiące lat temu, kopiowanie fragmentów cudzych dzieł nie zawsze uważane było za naganne. Wprost przeciwnie, przez długie wieki pożyczanie od mistrzów było wręcz zalecane, a im kopia bliższa była oryginałowi, tym jej wartość w oczach mądrych głów rosła. Co więcej, kreatywność wręcz odradzano, uważając ją za przejaw miłości własnej. Sytuacja ta zmieniła się dopiero wraz z nadejściem XIX wieku i romantyków, którzy uwagę skupili na jednostce i jej wyjątkowości. Na cenie zyskał indywidualizm, zaś dzieło sztuki stało się wytworem jednostkowego geniuszu.
Cudze melodie Pożyczają od siebie wszyscy, od uczniów w szkole po znanych naukowców i artystów. Patrząc na historię plagiatu trzeba chyba
przyznać, że na liście słynnych intelektualnych kradzieży przodują jednak muzycy. I to nie tylko nieudacznicy, bo fragmenty cudzych dzieł podkradał choćby sam Wolfgang Amadeusz Mozart, którego opera „Czarodziejski flet” chwilami łudząco przypomina o kilka lat wcześniejsze, zbiorowe dzieło jego kolegów pt. „Dobroczynny derwisz”. Wtedy, jak już wspomnieliśmy, plagiat był na porządku dziennym, bliżej naszych czasów jednak, kiedy za kopiowanie wytworów cudzej wyobraźni płacić trzeba już nierzadko grube miliony, wspomniany proceder wcale nie ustał. Piosenka „My Sweet Lord” była pierwszym krokiem na solowej drodze George’a Harrisona i jego pierwszym wielkim hitem. Niestety, opublikowana w 1970 roku piosenka zbyt przypominała siedem lat starszy, radiowy przebój kwartetu The Chiffons - „He’s So Fine”, za co ex-Beatles musiał zapłacić ponad pół miliona dolarów odszkodowania, mimo iż zarzekał się, że inspirację w tym przypadku stanowiła zupełnie inna kompozycja. Podobna historia spotkała inną legendę tamtych czasów - Beach Boys’ów. Ich największy przebój „Surfin’ USA” (1963), miał być pokłonem
dla Chucka Berry’ego, niestety ktoś na jakimś etapie prac zapomniał spytać mistrza o zdanie. Kiedy więc ten zagroził im procesem za ordynarną kradzież dźwięków jego „Sweet Little Sixteen” (1958), plażowi chłopcy oddali mu większość zysków ze swojego hitu i ogłosili go oficjalnym autorem kompozycji. Pół wieku później sytuacja nie wygląda lepiej. Podczas tych pięciu dekad na zarzuty o kradzież pomysłów odpowiadać musieli chociażby Led Zeppelin, Nirvana, Madonna czy Coldplay, a dziś w erze samplingu i remiksów, problem plagiatu w zasadzie ciężko ogarnąć. Jedni skandują hasła Wolnej Kultury (Free Culture), inni chodzą po sądach. Oskarżeniami o zrzynanie z innych nie przejmuje się specjalnie współczesna królowa popu Lady Gaga. Jej kreatywność zresztą w kwestii garderoby zdaje się być odwrotnie proporcjonalna do oryginalności muzycznej. I nie chodzi tylko o powielanie samej siebie. Wystarczy chwila, by w jej „Fashion of His Love” (2011) usłyszeć „I Wanna Dance With Somebody” Whitney Houston (1987), A w sierpniu tego roku do sądu wpłynął pozew, w
CYWILIZACJA
którym niejaka Rebecca Francescatti skarży się na zbytnie podobieństwo jej utworu pt. „Juda” (1999) do gagowego „Judas” (2011) i wskazuje niecną rolę w całym procederze Briana Gaynora, basisty i współautora ostatniego krążka Lady G, a onegdaj także współpracownika Francescatti. Jak się kończą takie sprawy? Ano zwykle ugodą. Pieniążki po cichu wędrują pod stołem, wilk jest syty, owieczka cała, a opinia publiczna dryfuje w kierunku kolejnej afery.
Pożyczone historie George Harrison - angielski muzyk i kompozytor muzyki rockowej.
The Beach Boys - amerykańska grupa rockowa grająca rock and rolla.
Swoje zapłacił też Ray Parker Jr. Na pewno znacie jego tytułową piosenkę z filmu „Ghostbusters” (1984). Ale czy słyszeliście „I Want A New Drug” (1983) Huey Lewis And The News? Huey Lewis słyszał obie, ale wcale mu się to nie spodobało. Mówiąc szczerze, plagiat do kina wchodził nie raz i to nie tylko przez muzyczne drzwi. Taki „Terminator” na przykład, okazał się być ledwie rozwinięciem pomysłu jednego z odcinków serii „The Outer Limits” pt. „Soldier”. Nie więcej niż jeden rzut oka wystarczy też, by dostrzec, że autorzy „Gdzie jest Nemo?” (2003) z pewnością czytali francuskie przygody pewnej małej kolorowej rybki pt. „Pierrot le Poisson Clown” (1995). Uważacie „Dzień świstaka” (1993) za świetną historię? Nie inaczej sądzi pan Leon Arden, który w 2001 roku w artykule opublikowanym przez Society Of Authors zwierzył się, że ponad dekadę wcześniej próbował sprzedać swoją powieść o facecie zapętlonym w czasie pt. „One Fine Day” (1981) hollywoodzkim producentom, z marnym niestety skutkiem. Jest taka scena w „Niebieskim” Kieślowskiego, kiedy grana przez Juliette Binoche bohaterka słyszy nagle na ulicy, motyw z nieopublikowanego jeszcze koncertu, autorstwa swojego zmarłego niedawno męża, kompozytora. Na pytanie skonsternowanej kobiety: skąd uliczny grajek zna tą melodię, ten odpowiada, że sam ją wymyślił. Kieślowski, jak twierdził, sceną tą pragnął pokazać fenomen tego, że w tym samym czasie jedną rzecz mogą myśleć na świecie różne osoby i choć taki przypadek miałby rzeczywiście wymiar metafizyczny, w realnym świecie, jak widać, sprawy tego typu zwykle niestety nie wyglądają tak niesamowicie.
*** Huey Lewis - amerykański muzyk, kompozytor i okazjonalnie aktor. Wokalista i założyciel zespołu rockowego Huey Lewis and the News, znanego głównie z przeboju “The Power Of Love” z filmu Powrót do przyszłości (1985) w reżyserii Roberta Zemeckisa.
49
50
KULTURA
Historia pokazuje, że nasza rodzima sztuka miała się swego czasu zdecydowanie lepiej. Niestety „lepiej” tylko do pewnego momentu. Wizjoner epoki cyganerii krakowskiej, Stanisław Ignacy Witkiewicz, przepowiedział bowiem jej upadek. Jak się dziś okazuje, zbytnio się nie mylił. Malarstwo i rzeźba mają się dobrze, ale muzyka, a konkretnie rozrywkowa, bardzo często ociera się o kicz i tandetę, stając się pastiszem w złym wydaniu.
W czasach plastikowej popkultury, niewiele mającej wspólnego z tzw. kulturą wysoką, dziełem nie jest już tylko nowatorsko wykonany plakat promujący wszelkiego rodzaju ważne wydarzenia kulturalne. Coraz częściej do grona, tego co wartościowe, dołącza się to, co nijakie. Można poświęcać się dla sztuki (choć to ryzykowne), ale to ona, często z przymusu, oddaje się w ręce pseudoznawców. Współczesny przemysł fonograficzny jest de facto zasadniczy, tak ślepo nastawiony na zysk, że tworzy produkt, który jest często mało wartościowy. Muzyka rozrywkowa uległa silnej presji i żelaznym zasadom marketingu. Jednak nie tylko produkcja muzyki jest przeciętna. Artyści przestali zaskakiwać nie tylko krytyków muzycznych, ale przede wszystkim słuchaczy o ponadprzeciętnym guście muzycznym (nie wlicza się w to fanów lukrowanych wokalistów, czyli autorów jednego hitu). Od dobrych kilkunastu lat muzyka, zamiast łagodzić obyczaje, ugina się pod ciężarem wszechogarniającej tandety, powtarzalności i nudy. Z jednej strony melodia powinna być łatwa i przyjemna, tak, by słuchacz mógł przy niej gotować. Z drugiej jednak strony, to co infantylne i pozbawione sensu jest parodią dobrej muzyki. Obecnie bowiem liryczne teksty Agnieszki Osieckiej czy Jacka Cygana ustępują miejsca słowotwórczym wymysłom. Dobra piosenka powstaje w bólach, a nie w przerwie na obiad. Przeciętny odbiorca uważa, że
ma dobry gust muzyczny, a w rzeczywistości jest w błędzie. Dla takich zatem odbiorców, przekonanych o swej niewiarygodnej wiedzy na temat jakości piosenek i artystów, przeznaczone są wszelkiego rodzaju programy muzyczne. Od lat Wielka Brytania (THE X FACTOR) czy Stany Zjednoczone ( IDOL, THE VOICE) dostarczają stacjom telewizyjnym pomysłów na nowe muzyczne programy. Pomysł, jednego z najostrzejszych jurorów programu The X Factor, Simona Cowella, okazał się być w naszym kraju zbyt trudny w realizacji. Stał się on kolejną pustą rozrywką dla mas, a nie dobrym planem na znalezienie niepowtarzalnego wokalisty. Kłótliwe jury i masa nieprzemyślanych decyzji co do wyboru uczestników jest ewidentną słabością polskiej edycji. Nie lepiej miało się to w przypadku pierwszej edycji programu Idol. Wygrała, jak się potem okazało, specjalistka od jajecznicy, a prawdziwe talenty zostały zapomniane. Jednak warto podkreślić, że owy talent w końcu sam się obronił, czego dowodem jest Ania Dąbrowska - jedna z uczestniczek. Czas pokazał, że ciężka praca, oryginalna barwa głosu i odrobina szczęścia odegrały istotną rolę, a może nawet decydującą.
ona bowiem ani zła, ani dobra. Wymyka się zatem wszelkim określeniom. Bywa przecież jakościowo niska, ale nie zawsze. W tym tkwi paradoks, że kolejny pomysł na nowy program, który ma na celu stworzenie oryginalnej gwiazdy muzyki, jest jednocześnie trafiony i zgoła zły. Dla wielbicieli sprzeczek między jurorami to gwarancja interesującego wieczoru. Pewnego rodzaju niebezpieczeństwem jest tworzenie takiego projektu. Główny cel schodzi z czasem na boczny tor, a kontrolę przejmują słupki oglądalności.
Wciąż brakuje nietuzinkowych głosów i jednocześnie zaskakujących osobowości, a przemysł fonograficzny mógłby kiedyś zacząć się wreszcie o to upominać. Choć słaba wiara w tego typu projekty pozostaje, to jednak udzielony kredyt zaufania dla The Voice of Poland może okazać się jedną z lepszych decyzji, ale nie ma na to gwarancji. Jak doświadczenie brutalnie pokazuje, tu rządzą żelazne zasady marketingu, a nie talent. Jednak wszystkiego dowiemy się w swoim czasie. The Voice of Poland może być strzałem w dziesiątkę, warto zatem zaryzykować (są powody, dla których to ryzyko się opłaca), bo jak informuje spot reklamowy - „ Liczy się tyNietzsche - jak dobrze sięgam pamięcią - w lko głos”. Jednak po dłuższym zastanowieniu, jednym ze swych dzieł wygłasza taki oto afo- lepiej brzmi - „ Liczy się przede wszystkim ryzm: „Cokolwiek się powie o kobiecie – jest głos”. prawdą”. Gdyby nieco zmodyfikować powyższą myśl wyglądałoby to tak: „Cokolwiek się powie o muzyce rozrywkowej, jest błędem”. Nie jest ***
TRAKTAT
PAŹDZIERNIK
wg Ludwiga Wittgensteina, reż.: G. Gietzky
...np. MAJAKOWSKI reż.: K. Meissner
1 i 2. X, 19.00
4 – 6. X, 18.15
W TEATRZE
Studium samotności z odwiecznym pytaniem w tle: jaką cenę płaci się za wyrastanie ponad przeciętność.
Podróż w czasie z epicentrum mrocznego karnawału lat dwudziestych XX wieku w multimedialną przyszłość telewizyjnego studia.
VI Międzynarodowy Festiwal Teatralny
KASPAR
SZTANDAR ZE SPÓDNICY
DIALOG-WROCŁAW – „Niecodzienni” 7 – 15. X. 2011
PRZYTULENI
Jonas Gardell , reż.: G. Gietzky
Peter Handke , reż.: B. Wysocka
wg Gabrieli Zapolskiej, reż.: U. Kijak
18 – 20. X, 19.00
22, 23 oraz 25. X, 19.15
Studium natury ludzkiej i natury słowa oraz ich wzajemnych zależności, presji, jaką społeczeństwo wywiera na pojedynczego człowieka.
Spektakl o braku wzajemnego zrozumienia, który prowadzi do wrogości; o braku nowych definicji po obaleniu starych schematów...
KRÓL LEAR
WROCŁAWSKI TEATR WSPÓŁCZESNYul. Rzeźnicza 12
William Shakespeare , reż.: C. Graužinis
26 – 28. X, 19.00
29 i 30 X, 2 i 3 XI, 19.15
Wszystko zdaje się dzielić dwoje bohaterów, niemłodych już ludzi, poza jednym – desperackim pragnieniem bycia z drugim człowiekiem.
Nowe spojrzenie na klasykę. Spektakl dla widzów o mocnych nerwach i nieokiełznanej wyobraźni.
www.wteatrw.pl
BILETY: na www.wteatrw.pl w kasie WTW, tel: 71 358 89 22 rezerwacja@wteatrw.pl