Magazyn
POLONIA Kwartalnik dla Polaków w Niemczech
Berlin – 2015 – nr4
POLONIA
MAGAZYN Kwartalnik, rok założenia – 2013 www.magazyn-polonia.de Wydawca: Konwent Organizacji Polskich w Niemczech www.konwent.de Redaktor wydania: Agata Lewandowski Redaguje zespół: Arkadiusz B. Kulaszewski, Agata Lewandowski, Wiesław Lewicki, Bogdan Żurek Redaktor odpowiedzialny: Alexander Zając Współpraca: Krystyna Koziewicz (Berlin), Barbara Małoszewska (Monachium), Romuald Mieczkowski (Wilno), Sława Ratajczak (Hamburg), Elżbieta Siemiątkowska (Hamburg), Sławomir Sobczak (Chicago), Robert Szecówka – Robs (rysunki, Hamburg), Andrzej Szulczyński (Berlin), Roman Śmigielski (Kopenhaga), Tadeusz Urbański (Sztokholm) i inni Kwartalnik powstaje we współpracy z Związkiem Dziennikarzy Polskich w Niemczech T.z.; http://zdpn.wordpress.com/ Opracowanie i koncepcja graficzna: Agata Lewandowski
SPIS TREŚCI
Od Redakcji:………………… ..………........................................ ..
Z REGIONÓW Z Nadrenii Północnej – Westfalii: Wiesław Lewicki, polonicus – najwyższe wyróżnienie europejskiej polonii; II Kongres Organizacji Polskich w Niemczech – Düsseldorf 2014; Monika Mój, 22 Rock@Chanson Festiwal „Kolonia-Wrocław -Paryż”; Aleksandra Kolasinska, I edycja „The Voice of Polonia”.... .. Z Monachium: Bogdan Żurek, Zaczarowany ptaszek; Ida w Monachium; Czarna Trzynastka monachijska; Mistrzowska para taneczna; Wspomnienie: Barbara Kwiatkowska-Lass; Tadeusz Chiuk patronem polskiej szkoły……………………………….................. .. Z Hamburga: Sława Ratajczak, Uczta nad ucztami…………………………….. .. Z Berlina: Krystyna Koziewicz, Nasze podróże; Polaska na ITB; w 70. rocznicę wyzwolenia Auschwitz; Niewidoczni; Tu i tam – ściemnianie…... .. 25. ROCZNICA SIERPNIA 1980 Sława Ratajczak, Bohaterowie są wśród nas…………………….. .. Bogdan Żurek. Wspomnienia stoczniowca………………...……. .. Ewa Maria Slaska, Mój prywatny Alfabet Strajku……………… .. Bogdan Żurek, Polacy z Bawarii na rzecz „Solidarności”……..... .. Krystyna Koziewicz, Wspomnienie roku 1980………………...... .. Bogdan Żurek, Wygnańcze szlaki…………………...…………… .. Zofia Hojsak, Znajdź bohatera Sierpnia’ 80…..……… Agata Lewandowski, Tablica „Solidarności” na Murze Reichstagu… Jubileusze: Bogdan Żurek, Jazz i Solidarność…………………….................. .. POLSKA – NIEMCY Niemcy dla „Solidarności” w internecie…...……........................... ..
ISSN 2197-9324 ©Konwent Organizacji Polskich w Niemczech, 2013
KAWIARNIA LITERACKA – KULTURA, SZTUKA Pożegnania: Romuald Mieczkowski, Trzeba mieć rodowód. Tadeusz Konwicki (1926-2015)………………............................................. .. 3
Poezja: Waldemar Kostrzębki, Ostatni joint; Oswobodzenie; Wpisany w pejzaż; Asumpt; Może wystarczy słów; Missa pro defunctis; Paradygmat; Pokuta…………........................ .. Przeczytane: Ks. Jerzy Grześkowiak, Transfer kulturowy…………………….. .. Film: Agata Lewandowski, Strajk Volkera Schlondorffa……………..... ..
MŁODA POLONIA Wspomnienie „Solidarności” w mojej rodzinie – nagrodzone prace konkursu „Być Polakiem”: PRAWO Katarzyna Burzynska, Samodzielna działalność gospodarcza w Niemczech…................................................................................ .. NASZ KĄT EUROPY Korespondencja własna z Kijowa: Maciej Mieczkowski, Uchodźcy i inni……………….……........... .. Krystyna Koziewicz, Okiem emigranta – coś się zepsuło……….. .. POLONIA I STOWARZYSZENIA Sława Ratajczak, Polnische Frauen in Wirtschaft und Kultur….... .. POLSKA MISJA KATOLICKA Barbara Małoszewska, Warsztaty metodyczne dla nauczycieli; Spotkanie przedstawicieli rad parafialnych; Spotkanie prezydium FREZ; Polska szopka na Dworcu Głównym w Monachium; Uroczystości w KZ Dachau, Spotkanie plenarne Rady Naczelnej…. .. Barbara Małoszewska, Bł. ks. Stefan Wincenty Frelichowski – rozmowa z dr. Robertem Zadurą………………………………….. .. KONKURSY, DEBATY Konkurs Marszałka Senatu RP dla dziennikarzy…………………. .. Polacy Wielu Kultur ……………………...………………..…....… .. Polsko-Niemieckie dni mediów……………………………………. ..
4
5
6
7
Wiesław Lewicki
Z NADRENII WESTFALII – PÓŁNOCNEJ POLONICUS – NAGRODA EUROPEJSKIEJ POLONII POLONICUS – najwyższe wyróżnienie europejskiej Polonii, hołdujące dialogowi, ruchowi jednoczenia i promocji Polaków w Europie i na świecie. Inauguracja nagrody POLONICUS nastąpiła w Dniu Polonii 2 maja 2009, podczas festynu na styku trzech granic Belgii, Holandii i Niemiec, zwanym Dreilaendereck, w pobliżu Akwizgranu. Od roku 2010 nagroda wręczana jest na corocznej uroczystej Gali Polonii, organizowanej z okazji Europejskiego Dnia Polonii, w Sali Koronacyjnej Ratusza w Akwizgranie. Inicjatorem nagrody jest przewodniczący Jury Wiesław Lewicki, wieloletni działacz polonijny w Niemczech i prezydent Europejskiego Instytutu kultury i Mediów Polonicus VoG. Maksyma nagrody POLONICUS jest odzwierciedleniem starej prawdy – powinniśmy się wzajemnie szanować, a wtedy i inni nas szanować będą. POLONICUS skierowany jest do osób, budujących własną pozycję społeczną i materialną, z jednoczesnym pogłębianiem narodowych akcentów. Wyróżnia propagatorów krzewienia polskich wartości oraz ich promocji w Europie. Nagrodą tą Polonia odznacza tych, którzy są dla niej ważni ze względu na twórczość, działalność na rzecz jej jednoczenia oraz działania na rzecz europejskiej integracji i budowania pozytywnego obrazu Polaków na świecie. Nagroda POLONICUS przyznawana jest w 4 kategoriach: kultura, organizacja życia polonijnego, dialog polsko-niemiecki oraz Honorowa Nagroda POLONICUS za całokształt osiągnięć. Dotychczasowymi laureatami Nagrody POLONICUS byli m.in. Krystyna Janda, Andrzej Wajda, aktor Steffen Moeller, senator Barbara Borys-Damięcka, europosłanka Róża Thun, prof. Władysław Bartoszewski, prof. Władysław Miodunka, prof. Norman Davies, Jerzy Buzek, Karl Dedecius, prof. Piotr Małoszewski – Chrześcijańskie Centrum w Niemczech, abp. ks. prof. Alfons Nossol, minister Cornelia Pieper – MdB, minister Angelika Schwall-Dueren – Landtag NRW, Basil Kerski – dyrektor Muzeum Solidarności, prof. Zofia Wisłocka – dyrygent z Brukseli, Andżelika Borys z Białorusi, Włodzimierz Pisarek z Związku Polaków w Niemczech Rodło, Paulina Lemke – ZPwN „Zgoda”, Olaf Mueller z zarządu Stadt Aachen. 8
Nagrodą POLONICUS jest statuetka wg pomysłu Wiesława Lewickiego, zrealizowana przez polskiego architekta z Duesseldorfu Stanisława Szroborza, wykonana z brązu wraz z pamiątkowym dyplomem. Patronat nad nagrodą POLONICUS sprawuje Marszałek Senatu RP Bogdan Borusewicz. Nagrodę przyznaje europejska Polonia poprzez struktury Jury Nagrody POLONICUS, składające się z przewodniczącego, senatora RP, członka Sekretariatu EUWP oraz przedstawicieli polonijnych organizacji zrzeszonych w EUWP (Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych). Przewodniczący Nagrody POLONICUS może powołać doradców Jury spośród organizacji polonijnych w Europie oraz europejskich urzędów i instytucji. Gremium doradcze jury jest 5-osobowe. Jury przyznaje nagrody po jednej w każdej kategorii oraz posiada prawo do rezygnacji z przyznania nagrody w jednej lub w kilku kategoriach, a także przyznania wyróżnienia honorowego poza wymienionymi kategoriami. Kandydatami mogą być osoby zamieszkałe lub działające na terenie Unii Europejskiej, posiadające obywatelstwo jednego z państw Unii Europejskiej. Propozycje kandydatów kierowane są do jury w terminie do końca roku. Nazwiska laureatów nagrody POLONICUS ogłaszane są pod koniec lutego każdego roku. Nie jest łatwo ułożyć sobie życie na nowo i jednocześnie być twórczym z dala od ojczyzny. Wielu z nas wytrwale zdobywało swoją pozycję społeczną i materialną, nie zaniedbując jednocześnie korzeni kulturowych. Polonia potrafiła swoją uczciwą pracą i europejskim uniwersalizmem zaimponować otoczeniu w nowej ojczyźnie. Charakterystyczne jest właśnie to, że łatwo potrafimy się integrować wzbogacając jednocześnie nasze nowe środowisko, nadając szeroko pojętej kulturze europejskiej nasze własne indywidualne i narodowe akcenty. Uroczysta Gala z okazji Dnia Polonii zaplanowana jest na 2 maja br. w historycznej Sali Koronacyjnej Karola Wielkiego Ratusza w Akwizgranie, gdzie już po raz siódmy wręczymy nagrody POLONICUS. POLONICUS 2015 Jury przyznało tegoroczne nagrody w następujących kategoriach: – W kategorii „Dialog polsko-europejski” nagroda przyznana została prof. Gesine Schwan za wieloletnie czynne działanie na rzecz wzmacniania stosunków polsko-niemieckich i propagowania polskiej kultury w Europie. Prof. Gesine Schwann była rektorem Europejskiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą oraz pełnomocnikiem rządu Republiki Federalnej Niemiec do spraw stosunków z Polską. 9
Z REGIONÓW
– W kategorii „Kultura” nagrodzony zostanie prof. Jan Miodek za popularyzowanie wiedzy o języku polskim wśród Polaków i Polonii za granicą. Prof. Jan Miodek jest polskim językoznawcą, profesorem i dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk i Rady Języka Polskiego. Współprowadzi program Słownik polsko@polski w TVP Polonia. – W kategorii „Organizacja życia polonijnego” POLONICUS 2015 odbierze rektor Polskiej Misji Katolickiej w Niemczech ks. prałat Stanisław Budyń za czynne wspieranie organizacji i życia polonijnego w Niemczech. Polska Misja Katolicka w Niemczech to obecnie 117 księży posługujących i 11 sióstr zakonnych zajmujących się katechizacją i polonijnym duszpasterstwem poprzez sprawowanie sakramentów i mszy świętych, a także prowadzenie wielu polonijnych katolickich wspólnot. – Honorową Nagrodę POLONICUS otrzyma TVP Polonia za całokształt pracy na rzecz Polonii w Europie i na całym świecie. TVP Polonia rozpoczęła regularną emisję w roku 1993. Od tego czasu stacja transmituje programy popularno-naukowe, informacyjne, a także popularyzuje polską kulturę i język. Prekursorem idei TVP Polonia jest nagrodzona POLONICUS w 2014 Senator RP Barbara Borys-Damięcka. Uroczysta Gala Polonii 2015 połączona z wręczeniem statuetek POLONICUS odbędzie się 2 maja 2015 roku w Sali Koronacyjnej Karola Wielkiego historycznego Ratusza w Akwizgranie. Wiesław Lewicki, przewodniczący Jury Nagrody POLONICUS Europäisches Institut Kultur & Medien POLONICUS VOG B-4731 Eynatten, Berlotter Kirchweg 22
II Kongres OrganIzacji Polskich w Niemczech - Düsseldorf 2014
II Kongres Organizacji Polskich w Niemczech odbył się 17 i 18 października 2014 roku w Düsseldorfie. Miejscami obrad były Landtag Nadrenii Północnej – Westfalii oraz Sala Kongresowa hotelu „Mercury“. W Kongresie udział wzięli polscy i niemieccy politycy, dyplomaci oraz członkowie organizacji polonijnych. Kongres rozpoczął się w sali frakcji CDU Landtagu Nadrenii Północnej – Westfalii. Gośćmi Kongresu byli między innymi: Josef Neumann, wiceprzewodniczący Niemiecko-Polskiej Grupy Parlamentarnej Nadrenii Północnej – Westfalii, Dorota Arciszewska-Mielewczyk, posłanka na Sejm, Jan Sobczak, konsul generalny Rzeczypospolitej Polskiej w Kolonii, Stanisław Hebda, konsul, przewodniczący Działu Handlu i Inwestycji Konsulatu Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej w Ko-
email: institut@polonicus.info www.institut-polonicus.eu
10
11
Z REGIONÓW
lonii, Tadeusz Oliwiński, konsul generalny Rzeczypospolitej Polskiej w Berlinie, Thorsten Klute, Sekretarz Landu Nadrenia Północna – Westfalia, Jacek Junosza Kisielewski, dyrektor Departamentu Polonii Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP, dr Piotr Piotrowski, dyrektor biura prof. Bartoszewskiego, Olaf Müller, przewodniczący Urzędu Kultury Miasta Aachen. Pierwszy dzień kongresowych skupił się na trzech panelach dyskusyjnych: Polska sztuka i kultura w Nadrenii Północnej-Westfalii – Od Klopsztangi to Katynia (Olaf Müller, przewodniczący Urzędu Kultury Miasta Aachen mówił o wsparciu, jakie miasto Aachen udziela polskim organizacjom), Niemiecko-Polski Okrągły Stół jako ważny instrument realizacji niemiecko-polskiego Traktatu z roku 1991 (Wiesław Lewicki i Józef Malinowski z Konwentu Organizacji Polskich zaprezentowali stan realizacji ustaleń ostatniego spotkania plenarnego) oraz Polska gospodarka w procesie transformacji – 10 lat Polski w Unii Europejskiej”(Stanisław Hebda, Konsul, przewodniczący Działu Handlu i Inwestycji Konsulatu Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej w Kolonii przybliżył sytuację gospodarczą polskich firm na terenie Nadrenii Północnej – Westfalii). Drugi dzień II Kongresu Organizacji Polskich odbył się w Sali Konferencyjnej Hotelu „Mercury“ w Düsseldorfie. Dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu, dr Michał Nowosielski, wygłosił referat na temat Uwarunkowania sytuacji polskich organizacji w Niemczech. Zobrazował on sposób prowadzenia polityki integracyjnej oraz polityki wielokulturowości w Niemczech, stosunki polskoniemieckie, a także zwrócił uwagę na problemy z samoorganizowaniem się Polonii w Niemczech. 12
Przedstawione zostało również Biuro Polonii w Berlinie. Na ten temat mówił Alexander Zając, kierownik Biura Polonii oraz Prezydent Konwentu Organizacji Polskich. Opisał on cele i problemy Biura Polonii, wynikające m.in. z niekonsekwentnego finansowania działalności placówki. Zwrócił również uwagę na trudności w kontaktach z pełnomocnikami rządu RFN. Kwestię języka polskiego poruszała Ewa Miżejewska, prezes Polskiej Macierzy Szkolnej w Niemczech, która opowiedziała o zakresie prac oraz historii swojej organizacji. Dr Jacek Barski, Dyrektor Centrum Dokumentacji Kultury i Historii Polaków „Porta Polonica” również przedstawił realizowany przez niego projekt, polegający na digitalizacji materiałów historycznych i informacji o historii Polonii w Niemczech. Był to jeden z najbardziej kontrowersyjnych tematów całego Kongresu, który wywołał emocjonalną dyskusję pomiędzy jego uczestnikami. Prowadzenie portalu internetowego Porta Polonica, który powstał na mocy ustaleń ostatniego spotkania plenarnego Okrągłego Stołu, budzi wiele zastrzeżeń uczestników Kongresu. Prof. Bogdan Musiał z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie wygłosił referat na temat Studium porównawcze mniejszości polskiej w narodowo-socjalistycznych Niemczech i Unii Sowieckiej, który poruszył problem prześladowań Polaków, antypolskiej propagandy i czystek etnicznych w latach 20. i 30. W typowo prawnym temacie wypowiedział się mecenas Stefan Hambura, pełnomocnik Związku Polaków w Niemczech spod znaku Rodła. Poruszył on temat roszczeń Polonii w Niemczech i dwóch pozwów przeciwko Republice Federalnej Niemiec o odszkodowania wojenne (w kwocie 1 miliarda euro) oraz przywrócenie grupie polskiej statusu mniejszości narodowej w Niemczech. Podczas Kongresowego spotkania nie zabrakło również wątku mediów polonijnych w Niemczech. O tym informował Wiesław Lewicki, redaktor naczelny portalu „Polonia Viva“ i dyrektor Europejskiego Instytutu na rzecz Kultury i Mediów Polonicus VoG. Zobrazował on rynek 13
Z REGIONÓW
22. Rock&Chanson Festiwal „Kolonia-Wrocław-Paryż”
mediów polonijnych w Niemczech i jego trudną sytuację ze względu na dotychczasowy brak możliwości wsparcia finansowego ze strony RFN. Zaakcentował również problemy z wyegzekwowaniem od strony niemieckiej finansowania portalu „Polonia Viva“, powstałego na mocy ustaleń Traktatu Okrągłego Stołu, podobnie jak Biuro Polonii w Berlinie. Na rzecz mediów polonijnych powinien być utworzony fundusz BKM na tych samych zasadach co na kulturę. Kongres zakończył się podsumowaniem. Posłanka Dorota Arciszewska-Mielewczyk stwierdziła, że strona polska powinna w większym stopniu wesprzeć polonijnych reprezentantów podczas najbliższego spotkania plenarnego Okrągłego Stołu i walczyć o realizację ustaleń traktatu. Pomimo przynależności do różnych organizacji i prezentowanych innych zdań na wiele tematów, uczestnicy Kongresu doszli do porozumienia w sprawie utworzenia rezolucji, zawierającej wnioski ze wszystkich debat.
14
W dniach 5 i 6 grudnia odbył się z wielkim sukcesem po raz 22. Rock&Chanson Festiwal „Kolonia-Wrocław-Paryż”, organizowany przez Polsko-Niemieckie Towarzystwo Kulturalne „Polonica” e.V. w Kolonii. Rock&Chanson Festiwal jest jedynym w swoim rodzaju wydarzeniem w Nadrenii Północnej –Westfalii oraz w całych Niemczech, gdzie młodzi i doświadczeni artyści z Polski, Niemiec i Francji w ideę Trójkąta Weimarskiego wspólnie występują na jednej scenie i tym samym przyczynią się do zbliżenia oraz wzmocnienia więzi tych trzech państw. Tegoroczny festiwal odbył się pod nazwą „Muzyczny Trójkąt Weimarski”. Podczas konkursu „Młodych Talentów”, który odbył się w pierwszy dzień festiwalu na scenie w kolońskiej sali ratuszowej zaprezentowało się sześciu wykonawców, po dwóch z każdego kraju z repertuarem dwóch piosenek. Międzynarodowe jury wybrało zwycięzców I i II miejsca, zaś publiczność podczas głosowanie, które miało miejsce w przerwie, wytypowało swojego faworyta. Nagrodę publiczności, jak i II miejsce w konkursie zdobyła w tym roku Irena Melcer, laureatka Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. I miejsce zajęła Francuska piosenkarka Marie Reno. W sobotnim galowym koncercie wystąpiła znana niemiecka piosenkarka Anna Depenbusch oraz duet z Francji Lili Cros& Thierry Chazelle. Gwiazdą obu koncertów była znana i lubiana gwiazda polskiego rocka Urszula, która bez trudu swoją muzyką od pierwszej minuty podbiła serca międzynarodowej publiczności. A ta odwdzięczała się burzą oklasków. Urszula – artystka, której wielkie przeboje towarzyszą Polakom na całym świecie od lat, już na wstępie zawładnęła publicznością. Jej rockowy Konik na biegunach porwał wszystkich ze swoich miejsc. Publiczność chętnie powróciła do lat 80., dzięki przebojom: Dmuchawce, latawce wiatr i Malinowy król. Urszula wykonała również swoje piosenki Anioł wie, Rysa na szkle, Niebo dla Ciebie. Wzruszoną kolońską publiczność artystka pożegnała się przebojem Baw mnie. 15
Z REGIONÓW
Misją Festiwalu jest zbliżenie do siebie polskiej i niemieckie kultury i sztuki. Pragniemy, aby słowa „wymiana kulturalna“ i „międzynarodowe porozumienie“ zostały wypełnione życiem – podkreśla przewodniczący stowarzyszenia „Polonica” Zbigniew Kossak von Glowczewski. Organizacja dwudniowego festiwalu na tak wysokim poziomie, jaki prezentuje Rock&Chanson Festiwal, wymaga całorocznej ciężkiej pracy, w którą zaangażowany jest cały zarząd, z prezesem von Kossakiem von Glowczewskim na czele. Rock&Chanson Festiwal już dawno osiągnął popularność poza granicami Niemiec, o czym świadczyła obecność przedstawicieli niemieckich i zagranicznych mediów podczas festiwalu. Patronat nad festiwalem przejęli tradycyjnie, podkreślając charakter i ważność imprezy, nadburmistrz Kolonii Jürgen Roters, ze strony francuskiej konsul generalny Michael Giacobbi oraz konsul generalny RP w Kolonii Pan Jan Sobczak. Po bardzo udanym festiwalu „Polonica” do dziś otrzymuje podziękowania i gratulacje. Jeden z najmilszych listów nadszedł od konsula generalnego Francji, który w swoim liście nie tylko złożył gratulacje za ogromne powodzenie imprezy, ale także z całego serca podziękował za wsparcie i rozpowszechnianie kultury francuskiej przez „Polonicę”. Przypomnijmy, że Festiwal Piosenki „Kolonia-Wrocław-Paryż” odbywa się od 1989 roku. Pierwszą gwiazdą zaproszoną przez NiemieckoPolskie Towarzystwo Kulturalne „Polonica e.V” nad Ren był Marek Grechuta. Potem w Kolonii gościli m.in. Dorota Stalińska, Czesław Niemen, Maryla Rodowicz, Ewa Demarczyk, Edyta Geppert, Jacek Wójcicki, Grzegorz Turnau, Justyna Steczkowska, Katarzyna Groniec, Renata Przemyk, Katarzyna Skrzynecka, Kayah, Mariusz Lubomski, Joanna Liszowska, Stan Borys, Hanna Banaszak, Anna Maria Jopek, Zakopower, „Raz Dwa Trzy“. Na scenie festiwalu zrodziło się również wiele gwiazd np. zespół „Rosenstolz“. Monika Moj
16
I edycja “The Voice of Polonia” I edycja „The Voice of Polonia“, której finał odbył się 7 listopada 2014 roku w Brukseli, została zdominowana przez jazz. „Myślę, że każdy wokalista powinien zadać sobie trud poznania tego gatunku. Dla mnie osobiście muzyka do jazz. To jest ta podstawa, to na czym się wychowałem” – powiedział Rafał Motycki, zwycięzca konkursu. Do konkursu finałowego zakwalifikowało się 8 europejskich głosów. Grand Prix zdobył mieszkający na co dzień w Wielkiej Brytanii Rafał Motycki, absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Na jednej z jamm sessions miał okazję zaśpiewać z Amy Whinhouse. W Brukseli zaprezentował Wakację z blondynką i Jej portret. Zwłaszcza wykonanie drugiego utworu zahipnotyzowało widzów i zapewniło mu Gran Prix konkursu. Jak powiedziała Maria Sadowska w imieniu jury, jednym z czynników decydujących o wyborze była niesamowita dojrzałość sceniczna i wokalna Rafała Motyckiego. Ale to nie powinno dziwić, jak zdradził nam w wywiadzie sam zainteresowany, swoją przygodę z muzyką rozpoczął 17 lat temu! W przerwie konkursu, nie znając jeszcze decyzji Jury, powiedział: „Dzisiaj w drodze z lotniska zapytałem sam siebie, czy ja tu jadę, żeby z kimś konkurować? I zdałem sobie sprawę, że nie. Ja tutaj przyjechałem, żeby mieć świetny czas, poznać ludzi. Cieszę się, że tu jestem. W muzyce wcale nie chodzi o konkurencję. Ludzie, którzy tak myślą, są po prostu amatorami.” II miejsce przyznano Róży Frąckiewicz z Niemiec. Podczas swojego występu zaprezentowała ona dwie różne artystyczne twarze, jednak złączone wspólną jazzową aranżacją. W pierwszym utworze Do widzenia Teddy artystka zaskoczyła widzów żywiołowym występem, by zaraz potem zupełnie zmienić klimat w utworze samego Czesława Niemena. Klasyka polskiej muzyki Dziwny jest ten świat w wykonaniu Róży Frąckiewicz to utwór, który zdobył największy aplauz widowni podczas całego konkursu. Na kolejnym miejscu uplasowała się Karolina Popczyk z Francji. 17
Z REGIONÓW
Zaprezentowała ona piosenkę autorską Płynąc na drugi brzeg i jak zaznaczyła Maria Sadowska, była to najlepsza autorska prezentacja wieczoru. Piękny głęboki głos Karoliny współbrzmiał idealnie z poetyckimi słowami. Drugim utworem, zaprezentowanym przez wokalistkę, była Granda Moniki Brodki. Był to występ pełen ekspresji i wyrazu. Jak się okazało w wywiadzie udzielonym „Polonii Viva“, artystyczna dusza Karolina Popczyk ma jeszcze inne barwy. Kolejną fascynacją wokalistki jest muzyka bałkańska: „Ta muzyka mnie ogromnie inspiruje. Uważam, że różne rodzaje muzyki dotykają różnych ludzi. W muzyce bałkańskiej jest i melancholia, i treść, i historia. Jest to muzyka folkowa, czyli coś, co powinniśmy szczególnie pielęgnować.” Joanna Pszczoła z Belgii została ostatnią laureatką I edycji „The Voice of Polonia“, zajmując 4 miejsce w konkursie. Jest to na pewno artystka nieszablonowa. Jej niebanalne podejście do muzyki wyraziła w śpiewie, zachowaniu scenicznym i stroju. Joanna zaprezentowała na scenie dwa utwory: Jesteś lekiem na całe zło z repertuaru Krystyny Prońko i Supermenka Kayah. Jej niesamowita i oryginalna głęboka i niska barwa głosu znalazła uznanie w oczach jury i widowni. Ponadto w konkursie finałowym wzięli udział: Barbara Gargacz z Holandii, Jakub Kęsy z Belgii, Dominika Zawada z Holandii i Patryk Smolarek z Niemiec. Jury w składzie: przewodnicząca Anna Ciborowska, Maria Sadowska, Stanisław Wenglorz i Henry Seroka podkreśliło, że wszyscy uczestnicy byli fantastyczni i profesjonalnie przygotowani do występu. W drugiej części muzycznego wieczoru zaśpiewala popularna piosenkarka Maria Sadowska, która zasiadała w jury III i IV edycji programu „The Voice of Poland“. Obie edycje wygrali jej podpopieczni. Jazzowy koncert Marii Sadowskiej zachwycił wszystkich przybyłych do Studia
18
Aleksandra Kolasińska
1 Flagey w Brukseli. Artystka rozpoczęła od piosenki Kiedy nie ma miłości we wspaniałej muzycznej aranżacji, od którego przeszła do utworów bardziej żywiołowych, podrywając wszystkich obecnych do tańca i śpiewu. Artystom przez cały wieczór towarzyszył zespół pod kierownictwem Cezariusza Gadziny w składzie: Piotr Paluch (instrumenty klawiszowe), Stefan Bohuszewicz (gitara), Boris van Overschee (gitara basowa), Sebastian Demydczuk (perkusja) i Cezariusz Gadzina (saksofon). Na finale „The Voice of Polonia“ pojawili się również przedstawiciele dyplomacji: ambasador RP w Holandii dr Jan Borkowski, konsul RP w Brukseli Piotr Adamiuk, eurodeputowany Jan Olbrycht oraz eurodeputowany Tadeusz Zwiefka, który był jednocześnie prowadzącym całego wieczoru. Aleksandra Kolasińska Fot. Sylwia Płonka
19
Opr. Bogdan Żurek
Z MONACHIUM
IDA w Monachium
Dr Elżbieta Zawadzka z Monachium – etnograf, pedagog, kawaler Orderu Uśmiechu, promotorka polskiej kultury w Niemczech, założycielka zespołu „Polonia“ i kierownik artystyczny festiwalu „Razem we Wspólnej Europie“ odebrała z rąk Anny Dymnej, założycielki i prezesa Fundacji „Mimo Wszystko“, dyplom i statuetkę „Przyjaciela Zaczarowanego Ptaszka“. Nagroda przyznawana jest osobom, wspierającym uczestników Festiwalu Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty (w roku 2014 odbyla się X edycja), w którym to biorą udział niepełnosprawni artyści. Dr Elżbieta Zawadzka od wielu lat umożliwia niepełnosprawnym, utalentowanym wokalistom udział w organizowanych przez siebie koncertach i festiwalach. Wręczenie statuetek odbyło się w gmachu Telewizji Polskiej w Warszawie. Obok Anny Dymnej, nie zabrakło dostojnych gości, współorganizatorów festiwalu, którzy przyczyniają się do jego corocznego sukcesu: Ireny Santor, Janusza Wesołowskiego – wiceprezesa zarządu PFRON, Juliusza Brauna – prezesa TVP, Edwarda Chudzika – zastępcy dyrektora Narodowego Centrum Kultury oraz Krzysztofa Kosińskiego – dyrektora Biura Pełnomocnika rządu ds. Osób Niepełnosprawnych. Wśród tegorocznych laureatów nagrody, obok dr Elżbiety Zawadzkiej, znaleźli się m.in. Ania Rusowicz, Mela Koteluk, Zbigniew Zamachowski i Piotr Polk. Uroczystość zaszczyciła swoją obecnością znana kompozytorka piosenek dla dzieci Barbara Kolago. Organizatorami Festiwalu Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty są Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” i Telewizja Polska, przy wsparciu Narodowego Centrum Kultury oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Patronat nad Festiwalem roztoczyła Małżonka Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Anna Komorowska. 20
Fot. Bogdan Żurek
Zaczarowany ptaszek
Zanim otrzymała Oscara osławiona dziś Ida, gościła w Monachium, a to za sprawą doskonale działającego stowarzyszenia „Ahoj Nachbarn”, które już po raz czwarty zorganizowało w tym mieście Festiwal Polskich Filmów, pod nazwą „Cinepol“ W kinie „Monopol” zaprezentowano całą gamę polskich filmów: Mrożącą krew w żyłach Drogówkę Wojciecha Smarzowskiego, prowokujący Hardkor Disko (debiut filmowy Krzysztofa Skoniecznego) oraz wzruszający obraz Macieja Pieprzycy Chce się żyć (oparty na faktach). Pokazano nagrodzoną w Gdyni Papuszę (dramatyczna historia Bronisławy Wajs, pierwszej romskiej poetki) w reżyserii Joanny i Krzysztofa Krauze i Miłość Sławomira Fabickiego. Wydarzeniem festiwalu stała się niemiecka premiera najnowszego filmu Krzysztofa Zanussiego Obce ciało, powiązana ze spotkaniem z reżyserem. Wszystko przebiła Ida Pawła Pawlikowskiego, z Agatą Trzebuchowską i Agatą Kuleszą w rolach głównych. Ida to opowieść o nowicjuszce, która przed przyjęciem ślubów zakonnych poznaje jedyną żyjącą krewną – ciotkę, stalinowską prokurator i odkrywa przerażającą historię swojej rodziny. Film zebrał dziesiątki nagród, także tą najważniejszą – Oscara. To, że Ida na Oscara zasłużyła, mogła się przekonać wcześniej polskoniemiecka publiczność, uczestnicząca w Festiwalów Polskich Filmów w Monachium. Po raz kolejny udowodniono, że istnieje zapotrzebowanie i jest odbiorca polskich fimów w Niemczech. Wszystkie projekcje miały komplet widzów, a bilety należało rezerwować dużo wcześniej 21
Z REGIONÓW
Opr. Bogdan Żurek
Czarna Trzynastka monachijska Monachijska Drużyna Harcerska „Czarna Trzynastka“, działająca przy Szkolnym Punkcie Konsultacyjnym, powstała w maju 2014 roku dzięki wielkiemu wsparciu Konsulatu Generalnego RP w Monachium i przychylności pedagogów SPK. To druga, po Lipsku, drużyna ZHP na terenie Niemiec. Prowadzona jest przez Joannę Filę – pedagoga, a zarazem instruktorkę w stopniu przewodnika oraz druha Grzegorza Orlikowskiego, doświadczonego harcerza, ojca ucznia SPK. Organizacyjnie przynależy do Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju (ZHP pgK), z Kwaterą Główną w Londynie. Drużyna składa się z 15 harcerzy, wspieranych przez ich rodziców i sporą grupę sympatyków, na których zawsze można liczyć. Przyjęła imię „Czarnej Trzynastki“, nawiązując do powstałej w 1913 roku krakowskiej drużyny im. Zawiszy Czarnego (początkowo „Czarne Wilki“). Przedwojenna „Czarna Trzynastka“ do dziś cieszy się uznaniem i chwałą w kręgach harcerskich. Wielka w tym zasługa twórcy tej drużyny, harcmistrza Józefa Grzesiaka (ps. „Czarny“), jego charyzmy i patriotycznego zaangażowania w wychowywanie młodzieży w duchu wartości chrześcijańskich i pryncypiów skautingu drużynowego. Cele monachijskiej drużyny to kontynuacja tradycji harcerskich, wychowanie patriotyczne, oparte o uniwersalne wartości, jak szlachetność, praca nad własnym charakterem, spra wiedliwość, otwar22
cie na drugiego człowieka, szacunek dla otaczającego nas świata, a także harcowanie – zabawa, wędrowanie, obcowanie z przyrodą. W dobie kryzysów wartości i konsumeryzmu niezwykle ważnym jest znalezienie alternatywy dla młodego pokolenia. Harcerstwo to sprawdzona metoda wychowawcza i wielka przygoda. Młodzież emigracyjna nie powinna być jej pozbawiona. Monachijska „Czarna Trzynastka“ chce być tym, co wielu dorosłych Polaków na emigracji wspomina już z nostalgią. W kraju bowiem na prawie harcerskim wychowywały się całe pokolenia. Chętni do wstąpienia w szeregi monachijskiej „Czarnej Trzynastki“ proszeni są o kontakt pod: czarna13.monachium@o2.pl. Prezentowane zdjęcia pochodzą z noworocznej wieczornicy „Czarnej Trzynastki“ monachijskiej, której gościem honorowym była pani Irmina Zembrzuska – przedwojenna harcerka, uczestniczka Powstania Warszawskiego. Wieczornicę zaszczyciła też swoją obecnością Konsul Generalna Justyna Lewańska. Mistrzowska para taneczna Phillip Kozlowski i Greta Palotas mają po 17 lat. Startują w barwach 1. TanzSportZentrum Freising e.V. krocząc, a raczej tańcząc, od sukcesu do sukcesu. To, w jakim stylu wystąpili na lutowych młodzieżowych mistrzostwach Bawarii, w tańcach latynoamerykańskich, przeszło najśmielsze oczekiwania. W młodzieżowych turniejach zawodnicy startują w czterech klasach, poczynając od D na A kończąc. Phillip i Greta startowali w klasie D. Cel był jasny – zdobycie tytułu mistrzowskiego. Poszło gładko. Z najlepszymi notami, daleko pozostawili konkurentów. Tytuł ten otworzył im możliwość startu w klasie C. Wykorzystali to i maksymalnie zmotywowani, dając z siebie wszystko, zdobyli – w tym samym dniu – drugi mistrzowski tytuł. Apetyt rośnie w miarę... tańczenia. Po dwugodzinnej przerwie, poświęconej zgraniu się w Paso Doble (w klasie B wymagany jest piąty taniec) para wystartowała po raz trzeci. Mimo zmęczenia całodziennym turniejem, w finale klasy B zajęła bardzo dobre 6. miejsce. W zgodnej opinii ekspertów, awans pary tanecznej o dwie klasy,w ciągu jednego turnieju, zdarza się niezwykle rzadko. Phillip Kozlowski i Greta Palotas to gimnazjaliści 11 klasy. Za 23
Z REGIONÓW
rok matura. Phillip przygotowuje się do niej też z języka polskiego, jako przedmiotu dodatkowego. Para od ponad roku ćwiczy prawie codziennie pod okiem znakomitych trenerów (Carsten Lenz – tańce latynoamerykańskie i Thommy Lüdke – tańce standardowe). Efekty już widać. Z pewnością o Phillipie i Grecie jeszcze nie raz usłyszymy. Wspomnienie: Barbara Kwiatkowska-Lass (1940 – 1995) 20 lat temu, 6 marca 1995 roku, zmarła w Monachium znana polska aktorka Barbara Kwiatkowska-Lass. Miała niespełna 55 lat. Pochodziła z Patrowa k. Gostynina. Tańczyła w Zespole Pieśni i Tańca „Skolimów“ oraz uczyła się w warszawskiej Szkole Baletowej. W wieku 17 lat zadebiutowała w filmie Ewa chce spać. Grała z cała plejadą polskich aktorów m.in. z Holoubkiem. Mikulskim, Himilsbachem, Olbrychskim. Jej uroda fascynowała wszystkich. Szybko stała się kimś w rodzaju polskiej Brigitte Bardot. 17-letnia Barbara Kwiatkowska W latach 1959-1962 była żoną Romana w filmie „Ewa chce spać” Polańskiego. Zauważona na Zachodzie zagrała główną rolę – obok JeanaLouis Trintignanta – we francuskim filmie Tysięczne okno. Wystąpiła wraz z Alainem Delonem w filmie Co za radość żyć. Grała w produkcjach włoskich, francuskich i niemieckich. Na planie filmu Rififi w Tokio poznała Karlheinza Böhma, który został jej drugim mężem. Owocem ich związku jest Katharina Böhm, obecnie znana niemiecka aktorka. Po drugim rozwodzie, partnerem życiowym Barbary Kwiatkowskiej był, aż do jej śmierci, muzyk jazzowy Leszek Żądło. Barbara KwiatkowsZ rektorem „Mojego Miasta” – Bogdanem Żurkiem ka-Lass mieszkała w Balna jednej z imprez polonijnych. 12 grudnia 1992 dham pod Monachium. 24
Opr. Bogdan Żurek
Udzielała się społecznie, prowadząc akcje charytatywne na rzecz Polski. Współpracowała z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa. Zmarła nagle 6 marca 1995 roku, podczas koncertu legendy muzyki swingowej Al Porcino. Spoczęła w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Autorem jej nagrobku jest wybitny rzeźbiarz Marian Konieczny. Na granitowej płycie wyryto napis autorstwa Jacka Kaczmarskiego: „Ewa chce spać... Basia kochała, żyła – teraz śpi”. Tadeusz Chciuk-Celt patronem polskiej szkoły Tadeusz Chciuk-Celt (17 października 1916 – 10 kwietnia 2001), przedwojenny harcerz, żołnierz Armii Krajowej, cichociemny, pisarz, publicysta, działacz emigracyjny, zastępca dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, został patronem Polskiej szkoły w Monachium. Polska Szkoła w Monachium (oficjalnie Szkolny Punkt Konsultacyjny przy Konsulacie Generalnym RP w Monachium) ma godnego patrona. Wyboru – jeszcze 2012 roku – dokonała komisja, w skład której wchodzili przedstawiciele nauczycieli, uczniów i Rady Rodziców. Zatwierdzanie kandydatury w Warszawie trwało bardzo długo. Radosna wieść nadeszła dopiero na początku tego roku. Uroczystość nadania Polskiej Szkole w Monachium imienia Tedeusza Chciuka-Celta odbedzie się w lipcu. Pomysłodawcą uhonorowania szkoły imieniem człowieka niezwykłego, prawego, wielkiego patrioty i bohatera narodowego – był redaktor Bogdan Żurek, który poznał Tedeusza Chciuka-Celta w połowie lat 80 ub. wieku w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Utrzymywali ze sobą kontakt przez 15 lat.
Tadeusz Chciuk w 1941, Szkoła Podchorążych Artylerii w Anglia, 1941; Fałszywy węgierski paszport bohatera, wystawiony na nazwisko ks. Andora Vargi, 26 sierpnia 1942 25
Z REGIONÓW
Tadeusz Chciuk-Celt o sobie: Kiedy mnie pytają, albo proszą o wypełnienie odpowiedniej rubryki w formularzu, jaki jest mόj zawόd – odpowiadam lub wpisuję: „dziennikarz”, ale zawsze mam ochotę powiedzieć: „żołnierz” albo „sługa”. Byłem w służbie idei wolności, walczyłem o wolność. Patos? Bόg widzi, że nie. Prawda! Tadeusz Chciuk (pseudonim wojenny Marek Celt) urodził się w 1916 roku w Drohobyczu. Ukończył prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Obok wykształcenia prawniczego zdobył wykształcenie muzyczne, prowadził chόr „Echo”, działał w przedwojennym harcerstwie (podharcmistrz) i uprawiał liczne dyscypliny sportowe. Po wybuchu wojny, jako biały kurier Związku Walki Zbrojnej, przeprowadzał Polaków z okupowanego kraju na Węgry. Służył w Wojsku Polskim we Francji. Ukończył Szkołę Podchorążych Artylerii. W grudniu 1941, jako kurier rządu gen. Sikorskiego po raz pierwszy został zrzucony ze spadochronem do okupowanego kraju. Po powrocie do Anglii awansowany na szefa kurierów (cichociemnych) MSW, wszedł także do zespołu redakcyjnego tajnej radiostacji „Świt”. W kwietniu 1944, tym razem jako emisariusz premiera Mikołajczyka, ponownie ląduje do kraju, by po wypełnieniu misji po raz drugi powrócić do Anglii. Tadeusz Chciuk-Celt był jedynym cichociemnym, ktόry dwukrotnie skakał do Polski i powrόcił szczęśliwie w czasie wojny do Londynu. Za męstwo i odwagę został odznaczony Orderem Virtuti Militari i dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Po zakończeniu działań wojennych Tadeusz Chciuk-Celt został oddelegowany do Polski jako sekretarz Misji ds. Demobilu. Podejrzewany jednak przez UB o współpracę z angielskim wywiadem, zmuszony był uchodzić z kraju.
Gen. Kazimierz Sosnkowski odznacza Tadeusza Chciuka Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, Londyn 30 sierpnia 1943; „Michał Lasota“ (Tadeusz Chciuk) w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa 26
Opr. Bogdan Żurek
Konsul Generalny PR Andrzej Kaczorowski wręcza Tadeuszowi Chciukowi Krzyż Komandorski OOP „Polonia Restituta“, Monachium 1994; Tadeusz Chciuk z żoną Ewą, Planegg pod Monachium, lata 90. ub. wieku
Na Zachodzie dalej walczył z komunizmem. Czynił to od 1948 roku w szeregach Polskiego Stronnictwa Ludowego na Uchodźstwie, a w latach 1952-1983, pod pseudonimem Michał Lasota, na falach Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Należał do nielicznej grupy wspόłtwόrcόw tego radia. Był redaktorem działu wiejskiego, czołowym komentatorem politycznym rozgłośni, a także autorem słuchowisk radiowych i audycji harcerskich. Pracę w RWE zakończył na stanowisku wicedyrektora Rozgłośni Polskiej. Obok działalności w PSL (ostatni jego prezes) zajmował się harcerstwem na emigracji, przewodził Samodzielnemu Oddziałowi Koła Żołnierzy AK w Niemczech, a także kierował chόrem „Lutnia” przy Polskiej Misji Katolickiej w Monachium. Swoje wojenne przeżycia uwiecznił w książkach, dziś bezcennych dokumentach; By Parachute to Warsaw, Koncert – opowiadanie cichociemnego, Biali Kurierzy, Raport z podziemia – 1942 i ostatniej, wydanej już po śmierci, Z Retingerem do Warszawy i z powrotem. Raport z Podziemia 1944. Po odzyskaniu niepodległości prezydent Lech Wałęsa nadał mu Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Wśrόd innych odznaczeń należy wymienić; Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Batalionów Chłopskich, Harcerski Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami i Order św. Graala. Tadeusz Chciuk-Celt zmarł w Monachium 10 kwietnia 2001 roku. Urna z Jego prochami złożona została z honorami wojskowymi w Panteonie Żołnierzy Polski Walczącej na powązkowskim Cmentarzu Wojskowym w Warszawie. Pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazdą „Polonia Restituta“. Opr. Bogdan Żurek 27
Sława Ratajczak
UCZTA TO NAD UCZTAMI! Sława Ratajczak Mówią hamburczycy i każdego roku śledzą w prasie komentarze na temat tradycyjnego „Matthiae Mahl”, który odbywa się zawsze w lutym w balowej sali hamburskiego Ratusza. Od ponad 650 lat przed dniem imienin Macieja, które przypadają 24 lutego, wydawane jest przez nadburmistrza hanzeatyckiej metropolii niezwykle eleganckie przyjęcie dla najbardziej zacnych, znanych i szanowanych osób ze świata polityki, gospodarki, kultury, także przedstawicieli Kościoła i wojska. Data tej uroczystości nie jest przypadkowa. W średniowieczu dzień 24 lutego uważany był za początek wiosny i kolejnego roku handlowego. Wybierano w nim nowego burmistrza, wyznaczano zadania senatorom, przepowiadano pogodę, przyjmowano nową służbę i radowano się tym, co zaplanowano. Bogaci patrycjusze pragnęli uczcić te znaczące dla miasta wydarzenia i nie szczędzili złota, ani dukatów na wytworne przyjęcie. Był czas, że obyczaj zawieszono. Przez dwa stulecia (1724-1924) nie praktykowano go. Wreszcie uznano, że tak być nie może, bo zasługi mieszkańców, sława grodu, piękno odbudowanego po pożarze miasta, zwłaszcza nowego Ratusza, są tak znaczące, że godne zaszczytów i uczt. Wznowiono więc „Matthiae Mahl”. I odtąd kultywowana trwa ta wspaniała, iście królewska impreza, o której zawsze w świecie głośno. Hamburski Ratusz w neorenesansowym stylu, ze swą na 111 metrów długą fasadą i 647 pomieszczeniami wewnątrz, to rzeczywiście obiekt godny najwyższego uznania i dumy. Jego sala balowa, miejsce, w którym odbywa się owa lutowa uczta nad ucztami, zachwyca wyszukanym i doniosłym w swej wymowie pięknem, przy tym i niebywałą elegancją. Ma ona 46 metrów długości, 18 szerokości i aż 15 metrów wysokości. Oświetlają ją trzy żyrandole z 278 lampkami o wadze 1,7 tony, a zdobi jej ściany pięć pokaźnych malowideł Hugo Vogla. Przedstawiają one w zarysie historię Hamburga. Ujrzymy więc pierwszych osadników: rolników i rybaków nad Łabą i Alsterem, biskupa Ansgara (Oskara), dokonującego chrystianizacji hamburskiego grodu i przyległych terenów, a także przemiany, jakie dokonywały się wraz z rozwojem miasta i portu od roku 800 do 1900. Dekoracyjny charakter mają także herby 62 miast Hanzy, które przypominają o dawnej współpracy ekonomicznej w Europie Północ28
nej. Oczywiście, że odnajdziemy tam i nam dobrze znajome herby miast polskich: Gdańska, Torunia, Chełmna, Wrocławia i innych! We wspomnianej, jakże reprezentacyjnej sali, przy udekorowanych kwiatami i srebrami z miejskiego skarbca stołach, zasiadło tego roku na „Matthiae Mahl” 370 gości. Ceremonia tego, jakże prestiżowego przyjęcia, odbywa się zgodnie z ustalonym przez wieki regułami. Zaproszeni, w pierwszej kolejności goście honorowi, wchodzą senatorskimi schodami na pierwsze piętro, obok szpaleru galowo ubranych adeptów szkoły policyjnej. Tam witani są przez nadburmistrza.Tym razem w dniu 20 lutego 2015 roku gośćmi honorowymi byli prezydent RP Bronisław Komorowski wraz z małżonką Anną Komorowską i prezydent Republiki Federalnej Joachim Gauck z pierwszą damą Niemiec Danielą Schadt. Oni właśnie po powitaniu przeszli do sali burmistrza, by wpisać się do Złotej Księgi Miasta. Zaszczyt to niemały, że po raz pierwszy od siedmiu lat, na uroczystość przybył prezydent państwa niemieckiego. Wspomnieć należy, że w hamburskiej uczcie w roku 2009 udział wzięła kanclerz Angela Merkel wraz z premierem Donaldem Tuskiem. W licznym gronie zaproszonych na tegoroczną galę nie zabrakło naszych wspaniałych rodaków. Z racji sprawowanego urzędu przybył konsul generalny RP w Hamburgu dr Marian Cichosz wraz z małżonką Ewą Cichosz. Nasza placówka dyplomatyczna ma w Hamburgu długie tradycje, bo sięgające roku 1921. Obecna była przewodnicząca Deutsch-Polnische Gesellschaft Hamburg dr Viola Krizak z małżonkiem Hansem-Rainerem Krizak, także słynny solista Opery Hamburskiej i jej honorowy śpiewak Andrzej Dobber. Na dowód serdecznych kontaktów partnerskich Gdańska z Hamburgiem zaproszono zastępcę prezydenta Gdańska Wiesława Bielawskiego. Przybył także dyrektor i kurator VI Triennale Fotografii w Hamburgu Krzysztof Candrowicz . Z wielką sympatią odniósł się nadburmistrz do polskich gości, przypominając zebranym, jak wiele wspólnego ma Hamburg z Polską, zwłaszcza z Gdańskiem – ośrodkiem narodzin „Solidarności”. Przy okazji przypomniał o owoc- Prezydent Bronisław Komorowski z dr Viola Krizak z nych kontaktach ham- Deutsch Polnische Gesellschaft Hamburg
Fot. Hans-Rainer Krizak
Z HAMBURGA
29
Z REGIONÓW
burskiej i gdańskiej izby rzemieślniczej, a także słynnej „Capelli Gedanensis”, zaprzyjaźnionej z hamburską „Cameratą”. Zaznaczył, że aż 26 tys. Polaków mieszka w hanzeatyckim mieście nad Łabą, a nieco ponad 100 tys. ma kulturowe i językowe powiązania z Polską. Oświadczył, że w ostatnich pięciu latach 1600 Polaków otrzymało w Hamburgu obywatelstwo, a to duży w stosunku do innych landów wskaźnik. Wskazał na współpracę gospodarczą z Polską, czego dowodem fakt, że 684 hamburskie przedsiębiorstwa kooperują z firmami w naszym kraju, a 100 z nich ma u nas swoje filie. Istotną rolę odgrywa zaangażowanie hamburczyków w podtrzymywaniu dobrych kontaktów partnerskich z Polakami i to zarówno w gospodarce, jak i kulturze, sporcie, nauce, wymianie młodzieży. Niemała to zasługa Deutsch-Polnische Gesellschaft – organizacji, w której od 1972 roku współpracowało ponad 300 członków i działa nadal dla partnerstwa i dobrosąsiedzkiego porozumienia. Wspomniał także o festiwalu Filmów – „Filmland Polen”, który od 12 lat przybliża najlepsze dokonania polskiej kinematografii. W ubiegłym roku nawiązywał do 70. rocznicy Powstania Warszawskiego. Odwołał się, a jakże, do „Altonale”, które wiąże Gdańsk z Hamburgiem na płaszczyźnie kultury i już niecierpliwie jest wyczekiwane. Ważna część przemówienia Olafa Scholza odnosiła się do obecnej, trudnej, niepokojącej wręcz sytuacji w Europie. Gospodarz wieczoru stwierdził, że konflikt na Ukrainie, sytuacja po aneksji Krymu stwarzają zagrożenie dla pokoju w Europie. Dlatego też konieczne jest solidarne porozumienie państw Europy Środkowej i Wschodniej, wiodące ku współpracy dla bezpieczeństwa. Nadmienił jak ważne były ustalenia OBWE – Konferencji dla Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie z 1973 roku i Karty Paryskiej z 21 XI 1990. Powołując się na historyka Brendana Simmsa, przypomniał dawne europejskie waśnie i monarchistyczne zapędy, które ujarzmiały i niszczyły narody, nie pozwalając na jedność i rozwój dla przyszłości. Do sytuacji politycznej i do historii najnowszej obu państw sięgnęli w swych przemówieniach również prezydenci Bronisław Komorowski i Joachim Gauck. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej wyraził radość z uczestnictwa w uroczystości: – Jest dla mnie wielkim zaszczytem, że zgodnie z długą i piękną tradycją zostałem zaproszony jako przedstawiciel państwa „przyjaznego Hamburgowi”. To prawda, Polska jest przyjacielem Hamburga – mówił – i jest przyjacielem Niemiec. Przecież nic tak nie zbliża jak wspólne wartości, wspólne cele i wspólne interesy. Do Hamburga i przez Hamburg – ową „bramę na świat” – płynie polski eksport. Miasto jest bardzo atrakcyjnym miejscem prowadzenia działalności gospodarczej dla wielu polskich firm. W Hamburgu mieszka kilkadziesiąt tysięcy Polaków i ludzi o polskich 30
Sława Ratajczak
korzeniach – wielu z nich odniosło sukcesy w różnych dziedzinach życia społecznego i gospodarczego. Hamburg też jest przyjazny Polsce i Polakom. Prezydent przytoczył jednocześnie opinię o roli, jaką spełniała przez wieki Hanza. Wspomniał także dobrze znanych Polakom Niemców: kanclerza pochodzącego z Lubeki Willego Brandta, gdańszczanina Guentera Grassa i zmarłego niedawno Siegfrieda Lenza. W dalszej części mówił o hrabinie Marion von Doenhoff, postaci symbolicznej dla polsko-niemieckiego pojednania i również związanej z Hamburgiem. W końcowej części tego pięknego wystąpienia Bronisław Komorowski powiedział: – Nad główną bramą Ratusza, tu w Hamburgu, w którym dzisiaj spotkaliśmy się, zauważyłem łacińskie motto: Wolność, którą zdobyli przodkowie, niech godnie starają się zachować potomni. Dziękuję za tak piękne powitanie, bo to jest credo także i polskiej wolności. Jakże spodobało się to zgromadzonym w ratuszowej Sali Balowej! Podobnie, sympatyczne emocje wzbudziły słowa końcowe: – 25 lat po wiośnie wolności zbudowaliśmy trwałe polsko-niemieckie stosunki. Musimy – mówił – wspólnie przeciwdziałać zagrożeniom i wspierać wolnościowe dążenia innych. Owacje były wyrazem pełnej akceptacji dla słów naszego prezydenta. O wolności i solidarnej łączności w kwestiach zachowania pokoju na kontynencie europejskim mówił także prezydent federalny.Użył kilku znaczących metafor, jak ta o rysie na fundamencie gmachu zwanego Europą. Zaznaczyła się ona – stwierdził – po atakach terrorystycznych w Paryżu i Kopenhadze. Należy ją – i naszym to zadaniem – jak się wyraził – uszczelnić. Mówił o zamkniętych sercach i granicach, o odpowiedzialności, humanitaryzmie i człowieczeństwie, które winny być wyznacznikami naszych czasów. Skupił się jednak przede wszystkim na owym przyjacielskim, ludzkim porozumieniu, któremu sprzyjało od wieków convivium, a więc biesiada, radosna uczta, stwarzająca możliwości otwartego dialogu i przyjacielskiego porozumienia. „Matthiae Mahl” to odwieczny symbol i alegoria tego, co winno łączyć – przypomniał. Zaznaczył, że od 25 lat nie ma w Europie murów i kolczastych zasieków. Jednocześnie dorzucił: „Nasza pamięć jest zwierciadłem, w którym dostrzegamy to, co się wydarzyło, przede wszystkim to, co dziś właściwe i ważne”. Zwracając się do prezydenta Komorowskiego wyraził radość, że spotykają się tym razem nie w Berlinie, nie w stolicy, lecz w kraju i pięknym, interesującym Hamburgu, mieście, które już w latach 1957 i 1958 nawiązało partnerstwo z Leningradem i Marsylią. Tak więc, troska o losy Europy przebijała z przemówień i ona zapewne zdominowała tematycznie rozmowy polityków i senatorów 31
Z REGIONÓW
wieczorem 20 lutego tego roku. Czasu było sporo, okazja niebywała, więc i inne kwestie, być może polsko-niemieckie, dobrosąsiedzkie, odwieczne napawały optymizmem i satysfakcją. Biesiada, owe convivium, zadziwiło jak zwykle splendorem i elegancją, ale jak głoszą wieści, przede wszystkim niebywałą atmosferą. To z pewnością sprawiła obecność polskich gości! Warto jednak bliżej przyjrzeć się tej wyjątkowej uroczystości. Podano na niej wyszukane potrawy i wspaniałe wina z Palatynatu. Smakowe rozkosze zapoczątkowała przystawka z makreli z gruszką, fasolką i boczkiem. To zestaw typowy dla kuchni hamburskiej, ale w tym przypadku, wyrafinowany smakowo i tym samym nadzwyczaj interesujący. Równie doskonała, nieco zaskakująca, okazała się zupa-krem ze skorzonery, korzenia zwanego u nas też wężymordem, połączona z pietruszkową emulsją i z kruszonką z przypieczonego chleba. To była udana aranżacja na bazie starego przepisu śląskiego! Potem serwowano duszoną cielęcinę, do niej zapiekankę marchwiowo-brukwiowo-kartoflaną pod beszamelem. I to także wyszukany zestaw, przy tym niebanalny smakowo. Cielęcina była też nie zwyczajna, bo od sztuk hodowanych na polach w okolicach Uckermaerku, gdzie trawa świeża, wierzby i powietrze czyste. Zaskoczeniem wydać się może deser z akacjowego kremu z winogronami, laskowymi orzechami i estragonem. Potem raczono się kawą, herbatą, koniakiem, francuskimi ciasteczkami petits fours i tym, czym kto chciał i na co miał ochotę. Dla smakoszy i koneserów były jeszcze pstrągi, comber, kawior i inne rozliczne delikatesy. Wszystko – jak powiadano, wyśmienite, doskonale przybrane na pięknej porcelanie, także wyeksponowane na srebrach. Przygotowaniem owych specjałów zajęło się 23 najlepszych kucharzy. Usługiwało 118 kelnerów, wykorzystano m.in. 600 sztuk srebrnych tac i 2,5 tysiąca kieliszków. W 150 wazonach ułożono kwiaty w kolorze pomarańczowym, różowym i liliowym. Panie zadziwiały urodą i krecjami, które w swych barwach i fasonach były zapowiedzią nadchodzącej wiosny. Rozmawiano, ale też słuchano muzyki Georga Philippa Telemanna, Stanisława Moniuszki, Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, Ludwiga van Beethovena, Wolfganga Amadeusza Mozarta, Sebastiana Bacha, Felixa Mendelssohna Bartholdiego i Jana Dismasa Zelenki w wykonaniu Orkiestry Kameralnej Hochschule fuer Musik und Theater Hamburg pod batutą Bruno Merse. Niezwykły wieczór, wspaniałe spotkanie mężów stanu, przyjaciół i sąsiadów. Oby nie same wspomnienia trwały do przyszłego roku, ale realizacja szczytnych zamysłów i projektów postępowała z pożytkiem dla nas wszystkich nad Łabą, Wisłą czy Bugiem! Sława Ratajczak 32
Z BERLINA Nasze podróże Od kiedy dla Polaków świat się otworzył, wyjeżdżamy za granicę nie tylko w poszukiwaniu pracy czy osiedlenia się, lecz – coraz częściej – w celach turystycznych. I to jest fajne, bo przez to, nasz wizerunek się zmienia ku zaskoczeniu np. hotelarzy. Rezerwujemy noclegi, wykupujemy Visit Card, jadamy w restauracjach i mało kto, jak to bywało w przeszłości, chodzi z kanapkami w torbie czy nocuje u znajomych. Właściwie, to długo zastanawiałam się czy opisać przypadek wizyty dwóch Rodaków w stolicy europejskiej. Niby to żadna rewelacja, a jednak podpatrując rzeczywistość nie sposób przemilczeć… Ale o tym za chwilę. W każdym bądź razie Rodacy z wizytą w Berlinie pozostawili niesmak. Otóż, dwaj migranci z Polski, od 30 lat zamieszkujący w metropolii europejskiej, biznesmeni, jak powiadają: własna działalność gospodarcza, wysokie dochody, podróże po świecie, super auta. Przyjechali na cztery dni do Berlina z planem zwiedzania muzeów na Museum Insel, Nikolai Viertel, Reichstagu, Checkpoint Charlie, Muzeum Stasi, Muru, Holokaustu, Jüdisches Museum, Topografia Terroru i… i… i… Spotkaliśmy się w hotelu czterogwiazdkowym. Miałam im dostarczyć informacji, jakich potrzebowali. Pokój dwuosobowy, eleganckie umeblowanie, wszelkie wygody: sauna, jacuzzi, siłownia etc. Rozglądam się po pokoju i ze zdziwieniem odnotowuję leżące na stole góry jedzenia – kanapki, owoce, jogurty, ciasteczka. Początkowo myślałam, że przywieźli z podróży z Polski, ale oni z radosną miną opowiadają, jak pakowali te pyszności w jadalni hotelowej, jak personel ciągle musiał uzupełniać znikające pieczywo, wędliny. Z zadowoleniem opowiadali, ile wynieśli jedzenia i że tego, co wynieśli, wystarczy na cały dzień. Nawet chcieli częstować. Ach, pomyślałam, czepiasz się, to na pewno jednorazowy precedens, tylko dzisiaj, bo dzień się zapowiada intensywny. Ale… następnego dnia znowu zobaczyłam pełną reklamówkę jedzenia i usłyszałam rewelacje, jak obserwowały ich kelnerki, zachęcające do najedzenia się do syta, proponujące kiełbaski, omlety, jajecznice… Teraz już mi mina zrzedła na dobre. A panowie z oferty kelnerek nie dość, że skorzystali, to i tak „udało” się pozabierać kilka jaj, jogurtów, ciasteczek i kanapek. Jednym słowem, przez trzy dni nasi turyści częstowali się na zapas, biorąc na wynos, ile się da, ku zdumieniu personelu hotelowego. No cóż, my Polacy mieszkający w Niemczech, dbamy o pozytyw33
Z REGIONÓW
ny wizerunek, zależy nam, by mówiono o nas dobrze. Staramy się dostosować do norm prawnych, obyczajów, zasad ogólnie przyjętych. Panowie odjechali do swoich domów pozostawiając, mniemam, w tym hotelu niezbyt przyjemne wspomnienie. Nie zdziwmy się zatem, kiedy w jednym z berlińskich hoteli nad polskim gościem będzie czuwała kelnerka, patrząc nam na ręce. Nie dziwmy się… Polska na Targach Turystycznych ITB 2015 w Berlinie Dlaczego ludzie podróżują? Z różnych powodów. Dla wypoczynku i relaksu, z potrzeby przeżycia przygody, aby poznawać nowe atrakcyjne miejsca lub po prostu dla zmiany środowiska i lepszego samopoczucia. Niemcy to kraj ludzi podróżujących. Już w styczniu 2015 roku 55 proc. (w stosunku do ogółu podróżujących – 70) Niemców zarezerwowało wyjazd na wakacje! Na szczycie tabeli – Hiszpania, a potem kolejno Włochy, Turcja, Austria, Francja, Chorwacja, Grecja, Holandia, Polska i USA. Jak zatem widać, Polska zajmuje 9 miejsce i właściwie niezła to pozycja wśród 49 krajów europejskich. Z pewnością jednak ilość wyjazdów mogłaby wzrosnąć, gdyby Polska zaoferowała coś więcej niż standardowe wyposażenie hotelu, dobrą (ale nie rewelacyjną) gastronomię, piękne krajobrazy i pobyty w SPA. Gdy polska oferta turystyczna uwzględni potrzeby i oczekiwania niemieckiego turysty, to można spodziewać się zwiększenia liczby Niemców, odwiedzających nasz kraj. Jeśli jednak nie otworzymy się na te niemieckie życzenia, to stracimy na konkurencyjności, zwłaszcza, że wszechobecna drożyzna nie zachęca cenowo do wyjazdów do Polski. Dla wystawców z branży turystycznej ITB, czyli Targi Turystyki w Berlinie, są idealną okazją, aby poznać aktualne oczekiwania i preferencje turystów z zagranicy. Organizowane od 1966 roku Targi zaliczane są do najbardziej prestiżowych spotkań światowej branży turystycznej. Wydarzenie gromadzi nie tylko reprezentantów przemysłu turystycznego, ale również przedstawicieli rządów, samorządów i regionów, członków korpusu dyplomatycznego, polityków i przedstawicieli biznesu. W tym 34
Krystyna Koziewicz
roku na ITB zaprezentowało się ponad 10 tysięcy wystawców ze 180 krajów z 5 kontynentów. Polska Organizacja Turystyczna przygotowała nowy projekt Polskiego Stoiska Narodowego. Tematem przewodnim był Wrocław – Europejska Stolica Kultury 2016 oraz Mistrzostwa Europy w Piłce Ręcznej Mężczyzn też w roku 2016. POT promowała również Kanał Elbląsko-Ostródzki, oraz Szlaki Kulinarne. Odwiedzający stoisko narodowe Polskiej Organizacji Turystycznej mogli skorzystać z wyodrębnionej strefy produktów turystycznych: aktywnego wypoczynku, zwiedzania, wypoczynku i relaksu i dobrego jedzenia. Hasłem przewodnim tegorocznej prezentacji była „Podróż po Polsce”. Pierwsze ogólne wrażenie po wejściu do hali, to zmiana wystroju. Projekt niczym szczególnym nie zachwycił, nie wzbudził zachwytu, zwłaszcza duże fotografie zdobiące stoiska poszczególnych regionów. Dobór zdjęć dla obcokrajowca mało atrakcyjny, niezbyt zachęcający do podróży do Polski. Ot, widoki, jakich wszędzie mnóstwo, typu zabytkowy rynek, drewniany mostek, idylliczny ogródek. Gdyby nie charakterystyczny dla Mazur Kanał Elbląski, zwiedzający nie wiedzieliby, w jakim znajdują się kraju. Jakże inaczej było na stoiskach tureckich, egipskich, chińskich, mongolskich, tajlandzkich czy nawet rosyjskich. Tu ciekawostka o charakterze politycznym, otóż półwysep Krym na Targach widoczny był we flyerach zarówno na stoisku Rosji, jak i Ukrainy. Na kłopotliwe pytanie, do kogo właściwie należy Krym, jedni i drudzy mówili – „do nas”. Po polskiej hali spacerowało się wprawdzie wygodnie, ale trudność sprawiało nawiązywanie kontaktów z przedstawicielami danego stoiska
35
Z REGIONÓW
(niczym w sklepie spożywczym, gdzie sprzedawczyni stoi za ladą). Zainteresowanych obsługiwali młodzi ludzie, doskonale mówiący po niemiecku. Byli dość aktywni – dwoili się i troili, by na małej przestrzeni nawiązywać kontakty, zachęcać do podróży i odpowiadać na pytania. Brawo! O starej kadrze urzędniczej lepiej się nie wypowiadać, jak zwykle na zapleczu stoiska zajmowali się sami sobą. Zresztą nie wszędzie było uprzejmie. Niechętnie wspominam próbę podejścia do stoiska Wielkopolskiego – wystawcy odgrodzili się krzesłami tak, żeby nikt nie usiadł. Miałam ochotę porozmawiać o ofertach aktywnego wypoczynku, trendach czy nowych produktach turystycznych, ale gdzie tam? Obsługująca pani nie pozwoliła usiąść na krześle... bo one są dla gości. Ja, tutejsza, nie gość... Było też kilka ciekawostek – możliwość obejrzenia szlaków rowerowych w wersji 3D, możliwość wirtualnego sterowania statkiem lub przyjrzenia się historii człowieka. W końcu hali na stoisku reklamującym przyszłoroczne mistrzostwa można było zmierzyć siłę rzutu piłką do gry w szczypiorniaka. I właściwie te dwie atrakcje były najbardziej oblegane, obsługa była sympatyczna i można było spocząć, gdzie kto chciał. Na stoisku poznańskim – pieczone przez mistrza – rogale św. Marcina. Na trzeci dzień prezentowały się restauracje z Poznania. Nie udało się wprawdzie niczego posmakować, kolejki były zbyt długie, ale już sam widok potraw pobudzał apetyt. Tutaj też bez przerwy coś się działo. Jak na imprezę targową organizowaną w kraju, gdzie obywatel lubi wszelkiego rodzaju regionalizmy, na naszych stoiskach brakowało zdecydowanie prezenterów i prezenterek w strojach regionalnych. Nie było górali, rybaków, marynarzy, rycerzy. Nie było muzyki, jakiegokolwiek programu artystycznego, poza możliwością sfotografowania się na tle zabytków Wrocławia czy reklamy Euro 2016. Nie było też poczęstunku, poza soczkami i suchymi ciastkami z kartonika. Odczuwalny był brak gastronomii. Nic więc dziwnego, że na stoiskach panował niezbyt radosny nastrój. Zapytałam we wszystkich stoiskach, z jakimi efektami wyjeżdżają polscy wystawcy. Mało kto wyrażał zadowolenie, niemal wszyscy zaobserwowali spadek zainteresowania wyjazdami do Polski. Jeśli ktoś w ogóle o coś pytał, to albo o konkretnie regiony czy miasta, albo o atrakcje dla rodzin z dziećmi. Oczywiście pytano o formy aktywnego wypoczynku, ścieżki rowerowe, turystykę wodną, mniej natomiast o kulturalne wydarzenia. Co ciekawe, często pytano o Auschwitz, Wolfsschanze oraz o atrakcje z regionów najbardziej popularnych wśród Niemców, jak: Pomorskie, Mazury, Bieszczady i Sudety. Zapytałam też o wycieczki, krótkie weekendowe wypady, które są bardzo popularne w Niemczech. Ofert nie było za wiele, a te ofero36
Krystyna Koziewicz
wane nie spełniały warunków atrakcyjnego weekendu za granicą – w ofercie była raczej tygodniowa trasa po Polsce za 1000 euro niż pobyt rekreacyjno-kulturalny w Kamieniu Śląskim za 200 euro. Byłam zdziwiona, bo w torbie reklamowej miałam prospekt na tygodniową wycieczkę do Iranu w cenie 690 euro, a więc hallo!!!! Obudźta się! Zresztą, o polskiej drożyźnie mówiło się otwarcie i coraz głośniej, tak samo, jak o państwowych kolejach. Na wrocławskim stoisku oberwało się gospodarzom za zlikwidowanie połączenia kolejowego, chociaż tu akurat to nie oni byli winni, bo decyzję podjęła bodaj kolej niemiecka. Jednym słowem nie jest dobrze z polską prezentacją na największych targach turystycznych świata. Poza targami nie jest obecna w przestrzeni niemieckiej choćby na dużych masowych ewentach. Owszem, czasami widnieje na dworcu głównym wielki transparent reklamujący POT, ale to wszystko jest za mało, by przyciągnąć nowych klientów. Na konferencji prasowej ani razu nie wspomniano o Polsce czy o wzroście zainteresowania naszym krajem, wyprzedziły nas Bułgaria i Węgry. I nie dziwota, skoro deleguje się na Targi masę urzędników, którzy nie dbają o reklamę swoich regionów i nie wykazują szczególnej aktywności. Czy nikt nie rozlicza efektów? Przecież to bardzo kosztowna impreza! I tak to dzieje się od wielu, wielu lat. W tym roku poświęciłam trzy dni, by dokładnie przyjrzeć się, jak promują się inne kraje. Byłam pod wrażeniem, jak bardzo zachęcali do spędzania urlopu w swoich krajach. Niestety, my wypadliśmy – moim zdaniem – nie najlepiej. Sama widziałam, że było kiepsko, a wystawcy to potwierdzali. Dlaczego? Oto jest pytanie. W 70. rocznicę wyzwolenia Auschwitz Po okresie trudnym, po straszliwym odcinku wspólnej historii Polski i Niemiec, od 1990 roku Niemcy konsekwentnie realizują politykę mierzenia się ze swoją przeszłością. Edukacja obejmować ma całe społeczeństwo, młodzież szkolną na równi z dorosłymi. Wiele uwagi, 37
Z REGIONÓW
a zatem i funduszy poświęca się archiwizacji i digitalizacji dokumentów historycznych, filmów, zdjęć, nagrań, publikacji itp. Tak ma zostać zachowana pamięć zbiorowa oparta na wiarygodnych źródłach! Mamy razem zapamiętać, na przyszłość! W celu podniesienia rangi wymiany szkolnej Senat Berlina każdego roku zwiększa fundusze na podróże młodzieży szkolnej do miejsc pamięci, jak obozy koncentracyjne w Sachsenhausen koło Berlina, ale i w Auschwitz. Powstał też portal internetowy www.miejscapamieci.org, aby młodzież miała dostęp do obszernej informacji na temat różnych tego typu miejsc. W Niemczech obchody 70. rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Auschwitz transmitowane były na żywo z Bundestagu i z Polski na kilku kanałach telewizyjnych, w pełnym wymiarze, aż do zakończenia uroczystości. Tym bardziej zdumiewa, że na kanale TVP transmisja zakończyła się przed czasem – w trakcie końcowych uroczystości. Zirytowana szybko, przełączyłam na kanały niemieckie, aby siedząc przed ekranem telewizyjnym w tym dniu być razem z byłymi więźniami obozowymi, słuchając ich dramatycznych wspomnień. Zbyt ważna to była data, zbyt istotna rocznica dramatycznego wydarzenia historycznego, aby przerywać telewidzom uczestnictwo, choćby wirtualne! Oj, nieładnie, nieładnie… W tym dniu, czyli 27 stycznia, w Muzeum Żydowskim w Berlinie odbyła się prezentacja książki Erziehung nach Auschwitz autorstwa Rosy Fava, połączone z podium dyskusyjnym z udziałem pedagogów szkół podstawowych i średnich. Aula zapełniona była do ostatniego miejsca, na sali obecni byli przeważnie młodzi ludzie, ale starszych też nie brakowało. O czym dyskutowano? O tym, jak rozbudzić zainteresowanie młodzieży historią kraju ojczystego i kraju emigracji. Stwierdzono, że wiele zależy od inicjatyw pedagogów, choć, jak wspomniała młoda Niemka, o obozach koncentracyjnych dowiedziała się od babci z Polski. Moją wiedzę o II wojnie światowej zaszczepił dziadek oraz ciocia Matylda, która wywieziona została na przymusowe roboty w Niemczech. 38
Krystyna Koziewicz
Przeprowadzone w rodzinach dzieci emigrantów badania pokazały, że tylko dzieci z Palestyny wiedziały, co to jest terror i wojna. Inni uczniowie na ogół nie wykazywali szczególnego zainteresowała historią Niemiec, pomimo, iż dzieci chętnie wyjeżdżały na wycieczki do miejsc pamięci. Po wizycie np. w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen nie rozumiały jednak, dlaczego naziści to zrobili? Najprościej było odpowiedzieć, że z nienawiści do ludzi innej rasy, kraju pochodzenia, wyznawanej wiary, koloru skóry. Dzisiejsza młodzież szkolna, przynajmniej ta w Berlinie, gdzie 80 proc. uczniów stanowią obcokrajowcy, potrafi ze sobą współpracować, choć nie brakuje aktów agresji wśród młodocianych. Wzajemnej tolerancji uczy najbliższe środowisko: rodzina, szkoła, instytucje pozarządowe, organizacje młodzieżowe. Trzeba jednak wciąż i wciąż kontrolować – mówili dyskutanci – a muszą to robić tak rodzice, jak pedagodzy. Ważne jest, by po doświadczeniach wojennych pozostała refleksja i wiedza, że nienawiść do drugiego człowieka, brak tolerancji, poszanowania, respektu przed innością, doprowadza do zbrodniczych pomysłów. Dyskutanci zgodnie doszli do wniosku, że każde zło trzeba tępić w zarodku. Czyli, jak to mówi polskie przysłowie, trzeba pamiętać, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Pamięć o niewinnych ofiarach agresji i terroru powinna być przestrogą dla obecnego i przyszłego pokolenia. Niewidoczni Niemiecki historyk Peter Oliver Loew podjął się nie byle jakiego zadania - napisał tysiącletnią historię Polaków w Niemczech, prawdziwy wehikuł czasu, obejmujący wszystkie historyczne fakty i elementy, połączone w całość. Loew jest historykiem, jego praca powstała więc na podstawie materiałów źródłowych. O Niewidocznych – bo tak definiuje Polaków i Polonię zamieszkałą w Niemczech - rozmawiali z autorem książki Jacek Tyblewski z Funkhaus Europa i dr Piotr Olszówka – filozof, historyk. Miejscem spotkania była sala CBH PAN, a w spotkaniu wziął też udział konsul generalny Tadeusz Oliwiński. …Około dwóch milionów żyjących w Niemczech ludzi to Polacy, osoby mówiące po polsku lub pochodzące z Polski, stanowiące największą po Turkach grupę emigrantów. Peter Oliver Loew opisuje po raz pierwszy historię tej niewidocznej (?) mniejszości – od średniowiecza do czasów współczesnych. Polacy i Polki żyją w Niemczech od stuleci, po podziałach Polski w 18 wieku przez pewien okres ponad jedna trzecia mieszkań39
Z REGIONÓW
ców Prus mówiła językiem polskim jako językiem ojczystym. W czasach industrializacji miał miejsce masowy napływ Polaków do niemieckich centrów przemysłowych, zaś setki tysięcy pracowników sezonowych zaludniały folwarki nad wschodnią Łabą. Podczas drugiej wojny światowej nazistowskie Niemcy sprowadziły miliony Polaków do Rzeszy, wielu z nich zostało tu i po wojnie. Wysiedleńcy, późni przesiedleńcy, uciekinierzy, pracownicy sezonowi do robót polowych i wielu innych dotarło tu później. Nie do wyobrażenia są Niemcy bez Polaków, nawet jeżeli oni sami nie są postrzegani jako Polacy. Ta książka opowiada o ich historii i ich przeżyciach… Dlaczego niewidoczni, skąd ten podtytuł? – zastanawiali się nasi rozmówcy. Właściwie Polacy byli tu zawsze obecni i nigdy nie byli obcy w Niemczech. Z uwagi na sąsiedztwo wiele nas łączyło, choć de facto bardzo trudne jest uchwycenie tego zjawiska. Peter Oliver Loew przechodzi w swojej książce po całości naszej wspólnej historii, przybliżając ludzi, wątki, elementy, tworząc pozbawiony jakichkolwiek uprzedzeń portret Polaków w Niemczech. Autor stwierdza, że fundamentalną rolę w kształtowaniu tożsamości narodowej Polaków odgrywał język ojczysty, który jednak dla wielu był wstydliwy lub stawał się elementem upokorzenia. Jeśli już demonstrowano przynależność narodową to we własnym środowisku, w stowarzyszeniach, a najczęściej w domu. Siłą książki – jak stwierdzili dyskutanci – jest synteza oparta na wybranych życiorysach, które pozwoliły skonstruować wizerunek Polaków w Niemczech. Generalnie, w ogólnej świadomości niemieckiej, polska mniejszość narodowa pozostała z reguły niewidoczna aż do czasu powstania ruchu społecznego „Solidarność” oraz wejścia Polski do Unii. Do dnia dzisiejszego panuje u ludzi starszych przekonanie, że lepiej jest, jeśli nadal będziemy niewidoczni. Natomiast młodzi mają zupełnie odmienną wizję swojego polskiego ja w Niemczech – jest to pokolenie tych, 40
Krystyna Koziewicz
którzy nareszcie chcą, by Polacy w Niemczech byli jak najbardziej widoczni w przestrzeni publicznej. Zatem warto sięgnąć po najnowsze opracowanie historii Polaków w Niemczech, by przejrzeć się głębiej naszej wspólnej historii i samemu ocenić, ile racji jest w podtytule Petera Olivera Loew. Czy to dobrze, że jesteśmy mało widoczną mniejszością czy może sami tego nie chcemy? Tu i tam – ściemnianie Styczniowego popołudnia bieżącego roku, a więc całkiem niedawno, znajoma zaprosiła mnie na noworoczne przyjęcie niemieckiego Towarzystwa Turystycznego. W zaproszeniu znalazła się informacja, że podczas spotkania organizatorzy zaoferują bezpłatny poczęstunek, dokładniej rzecz biorąc – kolację – oraz upominek. Dla każdego uczestnika. Propozycję przyjęłam, choć powątpiewałam w obiecanki cuda-wianki. Znając życie. uznałam deklaracje za chciwy chwyt organizatorów, bo kto dzisiaj rozdaje prezenty bezinteresownie? Nie wiedzieć czemu, od początku byłam sceptycznie nastawiona do kuriozalnych imprez, o których wcześniej słyszałam od mojej sąsiadki. Jak mi się wydaje, pani była nadzwyczaj łatwowierna, bo często widywałam u niej różne przedmioty, na których zakup dawała się naiwnie namówić, a to magnetyczny materac za dwa tysiące euro, a to zdrowotna poduszka za 200 euro, czy witaminy po 550 euro jedna seria, ale żeby poskutkowało – potrzebne były dwie. Kupowała, bo wierzyła, że będzie zdrowa od tych przedmiotów o magicznej mocy. Prasa niemiecka donosi czasem o nabieraniu ludzi w starszym wieku i nabijaniu ich w przysłowiową butelkę. Moja sąsiadka jest tego przykładem, niestety nie dało się jej wytłumaczyć, że ma być ostrożna. Przyjęłam zaproszenie znajomej ze względu na nasze dobre relacje. Zapewniała mnie, że chodzi o turystyczne prezentacje, a ponieważ zamierza wybrać się w świat, to akurat coś dla niej. No dobrze – pomyślałam. Spotkanie miało miejsce w restauracji w centrum Berlina, która ma nawet dość dobre wpisy (zajrzałam na stronę internetową, to wiem). Poszłam pod wskazany adres, gdzie znajoma już wypatrywała mnie w oknie, oznajmiając przy powitaniu, że chyba mi się nie spodoba. No i miała rację, bo już na pierwszy rzut oka było widać, że będzie paskudnie. Bo oto weszłam do cuchnącej od papierosów sali o ponurym wystroju, stoły poustawiane jak na partyjnym zebraniu i żadnych oznak, że to – niby – jubileuszowe, noworoczne przyjęcie. Spoglądając na uczestników przeżyłam drugi szok. Trzon zebranych 41
Z REGIONÓW
stanowili staruszkowie, na moje oko – w wieku 80-90 lat. Później okazało się, że byli jeszcze starsi, jak np. kobieta licząca 105 lat! Ciekawskim wzrokiem wodziłam po sali, zobaczyłam „prezydialny” stół, na którym leżały rozmaite produkty: biżuteria, wypolerowane garnki, odkurzacz, jakieś dziwne lampy, patelnia i komórka dla seniorów. Czyli wiadomo, w co mnie znajoma wpakowała. Chciałam zrobić w tył zwrot, ale sąsiadka przekonała mnie, bym jeszcze chwilę odczekała. Organizatorzy szybko dostrzegli moją skwaszoną minę, usłyszałam uszczypliwe uwagi. „Co ci szkodzi?” – mówiła znajoma – „Najwyżej pośmiejemy się”. Do śmiechu nie było jednak ani razu, ani tyci, tyci…! Kiedy już wszyscy uczestnicy na własny koszt pozamawiali napoje, zaczęła się pierwsza prezentacja. Na pierwszy rzut poszła nadzwyczajna w świecie poduszka – taka prostokątna, super wygodna do przytulania, na której zmieści się cała głowa – wynikało z objaśnienia – po bokach ma dużo wolnego miejsca do przytulania, bo każdy powinien mieć własną. I tak przez 20 minut wymieniano przyjemności z puchatą poduszką. To cudo poszło w obieg, można było dotykać, przytulić, więc ludzie wyrażali zachwyt, kiwali potakująco głowami, przyznając rację prowadzącemu. Wtedy pojawiła się informacja, że kto natychmiast za jedyne 99 euro kupi tę poduszkę, otrzyma dodatkowo „piękne” prezenty. Zgłosiły się cztery osoby, wyciągając pieniądze z kopert pełnych banknotów. Szczęśliwcy otrzymują prezenciki – bezcenne badziewie z pchlich targów, jak uchwyt do zbierania śmieci, żeby się nie schylać, rękawice i skarpetę do podgrzewania w mikrofalówce. Pozostali, którzy nie zdecydowali się od razu, spoglądali z zazdrością, że przegapili okazję, bo od tej pory poduszka dla niezdecydowanych podrożała, dając tym samym wyraźny sygnał, co oznacza szybka decyzja. Zaraz potem w ruch poszły trzy garnki antybakteryjne, mega energooszczędne za jedne 1200 euro, komórka seniora z budzikiem za 199 euro, patelnia za 299 euro, mini odkurzacz za 299 euro oraz lampy rozgrzewające: mała – za 1600 euro, duża – za 3200 euro. Wymieniając ceny prowadzący bezustannie powoływał się na uszczęśliwioną żonę – posiadaczkę tychże produktów. Ludzie zaczynają nabierać ochoty bycia szczęśliwym, postanowili zostać posiadaczami porcelanowej patelni, lekkiego odkurzacza i uzdrawiającej lampy. Przy okazji rewelacja – prezentowane eksponaty są wyprodukowane w Chinach i Korei, które aktualnie na świecie są liderami w eksporcie, a jakość jest najwyższa (to już nie niemiecka?). Zauważam, że ludzie wierzą w każde słowo prezentera i potakują mu. A mnie ciśnienie skacze niebotycznie – nie można przecież bezkarnie wysłuchiwać takich bzdetów! I te dające się 42
Krystyna Koziewicz
zewsząd słyszeć głosy starszych ludzi, użalających się na obolałe ręce, nogi, kręgosłup. Uzdrawiająca lampa to dla nich zbawienie! Kupują lepszą wersję, tę za 3200 euro i dodatkowo otrzymują wszystko, co jest wystawione na stole, łącznie ze świecącą biżuterią. Uczestnicząc w tej dziwacznej tragikomedii nie wytrzymałam i ostentacyjnie wyszłam, co też pewnie przyniosło ulgę prowadzącemu, bo po co mu taka, co nie wykazuje zainteresowania kupnem i jeszcze kpiny sobie urządza! Okazało się, że przegapiłam wiele okazji do śmiechu, kiedy ludzie po trzech godzinach totalnego wyczerpania kupowali drobiazgi za niby symboliczne jedno euro, a gdy przychodziło do płacenia to kwota wynosiła 20 euro (no bo przecież tak się tylko mówi – wyjaśniał prowadzący zdziwionym). Był też trik z darmową kolacją, do której trzeba sobie było zakupić napoje. Zapytałam znajomą, co o tym sądzi, ale nie potrafiła mi niczego logicznie wytłumaczyć. Był to klasyczny pokaz wciskania starszym ludziom produktów, które na co dzień za znacznie mniejsze pieniądze można dostać w każdym domu towarowym albo w internecie. Być może osoby, które nie mają siły iść do sklepu. korzystają z tego typu prezentacji. Im jesteśmy starsi, tym bardziej przecież potrzebujemy przedmiotów, które zlikwidują bóle i ułatwią życie. Niełatwo jest być wydanym na pastwę starczej niedołężności. Wiedzą to organizatorzy i rozmaitej maści pośrednicy, sprzedawcy, prezenterzy, wiedzą też, że emeryci mają oszczędności, po które lekką ręką sięgną. I wiedzą, że ci ongiś pełni energii życiowej ludzie tęsknią za sytuacjami towarzyskimi. Kiedyś życie toczyło się wśród ludzi, teraz człowiek zostaje sam z bólem i lękiem. Jak przyjemnie pójść na imprezę noworoczną czy na spotkanie jubileuszowe, jak przyjemnie dostać upominki, lampkę wina, ciasteczko, a czasem nawet obfitą kolację. Ach, jak przyjemnie… Krystyna Koziewicz
43
Sława Ratajczak
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980 BOHATEROWIE SĄ WŚRÓD NAS Sława Ratajczak W 90-letniej niemal historii Gdyni było sporo przykładów patriotyzmu i umiłowania wolności. Od początków istnienia miasta wyzwalało się wśród kaszubskiej ludności i przybyszy swoiste poczucie dumy, wyrosłe z wysiłku i pracy, z wiary w moc niepodległej ojczyzny, która po 123 latach niewoli odzyskała morską granicę. Pracowitość i honor nadawały sens życiu gdynian nawet w momentach tragicznych, wojennych. W ponurych latach komunizmu, gdy utracono nadzieję na poprawę bytu, na poszanowanie i godność, gdy przelała się czara upokorzeń, a zakłamanie i ignorancja władz sięgnęły zenitu, portowa Gdynia, słynąca z wielu zakładów i stoczni, nie wytrzymała. W przedświąteczny czas roku 1970 na jej ulicach rozlała się krew. To już 45 lat od wydarzeń, które nazwać winniśmy Gdyńskim Powstaniem Grudniowym. Ono właśnie było zaczynem dążeń niepodległościowych i wiodło przez 10 lat ku „Solidarności”, ku zwycięstwu, które odmieniło oblicze Polski. Jego bohaterowie dali dowód męstwa i nieugiętej, przeciwnej reżimowi postawy. Zasługują na najwyższe uznanie. W Kilonii, w Niemczech, znany jest jeden z uczestników tamtych, historycznych wypadków – pan Waldemar Malinowski. On wszystko przeżył, zapisał i zapamiętał. Dla niego to wcale nie tak odległa historia, lecz wspomnienie smutne, bolesne, które powraca raz po raz. To także przemyślenia nad sensem bohaterstwa, nauką płynącą z historii, nad sprawiedliwością ludzką i boską. Nie kryje, że ogarnia go niekiedy gorycz, zwątpienie, smutek, a nawet irytacja. Jakże inaczej mówić o ludziach zasłużonych, lecz w Polsce zapomnianych? Jak przybliżyć ich sylwetki młodemu pokoleniu, które ma uczyć się prawdy i waleczności w Upamiętnienie Powstania Grudniowego w Gdyni w 2014 obliczu zagrożeń? 44
Jakimi słowami opisać po latach osamotnienie i żal najdzielniejszych? Pytań jest wiele. Powróćmy do grudnia roku 1970. Wszystko zaczęło się, gdy I sekretarz PZPR Władysław Gomułka poinformował o wprowadzonych podwyżkach artykułów codziennej konsumpcji. W poniedziałek 14 grudnia, dwa dni po owym przemówieniu, zastrajkowali robotnicy Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Doszło do starć przed budynkiem Komitetu Wojewódzkiego Partii, Dworcem Głównym, na Wałach Jagiellońskich i Rajskiej. W rejon Trójmiasta ściągnięto jednostki milicyjne, zarządzono podwyższony stan gotowości bojowej i wprowadzono do akcji oddziały wojsk wewnętrznych. Na posiedzeniu Egzekutywy KW Zenon Kliszko powiedział, że jest to kontrrewolucja, którą zdławić należy przy pomocy siły, nie bacząc na ofiary. Gdyńscy robotnicy nie wytrzymali. Założyli w dniu 15 grudnia Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i wynegocjowali porozumienie z przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej Janem Mariańskim. Ten uznał protest za legalny. Młody Waldemar Malinowski, pracownik Warsztatów Głównych Zarządu Portu Gdynia, włączył się w działalność Komitetu. Uczestniczył w pierwszym, wieczornym zebraniu w Zakładowym Domu Kultury przy ulicy Polskiej. Nie wszedł w skład Komitetu, ale dyskutował, postulował i miał poczucie zaangażowania w istotne robotnicze problemy. Kiedy około godziny 22 opuszczał siedzibę obrad, nie przypuszczał nawet, co jeszcze się wydarzy. Nie wiedział, że ratuje się przed aresztowaniem i brutalnym atakiem milicji. Jeszcze tej samej nocy do siedziby komitetu wtargnęły przemocą siły porządkowe i okrutnie obeszły się z delegatami. Ciężko pobitych wywieziono natychmiast do więzienia w Wejherowie. W dniu 16 grudnia w gdyńskich zakładach panowała dezorganizacja; nie przystąpiono do pracy, relacjonowano i komentowano wypadki. Narastał lęk przed tym, co miało nadejść. I stało się. W czwartek 17 grudnia rozegrał się dramat. Być może nie doszłoby do niego, gdyby nie pamiętne przemówienie Stanisława Kociołka, w którym apelował: Jeszcze raz ponawiam, stoczniowcy, adresowane do was wezwanie – przystąpcie do normalnej pracy! Są do tego wszystkie warunki, jest to jakże potrzebne, by już wkrótce móc w spokoju świętować, móc witać Nowy Rok. Gdyńscy stoczniowcy i portowcy uwierzyli i rankiem, w czwartek 17 grudnia, udali się do pracy. Na stacji Szybkiej Kolei Miejskiej Gdynia-Stocznia doszło do tragedii. Z karabinów maszynowych strzelano do bezbronnego tłumu. Na miejscu zginęło kilkunastu młodych ludzi. Krew polała się tego dnia także w okolicach Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i w innych jeszcze miejscach miasta. Waldemar Malinowski poszedł tego dnia także do pracy, ale nie pozwolono mu wejść na teren warsztatów. Zamierzał powrócić do domu na Warszawską. To, co ujrzał idąc ulicami Gdyni, było wprost niewiarygodne 45
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
i przerażające. Przed Szpitalem Miejskim dostrzegł rannych i kałuże krwi. Lekarze i pielęgniarki na ulicy udzielali pierwszej pomocy tym, których co chwilę dowożono. Ludzie byli wystraszeni i oburzeni. To był widok, jakiego nie spodziewał się. Jeszcze gorsze rzeczy ujrzał, gdy z kolegą znaleźli się po drugiej stronie dworca na Czerwonych Kosynierów. Oto fragment jego wspomnień: …spotkaliśmy kilkudziesięcioosobowy pochód, który utworzył się za osobami, niosącymi na zwykłych białych drzwiach zastrzelonego młodego chłopca. Wśród maszerujących osób spotkałem mojego młodszego, 17-letniego brata Mirosława. On opowiedział mi krótko, że idą od przystanku kolejowego Gdynia-Stocznia, aby pokazać mieszkańcom Gdyni ofiarę tych wydarzeń i bestialskiej decyzji strzelania do bezbronnych ludzi. Spojrzałem na leżące nieruchomo ciało młodego człowieka. Na jego szyi widoczna była duża rana postrzałowa i zakrzepła krew. Nie dawał już żadnych znaków życia. Pomimo to, wziąłem jego rękę, aby sprawdzić puls. I ręka i twarz, były zimne. Niestety, ten chłopak nie żył już od pewnego czasu. Jego ciało przykrywała biało-czerwona flaga narodowa. (...) Drzwi były niesione przez sześciu młodych i zdecydowanych kolegów, którzy nadawali całemu pochodowi tempo marszu. Dołączyliśmy. Bez przerwy wznosiliśmy okrzyki „Milicja morduje!” Tak dotarliśmy od Dworca PKP, do skrzyżowania ulicy Podjazdowej z ulicą 10 Lutego. Waldemar Malinowski doskonale zapamiętał szczegóły tego żałobnego pochodu, który raz po raz atakowany był zrzucanymi z helikopterów petardami z gazem łzawiącym. Niebezpiecznie było zwłaszcza przy wiadukcie, tuż przy Poliklinice Dziecięcej. Zapamiętał także twarze niektórych tajemniczych prowokatorów, którzy usiłowali rozproszyć manifestantów na skrzyżowaniu 10 Lutego i Swiętojańskiej. Niestrudzenie szliśmy dalej w kierunku Miejskiej Rady, aby po chwili zatrzymać się na wysokości kościoła Najświętszej Marii Panny. Ksiądz z tej parafii wyszedł nam na spotkanie.W prawej ręce trzymał kropidło, a w lewej niósł czarny krzyż. Odmówiliśmy wspólną modlitwę i ksiądz poświęcił ciało Zbyszka Godlewskiego. Czy był to ksiądz Edmund Wierzbowski? Zapewne. Poczułem głęboki żal i rozpłakałem się. Podobnie zareagowali idący z nami koledzy, a także mój brat Mirek, idący cały czas po prawej stronie pochodu. Waldemar Malinowski jeszcze przez rok po owych krwawych wydarzeniach pracował w gdyńskim porcie. Spokoju nie odzyskał i nie potrafił pogodzić się z istniejącą rzeczywistością. Rana zadana jego miastu, była otwarta, a serce wciąż płakało. Władzę nadal dzierżyli aktywiści, dla których puste slogany i zakłamana ideologia znaczyły więcej niż człowiek i jego byt. Nie umiał odnaleźć się wśród tych, co tak szybko zapomnieli, o co toczył się bój. W październiku 1971 roku zdecydował się 46
Sława Ratajczak
z kolegą opuścić Polskę. Nielegalnie, bo jakże inaczej? Ukryci w kontenerze na pokładzie statku M/S „Jasło” przedostali się szczęśliwie na Zachód. Po prostu, wyskoczyli za burtę, z ukrycia w Kanale Kilońskim w okolicy Neuwittenbek. Wyszli na brzeg i na najbliższym posterunku policji oświadczyli, że chcą w Niemczech pozostać. Otrzymali azyl polityczny. Plan przemyślany w Gdyni i tam u nabrzeża zapoczątkowany, powiódł się. A czy wszystko się pomyślnie ułożyło? W większości tak. Waldemar Waldemar Malinowski, 1971 Malinowski to człowiek z charakterem, z poczuciem godności, wiedzą i rozwagą. To dziś autorytet wśród Polonii, niestrudzony działacz i organizator. To „łącznik” pomiędzy Kilonią i partnerską Gdynią. Szybko uzupełnił w Niemczech wykształcenie, zdobył nowe umiejętności, wkrótce miejsce pracy, stanowisko i uznanie. Tylko do Polski nie było mu łatwo, ani prosto. Po 17 dopiero latach, w lipcu 1988 roku, po wielu staraniach odwiedził Gdynię i spotkał się matką. Już stał pomnik Ofiar Grudnia autorstwa Stanisława Gierady. Stał, bo przecież jednym z najważniejszych postulatów sierpniowego strajku roku 1980 było wybudowanie pomników Bohaterom Grudnia. Wspomnienia powróciły. Przeszedł tymi samymi ulicami, co owej pamiętnej zimy. Synom opowiedział, jak walczyło się za chleb i wolność, nową Polskę. Wstąpił do kościoła Najświętszego Seca Jezusa, gdzie wciąż jeszcze trwał na swym posterunku nieustraszony bojownik wolności i suwerenności, przyjaciel jego rodziny, prałat Hilary Jastak. W tamtejszej kaplicy do dziś znajdują się drzwi, na których niesiono Zbyszka Godlewskiego, w piosence nazwanego Jankiem Wiśniewskim. Pan Waldemar Malinowski jest człowiekiem skromnym, który o swych zasługach i osiągnięciach mówi mało. Do zwierzeń trzeba go nakłaniać. A warto, bo niewielu wśród nas bohaterów, niewielu, którzy angażują się w tyle pożytecznych spraw, zwłaszcza coroczne obchody Gdyńskiego Powstania. I warto pytać o to, jak wspomaga dawnych swych towarzyszy, weteranów pamiętnych grudniowych dni. Oni dobrze wiedzą, że tamta masakra to zbrodnia nieosądzona, że sprawiedliwości nie stało się zadość, a zasług walczących nikt nie wynagrodził. Nad tym także należy się zastanowić, by nie zatracić wiary w nieustannym pochodzie ku wolności. Sława Ratajczak 47
Bogdan Żurek
PRZED WIELKIM SIERPNIEM WSPOMNIENIA STOCZNIOWCA (FRAGMENTY) Bogdan Żurek W roku 1982 paryska „Kultura” i Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa ogłosiły konkurs na wspomnienia z lat 1976-1982. Praca Bogdana Żurka wyróżniona została trzecią nagrodą, stając się niezwykle cennym dokumentem o czasach komunistycznego zniewolenia. Autor opisuje w nich, jak został stoczniowcem, warunki pracy, a także sam strajk w Stoczni Gdańskiej, swoją działalność w NSZZ „Solidarność”, stan wojenny i uwięzienie, zakończone deportacją. Miał on bowiem niecałe trzy dni na opuszczenie kraju. List redaktora paryskiej „KultuPonieważ sierp ry” Jerzego Giedroycia do autora niowy strajk jest wspomnień stosunkowo dobrze udokumentowny, publikujemy fragmenty wspomnień, dotyczące okresu przedsolidarnościowego. Autor opatrzył je objaśnieniami i śródtytułami. „Wspomnienia stoczniowca” zostały napisane jesienią 1982 roku, zaraz po zwolnieniu z więzienia i opuszczeniu kraju przez autora. Bilet w jedną stronę Wspaniała przygoda z „Solidarnością” zaczęła się dla mnie wiele lat wcześniej. Po skończonym technikum pracowałem w drogownictwie, mieszkając z rodzicami w Bartoszycach, małym warmińskim miasteczku ze swoim centrum rozrywkowym, składającym się dwóch kawiarni i tyluż restauracji. Była połowa grudnia 1970 roku. W środkach masowego przekazu ogłoszono podwyżkę cen na artykuły mięsne. Mieszkańcy pomstowali na czym świat stoi. Zbliżały się przecież bożonarodzeniowe święta, a tu taki „prezent” pod choinkę. W małym miasteczku byliśmy bezsilni. Zaczęły jednak docierać do nas 48
wieści, że robotnicy Gdańska nie skończyli na narzekaniu. Wyszli na ulice i czynnie zaprotestowali przeciw dalszemu zubożaniu społeczeństwa. Potwierdziło to buńczuczne przemówienie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza. Natomiast gdy do miasteczka wrócili miejscowi milicjanci bez swojej „nyski”, którą stracili – jak wieść niosła – w Gdańsku, byliśmy pewni, że robotnicy tak tanio swej skóry nie sprzedali. Nastąpiła zmiana ekipy. Gierek swój chłop, robociarz z Zachodu – na pewno nie popełni poprzednich błędów. Tak trąbiono w prasie, radiu i telewizji. Stoczniowcy na błagalne „Pomożecie?”, gromko wołali: „Pomożemy!”. Obraz telewizyjny nie kłamał. Dzisiaj wiem, że kłamał, gdyż sławne stoczniowe „Pomożemy” było mitem, propagandową manipulacją. Na oryginalnym nagraniu nie słychać żadnego „Pomożemy!”. Gierek rzeczywiście zadał pytanie: „No to jak, towarzysze, pomożecie?”. Odpowiedziały mu jednak słabe brawa, bez żadnego okrzyku, który stworzyła poźniej komunistycztna propaganda. Relacje świadków też są zgodne – nie było żadnego „Pomożemy!”. Ten okrzyk to tylko mit, pokutujący zresztą do dzisiaj. Wtedy jednak – poddany tej manipulacji – odbierałem to inaczej. Widziałem w telewizyjnych dziennikach, na spracowanych twarzach gdańskich robotników. wyrazy radości, nadziei i zdecydowania. Wierzyłem, że rzeczywiście mogą pomóc i pomogą. Jacyż oni byli wspaniali! Nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca. Muszę być wśród nich! Jak to zrobić? Molestowałem tym pragnieniem całą rodzinę, bliższych i dalszych znajomych, aż pewnego dnia ojciec przypomniał sobie o dalekim kuzynie z Gdańska. Okazało się, że jest on pracownikiem stoczni. Nie bez trudu zdobyłem jego adres i po rozliczeniu się w moim dotychczasowym zakładzie pracy, ruszyłem na spotkanie z owianym już legendą miastem. Była druga połowa lutego 1971 roku. Jak po wojnie Do Gdańska dojechałem wczesnym rankiem. Przywitał mnie wypalony i zdemolowany dworzec PKP. Wrażenie niesamowite. To była tylko „przygrywka” do tego, co zobaczyłem po chwili. Wychodząc na zewnątrz, po prawej stronie, ujrzałem bowiem zgliszcza gmachu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ta komunistyczna twierdza – niedostępna zwykłemu obywatelowi – przedstawiała, bez swego strzelistego dachu, żałosny widok. Na każdym kroku widoczne były ślady niedawnych walk. Świadczyły o tym 49
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
okopcone budynki, pozbawione bruku ulice i chodniki bez płyt. Siedziba ówczesnej Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych straszyła zniszczoną elewacją i wybitymi szybami. Czułem, że musiała się tutaj rozegrać straszna tragedia. Godzinami błądziłem zszokowany po ulicach Gdańska nim udałem się na poszukiwanie kuzyna. Mieszkał w Oliwie. Przywitany zostałem bardzo serdecznie, mimo że nigdy się wcześniej nie widzieliśmy. Okazało się, że może mi pomóc w przyjęciu do pracy w stoczni, mimo wprowadzonego zakazu zatrudniania ludzi „zza bramy”. Kuzyn był bowiem sekretarzem oddziałowej organizacji partyjnej jednego z największych wydziałów stoczni. Nie wiedziałem o tym wcześniej, więc się wahałem czy skorzystać z jego wpływów. Mój stosunek do partii był już wtedy jednoznaczny. Zdecydowały o nim przeżycia ojca, powojennego pioniera na Warmii. Kierował on przedsiębiorstwem budowlanym, całą swoją energię wkładając w powojenną odbudowę naszego miasteczka. Dyrektorowanie trwało jednak do czasu, gdy nakazano mu wstąpienie do partii. Nie wyrażając na to zgody, był skazany na stopniową degradację, odchodząc na emeryturę jako podrzędny urzędnik. Często za życia (zmarł w kwietniu 1981 roku) mówił do mnie: – Może ja tego nie doczekam, ale ty na pewno. Ta banda będzie musiała ustąpić! Przeżycia ojca, jego opowiadania o wręcz bezgranicznej władzy partii, odpowiednio naświetliły mi „cele i zadania” tej organizacji. Cóż jednak miałem zrobić? Zostać wymarzonym stoczniowcem, korzystając z „pleców” wpływowego kuzyna, czy też wracać na Warmię? Mimo wszystko wybrałem to pierwsze. Oczywiście o etacie umysłowym nie można było marzyć. Zaproponowano mi stanowisko trasera-markiera na wydziale K-l (traser-markier to stoczniowiec, nanoszący z rysunku technicznego na blachy kształty elementów, które należało wyciąć). Po badaniach lekarskich i przeszkoleniu BHP (w sali, która 9 lat później będzie sławna na cały świat!) udałem się na wydział, gdzie wydano mi ubranie robocze, buty ochronne, hełm, rękawice i przekazano pod opiekę mistrza. Dnia 24 lutego 1971 roku zostałem stoczniowcem, pracownikiem Stoczni Gdańskiej z numerem ewidencyjnym K1-73858. Pomożemy! Ogromna hala i przeraźliwy hałas powitały nowonarodzonego stoczniowca. Nad moją głową przesuwały się potężne suwnice z uczepionymi 50
Bogdan Żurek
do nich stalowymi płytami. Umorusani ludzie walili młotami w blachy, inni zaś palnikami acetylenowymi je cięli. Maszyny, sunąc po specjalnych torach, przepalały na wylot niezwykle grube płaty. Nic z tego nie rozumiałem. Byłem zszokowany i wystraszony. Idąc za mistrzem co chwila potykałem się o obrobione już elementy. Moje nogi chroniły jednak potężne buty z żelaznymi kapami. Za chwilę miałem poznać pierwszych stoczniowców, bohaterów grudniowych dni. „Jacy oni są?” – to pytanie nie dawało mi spokoju. Przywitano mnie w brygadzie dosyć oschle, nakazując obserwować obsługujących maszynę robotników. Sądziłem, że „nowemu” zaczną opowiadać o swoich przeżyciach, o walkach na ulicach Trójmiasta. Nic z tych rzeczy. Zacząłem więc podpytywać o te, przecież tak niedawne czasy. Odpowiadali niechętnie, zbywając mnie półsłówkami. Wyraźnie nie chcieli wracać do tamtych dni. Gdy po jakimś czasie stałem się zbyt natarczywy, jeden z nich wypalił wprost: – Nie jesteś czasami, przyjacielu, z UB? Dopiero później dotarło do mnie, że niechęć do rozmów o Grudniu miała dwa podłoża. Pierwsze, to rozmiary tragedii, jaka rozegrała się na ulicach miasta, drugie – strach przed wszechwładną „bezpieką”. Mówiono: „Było – minęło, teraz będzie lepiej”. Partia nie zasypywała gruszek w popiele. Działano ostro, by zatrzeć swój nadszarpnięty wizerunek. Na wydziałach stoczni odbywały się zebrania załóg, gdzie czerwoni prominenci obiecywali złote góry. Bywałem na tych spotkaniach na początku 1971 roku. Spisywano dziesiątki robotniczych postulatów. Od rękawic roboczych, sanitariatów, umywalni, do podwyżek płac oraz oddania pod sąd winnych grudniowej masakry. Stwarzało to pozory demokracji. Robotnicy mogli się swobodnie wypowiadać, krytykować kierownictwo i dyrekcję zakładu oraz wieszać psy na poprzedniej, gomułkowskiej ekipie. Wyznaczano terminy realizacji poszczególnych żądań, zapewniano o ich dotrzymaniu. Wydawało się, że tym razem władza uczciwie rozmawia ze światem pracy. Zaczynaliśmy wierzyć w lepsze jutro, a już nikt nie sądził, że kiedyś jeszcze ktoś odważy się strzelać do robotników. Poprawa atmosfery w zakładzie zaowocowała zwiększoną samodyscypliną oraz wydajnością. Zaczęliśmy „orać”. Budujemy statki Wydział K-l, na którym pracowałem, zajmował się tzw. obróbką i prefabrykacją kadłuba statku. Dostarczane z hut stalowe płyty były u nas czyszczone i konserwowane. Z tak przygotowanego materiału wy51
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
cinano odpowiednie elementy. Te z kolei transportowano na wydziały, zajmujące się montażem sekcji lub bezpośrednio na pochylnie. Pracowaliśmy na akord w systemie trzyzmianowym, czyli 24-godzinnym. Nigdy jednak nie było pełnej obsady trzech zmian. Na przykład, moją maszynę, tnącego blachy niemieckiego „Messera”, obsługiwało dwóch stoczniowców. By zapewnić ciągłość, potrzebowaliśmy sześciu robotników. Tymczasem w brygadzie było nas tylko czterech, co wymuszało dwunastogodzinny rytm pracy. Jeden tydzień od 6.00 do 18.00, drugi od 18.00 do 6,00 rano. Sobót wolnych nie było. Odmowa pracy w nadgodzinach nie wchodziła w rachubę. Można było wylecieć pod byle pozorem, a przynajmniej być przesuniętym do gorszej, mniej płatnej fuchy. Nikomu też nie zależało na podpadnięciu u rozliczanego właśnie z przepracowanych godzin mistrza. Na dodatek, od mistrza zależało – i nie jest to żadna przesada – wiele, a może i jeszcze więcej. Oczywiście nadgodziny podwyższały znacząco nasze zarobki, które wynosiły nawet 12 tysięcy złotych miesięcznie (tyle zarabiałem po kilku latach, będąc już wysokowykwalifikowanym stoczniowcem). Były to na ówczesne czasy bardzo duże pieniądze. Żona, nauczycielka, zarabiała trzy razy mniej. Nie dziwota więc, że zazdrość biła z oczu zwiedzających stocznię wycieczkowiczów, gdy przewodnik oznajmiał, że na tym stanowisku zarabia się tak zawrotne sumy. Nie dodawał jednak, że w jednym miesiącu mamy po 100 nadgodzin, czyli pracujemy półtora miesiąca. Godziny się zgadzały Zwykły śmiertelnik zza bramy nie zdawał sobie absolutnie sprawy, w jakich warunkach pracują stoczniowcy. Przedwojenna hala nie gwarantowała bezpieczeństwa i higieny pracy. Ogromne bramy, przez które z jednej strony dostarczano blachy, a z drugiej wyjeżdżały pociągi, zabierające gotowe elementy, powodowały niesamowite przeciągi. Przy braku urządzeń ogrzewczych, zimą trudno było wytrzymać. Grzaliśmy się palnikami acetylenowymi, którymi również gotowaliśmy przyniesioną z domu herbatę. Latem zmorą był gorąc i zapylenie, przekraczające wszelkie dopuszczalne normy. Wentylacja nie działała. Słabe oświetlenie powodowało pomyłki przy wymierzaniu elementów. Wypadkowość rosła w zastraszającym tempie. Głównie z powodu ciągłego zwiększania planów, zbyt wielkiej ilości sprzętu na małej przestrzeni, braku odpowiedniej odzieży ochronnej, a przede wszystkim przemęczeniu załogi. Najczęściej spotykanymi obrażeniami były poparzenia, zranienia kończyn oraz stłuczenia. Nie omijały też stoczni wypadki śmiertelne. W 52
Bogdan Żurek
przypadku przebywania pracownika na zwolnieniu lekarskim, pozostała część brygady musiała wykonać narzucony plan, pracując wielokrotnie i po 16 godzin na dobę. Często było to niemożliwe, więc mistrzowie, by „ratować” godzinowy plan, a także siebie i płace swoich ludzi, kombinowali w dziale technologicznym lewe karty pracy, które przekazywali na warsztat. Tym to sposobem godziny się zgadzały, płace też, tylko produkcji z tego nie było. Maciek to stoczniowe imię Gdy rozpoczynałem karierę stoczniowca, dziewczyna moja studiowała na Uniwersytecie Gdańskim. Pobraliśmy się w lipcu 1971 roku. Własne mieszkanie było marzeniem ściętej głowy. Zaczęła się wędrówka po prywatnych kwaterach. Nie było łatwo, gdyż właściciele niechętnie godzili się na zameldowanie młodego małżeństwa, z obawy przed dzieckiem. Żona kończy studia, broniąc z powodzeniem pracę magisterską, a 18 kwietnia 1974 roku rodzi upragnionego syna. Co za radość! Z jego imieniem powiązana jest Stocznia Gdańska. Jeszcze przed porodem koledzy stoczniowcy, na drodze swoistego konkursu, wybrali mu bowiem dwa imiona – Maciej i Adam, zakładając zawczasu, że będzie to syn. Jak to zrobili? Na ogromnych stalowych blachach wypisali kredą kilkanaście propozycji. Głosowano, stawiając obok imion kreski. Wygrał Maciej przed Adamem i zgodnie z wolą gdańskich stoczniowców syn nosi te dwa imiona. Pierwsze miesiące żona z Maćkiem przebywali u teściowej na Warmii. Tam były lepsze warunki. Chcieliśmy jednak być razem. Wybłagałem więc u właścicieli wynajmowanego na Stogach pokoiku zgodę na ich zamieszkanie. Ciasnota była niesamowita, 8 metrów kwadratowych, a w nich my z niemowlakiem. Cieszyliśmy się jednak bardzo. Dzięki wspomnianym nadgodzinom zarabiałem względnie dobrze. Znając fatalne warunki w żłobkach, mogliśmy więc sobie pozwolić, by to żona opiekowała się synem. Wyszło mu to na dobre, gdyż nie mieliśmy z nim większych kłopotów zdrowotnych. Czerwiec 1976 Mijał rok za rokiem, pogrudniowe postulaty poszły w zapomnienie. Nadszedł czerwiec 1976 roku i drastyczne podwyżki cen mięsa. Z tamtego okresu wspomina się przede wszystkim Radom i Ursus. Tam represje były największe. Stocznia nie pozostała jednak na uboczu. 25 53
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
czerwca wybuchł w zakładzie strajk, w trakcie którego dała o sobie znać duża już świadomość i rozwaga załogi. Mimo, że doszło do kilku prób wyprowadzenia strajkujących na ulice miasta, stoczniowcy nie dali się sprowokować. Był to więc strajk okupacyjny, powtórzony z tak wielkim powodzeniem cztery lata póżniej. Zapadły decyzje kontynuowania go do czasu odwołania podwyżki cen mięsa. W wieczornym dzienniku telewizyjnym ówczesny premier Piotr Jaroszewicz oznajmił, że po „konsultacji” w zakładach pracy, postanowiono nie zmieniać cen artykułów mięsnych. Powiadomiono również o „warcholskich” wybrykach w Radomiu i Ursusie. W stoczni odwołano strajk i trzecia zmiana o godzinie 22 rozpoczęła pracę. Represje jednak nie ominęły stoczniowców. Wszyscy pracownicy, którzy byli bardziej aktywni, widoczni podczas strajku, zostali zwolnieni. Robiono to w sposób szczególnie perfidny. Całą akcję, żeby nie wywołać niepokojów, rozłożono w czasie. Niektórzy z wyrzuconych otrzymali nakaz opuszczenia województwa gdańskiego. Za bramą znalazło się około 90 kolegów. O tym mogliśmy się przekonać dopiero po sierpniu 1980 roku. Punkt 4 Porozumienia Gdańskiego gwarantował bowiem przywrócenie poprzednich praw osobom, zwolnionym po strajku 1970 i 1976 roku. W tym czasie Gierek urządzał masowe wiece swego poparcia w całej Polsce. Potępiano na nich „warchołów” z Radomia i Ursusa. Cyrk taki odbył się również w Gdańsku na Starym Mieście, ale bez stoczniowców, gdyż za wyjątkiem aktywu partyjnego, żaden z nich nie miał tam prawa wstępu. Na teren szczelnie otoczony oddziałami milicji dziesiątki autobusów dostarczyły „manifestantów” z terenu całego województwa. Z nich to wysiadali rzekomi „przedstawiciele” stoczni i portów. Wręczano im odpowiednie transparenty i flagi, by bezpośrednią transmisją oszukiwać resztę kraju. Tak jak górnicy w Katowicach, tak i stoczniowcy w Gdańsku mogli tę farsę oglądać tylko w telewizji. Śmiechu było co niemiara, Przez wiele tygodni „występy stoczniowców” przed Gierkiem stanowiły przedmiot kpin i żartów. Gwoli ścisłości należy dodać, że od tego czasu, Gierek tylko raz zjawił się w Gdańsku, odwiedzając stocznię w niedzielę, przy całkowitym braku załogi.
Bogdan Żurek
mnie sekretarz oddziałowej organizacji partyjnej, wręczając deklarację wstąpienia do PZPR. Z jego ust usłyszałem, że stanowisko, które zajmuję jest kierowniczym. – Jako bezpartyjny nie możesz być mistrzem! – oświadczył bez ogródek. Zwodziłem go jak mogłem, lecz naciski były coraz silniejsze. Wypowiedziałem się wtedy w szerszym gronie, że nie chcę robić im frekwencji na zebraniach i wstąpię do PZPR, gdy dojrzeję ideologicznie. Na pewien czas miałem spokój. O moim stosunku do czerwonych już wtedy było głośno. Niejednokrotnie wśród robotników wyrażałem swoją opinię o partii. Postawa taka zjednała do mnie załogę. – Chociaż jeden mistrz na hali nie jest czerwony – mówili robotnicy. Rzeczywiście, przez dłuższy czas byłem jedynym bezpartyjnym mistrzem na wydziale, liczącym około 800 pracowników. Radość musi budzić fakt, że gdy opuszczałem Polskę w roku 1982, partyjnych mistrzów było zaledwie kilku. 14 sierpnia 1980 – rozpoczynamy walkę! Załamanie gospodarki w drugiej połowie lat 70. stawało się coraz bardziej odczuwalne. Wstrzymane inwestycje na stoczni były tego widocznym dowodem. Sprzęt produkcji zachodniej coraz częściej stał
Bezpartyjny mistrz W kwietniu 1977 roku zostałem mistrzem bezpośredniej produkcji. Dysponując 30-osobowym zespołem prawdziwych „ludzi ze stali”, teraz ja musiałem dbać o wywiązywanie się z narzuconych przez kierownictwo planów. Problemy zaczęły się od samego początku. Zjawił się u 54
Sierpień 1980 – Autor wspomnień przy stoczniowym murze (w środku, ze zgiętą ręką) 55
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
bezużyteczny z powodu braku dewiz na części zamienne. Produkowaliśmy przecież statki nie tylko dla ZSRR, lecz również dla armatorów, płacących lepszą walutą niż „rubel transferowy”. Nie mieściło się więc w głowie, żeby nie było nas stać na zakup niezbędnych urządzeń i podzespołów, potrzebnych do prawidłowego funkcjonowania zakładu. – Co dzieje się z tymi pieniędzmi? Ile kosztuje statek dla sowietów, a ile płacą kupcy zachodni? – te pytania coraz częściej zadawali sobie stoczniowcy. Wydłużające się kolejki po podstawowe artykuły żywnościowe, utajnione podwyżki cen, zamrożenie wzrostu płac, spadek siły nabywczej pieniądza, to obraz ostatnich lat 70. Ludzie są coraz bardziej niezadowoleni. Z rąk do rąk kursuje pismo Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych – „Robotnik Wybrzeża” i „Bratniak”, redagowany przez Ruch Młodej Polski. Bracia Wyszkowscy, Bogdan Borusewicz, Aleksander Hall, Dariusz Kobzdej, Tadeusz Szczudłowski, Ania Walentynowicz, Lech Wałęsa, Alina Pieńkowska to nazwiska, które są coraz bardziej znane, przynajmniej ze stron nielegalnej bibuły. To oni organizują uroczystości składania wieńców przy drugiej bramie stoczni, gdzie padli pierwsi zabici stoczniowcy w grudniu 1970 roku. Czynią to też przy okazji rocznic uchwalenia Konstytucji 3 Maja oraz odzyskania niepodległości 11 listopada. 16 grudnia 1979 roku, przy drugiej bramie stoczni, słyszę jak Lech Wałęsa mówi, że w przyszłym roku musi tu stanąć pomnik ku czci pomordowanych stoczniowców. Jeżeli władze nie wyrażą zgody, każdy z uczestników przyszłorocznej uroczystości ma przynieść kamień, z których zostanie ułożony kopiec, upamiętniający męczeńską śmierć naszych braci. Już od początku lipca 1980 roku czuło się, że strajk może „strzelić” w każdej chwili. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Nie było więc dla mnie zaskoczenia, gdy rano 14 sierpnia otrzymałem telefon z innego wydziału. – U nas strajk! – wołał kolega. – Co u ciebie? Zbiegłem na halę. Była godzina 6.30. Pracowano normalnie. Zacząłem podchodzić do bardziej mi znanych robotników informując, że na K-5 i OPK (Ośrodek Prefabrykacji Kadłuba) stoją. Wysłani gońcy donieśli, że sąsiedni potężny wydział K-3 również strajkuje. U nas też praca powoli zamierała. Odważniejsi wyłączali maszyny, bardziej bojaźliwi „jechali” dalej. Gdy jednak zza stojącej obok hali wyszedł kilkutysięczny pochód stoczniowców, nawet najwięksi przeciwnicy strajku przerwali pracę. Rozpoczęła się długa walka o SOLIDARNOŚĆ. 56
Bogdan Żurek
O autorze za Encyklopedią „Solidarności” Bogdan Żurek, ur. 17 lipca 1949 w Bartoszycach. Ukończył Technikum Kolejowe w Olsztynie (1968). W latach 1971-1982 zatrudniony w Stoczni Gdańskiej im. Lenina (najpierw jako traser, następnie mistrz bezpośredniej produkcji). W czerwcu 1976 uczestnik strajku w Bogdan Żurek wiele lat później, podczas zwiedzania stoczni. 16 grudnia wystawy przed salą BHP 1978/1979 uczestnik niezależnych obchodów rocznicy Grudnia 1970. Pod koniec lat 70. sporadycznie rozpowszechniał „Bratniaka” i „Robotnika Wybrzeża” na terenie zakładu. W sierpniu 1980 uczestnik strajku w stoczni. Od września 1980 w „S”; przewodniczący Komitetu Obrony Więzionych i Represjonowanych za Przekonania przy KZ NSZZ „S” Stoczni Gdańskiej, od 1981 członek-założyciel Klubu Myśli Politycznej im. Konstytucji 3 Maja w Gdańsku. W maju 1981 uczestnik protestu głodowego na terenie Akademii Medycznej w Gdańsku w obronie więźniów politycznych, członek redakcji biuletynu regionalnego KOWzP. 11 listopada 1981 jeden z organizatorów manifestacji patriotycznej z okazji święta odzyskania niepodległości. W nocy 12/13 grudnia 1981 internowany podczas delegacji związkowej w Prudniku, osadzony w KW MO w Opolu, potem w AŚ w Opolu i w ZK w Nysie. 24 lipca 1982 zwolniony po przedstawieniu udokumentowanego terminu wyjazdu z Polski (bilety, zdanie mieszkania, wymeldowanie z Gdańska). 7 stycznia 1982 (podczas internowania) zwolniony z pracy w Stoczni Gdańskiej. Od 27 lipca 1982 wraz z rodziną na emigracji w Niemczech; otrzymał azyl polityczny. Po krótkim pobycie w Gelsenkirchen (Westfalia) osiadł w Monachium. Natychmiast po przyjeździe do Niemiec rozpoczął współpracę z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa. Laureat konkursu (1983) na wspomnienia z Polski, zorganizowanego przez paryską „KulturE” i RWE. W 1983 relacjonował uroczystość wręczenia 57
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy, 1984-1985 członek redakcji RP RWE (redagował programy Robotnicze Sprawy, O sprawach i troskach świata pracy), prowadził także główną audycję polityczną Fakty, Wydarzenia, Opinie i edytował audycje Brukselskiego Biura „Solidarności”. Publikował na łamach prasy emigracyjnej (m.in. w „Dzienniku Polskim” i „Tygodniu Polskim”). Z RWE współpracował do roku 1992. Od 1982 działacz emigracyjnej PPS (wiceprzewodniczący Centralnego Komitetu Zagranicznego), z ramienia której wchodził w skład Rady Narodowej (emigracyjny parlament przy rządzie w Londynie). Pełnił funkcję sekretarza Oddziału Rady Narodowej w Niemczech (1986). Współzałożyciel i wiceprzewodniczący Klubu Niezależnej Myśli Politycznej im. Juliusza Mieroszewskiego (1986-2002) i od 1990 Stowarzyszenia na Rzecz Porozumienia Niemiecko-Polskiego w Monachium. Członek Zarządu Zjednoczenia Organizacji Polskich w Bawarii. Współzałożyciel Zrzeszenia Federalnego Forum Polskie i Polskiej Rady w Niemczech (od 2013 wiceprzewodniczący). Od 1995 członek (współzałożyciel) Stowarzyszenia Pracowników Rozgłośni Polskiej RWE w Warszawie, członek Klubu Publicystów RWE. Od 1997 wiceprezes zarządu Związku Dziennikarzy Polskich w Niemczech. Wydawca i red. naczelny „Biuletynu Bawarskiego” (2000-2002), wieloletni sekretarz redakcji „Polonika Monachijskiego” i redaktor naczelny (od 2008) polonijnego czasopisma „Moje Miasto”. Członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy (IFJ). Od 1995 zatrudniony w administracji Uniwersytetu Technicznego w Monachium. Od października 2014 na emeryturze. 30 maja 1981 – 18 sierpnia 1983 rozpracowywany przez Wydział III A/V KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Żur. Odznaczony Medalem 25-lecia „Solidarności” i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (Encyklopedia Solidarności). Bogdan Żurek
MÓJ PRYWATNY ALFABET STRAJKU Ewa Maria Slaska Części tego tekstu już się pojawiały w różnych miejscach, wszystkie jednak zostały przerobione i dopasowane do jednolitej formuły. Jest to więc, mimo wszystko, zupełnie nowy tekst. Pomysł na Alfabet nie jest niczym nowym, ukazało się wiele takich książek, Moim wzorem był Alfabet wspomnień Antoniego Słonimskiego. Dick Verkijk Kilka razy w życiu zdarzyło mi się, że przez przypadek opowiedziałam się nie po tej stronie, co trzeba. Po tej, która przegrywała. Nie wiedziałam, że tak będzie, a jednak powtarzalność tego oznacza, że Los, zgodnie z moim znakiem Zodiaku, nie przewidział dla mnie miejsca na górze. Pierwszym takim momentem, kiedy odczułam, że Los tak chce, był sierpień 1980 roku, czyli Sierpień. W początku sierpnia 1980 roku przyjechał na wakacje do Polski znajomy moich rodziców, Dick Verkijk, dziennikarz radia holenderskiego. Miał się zajmować jakimś banalnym tematem dziennikarskim, ale w Polsce buzowało jak w kotle czarownicy i natychmiast po przyjeździe zmienił zdanie. Postanowił przeprowadzić wywiady z przedstawicielami opozycji demokratycznej. Był w Gdańsku, interesowała go więc opozycja w Trójmieście. Zapytał mnie, czy mogłabym mu w tym pomóc, jako tłumaczka i organizatorka tych spotkań. Zgodziłam się i w ciągu dwóch pierwszych tygodni sierpnia rozmawialiśmy z Karolem Krementowskim, przedstawicielem WZZ w „Unimorze”, Andrzejem Gwiazdą, Bogdanem Borusewiczem oraz Leszkiem Moczulskim i Aleksandrem Hallem. Ciekawe, że Dick Verkijk zrezygnował ze spotkania z Wałęsą, twierdząc, że ma już wystarczającą ilość informacji i ograniczył się do przekazania mu przez Andrzeja Gwiazdę pewnej sumy pieniędzy. Lech Wałęsa Do tych rozmów będę jeszcze kilkakrotnie wracać, ale chciałabym zacząć od spotkań z Wałęsą. Jednego, które nie doszło do skutku, i
58
59
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
jednego, które doszło. Bo wtedy oto Los po raz pierwszy sprawił, że dokonałam złego wyboru. Ciekawe, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym jednak przekonała Dicka, że powinniśmy przeprowadzić wywiad z Wałęsą? Wtedy, gdy był wyrzuconym z pracy robotnikiem z gromadą małych dzieci, a nie w trzy tygodnie później, gdy znał go już cały świat. Bo na życzenie Dicka spotkaliśmy się z nim jednak w pierwszych dniach września i było to już całkiem inne spotkanie. Lech Wałęsa. Śmieszne, bo przecież go nawet nie lubię, ale staram się patrzeć uczciwie na moje i na nasze życie, i wiem, że tego dnia, 31 sierpnia 1980 roku NIGDY, ale to nigdy nie zapomnę. Bo chociaż nie pamiętam, co dokładnie tego dnia robiłam, ani co było na obiad, to jednak pamiętam i ZAWSZE będę pamiętać, że tańczyliśmy karmaniolę na ulicy. I że w jakimś stopniu zawdzięczaliśmy to jemu i jego słynnej już na cały świat charyzmie. Byłam wystarczająco mądra, żeby wiedzieć, że wysokie C dnia, kiedy rewolucja zwyciężyła, szybko zmienia się w nużące glissando znojnego uprawiania poletka tejżeż rewolucji. Znałam powiedzenie Dantona, które potem musieliśmy sobie niemal co dzień powtarzać jak mantrę, że Rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci i że nie minęło wiele czasu, a ci, co tańczyli karmaniolę w pamiętnym roku 1789, niedługo potem położyli głowy pod gilotyną. Oczywiście teraz jesteśmy jeszcze mądrzejsi o wiedzę, że prezydentura Wałęsy była marna, a on okazał się politykiem nieobliczalnym i, nawet jak na polityka, egoistycznym i zapatrzonym w siebie. A mimo to, mimo to… żałuję tych, którym nie dane było tańczyć na ulicach. To dodaje skrzydeł na całe życie. Już odtańczyliśmy tę karmaniolę, kiedy w kilka dni później spotkanie z Wałęsą doszło jednak do skutku. Nie dodało mi skrzydeł. Gdy Strajk się zakończył, „Solidarność” dostała pierwszą swą siedzibę, w „Hotelu Morskim” na Grunwaldzkiej, w lokalu Hodowców Kanarków. Poszliśmy tam z Dickiem, który teraz właśnie postanowił wreszcie porozmawiać z Wałęsą. Był sam początek września. Konflikt, który miał potem rozerwać „Solidarność”, rozłam między grupą Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy a Wałęsą już płonął pełnym ogniem. A my byliśmy w sposób oczywisty z frakcji Gwiazdy i Walentynowicz. Dowiedzieliśmy się od Gwiazdy, że pracownicy owego pierwszego Biura „Solidarności” są przez Wałęsę okropnie traktowani i … grożą strajkiem. Dick się wściekł, kazał mi się zbierać, popędziliśmy do „Hotelu Morskiego”, dopadliśmy Wałęsę, gdy właśnie wychodził i Dick mu powiedział, co o nim myśli. A ja to tłu60
Ewa Maria Slaska
maczyłam! Z przekonaniem i żarliwie. Wałęsa wyrzucił nas za drzwi. No cóż, tak wygląda moje życie. Zawsze mi się zdaje, że staję po słusznej stronie i zawsze się okazuje, że to samobójczy wybór. Ale nie mogę się skarżyć, takie rzeczy są zapisane w gwiazdach albo w genach, co na jedno wychodzi. A ta została napisana przez gwiazdy i Andrzeja Gwiazdę. *** Z perspektywy berlińskiej najlepiej widać, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju i że Wałęsa, którego się w Polsce niezbyt szanuje, jest jednak na świecie najważniejszym Polakiem, chyba nawet ważniejszym niż św. Jan Paweł II, Papież. Przez lata myślałam, że Wałęsa mi tego spotkania z Dickiem do końca życia nie zapomni. Kiedyś, dawno temu, on był wtedy prezydentem, zostałam zaproszona do Pałacu Charlottenburg w Berlinie na wspólny obiad z Wałęsą. Oczywiście, ta wspólnota w wielkiej sali jadalnej była dość odległa, ale po obiedzie, z kawą i koniakami w garści, kręciliśmy się po niewielkiej salce, gdzie każdy z każdym mógł przez chwilę pogawędzić. Nie szukałam tego spotkania jakoś szczególnie, ale gdy Golfstrom wepchnął nas na siebie, powiedziałam po polsku: „Dzień dobry”. Wałęsa poczerwieniał i powiedział oskarżycielskim tonem: „To pani!” Kiwnęłam głową. Nie dało się ukryć, to byłam ja. Ale o dziwo, gdy minęły kolejne dziesięciolecia, spotkaliśmy się ponownie w Berlinie w „Hotel de Romé”. Był rok 2014. Podeszłam do niego, nie poznał mnie, pogawędziliśmy chwilę o Gdańsku, Krysia Koziewicz zrobiła nam zdjęcie. Maciej Łopiński Z reguły nie pamiętam, co piszę. Zaczęłam pisać dla „Biuletynu Strajkowego” na Stoczni Gdańskiej już podczas strajków. Po jakimś czasie biuletyn dostał nową winietę, z napisem Solidarność i z herbem Gdańska. Nazywaliśmy go potocznie „biuletyn z lewkami”. Do wprowadzenia stanu wojennego był legalny, potem zszedł do podziemia. Pisałam dla „lewków” aż do wyjazdu z Polski czyli do stycznia 1985 roku. Kilka lat temu, gdy musiałam udowodnić, że byłam działaczką pod61
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
ziemia, poszłam do archiwum „Solidarności” i skopiowałam sobie niektóre moje artykuły z lat 1981-1985, podpisywane Z boku albo ZB. Ale ich nie przeczytałam? Mam je jeszcze? Nie wiem, pewnie nie. Moje własne oryginalne egzemplarze biuletynu oddałam kiedyś Detlefowi W. Steinowi, który założył i prowadzi Osteuropa Zentrum w Berlinie. Z życiorysów, które kiedyś pisałam, wynika, że napisałam około 150 tekstów do publikacji podziemnych. To sporo, a ja niemal nic nie pamiętam. Był taki artykuł, wiem na pewno, który napisałam jeszcze przed wyjazdem z Polski, a który ukazał się, jak już byłam w Berlinie. Pisałam w nim, to nawet, o dziwo, pamiętam, że dobrze by było, gdybyśmy walcząc zawzięcie o „swoje”, czyli wolność, niepodległość i suwerenność, pamiętali, że na świecie istnieją inne projekty i realizacje świata i społeczeństwa. Na przykład, bezrobocie jest rzeczywistym problemem, a nie czymś, co państwo ma płacić ludziom, którzy są zbyt dobrzy, by wolno ich było zmuszać do pracy. I że bezrobocie jest nieszczęściem naprawdę, a nie dlatego, że tak to sobie wydumali lewacy spod znaku Che Guevary. A też i sam Che Guevara to niekoniecznie pies łańcuchowy Moskwy. Że aborcja nie musi być traktowana jak ludobójstwo, bo można na nią spojrzeć jak na prawo kobiety, że feministki to nie idiotki, które palą staniki, tylko naprawdę im o coś chodzi i że to coś jest ważne. I tak dalej… Redaktorem biuletynu był Maciej Łopiński, którego poznałam kilka lat wcześniej – był wtedy sekretarzem redakcji gdańskiego tygodnika „Czas” i to on, po rozmowie, która trwała co najwyżej minutę, przyjął do druku cykl moich felietonów o kulturze i astrologii – Symboliczne koło czasu. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy „na zawsze” i to „zawsze” przetrwało z dziesięć lat, a skończyło się, gdy wyjechałam na stałe do Berlina. Maciej pisywał w „Czasie” felietony, dowcipne i cięte, najlepszy o tym, że wszyscy wszystko wiedzą i przekazują to jako prawdy objawione, a są to wierutne bzdury, był zatytułowany Jajo za dychę. Paradoksalnie, wkrótce potem jajo rzeczywiście kosztowało dychę. Maciej redagował biuletyn również w „Czasie”, kiedy się ukrywał, co opisuje we wstępie do Konspiry, bestsellera wśród książek II obiegu, wydanego przez „Przedświt” w roku 1984. To on przekazał Komitetowi Kultury Niezależnej maszynopis mojej 62
Ewa Maria Slaska
powieści Dochodzenie, którą KKN w roku 1982 (albo 1983) wysłał do Paryża za pośrednictwem Andrzeja Makowieckiego. Makowieckiego poznałam wiele lat wcześniej przy okazji wręczania mi nagrody literackiej, w Poznaniu, w redakcji „Gazety Poznańskiej”. Dostałam pierwszą nagrodę w konkursie „Tak zaczynał Ernest Hemingway” za opowiadanie Historia gwiazdkowego piernika. Makowiecki odwoził mnie na dworzec i zapamiętałam go, bo uznał, że musi mnie poinformować, iż redaktor (i pisarz) Jerzy Korczak jest Żydem, a Żydzi przywłaszczają sobie „nasze dobre polskie nazwiska”. Był, jak mi się wydaje, rok 1977, kiedy Żydzi w ogóle nie byli tematem. Potem kiedyś dotarła do mnie wiadomość, że Makowiecki został w niewyjaśnionych okolicznościach zamordowany, ale w sieci nic na ten temat nie znalazłam. Cała ta historia jest całkowicie nieważna i nie ma nic wspólnego z Maciejem Łopińskim, opowiadam ją, bo interesuje mnie, jak splatają się wątki. W stanie wojennym Maciej Łopiński ukrywał się przez jakiś czas, a ja przekazywałam mu teksty przez jego żonę, aż jednak wpadł i wtedy jakaś koleżanka przysłała mi pocztówkę z jakimś ludowym kilimem i napisała (był stan wojenny!): Kochana Ewo, pozdrawiam cię, zastanawiam się, co robisz, ja od dłuższego czasu robiłam haft łopiński, ale niestety skończyło się, bo przyjechał wujek Łubek i go zabrał. Łopiński został aresztowany, a ja pomagałam jego żonie, która została sama z małą córeczką. Latem mój mąż (dziś już były) i ja zabraliśmy naszego syna i Monikę na wakacje pod namioty. Wspólnie z żoną Macieja podejmowałyśmy działania prawne i inne, jak list do Jagielskiego czy zbieranie zaświadczeń lekarskich, dotyczących stanu zdrowia Maćka, co odniosło skutek, bo po trzech miesiącach Łopiński został zwolniony z więzienia właśnie ze względu na zły stan zdrowia. Był jedną z niewielu osób, które wiedziały, że w styczniu 1985 roku zamierzam wyjechać na stałe. Dał mi książkę, której drugi egzemplarz miał on, i ustalił sposób szyfrowania wiadomości. Numer strony, numer linijki, numer słowa, numer strony, numer linijki… Można było łatwo złamać szyfr i dojść do tego, że chodzi o książkę, ale nikt na świecie nie był w stanie zgadnąć, co to za książka. Potem się już nigdy nie spotkaliśmy. Maciej miał wysokie stanowisko, był szefem kancelarii Lecha Kaczyńskiego, przeszedł więc politycznie na stronę, którą mogłabym nazwać przeciwną. Ale gdy w roku 2010 potrzebowałam potwierdzenia, że działałam dla podziemia, nie było z tym najmniejszych problemów. Rozmawiałam najpierw z jego sekretarką, a potem z nim samym i natychmiast przysłał mi potrzebny papier. W niczym mi to, niestety, nie pomogło, ale to już zupełnie inna historia. 63
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Sławka Walczewska Sławomira Walczewska, jedna z czołowych feministek polskich, założycielka Fundacji EFKA, nie pasuje do opisywanych tu ludzi, bo chcę tu przecież pisać o tych, których poznałam w czasie strajku na stoczni, przedtem i potem, i związanych z tamtym czasem. Tymczasem Sławkę poznałam dopiero po przyjeździe do Niemiec. Tym niemniej, poprzez jedno zdanie, wiąże się ona niemal bezpośrednio z moim czasem w Gdańsku od roku 1976 do roku 1985. Zacznijmy od tego, co już raz w poprzednim rozdzialiku napisałam – nie pamiętam swoich tekstów, nie śledzę, co się z nimi dzieje, lubię dostawać honoraria, ale nie pyskuję, jeśli ktoś zabrał sobie za darmo mój tekst i go przedrukował, nic mi o tym nie mówiąc. Gdy dostaję do ręki wydrukowany egzemplarz, nie rzucam się na „swój tekst”, bo nic mnie on już nie obchodzi. Nie czytam więc moich rzeczy po wydrukowaniu! Nie słucham nagranych audycji! Nie oglądam nakręconych ze mną filmów. To ważne stwierdzenie! Bo gdy trzymam w ręku książkę lub gazetę, gdybym miała słuchać audycji lub oglądać film, to są to rzeczy już nieaktualne. Rzucam tylko okiem, żeby zobaczyć czy występuję jako Ewa Maria Slaska czy niestety jako Eva Flaska, Maria Śląska czy Józefina (to moje trzecie imię) Skalska. Nie lubię, jak mi się przekręca imiona i nazwisko. Nie lubię też, żeby mi przekręcano myśli i błędnie poprawiano poprawne zdania i informacje. Ale z reguły w ogóle nie wiem, że ktoś mi coś poprawił lub przekręcił – no bo jak nie czytam – a o tym teraz będzie… Poniższy tekst to cytat ze mnie samej – publikacja na blogu 6 stycznia 2013 roku. Od wielu lat koleżanka moja, SW, znana polska feministka, podaje mój adres mailowy różnym kobietom, zapewne młodym, które piszą do mnie maile. Z reguły już w linijce tytułowej od razu znajdzie się zdanie wyjaśniające, o co im chodzi. „Kobiety nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Gdy widzę tę linijkę, wiem już dokładnie, co będzie dalej. Wzorcowy tekst tego maila będzie brzmiał: N”azywam się … i piszę do Pani, ponieważ pracuję nad filmem dokumentalnym / artykułem / pracą magisterską / pracą licencjacką / doktoratem o roli kobiet w „Solidarności”. Od dłuższego czasu poszukuję informacji o napisie, który podczas strajków został namalowany na 64
Ewa Maria Slaska
murze Stoczni Gdańskiej: „Kobiety nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Od pani SW, z którą kontaktowałam się w tej sprawie, dostałam informację, że zdjęcie przedstawiające ten napis pod koniec lat 80-tych zamieściła Pani w piśmie berlińskich emigrantów z Polski. Czy może mi Pani pomóc w dotarciu do tej fotografii? Z pozdrowieniami.” A ja, czasem ze smutkiem, czasem ze złością odpowiadam: „Droga Pani…, przepraszam / przykro mi, ale od ponad 20 lat próbuję wytłumaczyć pani SW, że NIE MAM zdjęcia przedstawiającego ten napis, a tylko WIDZIAŁAM taki napis i to nie na murze stoczni, tylko namalowany szminką na lustrze w windzie w bloku, w którym mieszkała moja teściowa. Pozdrawiam Ewa Maria Slaska“. (…) Rozmyślam o tym, co widziałam trzydzieści kilka lat temu. Pisałam o tym? Skoro kolejna młoda panna, która próbuje dotrzeć do tego napisu, twierdzi, że napisałam, to może i napisałam. A jak napisałam, to czy to, co napisałam, stało się źródłem legendy? Jak mam to sprawdzić? Na moje interpelacje publiczne na blogu Sławka odpowiada, że takie zdanie pojawiło się w berlińskim „Archipelagu”. Pisałam dla „Archipelagu”, to prawda, od roku 1985 do 1987. Potem pismo przestało istnieć. Nie robiłam jednak w Gdańsku żadnych zdjęć, nie mam żadnych zdjęć, nie mogłam ich więc publikować, a już na pewno nie mogłam ich publikować w „Archipelagu”, no i nie mogłam opublikować zdjęcia napisu na murze, którego na murze nie widziałam. (…) Pozostaje pytanie, jak powstała ta legenda? Czy to z moich opowieści (bo na pewno kilkakrotnie opowiadałam o tym napisie na lustrze) wyrósł w przeszłość konflikt kobiety –mężczyźni i przybrał postać wielkiego transparentu? Czy może jednak był naprawdę taki napis na Murze Stoczni, albo transparent, i to nie to, co napisałam, stało się źródłem legendy, tylko to, co napisał jakiś zezłoszczony facet, którego żona przychodziła pod Bramę Stoczni, przynosiła mu bułki i kiełbasę, ale marudziła. A może było takich napisów na lustrach więcej i pisała je ubecja, żeby zaognić konflikt i skłócić tych, co dotychczas nie wpadli jeszcze na pomysł, że sobie nawzajem przeszkadzają, a i cele mają różne? Minęło 27 lat, gdy wreszcie, pisząc ten tekst, czytam ów inkryminowany artykuł w „Archipelagu” i stwierdzam, że ogólnie wcale nie był zły i na pewno sensownie rozprawiał się z polskim patriarchatem. 65
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Napisałam między innymi, że nie mogę się poczuć integralną częścią wielkiego zrywu, który przyniósł „Solidarność” (a w konsekwencji, co jednak miało się dopiero zdarzyć – powstanie wolnej i demokratycznej Polski, upadek Muru, Jesień Narodów i likwidację światowego komunizmu, polityki bloków oraz zimnej wojny), a nie mogę dlatego, że w powszechnym pojęciu „Solidarność” zrobili trzydziestoletni mężczyźni z brodami, podczas gdy ja byłam kobietą, nie miałam brody i według mnie „Solidarność” zrobili post-hippisi. Był to artykuł pod pseudonimem Maria Bezdomna i prawdę mówiąc mogłabym się go po prostu wyprzeć. Ale nie będę tego robić, bo to rzeczywiście ja napisałam ten artykuł. Gdy sięgnęłam wreszcie po rzeczony „Archipelag” 3(42), znalazłam zdanie, które Sławka od lat cytuje, a o którym ja twierdzę, że nie jest moje. I nadal tak twierdzę. Czytam tekst i widzę ethos przez th, widzę lata 80-te i lat 70-ych – a więc zapisy w formie, której nie znam i nigdy nie używam (ethos) lub której nie cierpię (lata 80-te), widzę wreszcie to zdanie: W okresie strajków na murze stoczni gdańskiej namalowane zostało hasło: Kobiety! nie przeszkadzajcie nam! My walczymy o Polskę”. Ktoś zredagował ten tekst po swojemu. Poprawił mi gramatykę stylistykę i „merytorykę”. Ja nie napisałam, że było takie hasło na murze Stoczni Gdańskiej! Natychmiast przypominają mi się różne inne ingerencje cenzury redakcyjnej, o dziwo niezależne od opcji ideologicznej. Każdy coś wie lepiej, coś chce poprawić, uściślić, usunąć. W nagrodzonym kiedyś w PRL opowiadaniu z kawałka zdania na krześle wisiała kurtka milicyjna redaktor wykreślił słowo milicyjna. Ten jeden wyraz sprawiał, że opowiadanie było krytyczne, jego brak zmieniał je w opowiastkę. W Dochodzeniu (to w końcu też moje własne dzieło) mój kolega po 30. latach pokazał mi zdanie: Kobieta dotyka lok. Nie piszę dotyka lok, tak napisał redaktor wydawnictwa. To warszawska stylistyka, ja jej w ogóle nie znam. W artykule w berlińskim taz-u ktoś mi poprawia tekst i pisze, że przewodniczącym Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża był Wałęsa. Napisałam o tym na blogu i sprostowałam nieporozumienie. Teraz czynię to po raz drugi. Sławko, przepraszam, to był mój artykuł, ale ja tego nie napisałam. Karol Krementowski Karol Krementowski był mężem młodszej przyjaciółki moich rodziców, która gdy dorosłam stała się moją starszą przyjaciółką. Gdy 66
Ewa Maria Slaska
w roku 1968 wyjeżdżałam na studia do Poznania, Teresa nie miała żadnego męża, gdy w roku 1976 wróciłam, z moim mężem i w ciąży, mąż Teresy był i to był tak, jakby był od zawsze. Pomiędzy rokiem 1976 a 1980 to on właśnie pouczył mnie, że jako przedstawicielka inteligencji i „panienka z dobrego domu” nie wiem nic o tym, jak naprawdę wygląda życie w PRL i jakie są moje obowiązki obywatelskie. Przez niego poznałam Andrzeja i Joannę Gwiazdów i innych działaczy nielegalnych Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, które były gdańskim odpowiednikiem warszawskiego KOR-u, jedną z organizacji, jakie powstały po rozruchach w Radomiu w roku 1976. Był czerwiec 1976 roku. Radom zdarzył się, gdy już urodziłam syna. Siedziałam na krześle w pokoju ojca, który na razie dostaliśmy z mężem do dyspozycji. Był to dobry pokój dla młodych rodziców, bo z balkonem. Za oknem było słonecznie, w skrzynkach kwitły piękne złociste kwiaty, których nazwy nie pamiętam. Karmiłam syna piersią, słuchałam „Wolnej Europy” i płakałam. Myślę, że nic nie rozumiałam, oprócz tego, że przeganiano robotników między dwoma szpalerami milicjantów, którzy ich pałowali. Strasznie się boję bólu zadawanego przez kogoś z zewnątrz. I zawsze utożsamiam się z bólem, który zadaje się innym. Zwłaszcza, gdy ten inny to bezbronny człowiek, zdany na łaskę oprawcy. To pewnie moje żydowskie dziedzictwo, o którym zresztą wtedy w ogóle jeszcze nie miałam pojęcia. Wieczorem przyszli Teresa i Karol, wciąż byłam wstrząśnięta i potrzebowałam wyjaśnień. Od tej rozmowy się zaczęło. Karol tłumaczył mi, na czym polega perfidia systemu, w którym żyjemy i jak powinniśmy się bronić. A co więcej, co ja miałabym w tym ogólnonarodowym zadaniu do zrobienia. Były też lektury. Karol niestrudzenie dostarczał mi wydawane nielegalnie książki, najczęściej publicystykę. Te rozmowy i lektury trwały kilka lat i pomogły mi ustalić kształt mojego życia. Günter Grass Wśród dostarczanej mi przez Karola lektury powieści były czymś rzadkim. Nazwisko Grass na okładce nic mi nie mówiło. Jakiś Niemiec. Nie bardzo mnie to brało. Nie lubiłam specjalnie ani literatury rosyjskiej, ani niemieckiej. Wychowywałam się na polskim eseju filozoficzno-kulturalnym, literaturze angielskojęzycznej i Marcelu Prouście. Oczywiście czytałam podstawowy kanon lektur niemieckich. Już Brecht mnie niepomiernie nudził, Fontane był nie do strawienia, Tomasz Mann mnie 67
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
w owym czasie niezbyt fascynował, już lepszy był Henryk, a najlepszy Hesse, w czym oczywiście byłam nieodrodną córką mojej hippisowskiej epoki. A tu jakiś tam Grass. Skąd mogłam wiedzieć, że okaże się rewelacyjnym odkryciem. O tym, jak ciężkim doświadczeniem było czytanie tzw. bibuły, nie będę się tu rozpisywała. Temat został już omówiony przez innych. Spędziłam noc na czytaniu wyblakłej kopii Blaszanego bębenka i rano byłam kompletnie nieprzytomna. Mąż wyszedł do pracy, ja poszłam odnieść książkę do jakiejś pani, która była po mnie następna w kolejce. Gdy w południe położyłam dziecko spać, sama też wróciłam do łóżka. Śniło mi się, że Oskar siedzi na wieży Katowni i rozbija okna teatru. Po raz kolejny Grass pojawił się w okresie „Solidarności”. W klubie studentów politechniki „Kwadratowa” zorganizowano nielegalny, a może tylko ćwierć czy pół legalny pokaz najnowszego filmu Schlöndorfa, przemyconego przez kogoś z zagranicy. Oskar siedział na wieży Katowni i bębniąc rozbijał okna teatru. Ruscy wkraczali do Gdańska, paląc, mordując i gwałcąc. Przez te cztery lata między Radomiem a strajkami w Gdańsku, między lekturą a projekcją Blaszanego bębenka, zdarzyło się wszystko, co miało zadecydować o moim i o naszym życiu. Po Sierpniu Grass stał się już nieodłącznym elementem naszego życia intelektualnego, ale też i naszej myśli o Gdańsku. Docierało do nas wprawdzie, że u siebie, w Niemczech, wcale nie jest tak dobrze odbierany, jak w Gdańsku, ale to tym bardziej zachęcało nas do traktowania go jak swojaka. Chyba nie dotarło do nas, że Grass się opowiedział po stronie reżimu komunistycznego, który zwyciężył w Nikaragui w roku 1979. Tego dowiedziałam się dopiero jak przyjechałam do Berlina. Bogdan Borusewicz Najmilszą osobą, którą poznałam peregrynując z Dickiem od jednego trefnego partnera rozmowy, do drugiego jeszcze bardziej trefnego – był niewątpliwie Bogdan Borusewicz, wówczas jeszcze student. Był dowcipny i miał spory dystans do siebie i do patriotycznych porywów. Opowiadał o swojej działalności studenckiej i o tym jak trafił do Wolnych Związków Zawodowych. Dick zapytał go, jak to się stało, że nie nauczył się angielskiego. Borusewicz odpowiedział, że ile razy zaczynał naukę, przydarzała mu się wpadka i szedł siedzieć. Postanowił więc nie uczyć się więcej angielskiego, bo w więzieniu było niefajnie, a na wolności czekała masa roboty. 68
Ewa Maria Slaska
Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża były organizacją niezależną od państwa, która postawiła sobie za cel obronę praw robotniczych i obywatelskich oraz odzyskanie prawa społeczeństwa do demokratycznego kierowania państwem. WZZ wydawał biuletyn „Robotnik Wybrzeża”. Pierwszy numer ukazał się 1 sierpnia 1978 roku. Nie było wówczas internetu, wszystkiego musieliśmy się dowiedzieć. Dziś o WZZ można sobie poczytać w Wikipedii: Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża – Komitet Założycielski WZZ Wybrzeża został powołany 29 kwietnia 1978 w Gdańsku przez Andrzeja Gwiazdę, Krzysztofa Wyszkowskiego i Antoniego Sokołowskiego. Aktywnymi działaczami lub współpracownikami WZZ Wybrzeża byli Bogdan Borusewicz, Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Kołodziej, Maryla Płońska, Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa, Lech Kaczyński, Bogdan Lis i Tadeusz Szczepański i Edwin Myszk, jak się później okazało tajny agent UB. WZZ Wybrzeża skupiało ludzi, którzy w 1980 roku organizowali strajki w Stoczni Gdańskiej. Z WZZ Wybrzeża współpracowali działacze opozycji przedsierpniowej, m.in. Leszek Moczulski, który dostarczał prasę niezależną i pisał pozwy do sądu, m.in. w obronie Anny Walentynowicz. Osoby należące do WZZ Wybrzeża tworzyły później NSZZ „Solidarność”. Oczywiście nie mogliśmy wiedzieć, że już za kilka dni to Borusewicz na pośpiesznie zwołanym zebraniu WWZ zadecyduje, że najlepszym kandydatem na przywódcę strajku będzie Wałęsa. Ciekawe, czy kiedykolwiek tego żałował. Widzieliśmy się od tego czasu kilka razy, ale nigdy go o to nie zapytałam. Borusewiczowi zawdzięczam „zwycięstwo” w sprawie zupełnie niezwiązanej ani z Gdańskiem, ani ze strajkami, ani z „Solidarnością”, tylko z Berlinem i sprawami polskimi w Berlinie. Otóż przez kilka lat walczyłam z koleżanką z naszego Stowarzyszenia (Polsko-Niemieckie Towarzystwo Literackie WIR w Berlinie) o to, by instytucje polskie w Berlinie zadbały o grób profesora Aleksandra Brücknera. Profesor Brückner pochodził z niemieckiej rodziny spod Tarnopola, która w ciągu trzech pokoleń zachowała wprawdzie niemiecką pisownię nazwiska, ale poza tym całkowicie się spolszczyła. Aleksander studiował we Lwowie i Wrocławiu, został jako młody, obiecujący indogermanista 69
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
powołany na Uniwersytet w Berlinie, założył tu, pierwszą w Niemczech, katedrę slawistyki i kierował nią do emerytury czyli przez 44 lata. Był niespożytym badaczem i wspaniałym pisarzem, bo choć pisał o sprawach naukowych, nie pisał jak naukowiec lecz jak pisarz. Jego zasługi dla lingwistyki polskiej są równie ogromne, jak dla niemieckiej. Jest i był jednym ze świetnych przykładów, że mamy, Niemcy i Polacy, osoby, z których wspólnie możemy być dumni. Grób profesora znajduje się na cmentarzu Parkfriedhof Tempelhof. Od wielu lat chodzimy z moją przyjaciółką Anią na ten grób. To takie nasze miejsce, gdzie możemy też zapalić świeczki dla naszych bliskich, którzy leżą pochowani na innych cmentarzach i w innych krajach. Jednak cmentarz, gdzie leży profesor, pustoszeje z roku na rok, a nawet z dnia na dzień. Znajduje się w stanie likwidacji i za 10 lat go nie będzie. Od czasu, gdy się te kilka lat temu dowiedziałyśmy, próbowałyśmy z Anią przekonać ludzi i instytucje, w Polsce i w Berlinie, by zechcieli i zechciały zająć się tym, co się wtedy stanie z grobem profesora. Nie będę ich tu wymieniać, ale były to wielkie instytucje i wspaniałe osoby. Nasze prośby pozostawały bez odpowiedzi, aż w roku 2013, całkowicie rozgoryczona, napisałam kilka gorzkich słów na Facebooku. Reakcja facebookowców przeszła wszelkie oczekiwania i do dziś wspominam ją z wielkim wzruszeniem. Odezwała się masa ludzi, z których koniecznie muszę tu wymienić trzy osoby, Monikę Stefanek, dziennikarkę z Berlina, Dawida Junga, poetę z Gniezna i Łukasza Narolskiego, historyka spod Bydgoszczy. Powstała strona facebookowa poświęcona Profesorowi (https://www.facebook.com/Profesor.Bruckner.In.Memoriam), która w ciągu kilku dni zebrała ponad tysiąc lajków. Zrodziła się wielka akcja, którą nagle wszystkie instytucje skutecznie nas przedtem ignorujące, musiały zauważyć. Nie zawsze reagowały miło, obrywały się nam nagany, pogróżki, pomówienia. Ale sprawa ruszyła do przodu. W marcu 2014 roku delegacja parlamentarzystów polskich pod przewodnictwem marszałka Sejmu RP, Bogdana Borusewicza, podczas wizyty w Berlinie u parlamentarzystów niemieckich, odwiedziła grób Profesora. Byłyśmy z Anią przy tym. Ja jestem na zdjęciu, Ania je zrobiła (zrobiła zresztą wszystkie te zdjęcia). Teraz już wiadomo, że Państwo Polskie zajmie się tą sprawą i zajmie się nią Konsulat i Ambasada. Andrzej Gwiazda Ze wszystkich tych rozmów, jakie odbyliśmy z Dickiem, najbardziej znamienny wydał mi się wywiad z Gwiazdą. Andrzej opowiedział, że 70
Ewa Maria Slaska
WZZ przygotowały listę postulatów, na której było kilkanaście żądań skierowanych do władz zakładowych, lokalnych i państwowych. Były one uszeregowane od najprostszych – takich, jak odzież ochronna, a kończyły się żądaniem prawa do utworzenia Związków Zawodowych niezależnych od partii. I, podkreślił Andrzej w rozmowie z Dickiem, władze wojewódzkie oficjalnych związków zawodowych przyjęły cztery z tych postulatów i postanowiły przedłożyć je na zbliżającym się właśnie zjeździe ogólnopolskim! Cztery! I Andrzej był dumny, że tyle udało się już osiągnąć. Tak było w sierpniu z małej litery. W Sierpniu z dużej litery WZZ stworzyły NSZZ „Solidarność”, która zażądała realizacji wszystkich postulatów i dodała jeszcze kilka od siebie. Nota bene warto czasem przypomnieć sobie, jaka to była lista, czego żądali wówczas stoczniowcy, a z nimi miasto i kraj. Postulaty zostały zapisane na drewnianych tablicach i wywieszone na bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej 18 sierpnia 1980 roku. I wydawały się niemożliwie wręcz odważne. Stałam pod bramą wraz z innymi kobietami, których mężowie byli na Stoczni, czytałam te postulaty i nie wierzyłam własnym oczom. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, jak skromne to były żądania. Tak naprawdę tylko pięć z nich miało charakter umiarkowanie polityczny, reszta dotyczyła życia, zaopatrzenia w żywność, poprawienia sytuacji mieszkaniowej, wprowadzenia sobót wolnych od pracy. Chociaż oczywiście w czasach komuny wszystko to było niesłychanie odważne. Np. postulat 10: Realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko nadwyżki. I jeszcze trzy prywatne wspomnienia o Andrzeju. Pewnego razu spotkaliśmy się po raz pierwszy, oczywiście u Teresy i Karola, jak sądzę na imieninach. U Teresy zawsze było dobre jedzenie, choć klasycznie zawsze takie same – pyszne kanapki i super pyszna sałatka jarzynowa, a potem ciasto z cukierni naszych przyjaciół (To oni razem z nami w stanie wojennym przewozili Karola do wujka na wieś). Siedziałam przy stole obok Andrzeja i z zapałem z nim o czymś dyskutowałam. On palił a ja, w ferworze dyskusji, sięgnęłam po to, co on palił. Podobno wszyscy przy stole zamarli z wrażenia, bo Andrzej palił czarne, cienkie i mocne cygaretki, a ja zaciągnęłam się takim czarnym badziewiem i zamiast zachłysnąć się i zapłakać, bez mrugnięcia powieką dalej dyskutowałam. Kiedyś Andrzej mi powiedział, że jeśli się kogoś boję, powinnam lekko unieść kącik ust, tak by błysnął kieł. Podobno tak robią wilki i wszystkie w miarę inteligentne stworzenia atawistycznie boją się błysku wilczych kłów. Nie wiem, czy zastosowałam się do tej porady 71
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
w tych kilku przypadkach, gdy zdarzyło mi się wygrać z wrogiem i to silniejszym ode mnie, ale wiem, że długo ćwiczyłam przed lustrem odpowiedni ruch warg. Trzecia anegdotka dotyczy czasów znacznie późniejszych, bo okresu legalnej „Solidarności”. Jesienią 1981 roku odbywał się w Gdańsku w hali Oliwii Kongres Solidarności (oficjalnie nazywało się to I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”). Chodziłam tam jako dziennikarka, zabierając ze sobą syna, Jacka, który do dzisiaj twierdzi z dumą, że był najmłodszym uczestnikiem Zjazdu. Bardzo nas z tego powodu obfotografowano, ale niestety nie miałam aparatu i nie mam zdjęć. Było to już po roku działania „Solidarności” i wszyscy wiedzieli, że Wałęsa nie znosi Gwiazdy i najchętniej by go utopił w łyżce wody. No ale Andrzej był ważną osobistością, niełatwo się było go pozbyć, a on sam wcale nie zamierzał ułatwić życia Wałęsie i odejść. Delegaci związku traktowali go zresztą z ogromnym szacunkiem, bo miał on za sobą zesłanie. Jako sześcioletnie dziecko został z matką i babką w 1940 roku wywieziony do Rosji. Trafili do kołchozu w północnym Kazachstanie i wrócili dopiero w roku 1946. W owym czasie taka przeszłość przydawała człowiekowi nimbu bohatera. Podczas obrad plenarnych Andrzej siedział za stołem prezydialnym. Ktoś z sali zadał pytanie, dlaczego on i jego żona, Joanna Duda-Gwiazda, nie mają dzieci? Było to prawdę mówiąc chamskie pytanie, ale Andrzej spokojnie na nie odpowiedział, że szlachetne zwierzęta nie rozmnażają się w niewoli. Marek Slaski Tak więc stałam przed Bramą Stoczni, a mój mąż był za nią. Znalazł się tam 18 sierpnia (nie, jednak już Sierpnia) rano, gdy strajk stoczniowy, po przepychankach między Wałęsą a Gwiazdą i Borusewiczem, przekształcił się w Strajk Solidarnościowy i do Stoczni zaczęli napływać ludzie z zakładów pracy Trójmiasta. Był to pomysł Marka, żeby w ten poniedziałkowy poranek zwołać zebranie w swym miejscu pracy. I zakład wysłał go jako swojego przedstawiciela. Gdy pojawił się na stoczni i otrzymał przepustkę, miała ona jeszcze stosunkowo niski numer, a wielka sala BHP, w której odtąd miały się odbywać narady świeciła pustkami. Dopiero w ciągu popołudnia zaczęło do Stoczni napływać coraz więcej delegatów. Następnego dnia Marek zabrał ze sobą Dicka i załatwił mu dziennikarską przepustkę strajkową. Tak to Dick był pierwszym zachodnim dziennikarzem, który w ogóle 72
Ewa Maria Slaska
wszedł na Stocznię i mógł nadawać pierwsze informacje dziennikarskie na Zachód. Nadawał je wieczorami z naszego mieszkania, gdy obaj wracali do domu. Obaj potwornie głodni. Na Stoczni było wprawdzie sporo jedzenia, ale widać jednak za mało. Marek twierdzi, że były na pewno jabłka, a poza tym zupy, kanapki, kawa, herbata, przygotowywane na zapleczu, z tego zapewne, co dostarczały na Stocznię różne zakłady pracy, biorące udział w Strajku, ale też i z tego, co my, te czekające pod Bramą żony, pakowałyśmy do siatek. Podobne siatki przygotowywali też ludzie z zakładów. Bo codziennie rano, przed rozpoczęciem obrad, a czasem również wieczorem, każdy delegat jechał do swojego Zakładu i przekazywał strajkującym pracownikom druki, informacje i dyspozycje, a zabierał zapasy. Przygotowanie tych toreb nie było łatwe. Przez te dwa tygodnie Sierpnia życie w ogóle nie było łatwe. Przede wszystkim cały czas nas straszono, co chyba bardziej uderzało w nas, niż w tych, którzy byli na Stoczni. Oni tworzyli Historię, mieli poczucie Misji i Posłannictwa, byli blisko tego człowieka, który nagle okazał się charyzmatycznym Przywódcą. A my się mogłyśmy tylko bać. Oni, tam, to byli przeważnie ludzie młodzi, mieli młode żony i małe dzieci. I to myśmy stały pod Stocznią. Byłyśmy grupą społeczną wybitnie podatną na straszenie, a jednak okazałyśmy się równie nieustraszone, jak owi dzielni brodaci faceci w sali BHP. My też byłyśmy dzielne. Zajmowałyśmy się dziećmi, stałyśmy w kolejkach, gotowałyśmy jedzenie, piekłyśmy chleb i placki drożdżowe i chodziłyśmy pod Bramę. Boże, jak myśmy przy tym strasznie wyglądały! Na zdjęciach, które obiegły świat, ten tłum pod Stocznią był imponujący. Ale gdy się przyjrzeć bliżej, a jest taka fota w sieci, to groza. A to my właśnie tam stoimy za tymi stalowymi prętami, ubrane w ortalionowe kurtki, z włosami od fryzjera, u którego byłyśmy przed miesiącem, więc odrosły. I te nasze buty! A przecież starałyśmy się być jeszcze przy tym eleganckie. Miałyśmy te jakieś sweterki z komisów, kosmetyki. I co? I nic. Zdjęcia pokazują, jakie byłyśmy. Zapuszczone, zmęczone, zdesperowane, dzielne, młode kobiety. Mieszkanki świata zwanego Komuną. Nie opowiadam tu Historii, bo Historię każdy zna. W Sali BHP koło figury Lenina podpisano Porozumienia Gdańskie, a Wałęsa – jaki był młody, jak bardzo w stylu lat 70. – wszedł na Bramę i obwieścił to urbi et orbi. 73
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
*** Był okres legalnej Solidarności. Marzec. Ważyły się szale, czy ogłosimy strajk generalny, czy nie. Znowu nas straszono. Podobno Moskwa zapowiedziała interwencję, jeżeli w Polsce dojdzie do strajku generalnego. Potocznie mówiło się, że Ruscy wejdą. Ale oni nawet nie musieli wchodzić. Oni w Polsce byli. Bałam się potwornie. Poszliśmy z Krzysiem Dowgiałło na spacer i powiedziałam mu wtedy, jakie mam marzenia. Chciałam mianowicie doczekać się pierwszych rzodkiewek z działki, którą nam kilka miesięcy wcześniej przyznano. Póki było dobrze, było dobrze, ale z nastaniem stanu wojennego już nie było dobrze, a jak nie było dobrze, było źle. Za udział w strajku i doprowadzenie do wyrzucenia z zakładu dyrektora-komucha Marek jako prowodyr został zwolniony z pracy. Imał się wtedy różnych zajęć. Robił ludziom remonty, pracował w sadzie u Teresy i… pędził bimber. Muszę przyznać, że mój mąż produkował znakomity bimber. Nawet nie pamiętam, gdzie się tego nauczył i od kogo, ale tak było. Ludzie przynosili nam kartki i/lub cukier (były kartki!) oraz oprócz zapłaty za wyprodukowaną wódkę również różne dobre rzeczy, jak na przykład, słynne trzy proszki – proszek do prania, proszek do pieczenia albo proszek od bólu głowy. Mniej więcej raz na miesiąc Marek zabierał się do roboty. Trwało to, o ile pamiętam dwa dni, zajmowało całą kuchnię i nie muszę chyba dodawać, że było nielegalne i karalne. Ostatnia produkcja odbyła się w grudniu 1982 roku (stan wojenny), tuż przed świętami. W przededniu Wigilii w nocy wszystko było gotowe, sprzęt ukryty, napełnione butelki rozdane, oddane, sprzedane lub schowane, mieszkanie wywietrzone. Następnego dnia do kuchni wkroczyłam ja i zabrałam się za robienie barszczu, uszek, kapusty z grzybami i maku. Mieszałam właśnie gotowy mak w wielkim garnku (w naszej rodzinie mak wigilijny produkowało się wiadrami), gdy w kuchni pojawiło się czterech panów w cywilu wprawdzie, ale z bronią, którzy najpierw przez wiele godzin przeczesywali mieszkanie, a potem zabrali mnie i moją maszynę do pisania do aresztu. Bimbru nie znaleźli, innych inkryminowanych przedmiotów, tekstów, gazetek, matryc nowych i zapisanych też nie, bo schowek pod podłogą mieliśmy naprawdę super, a jeszcze przez przypadek przez cały czas rewizji na schowku, na rozłożonym dywaniku bawiło się klockami nasze sześcioletnie wówczas dziecię. I nie ruszyło się z miejsca nawet na chwilę! To się nazywa zaprawa bojowa do życia w komunie. 74
Ewa Maria Slaska
Krzysztof Dowgiałło Należał do licznej grupy znajomych moich rodziców, młodszych od nich o pół pokolenia, którzy z czasem stali się i moimi znajomymi. Znałam go więc od dzieciństwa, był starszy ode mnie i jak się poznaliśmy, był już chyba nawet żonaty, a w każdym razie miał stałą narzeczoną. Był (i jest) najmilszym z moich znajomych. Zaprzyjaźniłam się z nim i z nią, z jej siostrą, z jej szwagrem, siostrą szwagra i ciocią wujka wnuka stryja, i, oczywiście z ogromnymi przerwami, utrzymujemy te przyjacielskie stosunki do dziś. Krzysztof był nadzwyczaj dzielny i nadzwyczaj skromny. Nigdy nic nie mówił, niczego nie opowiadał, niczego nie żądał, niczym się nie chwalił. Co najwyżej odpowiadał na pytania, ale skąd mieliśmy wiedzieć, że trzeba zadać pytanie i jakie. Brał udział w strajku i był internowany, i nigdy się z tym nie obnosił. Na pewno nie należał do tych, których było w Gdańsku na kopy, o których się potem z westchnieniem mówiło: Boże okaż zmiłowanie tym, co spali na styropianie. Byli to nieznośni solidarnościowi „roszczeniowcy” i mieliśmy ich potężnie dość. Właściwie przez przypadek dowiedziałam się, że to on był autorem słynnej ballady, która stała się niemal hymnem „Solidarności”: Janek Wiśniewski padł. Tak samo dopiero podczas projekcji filmu zorientowałam się, że Andrzej Wajda wziął tę piosenkę do filmu Człowiek z żelaza. W pierwszych wyborach, tych zaledwie na pół wolnych, w czerwcu 1989 został od razu w I turze wybrany posłem X kadencji sejmu startując jako bezpartyjny. Przygotowując teraz ten wpis dowiedziałam się jeszcze różnych rzeczy o Krzysztofie, o których nigdy się nawet nie zająknął. W 1980 przystąpił do „Solidarności”, zasiadał w zarządzie regionu związku. Z powodu działalności opozycyjnej był pozbawiany wolności w latach 1981–1983, a także w 1985. Pełnił funkcję redaktora naczelnego więziennej gazetki w Potulicach, był dystrybutorem pomocy kościelnej, nauczycielem języka francuskiego w więzieniu potulickim, przywódcą wielu protestów więziennych. Był radnym Sopotu. Kilka lat temu przeszedł z kolegą na piechotę przez zamarzniętą Zatokę Botnicką. Anna Walentynowicz Zapisała się niezwykle w pamięci rodzinnej, bo gdy pojawiła się po raz pierwszy u nas w domu, przyniosła ze sobą baloniki, które dostała 75
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
od jakichś dziennikarzy japońskich. Mój syn miał wtedy cztery lata. Dziś być może nikt już tego nie wie, ale balonik to była w roku 1980 tak niezwykła atrakcja, że mój syn ją latami pamiętał. Pani Walentynowicz, pani od baloników! Bardzo się lubiłyśmy, potrafiłyśmy paplać godzinami, choć w miarę narastania wrogości pomiędzy Lechem a Andrzejem i Anią, tematy rozmów się coraz bardziej zawężały, aż w końcu był już tylko jeden temat – podłość Lecha. Zawsze sobie myślałam, że to taka szkoda, że wszyscy troje nie potrafili zachować solidarności, która ich łączyła, gdy byli w Wolnych Związkach Zawodowych. Lecha i Anię łączył jeszcze dodatkowo fakt, że zostali usunięci z pracy w Stoczni, co stało się bezpośrednim zarzewiem Strajku. Byli figurami symbolicznymi i szkoda, że nie udało się tej symboliki utrzymać. Ale pewnie nie mogło się dać utrzymać. Andrzej był praktykiem opozycji, Lech pragmatykiem, Ania sumieniem. Była najbliższą mi osobą, która zginęła w katastrofie smoleńskiej. Leszek Sławiński „Solidarność” istniała legalnie. To, co zaczęło się jako przysługa dla Dicka, stało się moim pro-solidarnościowym zadaniem. Znałam angielski i miałam pośredniczyć między dziennikarzami z Zachodu a Polską. Nie dostawałam za to pieniędzy, ale czasem prosiłam o przywiezienie z Zachodu książek i masła z orzeszków ziemnych (nazywaliśmy je pindaka), potrzebnego dla jakiegoś uczulonego na laktozę dziecka. Jako dziennikarka współpracowałam w owym czasie prasą legalną i solidarnościową, w tym z „Czasem”, „Głosem Elbląskim”, „Punktem”; najsłynniejszym moim tekstem była krótka notatka o aresztowaniu strajkujących w Bydgoszczy, mimo że śpiewali Hymn Narodowy, wydrukowana w redagowanym przez Donalda Tuska dodatku solidarnościowym w „Dzienniku Bałtyckim”. Podczas Zjazdu wraz z Leszkiem Sławińskim, wówczas redaktorem czasopisma „Solidarności” – „Kwadrat” w Szczecinie, rozpoczęliśmy prace przygotowujące wydawanie ogólnopolskiego tygodnika związkowego, który miał nosić nazwę „MY”, a którego 1 numer miał się ukazać 13 grudnia 1981 roku. W redakcji „MY” zajmowałam się działem historycznym. 76
Ewa Maria Slaska
Gdy parę lat temu szukałam w internecie informacji o Leszku Sławińskim, nic nie znalazłam, teraz nadrobił to Marek Kietliński, który zrobił wpis do internetowej encyklopedii „Solidarności”: Leszek Jakub Sławiński, ur. 1 V 1927 w Kowlu (obecnie Ukraina), zm. 8 III 1996 w Białymstoku. 1942-1944 żołnierz AK. Po wojnie członek KW OM TUR, ZMP i PZPR (usunięty w 1957); działacz ZZ Pracowników Budownictwa. 1964-1966 wychowawca w internacie Zasadniczej Szkoły Budowlanej w Białymstoku; od 1972 nauczyciel w Ząbowie; 1976-1978 pracownik agencji reklamowej w Gdańsku, nast. w Warszawie. Od VI 1980 ponownie w Białymstoku. Od jesieni 1980 w „S”, od X 1980 rzecznik prasowy MKZ „S” w Białymstoku, pierwszy redaktor naczelny „Biuletynu Informacyjnego” MKZ Regionu Białystok; od II 1981 redaktor pisma KKK Pracowników Poligrafii „S” „Kwadrat” w Szczecinie. W 1989 w Niezależnym Ruchu Społecznym Solidarność im. ks. Jerzego Popiełuszki; współzałożyciel KO w Białymstoku. Na pocz. l. 90. działacz PPS, następnie Solidarności Pracy. Kietliński nie wspomina o drugim epizodzie gdańskim w życiu Sławińskiego, tym z roku 1981/82, bo skoro czasopismo się nie ukazało, nie został też po nim żaden sensowny zapis i żaden powód, żeby o tym pisać. To ja namówiłam Leszka, żeby został redaktorem naczelnym czasopisma. To ja je wymyśliłam i ja załatwiłam z władzami Okręgu, że dostaniemy na nie dofinansowanie, ale – cóż za cudowna i godna podziwu skromność – uznałam, że sama jestem za słaba, aby wziąć na siebie taką funkcję i poszukałam na to miejsce kogoś lepszego (w psychologii nazywa się racjonalizacja niemożności – a jak się tak nie nazywa, to powinno się nazywać). Kiedy Leszek zorientował się, że nie jestem małą skromną dziewczynką, którą (ponoć) przed nim odegrałam, tylko że mam dorobek i kompetencje, był na mnie zły, ale klamka już zapadła. Zostawili z żoną mieszkanie w Szczecinie (w Białymstoku już dawno byli „spaleni”, bo Leszek był potwornie pyskaty) i przenieśli się do Gdańska. Leszek znalazł nam siedzibę w pięknej starej willi na pograniczu Oliwy i Gdańska, znaleźliśmy ludzi do redakcji i zaczęliśmy pracę. Po wprowadzeniu stanu wojennego Leszek twierdził, że uchroniłam go przed internowaniem, bo i w Białymstoku, i w Szczecinie był na listach osób do aresztowania, a w Gdańsku pojawił się dopiero w październiku i odpowiednie służby jeszcze nie zdążyły go zarejestrować. Oczywiście nasze czasopismo się nie ukazało, natomiast w dzień 77
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
przed wybuchem stanu wojennego ukazał się w Wydawnictwie Morskim mój debiut książkowy Portret z ametystem. Oba fakty to kolejne przykłady wpływu Losu na moją biografię. Ta książka mogła się ukazać tydzień wcześniej i wtedy zdążyłaby już zaistnieć, ale mogła być zaplanowana na tydzień później czyli nie ukazałaby się wcale. Co jednak debiutujący pisarz ma z tego, że jego książka ukazała się, a mimo to – jakby jej nie było? Również fizycznie. Ponieważ ów Los mój uporczywie powtarza chwyty, które mu się dobrze udały, taką sytuację przeżyłam raz jeszcze – gdy już w wolnej Polsce, a jakże, moja książka Piękne dni w Visby ukazała się w momencie, gdy wydawnictwo, od dawna szykujące się do wewnętrznej wojny domowej, właśnie ją wszczęło, i wszystko, co się akurat ukazało, padło ofiarą owej machiny wojennej. Nie miesiąc wcześniej i nie miesiąc później, tylko dokładnie wtedy. I tak jak wtedy – moja powieść wpadła w czarny dół. Jerzy Giedroyc Można by powiedzieć, że narzekam, w końcu w międzyczasie ukazało się parę jeszcze moich książek, w tym jedna – o stanie wojennym, Dochodzenie – w paryskiej „Kulturze”. Tę pisałam na bieżąco, rejestrując jednak nie tyle sam stan wojenny, co sytuacje w świecie zwanym Komuną, gdzie dla każdego można było znaleźć powód, aby go prześladować i zamknąć. Rękopis dzięki pośrednictwu Macieja Łopińskiego został przekazany Komitetowi Kultury Niezależnej; otrzymałam stypendium Komitetu (wypłacone mi już po wyjeździe do Niemiec), a książkę, nic mi o tym nie mówiąc, przekazano do wydania do paryskiej „Kultury”, gdzie ukazała się jesienią 1985 roku. Można by więc rzec, że to jedno mi się udało. Ale niestety, nie. Bo podobno, podobno, Książę Giedroyc był przekonany, że ta jakaś Ewa Maria Slaska (nazwał mnie zresztą Ślaska) w ogóle nie istnieje i że jest to pseudonim Stefana Kisielewskiego czyli popularnego Kisiela z „Tygodnika Powszechnego”. Gdy nagle zjawiłam się Targach Książki we Frankfurcie i powiedziałam, że to właśnie ja, rozczarowany Książę zignorował mnie totalnie. Powinnam była wiedzieć, że jak Los się do mnie uśmiechnął, to tylko dlatego, że ktoś się pomylił. Mało tego, był pewien, że nie jestem nie znaną nikomu kobietą, lecz znanym wszystkim mężczyzną! Jacek Bogucki Stan wojenny w oczach świadka czasu to nie to samo, co historyczny stan wojenny. Ale i dla świadka napięcie tamtego czasu dziś jest już 78
Ewa Maria Slaska
nie do odtworzenia. Pamiętam, że jeden z owych dziennikarzy holenderskich, którymi się zajmowałam, znajdował się w Polsce po wybuchu stanu wojennego i postanowił nakręcić film o ludziach, którzy uniknęli internowań i działają w podziemiu. Pomagałam mu w tym, sama udzieliłam mu też wywiadu. Jak to łatwo dziś napisać, a jak strasznie skomplikowane to było w realizacji. I jak strasznie się bałam! Miałam małe dziecko, mój mąż wskutek swej działalności solidarnościowej stracił pracę, pisałam książkę, działałam czyli robiłam najróżniejsze rzeczy. Byłam nieprawdopodobnie wprost zajęta. Byłam jedną z osób, które w pierwszych tygodniach stanu wojennego organizowały w Gdańsku tzw. pomoc zimową, czyli rozdział darów z paczek i zbieranie pieniędzy dla osób żyjących w biedzie. Paczki do rozdzielania dostawaliśmy z kościołów, ale spływały też one do nas bezpośrednio drogą pocztową z Zachodu, o co dbali Dick Verkijk i inni dziennikarze oraz liczne grono zagranicznych przyjaciół moich rodziców. Podjęłam też pierwszą próbę zainicjowania samoorganizacji artystów i dziennikarzy. W Domu Prasy odbyło się ogromne spotkanie, które po jakimś czasie zaowocowało powołaniem do życia Spółdzielni Plastyków Format, w której pracowałam jako rzecznik prasowy do momentu wyjazdu z Polski w styczniu 1985 roku. No i wreszcie współpracowałam jako dziennikarka i pomoc techniczna (maszynistka) z gazetą zakładową w „Unimorze” (Karol Krementowski się ukrywał, ale gazeta nadal istniała) i pisałam teksty dla Macieja Łopińskiego do legendarnego podziemnego Biuletynu Stoczniowego. Obaj, i Krementowski, i Łopiński, ukrywali się, ale w przeciwieństwie do Łopińskiego, który wpadł i został aresztowany, Krementowskiego nikomu nigdy nie udało się złapać. W pewnym momencie trzeba było znaleźć dla Karola nowe miejsce do zamieszkania. Pojechaliśmy wówczas z Markiem do mojego wuja, brata mojego ojca, który mieszkał na wsi pod Gdańskiem. Wuj miał farmę kur niosek, a w sąsiedniej wsi – farmę gęsi. Wuj zgodził się przyjąć Karola i przewoziliśmy go tam w dwa samochody, w towarzystwie dziecka, bo wszystko miało wyglądać jak towarzyski wypad za miasto. Ciekawe, że dziecko dowiedziawszy się, że ten niby nieznany mu pan to pan Władek, najwyraźniej nam nie uwierzyło. Ale dziecko i tak zostało już zaprawione w bojach, co się potem jeszcze przydało. Przede wszystkim chodził do sadu, należącego kiedyś do ojca 79
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Teresy, pisać ze mną matryce. Jak tylko rozpoczęła się wiosna 1982 roku przewieźliśmy do sadu moją starą nadzwyczaj mocarną maszynę do pisani marki Olympia, która tam dzielnie przez prawie rok ”służyła sprawie”. Przez całe lato chodziłam do sadu z dzieckiem, dziecko bawiło się z wielkimi psami, wchodziło na drzewa, jadło jabłka i taplało się w wypełnionej wodą blaszanej wannie, a ja siedziałam pod drzewem przy rozchwierutanym stoliku na krzywym krzesełku i pisałam matryce. Oczywiście, nie pamiętam treści tego, co pisałam, nawet jeśli były to moje własne teksty. Jak się pisze matryce, to nie można sobie zawracać głowy czymś tak błahym jak treść. Pisałam na woskówkach czyli matrycach woskowych, składających się – tak mi się dziś, po latach wydaje – z trzech warstw: zwykłego papieru na wierzchu, płyty nawoskowanej i tektury. Pisze się samymi czcionkami, bez taśmy, tworząc w warstwie wosku wypukłe litery, z których potem na powielaczu odbija się, powiedzmy, stroniczkę gazety. Jestem człowiekiem porządnie przykładającym się do wykonania zadań. Kazano mi pisać, to pisałam, ale ponieważ nikt nie powiedział, jak mam pisać, to pisałam używając siły. Wiedziałam już, że chłopaki z „Unimoru” rozpoznawali moje matryce, bo tak mocno uderzałam w klawisze, że przebijałam się przez wszystkie trzy warstwy woskówki. Jednak pewnego dnia moje matryce wzbudziły prawdziwą sensację. Ponoć przez pomyłkę wkręciłam do maszyny dwie matryce na raz - i przekłułam się przez 6 warstw! Zostałam uznana za bardzo mocarną kobietę. Prawie tak mocarną jak maszyna. Na zimę maszyna wróciła do domu i już nie było tak łatwo pracować, nie wzbudzając podejrzeń. Gdy zimą tego roku zostałam zabrana do aresztu, maszyna pojechała razem ze mną, jako dowód na niewiadomo co, bo nikt mnie z niczym nie skonfrontował. Potem mnie wypuszczono, a maszyna została. Karol, gdy już wyszedł z ukrycia, powiedział, że mam napisać pismo do milicji i zażądać, by mi ją oddano. I, patrzcie państwo, była już wiosna następnego roku, gdy pewnego dnia ktoś załomotał do drzwi. Otworzyłam, a tam stało trzech facetów, dwóch mundurowych i jeden w cywilu, i ten w cywilu trzymał w objęciach moją „Olympię”! Teresa Remiszewska W dniu 23 grudnia 1982 roku, w ramach słynnej akcji, zastraszającej zorganizowanej tuż przed złagodzeniem stanu wojennego w dniu 1 stycznia 1983 roku, kiedy to jednorazowo zatrzymano kilkaset osób, przeprowadzono w moim mieszkaniu rewizję, a ja zostałam zatrzymana i 80
Ewa Maria Slaska
przesłuchana pod zarzutem udziału w działalności grupy „Remiszewska i inni”. Przetrzymywano mnie zaledwie 24 godziny, kiedy to zostałam dwukrotnie przesłuchana, a dodatkowo poddano mnie szykanie: wieczorem po przyjeździe do aresztu dostałam szklankę herbaty ziołowej, a potem do godziny 14 następnego dnia nie pozwolono mi skorzystać z toalety. Zostałam zwolniona z zarzutów, które zresztą z założenia nie miały mieć nic wspólnego z rzeczywistością, a moje przyszeregowanie do tej właśnie grupy (jeśli w ogóle istniała) brało się tylko z faktu, że byłam córką słynnego żeglarza, Dariusza Boguckiego, a Remiszewska, co wtedy każdy wiedział, była żeglarką. Podczas rewizji nie znaleziono niczego konkretnego (bo i nie szukano odpowiednio dokładnie), więc tylko zarekwirowano mi ową „Olympię”. Pan B. Od momentu aresztowania byłam bez przerwy śledzona, czego nikt zresztą nie ukrywał, ponieważ był to element zastraszenia a nie próba dowiedzenia się o mnie czegokolwiek. Na przeciw mojego domu stało na zmianę trzech panów, którzy patrzyli na dom i towarzyszyli mi, gdy dokądkolwiek wychodziłam. Zastraszanie to wspierały jeszcze informacje, przekazywane mi „poufnie” przez pana B., sąsiada, który uczciwie się przyznawał, że był w latach 50. współpracownikiem bezpieki i że wciąż „ma kontakty i źródła”. Wydaje się, że był naszym „opiekunem”, ale tego nam oczywiście nie powiedział. To on informował mnie (zresztą nie złośliwie tylko z serdeczną troską o moje bezpieczeństwo), żebym uważała, bo odnośne służby wszystko o mnie wiedzą i że przecież rozpoznaję już owych śledzących mnie „panów”. W końcu nie wytrzymałam. Pod koniec stycznia 1985 roku wyjechałam z Polski. I co? I nic. Zawsze twierdzę, że gdybym działała w Pcimiu, byłabym lokalną bohaterką, bardzo szanowaną, znaną wszystkim „Ciotką Rewolucji”. Ale działałam w Gdańsku, mieście, w którym aż roiło się od bohaterów. Pomagałam im, jak umiałam. To wszystko. Nie ma za co zbierać laurów. Zakończenie Pisarze nie kierują naszym życiem, ale jeśli dobrze piszą, udają im się zdania, które możemy sobie wziąć na drogę przez życie. Ja mam w podręcznym bagażu kilka takich zdań, wszystkie, jak przystało na 81
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
POLACY Z BAWARII NA RZECZ „SOLIDARNOŚCI“ Bogdan Żurek
Bal przebierańców – niemal wszyscy na tym zdjeciu sa zaangażowani politycznie, jedna z tych osób to sasiad-ubek, który mial do nas wyraźną słabość i czesto raczej starał się nas ochraniać niż na nas donosić...
pisarkę, zaczerpnięte z literatury lub filmu, który w końcu jest literaturą, tyle że z ruchomymi obrazkami. Grass dostarczył mi zdania: Nigdy nie siedź przed trybuną. Miejsce artysty jest albo na trybunie, albo pod nią. Być może, gdybym mieszkała w Pcimiu, miałabym teraz, a w każdym razie kiedyś, miejsce na trybunie. Ale byłam z Gdańska i wciąż siedziałam pod trybuną. I nadal pod nią siedzę. Ewa Maria Slaska
82
Początków „Solidarności” – Wolnych Polaków w Bawarii należy szukać przed stanem wojennym, w okresie legalnej działalności tzw. „pierwszej Solidarności”, czyli Niezależnego Samorzą- Logo „Solidarności” na papierze firmowym dowego Związku Zawodowego „Solidarność”, zarejestrowanego na mocy Porozumień Gdańskich z Sierpnia 1980 roku. Wersji powstania SWPwB jest kilka, tak jak kilka osób przyznaje się do wymyślenia nazwy organizacji. Wiadomo, że od początku związali się z nią na stałe m.in. Zbigniew Dziakoński – weteran, b. żołnierz NSZ, Adam Chodakowski – społecznik, czł. Rady Parafialnej Polskiej Misji Katolickiej i Janusz Urbanowicz – były działacz ROPCiO z Gdańska, pracownik działu analiz Radia Wolna Europa. Należał też do nich Bogdan Wojnarowicz – i tu ciekawostka – b. żołnierz Legii Cudzoziemskiej. Początkowo orga nizacja działała bez zarejestrowania. Jako stowarzyszenie wyższej użyteczności została zarejestrowana w roku 1983, a jej pierw szym, oficjalnym prze wodniczącym został Janusz Urbanowicz. Kolejnymi byli Wojciech Stockinger i Nina Kozłowska, która kierowała SWPwB do czasu zakończenia działalności w roku 1989. „Solidarność” Wolnych Polaków w Demonstracja w Monachium 83
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Bawarii – jako jedyna organizacja z południa Niemiec – była członkiem Światowego Porozumienia Organizacji Wspierających Solidarność (CSSO – Conference of Solidarity Suport Organisations). Już po kilku miesiącach organizacja liczyła ponad kilkudziesięciu aktywnych członków, inicjując cały szereg akcji protestacyjno-informacyjnych. Liczne demonstracje, połączone z kolportażem ulotek, miały miejsce nie tylko w Monachium, ale także np. w Kolonii, gdzie mieściła się ambasada PRL. Do priorytetowych działań organizacji należała pomoc dla rodzących się strukur „Solidarności”, która znacząco przybrała na sile po wprowadzeniu stanu wojennego. Początkowo jedynymi kanałami przerzutu były kanały kościelne, a więc Polska Misja Katolicka, na czele której stał ks. Jerzy Galiński. Korzystano z różnych przewoźników. Jedną z fim przewozowych, kursujących wtedy pomiędzy Monachium a krajem, prowadził Piotr Podgórski, dzisiaj miliarder i potentat w branży medialnej, noszący nazwisko Zygmunt Solorz-Żak. Czy to przekładało się w jakiś sposób na inwigilację, przez komunistyczne służby specjalne, kanałów przerzutowych i osób zajmujących się organizacją pomocy dla kraju, trudno obecnie ocenić. W każdym bądź razie Zygmunt Solorz-Żak sam przyzał, że podpisał zobowiązanie do współpracy z Departamentem I, a więc wywiadem MSW PRL. Z „Solidarnością” Wolnych Polaków w Bawarii blisko współpracowała znana aktorka Barbara Kwiatkowska-Lass, w której to domu, w Baldham pod Monachium, mieścił się magazyn. Tam paczkowano dary przed wysyłką do Polski. Natomiast w piwnicy monachijskiego mieszkania poety i pisarza Włodzimierza Sznarbachowskiego znajdował się magazyn nielegalnych wydawnictw, które stamtąd przerzucano do kraju. Wydawnictwa drukowano przeważnie w Paryżu i Londynie, a wysyłką kierował 84
Bogdan Żurek
znany działacz Polskiej Partii Socjalistycznej na emigracji – Jacek Kowalski. Do aktywnie wpierających działania SWPwB należał też kierujący działem robotniczym w Rozgłośni Poskiej RWE – Tadeusz Podgórski (z PPS), a potem jego następca na tym stanowisku – red. Bogdan Żurek. Ten ostatni, m.in. z Mirą Filipowicz, Ryszardem Gleichem i Jerzym Sonnewendem, zajmował się wydawaniem organu SWPwB jakim był „Biuletyn Informacyjny”. To na jego bazie powstał poźniej (1986) ukazujący się do dziś, pod redakcją Jerzego Sonnewenda, „Polonik Monachij- Jacek Kaczmarski koncertuje dla „Solidarności” ski” (www.polonikmonachijski.de) Imprezy i spotkania organizowane przez „Solidarność” Wolnych Polaków w Bawarii wspierali przebywający na emigracji polscy artyści i aktorzy, także ci zatrudnieni w Radio Wolna Europa jako lektorzy, wśród nich – Wojciech Stockinger, Marcin Idziński, Santos Liszko, Stanisław Załuski. Bardzo aktywny był Jacek Kaczmarski – bard „Solidarności”, również pracujący wówczas w Rozgłośni Polskiej RWE. Często, czasami wespół z Karelem Krylem, też bardem, ale Praskiej Wiosny – koncertował on na rzecz Polski. Nie tylko w Monachium, ale daleko poza Bawarią, wśród Polonii na całym świecie. Kaczmarski skomponował na emigracji wiele utworów, opisujących ówczesną rzeczywistość, m.in. Naszą Klasę, Zbroję, Przejście Polaków przez Morze Czerwone, Litanię, Kosmopolaka, czy M/S Maria Konopnicką – o tragicznym pożarze na statku w Stoczni Gdańskiej. Piosenki emitował do kraju na falach eteru, w swoim autorskim programie Kwadrans Jacka Kaczmarskiego. W Polsce przegrywano je na kasety i nielegalnie rozpowszechniano. Gdy po dziesięciu latach bard powrócił do kraju, okazało się, że jego twórczość jest tam świetnie znana, a na koncertach publiczność wtóruje artyście przy piosenkach, na które 85
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
był całkowity zapis cenzury, które nigdy nie były rozpowszechniane przez komunistyczne media. Leszek Żądło – doskonały saksofonista jazzowy, obecnie profesor konserwatoriów muzycznych w Monachium i Würzburgu, jest przykładem zachowania się wielu polskich emigrantów.Tak opisuje on tamten okres w swoich wspomnieniach: Do Radia Wolna Europa zostałem zaangażowany w czasie stanu wojennego, dla zrobienia dla Polskiej Rozgłośni audycji jazzowych, których było razem trzynaście. Koncert grupy Leszka Żądło dla „So- Tam zaprzyjaźniłem się z Jackiem lidarności” – plakat Kaczmarskim, Aliną Grabowską, Tadeuszem Nowakowskim, Santosem Liszko, Bogdanem Żurkiem, Janem Tyszkiewiczem i wieloma innymi walczącymi o wolność dla Polski na falach eteru. Z Jackiem Kaczmarskim zagraliśmy wspólnie kilka koncertów, z których dochód przeznaczony był na działalność „Solidarności”. Na jednym z koncertów zorganizowanych w Operze Monachijskiej, gdzie wzięli udział najwięksi aktorzy niemieckiej i austriackiej sceny, zebraliśmy ponad 70 tys. marek, które Basia Kwiatkowska w postaci wielkiego TIRa darów wysłała dla najbardziej potrzebujących artystów polskich (red. podczas stanu wojennego artyści polscy prowadzili bojkot i ich sytuacja matrialna była bardzo trudna). Ja ze swojej strony założyłem „Polski Jazz Ensemble“ i zorganizowałem koncert o nazwie „Jazz Solidaritaet“ w jednym z monachijskich jazz klubów gdzie wystąpili Albert Mangelsdorff, Joachim Kuhn, Larry Porter, Janusz Stefański, Frank St.Peter i wielu innych. Na koncercie tym zebrałem na ten cel 12 tys. marek. „Solidarność” Wolnych Polaków w Bawarii nie była osamotniona w swej działalności na rzecz NSZZ „Solidarność”. Wspierała ją cała plejada patriotycznie 86
Bogdan Żurek
nastawionych emigrantów. Zajmowały się tym także inne środowiska, choćby Grupa Robocza „Solidarność”, Polska Partia Socjalistyczna w Niemczech, a szczególnie jej Koło PPS w Monachium czy Klub Mieroszewskiego, z licznymi spotkaniami i prelekcjami informującymi m.in. o sytuacji NSZZ Solidarność w Polsce. Nie wolno nam zapomnieć o gospodarzach, Niemcach, a w tym konkretnym przypadku o Bawarczkach, którzy zachowywali się wzorowo, nie tylko nas wspomagając, ale także podejmując własne działania na rzecz Solidarności.
Monachium, 13 grudnia 1981 – kardynał Ratzinger, późniejszy papież protestuje przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce
„Solidarność” Wolnych Polaków w Bawarii Od momentu zarejestrowania organizacją kierowali Janusz Urbanowicz, Wojciech Stockinger, Nina Kozłowska. Do SWPwB należeli m.in: Dziakoński Zbigniew i żona Renata, Chodakowski Adam, Gleich Ryszard z rodziną (Mirosława, Joanna, Rafał), Tiplt Alexander, Sonnewend Jerzy, Filipowicz Mirra, Brydak Małgorzata, Pronobis Witold, Tatarowski Konrad, Tychowski Aleksander, Dyrko Adam, Nowak Edmund, Kobyliński Anatol, Olszowy Anna, Kościuk Zdzisław, Wojnarowicz Bogdan, Srokowski Leszek, Bogdan Żurek. Osoby wspomagające to m.in: Tadeusz Nowakowski, Alina Perth – Grabowska, Barbara Kwiatkowska – Lass, Tadeusz Podgórsk, Jacek Kowalski, Jacek Kaczmarski, Adam Rosenbusch, Karel Kryl, Leszek Żądło. Bogdan Żurek Zdjęcia z prywatnych zbiorów Bogdana Wojnarowicza i Bogdana Żurka 87
Krystyna Koziewicz
WSPOMNIENIE ROKU 1980 Krystyna Koziewicz Pokolenie, które było dorosłe i świadome w lat osiemdziesiątych, nawet jeśli nader młode, było naocznym świadkiem narodzin „Solidarności”. De facto każdy dorosły Polak ma w życiorysie jakąś „cegiełkę”, jaką dołożył w budowanie legendarnego Sierpnia 80. Nie da sie zapomnieć dramaturgii strajku w Stoczni Gdańskiej, determinacji Wałęsy, Walentynowicz, Gwiazdy, Kuronia, Michnika. Stawiane żądania, 21 postulatów, brzmiały na owe czasy rewolucyjnie. Mało kto wierzył w powodzenie, komuniści jednak podpisali ze strajkującymi porozumienie i to był szok dla nas wszystkich, i jednocześnie wielkie zwyciestwo. W społeczeństwie powiało nadzieją. Obrazy z tamtych dni nie zniknęły z pamięci, wręcz odwrotnie. Co jakiś czas powracają wspomnienia, może mniej o przywódcach z tamtych lat, oni, przynajmniej niektórzy, zrobili karierę polityczną. A ja nam na myśli tych „maluczkich”, co na każdym stanowisku pracy wspierali powstający ruch solidarnościowy lat 80. Historia nie byłaby prawdziwa, gdyby nie obejmowała rzetelnej wiedzy o stanie świadomości historycznej tamtego czasu. To nasze zadanie, by zadbać o szerzenie i propagowanie poprawnej wiedzy o tamtym czasie na podstawie faktów i zdarzeń. Rok 1980, „Solidarność” przyniosła nam, Polakom, zmiany ustrojowe, trzeba wręcz powiedzieć – dała nam przełom historyczny, który na zawsze wejdzie do podręczników. Przed rokiem 80. stan psychiczny społeczeństwa był straszliwy, władzy udało się wprawić nas w poczucie totalnej beznadziejności, toteż najważniejszym odczuciem, jak przyszło z Gdańska w 1980, to najpierw Nadzieja przez duże N, a dopiero potem
88
poczucie, że na naszych oczach i może nawet przy naszym współudziale, zmienia się oblicze wspólnego domu, Polski. Pamiętam dokładnie, jak chłonęliśmy wieści z Gdańska i Szczecina – brzmiały tak odważnie. Chodziło o nasz codzienny byt. Po raz pierwszy upomniano się o godne życie, o tym słyszeliśmy w radiu, telewizji. Były to głosy nie jak zwykle, partyjniaków, ale tych, którzy wzięli nasz los w swoje ręce, tych, o których słyszeliśmy w Radiu Wolna Europa. Dzielni Opozycjoniści stawiali rządzącej władzy postulaty o charakterze politycznym. To, o czym mówiono głośno, sprawiało, że niejeden Polak oczy przecierał ze zdziwienia. Podziwialiśmy odwagę, którzy tam byli, w Gdańsku, w Szczecinie! W naszych umysłach i sercach rodziła się solidarność z Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym. Jaka to była mobilizacja do działania! W całym kraju zaczęło powstawać ogromne zaplecze społeczne, wzmacniające naszych przywódców, dodające im skrzydeł do działania. O tym rzadko się wspomina. Cóż wart byłby przywódca bez zaplecza społecznego? Tylko wtedy może liczyć na powodzenie tego, czego się podjął – zmian. Toteż niesprawiedliwe byłoby, gdyby dawni przywódcy „Solidarności”, którym słuszne przypisuje się ogromne zasługi, zapomnieli o tych na dole, o zwykłych obywatelach. A zapomnieli! Gdy upadał autorytet partyjniaków, społeczeństwo przestało bać się władzy w swoich miejscach pracy. Mogę o tym opowiedzieć na przykładzie własnego podwórka. Pracowałam w opolskiej oświacie i pamiętam, że coraz głośniej brzmiał głos, solidaryzujący się z komitetem strajkowym z Gdańska. Pierwszym przejawem poparcia było wywieszenie flagi na budynku zakładu lub instytucji. Ze strony dyrekcji czy kierownictwa dawało się odczuć ciche przyzwolenie. Nasi ówcześni dyrektorzy przyjmowali postawę dyplomatyczną – udawali, że nic nie widzą. Nie wiem, jak było gdzie indziej, ale w Opolu oświata najpóźniej dołączyła do akcji, wspierającej komitet strajkowy z Gdańska. Najszybciej zareagowali studenci wyższych uczelni. Inne duże zakłady (FSD Nysa, Elektrownia Opole, Zakłady Koksownicze w Zdzieszowicach), w poczuciu moralnej solidarności, zorganizowały strajki ostrzegawcze. Zresztą… nie było nic do stracenia, przecież w tym czasie „statek Polska” po prostu tonął. Braki w zaopatrzeniu w żywność, w sklepach przemysłowych towar, który znikał w ciągu pół godziny. W naszej placówce wychowawczo-dydaktycznej nauczyciele od razu odpowiedzieli na apel Lecha Wałęsy. Wspólnie z młodą nauczycielką podjęłyśmy się zadania nieformalnego założenia komórki organizacyjnej 89
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
NSZZ. Szło nam opornie, ponieważ instytucje oświatowe rozproszone były po całym mieście, a to znacznie utrudniało wzajemne porozumiewanie. Ale w miarę upływu czasu staliśmy się przecież jedną wielką rodziną solidarnościową. 16 czerwca 1981 roku w amfiteatrze opolskim odbyło się spotkanie przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Lecha Wałęsy z mieszkańcami Opolszczyzny. Jego determinacja potwierdziła w nas poczucie, że droga, jaką wówczas obraliśmy, była słuszna. W kraju rosła pozycja „Solidarności”, w zakładach powstawały związki zawodowe, których przedstawiciele wchodzili do rad miejskich. W osiem lat później dopuszczono listę niezależnych kandydatów na posłów. Kiedy w czerwcu 1988 roku rozpoczęły się przygotowania do tzw. pierwszych wolnych wyborów, zaproponowano moją kandydaturę. Początkowo nie bardzo chciałam się zgodzić. Patrzyłam na listę kandydatów – widniały na niej znane nazwiska, głównie mężczyzn. Na liście byłam trzecia, co miało oznaczać do skreślania. A tu niespodzianka! Weszłam do Rady Miasta i co ciekawe w tej kadencji dużo mandatów otrzymały właśnie kobiety. Zaskoczyłyśmy władze, a właściwie, to wyborcy je zaskoczyli. Nie dokończyłam kadencji, po dwóch latach aktywności w Radzie Miasta Opola wyjechałam do Niemiec ze względów rodzinnych. Z tego też powodu musiałam złożyć mandat przed upływem kadencji. Jako społeczeństwo w tym przełomowym okresie zdaliśmy egzamin celująco i trzeba o tym przypominać wciąż i wciąż. Kiedy 15 listopada 1989 roku ówczesny prezydent Polski Lech Wałęsa przemawiał w Kongresie USA, zaczął swoje przemówienie od słów: „My naród!” Reakcja była zaskakująca. Wszyscy kongresmeni poderwali się z krzeseł i na stojąco bili brawa, oddając Polakom hołd i cześć! Nam, wszystkim Polakom, całemu narodowi! Dlatego uparcie upominam się o pamięć i przypominanie roli, jaką odegrało całe polskie społeczeństwo w okresie transformacji ustrojowej! Bez poparcia na dole, nasi przywódcy byliby mało znaczącym epizodem w historii. Nie byłoby „Solidarności” i dzisiejszej nowoczesnej Polski, gdyby nie nasza siła, składająca się z pojedynczych obywateli, grup społecznościowych, inteligencji, robotników, dziennikarzy. Dzisiaj, kiedy obserwuję kampanię wyborczą na Urząd Prezydenta, nachodzi mnie smutna refleksja. W roku 1980 walczyliśmy z partyjnym interesem w imię dobra publicznego. Dzisiaj dawni przywódcy i ich spadkobiercy pod sztandarem „Solidarności” walczą w interesie partyjnym, nie publicznym !Co za paradoks... Krystyna Koziewicz 90
WYGNAŃCZE SZLAKI Adam Dyrko, autor i redaktor zbioru wspomnień Wygnańcze szlaki – z wykształcenia dziennikarz i historyk – pracował do czasu emigracji z Polski jako publicysta w katowickiej redakcji „Dziennika Zachodniego”. W czasach ruchu solidarnościowego jako aktywny działacz w Zarządzie NSZZ „Solidarność” przy Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa” w Katowicach współredagował między innymi biuletyn „Wprost”, wydawany przy Zarządzie Regionalnym w Katowicach. W chwili ogłoszenia stanu wojennego przebywał w USA i zdecydował się tam pozostać, ponieważ w przypadku powrotu do kraju zostałby internowany, jak większość jego kolegów, również współpracowników biuletynu. W Niemczech, gdzie przebywa do dzisiaj, współpracował z „Westdeutsche Allgemeine Zeitung” w Dortmundzie, z Radiem Wolna Europa w Monachium, z berlińskim „Poglądem” oraz z wieloma emigracyjnymi czasopismami na świecie. Adam Dyrko jest nadal aktywnym działaczem polonijnym. Wszystkie jego doświadczenia i przeprowadzone badania, doprowadziły do powstania książki o emigrantach z Polski do Niemiec, zawierającej zbiór relacji polskich uchodźców od 1945 roku po lata 90-te. Pozycja została nagrodzona przez Instytut Pamięci Narodowej w konkursie „Prawda i pamięć”. W czasie zbierania materiałów do książki, a więc przed prawie dziesięciu laty, żyło w Niemczech około dwóch milionów1 przybyszów z Polski. Byli wśród nich uciekinierzy, przesiedleńcy, wygnańcy. Jak i dlaczego znaleźli się w Niemczech, w jakich okolicznościach, co wygnało ich z Polski i co przyciągnęło ich do Niemiec; co przeżyli na styku dwóch kultur, jak przetrwali czas wyobcowania, samotności, zwątpienia; czy spełniły się ich oczekiwania – to temat tej książki o charakterze dokumentalnym, w której przeszło dwudziestu emigrantów Do roku 2015 liczby te dramatycznie wzrosły. Po 2004 doszło do największej emigracji w dziejach nie tylko Polski, ale w ogóle w historii Europy po II wojnie światowej. W ciągu pierwszych trzech lat po przystąpieniu do Unii Europejskiej – według oficjalnych danych – z Polski wyjechało ok. 2 mln 270 tysięcy osób, z tego około 470 tysięcy osób do Niemiec. Fala ta nieco opadła po kryzysie finansowym w 2008, ale po 2010 znów zaczęła rosnąć. Tylko w 2013 do Niemiec wyemigrowało 189 tys. Polaków – jest wielkość mniej więcej Bielska-Białej. 1
91
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
relacjonuje swe często dramatyczne przeżycia w drodze do życia w wolności, w świecie demokracji w Niemczech. Manuskrypt polskiej wersji książki Wygnańcze szlaki został w grudniu 2006 r. wyróżniony w konkursie wydawniczym „Prawda i Pamięć”, przeprowadzonym przez Instytut Pamięci Narodowej. Wydanie niemieckie pt. Fluchtwege ukazało się w czerwcu 2007 nakładem Engelsdorfer Verlag w Lipsku. Nakład Wygnańczych szlaków jest niestety wyczerpany. Adam Dyrko, dysponuje jednak pewną ilością egzemplarzy, które można nabyć bezpośrednio u autora. Kontakt: adam.dyrko@web.de Górnicza Solidarność Wsród bohaterów Wygnańczych szlaków znaleźli się też ludzie „Solidarności”. Na stronach tej fascynującej książki-dokumentu opowiadają oni swoje, często niezwykłe historie, także o tym, jak rodziła się „Solidarność”, jak ją sami tworzyli, z nadzieją na lepszą przyszłość. Niestety często niespełnioną, powiązaną z poniżeniem, wyganiem, zapomnieniem. Poniżej dwa głosy górników z jastrzębskiej kopalni „Borynia” – Zenobiusza Dorucha, konserwatora urządzeń centrum zarządzania i sztygara – Christofa Szablewicza. Ze względu na brak miejsca publikujemy tylko fragmenty ich wspomnień, które w całości ukazały się w książce Adama Dyrki. Zenobiusz Doruch. Przez komunę zwichrowane życie … Gdy zaczęły się strajki na Wybrzeżu, urodziło mi się akurat drugie dziecko. I była to wtedy dla mnie podwójna radość: z rodzącego się nowego w Kraju i z narodzin nowego w moim małym kręgu rodzinnym. Miałem pracę na kopalni „Borynia” w Jastrzębiu, trzypokojowe mieszkanie, które stosunkowo szybko otrzymałem, rodzinę. Powinienem więc był być zadowolony z mojej sytuacji życiowej. Dlaczego zatem, gdy zaczęły się strajki na kopalni, od razu bez wahania wszedłem w ów nowy rodzący się ruch? Ażeby to zrozumieć, musiałbym wrócić dla lat szkolnych jeszcze, kiedy to w piątej klasie Technikum Elektronicznego w Zduńskiej Woli, gdy nauczyciel prowadzący lekcje z WOP (Wychowanie o Polsce i Świecie 92
Opr. Bogdan Żurek
Współczesnym) omawiał różne ustroje: kapitalistyczny i socjalistyczny, podniosłem rękę i zapytałem: „Czy Pan nie uważa – i po cichu nie przyzna mi racji – że może nie socjalizm, ale komunizm jest utopią?”. Odpowiedzi nie było. W klasie było nas czterdziestu; zaraz pogłoska o tym incydencie rozniosła się po szkole, że kolega Doruch zadał takie to a takie pytanie. Były to lata sześćdziesiąte, po marcowych wydarzeniach studenckich 1968 roku. Dostałem burę od wychowawcy, który zwrócił mi uwagę, że o takie rzeczy należałoby profesora zapytać osobiście, a nie przy wszystkich uczniach. Żyłem w kraju, gdzie jako 18-latek przeżyłem wydarzenia marcowe, dwa lata później rok 1970 na Wybrzeżu, widziałem w 1976 jak za bułkę i kawałek kiełbasy namawiano ludzi, by „poparli” Gierka, jak aktywistów wsadzano do autobusów, jadących na Stadion Śląski w Chorzowie, jak „te barany” mu potem tam klaskały. To budziło nieufność, a nawet nienawiść do ustroju, napawało jakimś obrzydzeniem do tego systemu. Uważałem od dłuższego czasu za osobisty obowiązek dążność do zmiany tego stanu, toteż gdy nadarzyła się pierwsza okazja do aktywności w tym kierunku, było dla mnie oczywiste, że muszę się znaleźć w owym ruchu. Ja nie mogłem nie przystąpić do niego. Strajk w kopalni „Borynia” rozpoczął się 29. sierpnia 1980. Wcześniej śledziłem radia: Wolna Europa, Londyn, Waszyngton i czekałem na to, czy coś się zdarzy u nas, na Śląsku. Wydawało się, że załogi starych kopalń katowickich, gdzie były one bardziej zintegrowane, pójdą pierwsze za gdańskim ciosem. Stało się jednak trochę inaczej, to znaczy na młodych kopalniach jastrzębskich, w młodym Zagłębiu, zrodził się ruch, wspomagający stoczniowców. Może dlatego, że pracownicy, robotnicy tych zakładów wskutek tego, że – podobnie jak ja – pozostawili swe rodziny gdzieś tam w Polsce i sami stamtąd przyszli, dostrzegali jaskrawo różnice w warunkach życia na Śląsku i w innych regionach, z których pochodzili. Zaczęło się na kopalni „Manifest Lipcowy” (byłej kopalni „Zofiówka”). I gdy dowiedziały się o tym inne, to jakby za machnięciem czarodziejskiej różdżki stawały, w tym i nasza. Potem, gdy podpisywano porozumienie na Manifeście (strajki zakończyły się 2 września), to uczestniczących w nim było już ponad sto różnych zakładów. Na kopalni „Borynia” z około 7 tysięcy ludzi załogi wybrano Komitet Strajkowy, liczący ponad 40 członków. Ponieważ jestem elektronikiem i zajmowałem się urządzeniami zakładowej rozgłośni – poszedłem od razu do Komitetu Strajkowego. Strajk trwał cztery dni i trzy noce; ludzie koczowali na kopalni, 93
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
śpiąc na gołym betonie, na tekturach z kartonu, mając za poduszkę rękę pod głową. Strajkowała cała kopalnia, wszyscy tam byli; czuliśmy, że bierzemy nareszcie losy kopalni w nasze ręce. Świadomość masy ludzi, która powstała i złączyła się w celu osiągnięcia wspólnego celu, dodawała siły i wiary każdemu uczestnikowi owego ruchu i nam, w Komitecie Strajkowym też. Byliśmy przekonani, że nam nic złego nie może się stać, skoro wszyscy myślą tak jak my. Byliśmy bardzo zwarci. Ponadto uzgodnienia na kopalni „Manifest Lipcowy” w trakcie podpisywania porozumienia z ministrem Aleksandrem Kopciem, zapewniały wszystkim osobom z Komitetów Strajkowych nietykalność; mówiły o tym, że w przyszłości osoby te nie będą prześladowane przez SB, czy służby milicyjne. Mimo owego poczucia siły, zastanawiano się także czasem, co się stanie, jeśli nam się nie uda?... Obawiano się, że może Związek Radziecki wkroczy; wtedy sprawa stałaby się gorsza. Tak zwane masy „rozwodnią”, a z nami się rozprawią. Niemniej nastawieni byliśmy optymistycznie i ów optymizm przeważał. Wierzyliśmy, że uda się tej „hydrze” łeb urwać, albo przynajmniej naderwać. I że nie może się ona nadal tak panoszyć, że musimy wreszcie zacząć współdecydować, mieć prawo wyboru lepszych rozwiązań i lepszego życia, że musimy mieć wpływ na kształt życia zawodowego, że przestaniemy wreszcie pracować w soboty i w niedziele… Problematyka była tak bogata, jak nasze życie skomplikowane i zwichrowane przez komunę. (...) 13 grudnia obudziłem się o siódmej rano, chciałem włączyć radio, ale było głuche, na telewizję było jeszcze za wcześnie, popatrzyłem przez okno bez jakiejś konkretnej intencji i… zobaczyłem kawalkadę czołgów, jadących od strony „Zofiówki” – „Manifestu Lipcowego” w kierunku Jastrzębia Zdroju. Zimno mi się zrobiło, za chwilę – ciepło i znów – zimno; obudziłem małżonkę i powiedziałem: „Słuchaj, prawdopodobnie mamy wojnę”. Po wprowadzeniu stanu wojennego Zenobiusz Doruch został skazany przez Sąd Śląskiego Okręgu Wojskowego (w składzie: przewodniczący – kpt. Józef Medyk; sędziowie – ppor. Joachim Filipek i ppor. Stanisław Raszka) na 1 rok i 3 miesiące więzienia w zawieszeniu na 2 lata oraz pozbawienie praw publicznych na 2 lata. Z „wilczym biletem” wyrzucono go z „Boryni”. Pracy nigdzie nie mógł dostać. Pomagał w budowie kościoła w Jastrzębiu. Co drugą niedzielę odprawiano mszę za pozbawionych pracy, internowanych i więzionych. Wierni wrzucali datki do ustawionej skarbonki, a potem ksiądz dzielił je na poszczególne rodziny. Swoje wspomnienia Zenobiusz Doruch kończy tymi słowy: 94
Opr. Bogdan Żurek
Sztandar z Boryni – „Solidarność“ z kopalni Borynia najprawdopodobniej jako pierwsza organizacja związkowa z branży górnictwa kamiennego wykonała swój związkowy sztandar. Świadczy o tym tradycyjna czcionka liter wyhaftowanych na sztandarze, bo wówczas jeszcze nie obowiązywała tzw. solidaryca. Ufundowany został ze składek członków związku. Sztandar poświęcił w roku 1980 nieżyjący już ks. biskup Czesław Domin. 13 grudnia 1981 związkowcy z „Solidarności“ ukryli sztandar, który nienaruszony przetrwał stan wojenny.
... nie można było próbować żyć i układać sobie życia w oparciu o datki ludności. Wtedy zapadła decyzja o emigracji. W Polsce już nie było, niestety, dla nas ani pracy, ani przyszłości. W Niemczech przyjechałem do Dortmundu. (1984) Christof Szablewicz – cena prawdy Z końcem sierpnia 1980 roku zjechaliśmy na zmianę czwartą, czyli na szychtę o godzinie dwunastej w nocy – do szóstej rano. Coś wisiało w powietrzu, wiedzieliśmy o strajkach w Gdańsku, Szczecinie, ale Śląsk ciągle jeszcze siedział cicho. Cała Polska liczyła, że i on ruszy. Przecież tu potęga była... Nic jeszcze nie przypuszczając wyjechaliśmy do góry, była godzina siódma, a na powierzchni jeden wielki rejwach; przed budynkiem cechowni ludzi było tak gdzieś z półtora tysiąca, tyle ile pierwsza zmiana mniej więcej liczyła. Co jest? Jeden przemawia, drugi wrzeszczy, słowem, rozgardiasz. Nie wtrącałem się absolutnie do niczego, bo po szychcie człowiek zmęczony, a trzeba było jeszcze iść do biura, napisać raport. Pojechałem wtedy prosto do domu – spać! A tymczasem strajk trwał. Wtedy nie byłem w komisji strajkowej. Ale tuż po jego zakończeniu wezwano mnie i zaproponowano – jeszcze bez porozumienia, muszę zaznaczyć, z załogą – pracę w Zakładowej Komisji Robotniczej, która potem po wyborach w styczniu 1981 roku przekształciła się w Zakładową Komisję Pracowniczą, do której mnie już regularnie wybrano. Zastanawiałem się wtedy, dlaczego załoga aż 95
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
w 95 procentach mnie zaakceptowała. Byłem z dozoru, czyli nie robotnikiem. Inni moi koledzy, jak dla przykładu Sylwester Głowacki, który był przodowym ściany, byli robotnikami. Ale znów Tadeusz Błaszczyk był kierownikiem oddziału na powierzchni. Jakoś tak dziwnie to na „Boryni“ przebiegło. Ja zostałem sekretarzem. W tym czasie, kiedy wciągnięto mnie do pracy w komitecie strajkowym, postanowiłem zająć się przede wszystkim sprawami robotniczymi, typowo dołowymi. Zjeżdżałem na dół, oglądałem i atakowałem nawet i wyższy dozór, groziłem nawet dyrektorowi. Reasumując powiedziałbym, że w pierwszym okresie solidarnościowym zajmowałem się sprawami typowo górniczymi, natomiast po wyborach w styczniu 1981 chciano, żebym zajął się również propagandą. Wtedy jako sekretarz, byłem odpowiedzialnym za „propagandę“, czyli audycje, recenzje, artykuły itd. Przydzielono mi też organizowanie masówek, zebrań. Dzień w dzień szły audycje i zawsze – świeże. Mało tego, rano powtarzało się je i wieczorem. A chciałem powiedzieć o wszystkim. Mówiłem o wydobyciu oddziałów, że należy pracować bezpiecznie; o zarobkach; ale też i o sprawach związkowych, ważniejszych. Podawałem informacje o tym, co dzieje się na innych kopalniach na Górnym Śląsku, ale i w całej Polsce. A te wiadomości, które w takich gazetach jak „Trybuna Robotnicza”, „Trybuna Ludu” nie przechodziły, u nas były na porządku dziennym. To było tak jak gdyby nasz radiowęzeł był Radiem Wolna Europa; odnosiłem wrażenie, jakby nasze radio studio było zakazaną radiostacją. (...) Tymczasem – tak to widzę teraz, z perspektywy czasu – komisje robotnicze rozdrabniały się zajmując się drobiazgami: temu załatwić bumelkę, tamtemu poprawić stawkę, ten chciał jechać na wczasy, a dostał ktoś inny. Były nawet zdarzenia takie, że przyszło małżeństwo, że chcą się rozwodzić, a myśmy ich godzili. No, ludzie złoci! Przecież to jest śmiechu warte. Tak było. Ale, przyznaję rację, nagromadziło się przecież przez dziesiątki lat bolączek co niemiara. Ludzie przychodzili do nas, bo mieli nareszcie zaufanie. I nawet, jeśli się sprawy pozytywnie nie załatwiło, bo nie zawsze było można, to wychodzili zadowoleni, bo się ich wysłuchało. W miarę rozwoju wydarzeń, gdy w całej Polsce istniała już „Solidarność”, gdy zaczął ukazywać się tygodnik „Solidarność”, zainteresowanie ludzi coraz szersze rosło. Ludzie bardzo się zmienili, zmieniła się ich świadomość, wpłynęło na nich to, że mogli się wypowiedzieć i że ich wysłuchano, a poczuwszy trochę swobody, zaczęli myśleć. Przedtem się widziało, że ta załoga to tylko jak automaty, tylko praca, jedzenie – i 96
Opr. Bogdan Żurek
nic więcej. A teraz – inaczej. Czasopisma jak „Solidarność” czy „Solidarność Jastrzębska” były rozchwytywane. Nawet nasz biuletyn szedł jak świeże bułki. Załoga się go domagała. Musieliśmy sprowadzać też kilkadziesiąt egzemplarzy „Wolnego Związkowca” z huty „Katowice”. A jeśli coś ważnego się stało, to ludzie stali już rano pod drzwiami radiowęzła i czekali, co my powiemy, chcieli, żebym zaraz tam szedł i już mówił na ten temat. Wreszcie sprawy zaszły tak daleko, że na naszym plenum „Solidarności”, a było nas 16 ludzi, postanowiono: „Zdajemy legitymacje partyjne!” Przychodzili więc ludzie do nas i wrzucali do czyściutkiego kosza, specjalnie przygotowanego w tym celu, swoje legitymacje partyjne. A później szliśmy z tym koszem do sekretariatu. A było różnie, jednego dnia było 20, innego nawet do 50 sztuk. Ja oddałem swoją od razu w pierwszej fazie, na drugi czy trzeci dzień, łącznie z naszym szefem Błaszczykiem, który też był partyjny. Na kopalni „Borynia” członków partii mogło być ze dwa tysiące. Tuż przed stanem wojennym nie wiem czy było ich 150... Ale... Pamiętam taki działacz partyjny, już na emeryturze, osobiście powtarzał mi parę razy: „Pamiętej o jednym, władza jest silna. Niech się wam nie wydaje, że jak tu ustępuje dyrektor, tam pierwszy sekretarz, to, że się cofają.” Ale myśmy tego nie przyjmowali do wiadomości. Moja żona na przykład stale wtedy powtarzała: „Zo-ba-czy-cie-że-was-za-krat-ki!” Ale, ale, myślałem. To był jeden z naszych błędów. Nie docenialiśmy władzy i wprowadzenie stanu wojennego było dla nas zaskoczeniem. (...) Jeszcze w czasie stanu wojennego doszedłem do wniosku, że w Polsce nie mam już szans - nawet na średnie życie. Na każdym kroku SB chciało ode mnie informacji, co tam słychać na dole. Nigdy na taką rozmowę się do nich nie udałem. Dlatego chyba w połowie roku 1982 dyrektor kopalni poinformował mnie, że w rezultacie nacisku z góry zmuszony jest ponownie zwolnić mnie z pracy. Nawet on radził mi, żebym „coś robił”. Zacząłem więc „robić to coś”. W szybkim tempie dostałem paszporty. O, dziwo, w dwa tygodnie. I jazda – do Niemiec. (2004) Opr. Bogdan Żurek
97
Zofia Hojsak
KAMIENIE PAMIĘCI ZNAJDŹ BOHATERA SIERPNIA’80 Projekt Instytutu Pamięci Narodowej Zofia Hojsak Projekt Instytutu Pamięci Narodowej Kamienie pamięci – znajdź bohatera Sierpnia’80”, przeprowadzony w 2011 roku, służył upamiętnieniu losów i czynów uczestników strajków sierpniowych 1980 roku. Skierowany był przede wszystkim do szkół, drużyn i zastępów harcerskich, kół naukowych, grup rekonstrukcyjnych i kół kombatantów.Zadaniem uczestników projektu było odszukanie w swoim środowisku dotąd nieznanych szerszemu ogółowi ludzi, którzy w Sierpniu 1980 roku odważyli się zbuntować przeciw komunistycznej władzy. W projekcie wzięła udział Polska Szkoła w Monachium (Szkolny Punkt Konsultacyjny), której uczniowie, wraz z nauczycielami historii, odnaleźli wśród miejscowej Polonii swego bohatera. Okazał się nim mieszkający w Monachium Bogdan Żurek, były gdański stoczniowiec, aktywny uczestnik Sierpnia´80. Jak realizowano projekt IPN – relacja nauczyciela historii W roku szkolnym 2010/2011 Szkolny Punkt Konsultacyjny przy Konsulacie Generalnym RP w Monachium realizował założenia – zorganizowanego przez Instytut Pamięci Narodowej – programu edukacyjnego Kamienie Pamięci – II edycja - znajdź bohatera Sierpnia ‚80. Celem projektu było zachęcenie młodzieży do odkrywania i upamiętniania nieznanych dotąd szerszemu ogółowi bohaterów tamtych czasów oraz przybliżenie młodym ludziom historii Sierpnia ‚80. Uczniowie kl. I LO i uczennica III kl. gimnazjum, pod opieką nauczycieli historii, wśród osób mieszkających w Monachium, które czynnie działały na rzecz demokratycznej i niepodległej Polski, odnaleźli pana 98
Bogdana Żurka – związkowca, obrońcę praw Zdjęcie – Bohater w szkole z podpisem człowieka, publicystę, Bogdan Żurek na spotkaniu z uczniami polskiej dziennikarza, działacza szkoły w Monachium niepodległościowego i społecznego, który osobiście brał udział w historycznym strajku w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej. Uczniowie wystosowali do niego pisemną prośbę, czy zostanie naszym Bohaterem. Odpowiedź była pozytywna. W marcu 2011 roku w SPK w Monachium zostało zorganizowane spotkanie z Bogdanem Żurkiem, na które przybyli uczniowie naszej szkoły wraz z rodzicami i gronem pedagogicznym. Informacje o spotkaniu rozpropagowane zostały za pomocą przygotowanych przez uczniów ulotek oraz ogłoszenia umieszczonego na stronie internetowej SPK Na korytarzu szkolnym młodzież przygotowała wystawę, obrazującą działalność Bogdana Żurka w czasach PRL. Ponadto wszyscy uczestnicy spotkania otrzymali jego życiorys wraz z zaprojektowaną przez uczniów stroną tytułową, ze zdjęciem naszego Bohatera oraz logo programu edukacyjnego. Udział w realizacji projektu dostarczył uczniom wielu pozytywnych wrażeń i doświadczeń. Dzięki niemu poznali oni „z pierwszej ręki” tajniki Sierpnia ‚80. Współpraca z Bogdanem Żurkiem, urodzonym działaczem, optymistą i ogromnym patriotą, układała się bardzo pomyślnie. Służył on wszechstronną pomocą, dostarczając nam wielu materiałów na swój temat, które wykorzystane zostały na wystawie oraz w portfolio. Na uwagę zasługuje również fakt nader solidnego przygotowania się naszego Bohatera do spotkania, co sprawiło, że uczniowie – ludzie młodzi – poczuli się jak osoby dojrzałe, odbierane i traktowane bardzo poważnie. Po spotkaniu pan Żurek nadesłał nam podziękowanie: Z wielką satysfakcją odebrałem decyzję Państwa o wyborze mojej skromnej osoby na „bohatera Sierpnia ´80”, w projekcie Instytutu Pamięci Narodowej „Kamienie Pamięci”. Wybór ten traktuję jako cześć oddaną wszystkim nieznanym uczestnikom Sierpnia´80, który zapoczątkował upadek komunizmu w całym bloku wschodnim. Dziękuję za świetnie zorganizowane spotkanie z młodzieżą, na którym mogłem choć w części przybliżyć jej wartości, którymi kierowaliśmy się w walce ze zniewoleniem naszego kraju. Dziękuję też za doskonałe wykorzystanie moich archiwaliów na wystawie poświęconej powstaniu „Solidarności”. 99
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Każdy z podmiotów uczestniczących w projekcie otrzyma z IPN-u dyplom, poświadczający udział w akcji upamiętniania bohaterów tamtych wydarzeń oraz plakat, na którym można umieścić zdjęcie postaci, Uczniowie z Monachium w Warszawie, na podsumo- związanej z wydarzewaniu projektu. Na zdjęciu Elżbieta Biegaj, Agata niami Sierpnia 1980. Wowk, Zofia Hojsak i Łukasz Szczepański przed swoim Na zakończenie stoiskiem w Centrum Edukacyjnym IPN w Warszawie. pragnę zaznaczyć, iż w realizacji tegoż przedsięwzięcia pomógł nam pan Władysław Minkiewicz, przyjaciel Bogdana Żurka, który w wywiadzie, przeprowadzonym przez jedną z naszych uczennic, dostarczył cennych informacji o naszym Bohaterze. Pan Minkiewicz przekazał nam również swój artykuł pt. Spotkanie ze świadkiem historii, red. Bogdanem Żurkiem, który napisał z okazji rocznicy powstania NSZZ „Solidarność”. Wykorzystaliśmy go w portfolio, które trafiło do IPN-u. Swą nieocenioną pomocą służyli także przewodnicząca Rady Rodziców, uczniowie i nauczyciele SPK w Monachium. Wszystkim z osobna, a szczególnie panu Bogdanowi Żurkowi, składam serdeczne podziękowania za wspaniałą współpracę, bez której tak istotne wydarzenie nie miałoby miejsca. W maju 2011r. w Centrum Edukacyjnym IPN im. Janusza Kurtyki w Warszawie odbył się finał projektu, na który polecieli z Monachium najbardziej zaangażowani w jego realizację uczniowie: Agata Wowk (III kl. gimnazjum) i Łukasz Szczepański (I kl. LO) oraz nauczyciele historii – Elżbieta Biegaj i Zofia Hojsak. Prezentacja projektu w wykonaniu monachijczyków wypadła doskonale, o czym świadczy fakt, że wśród wyróżnionych pamiątkową statuetką, przedstawiającą kamień brukowy, dyplomem i nagrodami książkowymi, znalazła się polska szkoła z Monachium Zofia Hojsak, nauczyciel historii w SPK
MONUMENT „SOLIDARNOŚCI” POD REICHSTAGIEM Agata Lewandowski We wtorek, 16 czerwca 2009 roku, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski oraz przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert odsłonili w Berlinie pomnik, upamiętniający polską „Solidarność”. W uroczystości wzięła udział kanclerz Niemiec Angela Merkel. Pomnik stanął w rogu obok jednego z wejść do gmachu Reichstagu, przeznaczonego dla polityków. Napis w języku niemieckim i polskim, wyryty na tablicy z mosiądzu, głosi: Dla upamiętnienia walki Solidarności o wolność i demokrację oraz wkładu Polski w ponowne zjednoczenie Niemiec i polityczną jedność Europy. Pomysł pomnika „Solidarności” w Berlinie powstał z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego. Podczas pierwszej wizyty w Niemczech w 2006 roku prezydent zaproponował wmurowanie w fasadę Reichstagu tablicy, podobnej do już istniejącej, która przypomina o wkładzie węgierskiej opozycji w Zjednoczenie Europy. Komorowski podkreślił, że mur stoczni, którego część stanęła jako pomnik w Berlinie, jest „symbolem zwycięskiej walki o wolność”. W sierpniu 1980 roku przez mur Stoczni Gdańskiej przeskoczył Lech Wałęsa, rozpoczynając nowy etap polskiej drogi do wolności – powiedział. Zawsze będziemy dumni z tego, że jesień narodów z 1989 r. zaczęła się w Polsce – dodał marszałek Sejmu. Wyraził także nadzieję, że wspólne upamiętnienie w Berlinie wydarzeń w Polsce sprzed 20 lat będzie drogowskazem wiodącym ku przyszłości, przede wszystkim do przyszłości polsko-niemieckiej. Bo nie ma wolności bez naszej solidarności – zakończył Komorowski. Zdaniem marszałka, dziś te słowa można odnieść także do zwykłej, ludzkiej oraz międzynarodowej solidarności, także polsko-niemieckiej. Podczas uroczystości przed Reichstagiem przewodniczący Bundestagu Lammert podkreślił, że fragment muru stoczniowego stoi niedaleko
____________ Bogdan Żurek, uczestnik strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980. Od początku był członkiem „Solidarności“ i aktywnym twórcą struktur związku na Wydz. K-1 Stoczni Gdańskiej. Został wybrany na przewodniczącego stoczniowego Komitetu Więzionych i Represjonowanych za Przekonania. Był również członkiem założycielem (1981), kierowanego przez Lecha Bądkowskiego, Klubu Myśli Politycznej im. Konstytucji 3 Maja w Gdańsku. 100
101
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
miejsca, gdzie kiedyś znajdował się inny mur, który długo dzielił Niemcy i Europę. Dziś chcemy podziękować naszym polskim przyjaciołom za ważny wkład w naszą wspólną historię – za walkę Polaków o wolność i demokrację oraz zjednoczenie Europy. To rozpoznawalny, widoczny znak pamięci o ważnym fragmencie wspólnej historii – powiedział Lammert. Bronisław Komorowski zapowiedział, że tablica ma przede wszystkim podkreślać wspólnotę losów Polski i Niemiec. Przedstawiciele mediów i ich odbiorcy sprzeczają się, jak dokładnie nazwać kawałek muru Stoczni Gdańskiej, który stanął pod berlińskim Reichstagiem – czy to ma być pomnik, czy tablica pamiątkowa, a może właśnie tytułowy monument? Czy naprawdę ma to duże znaczenie – jak określimy kawałek polski na niemieckim parlamencie? Najważniejszy jest fakt, że taki „monument” tam się znalazł. Prawie każdy turysta, zwiedzający Reichstag, bez względu na kolor skory czy narodowość, będzie zmuszony dzięki ceglastemu murowi Stoczni Gdańskiej do przypomnienia sobie, że w Polsce rozpoczęła się ostania Wiosna Ludów we współczesnej Europie i wtedy może zda sobie sprawę, że friedliche Revolution czyli niemiecka spokojna rewolucja były jej kontynuacją. Dobrze, że potrafimy dziś w ten sposób podkreślić swoją rolę w Europie. Do tego udało nam się ją zaznaczyć w bardzo dobry momencie czyli w czerwcu 2009. Podczas obchodów kolejnych rocznic upadku Muru Berlińskiego nikt nie będzie już mógł przeoczyć polskiej roli w zjednoczeniu Niemiec. Agata Lewandowski
102
JUBILEUSZE JAZZ I SOLIDARNOŚĆ Profesor Leszek Żądło – mieszkający w Monachium wybitny muzyk jazzowy, wirtuoz saksofonu, flecista, kompozytor, pedagog i wielki polski patriota – 4 kwietnia 2015 roku skończył 70 lat. Urodził się 4 kwietnia 1945 roku w Krakowie. Jazzem fascynował się od zawsze. W odróżnieniu od większości rówieśników, nie szalał za młodu przy utworach Baetlesów, lecz zgłębiał tajniki jazzu. Idolem jego nie był Mick Jagger, lecz genialny amerykański saksofonista John Coltrane. Leszek Żądło: Od najwcześniejszej Plakat koncertu na rzecz „Solimłodości słuchałem już muzyki jazzowej, darności” która zafascynowała mnie i stała się częścią mojego życia. Dotarcie do muzyki jazzowej nie było wówczas proste, przypominam sobie, jak stałem w nocy w kuchni na stołku, bo nasze stare poniemieckie radio znajdowało się na szafie, i słuchałem audycji jazzowych Willis’a Conover’ a i Radia Luxemburg. Pierwsze jazzowe kroki stawiał w Średniej Szkole Muzycznej w Krakowie, w jedynej wówczas w Polsce klasie saksofonu. Wybór tego właśnie instrumentu był dziełem przypadku. L.Ż: Marzyłem, aby grać na trąbce jak Louis Amstrong, niestety znalezienie jakichkolwiek instrumentów było prawie niemożliwe. Ale miałem szczęście, kolega z którym się w międzyczasie zaprzyjaźniłem, i który wprowadził mnie w kręgi muzyków jazzowych, Zbyszek Sztyc, sam grający już na saksofonie, pewnego dnia zaproponował mi kupno saksofonu sopranowego, znalezionego gdzieś u jego znajomych na strychu. Był to stary ameLeszek Żądło, lata 80. rykański Conn. Namówiłem więc mo103
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
Fot. Bogdan Żurek
jego ojca na jego kupno, co było dla niego dużą inwestycją finansową. Musiałem ten saksofon obciąć, bo zupełnie nie stroił. Przed wojną strój amerykański był Pierwsze albumy Leszka Żądły jeszcze niższy od europejskiego. Dopiero po wojnie dokonano ostatecznej standaryzacji instrumentów. I tak zostałem saksofonistą. Niezwykle utalentowany Leszek Żądło na dobre związał się z jazzową sceną Krakowa, a konkretnie z legendarnym klubem „Helikon“, skupiającym najlepszych muzyków w kraju. Gra w takim towarzystwie była dla niego doskonałą szkołą jazzu na najwyższym poziomie. „Helikon“ – jak twierdzi dziś Żądło – ukształtował jego artystyczny smak i światopogląd na całe życie. Z kraju, do Wiednia, wyjechał w roku 1966, co było konsekwencją spotkania z goszczącym w Krakowie wiedeńskim zespołem jazzowym „Storyville Jazz Band“, który zaproponował Żądle współpracę. W stolicy Austrii, w 1967 roku, młody polski muzyk został laureatem International Jazz Competition, a sam Duke Ellington, zaszczycający swoją obecnością koncert laureatów, pogratulował mu nagrody. Było nią stypendium na wydziale jazzu Wyższej Szkoły Muzycznej w Grazu. Jazzman zaczął występować pod pseudonimem „Zadlo” (po niemiecku „Cadlo”), z prozaicznego powodu – mało który obcokrajowiec, a Niemiec w szczególności, potrafi poprawnie wymówić „Żądło”. Nie pozostał w Au- Barbara Kwiatkowska-Lass, Leszek Żądło i Jacek strii. Osiedlił się w Mo- Kaczmarski – Monachium, 20 lutego 1994 104
nachium, za przyczyną kobiety – nie byle jakiej, bo znanej, uroczej aktorki, Barbary Kwiatkowskiej-Lass, z którą to związał się na stałe. Tam też rozpoczął współpracę z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa, dla której przygotowywał prograMonachium – 7 marzec 2015. Koncert Leszka Żądły dla my jazzowe. Barbary Kwiatkowskiej-Lass w 20. rocznicę jej śmierci L.Ż: W Radiu Wolna Europa zaprzyjaźniłem się z Jackiem Kaczmarskim, Aliną Grabowską, Tadeuszem Nowakowskim, Santosem Liszko, Bogdanem Żurkiem, Janem Tyszkiewiczem i wieloma innymi, walczącymi o wolność dla Polski na falach eteru. Z Jackiem Kaczmarskim zagraliśmy wspólnie kilka koncertów, z których dochód przeznaczony był na działalność „Solidarności”. Na jednym z nich, zorganizowanych w Operze Monachijskiej z udziałem największych aktorów niemieckiej i austriackiej sceny, zebraliśmy ponad 70 tys. marek, które Basia Kwiatkowska, w postaci darów, wysłała dla najbardziej potrzebujących artystów polskich w Krakowie, w Warszawie i Opolu. Założyłem też „Polski Jazz Ensemble“ i organizowałem koncerty o nazwie „Jazz Solidaritaet“. W jednym z monachijskich jazz klubów, gdzie wystąpili Albert Mangelsdorff, Joachim Kuhn, Larry Porter, Janusz Stefański, Frank St. Peter i wielu innych, zebrałem 12 tys. marek, które w postaci darów dotarły do Warszawy i Krakowa. Po upadku komunizmu Leszek Żądło nie spoczął na laurach. W latach 1996-2005 organizował i kierował “Międzynarodowymi Warsztatami Jazzowymi” w Chodzieży. Wspόłorganizował “Dni Kultury Polskiej” w Monachium i Würzburgu oraz “Dzień Polski – 3 Maja” w Monachium (1998). Docent na Międzynarodowych Warsztatach Interpretacji Muzycznej w Nowym Sączu, wspόłpracuje m.in. z Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie i ośrodkami kulturalnymi innych miast. Odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, oraz honorową odznaką „Za zasługi dla miasta Chodzieży”. Leszek Żądło to nie tylko wybitny muzyk jazzowy, lecz także znany 105
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
i szanowany działacz polonijny. Jest członkiem-założycielem i przewodniczącym „Stowarzyszenia na Rzecz Porozumienia Niemiecko-Polskiego”, które należy do Zrzeszeń Federalnych Polskie Forum i Polska Rada w Niemczech, a także do Europaeische Bewegung Bayern. To on zainicjował partnerstwo miast Muszyny i Hammelburga. Leszek Leon Żądło – saksofonista, flecista, kompozytor, band leader, aranżer teatralny i filmowy, profesor w Wyższej Szkole Muzycznej w Würzburgu oraz Konserwatorium w Monachium, koncertował na całym prawie świecie, w 40 krajach. Uczestniczył w najbardziej renomowanych festiwalach, nagrywał dla radia i telewizji, komponował muzykę filmową, a utwory w jego wykonaniu uwiecznione zostały na ponad 80 płytach. Skomponował około 150 utworów. Jest jednym z najbardziej znanych muzykόw w Europie. Na każdym kroku podkreśla swoją polskość i przywiązanie do kraju pochodzenia. Nadal dużo koncertuje, również w Polsce, także w ukochanym Krakowie. Tam wraca pamięcią do swego dzieciństwa – do Osiedla Oficerskiego, na którym się wychował m.in. z Januszem Muniakiem, do legendarnego klub jazzowego „Helikon“, w którym poznał Stańkę, Makowicza, Karolaka i wszystkich wielkich polskiego jazzu oraz do pierwszego saksofonu, który kupił mu ojciec, bo w całym mieście nie można było dostać trąbki... Na pytanie czy ma jakieś marzenia, Leszek Żądło odpowiada: Marzę o wznowieniu i odrestaurowaniu naszych wspomnień, o ponownym otwarciu „Helikonu”.
Z okazji 70. urodzin Redakcja Magazynu POLONIA życzy Panu Profesorowi Leszkowi Żądle wielu jeszcze lat udanych koncertów, zdrowia i radości, dziękując jednocześnie za zaangażowanie w działalność polonijną.
106
POLSKA-NIEMCY
Stowarzyszenie Wolnego Słowa we współpracy ze Zrzeszeniem Federalnym Polskie Forum w Niemczech, Deutsche Welle i Biurem Polonii w Berlinie zrealizowało stronę internetową „Niemcy dla Solidarności – niemiecka pomoc dla polskiej opozycji w stanie wojennym i późnym PRL” - http://niemcydlasolidarnosci.pl/pl/, która jest jednym z efektów konferencji „Europekczycy i Polacy solidarnie dla „Solidarności”- Społeczeństwo niemieckie a „Solidarność” przeprowadzonej w 2012 roku. Projekt strony internetowej został zrealizowany dzięki dofinansowaniu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej w ramach umowy nr 602/2013/EB: portal internetowy „Niemiecka pomoc dla polskiej opozycji solidarnościowej w stanie wojennym i późnym PRL”. W ramach strony omówione są w obszernych artykułach różne aspekty stosunków polsko-niemieckich, reakcje mediów i polityków niemieckich na powstanie NSZZ „Solidarność”, wprowadzenie stanu wojennego w Polsce, a także historia konwojów z Niemiec z pomocą charytatywną dla Polski. Jest również szeroko omówiony drugi obieg wydawnictw w Polsce, a także wiele materiałów archiwalnych zarówno z mediów niemieckich, jak i polskich – w tym krajowych i emigracyjnych (np. przedrukowany jest dział „Kronika niemiecka” z paryskiej „Kultury”). W dziale „Archiwalia” opublikowane są liczne dokumenty. Obszerny 107
25. ROCZNICA SIERPNIA 1980
108
POŻEGNANIA TRZEBA MIEĆ SWÓJ RODOWÓD. TADEUSZ KONWICKI (1926-2015) Romuald Mieczkowski Kiedy odchodzi tak znany twórca i pisarz, żegnamy Go ciepłym słowem i naszą pamięcią. Podzielę się więc paroma wspomnieniami, które pozostały z bezpośrednich z Nim spotkań, jako z człowiekiem z tych samych stron. Jego wileńskość była niepodważalna. Miałem szczęście odwiedzać Konwickiego w kamienicy przy ulicy Górskiego, na tyłach Nowego Światu. Pamiętam, jak z lubością mawiał: „My, wilnianie!”. Celebrował bardzo dobitnie i ze zwadą: – Artysta musi mieć jakieś miejsce, jakiś punkt odniesienia. Są tacy, wie pan, co wymyślają sobie różne historie, my nie musimy – my pochodzimy z Wilna. – Na zasadzie jakiegoś przeczucia, kiedy się wziąłem za pióro, czułem, że trzeba „być skądś” – to daje trwałość samopoczucia, że mogę wnieść coś zupełnie nowego. To bardzo pomaga w karierze literackiej. (…) Przywiązanie do Wileńszczyzny dotyczyło wyłącznie mojego jestestwa, a nawet rozumienia świata – rozwijał tę myśl autor Małej Apokalipsy, a w innej rozmowie odwoływał się do pielęgnowania swej małej ojczyzny i uzupełniał: – Ja dość wcześnie, jako ten próbujący pisać, zrozumiałem, że trzeba mieć rodowód: właśnie „być skądś”, mieć swoją ziemię ojczystą, swoje nawyki moralno-obyczajowe. Przez całe życie trzymałem się etosu wileńskiego, ale jako honorowy wilnianin, nie nadużywając go. Ja nie byłem wcale Wiechem wileńskim. Natomiast Wilno zawsze istniało w tym, co pisałem – w pejzażu, w klimacie, w duchu i w pewnych obyczajach charakterologicznych. Po odejściu pisarza odwołałem się do rozmów z Nim, które już drukowałem i w innym miejscu przeczytałem, że ta „wileńskość” była pewnym rodzajem skłonności do ascezy, z bardzo wyrazistym poczuciem godności i honoru.
©Romuald Mieczkowski
dział stanowią dokumenty obecnie znajdujące się w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej – w tym m.in. praca z Wojskowej Akademii Politycznej o organizacjach polonijnych w Niemczech, dokumenty ubeckiej Sprawy Operacyjnego Sprawdzenia „Kontrolna”, dokumentacja marszu Hamburg – Rzym, materiały dotyczące Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów. W tym dziale znajdziemy również materiały i katalogi z wystaw poświęconych pomocy niemieckiej dla Polski. Na stronie – w dziale „Notacje” znajdują się liczne filmowe wypowiedzi polskich opozycjonistów i działaczy emigracyjnych o niemieckiej pomocy dla Polski – m.in. Ryszarda Wyżgi, Petera Rainy, Romualda Szeremietiewa, Kornela Morawieckiego, Bogdana Żurka, Andrzeja Wirgi, Krystyny Graef, Wiktora J. Mikusińskiego, Alexandra Zająca. Warto też podkreślić, że strona jest adresowana do czytelnika polskiego, jak i niemieckiego czy szerzej - do ludzi zajmujących się tą problematyką – dlatego też posiada trzy wersje językowe – polską, niemiecką i angielską. Jak widać z powyższych informacji strona zawiera obwite materiały dotyczące zarówno polskiej opozycji w kraju, jak i w Niemczech, a także organizacji niemieckich działających na rzecz polskiej opozycji i przekazujących pomoc dla Polski. To powoduje, że strona jest interesująca zarówno dla czytelnika polskiego, jak i niemieckiego.
109
Romuald Mieczkowski
Wejściówka na spotkanie, podczas którego Tadeusz Konwicki był „lektorem”; Pisarz w towarzystwie poety wileńskiego Wojciecha Piotrowicza i autora publikacji, 1988
A pierwszy raz miałem okazję rozmawiać z Konwickim w latem 1988 roku. Przyjechał do Wilna przy okazji zakończenia zdjęć do filmu Lawa. Odbyło się spotkaniew Domu Nauczyciela, a potem – w istniejącym jeszcze wtedy lektorium „Wiedza”. Dziś nikt nie wie, co to takiego lektorium. W czasach radzieckich było to miejsce, w którym władza łaskawie pozwalała posłuchać tzw. lektorów, czyli prelegentów, zaś wybrańcy z sali nawet mogli czasem zadać pytania. Pod koniec lat 80. dyskusje publiczne zaczęły się wymykać spod kontroli. Przez krótki czas, tuż przed upadkiem owego lektorium, dyrektorował tam jeden z Polaków wileńskich i jednym z ostatnich „lektorów” – jak zapisano w zaproszeniu – był Tadeusz Konwicki. Na spotkanie z Nim przybyły tłumy, właściwie cała polska inteligencja Wilna, choć zdecydowana większość nie znała Jego twórczości, prawda nieliczni znali Jego Bohiń, którą można było przedtem nabyć w księgarni „Przyjaźń”. Po spotkaniu udało się mi porwać pisarza na kolację i w małym mieszkanku w dzielnicy wileńskiej Karolinki Konwicki pozostawił wszystkie kwiaty, które otrzymał. Było ich niemało. Podczas tamtego pobytu pisarza, a w Wilnie rzadko bywał i była to Jego chyba druga wizyta po wyjeździe do Polski, miało miejsce i inne spotkanie. Właśnie w dość wąskim kręgu kolegów założyliśmy pierwszą po wojnie polską organizację społeczną – Stowarzyszenie Społeczno110
-Kulturalne Polaków na Litwie (przekształcone potem na zjeździe w Związek Polaków na Litwie), zanosiło się nareszcie na jakieś zmiany, zaczynało się wielkie ożywienie i wrzenie. Udało się namówić Konwickiego na kolejne rozmowy, właśnie w gronie tych kolegów. Mówiliśmy o polskich losach na Wschodzie, snuliśmy „społeczno-kulturalne” plany na przyszłość, a Konwicki z nami się zgadzał i dodawał otuchy, co wzmocnione zostało również odpowiednimi toastami. Potem już wszystkie Jego książki były dostępne w Wilnie, choć nie wiem, czy przez to tak mocno powiększyła się tu liczba Jego czytelników. Ale na pewno kto chciał, mógł zaspokoić ciekawość jego twórczością, jak też filmami – choćby Kroniką wypadków miłosnych czy Doliną Issy. Inne Jego obrazy, na przykład, słynne Salto ze Zbigniewem Cybulskim, nie są tam znane. Przypomnieniu twórczości wybitnych wilnian i ich mniej znanych kart życia – prócz klasyków związanych z regionem, z Mickiewiczem czy Słowackim na czele, Kraszewskiego czy Syrokomli, noblisty Czesława Miłosza, ale też i wielu innych – m.in. Witolda Hulewicza, braci Mackiewiczów, Antoniego Gołubiewa, Pawła Jasienicy – zaczęły służyć Międzynarodowe Spotkania „Maj nad Wilią”, jakie zacząłem organizować od roku 1994. Oczywiście, w tym gronie nie mogło zabraknąć Tadeusza Konwickiego. Ale ciągle był zajęty i Jego udział raz po raz się odkładał. Aż po kolejnym odwiedzeniu pisarza w Jego warszawskim mieszkaniu w 2008 roku Konwicki podjął decyzję przyjechać. W parę dni przed festiwalem jednakże poinformował, iż nie da rady zrealizować tego zamierzenia z powodu choroby – wtedy raczej prawie nigdzie już nie wyjeżdżał.
©Romuald Mieczkowski
©Romuald Mieczkowski
KAWIARNIA LITERACKA
Dom, przy ul. Dolnej (Žemoji) w Kolonii Wileńskiej (Pavilnys), w którym mieszkał pisarz 111
Pożegnać Pisarza przybyło mnóstwo ludzi, na czele z prezydentem RP
rodzaju „wirtualnego raju”, który jak piękny obłok na tą ziemią krąży. Tadeusz Konwicki został pochowany na Wojskowych Powązkach. W styczniowy ciepły dzień przybyło dużo ludzi. Prezydent Bronisław Komorowski powiedział: „Żegnamy człowieka, który sam o sobie mówił, że zawsze był w drodze. Trochę tak, jak całe Jego pokolenie z Wilna – ciągle w drodze, bez zakorzenienia, w poczuciu, że coś się skończyło, że się straciło małą ojczyznę, że nie można się zakorzenić, że ciągle podlega się jakimś niezwykłym wichrom historii”. Prezydent wyraził wdzięczność Konwickiemu za obecność polskich Kresów w Jego twórczości. „Dziękuję za to, że i ja mogłem dzięki tej twórczości piękniej kochać Wilno” – powiedział na pożegnanie. Romuald Mieczkowski
©Romuald Mieczkowski
Przepraszał i dziękował za pamięć, życzył powodzenia i prosił, żebym po festiwalu Go odwiedził i wszystko bardzo dokładnie opowiedział. Grupa poetów z wielu krajów odwiedziła podczas tamtego festiwalu Nową Wilejkę, w której pisarz się urodził i Kolonię Wileńską, gdzie mieszkał. Dotarliśmy do domu, w którym spędził swoje dzieciństwo i młodość. Potem spotykałem pisarza nieraz, zawsze był pogodny, pełen poczucia humoru i pamięci Wilna. Nie do końca spełnionej – jak mi mówił jednego razu bardzo poruszony, bo swemu miastu mógłby poświęcić przecież więcej uwagi, przyjeżdżając do nas, udzielając jakiegoś wsparcia. Bo doskonale rozumie nasz los, Jemu jako 18-latkowi się poszczęściło i mógł wyjechać, dzięki tajnej organizacji kobiecej, na fałszywej metryce do Polski, w której zapisano, że jest urodzony w …Wieliczce. Mówiłem, że dzięki temu dane Mu było dokonać czegoś znacznie większego: nie tylko podtrzymać ducha wileńskości w Polsce, ale i go uwiecznić, przysporzyć naszej ziemi sławy, że dzięki temu mieliśmy w Nim „łącznika” i „swojego człowieka”. Autorytet, jakich zabrakło na naszym terenie. Tadeusz Konwicki uśmiechnął się gorzko i powiedział: „No tak, na tak. Najwyżej w Popajach koło Nowej Wilejki, w kołchozie „Przykazania Iljicza”, może zostałbym kierowcą ciężarówki albo traktorzystą i nie jest wykluczone – mógłbym się zapić…” Poczucie humoru miał wyjątkowe i znowuż bardzo często z wątkiem wileńskim. Czasami ściszał głos, w rozmowie czynił pauzę i jakby puentując uroczyście, a jednocześnie trochę filuternie ogłaszał: „My to dobrze rozumiemy, bo jesteśmy wilnianami”, albo – „My, wilnianie, wiemy co dobre” (nawet przy okazji śmiesznie błahych spraw, jak choćby kiedy pochwalił razu pewnego moją …marynarkę: „O, jaka fajna marynareczka! My, wilnianie, wiemy co dobre…”). Pielęgnował wileńskość na swój sposób, tak naprawdę dotykając sfery wspomnień. Przyznał, że doznał wrażeń człowieka, który odwiedza swoje miasto po latach i które wydaje się już Mu obce. Ale nie należał do tych, co z całą stanowczością podkreślał, którzy z jakichś powodów zajęli się W mieszkaniu na Wojciecha Górskiego, sprawami polskimi i dawnymi Kresami, stworzyli często coś w nieopodal Nowego Światu, 2008
Romuald Mieczkowski
©Romuald Mieczkowski
KAWIARNIA LITERACKA
112
113
Waldemar Kostrzębski
POEZJA
Oswobodzenie WALDEMAR KOSTRZĘBSKI
zdejmowanie delikatnych pończoch zajmuje dłoniom całą wieczność w końcu jednak udaje im się zabłądzić w oparach nieskazitelnie gładkiej skóry pulsujemy wraz ze strzępami słów i zapachem zmierzwionych włosów proste ćwiczenia wybranych mięśni nie uchodzą nam jednak na sucho
Ostatni joint
w minutę dobijamy targu
żółte światła latarni jak pordzewiałe gwoździe wbijały się w głowę
Wpisany w pejzaż
kadr po kadrze pociąg za pociągiem zapatrzony w krawędź ściany udawał że biegnie w oczach starej kobiety przechodzącej obok nawet cienia uśmiechu
przestrzeń pulsuje rytmem słów powiązanych w pary co roztkliwia mnie jeszcze bardziej
dokąd uciekasz bez butów
zapadam się wtedy w jaskrawożółte metafory sierpniowego gościńca
zabrakło mu tchu aby odpowiedzieć wyretuszowanym słowem
by powrócić czarnymi zgłoskami zielonej pieśni o lecie
kiedy pobladły wszystkie kolory wiedział już że nie wróci
Asumpt
pochłonął go zamglony świt dworca 114
jestem zbyt emocjonalny kiedy z wrażliwości traw i zuchwałości zbóż zaplatam makowe wersy
miasto budzi się powoli z monotonii czerni 115
KAWIARNIA LITERACKA
małe miasteczka zasypiają wcześnie jak ludzie a potem budzą się z nocnego odrętwienia jak ze snu malarza który sztywnymi palcami rozjaśnia szarości sennych jeszcze myśli
Missa pro defunctis oddychasz spokojnie i tylko oczy gubią się w kalejdoskopie złudzeń drwiąc z ciebie na potęgę choć trzymasz je mocno w ryzach zbierasz się na odwagę przełykasz gorycz na języku gasząc ból echem kilku głosek i trudnopalnych wspomnień
i mieszając ciepłe farby z palety powtórnych zmartwychwstań
pozostajesz na swoim miejscu gdy ornat i stuła dawno odwieszone modlisz się o refleksyjny sen w snach wszystko jest możliwe
kreuje zgaszony cynober tężejącego dnia
Paradygmat
Może wystarczy słów zmęczony stawianiem kroków na zakrętach milczę jak zaklęty a ty bojąc się ciszy wypalasz nadmiar lęku w ogniu głośnej muzyki chcesz porozmawiać choćby o niczym zakłopotany podaję nieśmiałe słowa jak dojrzałe maliny z ust do ust 116
Waldemar Kostrzębski
świat jest szybszy niż słowa tak szybki, że nie widać nawet ludzi którzy pozrywali się jak psy z łańcuchów, by odczarować go o kilka nieśmierdzących banknotów nazywając rzeczy po imieniu skreślają przyjaciół, jeden po drugim a potem milczą ze sobą wciśnięci w samotne pokoje cierpią i potykają się o niewypowiedziane nie sposób milczeć, gdy świat tak błyskawicznie się zmienia tylko szkoda, że nikt nie pamięta już starych pacierzy
117
KAWIARNIA LITERACKA
PRZECZYTANE
Pokuta łamię się z Bogiem moją prawdą potem czekam na właściwy oddech aby ułożyć bezpańskie daty co sypią się z otwartego modlitewnika pozostawiając po sobie rozbieżność myśli i fraktalną iluzję dawnego buntu wyrok jest zawsze taki sam Waldemar Kostrzębski
__________ Urodził się w 1954 roku w Warszawie. Od 1989 mieszka na stałe w Niemczech, obecnie w Xanten nad Renem. Jest autorem tomików poezji: Jesienne zakłopotanie, Codzienne sprawy, Zapach , Kwadrans po wschodzie słońca oraz Metafory pomiędzy synapsami. Jego wiersze ukazały się również w pierwszej antologii poetów emigracyjnych Wierszobranie – 2010 oraz innych publikacjach zbiorowych. Wielokrotnie publikował na łamach czasopism, m.in. w polskim tygodniku „Angora”, holenderskim kwartalniku „Scena Polska”, niemieckim dwutygodniku polonijnym „Samo Życie” oraz kongresowym wydaniu magazynu „Polregio“. Swoje wiersze prezentował także w licznych audycjach na żywo na antenie Radia Darmstadt, Radia Aspekt oraz Radia Funkhaus Europa. Wielokrotnie nagradzany i wyróżniany w konkursach poetyckich. Od 2010 roku wraz z żoną Haliną organizuje dla niemieckiej Polonii, zamieszkałej głównie w Nadrenii Północnej – Westfalii wieczory literacko-artystyczne, na których prezentowana jest szeroko pojęta twórczość poetów i muzyków polonijnych. W marcu 2014 roku powołał do życia autorski blog Waldemar Kostrzębski- Poezja po godzinach (waldemar-kostrzebski.blogspot.de), na którym prezentuje multimedialnie swoją poetycką twórczość oraz działania na rzecz krzewienia polskiej kultury i polskiego języka w Niemczech.
118
TRANSFER KULTUROWY ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak Jak świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem. To porzekadło, głęboko tkwiące od pokoleń w podświadomości obu nacji, przyszło mi spontanicznie na myśl, gdy z zaciekawieniem wziąłem do ręki książkę pod powyższym intrygującym tytułem, przesłaną mi z Berlina przez jej współredaktorkę, zwłaszcza, że było to wkrótce po obchodzonej w wielu miejscach i na różne sposoby 75. rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej, w której naród polski doświadczył ze strony obu sąsiadów tyle zła, okrucieństwa i cierpienia. Ta interesująca publikacja, poświęcona meandrom transferu kulturowego pomiędzy Kościołem katolickim w Polsce i w Niemczech w XX wieku została wydana w serii „Thematicon” przez „Collegium Polonicum” – Instytut, należący zarówno do Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, jak i do Europejskiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Seria książkowa „Thematicon” prezentuje wyniki interdyscyplinarnych badań w zakresie kulturoznawstwa, prawa, politologii, handlu, ochrony środowiska i kształtowania przestrzeni. Szczególny nacisk położony jest na problematykę komunikacji między kulturami i strukturami społecznymi. Redaktorami tej pracy zbiorowej, złożonej z czternastu artykułów różnych autorów, są Aleksandra Chylewska-Tölle (profesor w polsko-niemieckim Instytucie Badawczym przy Collegium Polonicum w Słubicach) i Christian Heidrich (nauczyciel gimnazjalny i publicysta), którzy w obszernym, metodologicznie perfekcyjnym wprowadzeniu (Neue Perspektiven einer alten Begegnung. Die Erforschung des Kulturtransfers zwischen der katholischen Kirche Polens und Deutschlands, s.7-17), sytuują ich dzieło w kontekście współczesnych porównawczo-socjologicznych studiów w zakresie religijności obu sąsiadujących ze sobą krajów oraz procesu jednoczenia się Europy, wyjaśniają pojęcie transferu kultu119
KAWIARNIA LITERACKA
rowego, określają cel tej książki oraz prezentują treść poszczególnych rozpraw, z których dwie są również ich autorstwa. Ponieważ istotnym w tej publikacji jest pojęcie transfer kulturowy, nad którym badania zintensyfikowały się już w latach 80. XX wieku, wyjaśnijmy najpierw, jak redaktorzy je rozumieją. Idą oni za ustaleniami Michaela Wernera, według którego transfer kulturowy realizuje się na trzech płaszczyznach: przestrzennej (od lokalnej do globalnej), czasowej (od pojedynczych momentów czasu do procesów długotrwałych) i społecznej (od doświadczeń indywidualnych do zbiorowych) – z zaznaczeniem, że istnieje jeszcze sporo innych i zmiennych stopni pośrednich. Jeśli uwzględni się fakt, że transfer kulturowy to proces niezwykle złożony, wieloaspektowy i dynamiczny, to w praktyce stosuje się to pojęcie bardzo elastycznie do takich form, jak dyskurs, instytucje, wydarzenia, produkty, obiekty sztuki, przedmioty, dobra konsumpcyjne, postawy, zachowania, zwyczaje, obrzędy. Tak rozumiane pojęcie transferu kulturowego zostało w omawianej książce zastosowane do opisu polsko-niemieckich relacji i wymiany w obszarze Kościoła katolickiego. Celem książki było z jednej strony przekazanie czytelnikom pogłębionej wiedzy o katolicyzmie w obu krajach, z drugiej pokazanie, w jakim stopniu obce doświadczenia są akceptowane wewnątrz Kościoła katolickiego i w ogóle, jak daleko i w jakim stopniu mogą one być percypowane, akceptowane i wykorzystane, jeżeli istnieje taka szansa z racji otwartej postawy obu stron. Ponieważ do specyfiki transferu kulturowego należy fakt, że ma się tu do czynienia z bardzo gęstą siecią przeróżnych wydarzeń, działań i przepływu informacji, omawiana książka ma charakter interdyscyplinarny, przy czym punktem wyjścia analiz są różne tradycje, sposób myślenia i struktury komunikacji w Kościele po obu stronach Odry. W poszczególnych opracowaniach podjęto więc próbę – zależnie od tematu udało się to raz lepiej raz gorzej – nie tylko samego opisu, jak przejęto i dopasowano pewne elementy życia religijnego w jednej czy w drugiej – regionalnej czy globalnej – kościelno-państwowej przestrzeni obu krajów, lecz poddano też badaniom wewnętrzny proces transferu kulturowego między katolickimi środowiskami wewnątrz Kościoła w obu krajach, wskazując na dynamizm kulturowo-religijnych konfiguracji (s.9). Ta metoda pozwoliła na przedstawienie, jak z obcej kultury zostają wydobyte pewne jej fragmenty i – bądź nieświadomie, spontanicznie, bądź po głębokiej refleksji – zostają zaakceptowane i przywłaszczone na różnych drogach: podboju, migracji, turystyki, oraz do tego stopnia włączone do własnej kultury, że w końcowym efekcie powstaje coś zupełnie nowego, coś, co jest w stanie zmienić tradycję. 120
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
Na solidność badań wskazują szczegółowe pytania, jakie redaktorzy i autorzy książki postawili sobie już u samego początku ich dociekań: – Co rozumie się dzisiaj pod pojęciem transferu kulturowego w zakresie kościelno-religijnym? – Czy z racji różnic kulturowych taki transfer pomiędzy Kościołem katolickim w Polsce i w Niemczech jest możliwy i realny? Czy też raczej nie powinno się tu mówić o arogancji i celowym oporze we wzajemnych relacjach? – Jak transparentne są religijne doświadczenia w obu krajach, także w relacji do uniwersalnego mandatu Kościoła katolickiego, i jak realizuje się nowe zadania i wyzwania wobec zjawisk zachodzących w dzisiejszym świecie, zwłaszcza wymogi tzw. nowej ewangelizacji? – Jak jest postrzegany transfer obcych elementów kulturowych w Kościele w Polsce i w Niemczech i co czyni się dla jego realizacji? Dzięki tak jasno postawionym celom i założeniom udało się zbadać i przeanalizować różne kontakty i formy współpracy, to co wspólne i różne w kulturze i w religii, oraz w mentalności i w postawach niemieckich i polskich katolików. Na doniosłe znaczenie i aktualność tej publikacji dla Kościoła w Polsce z racji bezpośredniego sąsiedztwa z katolicyzmem, którego metody praktyki pastoralnej, formy życia religijnego, a nawet zachowania moralne, różnią się od tychże w Polsce (co jest przyczyną dystansu i napięć), świadczą krytyczne głosy o Kościele w Niemczech w polskiej prasie oraz wypowiedzi Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski arcybiskupa S. Gądeckiego w Radio Watykańskim i w Telewizji Polskiej w związku z Nadzwyczajnym Synodem Biskupów o rodzinie (październik 2014). Prezentowana książka podzielona jest na pięć części, poświęconych różnym formom i sposobom transferu kulturowego i ich wzajemnym relacjom. Część pierwsza to Stereotypy i wrogie nastawienie (Stereotype und Feindbilder). Szeroko zakrojoną tematykę publikacji otwiera stanowiący fundament dla kolejnych przyczynków, niezmiernie ciekawy, artykuł Marii Wojtczak, poświęcony odrzuceniu transferu kulturowego (Ein zurückgewiesener Kulturtransfer. Pole gleich Katholik versus Deutscher gleich Protestant, s.21-34). Autorka pokazuje, jak przez transfer kulturowy między Polską a Niemcami doszło na przestrzeni wieków do powstania stereotypowych wzorców identyfikujących: Polak-katolik, Niemiec-protestant. Wywarły 121
KAWIARNIA LITERACKA
one trwałe piętno na świadomości i wzajemnym postrzeganiu się u kilku polskich i niemieckich pokoleń, co odzwierciedliło się i zostało niejako przypieczętowane w polskiej i niemieckiej literaturze. Ilustrują to wyrażenia, które niekiedy stały się przysłowiami, jak np. Co Niemiec to odmieniec; Kto Niemcowi służy, temu diabeł płaci; Luter jesteś, nie człowiek; Gdy Polak z Niemką się brata, tam wnet pastor do ślubu wyswata. Diabeł w piekle się raduje, bo heretyków tam potrzebuje. Ważnym czynnikiem w utrwalaniu się takiego stereotypu była oczywiście Reformacja i związana z nią potrójna fala migracyjna protestantów do Polski (XVI-XVII w.) z Czech, Brandenburgii, Pomorza i Śląska. Nowi przybysze stawali się rywalami w zakresie wiary i kultury. Ekspansja luteranizmu na ziemiach Rzeczypospolitej wpłynęła w bardzo poważnym stopniu na ukształtowanie się przekonania o polskim charakterze wiary katolickiej w przeciwieństwie do niemieckiej – luterskiej, heretyckiej. Wielu historyków utrzymuje, że postać Marcina Lutra była nierzadko w świadomości Polaków silniej zakorzeniona niż niejeden polski bohater narodowy. Do utrwalenia tego stereotypu Polak-katolik przyczynił się też znacznie podbój Polski i jej podział przez obce sąsiedzkie mocarstwa. Polska zniknęła z mapy Europy, obce władze usiłowały na wszelkie sposoby Polaków zrusyfikować i zgermanizować, wspierały politykę osiedleńczą, zwalczały wiarę katolicką. Na Pomorzu i Pomorzu Zachodnim masowo osiedlali się Niemcy, a oni byli protestantami. W codziennej walce o polskość przeciw metodom okupacyjnych władz, utożsamienie Polak-katolik, ustalone w ramach kontrreformacji, zyskało fundamentalne znaczenie. Walka z wiarą i z Kościołem oznaczała bowiem dla Polaków walkę z Polską. Stereotypowy wzorzec identyfikujący Polaka z katolikiem i Niemca z protestantem, funkcjonujący w świadomości Polaków od wielu pokoleń, wyraża przede wszystkim doświadczenie, że Polska zagrożona od Zachodu przez Niemcy, od Wschodu przez Rosję, a z północy przez protestancką Szwecję , znalazła swoją szansę dla niezależności i wolności poprzez identyfikację z katolicyzmem. Choć zmieniło się wiele w ostatnim półwieczu, to jednak ten stereotyp funkcjonuje nadal, co wyraża się w powtarzanym do dziś, mylnie przypisywanym A. Mickiewiczowi dwuwierszu: Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem1. Część druga książki jest poświęcona osobom jako pośrednikom w przekazie kultury (Personen als Kulturvermittler). Pierwszy artykuł 1
Niektóre źródła odsyłają do lwowskiej księgi kościelnej z 1886 roku.
122
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
w tym dziale wyszedł spod pióra ks. Jarosława Babińskiego, który przedstawia filozoficzno-teologiczny dorobek ks. Franciszka Sawickiego i recepcję jego myśli w Polsce i w Niemczech (Die Rezeption des philosophisch-theologischen Werkes von Franz/Franciszek Sawicki in Polen und in Deutschland, s.37-51). Ks. Franciszek Sawicki (1877-1952) należy do wybitnych chrześcijańskich myślicieli pierwszej połowy XX wieku. Urodził się i wychował na Pomorzu Zachodnim, gdzie wzajemnie oddziaływały na siebie dwie wielkie kultury – polska i niemiecka. To miało znaczny wpływ na ukształtowanie jego osobowości i sposób rozumienia człowieka i świata. Mimo, że był silne związany z niemiecką kulturą i tradycją, potrafił zdobyć się na obiektywizm i piętnować jednoznacznie idące z Niemiec błędy nacjonalistycznej i rasistowskiej ideologii. To było powodem, że gdy otrzymał nominację na biskupa gdańskiego, władze państwowe wystąpiły z tak masowym protestem, iż tę nominację w końcu odwołano. Personalizm ks. Sawickiego nie był jakimś systemem zamkniętym, ale bardzo szerokim widzeniem świata, osoby i wspólnoty, otwartym także na transcendencję, na wymiar wiary i religii. Jego zasługą jest też propozycja rozumienia literatury (tak prozy, jak liryki) jako locus theologicus. J. Babiński wraża przekonanie, że dzieła F. Sawickiego są interesujące i ważne dla obu kultur: polskiej i niemieckiej, aczkolwiek na różnych płaszczyznach, i że w odniesieniu do jego życia i twórczości można mówić o modelowym urzeczywistnieniu idei transferu kulturowego (s.49). Charakterystyczne elementy jego spuścizny: otwartość idei, umiejętność syntezy w wymiarze teologicznym, filozoficznym i praktycznym, są dobrym drogowskazem i wzorcem dla dzisiejszych wysiłków na rzecz pojednania i poszukiwania miejsc pokrewnych w polskim i niemieckim katolicyzmie. Autor proponuje też, by w tym kontekście wykorzystać kulturowy potencjał Pelplina z jego wybitnymi osiągnięciami w zakresie kultury materialnej (architektura, pomniki, piśmiennictwo, archiwa). Inna wzorcową postacią w transferze kulturowym między Niemcami a Polską jest działający we Wrocławiu w okresie międzywojennym katolicki duchowny ks. Hermann Hoffmann. O jego życiu i działalności pisze Evelyne A. Adenauer (Der Priester Hermann Hoffmann – 18781972, als Friedenbotschafter in Polen, s.53-68). Autorka pyta o skuteczność jego licznych pokojowych i ekumenicznych inicjatyw i o jego wpływ na społeczną integrację katolików. Bierze przy tym pod uwagę zróżnicowanie kulturowe u niemieckich i polskich chrześcijan (zwłaszcza wyznania katolickiego) przy równoczesnym nawiązywaniu i zacieśnianiu wzajemnych kontaktów. Ks. Hermann – nauczy123
KAWIARNIA LITERACKA
ciel gimnazjalny, redaktor kilku czasopism, współzałożyciel Quickborn – był radykalnym pacyfistą. Okrutne doświadczenia I wojny światowej doprowadziły go do przekonania, że nie ma tzw. wojny sprawiedliwej. Jako członek Międzynarodowego Związku Pojednania przemawiał na międzynarodowych kongresach, spotykał się z politykami i naukowcami, by szerzyć idee pacyfistyczne i nawoływać do rozbrojenia. Starał się pozyskać młodzież do idei pokojowej koegzystencji narodów europejskich, a zwłaszcza do pokojowego sąsiedztwa między Niemcami a Polską. Interesowały go bardzo polskie tematy i polskie sprawy. Utrzymywał kontakty z wieloma osobami z życia politycznego, społecznego i religijnego w Polsce. Podróżował po wielu polskich miastach, organizował spotkania zwłaszcza dla mężczyzn (katolickich i protestanckich). Przejęcie w 1933 w Niemczech władzy przez narodowych socjalistów zakończyło jego działalność. Ten artykuł ilustruje, jak trudno udokumentować rzeczywisty transfer kulturowy realizowany przez osobiste spotkania i rozmowy pojedynczych osób. Kolejną postacią zaliczoną do osobowych podmiotów transferu kulturowego jest kardynał Adolf Bertram (1859-1945), ordynariusz wrocławski. Prezentacji tej ważnej, barwnej, ale częściowo też tragicznej postaci, podjął się Sascha Henkel (Je mehr nach Osten, desto tiefer die Kultur, das kann man ruhig behaupten… Adolf Kardinal Bertram und die Oberschlesienfrage, s.69-92). Na dawnych terenach niemieckich (obecnie należących do Polski) dochodziło do gwałtownych sporów między niemieckimi biskupami a mówiącymi po polsku diecezjanami. Wymowną egzemplifikacją tego rodzaju napięć jest Wrocław i kardynał Bertram. Autor tego godnego uwagi, interesującego przyczynku, wychodząc od słów kard. Bertrama: Im bardziej na Wschód, tym niższa kultura, tak można ze spokojem powiedzieć, nikogo nie obrażając – wypowiedzianych do nuncjusza watykańskiego w Warszawie Achillesa Ratti (późniejszy papież Pius XI), odpowiada na pytanie, czy kardynała Betrama należy uważać za germanizatora Polaków? Czyni to w pięciu krokach omawiając kolejno społeczno-kulturowe i językowe uwarunkowania na Górnym Śląsku, tematykę religia i język na przykładzie głośnego przypadku skargi Ignacego Pisarczyka (dotarła ona aż do Watykanu), zarządzenia i dekrety kardynała dotyczące Śląska i mieszkających tam Polaków, oraz z tym związane pełne napięć relacje kardynała z nuncjuszem A. Ratti i z Episkopatem Polski. Do eskalacji doszło zwłaszcza po wydaniu przez kard. Bertrama dekretu o zakazie udziału duchownych jakiejkolwiek narodowości i 124
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
języka w agitacjach politycznych pod groźbą automatycznie spadającej suspensy (ipso facto – czyli bez wyroku). Ponieważ ten zakaz godził boleśnie w polskich duchownych, aktywnych w narodowych ruchach niepodległościowych na Śląsku, Polacy zarzucali kard. Bertramowi wrogość wobec Polski i współdziałanie w germanizacyjnych planach i posunięciach władz niemieckich. Uważano, że jako biskup Breslau reprezentował jednoznacznie tylko interesy narodu niemieckiego, w przekonaniu, że przyłączenie Śląska do Polski doprowadzi ten rejon do ruiny gospodarczej i kulturalnej. Nie sprzeciwiał się próbom germanizacji Polaków, nie przeciwdziałał ich skutkom w obszarze Kościoła, konsekwentnie realizował państwowe zarządzenia. Nawet sam nuncjusz papieski A. Ratti w liście do Watykanu pisał, że w oczach Polaków kard. Betram jest Niemcem nie tylko z narodowości i języka, lecz także w duchu i w sercu. Artykuł o kard. Bertramie oparty o rzetelną analizę dokumentów i historycznych uwarunkowań jest godnym uwagi przyczynkiem do historii relacji katolicyzm – naród. Autor pokazuje bowiem, jak życie religijne na Śląsku w pierwszej połowie XX wieku wciągnięte zostało w wir narodowościowych dążeń i uwikłane w politykę. Sprawy społeczne, kulturowe, językowe, obyczajowe, religijne i narodowe – to wszystko wymieszane jak w tyglu tworzyło jeden splot, który nie pozwalał na jednoznaczny osąd: „białe-czarne”. W rezultacie mamy tu wieloaspektowy obraz kard. Bertrama, który z jednej strony akceptował narodowość, kulturę i język swoich mówiących po polsku diecezjan, z drugiej zaś podejmował decyzje służące na dłuższą metę celom germanizacyjnym. Jego duszpasterska opieka nad Polakami musi być zatem zawsze ujmowana w pespektywie międzynarodowej polityki lat 1910-1920 (Rzesza Niemiecka, Polska, Ententa, Stolica Apostolska). Część III książki jest poświęcona problematyce transferu kulturowego w wymiarze historycznym, literackim i teologicznym (Geschichtliche, literarische und theologische Dimensionen).W interpretacji wydarzeń społecznych, politycznych i kościelnych, którymi zainteresowane są obydwa kraje, stosowane są do dziś przez polskich i niemieckich autorów niekiedy przeciwstawne metodologiczne principia, w skutek czego te same fakty interpretuje się w sposób albo zbyt zawężony, albo całkiem odmienny, co prowadzi do zaciemnionego obrazu sytuacji. Na takie rozbieżności zwraca uwagę Gregor Ploch na przykładzie relacji między organizacjami przepędzonych Ślązaków w Niemczech a Kościołem w Polsce (Kirche und Nation im Spannungsfeld der deutsch-polnischen 125
KAWIARNIA LITERACKA
Beziehungen. Katolische deutsche Vertriebenenorganisationen der Schlesier und ihre Wahrnehmung der polnischen Kirchenführung, s.95-106). Autor odpowiada na pytanie, czy ścisła więź Kościoła i narodu nie jest przeszkodą na drodze dialogu i porozumienia między Związkiem Wypędzonych a Episkopatem Polski w latach 1945-1989, oraz czy wspólna wiara katolicka była w tym przypadku istotnym fundamentem dla owocnej wymiany. Dowiadujemy się tu, które wydarzenia z historii Kościoła katolickiego w Polsce po II wojnie światowej miały szczególne znaczenie dla postrzegania go w Niemczech i jak oddziaływały one na wzajemne relacje. Należą do nich m. in. uroczystości związane z obchodami Tysiąclecia Chrześcijaństwa w Polsce; słownictwo: ziemie odzyskane, powrót do Macierzy, pra-polskie ziemie; relacje Episkopatu Polski z władzami państwowymi; organizacja nowych struktur administracji kościelnej na dawnych terenach niemieckich; uroczystości z okazji 25-lecia duszpasterstwa na Ziemiach Zachodnich i słowa kard. Wyszyńskiego Kamienie mówią tu po polsku, które wywołały oburzenie gości z Niemiec i niemieckich biskupów. Silne powiązanie Kościoła i narodu w Polsce było krytycznie odbierane przez Związek Wypędzonych. Polskim biskupom zarzucano uleganie tendencjom narodowego socjalizmu, bo taki stereotyp ukształtował się przez brak kontaktów i wymiany informacji z powodu „żelaznej kurtyny”. Nawet wspólnota w wierze nie mogła pełnić roli fundamentu i nośnika dla skutecznego dialogu, gdyż przeszkodą nie do pokonania była sytuacja polityczna. Specyficznym problemem w relacjach polsko-niemieckich jest postawa wobec Holocaustu narodu żydowskiego, którego synonimem stał się Oświęcim. Tej tragicznej problematyce bardzo wnikliwe studium poświeciła Urszula Pękala (Theologische Annäherungen an Auschwitz in Deutschland und in Polen. Zwei Parallelwelten?, s.107-126). Ausschwitz (Oświęcim) – tragiczne miejsce skrzyżowania się historii Polaków, Żydów i Niemców, w odniesieniu do którego konieczny byłby – co postuluje autorka – dialog trilateralny. Niestety stale prowadzone są rozmowy bądź polsko-żydowskie bądź żydowsko-niemieckie, a brak w tym temacie teologicznego dialogu niemiecko-polskiego, ponieważ teologowie tych krajów pracują w paralelnych światach. Autorka szuka odpowiedzi na pytania: Co wiąże i co dzieli, co wspólne i co różne w niemieckiej i polskiej refleksji teologicznej o Oświęcimiu; jakie są tego przyczyny i pod jakimi warunkami mogłoby dojść do transferu na tym polu? – Znajduje je poprzez analizę obszarów zainteresowania niemieckich i polskich teologów po Ausschwitz i punktu widzenia przez nich tej problematyki, przy czym ogranicza się do teologów katolickich. 126
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
Dla teologów niemieckich w centrum zainteresowania stoi nie męczeństwo chrześcijan i żydów, i ich świadectwo wiary, lecz wina chrześcijaństwa, które zawiodło w historii i nie potrafiło zapobiec takiej hekatombie, oraz problemy należące do teodycei (obecność i nieobecność Boga w Ausschwitz, milczenie Boga, odrzucenie pewnych błędnych obrazów Boga, zwłaszcza nauki o teorii zastępczej w nauce o odkupieniu, zmiana relacji chrześcijaństwa do religii żydowskiej). Wnioski z tych badań odnoszone są nie tylko do Niemiec, lecz mają charakter uniwersalny i znalazły już miejsce w podręcznikach chrystologii. Gdy idzie o teologów polskich, to zdaniem autorki pytają oni nie tyle o sposób myślenia i życia po Oświęcimiu, lecz o życie i myślenie z Oświęcimiem i wylicza pięć przyczyn: – Oświęcim jest najważniejszym cmentarzem polskich ofiar II wojny światowej (75 000 zamordowanych). Wiele rodzin żyje z Oświęcimiem jako cielesnym i duchowym ciężarem doznanych okrucieństw; – Oświęcim jest miejscem, którego nazwa dla paru pokoleń prawie wyłącznie kojarzy się z obozem zagłady; – Resztki obozu istnieją do dziś; – Życie z Oświęcimiem oznacza otwartą ranę w relacjach polsko-żydowskich. Od Schoah Polska jest dla Żydów krajem śmierci. W Polsce – inaczej niż w Niemczech – nie ma teologii po Auschwitz jako stałego kierunku myślenia teologicznego. Polscy teologowie skupiają uwagę nie na zagadnieniach teodycei, lecz na problematyce antropologicznej: Oświęcim widzą jako miejsce wielu indywidulnych zwycięstw człowieczeństwa nad bestialstwem, miejsce uświęcenia przez modlitwę i świadectwo ofiar różnych religii, jako uratowanie własnego człowieczeństwa przez więź z cierpiącym Chrystusem. Typowa jest tutaj wypowiedź ks. W. Hryniewicza: Bóg potrafi zstępować w ludzkie piekło. Niewinny zajął miejsce winnych na krzyżu. Cierpienie niewinnych nie jest osamotnione. Towarzyszy mu cierpienie niewinnego. Wierzę, że On żył w Auschwitz i cierpiał jak wszyscy (s.114). Cenne są uwagi autorki o przyczynach braku transferu pomiędzy teologią niemiecką i polską w omawianym aspekcie i wskazane przez nią możliwości i drogi do wzajemnego dialogu i wzbogacenia. Czy, czego, w jaki sposób i z jakich pobudek Kościół w Polsce i w Niemczech mogą uczyć się wzajemnie od siebie? – to pokazuje Sophie Straube w artykule o znaczeniu wymiany listów biskupów polskich i niemieckich w 1965 roku (Der Zeit voraus. Der Briefwechsel der polnischen und deutschen katholischen Bischöfe von 1965 und seine Spuren in der politischen Kultur deutsch-polnischen Verständigung, s.127-144). 127
KAWIARNIA LITERACKA
Ten list o przebaczeniu uważany jest dziś bezspornie za kamień milowy polsko-niemieckiego procesu zbliżenia i pojednania po roku 1945. Wbrew dawnym i współczesnym kontrowersjom, i to po obu stronach Odry, zarówno z punktu widzenia Kościoła jak i państw, tamte słowa polskich biskupów Przebaczamy i prosimy o przebaczenie (Wir vergeben und bitten um Vergebung – zob. strona tytułowa książki z pomnikiem ks. kard. B. Kominka) posiadają wyjątkowe znaczenie w trudnym przebaczeniu obustronnych krzywd i w szczerym pojednaniu, co autorka dokumentuje wypowiedziami polityków i przedstawicieli Kościoła obu krajów z okazji różnych spotkań oraz uroczystości państwowych i kościelnych aż po współczesność. W ten sposób został poddany badaniu transfer ściśle chrześcijańskiej semantyki i symboliki w sferze religii oraz na płaszczyźnie świeckiej – państwowej i politycznej. W tym kontekście autorka zwraca uwagę na takie wydarzenia jak przyjazne przyjęcie polskiej kościelnej delegacji w Niemczech w 1978 roku (Prymas Wyszyński i kard. Wojtyła), stale rozwijające się kontakty między polskim i niemieckim laikatem (np. organizowane przez krakowski KIK bilateralne seminaria poświęcone dialogowi), dobroczynna działalność Maximilian-Kolbe-Werk i Bensberger Kreis. Autorka słusznie kwestionuje nazewnictwo „wymiana listów”, bo ono sugeruje „równorzędne” wyjście naprzeciw siebie obu stron, a tak przecież nie było. Początkowo dość oschła i nacechowana rezerwą postawa Kościoła w Niemczech przyczyniła się do „odczucia zawodu” po polskiej stronie, które zakorzeniło się na długo w świadomości Polaków. Dał temu wyraz W. Bartoszewski w przemówieniu w Bundestagu w 1995 roku, w którym określił prośbę prezydenta R. Herzoga do Polaków o przebaczenie z okazji uroczystości 50-rocznicy Powstania Warszawskiego, jako szczerą i długo oczekiwaną odpowiedź na orędzie biskupów polskich z roku 1965. Paradoksem jest, że najbardziej czytany i lubiany autor współczesny to ks. Jan Twardowski, a przecież nie należy on do żadnej z literackich szkół czy modnych literackich prądów. Jego liryka, bliska życiu a stroniąca od filozoficznych abstrakcji, bierze poważnie człowieka w całej jego prawdzie, w jego ułomności, słabości i grzeszności, pociesza go i prowadzi przez drobiazgi codzienności i wielkie pytania ludzkiej egzystencji do Miłosiernego Boga (niekoniecznie po prostych drogach). Tak mi się wydaje, że gdyby ks. Jan przeczuwał, iż kiedyś jego poezja będzie przedmiotem analiz pod kątem kulturowego transferu, pewnie napisałby na ten temat jakiś humorystyczny wierszyk. Jak funkcjonuje mechanizm transferu kulturowego w obszarze prze128
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
kładu literatury na obcy język? – takie pytanie postawił sobie świetny znawca poezji ks. Twardowskiego – Przemysław Chojnowski (Jan Twardowskis Liryk in der Nachdichtung der ostdeutschen Übersetzerin Karin Wolff, s.145-162). By odpowiedzieć na to pytanie, wziął on exemplarycznie na swój warsztat badawczy poezję ks. Twardowskiego i jej tłumaczenia na język niemiecki. Wiersze Twardowskiego zostały wydane we wszystkich niemieckojęzycznych krajach, przełożone przez sześciu różnych tłumaczy, do tego przeważnie ewangelickich (Niemcy, Austria, Szwajcaria). Zostały one też włączone do licznych niemieckojęzycznych autobiografii polskiej poezji, z których na szczególną uwagę zasługuje monumentalna Panorama literatury polskiej w XX wieku. Poezja, wydana przez Karla Dedeciusa w Zurychu w 1996 roku. Dla Chojnowskiego podstawę badań stanowiło tłumaczenie ewangelickiej teolog Karin Wolff, zaprzyjaźnionej z poetą, wydane przez nią pt. Tajemnica uśmiechu (Geheimnis des Lächelns, Leipzig 1981), przy czym podstawą do wyboru wierszy był tom poetycki Poezje wybrane (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1979). Autorowi szło w badaniach o odpowiedź na następujące pytania: Jak religijna poezja J. Twardowskiego została przyjęta w kulturowych kręgach języka niemieckiego; Jakie treści i aspekty z jego poezji zostały w niemieckim tłumaczeniu wyeksponowane? Przedmiotem badań były zatem socjo-literackie i translatorskie problemy. P. Chojnowski szukał zasad, motywów wyboru wierszy do tłumaczenia, analizował też metodę i sposób samego procesu translacji. Nie wnikając w szczegóły technik translatorskich, wyniki jego badań można streścić następująco: Analiza nie wskazuje na jakąś określoną strategię przekładu, która świadczyłaby o osobistej interpretacji czy przepracowaniu (bądź przywłaszczeniu) wierszy przez tłumaczkę. W zakresie treści biblijnych i filozoficznych nie ma żadnych zmian czy pominięć. Nie występują żadne odchylenia od oryginału, które zmieniałyby jego sens. Jedyne „zmiany” wynikają z mylnego rozumienia słów, co z kolei wypływa z braku leksykalnych kompetencji. Ten rodzaj błędu prowadzi w tłumaczeniu do nowych treści, wskutek czego wiersz traci na logice i nieraz zawiera elementy komizmu. Nie wpływa to jednak żadną miarą na istotny przekaz tekstu. Odnosi się także wrażenie, że Wolff nie umiała lub nie chciała przetłumaczyć wiernie wierszy nacechowanych specyficznym poczuciem humoru J. Twardowskiego, skutkiem czego jego obraz jest bardziej poważny niż on był w rzeczywistości. Chojnowski ostatecznie stwierdza, że tłumaczenie Wolff jest – mimo pewnych braków – godne podziwu i pochwały, a jej 129
KAWIARNIA LITERACKA
dzieło wprowadziło poezję ks. Twardowskiego na trwałe w obszar języka niemieckiego – mimo trudnych uwarunkowań w dawnej NRD. Ze względu na osobistą sympatię do szwajcarskiego teologa Hansa Künga (z racji jego zasług dla teologii) z ogromnym zainteresowaniem zabrałem się do lektury, poświęconego temuż budzącemu wiele sporów teologowi, niezmiernie interesującego artykułu Aleksandry Chylewskiej-Tölle (Hans Küngs „Umstrittene Wahrheit” über den polnischen Katholizismus, s.163-182). Autorka postawiła sobie ambitny cel dokonać analizy obrazu, jaki ten profesor z Tybingi ma o Kościele w Polsce, i to tak, jak można go odczytać z jego tekstów autobiograficznych i z pamiętników. Bada przy tym wszystkie wydarzenia i ich kontekst, jakie uaktywniły jego pamięć przy zapisie tych tekstów. Interesowało ją, jakie wyrobił sobie pojęcia i obrazy oraz, jak radził sobie ze znanymi mu lub z utworzonym przez siebie samego stereotypami. Küng pisze: Wolność i prawda są i pozostaną dwoma istotnymi wartościami mojej duchowej egzystencji. Odnosząc to wyznanie do jego opinii o Kościele w Polsce, trzeba powiedzieć, że w swych osądach jest faktycznie „wolny”, ale z prawdą nie zawsze jest za pan brat. Küng sam siebie określa jako z gruntu przyjazny Polsce. Wiadomości o Kościele w Polsce czerpał z prasy, od jego polskich doktorantów, z odwiedzin polskich teologów w Tybindze, z listów polskich przyjaciół. W Polsce był dopiero po upadku komunizmu w 1990 roku (Warszawa, Lublin, Częstochowa, Kraków, Wrocław). Czego dowiadujemy się od Künga o Kościele w Polsce? Przykładowo i w skrócie: duchowieństwo jest bardzo konserwatywne, bo identyfikuje się z Prymasem Wyszyńskim, ten zaś jest silną osobowością, ale bardziej pasuje do Vaticanum I niż do Vaticanum II; polski katolicyzm jest zamknięty, zacofany, masowy, przytłoczony dominacją władzy hierarchicznej; Episkopat nie wspierał reform Soboru Watykańskiego II; zamiast wprowadzać reformy biblijne, liturgiczne, ekumeniczne propagowano pobożność maryjną i walkę o wierność w wierze aż po męczeństwo; ekumenizm jest Polakom zupełnie obcy; w sprawach wiary nacisk jest położony na tym, by ją zachować, a nie jak ją przekazywać dalej; ilość idzie przed jakością; katolicyzm polski związany jest z polityką; antysemityzm w kręgach religijnych to nie fenomen obrzeża (list kard. Hlonda z 1936 roku); Küng widzi Kościół w Polsce głównie w funkcji pocieszyciela i nośnika wartości narodowych, z akcentowaniem folkloru. Dobrze, że przynajmniej o znaczeniu Kościoła w przeszłości wyraża się nasz krytyk pozytywnie, przyznając, iż przez dwieście lat, czyli w czasach podziału kraju, II wojny światowej i komunizmu, Kościół był miejscem schronienia dla narodu, udzielał Polakom wsparcia, dodawał 130
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
otuchy i odwagi, a hierarchowie byli jego rzecznikami i obrońcami. O kard. Karolu Wojtyle dowiadujemy się sensacyjnych „nowości”, że aż dech zapiera: że brak mu wiedzy teologicznej i z tej racji nie mógł studiować na Uniwersytecie Gregoriańskim, lecz w Angelicum; że nie był twórczym teologiem, źle zarządzał diecezją krakowską, w czasie prac Soboru Watykańskiego wykazywał lenistwo, nigdy nie przemówił do Künga, a przecież musiał wiedzieć, który to jest ten najmłodszy teolog soborowy; przez swoje intrygi wpłynął negatywnie na Pawła VI i encyklikę Humanae vitae mimo odmiennego głosowania w Papieskiej Komisji do spraw Rodziny. Tę bezlitosną krytykę przenosi także na pontyfikat Jana Pawła II (brak reform, błędna polityka personalna, zastój ekumeniczny, naginanie tekstów Vaticanum II do własnych poglądów). W tym bardzo negatywnym obrazie kard. Wojtyły dochodzą oczywiście do głosu animozje Künga z powodu odebrania mu przez Jana Pawła II licencji kanonicznej do nauczania na katolickich uczelniach. W ocenie opinii Künga o Kościele w Polsce autorka wychodzi z następujących założeń: Topografia ludzkiej pamięci ma braki i jest fragmentaryczna, a uaktywnienie pamięci nie służy wiernemu zachowaniu i przekazowi faktów, lecz jest pracą konstrukcyjną. Stosownie do tego pamięć nie jest rozpoznaniem przeszłości, lecz środkiem, narzędziem do transferu przeszłości w nową jakość (s.165). Pamięć służy rozpoznaniu tego, co kiedyś się wydarzyło, ale trzeba dokładnie rozróżniać pomiędzy pamięcią a przeżyciem. Ocena wartości i wiarygodności poglądów Künga o Kościele katolickim w Polsce dokonana przez Chylewską jest miażdżąca. Stwierdza ona dobitnie, że autobiograficzne notatki szwajcarskiego teologa nie mogą uchodzić za spolegliwe źródło, z którego można by się dowiedzieć, co dla Kościoła w Polsce w drugiej połowie XX wieku było ważne. Są one nader silnie nacechowane subiektywnym nastawieniem autora. Korzystając ze źródeł, tekstów lub faktów zachowanych w pamięci postępuje on wybiórczo, pomija ważne fakty, manipuluje tekstami, uogólnia, nie różnicuje, dokonuje przeskoków myślowych, żongluje skojarzeniami. To, co wyciąga z pamięci i z przeszłości, jest tak przefiltrowane i spreparowane, by skrytykować i napiętnować konserwatywny polski katolicyzm. Kryteria wyboru i porządkowania wydarzeń z historii Kościoła w Polsce nie są dla czytelnika ani przejrzyste, ani do zaakceptowania. Küng informuje o nieraz ubocznych, drugorzędnych sprawach, a pomija to, co dla Kościoła było ważne i wyciskało piętno na jego obliczu. W ten sposób przekazuje zniekształcony obraz Kościoła w Polsce. Autorka konstatuje, że prezentowany przez Künga obraz stosunków 131
KAWIARNIA LITERACKA
w Kościele w Polsce odpowiada z pewnością wyobrażeniom wielu ludzi na Zachodzie Europy, ale istnieje przecież także inna perspektywa, która jest bardziej stosowna i konieczna. Sumując autorka stwierdza, że pamiętniki Künga w ich literacko-estetycznym wymiarze trzeba widzieć jako wyzwanie, potwierdzenie siebie samego i wyraz literackiej reakcji na specyficzne doświadczenia kryzysu Kościoła w XX wieku. Nie dziwi, że pośród barwnej mozaiki tematów omawianej książki nie zabrakło także tak modnego i wzbudzającego w Polsce w ostatnich latach niesamowite emocje problemu, jakim jest gender. Zajęła się nim Joanna Staśkiewicz (Gender oder „neuer Feminismus”? Katholische Frauenorganisationen in Polen und in Deutschland im Vergleich, s.183-200). Autorka podjęła próbę prezentacji przyczyn odmiennego sposobu widzenia problematyki gender przez katolickie organizacje kobiet w Niemczech i w Polsce. Wymowne jest choćby zestawienie takich dwóch faktów: w 2003 roku Katolicka Organizacja Kobiet w Niemczech zarzucała Episkopatowi Niemiec znikomą wrażliwość na problematykę gender. Natomiast w Polsce przedstawicielki katolickich organizacji kobiet złożyły protest przeciw podpisaniu przez polski rząd Konwencji Rady Europejskiej o zwalczaniu przemocy wobec kobiet właśnie ze względu na pojęcie gender, deformujące rozumienie człowieka; i właśnie w tym aspekcie dzielą one pogląd Konferencji Biskupów. Autorka śledzi drogi rozwojowe ruchu kobiet i odkrywa różnice, które wskazują nie tylko na zróżnicowany charakter i znaczenie katolicyzmu w obu krajach, lecz także na różne strategiczne działania katolickich organizacji kobiet. Jej badania pokazują, jaki wpływ na działalność i rozwój organizacji kobiet wywiera kontekst historyczny. Zarówno kobiety w Niemczech jak i w Polsce zakładały w początkach XX wieku katolickie organizacje, które stanowiły trzon rozwijającego się wtedy ruchu kobiet w Europie. Dalszy jednak rozwój w obu krajach przebiegał zupełnie odmienne. W Niemczech, z wyjątkiem przerwy okresu narodowego socjalizmu i II wojny światowej, po 1945 roku mogły się organizacje kobiet sukcesywnie w duchu emancypacji rozwinąć, a ich katolicki styl myślenia uległ poszerzeniu o takie elementy emancypacji jak teologia feministyczna i idea gender. Trzeba wziąć pod uwagę także ten fakt, że Kościół katolicki w Niemczech jest bardziej otwarty na reformy ze względu na konkurencyjność ze strony wspólnot protestanckich. W Polsce podobny rozwój w latach 1939 -1989 był z oczywistych powodów wielce utrudniony. Potrzeba i konieczność zwartych szyków i jedności uniemożliwiała otwarcie się na tendencje pluralistyczne. 132
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
Dopiero polityczny przełom w roku 1989 otworzył drogę do odnowy katolickich organizacji kobiet. Nie powstał tu jednak żaden katolicki ruch kobiet, który by nawiązywał do emancypacyjnych postulatów pierwszych katolickich organizacji kobiecych. Katolickie organizacje kobiet w Polsce są ideowo wierne linii Kościoła, zwłaszcza nauce Jana Pawła II, czyli wypracowanej przez niego teologii kobiety i koncepcji nowego feminizmu, wyłożonych w papieskich encyklikach Mulieris dignitatem i Evangelium vitae. Propagowaniu tych idei chce służyć nowa kobieca organizacja „Amicta Sole”, założona w 2008 roku oraz inne związki kobiet. Wszystkie one odrzucają jednoznacznie ideologię gender jako niebezpieczną i godzącą w Boży porządek prawa naturalnego. Nie oznacza to stuprocentowego zadowolenia kobiet z tego, czym jest w swej zewnętrznej strukturze i co przepowiada Kościół w odniesieniu do ich godności, równouprawnienia, etyki seksualnej i innych oczekiwań. Także w Polsce wiele z nich, zwłaszcza pośród wykształconych, nie odnajduje swego miejsca w Kościele. Autorka mówi o nich z zatroskaniem: Milcząca obecność w Kościele zmienia się w milcząca nieobecność. Część IV książki traktuje o bilateralnych inicjatywach i spotkaniach (Grenzübergreifende Initiativen und Begegnungen). Michael Hirschfeld referuje działalność katolickich organizacji młodzieżowych Ślązaków w Niemczech (Schlesien als Ort des Kulturtransfers zwischen deutschen und polnischen katholischen Jugendlichen im Jahrzehnt nach der Wende. Das Beispiel der „Gemeinschaft für deutsch-polnische Verständigung – gdpv, s. 203-218). Autor stawia tezę, że Śląsk w ogólnej świadomości Niemców nie odgrywa już żadnej roli. Ale katolicka organizacja młodzieżowa Ślązaków – Aktion Junges Schlesien, założona przez dzieci i wnuków wypędzonych po II wojnie światowej, zachowuje pamięć o Śląsku. Niebawem po przełomie w 1989 roku zmieniła ona nazwę na Wspólnota dla niemiecko-polskiego porozumienia (gdpv) i w następnym dziesięcioleciu stała się ważnym miejscem spotkań, wymiany i dialogu młodych Niemców i Polaków interesujących się historią, kulturą, literaturą i religią na Śląsku. Główny akcent kładzie się w tych wszystkich poczynaniach na pamięci, która leczy (Heilende Erinnerung – ojcem tego pojęcia jest arcybiskup Alfons Nossol). Innym tematem w tej problematyce jest spojrzenie w przyszłość pod kątem roli Śląska w zjednoczonej Europie w XXI wieku. Jeżeli ktoś nie był jeszcze w Słubicach lub Frankfurcie nad Odrą, to koniecznie powinien przeczytać artykuł Alexandra Tölle, przedstawiający interesująco z całym kontekstem historycznym i kulturowo-religijnym syl133
KAWIARNIA LITERACKA
wetki tych „bliźniaczych miast”, będących „produktem” rozcięcia jednego przedtem miasta przez utworzenie w 1945 roku nowej granicy na Odrze i Nysie (Lokale Topographie einer grenzübergreifenden kirchlichen Landschaft. Die deutsch-polnische Doppelstadt Frankfurt – Oder – Słubice, s.219-232). Ten polsko-niemiecki przygraniczny region stanowi pod względem językowym, etnicznym i religijnym dwie niezwykle zróżnicowane przestrzenie, a mimo to w ostatnim 25-leciu po zniknięciu żelaznej kurtyny ukształtowała się wielowarstwowa sieć wykraczających ponad granice powiązań i kontaktów, także o wymiarach religijnych, niestety mało dostrzeganych i docenianych. Słusznie zatem autor określa te dwa miasta jako laboratoria europejskiej integracji. I na ich przykładzie demonstruje, jak przy uwzględnieniu wszystkich historycznych, społecznych, wyznaniowych i topograficznych uwarunkowań może realizować się międzynarodowy, międzywyznaniowy i międzykulturowy transfer. Wiodącym i gwarantującym sukces warunkiem w tych aktywnościach i procesach jest współdziałanie wszystkich instytucji (katolicki i ewangelicki Kościół, zarząd miasta, uczelnie fundacje, stowarzyszenia) i grup, których członkowie z jasnym celem i z zapałem angażują się w rozwój istniejących i w kształtowanie nowopowstających międzykulturowych i międzywyznaniowych miejsc, instytucji, ośrodków, związków i stowarzyszeń. Na treść powyższego opracowania, którego szczegóły dotyczące historii, topografii i zabytków sprawiają wrażenie, że ma się w ręku świetny przewodnik po mieście, składają się następujące tematy: sytuacja Kościoła we Frankfurcie w czasach NRD i w Słubicach w okresie PRL oraz współcześnie; odbudowany z ruin kościół Maryi (Marienkirche) we Frankfurcie jako centrum społeczno-kulturowe dla miasta, wspólnoty kościelnej i uniwersytetu; Kościół Pokoju (Friedenskirche) we Frankfurcie i Stowarzyszenie „Ekumeniczne Centrum Europejskie”; Dom Studyjny św. Jadwigi Śląskiej (Frankfurt); Katolickie Centrum Studentów „Parakletos” w Słubicach; Niemiecko-polski szlak pielgrzymkowy św. Jakuba; Europejski Uniwersytet Viadrina (Frankfurt), Collegium Polonicum (Słubice). Cześć V książki poświęcona jest prasie katolickiej (Presse- und Medienblick).W pierwszym opracowaniu Marek Jakubow (Deutschsprachige Literatur in den polnischen katholischen Zeitschriften der Gegenwart, s.235-248) dokonuje przeglądu polskich czasopism katolickich („Tygodnik Powszechny”, „Znak”, „Przegląd Powszechny”, „Więź”) pod kątem recepcji niemieckojęzycznej literatury współczesnej. Prowadzi go to do wniosku, że recenzje i eseje poświęcone tejże literaturze z początku XXI wieku korespondują z profilem tych czasopism, 134
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
otwartych na problemy współczesnego świata. Spełniają one funkcję kulturowego medium i przez przekaz niekonwencjonalnych tekstów sprzyjają nawiązywaniu łączności z bieżącymi dyskusjami o tym, jak rozumieć historię i jak interpretować aktualne doświadczenia. Ich metodologiczna specyfika polega na modyfikacji idei personalistycznych przy pomocy nowych reguł hermeneutyki, które nadają im świeżości i barw życia. Przy lekturze wybranych dzieł literackich zachowana jest zawsze zarówno perspektywa autora dzieła jak i czytelnika, co gwarantuje aktualność interpretacji uniwersalnej prawdy, i odejście od czysto tekstualnego ujęcia rzeczywistości w jej świeckim wymiarze. Do omawianych w polskich czasopismach autorów należą m. in. G. Grass, Th. Bernhard, W.G. Seebald, H.M. Enzensberger, J. Zeh, B. Schlink, E.T. A. Hoffmann, H. Brock. Okazuje się że publikacje autorów znajdujących w Niemczech szczególne uznanie, w Polsce nie budzą takiego zainteresowania, jak można by się było spodziewać, zwłaszcza w porównaniu z bestselerami autorów angielskich i hiszpańskich. Ten fakt należy zapewne tłumaczyć negatywnym nastawieniem do Niemiec przed rokiem 1989, kiedy to nie było wolno nic dobrego pisać o Niemczech jak też nic krytycznego o Rosji. W przeciwieństwie do inteligencji katolickiej lat międzywojennych, która w literaturze niemieckiej znajdowała jednoznaczne treści katolickie (R. Schneider, G. von le Fort) nowej generacji brak takich doświadczeń, bo nawet sami Polacy mówią o zmierzchu literatury katolickiej (S. Sawicki). Wszystkie recenzje mają personalistyczne zabarwienie, wskutek czego także sam autor dzieła mimo ograniczających go fenomenów związanych z tematem, o którym pisze, zachowuje w swej indywidualności autonomię, przez co w literackim dziele czytelna jest także jego niepowtarzalna indywidualność. Zgodnie z takimi przesłankami przedstawiani są także klasycy niemieckiej literatury (Th. Mann, U. Johnson, F. Kafka, J. von Eichendorf, F. Schiller, W. Goethe, Hölderlin). Ich dzieła są interpretowane uniwersalistycznie. Na pierwszy plan wychodzą nie komponenty religijno-doktrynalne, aczkolwiek kategorie ofiary, cierpienia, nadziei i moralnej integralności nadal odgrywają w interpretacji ważną rolą. Dialogiczna i personalistyczna orientacja autorów recenzji sprawiła, że referują oni także dzieła literackie pisane z pozycji krytyki religii i Kościoła. Ostatnim artykułem w książce jest studium porównawcze pióra Christiana Heidricha dotyczące dwóch katolickich tygodników: „Tygodnika Powszechnego” w Polsce i „Chrześcijanin we współczesności” w Niemczech (Die neue Frage nach Gott und Kirche. Ein Blick auf „Tygodnik Powszechny” und „Christ in der Gegenwart”, s.249-276). 135
KAWIARNIA LITERACKA
„Tygodnik Powszechny” wydawany od 1945 roku w Krakowie i „Christ in der Gegenwart”, redagowany od 1948 roku we Fryburgu badeńskim, są wyróżniającymi się religijno-kulturowymi „katolickimi” czasopismami, w sensie uniwersalno-chrześcijańskiego posłannictwa służeniu Ewangelii Jezusa Chrystusa. Wywierają one na środowisko o wiele większy wpływ, niż mówi o tym wielkość ich nakładu (intelektualne latarnie morskie – Ch. Heidrich). Obydwa definiują się jako katolickie, co w obu przypadkach oznacza redakcyjny trud, by wartości i tradycje związane z pojęciem katolicki przetłumaczyć na dzisiaj, na wymogi świata współczesnego. Katolickie musi się udzisiejszyć, stać się żywotną częścią kultury. Te tygodniki stoją zatem w służbie zachowania i przekazu wiary – ale dzisiaj. Specyfiką „Tygodnika Powszechnego” (odtąd skrót: TP) była od początku orientacja na dialog z wierzącymi i niewierzącymi, z fachowcami w wierze i z wątpiącymi, z myślącymi inaczej, z zagubionym owcami, z trendami współczesności, bo wiara to otwarcie człowieka na tajemnicę i przygoda ustawicznego szukania Boga. Taka postawa naraża czasopismo na epitety liberalny, lewicowo-katolicki, heretycki, czyni je niewygodnym dla hierarchii, ale przecież koniecznym. Środowisko TP widzi potrzebę Kościoła otwartego na świat. Kościół otwarty to nie Kościół w Kościele czy Kościół progresywny, lecz Kościół, którego żywotny nerw tkwi w postanowieniach i wypowiedziach Soboru Watykańskiego II. Ch. Heidrich porównuje założenia i cele obu czasopism, sytuuje je w ich każdorazowo odmiennie i różnie uwarunkowanym środowisku o charakterze społecznym, państwowym, religijnym i kościelnym, porównuje ich zainteresowania tematyczne i trudności, z jakimi się borykają, w końcu referuje, jak i w jakim świetle przedstawiają one sąsiedni Kościół i jego problemy. Wspólny obu czasopismom jest pogląd, że wiary i religii nie należy zostawiać specjalistom, że nasze poznanie jest cząstkowe (1 Kor 13,9) i z tej racji dialog z kulturą, sztuką, wiedzą, polityką nie szkodzi wierze, lecz ją pogłębia i wzmacnia. Ich profil jest zorientowany na dokumenty i ducha Vaticanum II. Autor w swej dalszej analizie koncentruje się szczególnie na „nowych pytaniach o Boga i o Kościół”, które stanowią centrum pracy redakcyjnej obu czasopism. Zasadniczą różnicę między tymi czasopismami widzi autor w ich relacjach do hierarchii kościelnej, czyli w kwestii jednomyślności, prezentowania tej samej linii bądź rozdźwięku, rozchodzenia się dróg, odmienności wizji Kościoła, Z takim problemem ma do czynienia TP w przeciwieństwie do CIG, który działa w religijnym obszarze po Kościele ludowym, gdzie ważne są inne kryteria i opcje. W obszarze polskiego katolicyzmu ludowe136
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
go, który Heidrich określa jako narodowy, zorientowany na hierarchię i na wybitne osobistości, na tradycje i symbole, a mniej na teologię i indywidualne doświadczenie wiary, każdy głos krytyczny, wyjście przed szereg, otwarcie się, jest traktowane jako szkodzenie Kościołowi, osłabianie go, zagrożenie dla tradycji, popieranie wrogów Kościoła. W tym kontekście TP nie ma łatwego życia i jest przez niektórych hierarchów i sporą część kleru oceniany krytycznie, oskarżany o sprzyjanie laickiej lewicy i grupom liberalnym. Heidrich obrazuje ten fakt tematami poruszanymi w TP, które wywołały w Polsce ożywione długo ciągnące się dyskusje: postawa wobec homoseksualistów, spowiedź dzieci przed I Komunią św., celibat kapłanów, ideologia gender, zapłodnienie in vitro, opieka duszpasterska nad rozwiedzionymi i ponownie zaślubionymi cywilnie. Dialogiczny charakter TP odzwierciedla się także w publikacjach na temat sytuacji Kościoła w Niemczech. Redakcja poświęca sporo miejsca interesującym wydarzeniom i procesom w Kościele w Niemczech, referując je w sposób rzetelny, otwarty, krytyczno-dialogiczny. A skoro postuluje także w Polsce wizję Kościoła otwartego, pisze o silnej pozycji świeckich w Kościele w Niemczech (organizacje katolickie, Dni Katolickie, odpowiedzialne funkcje w duszpasterstwie). Autor obiektywnie przyznaje: Niemiecki katolicyzm nie jest z pewnością wielkim wzorem, ale spojrzenie na sąsiada, także na jego teologię, może – jak się wydaje – zrelatywizować niektóre polskie skostnienia. *** Redaktorzy książki zaznaczyli w artykule wprowadzającym, że nie roszczą pretensji do wyczerpującej prezentacji całości problematyki transferu kulturowego w obszarze Kościoła w Polsce i w Niemczech. Ograniczając się do wybranych aspektów życia kościelnego chcieli jedynie wskazać na podstawowe tendencje na tym polu, by w ten sposób mimo złożoności fenomenu transferu kulturowego wprowadzić tu więcej światła i przejrzystości. Uważam, że postawiony cel został osiągnięty. Prezentowany tom jest solidną naukową publikacją, będącą rezultatem rzetelnych badań naukowych na bazie metod adekwatnie dostosowanych do omawianych tematów. Godna uznania jest konsekwentna wierność podstawowym założeniom, a mianowicie troska i wysiłek autorów, by pokazać, jak analizowana przez nich tematyka splata się z transferem kulturowym. Ich opis i refleksje nie tylko informują, lecz także oceniają, stawiają wiele pytań, przyjmują formę polemiki, prowokują, proponują – są wychylone w przyszłość. Dodatkową zaletą książki są streszczenia poszczególnych opracowań oraz obfita literatura naukowa przedmiotu 137
KAWIARNIA LITERACKA
(podstawowa i odsyłająca do pokrewnych zagadnień) w formie przypisów, przez co jest ona kopalnią literatury dla zainteresowanych. Cieszą też załączone biogramy autorów. Wierny obowiązkom recenzenta czuję się zmuszony zwrócić uwagę na drobne potknięcia. W artykule wprowadzającym błędnie przypisano autorstwo dwóch opracowań zamieniając nazwiska autorów. Autorem artykułu o dialogu między organizacjami wypędzonych Niemców a Episkopatem Polski jest Gregor Ploch, a autorem opracowania o organizacjach młodych Ślązaków w Niemczech – Michael Hirschfeld (s.13). Sprostowania wymaga też stwierdzenie, że w Polsce nie istniało czasopismo „Ancora” (s.167, przypis 16), ponieważ sam je raz po raz czytałem (były to bodaj lata 70-te, a pismo należało do tzw. drugiego obiegu). I jeszcze: ks. profesor Alfons Skowronek nie jest teologiem lubelskim (s.167), lecz związany jest ze środowiskiem warszawskim. Podsumowując stwierdzam, że publikacja poświęcona transferowi kulturowemu sama stała się też takim transferem, a będzie nim w jeszcze większym stopniu i o większym zasięgu, gdy zostanie wydana w języku polskim. Nie tylko poszerza ona i pogłębia wiedzę o zagmatwanych dramatycznych i bolesnych w przeszłości relacjach między Polską i Niemcami, a zwłaszcza między Kościołem katolickim w obu krajach, ale na swój sposób prowokuje do dalszych badań, które pójdą za postawionymi w niej pytaniami i uzupełnią jej problematykę o nowe aspekty, a nawet być może o nowe frapujące tematy. Mogłyby one na przykład dotyczyć transferu kulturowego w zakresie zwyczajów i obyczajów życia codziennego oraz typowych dla poszczególnych krajów elementów kultu religijnego. Interesujący byłby też temat, czy i jak udaje się pełnić funkcję transferu kulturowego polskim duchownym pracującym w duszpasterstwie w diecezjach niemieckich (a jest ich około stu). Książka ta jest niewątpliwie godnym uznania wybitnym wkładem w dzieło polsko-niemieckiego zbliżenia i pojednania, którego nawet obecny stan widziany jest w kategoriach „cudu”. Polak i Niemiec nie muszą być co prawda braćmi, ale gdyby im się udało zostać przyjaciółmi, to byłoby to prawd ziwie ludzkie i chrześcijańskie.
Agata Lewandowski, Strajk Volkera Schlondorffa ??????
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak _________ Aleksandra Chylewska-Tölle/ Christian Heidrich (Hrsg), Mӓander des Kulturtransfers. Polnischer und deutscher Katholizismus im 20. Jahrhundert, Logos Verlag, Berlin 2014, s.280.
138
139
MŁODA POLONIA
Wspomnienie „Solidarności” w mojej rodzinie – nagrodzone prace konkursu „Być Polakiem”: ???????????
PRAWO SAMODZIELNA DZIAŁALNOŚĆ GOSPODARCZA W NIEMCZECH Katarzyna Burzynska Podjęcie decyzji dotyczącej prowadzenia działalności gospodarczej należy poprzedzić rozważaniami o tym, czym nasza firma ma się zajmować, czy, jakiej wartości i skąd wziętym kapitaŁem będzie dysponowała, jaka forma prawna dla jej wlaściclela i klientów będzie najlepsza z punktu widzenia ich odpowiedzialności za ryzko gospodarcze. Zważywszy na to, że każdy z powyższych czynników jest równo ważny, a wszystkie razem wzięte funkcjonalnie, oragnizacyjnie i strukturalnie powiązane, w publikacji o konotacji prawniczej, aspekt formy prawnej działalności gospodarczej w tym artykule w szczególności musi być akcentowany, Podstawy prawne Trzymając się tej metodologii zauważyć należy to, że spośród wielu unormowanych form prawnych prowadzenia biznesu, w tym w szczególności przez przedsiębiorców go zaczynających, najpowszechniej stosowaną jest samodzielna działalność gospodarcza przez niemieckiego prawodawcę nazwaną Gewerbe. Forma ta jednak nie jest dopuszczalna dla wykonujących wolne zawody, w tym m.in. doradców podatkowych, adwokatów, tłumaczy itp. Gewerbe definuje się jako działalność wykonywaną planowo, trwale i w celu osiągnięcia zysku. Z tej formy może korzystać osoba, ktora nie podlega polecniom osób drugich oraz posiada pozwolenie na wykonywanie działalności poprzez jej zgłoszenie w odpowiednim rejestrze. Np. by pod tą formą prawną mogły być wykonywane usługi, muszą one być świadczone regularnie w zamian za wynagrodzenie oraz w celu osiągnięcia zysku. Osoba decydująca się na założenie samodzielnej działalności gospodarczej musi być świadoma kosztów czynności prawnej, konstytującej jej firmę oraz obowiązków z tego wynikających. Działalność tego rodzaju można zarejestrować bądź to w Izbie Prze-
140
141
PRAWO
mysłowo-Handlowej, właściwej dla siedziby tworzonej firmy, bądź też w urzędzie miejscowo właściwym, z zachowaniem tej samej reguły. Opłata za tę czynność wynosi 20,00 €. Chcący Gewerbe założyć musi posiadać i organowi rejestrowemu przedłożyć następujące dokumenty: dowód tożsamości oraz potwierdzenie zameldowania (tzw. meldunek) Aby świadczyć ustalony rodzaj usług, należy się upewnić co do tego, czy nie wymaga on dodatkowego pozwolenia lub uznania kwalifikacji, koniecznych do ich wykonywania. Samo zarejestrowanie działalności gospodarczej nie oznacza możliwości świadczenia usług. Podkreślić należy, że jest to uzależnione od ich rodzaju. Dla nabrania pewności tego, czy i jaki dodatkowy warunek wykonywania usług danego rodzaju jest wymagalny, najlepiej zasięgnąć informacji o tym w Izbie Przemyslowo-Handlowej lub w urzędzie miejscowo właściwym. Szczególnie zaleca się tego dokonać w celu nabrania pewności co do tego, czy do prowadzenia firmy usługowej danej specjalności jest niezbędne jej wpisanie do tzw. Handwerksrolle (tj. rejestru rzemieślników) bądź też posiadanie koncesji na jej wykonywanie. W razie niepewności, dotyczących warunków samodzielnego wykonywania działalności gospodarczej, można rozważyć ustanowienie pełnomocnika, który zawodowo zajmuje się załatwianiem formalności, związanych z tworzeniem firm. W takim przypadku osoba upoważniona powina posiadać ważne pelnomocnictwo, kopią dowodu osobistego osoby, udzielającej pełnomocnictwa oraz jej aktualny meldunek. Nadto, co oczywiste, pełnomocnik powinien móc się przed organem rejestrowym wylegitymować co do swojej tożsamości. Wówczas, gdy w czasie wykonywania działalności gospodarczej dojdzie do zmiany siedziby firmy bądź też Państwo chcielibyście rozrzeszyć jej aktwyność o nowe usługi, to odpowiednio należy dokonać jej przemeldowania lub o podjętych zmianach poinformować właściwą miejscowo Izbę Przemysłowo Handlową lub urząd. Opłata za dokonanie zmian w rejestrze wynosi 20,00 €. Jeżeli właściwy urząd u prowadzącego działalność gospodarczą stwierdzi naruszenie zasad jej wykonywania (np. niepłacenie podatków, notoryczne opóźnienia w opłacaniu składki na ubezpieczenie socjalne bądź działalność bez wymaganego pozwolenia), to możliwym staje się wydanie zarządzenia o jej zamnknięciu. Takiej sankcji powien się też spodziewać rzemieślnik, działający sprzeczenie z przepisami rozporządzenia, dotyczącego rzemieślników, gdy nie posiada uznania kwalifikacji zawodowych, dodatkowych 142
Katarzyna Burzynska
pozwoleń bądż nie wykonał wpisu do rejestru rzemieślnikow. W tym przypadku Urząd ds. Wykroczeń może zakazać prowadzenia dalszej działalności gospodarczej. Rezygnując z prowadzenia samodzielnej działalności gospodarczej, co tym samym oznacza zaprzestanie świadczenia usług w ramach wcześniej utworzonej firmy, należy wymeldować jej dzialaność gospodarczą, za co opłata nie jest pobierana. Zobowiązania podatkowe Rejestrujący samodzielną działalność gospodarczą powinien posiadać rzetelną informację w o tym, jakie i w jakim wymiarze podatki należy płacić w związku z jej prowadzeniem. Państwo w szczególności nie możecie ignorować tego, że z tego tytułu do urządu skarbowego nalezy uiszczać zaliczki podatków. W związku z tym dobrze się należy przyjrzeć zobowiązaniom, jakie są należne fiskusowi. Przedsiębiorca (zwany zleceniobiorcą) jest zobowiązany zlecającemu robotę budowlaną lub usługę (zwanemu zleceniodawcą) wystawić rachunek, opiewający na cenę wykonanych usług. Rachunek powienien zawierać następujące informacje: dokładne oznaczenie zleceniodawcy i jego dane adresowe; dokładne oznaczenie zleceniobiorcy wraz z jego danymi adresowymi; numer podatkowy zleceniobiorcy bądż tzw. Ust-ID-Nummer (NIP do dokonywania transakcji wewnątrzwspólnotowych); numer rachunku; datę wystawienia rachunku; okres świadczenia usług; określenie wykonywanych usług; cenę netto za świadczone usługi; stawkę podatku UmSt; cenę brutto świadczonej usługi; konto bankowe. W toku rejestracji samodzielnej działalności gospodarczej następuje obowiązek jej zgłoszenia do urzędu skarbowego, który przedsiębiorcy nadaje numer identyfikacji podatkowy bądź też tzw. NIP wewnątrzwspólnotowy. Przedsiębiorca jest zobowiazany jest do płacenia trzech rodzajów podatków: - podatku dochodowego; 143
PRAWO
Katarzyna Burzynska
- podatku obrotowego od towarów i usług; - podatku od działalności przemysłowej i handlowej. Podatek dochodowy Zarówno osoba zatrudniona na podstawie umowy o pracę, jak i prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą są zobowiązani płacić podatek dochodowy od uzyskanego dochodu. Obecnie dochód roczny do 8.472 € od podatku jest zwolniony. W rozliczeniu podatkowym należy uwzględnić wszelkiego rodzaju dochody i po ich zsumowaniu, naliczyć podatek dochodowy. Jest on naliczany raz do roku. Należy pamiętać o tym, że urząd skarbowy podatnikowi ustala zaliczki, ponoszone na rzecz tego podatku. Stopy stawek podatku dochodowego są zależne od wysokości opodatkowanego dochodu. Mogą one odpowiednio wynosić 14 lub 42 proc., bądź 45 proc. od dochodu ponad 250731 €. Ważnym jest też to, że przez pierwsze dwa lata prowadzenia działalności gospodarczej zeznania podatkowe USt składa się co miesiąc, zawsze do 10. każdego następnego miesiąca – za miesiąc poprzedni. Jeżeli w latach późniejszych obowiązek zapłaty tego podatku nie przewyższa kwoty 7500 €, to zeznanie się składa raz na kwartał. Podatek obrotowy od towarów i usług Podatek ten musi być odprowadzony przez wszystkie te przedsiębiorstwa, które świadczą usługi i mają siedziby na terytorium Niemiec. Wysokość podstawowej stawki podatkowej tego podatku wynosi 19 proc., ale też ona może być zredukowana i wynosić 7 proc. Ważnym jest, żeby rozumieć i przyjąć do stosowania to, że podatek ten jest podatkiem, który przedsiębiorca jest winny urzędowi skarbowemu zawsze wówczas, gdy świadczy usługę dla innego podmiotu prawnego, bądź też sprzedaje produkty. W następstwie tego należy wystawić rachunek z naliczeniem tzw. MwSt, z wyjątkiem reguły dot. małych przedsiębiorstw albo w sytuacji, w której można się powołać na §19 b UStG. Przedsiębiorstwo, sprzedające produkty i kupujące usługi od innego podmiotu – wykonane na jego zlecenie, ma możliwość pozyskania tzw. Vorsteuer. Urząd skarbowy jest ten podatek zobowiązany podatnikowi (przedsiębiorcy) zwrócić wówczas, gdy jego wymiar przez przedsiębiorcę za dany okres rozliczeniowy, naliczony od cen nabytych towarów i usług jest wyższy od podatku należnego urzędowi skarbowemu z 144
tytułu sprzedaży przez niego (tj. tego samego przedsiębiorcę) towarów lub usług. Różnica pomiędzy wyżej wymienionymi pozycjami doprowadza do zwrotu przez urząd skarbowy podatku nadpłaconego przez przedsiębiorcę. Podatek od działalności przemysłowej i handlowej Podatek ten jest naliczany przez miasta i gminy. Jego wymiar jest uzależniony bo wielkości, dochodów i zamożności gminy. Płacą go firmy prowadzące działalność przemysłową. Osoby, wykonujące samodzielną działalność gospodarczą, są z niego zwolnione. Kwota wolna od tego podatku wynosi 25 000 € w roku gospodarczym. Jego naliczanie odbywa się przy użyciu stałego wskaźnika 3,5 proc., mnożonego przez stopę podatkową obowiązującą w danej gminie. Dla przykładu, przedsiębiorca osiągający zysk roczny w wysokości 100 000 € gminie płaci podatek przemysłowy od 75 000, naliczony wg następującej reguły: 3,5 proc. z 75 000€ równa się 2 625€, pomnożone przez stopę podatkową tej gminy, w której ma siedzibę. Obszerność materii dotyczącej prawnych aspektów prowadzenia samodzielnej działalności gospodarczej uniemożliwia jej szczegółowe i wyczerpujące opisanie w jednym artykule. Dlatego, każdemu, kto tę publikację czyta i w przyszłości zechce założyć tego rodzaju własną firmę, przed dokonaniem czynności prowadzących do jej utworzenia, zaleca się zasięgnąć lub skorzystać z fachowej porady, dotyczącej podstaw prawnych jej działania oraz podatków. Katarzyna Burzynska
145
Maciej Mieczkowski
KORESPONDENJA WŁASNA Z KIJOWA
Oksana
UCHODŹCY I INNI
©Maciej Mieczkowski
Maciej Mieczkowski Zakładnicy losu
©Maciej Mieczkowski
Ośrodek dla uchodźców na krańcach Kijowa, w miejscowości Puszcza Wodyca. Na budynku rosyjski napis Istocznik, po ukraińsku to Dżereła. Oznacza to samo: źródło. W malowniczym lasku, nieopodal szosy. Pod koniec marca liczy 256 osób. Głównie przebywają tu samotne matki z dziećmi, większość z rozbitych rodzin. Przedtem budynek, jak i wszystko, należał do państwa, potem trafił w ręce prywatne. W recepcji, w obszernym i ciemnym holu dyżur sprawuje grupka młodzieży. Dziewczyny i chłopaki dogrzewają się dużymi grzejnikami za ich plecami. Na komputerze leci film. Obok wejścia – tablica ogłoszeń. Wyróżniają się te z propozycją pomocy psychologicznej. Godziny wstępu mieszkańców „pensjonatu” i wizyt gości: 8-22. W głębi mężczyźni oglądają telewizję, kilku żołnierzy w mundurach. Jest spokojnie i czysto. Mijani mieszkańcy, zarówno dzieci i dorośli, witają się z przybyszami. Na recepcji można zostawić pomoc. Ludzie dobrej woli, którzy opiekują się uchodźcami od czerwca 2014 roku, regularnie przywożą wszystko, co da się zebrać wśród znajomych: używane ubranie, środki czystości, zabawki, lekarstwa, jedzenie dla niemowlaków. Mężczyzna, który z kolegami pomaga rozładować samochody z naszą pomocą, na Krymie utracił wszystko. Muzułmanin i Krymski Tatar, zapytał nieśmiało, czy wiem, co to za narodowość. „A wy, kakoj wi nacjonalnosti?” Odpowiadam : „Ja Paliak. Iz Litwy”. Mężczyzna stara się to ogarnąć. 146
„Silny kraj, zjednoczony kraj” i „Sotnia Niebiańska – tarcza przeciw złu” – plakaty w kijowskim metrze
Pochodzi z Ługańska, mąż jej wyjechał do Rosji, ma córkę w wieku kilku lat. Kiedy czasem telefonuje, nazywa ją Ukropką. To słowo zostało wymyślone przez separatystów na użytek obraźliwej propagandy i oznacza po rosyjsku „koper”. Ukraińcy „załapali” je i prześmiewają, zaprojektowano nawet koszulki i bluzy, gadżety z napisem UKPOП, które można kupić na bazarkach i straganach. Oksana należy do 7-osobowego nieformalnego „zarządu” mieszkańców dżereła, ponieważ nie można zarejestrować oficjalnie organizacji uchodźców – musieliby wtedy spłacać długi za budynek, w którym mieszkają. Status uchodźcy, tzw. ATO, ze strefy wojny, z regionów separatystycznych republik, jest dotychczas nieuregulowany. Rząd pomógł na początku, płacąc na głowę po 400 hrywien, potem 200, na dzieci dawano 800. Trwało to pół roku, aż cała „pomoc” się urwała. Dziś ci ludzie są zdani na siebie. Pytam, jak lepiej ich nazwać: peresieleńcy czy bieżency. Wolą być przesiedleńcami, po polsku trafniej – uchodźcy. Rozmawiamy w języku rosyjskim, zresztą jak i w całym ośrodku. Oksana zawsze cieszy się na nasz przyjazd i dziękuje za zebrane dary. Te dary przekazują ludzie z ambasady RFN w Kijowie, pod patronatem ambasadora Christofera Weila. Jest to inicjatywa prywatna - zbieramy je u znajomych - ubranie, zabawki, lekarstwa, itp. rzeczy i regularnie co środę dowozimy do ośrodka. Warunki mieszkaniowe W pokoju nowo narodzonego dziecka czysto i przytulnie. Rodzina uśmiechnięta. Znajoma oddaje pluszowe zabawki jej syna, z których już wy147
Maciej Mieczkowski
©Maciej Mieczkowski
rósł. Przytulanki są jak nowe, nieskazitelnie czyste. Matka dziecka zgadza się na zdjęcie, ale prosi, żeby nie trafiły one do portali społecznościowych. „Po tym, jak na moich oczach eksplodowała bomba, zdecydowaliśmy na wyjazd” – opowiada. Jest pełna sił, optymistycznie nastawiona do życia. „Pokój mamy duży i ciepły, inni mają mniejsze i gorsze” – kontynuuje, siedząc na łóżku z niemowlęciem na rękach, obok łóżka dziecięcego, piętrowego. Przy oknie jej starsza córka Zbiórka darów na ATO przed sklepem odrabia lekcje. W mini-korytarzu, przy samych drzwiach, z laptopem siedzi dumny tato. Przyjechali z Ługańska w czerwcu 2014. Wolontariat żeby przeżyć
Nie wszyscy mają tyle szczęścia. Na oczach kobiety z nieco starszą pociechą od wybuchu bomby zginęła cała jej rodzina. Jest bliska postradania zmysłów, potrzebny jest jeśli nie psycholog, to psychiatra. Niestety, pomocy dla dorosłych mniej. Kobietą opiekuje się cerkow’, opowiada Oksana, nasza „przewodniczka”. Przyznaje, że nie dało się z nią jeszcze nawiązać kontaktu. – Ośrodek zasiedlili ludzie z różną mentalnością, z różnych warstw społecznych. I od razu wszyscy się podzielili – inteligencja do inteligencji, Romowie do Romów itp. Zajmujemy się właściwie wolontariatem. Chodzimy po rynkach zbierając pieniądze, kupujemy za nie warzywa i owoce. Na tydzień schodzi worek kartofli – wyjaśnia. Tabliczka w jadłodajni głosi, że posiłki wydawane są strogo po koliczestwie prożiwajuszczich po komnatam. Miał przyjechać Sanepid, by przeprowadzić kontrolę jakości ich przygotowania. Nie wszystkich udaje się wciągnąć do wolontariatu – brak motywacji. Dlatego wprowadzono system płac. Za śniadanie „ochotnicy i ochotniczki” dostają po hrywnie, za obiad – po dwie. Tym razem udało się przywieźć 5 kg mięsa. Niestety, za mało na tydzień, więc wolontariusze dodali zebrane wśród znajomych pieniądze – 700 hrywien. Perspektywy uchodźców w Kijowie Nikt nie myśli wracać do Ługańska. „Nikt nie chce żyć w zdegradowanym środowisku i niepewnego losu dla dzieci” – mówi Oksana. Pra148
cowała z mężem w Kijowie, jedna pensja była na wynajęcie mieszkania, druga – na życie. Na oku też miała pracę, w pobliskiej miejscowości, ale zrezygnowała, ponieważ nie była w stanie opłacać za przejazdy po 30 hrywien dziennie (trochę ponad 1euro). Ale ma już za sobą rozmowę kwalifikacyjną – będzie zastępcą dyrektora organizacji charytatywnej. Z pracą – ciężko. Owszem, w Kijowie nadal dużo się buduje i wykwalifikowani budowlani mogą ją znaleźć, ale sęk w tym, iż ...niepłatną. Na budowach tłumaczą, że nie ma pieniędzy na wypłaty. Ponadto jest jeszcze jedna przykra sprawa: istnieje niepisana niechęć do przybyszy z Ługańska i Doniecka. Kijowianie im nie ufają: – Można mieć pieniądze, tak jak moja kuma, przyjechać tutaj, wynająć mieszkanie i zacząć wszystko od nowa. Ale wszystko na próżno – przeszkadza „rodowód ługański”. W Kijowie panuje nieoficjalna opinia, że są oni winni rozpadowi Ukrainy, ponieważ nie przeciwstawili się agresji i faktycznie poparli Rosjan, a teraz przyjeżdżają tu po lepszy byt! – usłyszałem z ust kijowskiego taksówkarza. Proukraińscy uchodźcy (ich przeciwnicy znaleźli schronienie za wschodnią granicą) dostają baty za wszystkich. Zdecydowanie lepiej im się powodzi, gdy mają krewnych w miejscowościach, dokąd przybyli. Ci, a chodzi głównie o przedsiębiorców, którym udało się wyemigrować „do Europy”, mogą zaliczać się do wyjątkowych szczęśliwców.
©Maciej Mieczkowski
NASZ KĄT EUROPY
Namiot „krymski” i „źródło” problemu: W czasie obalania władzy Janukowycza, na Majdanie Niezależności stał namiot „krymski”. Kiedy przechwycono nieruchomości prezydenta-zbiega, momentalnie wieść doszła do ludzi z Ługańska i Doniecka. Komunikat brzmiał: Znaleźć chętnych na zasiedlenie budynku. W mig zebrała się spora grupa chętnych. Zaczęli opuszczać swoje mieszkania i przyjeżdżać pod Kijów. Tak w pewnym sensie „wrobiono” uchodźców. Istocznik, a Oksana uparcie używa słowa ukraińskiego dżerełło, został po mistrzowsku sprywatyzowany. Tak, że nie ma „haka”, by wyegzekwować go od rodziny prezydenta-przestępcy, a jego syn ma już dość uchodźców, którzy tam żyją. 149
Maciej Mieczkowski
©Maciej Mieczkowski
– Produkujemy tutaj długi, a adwokat odsuniętego prezydenta robi wszystko, aby wykurzyć lokatorów. Nasyła podejrzanych typów, którzy udają, że są „obserwatorami” charytatywnych organizacji. Na domiar złego, obok mieszkają wojskowi z batalionów „Kijów 1” i Ostoja uchodźców: Istocznik-Dżereło-Źródło „Kijów 2”. Terroryzują oni uchodźców, szczególnie niebezpiecznie jest, gdy ostro sobie popiją. Są prostytutki, alkohol i narkotyki. Bywa i tak, że próbują nas wypędzić w środku nocy do lasu – ujawnia cicho Oksana. – Pojawiają się i inni wojskowi, z batalionu „Ajdar”. Ten z kolei dzieli się na tych, co walczą w strefie ATO, na kontużenych (rannych) i pseudoajdarowców. Pierwsi wiedzą, o co walczą. „Pourazowi” – dużo piją, a ostatni – wiadomo. Oksana wraz z zarządem czeka właśnie na sowietnika ministra, który ma się zjawić na rozmowy. Wcześniej próbowała bezskutecznie nawiązać kontakt z kimś, kto jest odpowiedzialny za uchodźców. Ale zbywano ją, aż przypadkowo trafiła na „wysoko postawioną” osobę. Wzywali niejednokrotnie policję, przyjeżdżał nawet Berkut. Obawia się, że mogą „wykurzyć” stąd uchodźców, a potem zablokują drzwi do budynku. Dlatego wartę nocną pełnią tutaj ich mężczyźni. Cała nadzieja w doradcy. Więcej szczęścia mają uchodźcy z Krymu, ponieważ dostali oficjalny status przesiedleńca. Mieszkają w ośrodku „Sputnik”, trochę dalej za „Istocznikiem”. „Krymczanie” przyjaźnią się z „Atowcami”.
©Maciej Mieczkowski
NASZ KĄT EUROPY
szczęśliwa, bo ma męża przy sobie, nie jest sama. Kiedy dowiaduje się, że jestem z Wilna, mówi, że oglądała niedawno w ukraińskiej telewizji program o Litwie. Gdy przywozimy upominki, w salce zbiera się pokaźna grupa dzieci, głośno jak w „ulu”. Nasze dzieci również chętnie dołączają do zabawy. Nastolatki siedzą pod ścianą na podłodze. Ojciec Żeni co jakiś czas strofuje niesfornych malców. Świetlica starszych dzieci znajduje się w piwnicach, obok magazynów z ubraniem i artykułami chemicznymi. Młodzież ma tu biliard. W drzwiach ze sklejki – dziura na wylot. Są zamknięte i przez nią wyglądają na nas ciekawskie buzie. Oceniamy stan „magazynów”: w pierwszym pokoiku – odzież dziecięca. Brakuje jej dla dzieci w wieku od 6-14 lat. „Chemią” zajmuje się Julia. Dalej – odzież męska i żeńska. Potrzebują wszystkiego: środków czystości i higieny osobistej, mydła i proszków do prania. Pytam na pożegnanie, gdzie jest „nasz” Krymski Tatar. Rozdaje w stołówce pomarańcze. Pytam, czy mogę powołać się na naszą rozmowę. Nie tylko można, no i nużna – mówi Oksana.
W ośrodku znajduje się 95 dzieci. Chodzą do pobliskiej szkoły, zapis do przepełnionych przedszkoli graniczy z cudem. Dzieci akurat kleją laurki. Na kartkach – żółte i czerwone tulipany z listkami z bibuły. Potem porządkują po sobie i biegną pochwalić się swymi pracami. Rozmawiam z mamą z trzymiesięcznej Żeni. Jest również z Ługańska. Zastanawiamy się, czym możemy pomóc. Mama Żeni jest 150
©Maciej Mieczkowski
W świetlicy dziecięcej
151
NASZ KĄT EUROPY
Maciej Mieczkowski
Co może „Smiercz” W dniu wystawienia techniki na Placu Michajłowskim, gdzie stoi też pomnik świętych – Olgi i Andrzeja, Cyryla i Metodego, nie wpuszczono mnie do środka – taryfę ulgową mieli rodziny z dziećmi. Było mnóstwo ochroniarzy – dowiedziałem się potem, że oczekiwano na prezydentów Polski i Litwy, a także Niemiec i Francji. Tych, którzy chcieli obejrzeć sprzęt wojskowy z bliska, sprawdzano na wykrywacze metali. Obok czołgu i wyrzutni rakietowej „Grad” o zasięgu 20 km leżał pocisk „Smiercz” – o zasięgu 45 km. Takich Ukraińcy nie mają... Posiadają tylko „Grady”, „Smierczami” natomiast ostrzeliwano ze strony Federacji Rosyjskiej – komentowali mężczyźni. 152
Spalone samochody i pocisk „Smiercz” na paletach
„Smiercz” leżał na kilku paletach wzdłuż, bo to „długa” rakieta, wyrzutnia „Grad” jest zamontowana na ciężarówce. Dalej dwa beteery (BTR) – wozy pancerne, ciężarówka wojskowa. Całość dopełniona spalonymi samochodami osobowymi. Wystarczył ten obrazek, by uzmysłowić sobie ogrom zgrozy. Refleksje nad pobiedą Dzień wcześniej prospektem Pieriemohi-Pobiedy wieczorem przemknęła eskortowana przez policję kolumna techniki wojskowej. Widok był nietypowy, ponieważ dotąd w Kijowie można było spotkać tylko żołnierzy obu płci, zarówno w metro, jak i w innych rewirach miasta. Przywykło się do dżipów z zony ATO, punktów zbiórki darów na wojsko, wozów agitacyjnych podczas imprez masowych – takich, jak np. rocz-
©Maciej Mieczkowski
©Maciej Mieczkowski
22 lutego w internecie pojawił się zapis: Киев начинает играть красиво – Kijów zaczyna grać ładnie. Baner na lotnisku w imieniu władz zapraszał na wystawę zdobytej na wschodzie kraju wojskowej techniki. Odbyła się ona na placu przy Monastyrze i w Soborze Michajłowskim, skąd całkiem blisko do MSZ. Półokrągły budynek, w którym po odzyskaniu niepodległości zadomowiło się ministerstwo, stoi na miejscu zabytkowej cerkwi Trzech Świętych, wysadzonej w powietrze przez bolszewików w latach 30. Sobór, który nie mógł sąsiadować z ówczesnym budynkiem KC Komsomołu Ukrainy, wysadzono również. Na jego miejscu miał stanąć drugi gmach, by zwieńczyć półpierścieniem całość budowli. Na szczęście, nigdy nie doszło to do skutku, ponieważ po wojnie trzeba było odbudować Kijów. Błękitno-biały monastyr ze złotymi kopułami Autobus w barwach narodowych na Placu Michajłowskim w drugiej połowie lat 90. za sprawą Leonida Kuczmy odbudowano od zera. Zajmował się tym bardzo poważany architekt Aleś Honczar. W kijowskim centrum jest jego ulica, kilka innych instytucji nosi jego imię.
©Maciej Mieczkowski
Wozy pancerne jako dawcy części na tle cerkwi
Datki na batalion „Azow”; Lewy brzeg zbiera na batalion „Ajdar”; Punkt pomocy „Azow” 153
NASZ KĄT EUROPY
©Maciej Mieczkowski
©Maciej Mieczkowski
nica Majdanu. Czołgów i wyrzutni dotychczas nie było. Jadą na Wschód – przemknęło mi przez myśl. Prospekt Zwycięstwa obok cyrku przechodzi w kolejny – Tarasa Szewczenki. A nad nim – pięcioramienna złota gwiazda, na potężnym i wysokim kamiennym cokole. Nawet kierunek przejazdu kolumny się zgadzał, poPuste miejsce w Radzie Wierchownej nieważ prowadził na wschód. Nie pilotki Nadiji Sawczenko wiedziałem jeszcze nic o wystawie. Lubię tę arterię. Samochodem można stąd sprawnie dostać się do innych dzielnic stolicy. Pod warunkiem, że nie ma korków. Czasem tu auta mkną 90-100 km na godzinę. Mnie się zdarzyło również jechać i w żółwim tempie. Spadł wtedy świeży śnieg, który sypał od rana i sparaliżował miasto na dwie godziny. Mknące po prospekcie Pobiedy rosyjskie wozy pancerne po wystawie miały posłużyć jako „dawcy części” („donory”) technice w strefie ATO, a niepotrzebne oddane na złom. W każdym bądź razie unijni prezydenci mieli okazję w asyście Poroszenki Na banerze przed kantorem inforobejrzeć zdobyczne bojowe wyposa- macja, że akurat hrywny są, inne żenie rosyjskie na ukraińskiej ziemi. waluty też Maciej Mieczkowski
154
OKIEM EMIGRANTA – COŚ SIĘ ZEPSUŁO Krystyna Koziewicz Moim wyjazdom do Polski towarzyszy zawsze radość, cieszę się jak głupia i to w dobie skypa, telefonów i internetu. Wirtualnie jestem codziennie z rodziną, jednak to żadna przyjemność całować i głaskać pulpit komputera. No więc, cieszę się na bliskie memu sercu spotkania rodzinne, a zwłaszcza spacery z uroczymi wnukami. Wnuki są dla mnie najważniejsze, sycę się ich energią i ładuję akumulatory. Dorosłe dzieci już nie podzielają mojej potrzeby. Nie dziwota, zabiegani, zestresowani codziennymi problemami egzystencjonalnymi, na cieszenie się sobą jest coraz mniej czasu, a pewnie ochoty też. Nie czuję żalu czy pretensji, przyjmuję do wiadomości, że dorosłe dzieci mają swoje życie, matka-„gość” traktowana jest wprawdzie uprzejmie, ale jej obecność uwiera…. To się czuje, te zerwane więzi – to jest cena za emigrację. Wprawdzie wyjechało się dla rodziny, by było im lepiej, ale kto o tym dziś pamięta? Wybrałam się PolskimBusem. Z jazdy byłam zadowolona, nie było powodu do narzekań. Jedzie się w miarę wygodnie i tanio. Całe szczęście, że jakiś przedsiębiorczy Szkot zabrał się za transport Polaków, który zawozi ludzi do niemal każdego dużego miasta w Polsce. Rodzime koleje nie wytrzymały zagranicznej konkurencji, bo co mają zaoferować: stary tabor, brak maszynistów, lokomotyw? Okrzyczane pendolino zaczyna się wprawdzie rozkręcać, ale w tempie żółwia. No więc PolskimBusem punktualnie dotarłam do Opola. Mieszkam w centrum, miasto w tym miejscu powinno więc tętnić życiem, a tu niespodzianka. Na opolskim Rynku w porze popołudniowej żywej duszy, więcej gołębi niż ludzi. Nieliczne czynne lokale świecą niemal pustkami, okna pustostanów pozaklejane papierami, gdzie widnieje napis sprzedam lub wynajmę. I tak prawie na każdej ulicy, co rusz ogłoszenie – sprzedam, wynajmę. W przeszłości to miejsce przypominało berliński Kudamm, dzisiaj ostali się na rynku drobni przedsiębiorcy w nadziei na lepszy, letni czas. W Rynku i wokół zabytkowych uliczek za wynajem płaci się horrendalny czynsz. Nie potrafię zrozumieć pazerności właścicieli, bo jak to możliwe, że za lokale czynszowe, wykupione kiedyś od miasta za jedną lub dwie pensje, dzisiaj kasuje się tyle samo, ale każdego miesiąca? Znajomi mówią, że wśród ludzi biznesu nie czuje się ducha społecznego, nie tworzą się grupy społeczne, solidarne ze sobą, a każdy dba wyłącznie o swój interes. I tak się to toczy – jeśli w jednym lokalu 155
NASZ KĄT EUROPY
kawa kosztuje 7 złotych, następny obniża na 6.50, a kolejny na 6 zł. Widziałam kawę za 3 złote. „Sami się unicestwiamy” – powiada młoda biznesmenka, która jest rozczarowana mentalnością ludzi, i zdziwiona sobą samą – zawiodła ją intuicja. Bo nie ona dyktuje ducha czasu, panem sytuacji jest ten, kto jest właścicielem – lokalu, obiektu. Wśród młodych drobnych przedsiębiorców panuje zatem minorowy nastrój, rezygnują, zadłużają się, by się utrzymać na powierzchni, ale w szybkim tempie zbliżają się do ściany. Dalej nie ma wyjścia, trzeba zamknąć biznes, tak samo jak zrobili to wcześniej inni. A wtedy, co im teraz pozostaje? Mają jedno wyjście – emigracja! Muszą wyjechać z kraju. To wiedzą i tak się wypowiadają. Młodzi ludzie, pełni energii, zapału muszą wyjechać, żeby godnie żyć! Nie dają rady, zaangażowali wszystkie finanse i nadzieję, że może jednak się da. W ojczystym kraju tylko giganci się liczą, władze nie wspierają drobnego biznesu, wręcz odwrotnie zarzyna się, jak w przypadku pewnej małej kawiarenki, która za pozwolenie na sprzedaż alkoholu płacić musi 3 tysiące. Co kwartał! Paranoja! Pracowałam dwa lata w berlińskiej kawiarni, ale sobie nie przypominam, by szef płacił haracz państwu za sprzedaż alkoholu. To na czym mają zarabiać kawiarenki? Na ciasteczku z kawą? Kampania prezydencka trwa i wszyscy pragną powstrzymać emigrację, ale chyba żaden z nich nie wie – jak? Póki co, władza zdaje się nie widzieć co rusz naklejanych ogłoszeń „Wynajmę, sprzedam”! W opolskiej prasie czytałam reportaż z małej wioski, gdzie na jednej z ulic stoją domy widma i tylko jedna rodzina mieszka w komplecie. Szczerze mówiąc, po raz pierwszy nasunęła mi się refleksja, że coś się w naszym kraju zepsuło… Nie wiem co, ale z radością wracałam do mojego berlińskiego domu. Krystyna Koziewicz
POLONIA I STOWARZYSZENIA POLNISCHE FRAUEN IN WIRTSCHAFT UND KULTUR A więc pomysłowe, zaradne i pełne energii panie potrafią działać i do pożytecznych zachęcać poczynań.Organizacja zawiązała się w październiku 2001 roku w Berlinie, a teraz ma już sporo osiągnięć i dwie filie w Niemczech. Tę hamburską, najmłodszą, mieliśmy okazję poznać na spotkaniu w rezydencji Konsula Generalnego przy Maria Louisen Strasse w dniu 23 marca tego roku. Skład grupy hamburskiej nie jest wielki, ale jakże aktywny i sympatyczny. Okazuje się, że można wiele, przez rok nawet uczynić, dla propagowania polskiej kultury, nawiązywania międzynarodowych polonijnych kontaktów, popularyzacji języka polskiego wśród naszych dzieci i młodzieży, dla samokształcenia, powiększania doświadczeń i pozyskiwania satysfakcji. Różne zawody, ale taka sama chęć współpracy połączyła je w przyjacielskim kręgu, który z pewnością się wkrótce poszerzy. Młodzieńcza fantazja, niebywała kreatywność, optymistyczne plany i projekty, a przede wszystkim wiara we własne siły, sprzyjają przecież sukcesom. Panie opowiadały o swoich kontaktach i podróżach, o imprezach, jakie organizowały, mniej o planach, bo te są w opracowaniu, podlegają przemyśleniom i chronione są jak cenna własność. Dotychczasowe ich projekty jak ten Mnożenie przez dzielenie – a więc Edukacja dla integracji, a także konkursy, akcje pomocy, to rzeczywiście fantastyczne i owocne inicjatywy, łączące polskie berlinianki z członkiniami z Hamburga i Kolonii. Nic dziwnego, że zaskarbiają im sympatię i popularność nie tylko w Niemczech. Planów mają sporo i możliwości – jak się okazuje – bo to, co robią, podoba się i zasługuje na pochwały. Zespół hamburski tworzą: Anna Piekarek, Barbara Honik, Ula Piskorzynski, Judyta Spyczak von Brzezinska, Viola Krizak, Magdalena Zarychta-Kozlowska, Hanna Synowiecka i Maria Mikoda. Do rezydencji Konsula przyjechały na spotkanie także koleżanki z Berlina. Wszystkie dowiodły, że działać dla dobra wspólnego, tworzyć i mieć pasje, to sama przyjemność. Oby ich śladami poszły inne Polki! Na emigracji też można żyć pełnią interesujących dokonań, które nas bogacą. Sława Ratajczak
156
157
POLSKA MISJA KATOLICKA Warsztaty metodyczne dla nauczycieli Polskich Misji Katolickich w Niemczech W dniach 3-5 października 2014 roku w polonijnym ośrodku „Concordia” w Herdorf odbyły się warsztaty metodyczne dla nauczycieli Polskich Misji Katolickich w Niemczech. Temat tegorocznego spotkania brzmiał: Jak efektywnie uczyć współczesnego języka polskiego poza granicami Polski. W warsztatach brało udział 39 nauczycieli z terenu Niemiec. Ich organizatorem była Halina Koblenzer – koordynator Chrześcijańskiego Centrum ds. Nauczania Języka Polskiego. Szkolenie dydaktyczne prowadzone było przez nauczycieli z Polonijnego Centrum Nauczycielskiego w Lublinie – Małgorzatę Małyską oraz Jacka Szpunara, który prowadził zajęcia umuzykalniające. Gościem spotkania był przewodniczący Chrześcijańskiego Centrum Krzewienia Kultury, Tradycji i Języka Polskiego w Niemczech ks. prałat dr Ryszard Mroziuk. Z powodu odejścia ks. prałata na emeryturę, podczas spotkania nauczyciele serdecznie podziękowali mu za wieloletnią opiekę duszpasterską, sprawowaną podczas warsztatów i pielgrzymek a także znaczące wsparcie dla nauczycieli, pracujących w Niemczech. Szkolenie metodyczne było bardzo owocne, wsparte wieloma ćwiczeniami, dotyczącymi tematu, wzorowanymi konspektami lekcji, informacjami na temat nowych podręczników internetowych dla dzieci polonijnych oraz możliwości kształcenia pozaszkolnego.
Spotkanie przedstawicieli Rad Parafialnych Polskich Misji Katolickich z całych Niemiec W dniach 29-30 listopada 2014 roku w Domu Polskim „Concordia” odbyło się spotkanie przedstawicieli Rad Parafialnych Polskich Misji Katolickich z całych Niemiec. Obecni byli również członkowie Rady Naczelnej Polskich Katolików Świeckich w Niemczech na czele z przewodniczącym tej rady ,prof. dr. hab. Piotrem Małoszewskim.
Spotkaniu przewodniczył Rektor PMK w Niemczech, ks. prałat Stanisław Budyń, natomiast gościem specjalnym był ks. bp Wiesław Lechowicz, Delegat Konferencji Episkopatu Polski ds. Duszpasterstwa Emigracji Polskiej. Blisko 50 przedstawicieli rad dyskutowało nad przyszłością duszpasterstwa polskiego w Niemczech oraz na tym, jak wzmocnić aktywność rad świeckich i jak reagować wobec dokonujących się zmian struktur Kościoła lokalnego, który z uwagi na braki powołań i duszpasterzy tworzy duże jednostki parafialne (zjednoczenia kilku parafii), czasami obejmujące również nasze ośrodki. Polska szopka na Dworcu Głównym w Monachium W niedzielę 30 listopada 2014 roku na Dworcu Głównym w Monachium otwarta została polska szopka, rzeźbiona przez uczniów liceum Kenara z Zakopanego. Organizatorem tego przedsięwzięcia była Pol-
158
159
POLSKA MISJA KATOLICKA
ska Parafia, Grecko-Katolicka Parafia w Monachium oraz Wikariat Biskupa Grecko-Prawosławnego Metropolii Niemiec na Bawarię, w kooperacji z Radą Cudzoziemców miasta Monachium. Uroczystość rozpoczęła kolęda Dzisiaj w Betlejem, zaśpiewana przez parafialny zespół „Semper Fidelis”. Następnie wszystkich przybyłych powitał proboszcz Polskiej Parafii o. dr Stanisław Pławecki, a gość honorowy grecko-katolicki ks. bp Milan Chautur, przybyły ze Słowacji, poświecił szopkę. Uroczystość otwarcia szopki prowadził p. Hubert Karolak, kierownik organizacyjny tego przedsięwzięcia. Następnie zabrali głos: ks. prof. Witold Broniewski (inicjator wystawiania szopek na Dworcach Głównych w Niemczech), Rupert Graf zu Stolberg wikariusz biskupa i przedstawiciel kardynała Reinharda Marxa, Barbara Kittelberger dziekan kościoła ewangelickiego w Monachium i przedstawiciel biskupa Landu Bawarii Heinricha Bedford-Strohm, ks. Apostolos Malamoussis, wikariusz biskupa Metropolii Grecko-Prawosławnej w Niemczech, Christian Vorländer, radny, przedstawiciel burmistrza miasta Monachium, Jolanta Sularz, członek Rady Cudzoziemców miasta Monachium oraz Joanna Rumschöttel
160
przewodnicząca Rady Katolików Świeckich Regionu Monachium. Między przemówieniami można było usłyszeć polskie kolędy w wykonaniu zespołu „Semper Fidelis” oraz chorały bizantyjskiego kantoru z Kościoła Grecko-Prawosławnego i grecko-katolickiego chóru. Część oficjalną zakończyła wspólnie zaśpiewana po niemiecku kolęda Stille Nacht. Spotkanie skończyło się poczęstunkiem: polskim makowcem, greckimi ciasteczkami i Glühweinem. Spotkanie Prezydium Polskiej Rady Duszpasterskiej Europy Zachodniej (PRDEZ) W dniach 6-8 lutego 2015 roku, w Biurze Duszpasterstwa Emigracji Polskiej przy Sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski w Warszawie odbyło się spotkanie Prezydium Polskiej Rady Duszpasterskiej Europy Zachodniej /PRDEZ/. PRDEZ została utworzona w 1992 roku, w jej skład wchodzi 60 osób, przedstawiciele duchowieństwa, osób konsekrowanych i laikatu z 18 krajów Europy. Na czele Rady stoi Delegat KEP ds. Duszpasterstwa Emigracji Polskiej, ks. biskup Wiesław Lechowicz, którego wspiera 8-osobowe Prezydium Rady w składzie: ks. prałat Stefan Wylężek – wiceprzewodniczący Rady, rektor PMK w Anglii i Walii; prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski z Niemiec – wiceprzewodniczący Rady; ks. dr Krzysztof Tyliszczak – sekretarz Rady, kanclerz PMK w Anglii i Walii; ks. Infułat Stanisław Jeż – rektor PMK we Francji; ks. Prałat Stanisław Budyń – rektor PMK w Niemczech; dr Anna Łucka z Francji; Andrzej Michalski z Austrii i Zenon Handzel z Anglii. Obradom przewodniczył biskup Wiesław Lechowicz. W spotkaniu uczestniczyli w charakterze zaproszonych gości: ks. Biskup Artur Miziński, Sekretarz Generalny Konferencji Episkopatu Polski, ks. prałat Piotr Żendzian, prezes Stowarzyszenia Polskich Księży w USA oraz red. Marcin Przeciszewski, prezes Katolickiej Agencji Informacyjnej. Prezydium podsumowało działalność Rady w mijającym roku oraz 161
POLSKA MISJA KATOLICKA
Jpg.+prezydium 2 przygotowało plan pracy – do działu Spotkanie prezydium…. duszpasterskiej na bieżący Bez podpisu rok w tym program spotkania plenarnego PRDEZ, które odbędzie się w Rzymie w dniach od 2 do 4 października. Tematem tego spotkania będzie Duszpasterstwo Małżeństw i Rodzin na Emigracji. Prezydium zapoznało się także z sytuacją Kościoła w Polsce i z problemami związanymi z duszpasterstwem rodzin. Wyrażając troskę o polskie rodziny, prezydium stanowczo sprzeciwiło się decyzji parlamentarzystów, głosujących za przyjęciem ustawy o ratyfikacji Konwencji CAHVIO. Prezydium podziela w całości stanowisko Episkopatu Polski w tej sprawie, która uważa, że Konwencja nie wnosi żadnych nowych rozwiązań prawnych przeciwdziałających przemocy. Wiąże natomiast zjawisko przemocy z tradycją, kulturą, religią i rodziną oraz ogranicza suwerenne kompetencje Polski w sprawach etyki i ochrony rodziny. Prezydium Rady w listach, skierowanych na ręce Marszałka Sejmu RP oraz Prezydenta RP zaapelowało, aby swoimi decyzjami troszczyli się o integralne dobro polskich rodzin i promowali politykę prorodzinną. Zaniedbania w tej dziedzinie są jedną z głównych przyczyn masowej emigracji z Polski. Troska o rodzinę powinna być priorytetem polskiej racji stanu! Obrady zakończyła Msza Święta celebrowana przez Arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Ks. dr Krzysztof Tyliszczak, Sekretarz Generalny PRDEZ Warszawa, dnia 08.02.2015 Szanowny Pan Bronisław Komorowski Prezydent RP Warszawa
osób, przedstawiciele duchowieństwa, osób konsekrowanych i laikatu z 18 krajów Europy. Na czele Rady stoi Delegat KEP ds. Duszpasterstwa Emigracji Polskiej wraz z Prezydium Rady. Przedmiotem obrad była między innymi sytuacja polskich rodzin. Troska o ich dobro skłania nas do wyrażenia stanowczego sprzeciwu wobec postawy posłów, którzy głosowali dnia 6 lutego br. za ratyfikacją Konwencji CAHVIO. Prezydium Rady podziela w pełni stanowisko Konferencji Episkopatu Polski, która uważa, że Konwencja nie wnosi żadnych nowych rozwiązań prawnych przeciwdziałających przemocy. Wiąże natomiast zjawisko przemocy z tradycją, kulturą, religią i rodziną oraz ogranicza suwerenne kompetencje Polski w sprawach etyki i ochrony rodziny. Apelujemy zatem do Pana Prezydenta RP, aby kierując się polską racją stanu i dobrem polskich rodzin nie podpisał ustawy o ratyfikacji Konwencji CAHVIO. Przewodniczący PRDEZ – ks. biskup Wiesław Lechowicz Wiceprzewodniczący PRDEZ – ks. prałat Stefan Wylężek, rektor Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii Wiceprzewodniczący PRDEZ – prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski, Niemcy Sekretarz PRDEZ – ks. dr Krzysztof Tyliszczak, Anglia Ks. Infułat Stanisław Jeż – rektor Polskiej Misji Katolickiej we Francji Dr Anna Łucka, Francja Andrzej Michalski, Austria Zenon Handzel, Anglia Uroczystości w KZ Dachau w 70-rocznicę śmierci bł. ks. Wincentego Frelichowskiego 23 lutego w późnych godzinach wieczornych na terenie byłego obozu koncentracyjnego KZ Dachau pod Monachium odbyła się niemiecko-pol-
W dniach 6-8 lutego 2015 roku, w Biurze Duszpasterstwa Emigracji Polskiej przy Sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski w Warszawie odbyło się spotkanie Prezydium Polskiej Rady Duszpasterskiej Europy Zachodniej /PRDEZ/. PRDEZ została utworzona w 1992 roku, w jej skład wchodzi 60 162
163
POLSKA MISJA KATOLICKA
ska uroczystość, upamiętniająca 70-rocznicę śmierci bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, męczennika niemieckich obozów koncentracyjnych. Rozpoczęła ją okolicznościowa Msza św. w kaplicy Najświętszej Krwi Chrystusa, w przyobozowym Karmelu, której przewodniczył ks. prałat Franz Josef Bauer, były duszpasterz muzeum KZ Dachau w koncelebrze z niemieckimi i polskimi duchownymi. Biografię bł. ks. Wicka, patrona harcerstwa polskiego, przygotowała i odczytała Monika Neudert, przewodnicząca niemieckiego „Kręgu Przyjaciół Błogosławionych z KZ Dachau” (www.selige-kzdachau.de). Na uroczystości obok niemieckich gospodarzy licznie przybyli m.in. polscy harcerze z Monachium i z Dolnośląskiej Chorągwi ZHR z pocztem sztandarowym, przedstawiciele naszej parafii wraz z duszpasterzami, Konsul Generalna RP w Bawarii Justyna Lewańska, przewodnicząca Związku Harcerstwa Polskiego poza Granicami hm. Teresa Ciesierska oraz członek Komitetu Centralnego Katolików Niemieckich i prezydent Konwentu Organizacji Polskich w Niemczech, prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski. Po Mszy św., w zimową mglistą noc, na placu przy obozie odbyła się krótka akademia. Przy zapalonych świecach zostały odczytane po niemiecku fragmenty listów bł. ks. Frelichowskiego i wydarzenia z jego życia obozowego, podkreślające jego heroiczność, charyzmę i pełne zaufanie pokładane w Bogu. Na zakończenie złożono wieńce i kwiaty przy kaplicy Śmiertelnego Lęku Chrystusa na terenie byłego obozu.
164
Spotkanie plenarne Rady Naczelnej Polskich Katolików Świeckich w Niemczech 7 marca w Hanowerze w Rektoracie Polskiej Misji Katolickiej w Niemczech odbyło się coroczne, plenarne spotkanie Rady Naczelnej Polskich Katolików Świeckich w Niemczech (RNPKŚ). Obradom przewodniczył prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski, przewodniczący Rady, a stałym gościem zebrania był ks. prałat Stanisław Budyń, rektor PMK. Podczas spotkania podsumowano rok działalności, w tym udział członków Rady w spotkaniach Polskiej Rady Duszpasterskiej Europy Zachodniej – plenarnym (w La Ferte pod Paryżem) oraz prezydium (w Warszawie), Komitetu Centralnego Katolików Niemieckich (ZdK) oraz zapoznano się z aktualną sytuacją w naszym duszpasterstwie w Niemczech, planowanymi działaniami, statystyką PMK, a także z aktualnym stanem ośrodków „Marianum“ i „Concordii“. Ponadto podsumowano przebieg i wyniki dorocznego zebrania przedstawicieli rad parafialnych, którego gościem był ks. bp Wiesław Lechowicz, Delegat KEP ds. Duszpasterstwa Emigracji Polskiej. Tematem listopadowego zebrania była konieczność wzmożenia aktywności świeckich wobec obecnie odbywającej się restrukturyzacji Kościoła niemieckiego. Przedyskutowano i ustalono tematykę oraz prelegentów na tegoroczne spotkanie przedstawicieli rad parafialnych, które zaplanowano na 14-15 listopada br. w ośrodku „Concordia“. Będzie ono odbywało się pod hasłem Potęga rodziny. W sprawach organizacyjnych uzupełniono skład Rady Naczelnej, dobierając przedstawicieli młodego pokolenia – Karolinę i dr. Kamila Bauerów oraz dokonano wyboru Sekretarza Rady, którym został mec. Andrzej Holm z Mannheim. Wobec ożywionej dyskusji w Kościele niemieckim na temat rodziny katolickiej, postanowiono przekazać, za pośrednictwem Federalnej 165
POLSKA MISJA KATOLICKA
BŁ. KS. STEFAN WINCENTY FRELICHOWSKI Rozmowa z dr. Robertem Zadurą
Rady Pastoralnej Katolików Obcojęzycznych, własną opinię, broniącą tradycyjnego modelu rodziny sakramentalnej, przewodniczącemu Konferencji Biskupów Niemieckich, ks. kardynałowi Reinhardowi Marxowi. Rada Naczelna została powołana przez ks. prałata Stanisława Budynia, rektora PMK w Niemczech w 2004 roku. Została ona ustanowiona na podstawie dokumentu Wskazania dla duszpasterstwa polskojęzycznego w Niemczech z dnia 17 września 2001 roku. Rada reprezentuje wszystkich polskojęzycznych katolików świeckich w Niemczech i służy wspieraniu oraz koordynacji aktywności polskojęzycznych katolików świeckich w Niemczech. W jej skład wchodzą przedstawiciele pięciu Okręgów Misji (Dekanatów), zarejestrowanych stowarzyszeń katolickich, przede wszystkim Chrześcijańskiego Centrum Krzewienia Kultury, Tradycji i Języka Polskiego w Niemczech e.V., oraz osoby oddelegowane przez rektora PMK. Do głównych celów Rady, realizowanych przy ścisłej współpracy z Rektorem Misji i duszpasterzami, należą aktywności służące: - rozwijaniu na różnych poziomach współpracy z Kościołem w Niemczech i w Polsce; - utrzymaniu religijnego dziedzictwa i tożsamości kulturowej; - utrzymaniu i zapewnieniu możliwości działania duszpasterstwu polskiemu w Niemczech; - zachowaniu korzeni religijnych; - wspieraniu życia rodzinnego i wychowaniu w rodzinie; - zaangażowaniu w centralnych organach katolików świeckich. Statut Rady Naczelnej Polskich Katolików Świeckich został zaakceptowany przez Sekretariat Episkopatu Niemiec w 2007 r.
166
Co sprawiło, że Pan będąc osobą świecką, zainteresował się duchownym więźniami obozów koncentracyjnych, a zwłaszcza bł. Stefanem Wincentym Frelichowskim? Zainteresowałem się tym tematem na studiach historycznych, które odbywałem w Toruniu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w latach 1999-2004. Moją specjalizacją była historia Kościoła, stąd też bliski był mi temat martyrologii polskiego duchowieństwa podczas II wojny światowej. Ks. Stefan Wincenty Frelichowski, na którego w domu rodzinnym oraz w gronie przyjaciół mówiono Wicek, zdrobniale od jego drugiego imienia, nie miał naukowej biografii historycznej, więc postanowiłem się tym zająć, pisząc najpierw pracę magisterską, a następnie publikując trzy książki traktujące o jego życiu, w tym biografię, wspomnienia osób które go znały oraz pięknie wydany trzyjęzyczny, kolorowy album. Czym wyróżniał się bł. Stefan Wincenty Frelichowski wśród więźniów? Radością, szczerym uśmiechem, otwartością na potrzeby innej cierpiącej osoby. Wyróżniał się także odwagą oraz realizacją sprawności, które zdobył w harcerstwie. Dzięki tym umiejętnościom organizował potajemne duszpasterstwo oraz pomoc dla innych często chorych współwięźniów, leżących w obozowym szpitalu, tzw. rewirze. Wicek mimo, że sam często chorował, gdyż w obozie trudno było być zdrowym, zawsze pomagał innym, a gdy już wyzdrowiał, w sobie tylko wiadomy sposób przedostawał się do rewiru, aby nadal być z chorymi. W jakim zakresie mógł spełniać posługę kapłańską bł. Stefan Wincenty Frelichowski wśród więźniów? Jego odwaga, przejawiała się w różnych formach działalności duszpasterskiej. Chociażby w odprawianiu nielegalnych Mszy św., które dla przykładu miały miejsce na Wielkanoc w kwietniu 1940 roku w Stutthofie oraz później w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen i Dachau. W tym ostatnim urządzał także pogawędki na tematy religijne dla młodzieży w 167
POLSKA MISJA KATOLICKA
jedynym bezpiecznym miejscu, gdzie rzadko zaglądali SS-mani, tzw. Totenkammer (obozowej kostnicy). Założył także tzw. Legion Chrystusa, stowarzyszenie, które wychodziło do alumnów – tak, by duch powołania kapłańskiego w nich nie zgasł i przetrwał czas próby w obozie. Jednak kumulacja jego heroizmu, a zarazem męczeństwa miała miejsce na przełomie 1944/1945, gdy niósł bezinteresowną pomoc ludziom cierpiącym na tyfus. Wicek przynosił im wówczas nie tylko wodę i chleb, ale również swoją posługę kapłańską. Organizował pomoc, wiedząc, że ryzykuje własnym życiem. Dzięki niemu 22 innych kapłanów szło na bloki tyfusowe i pełniło rolę blokowych, spisując tych, którzy umarli oraz oczywiście pomagając chorym i umierającym współwięźniom. To właśnie tam, za drutami niemieckich obozów koncentracyjnych, Wicek wypełnił swojej kapłańskie powołanie i złożył w ofierze własne życie, za co został ogłoszony przez Papieża Jana Pawła II błogosławionym w Toruniu, w czerwcu 1999. Kiedy przywieziono pierwszych kapłanów do obozu Dachau? Pierwsi kapłani z Polski pojawili się w Dachau w sobotę 14 grudnia 1940. Przybyli w dużym transporcie z obozu Sachsenhausen. Pośród 527 duchownych był także ks. Frelichowski. W tym miejscu musimy pamiętać, iż rozkazem Heinricha Himmlera obóz w Dachau oprócz umieszczania więźniów świeckich był również obozem, przeznaczonym dla duchownych z całej Europy. Ale polska grupa była najliczniejsza. Poza tym w Dachau przebywali najdłużej. Kapłanów z Polski umieszczono w dwóch blokach 28 i 30. Ks. Frelichowski zamieszkał w 4 izbie, bloku 28 i otrzymał numer 22492. Czy władze obozowe inaczej traktowały duchownych niemieckich niż polskich? Duchowni niemieccy i duchowni z innych narodowości byli umieszczeni w bloku 26. Kapłani z Polski tworzyli jednak największą grupę – ok. 1780 osób. Wszyscy księża cierpieli w obozie i przeszli tam przez swego rodzaju piekło. Największa jednak gehenna dotknęła polskich duchownych. Powodem tego było m.in. to, że Kościół Katolicki w Polsce zawsze był utożsamiany z walką o niepodległość, oraz z wartościami patriotycznymi. Więc hitlerowcy próbowali za wszelką cenę stłamsić Kościół, kapłanów. Podczas aresztowania w złość wprawiały ich zwłaszcza sutanny, stąd różne szykany, które stosowali w stosunku do duchownych. Kiedy we wrześniu 1941 skończył się w obozie w Dachau tzw. okres przywilejów, zaczął się najtrudniejszy czas dla kapłanów. Wtedy obo168
Rozmawiała: Barbara Małoszewska
zowi oprawcy głosili hasło, że Żydzi i klechy muszą wyzdychać. Wszyscy księża zawiśli na tzw. słupkach. Polegało to na przywiązaniu z tyłu ciała rąk łańcuchem i powieszeniu na haku. Ciało było wprawiane w ruch wahadłowy, by spowodować jeszcze większy ból stawów. Kapłani niemieccy dalej pozostali przy przywilejach, które polegały m.in. na tym, że mogli odprawiać Mszę św. w kaplicy, mieszczącej się na ich bloku oraz korzystać z form „lżejszego” traktowania. To wtedy ks. Frelichowski zdobywał swoimi drogami od księży niemieckich komunikanty, by móc odprawiać nielegalne Msze św. na blokach świeckich. Odznaczał się odwagą, mimo grożących kar za tego typu działalność. Czy istniała różnica w traktowaniu więźniów świeckich i duchownych? Duchowni byli gorzej traktowani niż osoby świeckie. W ich baraku tzw. kapo oraz blokowi byli najczęściej zwyrodniałymi przestępcami kryminalni. Propaganda hitlerowska rozsyłała w obozie wśród więźniów świeckich fałszywe pogłoski, mające za zadanie wzbudzić nienawiść do kapłanów, przedstawiając ich w bardzo złym świetle. Mówiono o krwiopijcach, którzy tuczą się i gnębią biedny lud. Poza tym kapłani wykonywali inną pracę w obozie; oczyszczali doły kloaczne, roznosili kotły z jedzeniem, które były bardzo ciężkie i gorące. Wynosili zmarłych do kostnicy, choć podobnie jak i więźniowie świeccy, pracowali na plantacjach, gdzie z powodu ciężkiej pracy wiele osób zmarło. W jaki sposób Polska Parafia w Monachium może przyczynić się do zachowania pamięci i szerzenia kultu błogosławionych męczenników obozu Dachau? Przede wszystkim przez modlitwę za tych męczenników, a co za tym idzie przez wypraszanie za ich pośrednictwem różnych łask dla siebie i Kościoła. Pamięć o tych niezwykłych ludziach może być dla nas dzisiaj wielką korzyścią duchową i często życiowym drogowskazem ułatwiającym nam rozwiązanie różnych życiowych problemów. Warto 169
POLSKA MISJA KATOLICKA
także organizować różne wykłady i prelekcje, a także czytać książki traktujące o ich życiu i męczeństwie. Rozmawiała: Barbara Małoszewska Bł. ks. Stefan Wincenty Frelichowski (1913-1945), patron Harcerstwa Polskiego, urodził się w Chełmży. Studia teologiczne odbył w Wyższym Seminarium Duchownym w Pelplinie, przyjmując święcenia kapłańskie w 1937 roku. Początkowo kapelan i osobisty sekretarz Biskupa Chełmińskiego St. W. Okoniewskiego, później wikariusz parafii p.w. Wniebowzięcia NMP w Toruniu, również członek sodalicji mariańskiej. Jego przygoda z harcerstwem rozpoczęła się w wieku 14 lat, wstąpieniem do ZHP. W 1934 został podharcmistrzem a w Toruniu, kapelanem Chorągwi Pomorskiej. Dnia 18 października 1939 został aresztowany przez hitlerowców i osadzony w toruńskim Forcie VII, następnie przenoszony do obozów koncentracyjnych Stutthof, Sachsenhausen-Oranienburg i Dachau, w którym zmarł w opinii świętości. Niezłomnie niósł Chrystusa najbardziej potrzebującym i chorym, zaraził się tyfusem plamistym. Przed spaleniem ciała w krematorium student medycyny Stanisław Bieńka uciął na relikwie kostki palców i wykonał maskę pośmiertną, w której umieścił jedną z kostkek. Papież Jan Paweł II beatyfikował ks. Frelichowskiego 7 czerwca 1999 roku na toruńskim lotnisku.
Konkurs dla dziennikarzy o Nagrodę Marszałka Senatu RP w 2015 roku Pt. UDZIAŁ POLONII I POLAKÓW ZA GRANICĄ W ŻYCIU GOSPODARCZYM W KRAJACH ZAMIESZKANIA Celem konkursu o nagrodę marszałka Senatu w 2015 roku jest pokazanie udziału Polonii i Polaków za granicą w życiu gospodarczym w krajach zamieszkania, zwłaszcza gdy po wejściu Polski do Unii Europejskiej otworzyły się przed Polakami możliwości pracy poza macierzą, udziału w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym. Senat jest postrzegany przez Polonię i Polaków mieszkających za granicą jako instytucja zaufania publicznego. Odrodzony w 1989 roku Senat Rzeczypospolitej Polskiej, nawiązując do dorobku Izby w okresie międzywojennym jest opiekunem Polonii i Polaków żyjących poza granicami Macierzy. Odzyskanie wolności i wejście Polski do Unii Europejskiej oraz otwarcie rynków pracy w „starej Europie” wzbudziło falę emigracji ekonomicznej młodych, często dobrze wykształconych Polaków. W Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemczech, Norwegii, Islandii, Włoszech, Hiszpanii, Holandii, Belgii, Kanadzie pojawiła się nowa Polonia. Wraz z tym zjawiskiem następuje zmiana pokoleniowa Polaków żyjących na obczyźnie. Konsekwencją jest aktywność ekonomiczna naszych rodaków w krajach zamieszkania. Konkurs o nagrodę marszałka Senatu ma na celu pokazać przejawy tej aktywności, sukcesy i awans zawodowy. REGULAMIN KONKURSU
_______________ Dr. Robert Zadura – historyk, autor książek, poświęconych błogosławionemu ks. Stefanowi Wincentemu Frelichowskiego (1913-1945)oraz Józefowi Marii Bocheńskiemu (1902-1995). Jego zainteresowania badawcze koncentrowały się na historii Kościoła w Polsce i w Europie, historii krajów romańskich i niemieckojęzycznych w XX w., biografistyce oraz cyfrowej archiwizacji danych. Obecnie pracuje nad kolejną, piątą już książką. Będzie to albumowe źródło do poznania duchowej sylwetki niezwykłego dominikanina, ojca profesora Józefa Marii Bocheńskiego, o którym napisał doktorat. Kontakt: robertzadura@gmail.com
170
§1 W konkursie mogą wziąć udział dziennikarze pracujący w krajowych i polonijnych gazetach oraz czasopismach, rozgłośniach radiowych i telewizyjnych, internetowych portalach, a także współpracownicy tych mediów. §2 Warunkiem udziału w konkursie jest opublikowanie materiału dziennikarskiego lub wyemitowanie programu od początku 2015 r. do 15 listopada 2015 r. i przesłanie kopii publikacji pod adres organizatora do 30 listopada br. Prace powinny odpowiadać następującym kryteriom: 171
a) Treść publikacji powinna być zgodna z celem konkursu; b) Forma pracy dowolna; c) Kopie tekstów prasowych, audycji radiowych lub programów telewizyjnych powinny być opatrzone pseudonimem, a dane autora umieszczone w osobnej kopercie, znajdującej się w przesyłce zawierającej publikację (materiał dziennikarski) na konkurs; d) Do konkursu prace mogą zgłaszać dziennikarze (autorzy) lub redakcje; e) Prace powinny być opublikowane w języku polskim, f) Jeśli jeden autor chce przesłać więcej prac konkursowych, każda musi być opatrzona odrębnym pseudonimem i nadejść w odrębnej przesyłce; g) Prace oceni Kapituła konkursu złożona z przedstawicieli środowisk dziennikarskich, dziennikarzy, senatorów. §3 Nagrody: I nagroda – 5000 zł II nagroda – 4000 zł III nagroda – 3000 zł 5 wyróżnień po 2000 zł Kapituła ma prawo do innego podziału nagród, w zależności od jakości, ilości i rodzaju nadesłanych prac konkursowych. Może też nagrody jakiejś kategorii nie przyznać. Prace należy przesłać na adres: Kancelaria Senatu – Gabinet Marszałka – pok.209, ul. Wiejska 6, 00-902 Warszawa, z dopiskiem na kopercie Konkurs dla dziennikarzy
172
KONKURS „POLAK WIELU KULTUR” ogłoszony został podczas I etapu
XXI Międzynarodowego Festiwalu „Maj nad Wilią i Wisłą” w Wilnie
Skierowany jest on do Polaków na Wschodzie i na całym świecie, mieszkających wśród innych nacji, jak też do Polaków w Polsce oraz ludzi innych narodowości, mających styczność z polskością – rodzinnie, zawodowo, bądź w inny sposób. W dobie otwarcia się w Europie zanikają granice, większa jest migracja i przenikanie kultur, zachodzą przemiany tożsamościowe. Zachęcamy Państwa do podzielenia się swoimi doświadczeniami i refleksjami, zaś szczególnie chodzi nam o przemyślenia ludzi młodych. Prosimy o nadsyłanie swych prac na adres: znadwilii@wp Najlepsze będą drukowane w kwartalniku „Znad Wilii”, zostaną wyróżnione nagrodami. Z satysfakcją informujemy, iż zainteresowanie konkursem upoważnia nas do jego kontynuacji w przyszłości, a najlepsze prace planujemy umieścić w wydaniu książkowym.
Polsko-Niemieckie
Dni Mediów – 21-22 maja 2015, Szczecin
Już po raz ósmy Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej, Fundacja Roberta Boscha oraz polskie i niemieckie regiony przygraniczne, w tym roku Województwo Zachodniopomorskie, organizują Polsko-Niemieckie Dni Mediów. W dniach 21-22 maja w Książnicy Pomorskiej w Szczecinie w ramach konferencji pod tytułem „Polska i Niemcy – nowe kotwice Europy?” spotkają się przedstawiciele środowisk dziennikarskich oraz eksperci i politycy z obu krajów. VIII Polsko-Niemieckie Dni Mediów poświęcone będą kilku tematom przeważającym w polityce medialnej Polski i Niemiec oraz polityce europejskiej w tym roku, m.in. debacie o relacjach polsko-niemieckich po kryzysie wokół Ukrainy czy przygotowaniu obiektywnego materiału dziennikarskiego na temat kryzysu politycznego. Podczas warsztatów goście będą mieli szansę na zastanowienie się nad sposobem relacjonowania na temat roli armii w europejskiej polityce bezpieczeństwa oraz nowych wyzwań Pogranicza. Warsztat kierowany do szefów mediów dotyczyć będzie sposobu zarządzania mediami w czasach kryzysów: mediów i politycznego. Podczas popołudniowego „Small Talku” z udziałem nominowanych oraz gali XVIII Nagrody im. Tadeusza Mazowieckiego 2015 poznamy nominowanych i nagrodzonych w tegorocznym konkursie. Cały program konferencji dostępny jest na stronie dnimediow.org.
173
Adres redakcji i wydawcy: Konwent Organizacji Polskich w Niemczech Sigmundstr. 8, 52070 Aachen Tel. +49 241 4011537 Fax: +49 241 4011538 E-mail: redakcja@konwent.de
Druk: Drukarnia „Efekt” – Jan Piotrowski, Tadeusz Markiewicz. Spółka jawna, ul. Lubelska 30/32, 03-802 Warszawa 8 arkuszy drukarskich. Format A5, papier 80 g. Nakład: 800 egzemplarzy
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do ich redagowania, zmiany tytułów i skracania. W sprawie prenumeraty prosimy o kontakt z Redakcją.
Projekt jest współfinansowany ze środków finansowych, otrzymanych od Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP, w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za Granicą”.