dworzec wschodni
DWORZEC WSCHODNI PISMO
NR 4 LUBLIN / 11 / 2012
WSTĘP Ikona. Proste, pojemne słowo – po prostu „obraz”. Przeżyło już swoją ewolucję, teraz przeżywa rewolucję. Bo przecież kiedyś walczono o ikony, o możliwość namalowania boskiego obrazu, do którego można by zanosić modlitwy, który byłby wizualnym znakiem, świętym znakiem jakiejś niepojętej Obecności. Ikony przeznaczone były do kontemplacji, do wpatrywania się, do skupiania się na czymś, co nie wykracza tylko poza realność, ale nawet poza wyobraźnię, poza abstrakcyjne pojęcia. Ikona – obraz spoza świata. A jednocześnie obraz pisany. Pisany według ścisłych reguł wymagających od twórcy nie tylko wiedzy, wiedzy
4
GLOSA DO WSTĘPU Ikona. Wydawałoby się – proste słowo; z języka greckiego znaczy po prostu „obraz”. Ale już to kardynalne znaczenie sygnalizuje jego osobliwość, zrazu odsyłając do sfery doznań pozawerbalnych. Jego longue durée utrwala też stałą kontrowersję w kwestii formy tak zwanego innego wymiaru. S��� ło� wem (a raczej znakiem, znakiem odbicia) – możliwości unaocznienia sacrum, w obrazie kultywowanym jako symbol niepojętej Bytności. Od swych helleńskich początków ikony służyły kontemplacji, skłaniały do wpatrywaniasię w coś, co, jak przyjmowano, nie tylko wykracza poza realność zmysło� wą, ale przekracza wszelkie doświadczenie, także wyobraźnię i pojęciową abstrakcję. Choć, materialnie rzecz ujmując, ikona sta� nowi pewien, nazwijmy to, system aluzji na płaszczyźnie, niemniej działa też jakby w funkcji regestu tego, co poza światem widzialnym; co jest w jej obrazie tout court mistyczne. Sądzi się przy tym, że ikona
niemalże tajemnej, wiedzy filozoficznej i teologicznej, ale także postawy pełnej oddania, poświęcenia się. Świat spoza człowieka, który ma mówić poprzez obraz pisany ludzką ręką. Dziś ikona nabrała nowego znaczenia. Ikona jest najważniejszym wyznacznikiem popkultury. Znakiem podobnym – choć już nie tak jasnym i nie tak wyraźnym – jest idol. O ile jednak idol jest znakiem prymitywnym, w którym herosem staje się ktoś, kogo wybrała masa, o tyle ikona jest najzwyczajniej w świecie elementem kultury, która nie znosi podziału na to, co wysokie, a co niskie, co święte, a co profanum. Kultura masowa należy do masy. Do tego świata, o którym Jean Baudrillard pisał, że w nim suma jednostek to wciąż i niezmiennie zero. Tymczasem popkultura to szereg naczyń połączonych, powiązanych ze sobą nisz – to po prostu kultura świata demokracji, gdzie jest miejsce na pluralizm, na wspólne cele, ale i zdanie osobne,
to obraz p i s a n y, a więc kodujący sensy obecne poza nim. W praktyce artystycznej jest on oczywiście malowany, jednak we� dług ustalonych reguł, wymagających nie tylko wiedzy technicznej, ale też wiedzy w pewnym sensie tajemnej – wnikliwego rozeznania w dziedzinie filozofii, teologii, mistyki, religii, sztuki… Pisarz ikon jest z tej reguły uczonym i humanistą, a z natury – heretykiem, niemniej wiernym zasadzie umiaru i spoistości, z czym zgodziłaby się zapewne pani Aleksandra Olędzka-Frybe� sowa, która wiedziała jak mało kto, co rów� nież znaczy p a t r z e ć na ikony. Za sugestią Jerzego Nowosielskiego przyj� mujemy ikonę jako przypisane współcze� sności „działanie teologiczne”, oparte zatem mocno na refleksji ontologicznej. Cóż powie� dzieć – w czasie kultury obrazkowej to wręcz ‘samowyzwalające się’ stwierdzenie. O ile więc ikona stanowiłaby obrazowanie czegoś ogólniejszego poprzez widzialny znak, o tyle byłaby niezbędnym warunkiem dostępu do tego, co tradycyjnie zwie się sferą duchową. Tym samym od tego, kto pozwala tejże za� istnieć w obrazie, wymaga odpowiedniego zaangażowania w sferę tout court metafi� zyczną, która������������������������������� w ���������������������������� ikonie materializuje się po� przez wizerunek pisany ludzką ręką. A skoro mowa o duchu, tym aniele abstrakcji, co jawi się zawsze w jakiejś materii (inaczej się nie zobaczy), to właśnie poza-figuralna abs� trakcja byłaby właściwym modusem ikony. W tym też jej ratio, jako aktu paradoksalne� go unaoczniania tego, co niewidoczne.
5
na klasę średnią i sztukę dawną, na zrozumienie dla tradycji i przekształcanie jej dla nowego odbiorcy. Ikona przedstawia często kobietę. Lady Gaga, w swoich stylizacjach wykorzystująca dawne i często martwiejące sfery sacrum, Madonna – obrazoburcza ikona świata popkultury, który na równi interesuje się wschodem i zachodem i swobodnie wybiera raz I-cing, raz Koran, czasem Biblię. Która próbuje zmienić obraz kobiety, jej sposoby społecznej ekspresji, jej pozycję w świecie. A przecież ikoną może być zespół (Beatlesi), malarz (Warhol), kreatorka mody (Coco Chanel), reżyser (Woody Allen), pisarz... Każde z nich jest znakiem swojej przestrzeni, swojego stylu bycia, swojego sposobu na twórczość – każde z nich określa teren, do którego odnosi, któremu patronuje. Ikona jest więc słowem-kluczem nowej kultury, kultury powszechnej, kultury
6
Sferę ikoniczną tworzą „fakty pojawia� nia się obrazów”, jak ujął to Mieczysław Porębski. „Ikonosfera” zatem, to sytuacja ich ekspozycji, tworząca����������������������� z �������������������� kolei wizualną sytu� ację człowieka, w całokształcie otaczających go konterfektów rzeczy-wistości. Analizując ją dzisiaj, skupiamy się głównie na nowych mediach, nowych technologiach w sferze komunikacji��������������������������� i ������������������������ rozmaitych sposobach ob� razowania�������������������������������� w ����������������������������� popkulturze.����������������� I �������������� takie jej uję� cie eksponuje znaczenie ikony przypisane obecnym czasom. Podkreśla się więc ten aspekt, który lokuje ikonę jako kulturowy wyznacznik. Dziś jed� nak znakiem analogicznym,���������������� a ������������� niejednokrot� nie zastępującym���������������������� w ������������������� potocznej świadomo� ści, jest symbol „idola”. Symbol ten streszcza w sobie aksjologię herosa masowego, jest więc ekspozycją jakiegoś ‘momentalne� go’ ideału popkultury. Lecz ikona sugeruje ponad to, co w danym ‘momencie’ kultury podtrzymuje ten pozornie wiecznotrwały podział na „wysokie” i „niskie”, w tym to, co wizualizuje sferę „sacrum” i to, co kumuluje sferę „profanum”. Można przy tym dyskuto� wać, czy kultura masowa odpowiada jedy� nie czemuś na kształt uniwersum homoga� mii����������������������������������� w �������������������������������� nieustającym festynie wyrównywa� nia&ujednolicania,��������������������� a ������������������ więc tworzy������� w ���� pew� nym sensie świat zupełny, o którym Jean Baudrillard pisze, że w nim suma jednostek to wciąż��������������������������������� i ������������������������������ niezmiennie zero. Wolimy przy� jąć tu konwencję ‘realnej różnorodności’, w której kultura masowa działa na zasadzie dyspozycji komunikacyjnej, tworząc swoją
nie tylko powierzchniowej lekkości, ale i ukrytej – czekającej na intelektualistów i artystów głębi. Czym więc jest dzieło popkultury, kto ikoną poezji, czym jest gust powszechny i co on uwzniośla, co wywyższa nie jako idola, bożka, ale jako ikonę – obraz czegoś więcej niż tylko pojedyncze ego, obraz czegoś więcej niż jedna sławna celebrity. I jest jeszcze jedno znaczenie ikony – ikona jest obecna w świecie technologii jako prosty znak graficzny dla szeregu informacji, dla katalogu, który zawiera treść, szereg treści, zbiór treści do siebie podobnych, lub tylko pozostających w jednym miejscu czasoprzestrzeni. Zapisana jako elektromagnetyczny impuls, migotliwa, otwierająca i strzegąca. Brama.
vvvvvvvv vvvvvvvv vvvvvvvv
przestrzeń w szeregu naczyń połączonych – powiązanych ze sobą, ale nierównolegle, nisz. W idealnym (ikonicznym?) obrazie funduje je demokracja oparta na zasadzie równowagi nierówności. Teoretycznie więc, znajdzie się��������������������������� w ������������������������ miejsce na wspólne������ i ��� od� rębne kryteria i cele, na zdanie osobne, na dysonansowy głos „innych”, na happening klasy umarłej i na sztukę klasyczną, czy, jak teraz się mówi, historycznie poinformowa� ną. Tym bardziej miejsce na nowe odczytywanie tradycji������������������������������� i ���������������������������� przekształcanie jej dla róż� norodnego, to znaczy – nowego odbiorcy. W tej kulturze sama ikona działałaby jako paradoksalny, auto-transgresyjny wzorzec; dynamiczny, penetracyjny algorytm systemu otwartego. A jednocześnie jako wyraz nieodzownej samotności w przekraczaniu. Ikona przedstawia często kobietę. Wzoro� wany na starocerkiewnym model Matki Boskiej (głównej przecież ikony katoli� cyzmu!), Mona Lisa (dziś zwłaszcza ta z wąsami od Duchampa), Vermeerowska Dziewczyna z perłą w obrazie filmowym, Dora Maar na portrecie Płaczącej Kobiety, La Liberté guidant le peuple Eugène Dela� croix, a z innej kasetki wreszcie pop-bogini Madonna i parodiująca ją Lady Gaga, które w ��������������������������������������� swoich stylizacjach wykorzystują różno� rodne motivorum mundi. Co do dwu ostat� nich, można rzec: współczesne ambasadorki żywotności tychże motywów: tu I-cing, tu Koran, Eddy, Biblia,...��������������������� A ������������������ może raczej ikono� -fagi, żywiące się obrazami, które najpierw unicestwiają w ich poważnej (resp. sakral-
7
nej) postaci? Nie ma potrzeby zbędnego demonizowania poczynań tych osobistości. Tradycja ikonoklazmu przyjmuje w historii różne, też parodystyczne postacie, zaś artystki owe zmieniają przy okazji,�������������������������������� a ����������������������������� co ważniejsze, demaskują, ma� sowy obraz kobiety, kreując ekscentryczne (paradoksalnie więc i zarazem ikoniczne!) sposoby jej społecznej ekspresji. Wyznaczają jej też pewną pozycję w popkulturowej ikonosferze, gdzie znajdują się przecież��������������������� w ������������������ doborowym towarzy� stwie. Beatlesi i Glen Gould, Albert Einstein i Dan Brown, Andy Warhol i Marina Abramowicz, Woody Allen i F.F. Coppola, Edmund White i Allen Ginsberg, Aung San Suu Kyi i Jan Paweł II, Jezus Chrystus i Sokrates, James Dean i Daniel Radcliffe, Ai Weiwei i Mahatma Gandhi, Batman i Shrek, Coco Chanel i Malcolm McLaren, Banksy i Catel� lana (...) To tylko w biegu i dość arbitralnie złożony quasizbiorek, a raczej promil ze zbioru symbolicznych niezbędników epoki. Niezbędników, które wiążą idee i kategorie, mapy������������������������������������������������������� i ���������������������������������������������������� terytorium, manierę bycia��������������������������� i ������������������������ model artystyczny, tabe� le stylu i repertorium konsumpcyjne. Każdy z nich określa w tym patchworku swoją płaszczyznę, do której przyciąga, odnosi, której patronuje.����������������������������������� W �������������������������������� swoim czasie, tj.��������������� w ������������ naszym, kon� sumentów, czasie.
Jednak ikona, choć kojarzy się dziś ze znakiem powszech� nego dostępu i tu rzec można: z kulturą płaszczyzny, jest nadal deskryptorem sfery ukrytej, niedostępnej, czekającej na metafizyków, mistyków; na artystów głębi. Czym więc jest���������������������������������������������������� w ������������������������������������������������� tym kontekście, jako produkt masowy,������������� z ���������� którym ma� sowy odbiorca w pewnej mierze się utożsamia? Mówiąc wprost, co uwzniośla, nie jako idola, nie jako mimetyczny
8
pozór, lecz jako specyficzne decorum in actu, w możności ukazania owego świata po drugiej stronie złudnej, niestałej powierzchni? Przecież to tylko obraz. Niemniej obraz czegoś więcej niż jego ‘chwilowe’ biennale; akt czegoś więcej niż ‘momentalne’ wywyższenie celebryty.
Jeszcze jedno znaczenie zatem: ikona jest podstawowym znakiem graficznym����������������������������������� w �������������������������������� domenie technologii komunikacyj� nych. Przede wszystkim służy do szeregowania informacji w ���������������������������������������������������������� katalogu lokującym zbiór analogicznych treści.������������ Z ��������� kolei za� pisana jako elektromagnetyczny impuls, migotliwa sygnali� zacja, otwierająca������������������������������������������ i ��������������������������������������� strzegąca, wyposażona jest też��������� w ������ dyspo� zycję z n�������������������������������������������������������������� a ����������������������������������������������������������� c���������������������������������������������������������� z ą������������������������������������������������������ c e j penetracji. Działa więc jak wirtualna,��������� a ������ jedno� cześnie zmysłowo odbierana������������������������� i ���������������������� ponadzmysłowo umocowa� na brama. Brama do czego? Do tego, czego nie da się tu������ i ��� te� raz zwerbalizować,��������������������������������������� a ������������������������������������ da się wyrazić symbolem, który������ w ��� ak� tualnym zapisie wiąże pewne sensy – pod postacią IKONY.
4
wstęp/glosa do wstępu
13 19 31 47 53 61 69 77 83 91
dehnel kopek
mirahina kulbacka pfeifer bliski samsel
mueller pawlik onak
97 107 119 125 143 155 161 171 179 191 197
kwapiński
maciejowski różewicz gębura pijas
gawin
grzechnik de roode kozyra
taranek
albignier
J
a c e k
D
e h n e l
D
Urodzonyw 1980 w Gdańsku. Poeta (6 tomików wierszy, m.in. Żywoty równoległe i Ekran kontrolny), zaik prozaik (dwie powieści, Lala i Saturn, dwa tomy opowia� dań, zbiór minipowieści Balzakiana, tom krótkich próz o starych fotografiach), tłumacz (m.in. Larkina i Verdinsa), felietonista (do niedawna – działu „Książki” w Wirtualnej Polsce, nadal w dziale „Kawiarnia literacka” w „Polityce”), malarz. Jego wiersze i prozę przełożono na kilkanaście języ� ków. Laureat m.in. Nagrody Kościelskich i Paszportu Polity� ki, trzykrotnie nominowany do nagrody Nike. Mieszka w Warszawie.
Mysterien Sonate – Zwiastowanie Jest prawie północ, na podwórcu straże wy� mieniają hasła, skwierczą pochodnie, w pała� cowych kuchniach gdaczą kury i perliczki, ktoś kładzie kartę, krzycząc ze śmiechem „Jopek!”, a Heinrich Ignaz Franz Bieber, wicekapelmistrz w służbie księcia-biskupa Karla Liechtenste� ina-Kastelkorna z Ołomuńca, pisze anioła. Jest prawie północ i wiatr wprawia w drżenie okrągłe gomółki szkła, wyje w kominie, szele� ści w ligustrach, a Heinrich Ignaz Franz Bieber, angelolog, ornitolog i entomolog, zapisuje jak anioł wpada przez małe i niewygodne okien� ko domku w Nazarecie, osiada, wygładza dło� nią fałdy złotogłowiu, znów się podrywa, trze� poce, bije wielkimi skrzydłami o ściany, zrzuca ze stołu wrzeciono i drewniany talerz, który twardo dudni o podłogę; jak zawisa nad pod� łogą i wisi na sumie drobnych uderzeń piór o gorące powietrze, furkoce w kłębach purpu� rowo-złotych szat, w haftowanych dalmaty� kach i kapach, spiętych broszą, ogromną, ale przecież nic nieważącą, jak krąży wokół świe� cy, raz, drugi, trzeci – i wypada przez okno, tak zaaferowany swoim lotem, że nie miał czasu na nic innego. Chuda, żydowska dziewczyna podnosi się z podłogi, otumaniona, i odkłada na stół talerz i wrzeciono (co zostaje dla porządku odnoto� wane przez klawesyn). Warszawa, 2 września 2011
15
Wizjer Polana, staw, przerębel, koncentryczne kręgi: wizjer przeszklony cienkim jak opłatek, świeżym lodem. Tutaj się patrzy. Tutaj, na kolanach, z okiem blisko tafelki, patrzy się i wierzy w inne: obłe, oślizgłe, zmiennociepłe, denne. I tamto patrzy sobie na niezrozumiałe: krążek lecący z wizgiem niesłyszalnym, człowiek ubarwiony zimowo, obok jego małe. Tutaj się patrzy. Tutaj, obracając głową, ogląda się gatunek: ta niepłynność w ruchach, oczy dziwnie ściśnięte, sęki na ich płetwach. Trzy koncentryczne kręgi: ciemność, lód, przerębel. Pociąg Warszawa-Lublin, 26 XI 2008
Wizjer Polana, staw, przerębel, koncentryczne kręgi: wizjer przeszklony cienkim jak opłatek, świeżym lodem. Tutaj się patrzy. Tutaj, na kolanach, z okiem blisko tafelki, patrzy się i wierzy w inne: obłe, oślizgłe, zmiennociepłe, denne. I tamto patrzy sobie na niezrozumiałe: krążek lecący z wizgiem niesłyszalnym, człowiek ubarwiony zimowo, obok jego małe. Tutaj się patrzy. Tutaj, obracając głową, ogląda się gatunek: ta niepłynność w ruchach, oczy dziwnie ściśnięte, sęki na ich płetwach. Trzy koncentryczne kręgi: ciemność, lód, przerębel. Pociąg Warszawa-Lublin, 26 XI 2008
K
Urodzony w 1986. Doktorant literaturoznawstwa na KUL-u. Główne zainteresowania to kultura antyczna oraz transla� toryka.
Umarły świat żywych Jest pewne dostojeństwo w Ikonie. Jej uproszczone, spro� wadzone do najważniejszych lub najwyraźniejszych cech rysy, wykluczają wszelką frywolność. Klinicznie białe ruiny wspaniałych niegdyś budowli po wiekach stały się syno� nimem wielkości dawnej kultury. Potężne kolumny, sterty kamieni, połamane rzeźby, zakurzone manuskrypty i wy� suszone na wiór mumie, przywodzą na myśl inny, podziwu godny, choć tajemniczy świat. Niemniej nie można oprzeć się wrażeniu, że są to skamieniałe szczątki – białe, obgryzio� ne do czysta kości prehistorycznej bestii, zbyt nieprawdopo� dobnej i dziwacznej, by mogła kiedykolwiek tak naprawdę
21
istnieć. W ten sposób dostojeństwo antyku-ikony staje się dostojeństwem śmierci. Ikona przypomina złotą maskę pośmiertną. Świat Ikony – pisanej wielką literą – oddala się od nas w bezkres i bezczas złotego tła, w przestrzeń nie stąd, skądinąd, z innej płaszczyzny. A tu już tylko krok do utożsamienia ikony z idolem. Z jednej strony można cieszyć się z tego, wielekroć okazywanego w stosunku do antyku uwielbienia, chociaż z drugiej należy zdać sobie sprawę, że owo uwielbienie wypływa nie ze zrozumienia epoki, lecz z uproszczenia, z zamiany świata żywych ludzi w świat ol� brzymów, na których barkach wznosimy nasze maleńkie gmachy. W nieunikniony sposób wiąże się z tym odczło� wieczenie, prowadzące do ikonodulii – niewoli martwego obrazu. Anachronizmem jest odnoszenie terminu „popkultura” do antyku. Zwłaszcza, że większość z tego, co przetrwało i zo� stało przyjęte jako fundament cywilizacji należy do kultury wysokiej. Niemniej można zaryzykować stwierdzenie, że to, co decyduje o „żywości” czy też „żywotności” danego czasu, epoki zawiera się w przymiotniku „popularny”. Słowo to oznacza „tu i teraz”, wymyka się ocenie z perspektywy wie� ków. Owszem – można powiedzieć, że przetrwa tylko to, co wartościowe. Ale, jak już mówiłem, będą to kości martwego olbrzyma – kości, a wiec to, co utrzymuje kulturę, co uniwer� salne, najgłębsze i najtrwalsze. Lecz ginie krew, czyli to, co decyduje o życiu, co w danym czasie dynamiczne, co poru� sza masy, z czym dyskutują, do czego odnoszą się (choćby i ze sprzeciwem) światli i wielcy epoki, to wreszcie, co oczy� wiste dla współczesnych, zaginione dla potomnych. Można nazwać to znakiem czasów, ich klimatem, można, z pewną rezerwą, także i popkulturą. A popkultura ma swoje ikony. Chciałbym przedstawić pisarza, podróżnika, kapłana, maga, uwodziciela, filozofa, naukowca, erudytę… Człowieka, któ� ry wykorzystał wszystkie możliwości, jakie dawał mu jego świat, który inspirował, fascynował, gorszył – Apulejusza z Madaury, w Afryce Północnej*. Żył w czasach panowania
22
*Więcej o Apulejuszu moż� na dowiedzieć się ze wstę� pu Jana Parandowskiego do wydania Metamorfoz: Apulejusz Madaureńczyk, Metamorfozy, albo Złoty Osioł, Ateneum, Lwów 1925.
* Klimat ten, czyli podatność dynastii Antoninów, w II w. n.e. Panował wówczas po� kój, ludzie mogli bezpiecznie podróżować i bogacić się. Pax Romana gwarantowała spokój zarówno na drogach, jak i na morzu. Statki kursowały od Słupów Heraklesa aż po Singapore, skąd przywoziły jedwab i inne rozkosze. Podróżował też chętnie i Apulejusz. Z dwóch milionów sestercji zostawionych mu przez ojca nie zostało nic, do tego stopnia, że przybywszy do Rzymu pisarz musiał sprzedawać własne ubrania… Ale nie umarł w nędzy. Majątek zebrał tak, jak stracił – w podróży. Zresztą z wę� drówki przywiózł niesamowitą liczbę osobliwości, gdyż był ich poszukiwaczem: omnium curiositatum explorator. Proszę sobie wyobrazić – mamy ledwie drugi wiek po Chrystusie, a Apulejusz, tak, jak inny znany podróżnik tamtych czasów Pauzaniasz, podróżował po świecie an� tyku, niby po wielkim „Muzeum”, przywożąc pamiątki, kolekcjonując wspomnienia… Podróżowanie stało się stylem życia. Ale Apulejusz jeszcze z innego, ważniejsze� go powodu jest reprezentatywny dla swojej epoki – to mistyk. Interesowało go wszystko, co nadprzyrodzone i święte. Nic wiec dziwnego, ze skierował swój umysł ku filozofii Platona. Przy czym nie był to Platon, jakim zna� my go dzisiaj. Była to już wówczas filozofia przesiąknięta teologią, teozofią i ezoteryką. Przekształcała się z wolna w religię. Odsyłała do kultów wschodnich, do orfizmu. Apulejusz był więc człowiekiem głęboko wierzącym, chociaż trudno powiedzieć w co konkretnie wierzył. Moż� na nawet, upraszczając nieco, powiedzieć, że – znowuż wzorem epoki – wierzył we wszystko. Nie było bóstwa, któremu odmówiłby czci, nie istniał obrzęd, w którym nie mógłby uczestniczyć. Mniej chodziło wówczas o przed� miot wiary, lecz o wiarę samą w sobie, o głębokie prze� świadczenie o obecności tajemnicy w świecie, tajemnicy, do której każdy chciał być dopuszczony*. Dlatego dla Apulejusza, jak i dla jemu współczesnych, nie było pro� blemem nieznane bóstwo, inna religia czy wierzenie. Je�
na wszelką cudowność, po� trzeba uczestnictwa w czymś nadprzyrodzonym, stanowiła podstawę popularności teur� gów, magów, kuglarzy – sło� wem tych – którzy szafowali cudami, którzy byli łącznika� mi ze światem nadprzyrodzo� nym. Przy czym należy pod� kreślić, że nie istniał wówczas podział, jaki przyjmujemy obecnie, na świat realny i nadprzyrodzony. Wiara w dajmony, w istoty znaj� dujące się gdzieś pomiędzy ludźmi a bogami, uznawała, że są istotami równie, jak lu� dzie realnymi. Nawet, żyjący dużo później, św. Augustyn na poważnie zastanawiał się, czy demony mogą spółkować z kobietami, rozwiązując tę kwestię pozytywnie i doda� jąc, że owe istoty rzeczywi� ście szukają z nimi kontaktu. Augustyn zresztą dosyć po� ważnie zastanawiał się, czy historia opowiedziana przez Apulejusza w Metamorfozach, o zamianie bohatera w osła za sprawą magicznej maści, zdarzyła się napraw� dę, czy jest tylko wymysłem pisarza. I doprawdy nie był w stanie tej kwestii rozstrzy� gnąć. Zwłaszcza, że, jak sam pisał w De civitate dei (18, 17 nn), słyszał podobne opo� wieści podczas swych wędró� wek po Italii.
23
dynym przed czym się wzdragał był ateizm. Wspomina na� wet, z wyraźnym lękiem, o pewnym człowieku, który nigdy nie oddawał czci żadnemu bogu, nigdy znaku świętego nie zrobił, ofiary nie złożył… W człowieku tym rozpoznajemy ewenement tamtych czasów – Lukiana Sofistę, którego na� wet chrześcijanie chcieli widzieć rozszarpanego przez psy… Tak był znienawidzony ów „najsłodszy z szyderców”. Wracając do Apulejusza. Wiedziony niezaspokojonym głodem przeżyć duchowych, ów „religijny turysta”, wśród rzeszy jemu podobnych zwiedził większość ośrodków w Imperium. Sam pisał: „Jak rzekłem, wielorakie świętości, przemnogie obrzędy, rozmaite ceremonie, w poszukiwaniu prawdy i z powinności wobec bogów poznałem”. Był za� tem w Eleusis, gdzie widział Korę powracającą z podziemi, brał udział, w rytm obłędnych hymnów orfickich, w kaźni pożeranego przez Tytanów Dionizosa-Zagreusa, widział rodzącego się z Kosmicznego Jaja Erosa, poznał Kabirów z Samotraki – szamanów o przepastnych spojrzeniach, słu� chał opowieści o Attysie, który wykastrował się w służbie bogini Kybele, słyszał ryk Trofoniosa z Groty Lebadejskiej, a wreszcie spojrzał w twarz matki stworzenia – Izydy. Od Izydy zawędrował do Ozyrysa, do Kolegium Pastoforów… Opisuje także jak to w Rzymie, z ogoloną głową, obnosił egipskie świętości. Rzym był wówczas chłonnym miastem, dawno już minęły czasy religii przodków czy też próby restauracji cnót republikańskich. Nadeszła nowa era. Era Apulejusza i synkretyzmu religijnego, czas ezoteryki. Cho� ciaż pamiętano jeszcze pewien skandal, wiążący się z poja� wieniem się w Rzymie kultu Izydy. Otóż żyła sobie niegdyś piękna Paulina – patrycjuszka rzymska. Kobieta cnotliwa, dobra żona, pobożna i skromna. Nie uchroniło jej to jednak przed nachalną namiętnością niejakiego Deciusa Mundusa – ekwity. Odrzucenie spotęgowało żądzę mężczyzny do tego stopnia, że poważył się na świętokradztwo. Owa skromna patrycjuszka miała bowiem zwyczaj modlić się w świątyni Izydy, w czasach, kiedy kult dopiero rozwijał się w Rzymie.
24
Pewnego wiec razu, gdy się modliła, ów Mundus przeku� pił arcykapłana i zgwałcił pogrążoną w ekstazie modlitwy Paulinę, wmawiając jej, że jest bogiem Anubisem. Historia powtórzyła się również nazajutrz. Niemniej sprytna kobieta poznała, że jest ofiarą bezbożnika. Powiadomiła męża. Spra� wa wyszła na jaw, a cesarz Tyberiusz rozkazał ukrzyżować kapłanów a świątynię zburzyć. Ostatecznie jednak Izyda zwyciężyła, a jej symboliczne zwycięstwo dopełniło się wraz z wtajemniczeniem cesarza Komodusa. Apulejusz nie ograniczał się jedynie do wspomnianych wyżej kultów. Czcił jeszcze jedno, powszechnie wyznawa� ne wówczas bóstwo – retorykę. Dobry mówca mógł zostać wówczas idolem tłumów. Na przywitanie najsławniejszych wylegają całe masy. Ludzie wiwatują, szaleją, krzyczą… i oto retor jest już na podium, za nim w tle ustawia się aule� cista, by cichą grą poddawać rytm słowom. Dzisiaj będzie to mowa popisowa. To nie jest sąd, nie jest to arena poli� tyczna, sprawa jest błaha, dotyczy pochwały muchy, obro� ny Heleny Trojanskiej, sądu urażonych literek, słowem jest tylko pretekstem do ukazania kunsztu mówcy. I oto już jest, stoi naprzeciw tłumu, niepozorny, choć z głosem spiżowym, tłum milknie, nawet przez kilka następnych godzin wszyscy będą pod władaniem słowa… Mógł to być Herodes Attyk, może nawet genialny Fronton, nauczyciel Marka Aureliusza wystąpił z pochwałą dymu lub kurzu… Klimat był zatem przychylny dla mówców. Nie płacili po� datków, nie byli zobowiązani do służby wojskowej, wielu dostawało specjalne pensje cesarskie, a sami władcy po� kornie czekali na audiencje, płacąc złotem. Mimo tego, po początkowych sukcesach Apulejusz w Rzymie kariery nie zrobił. Powrócił wiec do ojczystej Afryki, lecz zabawiwszy w domu chwilkę zaledwie, wyruszył do Aleksandrii. A tam muzyka niemilknąca nawet późną nocą, łaźnie z miłą, dziewczęcą obsługą, automaty wydające po wrzuceniu mo� nety słodycze, samo poruszające się wozy, maszyny samoli� czące, automatyczne drzwi poruszane kotłami parowymi…
25
a wreszcie Muzeum, świątynia literatury i nauki, skupiająca najważniejsze nazwiska swoich czasów, bogata mądrością przodków. Jednak Apulejusz do Aleksandrii nie dotarł. Za� chorował w drodze i zabawił rok w domu przyjaciela. I tak utknąwszy w podróży, niczym Odys na wyspie pięknej Kir� ke, aż w końcu ożenił się. Ożenek ten stał się bezpośrednią przyczyną oskarżenia o stosowanie czarów. Sprawa skończy� ła się w sądzie*. Jego wybranka była czterdziestoletnią wdową, choć za� wistni oskarżali ją o sześćdziesiątkę. Wykształcona zdaje się dobrze, pisywała całkiem zgrabne listy po grecku, ma� jętna, chociaż zdecydowaną większość majątku dostały dzieci z pierwszego małżeństwa. Sprawa skomplikowała się znacznie po śmierci Poncjanusa, syna Pudentilli, poślubio� nej wdowy. Otóż Poncjanus ów zapisał swój majątek matce i bratu, żonę wydziedziczywszy. To z kolei doprowadziło do szewskiej pasji teścia, łotra, alfonsa, żigolaka. Człowiek ów, Herennius Rufinus, początkowo sprzedawał się sam, później we własnym domu urządził zamtuz, gdzie urzędo� wała najpierw jego żona, później córka, ta wydziedziczo� na właśnie. On to stał przede wszystkim za oskarżeniem. Składało się ono z kilku punktów, po pierwsze odnosiło się do wdowy, którą Apulejusz zaczarował jakoby, żeby za niego wyszła, po drugie zarzucano mu prowadzenie jakichś niecnych a magicznych praktyk w laboratorium ukrytym w jego domu, gdzie, oprócz niebywałej liczby zwierciadeł, znajdował się model szkieletu ludzkiego, gdzie uczony prze� prowadzał sekcje ryb i innych rzadkich zwierząt, oskarżono go nawet o wywołanie u pewnej kobiety ataku padaczki samym spojrzeniem… Sprawa była błaha, ale dzięki ludz� kiej głupocie zachowała się jedna z najciekawszych apolo� gii starożytności. Tym ciekawsza, że nie dotyczyła ani spraw politycznych, ani literackich, ani nie była mową popisową na jakiś absurdalny temat, ale odnosiła się do sfery życia prywatnego pisarza. Daje nam ta mowa wgląd w nastrój, klimat epoki. Możemy wywnioskować z niej wiele o men�
26
* O okolicznościach pro� cesu można przeczytać we wstępie do wydania Apologii: Apulejusz, Apologia, czyli w obronie własnej księga o magii, PIW, Warszawa 1975.
talności ludzi z drugiego wieku po Chrystusie. Chociaż Apu� lejusz proces wygrał, postanowił wynieść się z Oea, gdzie się tak fatalnie ożenił, i przeprowadzić do Kartaginy. Tam, po paru przemowach do rozentuzjazmowanego tłumu, osią� gnął godność sacerdos provinciae – był odpowiedzialny za kult cezarów. Przyniosło mu to sławę, majątek i spokój. Tak miało spełnić się proroctwo Izydy z Metamorfoz: „I żyć bę� dziesz szczęśliwy, żyć będziesz pod opieką mą sławny…” Nie wiadomo w jakich zmarł okolicznościach. Wracając jeszcze do owego oskarżenia o czary. Pomimo bowiem, że oczyścił się z zarzutów oficjalnie podczas pro� cesu, Apulejusz w oczach prostych ludzi wciąż był czarow� nikiem. To przecież, że potrafił obronić się przed sądemnie świadczyło jedynie o tym, iż świetny był z niego adwokat, a może zastosował magię? To właśnie było powszechne myślenie epoki. Każdy filozof, naukowiec był jednocześnie magiem. Łatwiej dawano wiarę nieprawdopodobnym dziwom, niż skłaniano się ku racjonalnym wyjaśnieniom. Jest to okres kiedy baśnie i legendy mają wartość literatu� ry dokumentalnej. Jeżeli więc nawet nie uznamy Apule� jusza za maga, trzeba otwarcie powiedzieć, że z pewnością uznawał magię za rzeczywistą. Mistyka i ezoteryka były mu naprawdę bliskie. Wierzył w dajmones. Ponadto sama zawartość Metamorfoz świadczy o jego głębokiej znajo� mości magii. Opisuje obficie receptury, sposoby zbierania i przechowywania składników, przemiany w zwierzęta, sporządzanie afrodyzjaków… Z czasem obrósł legendą. W wielkim sporze pogan z chrześcijanami, obok Apolo� niusza z Tyany, był kreowany na przeciwwagę samego Jezusa Chrystusa i chrześcijańskich świętych. Domniema� nemu cudotwórcy z Afryki z pewnością spodobałoby się to docenienie jego nieskromnej osoby, zwłaszcza, że nigdy z chrześcijaństwem nie sympatyzował, a wręcz przeciw� nie. Próbował zdementować legendę Apulejusza sam św. Augustyn, ale bez sukcesów, gdyż nawet w XVI wieku wspominano nadprzyrodzone zdolności pisarza. Badacz
27
demonów, Delancre, w Traktacie o niestałości demonów wspomina, że Afrykańczyk miał zdolność zamiany w ko� nia, osła i ptaka, że nie imały się go miecze, że mógł stać się niewidzialny, że miał na swe rozkazy różne demony… Oprócz tego Apulejusz był jednym z najświatlejszych umy� słów epoki. Niezmordowanie zbierał różne informacje o świecie, osobliwości, starożytności, fakty naukowe (np. o życiu zwierząt morskich, które sam obserwował), znał świetnie grekę i łacinę, pisał zarówno prozą, jak i wierszem. Oprócz mów, ułożył także rodzaj encyklopedii – Quaestiones naturales, komentował dzieła Platona, przekładał z greki, ale dla nas najistotniejsze jest to, ze był wnikliwym obser� watorem życia codziennego. Znakomitym tego wyrazem są wielokrotnie wspominane Metamorfozy, albo Złoty Osioł. Nie tutaj miejsce na omawianie treści utworu, czytelnik może skorzystać ze znakomitych polskich przekładów, ale warto przytoczyć chociaż zarys fabuły. Otóż Zloty Osioł to historia pewnego ciekawskiego młodzieńca Luciusa, który wysłany przez ojca w podróż w interesach, dowiaduje się o pewnej czarownicy, Pamfili, mogącej za sprawą magicznej maści prze� mienić się w ptaka. Chcąc spróbować tej sztuki uwodzi słu� żącą Pamfili, lecz ta wykrada nie to pudełko i nasz pechowy młodzian zmienia się… w osła. Niewielka to po prawdzie zmiana, lecz uciążliwa dla Luciusa, gdyż przy całej swej „osło� watości” zachowuje umysł ludzki, choć bez daru mowy. Na� stępujące później nieszczęścia są wynikiem albo przypadku, albo, i to częściej, niepohamowania Luciusa. Do zguby wiodą go ciekawość, lubieżność, łakomstwo, zwykła wreszcie głu� pota, ale na szczęście wszystkiemu patronują, wszechobecni w utworze, bogowie – Śmiech, czyli Gelos, i Amor. Lucius zatem odzyskuje ludzką postać. Odzyskuje ją na procesji ku czci Izydy, po zjedzeniu róży. Symbolika tego kwiatu, zako� rzeniona w orfizmie, jak też i pewne wzmianki w utworze, skłaniają nawet do twierdzenia, że Metamorfozy są utworem o wymowie mistycznej, religijnej – niejako zapisem symbo� licznej wędrówki duszy ku oczyszczeniu.
28
Nie zachowało się wiele z bogatej twórczości Apulejusza, ale na tyle jednak dużo, żeby przekazać nam obraz człowie� ka nietuzinkowego, który żył życiem epoki, dla którego wszystko, czym żyli współcześni, było ciekawe. Idealnie godził magię z naukami przyrodniczymi, miłość i frywol� ność z religią, literaturę filozoficzną z romansem zbójeckim, słowem był człowiekiem wielowymiarowym, a przy tym wciąż reprezentatywnym dla epoki. Filolodzy mają pro� blem z Apulejuszem. Nie bardzo wiadomo, gdzie go można zaklasyfikować. Czy jest przedstawicielem kultury wyso� kiej, czy może niskiej? Czy mieści się w „Ikonie-antyku” ta „ikona” swoich czasów? Oczywiście używam tych termi� nów metaforycznie i z przymrużeniem oka, niemniej sama kwestia jest poważna. Nie wiadomo dokładnie kiedy, ale w pewnym momencie antyk przestał być epoką żywych ludzi, przestał być postrzegany jako świat wielowymiaro� wy, winnymi tego są paradoksalnie ludzie o najczystszych intencjach, niemniej pod patyną wieków ginie nieuchron� nie to, co kolorowe i typowo ludzkie. Nie potrzeba do tego nawet wielu lat. Potrzeba natomiast „czystych” intencji, które „oczyszczają” daną epokę, czy nawet danego pisarza z cech nieprzystających do „legendy”, w ten sposób powsta� je Ikona w sensie świętego obrazu, który stanowi łącznik pomiędzy pokornymi odbiorcami i ubóstwionym. Ale, jak przestrzega Kundera w Zdradzonych testamentach, owo uświęcanie rzuca na literaturę Kastrujący cień świętego Garty, cień, który staje się zarzewiem śmierci. Zaczyna się całkiem niewinnie, od pominięcia jakiegoś autora, od uzna� nia jednego za ważniejszego od drugiego, później pomija się w przekładzie bardziej nieobyczajne fragmenty, bardziej gorszące wiersze, w końcu ludzkość zapomina. Z żywych lu� dzi zostaje złote tło. Niby nic, takie rzeczy po prostu się zda� rzają, ale mimo wszystko warto się nad tym pochylić, zanim ktoś o czystych intencjach nie wykastruje nas w ikony.
M
Urodzona w 1985 roku. Filolog, au� torka dwóch to� mów wierszy: Radiowidmo (BL 2009) i Do rozpuku (WBPiCAK 2010). Mieszka w Warszawie.
to
ko ł
ys
an k
a
Wesele na helu c
zą łys
ni a a
a an s ły
ko
a tyczn n a i rom n a a n
o ik n a lasycz k i n a i mogę się stoczyć jak walka uliczna w izby wytrzeźwień i pokoje widzeń do białego ranka idąc godzinami żaden to przyśpiew i żadna poświata marynarze i kurwy umarli dla świata rzucając fajerwerki w ciemno i na straty wieńce weselne wieńce pogrzebowe na dworce w ruinach i dworce w budowie urodzeni mordercy umarli poeci dalecy krewni i bliscy dalecy
33
wszystko co będzie inaczej być nie może co nie idzie po myśli niech idzie na noże i wszystkie pokoje z widokiem na morze fotel coraz głębszy i noc coraz dłuższa w hararze weimarze los ślepy zaułek weimar i harar to jasny przytułek i niepewny przesmyk na wysokiej fali gdy wóz drabiniasty będzie jakubowy z diabelskim kołem jako zapasowym karuzela z madonnami i zaklęty krąg w procesji pochodzie po słońca zachodzie zaczynając od ulic i kończąc w rynsztoku znaleźć ciepło w szmatach i modlitwie spokój nocny pociąg do rana i według rozkładu z bólu do białości wyłamując palce z cynku i ołowiu żeby związać końce wieńce weselne wieńce pogrzebowe dworce w ruinach i dworce w budowie szpitale bez lekarzy lekarze bez granic z szybkością światła jak wół ociężale i ostatnie słowa grają pierwsze skrzypce
34
orkiestra bezdomnych i dziecięcy chór wyprawują dzianety korbety i susy misterne flety dudlą menuety mały konik polny dudli w swój organek no i co z tą poezją no i co z tą polską no i co robi poezja asiu ssie fontanny pnijcie się pnącza trujące walki kogutów i potoki rwące spienionego języka kwieciste wiązanki płynna mowa ciekły hel szumi las huczy las diabeł kłania się nam w pas trąbka bęben bęben trąbka wiersze łzawe wiersze krwawe piórem wiecznym wiecznym piórem które się rozkręca i skręca któremu się przeczy żeby potem sfiksować w ostatnim z narzeczy na gazowej płytce wywołując duchy na gazowej płytce tańczą karaluchy co nie idzie po myśli niech idzie na noże
35
i wszystkie pokoje z widokiem na morze do białego ranka idąc godzinami po kolana w wodzie a duch nad wodami gdy czarny scenariusz pisze się latami wciskając po kolei klawisze pianina na węgiel sczernieje na kość wybieleje parą się rozwieje w końcu i na helu w tańcu i na balu o głodzie bez tlenu wesele na helu
Słońce na medal więc kiedy wchodzę na królewski trakt kiedy wpadam w nastrój podniosły i zły kiedy dudnię jak pociąg nad stadem łabędzi jak przepiękny myśliwiec żywy symbol zniszczeń stalowa konstrukcja żeby w zimnych obłokach i kosmicznym pyle widzieć kobiety które śpiewają na torturach zapewne dusząc się w swoich łabędzich szyjach albo rzucają na wszystko jak rożen na ruszt gdzie kończy się sprężyna gdzie zaczyna nóż to myślę że w piekle albo widłach rzeki te walkirie i ważki z kwiatami w jednej zniczem drugiej ręce papierosem w ustach spóźnione na własny pogrzeb kobiety które nie napisały w życiu ani jednej linijki które je wciągały albo pisały tylko po to żeby choć przez chwilę oddychać przez powietrzne trąby
37
a nie mogąc być człowiekiem stać się dynamitem grzejąc w pożarach drugą wolną dłoń i wybaczając jak joanna d’arc której żadna siła nie ściągnie na ziemię ziemię ciemną od ziaren sporyszu ziemię świętą jak inkwizycja tak samo przeklętą jak i obiecaną na której pracuje się dalej w ciszy na potrzeby jakiejś dalekiej wojny dolewając oliwy i paląc w kominku a więc gasnąc przy świecach żeby w blasku czytać myśląc o ziemi wykopanej ze wszechświata wysadzanej drogimi kamieniami przez wojsko więc tak jak kobiety nie mogąc pisać na stole zawsze ryjąc w drewnie i dobrze wiedząc że wszystkie te książki pójdą kiedyś za grosze w podziemnym przejściu wszystkie książki i obrazy od deski do deski sielskie helskie i anielskie jak kobiety zjadą kiedyś pod ziemię zwyczajnie się stoczą jak uliczna walka jak walka duchowa w ramiona władzy albo kanałami do białego ranka idąc godzinami w siną dal gdzie ruja ciemne wody toczy wzdłuż starych latarni morskich latarni mrocznych jak dworzec kaniowski jak kobiety na dworcach które straszą ruiną nie tylko jesienią
38
smutne jak semafory w deszczu kobiety śluz tej ziemi wyrosłe jak fontanna biedne kobiety brały mnie za swoje ostatnie życzenie z wędzidłem w ustach więc zupełnie jak w gniewie czarnym worku na głowie architektura do rozbiórki muzyka pod młotek i wszystko dla kobiet na zachętę w galeriach te wystawy do wiatru dla kobiet na których jakoś tak zawsze i po prostu zawsze wszystko się kładzie głębokim cieniem (ta ciemność to nagrobek który kryje ziemię)
Język
maszynowy
40
jestem który jestem atrament topiąc w świetle z hukiem zapadną się bruk i kolejowe tory woda wypłucze ziemię i piasek spod jezdni i będą dziury od chodnika do chodnika głębokie na trzy metry szerokie na pięć dymniki iluminatory świetliki i okna cień wieczny febra głód pod twoim dowództwem panie z koszulą w zębach i twarzą do ziemi tylko skazy krwotoczne i białe naloty zaćma i jaskra tylko wiersz poleceń żadnych umów i zleceń nawet warty honorowej przy grobie nieznanego pijany chłopak klęka przede mną żeby zrobić mi laskę żadnej umowy o dzieło mógłbym wyciąć sobie w piersi małe okienko żeby wyszła ze mnie panienka poronić dzieciątko imieniem jezus poczuć ciepło w środku i patronat medialny pod twoim dowództwem panie jestem strażnikiem gołąbka
41
małym służącym z widelcem wygiętym jak kieł i dopiero na końcu tego kła mam odrobinę sympatii mógłbym nastroszyć brwi żeby mówili mi światły z ręką na sercu i sercem na dłoni wznosząc klucze do nieba albo chociaż lampę kaganek ogryzek świecy albo chociaż knot jedną małą zapałkę niedopałek siarnika króciutką bajkę jak kot palił fajkę trującą fajkę i łagodny dym śni się rozjaśnia i jaśnieje krzyżując szyki mieszając języki w obłokach dymu jedna tylko wieża w obłokach dymu jedna tylko wiara jasna i świetna daleka od burz przyszłość przyszłość jak świecy spalonej ostatek śni się baśnie tleje gaśnie śni się baśnie andersen śpi się jeszcze nad książkami ale technika idzie naprzód budząc lęk koła są młyńskie a ruchy diabelskie mięśnie zbite a włosy skłębione garnki tłuczone a tłuczki do mięsa
42
i klucz do nieba wynaleziony przez ptaki pod twoim dowództwem panie za skowronkami są wędzarnie jest jurata nieskończona krucjata język maszynowy i światła betlejem nad morzem gdzie wylewa się schody a kontynent mieni się nazwą europa światło powinno grać a morze świecić piekłem byłoby zachować ciało kiedy negatyw z fantazją zmienia kolory i kierunki kiedy zmienia moje sukienki kiedy idzie się samemu kiedy idzie się z dymem w chmurach się jedzie bałwany są i strach jest minorowy molowy w każdej tonacji nie do utrzymania w żadnej
Dada pamiętam konika zostawionego przez dada bo robiło się jaśniej i robiło się straszniej a myśmy widzieli kino grozy w słońcu w rytmie bicia pałką rytmie bicia serca a myśmy przeżyli chwile grozy w słońcu jak klajster co zamyka oczy i robi się jaśniej gdzie robi się jaśniej i czy robi się straszniej i czy wzbudza lęk co czyta przez ramię ze skoku napięcia robiąc skok stulecia na granicy błędu nad poziomem wody od pasa w górę samolot jak palec gdy wszystko się jednoczy i militarnie jak trzeba gdzie chowa się broń gdzie mówi dobranoc gdy robi się jaśniej i robi się straszniej ocean rafinuje ponad mililitry ocean buzuje w metry kwadratowe wyrazy szacunku wyrazy współczucia bez żalu bez czucia już łącząc wyrazy ludzkie szczątki organki i zręby narracji i winda się telepie między klatką zsypem trzęsie nami dybuk między dniem a świtem
44
świeczkę małej dolly frankenstein ogarek żaden to sobowtór podwójny wędrowiec z zapałkami na krzyż żeby ogrzać dłonie żeby zatrzeć ślady jakim palindromem na krzyż i kapliczkę na ślepo we śnie drogą okrężną żeby było jasno okrężną drogą żeby było cicho żeby było licho podwójny wędrowiec drogą licznych złudzeń plam błysków i fal iluminacji kulminacji w tańcu mięśni i fal w ciele topielca jak topielców stu walcząc ze sobą wiruje jak wiatrak jak w słowach piosenki cyrkowo magicznie jak nożycoręki i palindromicznie jak połykacz ognia jak połykacz wody ciąg sylabizacji wir opalizacji pod kopułą cyrku i osłoną nieba gdzie burza oklasków znaczy gradobić pod kopułą cyrku i tytułem dada gdzie przychodzi żegnać zwykłym hi lub fi świta dnieje kogut pieje
K
Urodzona w 1992, pochodzi z Ełku. Studentka dziennikarstwa public relations i marketingu me� dialnego na Uniwersytecie War� szawskim i Szkoły Głównej Handlowej. Laureatka wielu ogólnopolskich konkursów po� etyckich. Debiutowała publikując cykl drążenie w antologii Połów. Poetyckie debiuty 2010 wydanej przez Biuro Literac� kie. W 2011 r. zdobyła główną nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina, w tym roku ukazał się jej debiutancki tomik poetycki rdzenni mieszkańcy.
chrupanie dochodzi z ciała panny nierozsądne celebrują przed lustrem święto zmarłych. przesuwają palcami po kręgosłupie, głaszczą wyboiste plecy. w przypowieści ich ciała są jak lampy bez oliwy. ciemne, ale dziewiczo czyste. skrzypienie kości – stare szafy i baśnie. to wszystko brzmi jak dzieciństwo odtwarzane z zarysowanej płyty. na pęknięciu jest fragment o ciastkach i wszystkim, co niespróbowane, nietknięte. tu zatrzymuje się dźwięk. szarpie. wyśmienita zabawa! wołają dzieciaki grające w kostuchę-obżartuchę. z chirurgiczną precyzją rozgniatają widelcem truskawki, łupią orzechy. jest środek lipca i język staje się suchą bryłką mięsa. skwar podgryza skórę, a wszyscy wierzący w tłuste lata mówią, że rzuca się na nią jak pies na kości. panny rozsądne chodzą w tym czasie na potańcówki, piszczą z uciechy i przeżuwają jak gracje. na ich udach można zbudować kościół.
49
stolico mądrości, niesiemy ci kości pozwoliliście temu łobuziakowi na zbyt dużo. dostawał przygryzione do krwi języki trzylatków wbiegających na chór i spadających z hukiem jak nadgniłe owoce. żywota twojego cedziły matki najmil� sze, matki przedziwne, gdy gruchotały im łapki. sine plamki długo nie odpryskiwały ze skóry. w końcu zazieleniły się, a raj, stare próchno, wybuchnął i śmiał się jak wariat. nie zostawię nic, czym wzgardziłby ból powiedział, oddając wszystkie połamane nogi ze szpitala i chlustające kobiety. a ból żarł, żarł jak oszalały. to stara zabawa – szukanie okruchów. tylko skromni i cisi wiedzą, że tu nic nie ma. mają w sobie stal, która nie pozwala klękać.
50
tu odpoczywamy tę bajkę powinnaś pamiętać: o świętej, której włosy rosły nawet pod ziemią. podobno były długie jak czekanie na krew miesięczną. jakiś mały odprysk życia, ciekawskie stworzonko, które zaciska piąstkę i dobija się. rozciskanie bryłek gruntu i ssanie wilgoci – oto jego insygnia. złożone w miejscu, przypominającym leżak nad podziemnym źródłem, lśnią. tu wylegują się wygnańcy, marnotrawni młodzieńcy i pannice niosące koszyczki z resztkami owoców. piknik, piknik, przychodźcie!
P
Niczego nie lubi i niczym siÄ™ nie interesuje.
7 lat młody i głupi wziąłem rewolwer chomikowany przez dziadka od wojny do kolacji nie wróciłem na śniadanie inka skręt z siana z chłopakami pod blokiem patrzcie mam spluwę to rewolwer jak będę się golił to zabiję nim żonę gdy jej brzuch zacznie górować nad siedzeniem lekarz powie tam – dziecko ale skąd mam wiedzieć co on może mi zrobić zanotuje ten chłopak jest szalony ten chłopak jest bombą
55
Ikoniczność miasta
Zdarzyło się powiedzieć Louisowi Marinowi: „musicie spoj� rzeć na miasto, aby dotrzeć do jego prawdy”*. Spojrzeć z ze� wnątrz, zobaczyć portret miasta, panoramę. Zobaczyć miasto z perspektywy odległej. Wyjść z roli i przestać być sobą – mieszkańcem, stać się obserwatorem. Zobaczyć, co „oznacza” miasto. Co znaczy miasto, już bez cudzysłowu, bo pytanie jest zbyt istotne, żeby obarczać je ciężarem niepoważnego przytocze� nia. Dworzec Wschodni, Lublin. Miasto ciemne. Pociągiem do Warszawy jedzie się prawie trzy godziny, do Krakowa – nie wiem, kiedyś jechałem siedem. Duże mia� sto, duże miasto wschodnie, uniwersyteckie i nic poza tym. Lublin – miasto, w którym inspiracja czeka, czai się i wypeł� za w postaci historyjek na biletach. Miasto ciemne. Władysław Panas napisał o nim, że jest plac. Plac ma kształt oka i podobno jest centrum świata. Tak mówił Lubli� ner, a Lubliner nie lubił się mylić. Na jego grób przyjechał sam Ashton Kutcher – gwiazda – a jeśli gwiazdy przyjeż� dżają na grób uczonego, należy pokłonić się przed jego nie� omylnością. Czy jednak Widzący z Lublina był nieomylny, nie wiem. Wiem tylko, że gwiazdy spadające na ziemię miasta ciemnego są znakiem – rzeczywiście może być ono centrum świata, a na pewno mojego. Mój świat jest mały i mało ma ikon. Wprawdzie myślałem kiedyś, że książka może być ikoną. Myślenie to przyją� łem nawet na pewien czas, ale porzuciłem je po lekturze współczesnego dzieła młodego poety. Książka nie ma nic z ikony, to odzwierciedlenie idei. Innych pomysłów na ikonę nie mam – poza jednym. Dosłownym. Pamiętam ikonę. Obrazek. Obraz z dzieciństwa, malowany na desce, pożółkły. Obraz magiczny, życie ratujący w sposób fundamentalny. Ikona ro� dzinna, zdobycz. I bynajmniej nie w ujęciu religijnym, gdyż odkąd pamiętam rodzina moja daleka była od ortodoksji. Ikona rosyjska przywieziona przez przodka z Krymu, w po� łowie XIX wieku, z wojny rosyjsko-angielskiej. Jak trafiła w
* L. Marin, O przedstawieniu, Gdańsk 2011, s. 249.
57
jego ręce, nie wiem, wątpię jednak, że w sposób uczciwy. Żółto-pomarańczowa Bozia z Dzieciątkiem na rękach. Po� stać pozbawiona wyjątkowości, czarno-granatowa, nie� pokojąca. Trzymająca dziecko nimbem opromienione, ona sama zaś zagadkowa. Hermafrodyczna, o rysach delikatnie kobiecych, przyprószonych zarostem. Bozia, czy Bóg ojciec? – do dziś jest to sprawa nierozstrzygnięta. Delikatność tej postaci połączona z jakimś nieokreślonym zdecydowaniem, epatująca spokojem. Spokojem dziwnym i napawającym podejrzliwością. Jako dziecko, myślące kategoriami prosty� mi, nie byłem w stanie jej zrozumieć, mówiłem „Pani Bóg”. I ta Pani Bóg trzymająca dziecko okazała się amuletem szczęśliwym dla mej rodziny. Zaczęło się już na początku, bo po powrocie z wojny z Bo� zią w sakwie prapradziadek dostał włości. Mówiło się, że za bitność i odwagę, co szanuję. Pomogła mu więc zyskać chwałę i wieczność. Jego synowi pomogła uratować życie. Naiwnym jest ten, kto przywozi z wojny pomalowaną de� skę. Bo ikona w sensie formalnym nie jest niczym innym – drewno – farba. Pradziadek naiwnym bynajmniej nie był i przywiózł deskę w złocie. W złotej szacie, której nigdy nie widziałem, podobno pięknej, podobno wyjątkowej, a we� dług pamięci rodzinnej, równie imponującej co złota szata Matki Boskiej Częstochowskiej. Najpiękniejsza i najzłotsza pod słońcem, wspaniała hyperoche. Kiedy pradziadek mój – syn prapradziadka – znalazł się w transporcie podłym i nazistowskim na ten ciemny Majda� nek, szatą złotą udało się babce przekupić niemieckiego ofi� cera, który zrobił wyjątek od mordu i wypuścił go pokątnie. Dziadek wrócił i ukrywał się w stodole. Z włości do stodoły, odarcie z godności, cena życia. Dziś ikona wciąż jest. Już bez wartości, odarta i naga. Ikona sczerniała i hermafrodyczna, do dziś nie wyjawiła swojego sekretu: czym jest? Jakiej płci? O jakiej mocy konkretnej? Nie wiem i pewnie nigdy nie będę wiedział, ale na pewno jest nimbem, na pewno jest świętością.
58
Mówiłem – Lublin, miasto ciemne. Miasto, w którym słoń� ce zachowuje się inaczej, ledwo weń wnika, załamuje się o dachy starówki i dawnego getta. Miasto z przeszłością, wciąż nieokreślone. Hermafrodyczne. Miasto – ikona.
B
Historyk, miłośnik gór. W kręgu jego zaintereso� wań leżą również: historia sztuki, filozofia i archeolo� gia. Fotografik. Laureat ogólnopolskich konkursów poetyckich. Organizator Ogólnopol� skiego Turystycznego Przeglądu Piosenki Studenckiej Bazuna oraz Lubelskiego Przeglądu Poetyckiego Strojne w biel oraz cyklu koncertów pt. Lubelskie Spotkania z Bazuną.
IKONA Z WYSIEDLONEJ WSI Cywilizacja ma to do siebie, że przekształca przestrzeń, która otacza człowieka. Jednak są czasy, kiedy zmiany są zbyt szyb� kie. Miejsca, dla których są zabójcze. Pozostają symbole. Im udaje się przetrwać dłużej. Czasem zda� rzy się człowiek. Ktoś kto właściwie poczuje ich rangę. Przywró� ci przynależne miejsce. Cofnie dzieło niepamięci. Odwróci los. Pisząc o ikonie, chcę tu opowiedzieć o konkretnym, jednost� kowym dziele. Dziele niezwykłym – z czasu, z miejsca, z roli jaką przyszło mu spełnić – dla ludzi. Od początku. Zaczyna się od legendy. Wieś Łopienka, w sercu Bieszczad. XVIII wiek. Miejscowi chłopi, Rusini, znajdują zawieszo� ną na lipie ikonę Matki Boskiej. Powstaje kapliczka, wiek później cerkiew. Sławna na całe Karpaty. Nie ma w niej ikonostasu. Jest ołtarz, nad nim ikona. Do Pani Łopień� skiej przybywają pospołu modlić się Rusini, Polacy, Wę� grzy, Wołosi… Potem była historia. Dla Bieszczadu szczególnie okrutna. Wieś przesiedlona w 1946. Na wschód odjechało 326 mieszkańców. Pozostało kilka rodzin, których los do dziś nie znany. W 1949 r. chłopi, na furmance, przewożą ikonę wraz z ołtarzem z Ło�
63
pienki do kościoła w Polańczyku. A potem – już tylko zapomnienie. Butwiejące drzwi. Krusze� jące ściany. Zawalony dach. Rozebrana posadzka. Schronie� nie dla pasterzy i owiec przed wilkami. Lecz pojawił się człowiek. Olgierd Łotoczko – historyk sztuki, studencki działacz turystyczny. Podjął prace, które zabezpiecza� ją cerkiew. Gdy zginął w górach Hindukuszu jego dzieło pod� jął lubelak – Zbigniew Kaszuba. Rozpoczyna się odbudowa obiektu. Cerkiew zaczyna wyrastać z pokrzyw wyższych od człowieka. Pomogli studenci, harcerze oraz miejscowi. Wśród tych ostatnich byli bieszczadnicy, zwani też zakapiorami. Oni, choć na co dzień nie zawsze było im z Bogiem po drodze, brali kamienie i wnosili je 3 km, ścieżką pod górę… Jeszcze w 1971 r. Jerzy Harasymowicz tak pisał o Bieszczadach: Czernieje kadłub gór spalony stado wilków w rekwijach się ćwiczy pod nogami wiatr przewraca stare księgi pisane czerwonym patykiem cyrylicy… A już w 1976 lubelski zespół Wątli Kołodzieje śpiewał pieśń Jej twarz: Polsko-ruska Madonna polsko-rusko-cerkiewna z gorejącego złota z żywego drewna i srebra… Bieszczady zaczęły się zmieniać. Wychodzić z zapomnienia. Starano się zrozumieć historię. O niczym nie zapominając, spróbować znów zobaczyć brata w drugim człowieku. Aż wreszcie artystka z Cisnej – Jadwiga Denisiuk – napisa� ła kopię wizerunku Łopieńskiej Madonny. Powracała ikona na swe dziedzictwo, w 2000 roku, prowadzona przez tysięcz� ny tłum. I znów, jak niegdyś, spotykały się dźwięki różnej mowy. Spotkali się ci stąd, z tymi, którzy na tę okazję powró�
64
cili. Niektórzy po raz pierwszy – by uczyć się na pamięć, na nowo, swej ziemi. Tam, wtedy, starła się największa blizna wojny. Łopieńska ikona, rzeczywista, ocalona, była dowodem i świad� kiem powstania tej blizny. Urastała do rangi jej symbolu. W chwili gdy symbolicznie powróciła do Łopienki znaczenie jej uległo przemianie. Teraz, wyrosła z tego co było, jest zna� kiem, pomostem – do nowej kultury, nowej tradycji, współ� tworzy nową legendę tych ziem. Odbudowana cerkiew w Łopience ma drzwi otwarte w dzień i w noc, przez cały rok. W niej ikona Matki Boskiej Łopień� skiej. Znak powracającego w Bieszczad życia. Przyciąga. Tu spotkania – wspólny śpiew – znów w kilku językach. Cza� sem pielgrzymki z drugiego krańca kraju lub spoza granic. Msze za Ludzi Gór. Ekumeniczne. Utracony świat Bieszczadu patrzy na przychodzących do świątyni, patrzy z zarośniętych tarasów pól wsi Łopienka. Ale, razem ze zdziczałymi jabłoniami, kwitnie nowy świat – świat bieszczadzkich ludzi, świat turystów, którzy przyjeż� dżają tu raz, by potem jedynie powracać. Łopieńska ikona znów jednoczy ludzi.
Co roku w Łopience (Jan Szelc z Sanoka) Co roku słońce przez okna cerkwi rozjaśnia ukłonem twarz Madonny która ikoną łączy dwa krzyże
65
Co roku jesień z pielgrzymką do Niej spłaca złotem długi i choć dzwonnica jeszcze milczy serce Matki bije Lud pomny Jej cudów z celebrą kapłanów przynosi prośby a Chrystus Bieszczadzki orzechy laskowe w torbie podróżnej od Korbani On dźwigał grzechy obu narodów w cierniach tarniny i nam Odpust w Maryi
66
S
Urodzony w 1986 roku. Mieszka w Ostrołęce. Doktorant Wydziału Po� lonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył studia licencjackie z filozofii w Insty� tucie Filozofii i Socjologii UW. W ramach pracy doktorskiej bada twórczość Cypriana Norwida i Josepha Conrada w ujęciu kompa� ratystycznym. Krytyk literacki, studia poetyckie publikował m. in. w „Tekstualiach”, „Literacjach”, „Wakacie”, „Wyspie” i na stro� nach Biura Literackiego. Poeta, autor sześciu tomów poetyckich, w tym najnowszych: Manetekefar (2009), Kamienie – Pieśni na pożegnanie (2010), Dormitoria (2011) i AltissimumAbiectum (2012). Jego wiersze przełożono na bułgarski, serbski, czeski i sło� wacki. Laureat nagrody im. Władysława Broniewskiego. Jest autorem bloga „Państwo labiryntów”. Od 2009 r. członek Związku Literatów Polskich.
Preludium Kto cię tak przeraził, biedaku? Czemu drżysz? Słowa, które tu na ciebie oczekują, nie uczynią ci krzywdy, nie spustoszą twojego domu. Tu nikt cię nie okłamie, nie podniesie na ciebie swej ręki, nie strąci do przepaści. Dziękuję, że zwlekałeś ze swoim przybyciem. Dzięki temu mogłem odpowiednio się przygotować: zastawić stół, znieść lampy z pokoi, ogrzać salę jadalną. Wzruszony otworzyłem nawet labirynt. Nie mylisz się – nie robiłem tego na darmo. To wszystko dla ciebie i dla twoich dzieci. Usiądź, proszę, obok mojego ojca. Doprawdy, dziękuję, że zwlekałeś ze swoim przybyciem. Pozwól mu, niech pokaże ci fotografie tych, których zabrakło i tych, których obecność została nam oszczędzona. Ja za chwilę wrócę: zgarnę śnieg sprzed wejścia, zapalę latarnię i napiszę wiersz. Będzie z nami rosnąć, na pewno dostrzeżesz, jeśli przekwitnie. Z pewnością go zapamiętasz. Co za zysk z zapomnienia, jeśli tuż po nim – śmierć?*.
* J. Brodski, Piosenka, tłum. S. Barańczak.
Andriej Rublow: nigredo Nie rozumiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię. Rz 7, 15
Co sprowadza cię do nas, śpiących po pogrzebie? Matka właśnie zasnęła nad zeszytem ojca. Światło ścina jej palce – tak dnieje bez końca
71
struga wody i śniegu. Ikon zdjęty z siebie. Co zwiodło cię tu do nas, pachnących żałością, z czernidłem w marynarce, aniołem i ptakiem? Na wiele już za późno, łóżko wzdęte ogniem: dzielę chleby jak piasek i podaję gościom. Twoje ciało, Andrieju. Linia nakazuje równać szczątek i ziemię, wbić znak aż do wewnątrz. Twoje ciało zuchwałe, które przywołujesz, by drętwiało od łodyg i przelało ciemność, zostawia ślad na rękach. Bóg twarze splątuje i rozrywa nad źródłem. Widzi. Nadaremno.
Andriej Rublow: albedo powtórzyłeś nienawiść więc oto i nienawidzę. umierasz nago na śniegu perłą przebijam ci oko.
Światło poranka Plagi jeszcze powrócą, przyjdzie pojednanie z wszystkim, co powtórzone, co stawiane u drzwi, stora zimna od dotknięć, skóra gorzka od drwin: rodzi się syn człowieka, trwa zmierzch w Kanaanie. Nie będzie żadnych godów, niweczę nadzieję: jestem hańbą obrazu, nieprzebaczone jest wieść ikonę ku śmierci, krzykiem przerywać chrzest. Bądź pochwalon lub wybacz. Cały niech bieleję.
72
Uwielbiłem, Andrieju, to nieprzeniknienie, które wiąże języki złym i dobrym duchom. Andrieju dobrotliwy – co oświeca ziemię, gdy rzeczy kochających od miłości głuchną? Zostałem pokochany, mija czas widzenia, więc mylę krew z osobą i rozjaśniam truchło.
Andriej Rublow: rebis Pustka jest jedynym rywalem boga. Kiedy on mówi, głos rozbija się o nią i powraca strzaskany. J. Grosjean, Chwała
Stworzono nas oddzielnie, czerń rozcięto w promień, grzebano w ciepłych słowach jak martwe przyczyny, nikt nie wskazywał drogi, zranienia, krainy, mnie ścigały wyrocznie. Nie zbliżaj się do mnie. Wybacz, jeśli zbyt wiele oddawałem tobie uległości niezdolnej prześladować obraz, nią pożerasz sam siebie, a najczystsze dobro chce pomścić twoją wierność ikonami w grobie. Andrieju, niech ten lament cię nie zatrzymuje, na co Bogu przeźrocza, które plamią oko? Czy zatrute źrenice są tym, co związuje źródło, śmierć i zasłonę w owoc albo w topór? Zabierz deskę, Andrieju, niech nas nie przejmuje nieludzkie swoją mocą, ludzkie mrące w mroku.
73
Andriej Rublow: opus magnum Śmierci, śmierć cię czeka. J. Donne, Sonet X
Tak dalece zmieniony, niepodobny sobie, nieludzki, niejednaki: ciało w obcym domu, nie chciałem byś zrozumiał, że ktoś się dokonał w nas samych tak, jak ojciec. Że ktoś to opowie. Czyjś ciepły głos jak klangor ptaków padłych w locie wyśmieje tę elegię, która nas kaleczy, i stanie sam nade mną, bym jasno złorzeczył, wysłucha mnie uważnie, piękny od odrodzeń. Odejdź, proszę, Andrieju, przyniosłem tobie śmierć, nie należy topielcom kłaść ikony na twarz, obrazy nie przemyją ciemności, którą przejść oznacza nie zmartwychwstać, spłonąwszy w drugi blask, przebacz ten jęk, malarzu, wróć, by oddać Mu cześć dłonią suchą jak proso, zgiętą w rodzinny strach.
74
Suita Nie bój się, najdroższy, on już odszedł. Przez wiele lat nie będzie zdolny tu powrócić. Czy nikt ci nie mówił, że poza mną jest tu jeszcze ktoś inny, łotr o mojej twarzy, głosie i rękach? Nie powinieneś być naiwny, nie każde słowo u początku było chlebem. Pamiętam, jak wiersz zwiódł moich braci, jak uczynił z nich puste naczynia i zabrał ze sobą na południowy wschód. Wiele nocy płakałem nad ich rozerwanymi łóżkami. Chodź do mnie, wytrę ci krew z twarzy i z ramion. Przestań już się krztusić, nie jesteś dzieckiem, które nie umie myśleć o końcu, musisz się uspokoić. Zdejmij ubranie, załóż tę marynarkę, a ja przygotuję posiłek i zaproszę moją matkę. Poznasz kobietę, która nauczyła mnie nieśmiertelności w oczekiwaniu. Przez wzgląd na nią dziękuję, że zwlekałeś ze swoim przybyciem. Moje życie się przeciągnęło. Zimno podobne do zimna, czas – do czasu*.
* J. Brodski, Ekloga czwarta (zimowa), tłum. S. Barańczak.
M
Urodzona w 1979 roku w Pile. Poetka, krytyczka, redaktor� ka. Wydała trzy tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (Kraków 2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (Kraków 2007, nominacja do Na� grody Literackiej Gdynia) i Wylinki (Wrocław 2010) oraz książkę eseistyczną Stratygrafie (Wrocław 2010). Redaktorka (razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) książki Solistki. Antologiapoezji kobiet (1989–2009). Mieszka w Warszawie.
powłóczyny w nocy, nad ranem, w dogmacie dnia nawiedził je odpust więc w pełni spustoszenia nacięte i zszyte katgutem kroczą siostrzyce = służebnice surowej reguły = natury mleczne mniszki od wcielenia z charyzmatem adoracji w aktach strzelistych drobią drobnym drukiem paniczne kanoniczki nioski mistyczne z żadną istotną sprawą nie styczne bo je matczyny monaster chwilowo odłożył połogiem bezwzględnie niezbędne boją się za oboje kto by im błogosławił w szczęśliwych wycieńczeniach ciałom przyobleczonym w nieskazitelną senność kto czciłby kiedy na czczo składają swoje wieczyste amen tu tylko przełożone = położne strzegą czystości poszytu i na nic modły przebłagalne do babek powijalnych żadnej pomocy gdy ciemna moc głodu ssie cię i mdli pomiędzy karmieniami one przez bunt tabunek przebiegły cichnącym tiptopem potulne postulantki, posłuszne nowicjuszki
79
zamknięte w klauzurze mimowolnych gestów wsłuchane w mantrę pierwiosnkowych płaczów wyzbyte kształtów wytłoczki z tłumoczkami bolesne, chwalebne, radosne zdobne w całuny pieluch w krwawe welony wenflony na pająkowatych pałąkach powłóczą pustych brzuchów baldachy zakokonione w wielorodny zakon w matriarchalny tryumf wypatroszeń
80
v
P
Urodzona w 1988 roku. Doktorantka literaturo� znawstwa na KUL. Głów� ne zainteresowania to feministyczna i kategoria cielesności wkrytyka poezji współczesnej.
Metafora ikony w wierszu Anny Kamieńskiej Ikona Chrystusa ukazuje jego Bóstwo. Jednak nie należy zapominać, że przedstawia też ludzki obraz Jezusa, wizeru� nek ciała człowieka. Idąc tą drogą, można stwierdzić, że w ikonie niewidzialny duch został wyrażony w widzial� nym ciele i że w takim aspekcie nie sposób przedstawić człowieka, pomijając jego wymiar duchowy lub cielesny*. Podobnie w swojej poezji Anna Kamieńska łączy to, co ziemskie, cielesne, z tym, co transcendentne i duchowe, pamiętając, że Bóg uświęcając człowieka, uświęca zarów� no jego duszę jak i ciało, ponieważ byt ludzki stanowi jedność**. Janusz A. Kobierski w pracy Poezja cierpienia za� uważył, że poetka w swojej twórczości w szczególny sposób dowartościowuje ciało. Wynika to z tego, że człowiek odczu� wa miłość właśnie przez nie, chociaż jest nietrwałe i przemija. Dlatego też w wierszach Kamieńskiej można
* Zob. ks. S. Bułgakow, Ikona i kult ikony. Zarys dogmatyczny, oprac. ks. H. Paprocki, Bydgoszcz 2002.
** Zob. ks. J. Bajda, Konsekracja ciała w aspekcie powołaniaosoby, [w:] Mężczyzną i niewiastą stworzył ich. O Jana Pawła II teologii ciała. Jan Paweł naucza, t. I, pod red. ks. T. Stycznia, Lublin 1981, s. 191.
85
dostrzec zakaz pogardzania tym, co cielesne, nawet jeśli jest nieestetyczne czy ułomne*. Wyjątkowy na tle całej twórczości Kamieńskiej jest tom Biały rękopis, który stanowi świadectwo samotności i cier� pienia po śmierci ukochanego męża, również poety – Jana Śpiewaka. Ciało, którego obraz wielokrotnie pojawia się w przywołanym zbiorze, posiada wymiar sakralny, a po� szczególne wiersze stanowią zapis ogromnej tęsknoty**. Żeby dotrzeć do ich istoty, należy przejść odpowiednią dro� gę. Podobnie jest ze świadomym czytaniem ikony, aby wła� ściwie odczytać zawarte w niej treści, konieczne jest zgłębie� nie jej kontekstu i symboliki. Najważniejszą zasadą kanonu ikony jest dyscyplina, która zawiera szereg wymogów oraz zakazów. Jednak to nie wszystko. Jest w nim zawarta pew� na wizja przedstawienia wizerunku danej osoby oparta na określonej tradycji***. Żeby zrozumieć poezję Kamieńskiej, jak pisał Jacek Łukasiewicz, trzeba doświadczyć czym jest „wieloraka twarz kłamstwa”, „poznać wielość cierpienia” i „wyobrazić sobie rzeczywistość własnej śmierci”****. Jest to również określony kanon, oparty na pewnej wizji czło� wieka, który posiada określone doświadczenie. Szczególną uwagę w Białym rękopisie zwraca wiersz Na sekcyjnym stole. Okazuje się, że funkcja ciała w przywoła� nym tekście jest porównywalna z funkcją ikony:
Na stole sekcyjnym na krzyżu ciało nagie od krańca po krańce rozpięte dłoń prawa biodrem przygnieciona oczy patrzące białkiem łzy zakrzepłej tak ukochany i tak upragniony
86
* Zob. J. A. Kobierski, Poezja cierpienia, „Znak” 1980, nr 10, s. 1319-1320.
** Zob. B. Przymuszała, Szukanie dotyku. Problematyka ciała w polskiej poezji współczesnej, Kra� ków 2006, s. 266.
*** Zob. ks. S. Bułgakow, dz. cyt., s. 65.
**** Zob. J. Łukasiewicz, Wiersze Anny Kamieńskiej, „Więź” 1976, nr 5, s. 87.
a już płonący na stosie odejścia od rozdartego brzucha po włos tkliwy teraz by objąć zmieścić w objęciach powietrze teraz by dotknąć dotknąć nieba*. Najdroższe ciało, nadal kochane, obecne i wciąż namacalne, po śmierci stało się znakiem słabości i przemijania. Teraz, na stole sekcyjnym, pomimo bliskości jest symbolem odejścia i przywołuje moment transcendencji. W ten sposób przyj� muje na siebie rolę ikony, która, owszem, stanowi realne przedstawienie wizerunku osoby, ale jednocześnie odsyła do tego, co poza światem materialnym. W kontekście ikony zwracają również uwagę poszczególne części utworu, które przywodzą na myśl proces obcowania ze świętym obrazem. Procedura ta polegałby na zauważe� niu samego faktu istnienia ikony oraz jej warstwy opiso� wej. Następnie odbiorca kontempluje ikonę i dzięki temu dostrzega jej symboliczną wymowę. Jest to moment, kiedy ikona ostatecznie spełnia swoją funkcję, ponieważ za jej sprawą odbiorca może przenieść się ku transcendencji. Trze� ci, ostatni element przywołanego procesu, chociaż nie wiąże się stricte z samą ikoną, nie mógłby bez niej zaistnieć. Otóż odbiorca przechodzi do bezpośredniej kontemplacji rzeczy� wistości transcendentnej. Wiersz Na sekcyjnym stole wy� raźnie dzieli się na trzy części, które można połączyć z poszczególnymi elementami powyższego procesu. Pierw� sza część, opisowa, przedstawia ciało zmarłego: „Na stole sekcyjnym na krzyżu / ciało nagie od krańca po krańce roz�
* A. Kamieńska, Biały rękopis, Warszawa 1970, s. 37.
87
pięte / dłoń prawa biodrem przygnieciona / oczy patrzące białkiem łzy zakrzepłej”. Jest to ciało nagie, obnażone. Jed� nak nie wywołuje ono poczucia wstydu. Wstyd związany z nagością pojawia się w chwili strachu przed ośmiesze� niem i urzeczowieniem osoby, jej użyciem. Obecność tego uczucia wskazuje na przekroczenie granicy, która dzieli od� słonięcie w geście miłosnym od pozbawionego wartości*. Tutaj ciało, chociaż pozbawione życia oraz nieruchome, nie jest postrzegane przedmiotowo, przez cały czas jest to wi� dzialny znak ukochanego i przywodzi na myśl te wszystkie doznania, które przyjmowało i ofiarowywało**. Jednak niezwykle istotne w kontekście ikony jest tło, na którym został umieszczony wizerunek. Pozwala ono oderwać się od świata ku bezkresowi. Dlatego jest zawsze abstrakcyjne, od� mienne od tego co tu i teraz, podbudowuje transcendencję. Sekcyjny stół stanowi tło również dla martwego ciała, które spełnia funkcję złotego tła ikony, ale jednocześnie odsyła do tego co niematerialne i duchowe, poza granice śmierci. Druga część utworu jest niejako momentem, w którym cia� ło-ikona spełnia swoją funkcję: „tak ukochany i tak upra� gniony / a już płonący na stosie odejścia”. Jest to chwila, kie� dy namacalne ciało przenosi ludzką myśl do transcendencji. Ikona zostaje na ziemi, ale człowiek, który się jej przygląda odchodzi ku wyższemu bytowi. W trzeciej części wiersza następuje kontemplacja transcen� dencji. Zostało to wyrażone w słowach: „teraz by objąć / zmieścić w objęciach powietrze / teraz by dotknąć / dotknąć nieba”. Otóż ikona łączy dwie rzeczywistości. Tę ziemską – cielesną i transcendentną – duchową. Scala je ponieważ wymyka się światu obiektywnemu. Pomiędzy rozdartym brzuchem, który odsyła do tego, co już zniszczone i martwe, a „tkliwym włosem”, nadal ukochanym i jeszcze obecnym, jest pęknięcie. Jednak w ikonie to, co odległe zostaje złą� czone. Ikona-utwór ocala jedność osoby. Zmysłowy, empi� ryczny dotyk odsyła do świata realnego, natomiast niema� terialne niebo symbolizuje wymiar nadprzyrodzony. O ile
88
* Zob. B. Przymuszała, dz. cyt, s. 105-106.
** Zob. S. Dłuski, Egzystencja i metafizyka. O poezji Anny Kamieńskiej, Rzeszów 2002, s. 67-68.
człowiek po śmierci jest podzielony na to, co ziemskie i du� chowe, o tyle w rzeczywistości ikony staje się on ponownie integralną osobą. Ikona stanowi przestrzeń, w której następuje złączenie tego, co cielesne i duchowe. W wierszu Na sekcyjnym stole pod� miotka pisze ikonę po to, aby ocalić jedność ukochanego jako osoby. Wartość ikoniczna utworu stanowi trzecią jakość w stosunku do martwego ciała i nieosiągalnego ducha, ja� kość transcendentną i realną jednocześnie.
O
Niebieski piksel, przygotoďż˝ wuje do pobrania plik pt. Gramasutra.
K
Doktorant historii w Zakładzie Metodologii Historii UMCS. Głównym obszarem jego zain� teresowań są współczesne spo� soby popularyzowania historii ze szczególnym uwzględnieniem gier planszowych. Zawodo� wo od bieżącego roku prowadzi Fabrykę Gier Historycznych – lubelskie wydawnictwo gier planszowych.
Głos w kwestii „kultury obrazkowej” na przykładzie „rewolucji ikonicznej” we współczesnych grach planszowych
W rozważaniach nad współczesną kulturą przynajmniej od połowy XX wieku upowszechniła się formuła „kultury obrazkowej”. Można przyjąć, że pierwszym tego powodem była ekspansja mediów ekranowych. Z czasem jednak oka� zało się, że to dopiero jedynie fragment przemian, które za� chodziły wraz z rozwojem technologii komunikacji. A jednak zmiany, które w rozmaitym kanonie sygnalizowa� ły „przejście” (powrót?) od kultury pisma do kultury obraz� kowej, skojarzono na stałe z nowymi technologiami; ogól� niej rzecz biorąc – z procesem informatyzacji. Nie będę w tym momencie odwoływał się do poszczegól� nych koncepcji, odnoszących się do tej przemiany. Dość po� wiedzieć, że trwająca po dziś dzień dyskusja, pod wieloma względami przypomina tę z okresu powstawania pisma*. Niemniej, bez względu na zajmowane stanowisko, niemal wszyscy analizujący wspomniany temat odwołują się do tzw. nowych technologii, jako głównego czynnika zacho� dzących przemian. Przywoływana w tym kontekście „ikoniczność” współcze� snej kultury nie ogranicza się jednak do zjawisk związanych z najnowszymi technologiami. Mimo że inne dziedziny pozostają często pomijane w analizach, możemy zauważyć pojawianie się przedstawień obrazkowych w coraz bardziej zróżnicowanych obszarach. Uwydatnienie tej kwestii umoż� liwia tym samym pełniejsze spojrzenie na omawiane zjawi� ska, rozluźniając nieco połączenie ikoniczności z technologią cyfrową. Postaram się, w jak największym skrócie, przybliżyć specy� ficzną sferę medialnej aktywności, w której dość wyraźnie objawia się ekspansja kultury obrazkowej. Oto gry planszowe, które przez ostatnie kilka dekad przechodzą swoisty renesans, stanowiąc coraz bardziej popularną formę intelek� tualnej rozrywki. Jednocześnie stanowią medium, którego, po przeszło trzech tysiącach lat historii, nie łączy się z nowy� mi technologiami. Można wiec rzec, że rozwój tego rodzaju praktyki w latach bezwzględnej dominacji gier elektronicz�
100
* Dość wspomnieć tutaj rozważania Platona z Fajdrosa, czy też stosunek jaki do pisma żywili starożytni Celtowie.
nych, wydaje się zjawiskiem nader zaskakującym. Historia gry planszowej sięga czasów starożytnych*. Dla po� trzeb artykułu ograniczę się tu jedynie do przełomu XIX i XX wieku, kiedy ponownie wkracza ona na salony europejskiej rozrywki. Jeden z najważniejszych ówcześnie tytułów to gra Landlord’s Game wydana po raz pierwszy w 1904 roku i znana do dziś jako Monopoly**. Kolejny słynny model to np. Scrabble, powstałe w okresie II wojny światowej. Warto też wspomnieć o stworzonej w 1943 grze Hodowla zwierzątek polskiego autora Karola Borsuka, która dzisiaj dostępna jest pod nazwą Superfarmer. Jednak dopiero druga połowa XX wieku przyniosła znaczący rozkwit gier planszowych. Do naszego kraju za sprawą panującego ustroju, który po� czątkowo dość skutecznie oddzielał nas od zachodnich no� winek kulturowych, współczesne gry planszowe dotarły w latach 80. (z około 10 letnim opóźnieniem). W tym okre� sie były to, mniej lub bardziej „oficjalne”, kalki zachodnich tytułów, niemniej występowały już w charakterze nowej jakości, sygnalizującej w jakiejś mierze przemiany społecz� ne. Przede wszystkim przestały być adresowane jedynie do dziecięcego odbiorcy. Poziom trudności zasad, ograniczenie losowości i tematyka, często uwikłana w bieżącą politykę, sprawiały, że rozrywka ta doceniana była przez ludzi do� rosłych, co z kolei spowodowało pojawienie się nowych elementów – przede wszystkim kart. Inne detale, wypiera� jące powoli standardowe pionki i kostkę, skutkowały też pojawianiem się w grach dużej ilości tekstu (w szczególności karty zapełnione były unikalną treścią, opisującą szczegóło� wo działanie każdej z nich). Rynek gier w Polsce rozwijał się w tym kierunku aż do po� czątku obecnego wieku. W latach 1995-2005 można było zauważyć pewien okres stagnacji, jednak już od drugiej połowy pierwszego dziesięciolecia kolejnego wieku, gry planszowe znów zaczynały zyskiwać w Polsce popularność. Nowa formuła daje dużo większe możliwości twórcom. Możliwe stało się tworzenie gier o nader skomplikowanych
* Za pierwsze gry planszo� we uważa się obecnie egip� ski Senet czy też Królewską grę z Ur (Mezopotamia).
** W Polsce najbardziej znana była pod nazwą Eurobusiness.
101
strukturach, których zasady, za pomocą tekstu, umieszcza się na poszczególnych elementach. Były one opatrzone od� powiednimi grafikami-ikonami, które początkowo pełniły jedynie funkcję estetyczną. W tym czasie powstały istniejące do dzisiaj wydawnictwa, to sprawiło, że polskie gry przestały być więc jedynie ko� piami zagranicznych tytułów; pojawiało się coraz więcej ro� dzimych projektantów z oryginalnymi koncepcjami. Wiele z nich rozpoczęło również proces spolszczania zagranicznych tytułów, poprzez kontakty z zagranicznymi wydawcami, li� cencje i tym podobne. Projekty przeznaczone dla polskiego odbiorcy nadal jednak zawierały dużą ilość tekstu, ale coraz częściej wydawnictwa myślały już o zachodnim odbiorcy i ekspansji na zagraniczne rynki, aby w rezultacie kierować się w stronę zobrazowania struktury gry. Właśnie ta chęć dostosowania produktu do zachodnich standardów, doprowadziła pod koniec ubiegłej dekady do zmiany, którą można określić jako ikonizację gier planszo� wych. Czysto zatem ekonomiczne względy, czy też szerszy proces o charakterze kulturowym, społecznym, świadomo� ściowym? Chęć ekspansji na obce rynki wymuszała na pol� skich wydawcach tłumaczenie gier rodzimych autorów, to zaś wiązało się z dodatkowymi kosztami. Wyprodukowanie wszystkich elementów gry w obcym języku było bardzo kosztowne i sprowadzało się w zasadzie do rozpoczęcia od� dzielnego procesu produkcyjnego. Dlatego też – wzorem wielu zachodnich wydawnictw – zaczęły się na polskim rynku pojawiać gry niezależne językowo. Była to alterna� tywa wobec konieczności produkowania przekładu całej gry w konkretnych językach, ograniczano się do stworzenia wielojęzycznej instrukcji, zaś teksty znajdujące się na po� szczególnych elementach zastępowano przedstawieniami ikonicznymi. Wydawcy dużo przychylniej patrzyli na pro� jekty, które dawały taką możliwość, co wymusiło na twór� cach dostosowanie się do ich potrzeb. W ten sposób przedstawienia graficzne, które wcześniej
102
pełniły jedynie funkcję estetyczną, zyskały nowy wymiar, a przy tym zadanie przekazu zapisanych wcześniej przy po� mocy tekstu zasad. Nie był to jednak proces łatwy i moż� liwy do zastosowania w każdym wypadku, nie każdy bo� wiem tytuł daje się „przełożyć” na język znaków. Aby było to możliwe, gra od początku musi być projektowana z takim zamysłem. Symbole pojawiające się na różnych elementach mają być czytelne i łatwo przyswajalne dla wszystkich gra� czy. Nie ma tu jednak unifikacji: każda gra posiada własny zestaw symboli, odwołujących się do najróżniejszych sko� jarzeń i, w skończonym rachunku, przewidzianych intuicji graczy. To sugeruje też, iż producenci projektują w pewnym sensie gracza uniwersalnego, czego warunkiem jest ostatecz� nie proces ikonizacji, uwalniającej grę od języka semantycz� nego . Statystycznie rzecz ujmując przynajmniej 50% gier wydawa� nych w naszym kraju jest dziś tworzona w modelu gry nie� zależnej językowo. Jeśli dodatkowo odliczymy gry, które ze względu na tematykę, są skierowane do polskiego odbiorcy, ta proporcja jeszcze mocniej uwidoczni tę tendencję. Moż� na przypuszczać, że z każdym rokiem będzie się to bardziej utrwalać. Oczywiście polscy wydawcy i w tym wypadku korzystali z doświadczeń zachodnich twórców, gdzie tego typu zmiany były widoczne kilka lat wcześniej. Zmiany te są bezpośrednio spowodowane względami ekonomiczny� mi lokalnych rynków, natomiast w szerszej perspektywie procesem globalizacji i możliwości swobodnego przepływu towarów pomiędzy krajami (w szczególności w obrębie Unii Europejskiej); rynek gier planszowych stanowi tu jeszcze niewyzyskane, ale dość interesujące pole badań w tym obszarze. Kontekst ikonizacji tego typu rozrywki odkrywa tu nowe wymiary dla analizy współczesnej ekonomiki roz� rywki. Czy gry planszowe, jako tak mały element współczesnej kultury, mogą stanowić „ikoniczny” przykład specyficznych procesów w niej zachodzących? W moim odczuciu ekspan�
103
sja „normatywu obrazkowego”, poza nowymi technologia� mi, pozwala przynajmniej na nowe spostrzeżenia. Ikoniczność współczesnej kultury łączona jest bezdyskusyjne z tak zwanymi nowymi technologiami, przykład gier planszo� wych pokazuje jednak, że nie jest tak, jakoby technologie cyfrowe były jedynym motorem zachodzących przemian. Zasygnalizowana tu jedynie sytuacja związana z przemia� nami w obrębie gier planszowych pokazuje, że obok roz� woju nowych technologii, zasadniczy wpływ na ekspansję kultury ikonicznej mają względy ekonomiczne, związane z procesem globalizacji, który wymaga szukania bardziej uniwersalnych sposobów komunikacji, a jednocześnie sprzyja różnorodności jej formuł. Niemniej istotne jest to, że bariera językowa pozostaje granicą, której zignorowanie zawęża ilość potencjalnych klientów. Dlatego w większości dziedzin (niekoniecznie związanych z nowymi technolo� giami) widać bardzo wyraźnie pójście w kierunku „demo� kratyzacji” komunikacji, jaki zapewnia kultura obrazkowa. Tekst znika z przedmiotów codziennego użytku, wyparty przez ikony nie za sprawą techniki, ale ekonomiki przekazu i chęci zysku, która pozostaje nieodzowną przyczyną licz� nych zmian zachodzących w sferze kultury.
v
M
Urodzony w 1989 roku w Lublinie, gdzie mieszka i kończy studia filozoficzne na UMCS. Witkacolog, rowerzysta i prozaik-amator. Podobno humanista, cokolwiek to słowo oznacza.
Jak
W jaki sposób rozmnażają się kalory� fery? Wujek Mirek przez czterdzieści lat szukał odpowiedzi na to pozornie
rozmnażają
proste pytanie, obserwując uważnie kaloryfery, które zalęgły się w jego skromnym, kawalerskim mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Kotańskiego. Jeden zagnieździł się pod parapetem w kuchni, ukryty do połowy za stołem. Był raczej śred� nich rozmiarów, w kolorze białym,
się
tak jak ściana, na której żerował. W szerokich przerwach między że� berkami zbierał się kurz, który wujek
kaloryfery
Mirek usuwał regularnie za pomocą odkurzacza piórowego – kaloryfer chichotał przy tym wstydliwie – z czego wujek Mirek wywnioskował, że ma do czynienia z samicą.
Drugi z kaloryferów, największy ze wszystkich, zajmował pół ściany w salonie, służącym wujkowi Mirkowi także za sypialnię. Znacznie większy od swojej sąsiadki, wysysał chciwie soki spod parapetu, na którym stało kilka rachitycz� nych kwiatków, smutno wypatrujących choćby jednego promienia słońca (na próżno, gdyż okno wychodziło na pół� noc). Kaloryfer salonowy, ciężki, żeliwny i nabrzmiały od soków i tynku, również upodobnił się do ściany, na której przebywał, a jego pancerz miał ciepły, żółty kolor. W zimie wydzielał wielkie ilości ciepła, z czego wujek Mirek wy� dedukował, zapewne słusznie, iż obdarzony jest gorącym temperamentem i wielką wolą życia, w przeciwieństwie do swojej raczej chłodnej sąsiadki. Często rozmawiali ze sobą, przy czym kaloryfer odpowiadał wydając wyłącznie baso� we bulgoty, których znaczenia wujek Mirek nie zdołał ni� gdy w pełni zrozumieć. Ostatni kaloryfer mieszkał w łazience, na prawo od sedesu i w odróżnieniu do reszty, wysoko pod sufitem. Nieduży i wychudzony (miał raptem trzy żeberka) nie wydzielał pra� wie temperatury i stanowczo nie lubił obcych. Wujek Mirek podejrzewał toaletowy kaloryfer o permanentną depresję wywołaną przez przebywanie w ciemności. Ponieważ miał dobre serce, któregoś razu postanowił go doświetlać, co noc zostawiając włączone światło. Nie osiągnął jednak żadnych pozytywnych efektów. Kaloryfer był tak samo ponury jak wcześniej, natomiast rachunki za prąd wzrosły niepomier� nie, przez co wujek Mirek, człowiek raczej niezamożny, mu� siał zrezygnować z doświetleń. Toaletowy samotnik pozo� stał więc w ciemności, nienawidząc w duchu zarówno świa� ta jak i wujka Mirka, który codziennie zaglądał do łazienki, zakłócając spokój. Wbrew pozorom, był głęboko uczuciowy i od lat kochał się w sedesie, którego z przyczyn biologicz� nych nie mógł żadnym sposobem posiąść.
110
Wujek Mirek obserwował kaloryfery od rana do wieczora, notując wszystkie uwagi na luźnych kartkach. Następnie porządkował skrupulatnie notatki i na ich podstawie pisał w grubych zeszytach obszerne traktaty poświęcone fizjolo� gii i psychologii kaloryferów. Dokładności i precyzji mogli mu pozazdrościć profesjonalni przyrodnicy, a w ciągu czter� dziestu lat zapełnił notatkami i zeszytami cały regał zajmu� jący jedną ze ścian salonu. Poza kaloryferologią niewiele wujka Mirka interesowało, a kontakt ze światem zewnętrz� nym ograniczał jedynie do cotygodniowych wizyt w pobli� skim sklepie, oraz do listonosza, który przynosił co miesiąc rentę. Wujek Mirek, jak każdy pasjonat, pragnął podzielić się z kimś swoimi zainteresowaniami. Niestety, mieszkańcy kamienicy przy ulicy Kotańskiego nie rozumieli jego hob� by, toteż zrezygnował z jakichkolwiek rozmów z nimi. Regularnie wysyłał artykuły do specjalistycznych pism poświęconych mchom i porostom (ponieważ w wyniku swoich analiz wywnioskował, iż kaloryfery należą do ja� kiejś rodziny mszaków), ale przez czterdzieści lat ani razu nie uzyskał odpowiedzi. Mimo to nie zrażał się – nawet amator może osiągnąć poziom profesjonalny i wujek Mirek szczerze wierzył, że w końcu zdoła napisać tekst na tyle poważny i naukowy, że zostanie opublikowany na łamach „Świata Porostów”. Chociaż brak odpowiedzi ze strony specjalistów wydawał się niekiedy sugerować ignorancję i brak otwar� tego umysłu, wujek Mirek skrycie liczył, iż ktoś, w końcu, po tylu setkach wysłanych artykułów, zainteresuje się te� matem. Pisał więc systematycznie i obserwował kaloryfery. W międzyczasie sypiał i jadł, ale zajmowało go to w nie� wielkim stopniu, nie mówiąc już o tak przyziemnych spra� wach jak pranie, sprzątanie czy przebieranie się, przez co w mieszkaniu panował bałagan i dosyć nieprzyjemny zapach. Innych by to odstraszało, ale kaloryferom klimat panujący w mieszkaniu zdawał się nie przeszkadzać.
111
Przez czterdzieści lat wujek Mirek wykonał monumentalną pracę w opisywaniu czynności życiowych kaloryferów. Opi� sał szczegółowo ich budowę anatomiczną, a także, z czego był szczególnie dumny, zdołał wyjaśnić skompliko� wane procesy zachodzące podczas odżywiania i wydalania. W ogromnej monografii poświęconej temu zagadnieniu wytłumaczył w jaki sposób kaloryfery spożywają płynące w ścianach soki i jaką rolę pełni w tym procesie powolne trawienie tynku. Udowodnił, że kaloryfery nie są, wbrew obiegowej opinii, szkodliwymi pasożytami. Żyją w sym� biozie ze ścianami, pobierając soki i substancje odżywcze, oddając w zamian przetworzone osocze, oczyszczone ze szko� dliwych związków chemicznych. Symbioza zaszła tak da� leko, iż ściany pozbawione kaloryferów po pewnym czasie zatruwają się własnymi wydzielinami i pękają, w odróżnieniu od ścian porośniętych koloniami kaloryfe� rów. Ponadto, złożone procesy trawienne zachodzące w organizmach kaloryferów skutkują wydzielaniem ciepła w okresie zimowym, z czego wujek Mirek wywnioskował, iż kaloryfery mają bardzo powolny metabolizm i dlatego zapadają w „sen letni”. Nie potrafił tylko wytłumaczyć, w jaki sposób kaloryfery się rozmnażają. Skoro są organi� zmami żywymi, to muszą jakoś się mnożyć, gdyż bez tego nie ma w ogóle mowy o życiu. Niestety, pomimo lat obser� wacji i setek nieprzespanych nocy, wujek Mirek nie odno� tował żadnych zwyczajów godowych, czy jakichkolwiek zachowań świadczących o reprodukcji. Rozważał wszystkie znane ludziom sposoby rozmnażania – nie zaobserwował żadnego. Przez jakiś czas podejrzewał nawet, że może kalo� ryfery po prostu się nie rozmnażają, ale w takim razie skąd się biorą? Ostatnią dekadę życia poświęcił tylko tej jednej problematycznej kwestii, chociaż nurtowała go od samego początku badań. Opracował kilkanaście teorii, od stosun� kowo prostych po bardzo zawiłe, ale żadna nie potrafiła przekonująco wytłumaczyć cyklu rozrodczego kaloryferów,
112
nie potwierdzały ich też żadne eksperymenty. Kaloryfery również nic na ten temat nie mówiły, chociaż wujek Mirek wielokrotnie próbował o tym z nimi rozmawiać. Podejrze� wał, że rozmnażają się płciowo – wszak w kuchni mieszkał kaloryfer żeński, a dwa pozostałe były raczej samcami. Nie� stety, próby rozmowy kończyły się klęską. Samica w kuchni pytana o te sprawy jedynie się rumieniła. Kaloryfer salono� wy bulgotał z rozbawieniem i nic nie mówił, zaś kaloryfer w łazience konsekwentnie ignorował wujka Mirka i jedy� nie nienawidził go coraz bardziej. Pewnego wiosennego dnia kaloryfer z łazienki nie wytrzy� mał narastającej w nim frustracji i postanowił zabić wujka Mirka. Wujek Mirek przyszedł o godzinie dziesiątej rano, jak co dzień, do łazienki. Gdy siadł na sedesie i zaczął prze� glądać notatki, przymierzając się do napisania kolejnego artykułu, kaloryfer prędko przegryzł zaczepy, na których był zawieszony i spadł ze ściany. Upadł z potężnym łoskotem, słyszanym na wszystkich piętrach kamienicy, wybijając w czaszce wujka Mirka dziurę wielkości talerza. Obaj sko� nali na podłodze: wujek Mirek natychmiast po uderzeniu, a kaloryfer kilka godzin później, pozbawiony dostępu do życiodajnych soków. Ostatnią myślą wujka Mirka było, że powinien poszukać zeszytu zawierającego opisy wszystkich nieudanych ekspe� rymentów, aby upewnić się, że nie popełnił w nich żadnego błędu. Ostatnią myślą kaloryfera było, iż wreszcie pozbył się stare� go, oszalałego małpiszona codziennie kalającego cudowne usta Białej Damy… Wujka Mirka znaleziono kilka dni później, gdy listonosz, zaniepokojony brakiem odpowiedzi z mieszkania, jak też dobiegającym ze środka nieprzyjemnym zapachem rozkła�
113
dających się zwłok, sforsował drzwi i znalazł starego męż� czyznę leżącego martwego na podłodze łazienki, obok rów� nie martwego kaloryfera. Zadanie zaopiekowania się spuścizną po wujku Mirku spadło na jego siostrzeńca, Konrada. Konrad, który nigdy nie widział wujka Mirka na oczy, był najbliższym żyjącym krewnym zmarłego, a tym samym także głównym spadko� biercą. — Co zrobimy z jego mieszkaniem? — spytała Konrada Kaś� ka, jego żona, gdy opadły emocje spowodowane śmiercią wuja oraz organizacją pogrzebu i stypy, na które przyszło raptem kilka osób, znających wujka we wczesnej młodości. Konrad podrapał się po głowie, nie mając żadnych pomy� słów. — Nie mam pojęcia, nie zastanawiałem się nad tym — po� wiedział wreszcie. — Może je wyremontujemy i komuś wynajmiemy? — pod� sunęła Konradowi żona, wietrząc w śmierci wujka Mirka dobry interes. — Sami tam nie zamieszkamy, to tylko kawa� lerka. — No... — zastanowił się Konrad. — No, może być. To chyba niezły pomysł. Gdy pierwszy raz przyszli do kawalerki, ogarnęło ich prze� rażenie. Mieszkanie było w fatalnym stanie – zapuszczone, pełne śmieci, resztek jedzenia i papierów. W powietrzu uno� sił się trudny do zniesienia smród starych skarpet i pleśni. Kaśka poczuła obrzydzenie na widok tych przejawów kawa� lerskiej entropii, wyraźnie wskazujących na pokrewieństwo wujka Mirka z Konradem. Konrad poczuł zew przygody na myśl o notatkach pozostawionych przez wuja. — Boże — jęknęła Kaśka. — Mamy więcej roboty niż my� ślałam.
114
— Aha — przyznał jej rację Konrad, wpatrując się łapczywie w zalegające na stole papiery. — No dobrze, ty ogarnij pokój, chociaż pobieżnie, a ja zajmę się kuchnią. Później wszystko umyjemy. — Aha — powiedział Konrad i wzięli się do pracy. Gdy Kaśka próbowała jakoś uporządkować panoszący się w kuchni pełzający chaos, Konrad z uwagą studiował no� tatki i zeszyty pozostawione przez wujka. Nie odezwał się ani razu przez cały dzień, nie reagując na uwagi i ponagle� nia żony. Kaśka zaczęła podejrzewać, że w dokumentach znajduje się coś ważnego, a może nawet cennego, ale gdy wzięła do ręki jeden z zeszytów, znalazła w środku tylko dziesiątki stron zapisanych starannym, drobnym pismem i traktujących o jakichś głupotach. — Wziąłbyś się do roboty, a nie jakieś bzdury czytasz — ofuknęła Konrada, który zupełnie zignorował jej słowa. Kaśka wróciła obrażona do sprzątania, zastanawiając się nad sensem swojego trwającego od kilkunastu lat małżeń� stwa. W końcu co to za mąż, który nie słucha żony? W głębi ducha Kaśka była dobrą kobietą i postanowiła, że poczeka z przymusem fizycznym jeszcze trochę. Konrad miał i tak niewiele przyjemności w życiu, więc niech czyta, niech ma jakąś rozrywkę. Gdy Konrad zakończył lekturę notatek, wstał od stołu i Kaś� ka, skuwająca akurat z kuchennej podłogi grubą warstwę zaschniętych resztek jedzenia, kurzu i Bóg jeden wie czego jeszcze, pomyślała, iż może wreszcie postanowił wziąć się do pracy. — No w końcu — prychnęła, spoglądając na niego krzywo. Konrad spojrzał na nią obojętnie i podszedł do kaloryfera w salonie, przyglądając mu się uważnie. Kaloryfer oddychał powoli, a jego żeberka miarowo rozszerzały się i zwężały. — Pomógłbyś, słyszysz? Sama nigdy nie doprowadzę tego
115
bajzlu do porządku! — zawołała z kuchni Kaśka. — Przestań sprzątać — odpowiedział spokojnie Konrad, ku� cając przed kaloryferem i wpatrując się uważnie w jego że� liwny pancerz. Zastanawiał się ile może mieć centymetrów grubości. Jeden? Dwa? Ciekawe czym można go przeciąć. — Słucham? — No przestań sprzątać, mówię. Nie robimy jeszcze żadnego remontu.
Kaśkę zamurowało. — Co ty sobie... Konrad już jej nie słuchał. Sięgnął ręką do kaloryfera i po� głaskał czule zimne żebro. W odpowiedzi kaloryfer polizał dłoń człowieka. Język miał ciepły i wilgotny, jak pies. Lublin, 12.06.2012
R
Urodzony w 1990 roku. Autor tekstów poetyckich, artyku� łów o najnowszej poezji polskiej oraz recenzji. Publikował m.in. w „Arte� riach”, „8 Arkuszu Odry”, „Szafie”, „Redzie”, „Pomostach”, „Instynkcie”, „Kurierze dolnośląskim” i na stronie Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza. Trzykrotny laureat TJW im. Rafała Wojaczka we Wrocławiu. Pochodzi z Nowej Rudy.
Powrót, czyli łazienkowe ewolucje Woda wdziera się na pokład. Bierze swój początek w kranie – on posiada kurki do zadań specjalnych. (Kiedyś w to wszystko wtrącał się prysznic i w tym samym czasie tryskał energią, odkąd jednak wymieniłem słuchawkę potulnie czeka na swoją kolej.) Wchodzę powoli, by nie drażnić gruntu pod stopami. Wciąż dolewam. Wciąż mi mało. Ciepła, zimna? Nie mogę się zdecydować, a ta leci na łeb, na szyję. Wszędzie wybory, prywatne, powszechne. Prywatne, które można nazwać powszechnymi. Są tacy, co o tym nie myślą, dzięki czemu zarabiają pieniądze. Moje pokolenie jest właśnie od tego. Wyciągnięty korek sprawia, że odpływ w wannie nabiera wody w usta.
121
Ostateczne rozwiÄ…zanie kwestii dnia
Żarówki spaliły się ze wstydu, bo to wstyd przejść na ciemną stronę mocy, nie informując o zamiarach swoich podopiecznych, nad którymi sprawowały opiekę, w zależności od potrzeb. Świecić tak długo, wbrew unijnym standardom, zaleceniom koncernów. Być na każde pstryknięcie palca, który z całym bagażem w postaci ciała tkwi przy włączniku – bo jedyne co mogę dla nich zrobić, to zapalić świeczkę. Następnie wyrzucić na zbity pysk. By inne mogły wkręcić się w tę robotę i świecić nad moją duszą, kiedy przyjdzie mi się ścigać z kiblem lub, jak kto woli, z samym sobą
G
Urodzony w 1988 roku. Mieszka w Niedrzwicy Du� żej (woj. lubelskie). Zajmuje się filozofią religii, pisaniem recenzji muzycznych i coraz większych porcji prozy, niestety nie� zbyt odważnej obyczajowo.
Telefon A co jeśli zadzwoni znowu? Nawet nie można udawać, że mnie tu nie ma; to przecież od dawna jest jasne. Za każdym razem, gdy ta dziwna, czarna bryła (której własności nie omawiano ani w szkole, ani na studiach) zaczyna się trząść, jakby świadomie wpędzała się we wzburzenie: ogarnia mnie głuchy lęk. W obliczu tego nic nie jest pewne; zwłaszcza, że każde kolejne przywołanie mnie do porządku wydaje się coraz bardziej zniecierpliwione i agresywne. Czarne, połyskliwe zwierzę przywiezione przez dziadka z Pragi dziesięć lat temu. Na początku nikt nie wiedział nawet, jak je zamontować. W tym celu dziadek pojechał do Warszawy, żeby sprowadzić jakiegoś fachowca, a były też problemy z homologacją. Zwierzę, gdy tylko zostało podłączone do prądu, zdradzało swoje czuwanie poprzez przeciągły pisk w słuchawce, gdy się ją przykładało (nie bez lęku) do własnego ucha. To jednak czysta, choć nieco oddalona przeszłość. Wtedy nie było żadnego strachu, tylko mała, chłopięca ciekawość. Podejrzewałem, że membrana słuchawki kumuluje w sobie sygnały z jakiegoś niedostępnego w inny sposób świata. Z czasem jednak i to wrażenie zniknęło. Przekonanie, że to
127
tylko pieśń przeszłości legło w gruzy dzisiejszego ranka. Ostre, nieuprzedzone niczym cięcie, a potem seria bliźniaczo podobnych minut, podczas których wycieram chustką pot z twarzy i oczekuję kolejnego wezwania. Próbowałem ratować się wspomnieniem ud Zofii, ale gdy tylko udało mi się szkicowo przedstawić sobie ich kształt – aparat przywoływał mnie do porządku eksplozją wbudowanego weń dzwonka. Ona sama znajdowała się gdzieś na końcu miasta i nie bała się telefonów. Jej codzienność wypełniały świdrujące głowę połączenia, które musiała przekierować na właściwie tory (albo raczej przewody). Zupełnie skupiona, profesjonalna – pozbawiona tych cech, które czynią pracę telefonistki uciążliwą i wydzierają cenne minuty. Głosy dzwoniących zawsze rozpływały się w metalicznym szumie, więc nie próbowała ich zapamiętywać. Od początku dnia powtarzały się próby połączenia z jednym numerem w centrum metropolii. O tym, że odbiorca ani razu nie podniósł słuchawki, Zofia zorientowała się po migotaniu żółtej lampki na panelu kontrolnym. Nikt nie wiedział jak odnajdywała się w tej ogromnej ścianie; czarnym murze najeżonym trójkolorowymi światełkami. Dla niej była to po prostu mozaika, no może trochę bardziej funkcjonalna niż te klasyczne. Reszta, to kwestia refleksu i wprawy. Gdy zaczynała tu pracę, kazano jej najpierw opanować poszczególne segmenty panelu, odpowiadające przekaźnikom zainstalowanym w każdej z dzielnic. W obowiązki wprowadzał ją doświadczony radiotelegrafista, zapisujący wszystkie połączenia w oprawnym w skórę notesiku i co chwilę poprawiający okulary opadające na czubek nosa. Zofia miała fenomenalną pamięć i dlatego, w dość krótkim czasie powierzono jej wszystkie pozostałe obowiązki, które stanowiły chleb powszedni pełnoetatowej
128
telefonistki. Znakiem tego był fakt, że ów starszy pan przestał ją odwiedzać (nie pamiętała też, żeby widziała go kiedykolwiek później). Odtąd mogła pracować na swój własny rachunek. Opowiadała mi o tym wiele razy; mocno przeżywała swój błyskotliwy awans, ale ja... Znowu wybuch! Spojrzałem na aparat. Ebonitowa słuchawka była jednym pełnym drżeniem, które próbowało wymknąć się spod kontroli widełek. Ktoś nalegał, i to w uporczywy sposób. Powinien jednak dobrze wiedzieć (tak jak ja), że nie mogę odebrać. Zbyt wiele by to zmieniło, a ja zupełnie nie byłem gotowy. Ubrałem się szybko, w międzyczasie wlewając w siebie łyk parzącej podniebienie kawy i wyszedłem z mieszkania. Zza zamykanych drzwi doszedł mnie kolejny odgłos dzwonka, ale zignorowałem go. Na zewnątrz owionął mnie przyjemny, przedpołudniowy chłód. Zdecydowałem się iść przez park. Przerwa śniadaniowa jeszcze trwała, więc była szansa, że zdążę porozmawiać z Zofią, zanim znowu nałoży na głowę służbowe słuchawki. Zostawiając za sobą północną bramę parku, zdecydowałem się na skrót. Po kilkunastu krokach, zobaczyłem najeżoną antenami bryłę. Budynek sprawiał wrażenie, jak gdyby miał się za chwilę rozpaść, albo implodować od nadmiaru sygnałów, kodów i impulsów, które bez opamiętania w sobie magazynował. Być może jednak do głosu dochodziły moje nerwy i krańcowe zmęczenie. Rozpoznałem ją z daleka. Legitymowała się bielą swojej sukienki na tle elewacji o nieokreślonej barwie. Siedziała na niebieskiej teczce z papierami, która oddzielała ją od brudu schodów. Powoli, ale ze świadomością tego, ile jeszcze dzieli ją od powrotu na stanowisko, kreowała unoszący się nad nią obłok dymu. Gdy podszedłem bliżej, spojrzała pytająco. Zamiast tłumaczyć usiadłem obok.
129
- Wiesz – zaczęła – w tym tygodniu podłączyli do sieci dwie kolejne dzielnice... Pojedźmy gdzieś, bo zwariuję. Jest trzy razy więcej połączeń, niż zwykle... Nie umiałem jej przerywać – lubiłem patrzeć jak mówi. Zresztą, przychodząc tu brałem pod uwagę, że będzie mówić o pracy. Z drugiej jednak strony, właśnie o taką rozmowę mi chodziło, choć prośba, którą miałem zamiar wypowiedzieć była specyficzna. Tymczasem Zofia coraz bardziej dawała się ponieść słowom. Roztaczała przede mną wizję zależności hodowanych w budynku za naszymi plecami. Sugerowała nawet, kto odpowiada za złą organizację pracy, ale to było dla mnie zupełnie nieczytelne. Nazwiska brzmiały zupełnie obco, żadnej z tych osób nie rozpoznałbym na ulicy. Zrozumiałem tylko, że w obecnej sytuacji telefonistek było zdecydowanie za mało. Pewnie mówiąc to wyobrażała je sobie. Sadzała fantomy młodych, niezatrudnionych jeszcze kobiet na wolnych stanowiskach i to przynosiło jej chwilową ulgę. Może nawet wyciągała nogi w geście rozluźnienia pod wyobrażonym biurkiem. Na ramieniu poczułem ciężar. Przechyliła się w moją stronę. Nie z czułości, ale rezygnacji. -... sam więc rozumiesz – jak zawsze kończyła opowieść konkretną propozycją – będę wolna za dwie godziny, jeśli chcesz możesz na mnie poczekać. Na dole jest stołówka. - Nie, znajdę coś w pobliżu. – sam byłem zaskoczony gwałtownością własnej odpowiedzi – Usiądę przy oknie, żeby widzieć jak wychodzisz. Skinęła głową i jak za pstryknięciem palców zniknęła w czerni otwartych drzwi. Z wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy, a przecież powinienem był słyszeć przynajmniej
130
jej kroki. Nie ona jedna wracała z przerwy; z tego co mówiła pracowała tu przecież ponad setka ludzi. Czyżby posadzka w hallu była wyłożona dywanami? Patrząc na oblicze budynku jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Dym też gdzieś zniknął, ale w tym przypadku znalazłem odpowiedź. Jak zwykle wsiąkł w moją marynarkę. Rozejrzałem się. Na wprost, obok jakiegoś nadmiernie rozrośniętego magazynu jakby przez przypadek, tkwiła mała kawiarnia, wbudowana w ciało sponiewieranej przez ostatnią wojnę kamienicy. Ruszyłem w jej kierunku. Otworzone drzwi trąciły mosiężny dzwonek, ale ten nie wydał dźwięku – widocznie został wytłumiony od wewnątrz małym kawałkiem filcu tak, żeby nie drażnić klientów, a z pewnością również obsługi. Lokal nie był duży, ale gdy próbowałem dojrzeć, gdzie dokładnie się kończy, nabierał dodatkowej głębi. Na ścianach roiło się od marynistycznych obrazków. Gdyby tylko znalazł się jeszcze jeden, nie byłoby gdzie go wcisnąć – tak gęsto były rozwieszone. Opadłem na krzesło wolnego stolika. Nie wiadomo skąd wietrzący klienta damski głos: - Pan sobie życzy..? - A czego warto spróbować ? - Camembert z żurawiną, ale będzie pan musiał poczekać. Mamy też inne zamówienia...- rzuciła z ledwo uchwytnym zarzutem. Mimowolnie odwróciłem się i zauważyłem niedostrzeżoną wcześniej drugą salę. Przy stolikach łącznie może z kilkanaście osób.
131
- Dobrze, w takim razie tylko herbata. – uciąłem przeciągniętą i tak scenę. Odeszła z tacą przyłożoną do boku. Na moim stoliku, jak i na pozostałych, postawiono butelki z wciśniętymi weń replikami statków. Mi trafił się osiemnastowieczny liniowiec. Przy innej okazji pewnie przyjrzałbym mu się dokładnie, ale teraz myślałem o Zofii. Jej praca polegała w gruncie rzeczy na kojarzeniu ze sobą połączeń i kolorowych światełek – kiedyś na pewno będzie miała tego dość. Znałem ją od niedawna i gdyby rzeczywiście postanowiła zmienić zajęcie, nie byłbym zaskoczony. Być może byłaby nawet skłonna skończyć z tym wszystkim właśnie teraz? Nie ma przecież co ukrywać, że jeśli przyjmie moją propozycję, to taki obrót wypadków będzie najbardziej prawdopodobny. Tu kończyły się moje dywagacje. Poza tym, właściwie nie było dla mnie jasne, co tak naprawdę o niej wiedziałem. W rozmowach ze mną spowiadała się tylko z tego, co konieczne – niekiedy dodając do tego odrobinę wymuszonego humoru. Nigdy natomiast nie pozwalała odprowadzać się do pracy – o której co prawda mówiła dużo, ale nie miałem nawet pojęcia, które korytarze prowadzą ją do służbowego fotela i biurka. Dopiero teraz czułem jak schodzi ze mnie napięcie. Skumulowane przez ostatnie godziny zostawiało za sobą obolałą głowę. Przynajmniej widok miałem znakomity. Sukienka Zofii, nawet z odległości tych dwustu metrów, nie mogła ujść mojej uwadze. Zegarek wskazywał, że minął dopiero kwadrans. Mogłem na chwilę zamknąć oczy. Lęk poranka był już tylko własną karykaturą. Wszystko wskazywało na to, że jednak się uda. Trzeba tylko spokojnie poczekać na Zofię, a potem ją przekonać. Zza pleców usłyszałem stłumiony odległością, ale tak naprawdę dźwięczny, znajomy szum. Jego źródło tkwiło
132
gdzieś za owym pomieszczeniem, którego w pierwszej chwili nie spostrzegłem. Palce kelnerki rytmicznie trąciły mnie po ramieniu. Momentalnie spiąłem się w sobie naiwnie licząc, że dalszy ciąg tym razem nie nastąpi. Jednak oczywiście, znowu głos: - Telefon do pana, zechce Pan przejść w głąb, tam do końca, ja poprowadzę... - Chwileczkę – próbowałem dokonać choćby małej zwłoki – skąd pani wie, że to do mnie? Nie przypominam sobie, żebym się przedstawiał. – łudziłem się, że taki wybieg wystarczy. Usta, z których wydobywały się słowa, momentalnie wygięte w dziwacznym grymasie. Wypuszczony strumień powietrza powoli stawał się dla mnie zrozumiały: - Wszedł tu Pan jako ostatni, a z tą właśnie osobą chce rozmawiać ten, kto dzwoni. Proszę nie robić problemów, mam wystarczająco dużo pracy. Podniosłem się z krzesła i doszło do mnie, że marynarka przykleiła mi się do pleców. Każdy kolejny krok nasycał przeznaczony dla mnie alarm. Właścicielka głosu wydającego polecenia lawirowała pomiędzy stolikami, wskazując mi drogę. Powiedziała: „ten, kto dzwoni” – czy to znaczy, że po drugiej stronie słuchawki czekał jakiś facet? Towarzystwo w sąsiednim pomieszczeniu sprawiało wrażenie zajętych swoimi sprawami. Z pewnością z moją historią nie łączyło ich nic poza przypadkiem. Trzask drewnianej podłogi. Koniec wycieczki w małym pokoiku bez okien. Gest kobiety zachęcający do sięgnięcia po słuchawkę, a potem jej nieśpieszne odpłynięcie w poszukiwaniu nowego zamówienia. Otumanienie i ból w uszach. Staram się zachować czujność. Markuję ruch
133
podnoszenia czarnego kształtu, jednocześnie wykręcając głowę do tyłu, żeby mieć pewność, że kelnerka nie patrzy. Szybkim ruchem wyciągam kabel z kontaktu. Odczekuję chwilę dla uwiarygodnienia faktu choćby krótkiej rozmowy. Wzrok zatrzymuje się na korpusie uciszonej maszyny. Czy one wszędzie wyglądają tak samo? Czy wyróżnia je tylko numer wybity ponad tarczą? Znowu trzask drewna pod butem, tym razem słabszy. Z niepewności. Powrót na salę odbył się normalnie. Nikt chyba niczego nie zauważył, choć kabina była pozbawiona drzwi, czy nawet zasłony. Usiadłem, z trudem powstrzymując się przed rozglądaniem na boki. Kelnerka bezceremonialnie postawiła przede mną filiżankę. Ze spodka wystawał nieduży herbatnik. Rozgryzłem go przypominając sobie o tym, że trzeba patrzeć przed siebie. Tam, niedaleko za oknem, biała, smukła postać wychodziła właśnie z budynku. Odetchnąłem. Zofia przebiegła parę metrów, rozejrzała się na wszystkie strony, po czym z pewnym opóźnieniem wróciła i znowu wskoczyła w gładką czerń drzwi. Zostawiając za sobą dopiero dojrzewającą do zdziwienia twarz kelnerki i fałszywy dzwonek, trzasnąłem drzwiami i rzuciłem się pędem. Coś musiało się stać. Nie dość, że wyszła z pracy przed czasem, to jeszcze – najwyraźniej po chwili wahania – wróciła z powrotem. Z impetem wbiegłem do wnętrza budynku. Nikogo. Zupełnie. Na lewo ode mnie, przy suficie podwieszono coś w kształcie kabiny, z zewnątrz oplecionej pasem ciemnego szkła. Żadnego portiera, tabliczek czy strzałek. Przede mną zaś wyzierał tylko wąski korytarz nie zdradzający swojego końca; od razu nasunęło mi się, że to po prostu trzewia budynku i jeśli gdziekolwiek mogę dojść, to tylko tą drogą. Ruszyłem, rozglądając się po bokach. Nie
134
słyszałem własnych kroków... Zaraz! Spojrzałem pod nogi. Rzeczywiście, wszędzie miękka wykładzina. Czy to dlatego, że przyjmowanie kolejnych połączeń wymagało absolutnej ciszy, takiej w której najmniejszy szmer urasta do rangi skandalu? Najwyraźniej tak. Armia kabli wijących się wokół małych brzęczyków i megafonów pełniła rolę topornych, niezaplanowanych wcześniej ozdób. Ktoś szedł w moim kierunku. Zawahałem się, ale postanowiłem nie zawracać. Nawet tempo kroków dostosowywał do mojego chodu. Wkrótce mogłem przyjrzeć się z kilku metrów jego sylwetce i twarzy. On też usilnie wytężał wzrok. Średniego wzrostu brunet. Na twarzy bruzdy znaczące szlak świeżego zmęczenia. Nie mógł wyglądać inaczej. Był cały mną. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi pokryte w całości tkanką lustra. Momentalnie przypomniał mi się czas studiów, kiedy to uniwersyteckie, łazienkowe tafle bez pytania zwielokrotniały moją postać. Obserwowałem siebie w tych różnych szklanych światach zazwyczaj tylko chwilę, bo bałem się, że gdyby nagle ktoś wszedł do środka nie umiałbym przekonująco wyjaśnić co właściwie robię. Natomiast lustrzanych drzwi nie spotkałem nigdy wcześniej. Pchnąłem je z myślą, że teraz też miałbym problem z wyjaśnieniem swojej obecności (choć była to absurdalna myśl, skoro przyszedłem po Zofię) i ostrożnie wkroczyłem do przestronnej hali. W równych odstępach ustawione były biurka zawalone okablowaną aparaturą. Serie trudno uchwytnych różnokolorowych błysków na czarnym tle. I dziesiątki młodych kobiet siedzących plecami do mnie. Wszystkie ubrane na biało, w sukienkach o identycznym kroju. Sam środek ula. Narastający puls wdzierający się do ucha tak dokładnie, że nie ma od niego ucieczki. Rósł w rytmie kolejnych błysków tych setek małych, niezmordowanych lampek. Ponad połowa biurek nie była przez nikogo zajęta; powstawała niewybaczalna dla
135
ula nieregularność. Zofii nie mogłem rozpoznać, chciałem natychmiast wyjść. Oddalała się wciąż, jako nieznaczny fragment czyjejś twarzy stanowiący coś znajomego, ale nigdy w połączeniu z resztą: kośćmi policzkowymi, nosem, widzianymi z ukosa uszami. Powstrzymałem się przed rajdem między stanowiskami. W końcu pracowała tutaj, przychodziła codziennie i nic nie mogło jej się stać. Choć wybiegnięcie – jak by się wydawało we wzburzeniu – ze środka budynku, a potem gwałtowny powrót budził we mnie pewne pokłady niepokoju. Momentalnie jednak pojawiły się nowe. Skąd wiedziałem, że przez okno kawiarni dostrzegłem Zofię? Nie widziałem przecież szczegółów twarzy. Równie dobrze mogła to być każda z tutaj obecnych kobiet. Mimo wszystko postanowiłem się wycofać. Bez Zofii i tak nic nie mogło się udać, a póki co, chyba nikt mnie jeszcze nie zauważył. I właśnie wtedy dostrzegłem ją. Rząd pustych stanowisk zmylił mnie i nie przyjrzałem mu się dokładnie. Jeden z blatów tkwił w zespoleniu z białą, smukłą anatomią. Podszedłem bliżej. Mijane pracownice nie zwracały na mnie uwagi, choć byłem pewien, że już zarejestrowały moją obecność. Zofia usnęła na swoim biurku. Nałożone na uszy słuchawki daremnie nadawały czyjeś prośby o połączenie z wybranym numerem. Dziewczyna wpadła w głęboki, magnetyczny sen. Od dawna byłem pewien, że nie śniły jej się żadne obrazy, sytuacje. Nieraz budziła się w nocy, jakby siłą odciągnięta od lektury książki kodowej. Impulsy i sygnały bombardowały świadomość nieznajdującą w niczym ukojenia i zmuszoną do ciągłego deszyfrowania i interpretacji. Pulsowała niespokojnym rytmem, jej oczy mrugały szybko, choć prawie niedostrzegalnie. Szum nieustannie modulował, drążył. Oparłem się o biurko. Wszystkie kobiety wyszły osłaniane przez wszechobecny hałas. Spojrzałem na zegarek. Minęło
136
dopiero czterdzieści minut. Do przerwy jeszcze daleko. Dlaczego zniknęły właśnie teraz? Lekko dotknąłem ramienia Zofii zatrzymując ruch ręki dopiero przy szyi. Pojawiła się wątpliwość. Zofia spała dalej, zupełnie nieporuszona. Może okłamała mnie co do godziny przerwy i właśnie dlatego wybiegła wcześniej z budynku, chcąc uciec przed mną? Wiedziony przeczuciem podszedłem do drzwi. Naciśnięta klamka stawiła warunkowy, domagający się klucza opór. Czyżby telefonistki zapomniały o tym, że byliśmy w środku? Przecież nie zamknęłyby nas celowo? A z pewnością nie zrobiłyby tego Zofii, bo mnie... Wiedziały? Niemożliwe – powiedziałem sobie, choć sama myśl o takiej ewentualności sprawiła, że zbladłem. Obrzuciłem salę nieprzytomnym spojrzeniem. U jej końca wiły się metalowe schody prowadzące gdzieś na górną kondygnację. Nie było innej rady. Trzeba było próbować wydostać się schodami, dokądkolwiek mogły prowadzić. Z tego co pamiętałem w głównym hallu nie było żadnej klatki schodowej, nic prócz korytarza. Musiało być jednak jakieś inne wyjście. Problemem było to, że sen Zofii drwił sobie z moich planów. Podniosłem ją i zarzuciłem na plecy. Tak obarczony zacząłem wspinać się na kolejne stopnie krętej konstrukcji... *** Ta droga krzyżowa trwała na tyle długo, że już przemknęło mi przez myśl, iż schody są jedynie dekoracją i prowadzą donikąd. To byłaby kara za moje kłamstwa i strach. W końcu być może należało odebrać, a potem powiedzieć Zofii prawdę. Szedłem tu do niej z myślą, że poproszę ją o wyjawienie, kto konkretnie do mnie wydzwaniał; moje podejrzenia były absurdalne i musiałem je jakoś zweryfikować. Z faktu, że Zofii nie śniło się nic, nie wynikało to, że mi również. Choć i ja narzekałem w tej
137
materii na pewien deficyt. Ciągle bowiem nawiedzał mnie ten sam, dziwaczny sen. Owszem, w detalach zmieniał się, wibrował, był jak moneta, która podrzucona przez losującego upada za każdym razem inaczej, choć zachowuje nominał. Ktoś składał mi w nim propozycję. Nie wiem kto. Może nawet to ja sam? Przede mną rzędy obrzydliwych fioletowych marynarek – charakterystycznych dla drobnych miejskich oszustów – wyfruwały przez okno w nieznanym kierunku i ginęły z pola widzenia. Nikt nie wypowiadał słów; miejsce było równie trudne do opisania, jak i okoliczności w których się znalazłem. Przecierałem moje bezcielesne oczy. Tło wydawało się być zamrożone i zamazane. Wydostać się nie było jak; sen drwił sobie z architektów i nigdzie nie mogłem dostrzec drzwi. Pozostawało czekać. Po jakimś czasie pojawiła się myśl, która nie sprawiała wrażenia mojej. Wdzierała się do świadomości tak natrętnie, że nie mogłem stawić jej oporu. Pomyślałem o kobiecie, która szła ulicą ubrana w kolorową, letnią sukienkę. Nie widziałem detalu jej twarzy, choć byłem pewien, że gdybym ją spotkał, to rozpoznałbym ją w mgnieniu oka. Miała bowiem symetryczne oblicze, tak jak wizerunki figur w talii kart. Lustrzana postać. Coś mówiło mi, że powinienem ją odnaleźć, a potem dowiem się co dalej, choć przeczuwałem, że ten ukryty cel był czymś negatywnym, jakąś głęboką nielojalnością. Jak okazało się później, na jawie, była to właśnie Zofia. Poznałem ją przez przypadek, gdy pomogła wybrać mi zamiejscowy numer w budce telefonicznej w centrum miasta. Śmiała się z mojej nieporadności, a potem opowiadając o pierwszej na świecie centrali telefonicznej, o osławionym budynku tkwiącym gdzieś w New Heaven, wspomniała, że sama jest telefonistką, choć dopiero od niedawna. Potem zaczęliśmy się spotykać.
138
Z początku chciałem się oszukiwać; próbowałem wyprzeć z pamięci to, że w moim śnie zdradziłem ją w haniebny sposób, gdyż nawet jej jeszcze nie znałem, a już uczyniłem przedmiotem niejasnego targu. Targu, którego szczegóły dopiero miały zostać mi ujawnione. I jak sądziłem od kilku godzin, poznałbym je, gdybym tylko podniósł słuchawkę. Kilkadziesiąt pokonanych stopni wreszcie odsłoniło górną kondygnację. Ostrożnie oparłem dziewczynę o wieńczącą schody barierkę i wytężałem wzrok. Pojedyncze okna umiejętnie dozowały światło. Z półmroku wyłaniała się amfilada, zupełnie nie pasująca do wystroju i przeznaczenia budynku. Poza nią nie widziałem nic. Gdzieś spomiędzy kolumn sączyło się coś przypominającego nieskomplikowaną melodię. Gdy nadstawiłem uszu pojąłem, że dźwięki są dużo mniej zróżnicowane, że po prostu powtarzają się i na dodatek irytują ostrym, krzykliwym brzmieniem. Ich jedynym celem było zwrócenie mojej uwagi i zmuszenie do wykonania kilkunastu, a może i kilkudziesięciu kroków. Nieocenione dzwonki telefoniczne. Nie byłem pewien czy jest tylko jeden, który zwielokrotniony przez echo rósł bez opamiętania, czy może to zorganizowana armia mająca położyć moją głową pod swoim ciężkim butem. Spojrzałem na Zofię: obróciła głowę, ale nadal tkwiła w swoim zagadkowym letargu. Być może myślała, że telefony to sen i klęła w myślach na to, że praca nie opuszcza jej nawet w takim momencie. Ruszyłem po omacku. Nie mogąc zorientować się skąd dochodzą dźwięki, krążyłem między kolumnami – miałem tylko wrażenie, że źródło alarmu wciąż jest daleko przede mną. Oparłem plecy o ścianę, która przesunęła się. Uchylone drzwi do mniejszego pomieszczenia, a w nim ogromne pudła...nie, oszklone kabiny wewnątrz których niepozorne, czarne mechanizmy próbują wyrzucić część siebie powyżej poziomu
139
metalowych spracowanych kleszczy. W panice zrzucałem drżące słuchawki. Te odbijając się z hukiem od szyb, warczały jeszcze przez ułamki sekund, po czym milkły zrezygnowane. Chciałem pourywać przewody, tak jak zrobiłem to w kawiarni, ale te tutaj wbudowano głęboko w ścianę. Nie było już sensu odbywać tej rozmowy – przemknęło mi przez myśl. Wystarczyło powiedzieć Zofii wszystko, byleby tylko maszyny przestały rzęzić, bo w takim ogromie hałasu nie wytłumaczyłbym jej niczego. Niestety było ich zbyt dużo. Po moim szaleńczym ataku wciąż odzywały się nieodnalezione egzemplarze. Musiałem skapitulować. Objąłem je wzrokiem. Razem sprawiały wrażenie prymitywnego, ale karnego organizmu, który gorliwie wykonywał polecenia kogoś wyższego stopniem, wciąż pozostającego w ukryciu. Ze zdziwieniem przypomniałem sobie, że telefon z greckiego, to przecież tyle co daleko-głos, ale nie było czasu się nad tym zastanawiać. Zerknąłem na drzwi. Jasna smuga przecięła prostokąt wypełniony czernią. Wypadłem w pełnym biegu, ale to nie wystarczyło. Zofia grała znaczonymi kartami. Znając rozkład budynku łatwo przychodziło jej mylenie mojego pościgu. Pojawiała się raz za jednym, a raz za innym filarem biegnąc bez przerwy. Obserwując ten dziwaczny slalom białej oddalającej się plamy, zaczynałem rozumieć, że nie dogonię jej nigdy. Budynek tak naprawdę był nieskończony, choć nie można było tego dostrzec z zewnątrz. Nie miałem bowiem innego wyjaśnienia na to, że pierwsze piętro było tak ogromne i rozległe, w odróżnieniu od niższej kondygnacji. Przy końcu amfilady, Zofia zniknęła w jakiejś wnęce. Przyspieszyłem wtedy, mając nadzieję, że za rogiem wreszcie ją zatrzymam. Zakręt. Mignęło mi kilka linii, które okazały się jej twarzą, a właściwie tylko ironicznym uśmiechem damy pik. Rozpędzony nie zdążyłem wyhamować i przebiłem
140
jakąś powierzchnię, która momentalnie stała się krucha i sypka. Owionął mnie słup powietrza. Korytarz za oknem oddalał się, a potem zapadł – najpewniej razem ze mną. W mgnieniu oka, które nie mogło już składać fałszywego doniesienia, rozpoznałem kwadrat bruku. Świst i szarpnęło. Kelnerka podliczając utarg właśnie zrozumiała, że nie zapłaciłem. As – bank trzasł! Niedrzwica Duża 15 maja–4 sierpnia 2012
P
Urodzony w 1986 roku. Doktorant filozofii, dydakďż˝ tyk. Zwolennik radykalneďż˝ go konserwatyzmu, teizmu i fenomenologii. Tyle wystarczy.
Moralny absolutyzm, czyli dlaczego relatywizm i liberalizm są niemal na pewno fałszywe? Różne odmiany symboli, używanych przez nas do komuni� kacji, semiotyka podporządkowuje pojęciu znaku. Rozumie się poprzez nieokreślony przedmiot (w najogólniejszym sensie tego ogólnego słowa), który komunikuje odbiorcy treść (znaczenie) intencjonalnie nadaną przez nadawcę, przy czym – jak widać – pomijam tutaj zagadnienie tak zwanych znaków naturalnych. Poprawność już nawet tak skromnej charakterystyki fenomenu znaku obciążona jest założenia� mi metafizycznymi*. Spośród nich przywołam tylko dwa: (1) istoty komunikujące się znakami są istotami obdarzony� mi intencjonalnością**, (2) znaki i systemy znaków obdarzo� ne są znaczeniem, to jest odniesieniem do czegoś poza nimi samymi. W tym miejscu chciałbym już określić przedmiot tego tekstu. Będą mnie interesowały te znaki, których od� niesienie dotyka rzeczywistości moralnej. Upraszczając spra� wę, ograniczę się do dwóch rodzajów tych znaków. Mam tutaj na myśli językowe wyrażenia moralne oraz moralne symbole. Niemniej, wydaje mi się, że powinienem ostrzec czytelnika: używam słowa „moralne” w sensie totalnym i nie akceptuję – modnego tak w filozofii, jak i w kulturze po prostu – podziału na sferę moralnie neutralną (niemal wszystko) oraz na sferę moralnych problemów (wyjątkowe sytuacje w rodzaju problemów bioetycznych, czy też pew� nych abstrakcyjnych problemów filozofii moralności, takich jak na przykład zagadnienie natury moralnego obowiązku). Gdy myślimy współcześnie o moralności, zazwyczaj odby� wa się to w kontekście takich zjawisk jak fakt pluralizmu stanowisk, problem relatywizmu, polityka, konflikt. Nieza� leżnie od wyznawanego stanowiska, jesteśmy świadomi
* Ciekawi mnie – stwierdzam przy okazji – związek słów „obciążony” i „założenie”. Nasz język sugeruje, taka jest nasza obecna intuicja wobec słowa „obciążony”, jakoby istnienie założeń dla jakiegokolwiek opisu/teorii było czymś złym, a większa ilość założeń czymś jeszcze gorszym. Tymczasem nie ma opisu/teorii nie posiada� jących założeń. Nie chodzi przecież o to, by je zupełnie wyeliminować, lecz o to, aby były możliwie zasadne. Dokonywanie rzezi brzytwą Ockhama wydaje się jeszcze jednym naturalistycznym i scjentystycznym przesą� dem. Być może język na� szych debat powinien zostać tutaj poddany korekcie.
** Intencjonalność to zdol� ność umysłu do odnoszenia się do przedmiotów, stanów rzeczy, obiektów zewnętrz� nych. Zob. P. Jacob, Intentionality, [w:] Stanford Encyclopediaof Philosophy, http:// plato.stanford.edu/entries/ intentionality/ [dostęp onli� ne: 27.10.2012].
złożoności i oporu materii. Co więcej, jesteśmy też również świadomi pewnego, zasadniczo nieprzekraczalnego, proble� mu związanego z moralnością, to jest prawdopodobnego braku możliwości racjonalnego rozstrzygnięcia konfliktów moralnych. Niezwykle plastyczną i interesującą interpre� tację historyczną tego stanu rzeczy możemy znaleźć u Alis� daira MacIntyre’a*. Według szkockiego filozofa, złożoność i nierozstrzygalność materii moralnej spowodowana jest tym, że posługujemy się współcześnie pojęciami i schema� tami moralnymi odziedziczonymi z różnych tradycji i kultur, w dodatku pojęcia te są oderwane od swojego pierwotne� go historycznego i konceptualnego kontekstu. Przykładem może być tutaj pojęcie „dobry”, które dawniej funkcjono� wało w bezpośrednim związku z określoną wizją obiek� tywnego porządku kosmicznego, w ramach którego, poję� cie „dobry” odnoszono do tego, co pozwala człowiekowi zrealizować swoje potencjalności i osiągnąć doskonałość. Obecnie zaś nie wiemy już, czym jest doskonałość i w jakim kierunku należy rozwijać drzemiące w nas zdolności. Uważa� my – co chcąc nie chcąc czyni nas antyesencjalistami pokroju Sartre’a – że wszelkie ideały moralne są jedynie arbitralne. W związku z czym nasza obecna sytuacja przypomina może odwrócony sens jednej z anegdot, które opowiada Bernard Williams, gdy wspomina „gang oxfordzkich realistów”, któ� rzy celowali w takich zajęciach, jak na przykład tłumaczenie greckiego określenia statku-trójrzędowca (triema) jako „sta� tek parowy”, a następnie oburzali się, że Grecy mieli niepo� prawne pojęcie statku parowego**. Podobnie współcześnie, posługujemy się wyrażeniami moralnymi w zupełnym ode� rwaniu od ich oryginalnego znaczenia, a następnie dziwimy się i frustrujemy tym, że nie spełniają one swojej roli (odwró� cenie polega tutaj na tym, że oxfordczycy projektowali swoje pojęcia na przeszłość, podczas gdy my wykorzystujemy nie� zdarnie niespójne fragmenty dziedzictwa przeszłości, zupeł� nie akontekstualnie, w teraźniejszości). Można powiedzieć, że tak samo wygląda sytuacja moralnych symboli, które nie
146
* A. MacIntyre, Dziedzictwo cnoty, tłum. A. Chmie� lewski, Warszawa 1996. Szczególnie rozdziały od I do VI.
** B. Williams, Philosophy as a Humanistic Discipline, New Jersey 2008, s. 181.
są bezpośrednio wyrażeniami językowymi. By daleko nie szukać, można z powodzeniem za symbole moralne uznać podobizny niektórych postaci historycznych, postaci, któ� re mogą być kojarzone z określonymi systemami wartości, jak choćby Mahatma Gandhi czy Che Guevara, ale w przy� padku większości z nich mamy do czynienia z oderwaniem symbolu od znaczenia i kontekstu, bądź też infantylizacją lub eklektyczną interpretacją tych ostatnich. Zapewne nie inaczej ma się rzecz z symbolami religijnymi, które – w pewnym szczególnym sensie – również są symbolami mo� ralnymi. Jeżeli zatem MacIntyre ma rację, a MacIntyre uwielbia for� mułować swoje wypowiedzi w formie: „jeżeli mam rację”, znajdujemy się obecnie w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Sam szkocki filozof w obliczu tego problemu proponuje na� stępującą alternatywę: „Nietzsche czy Arystoteles?”, suge� rując, że albo dokonamy rekonstrukcji arystotelesowskiego schematu moralnego, albo też, idąc za wskazówkami nie� mieckiego filozofa, dokonamy aktu ustanowienia nowego porządku moralnego. Tak czy owak, w myśl tej sugestii, akt rekonstrukcji bądź też akt kreacji spowoduje, że wyraże� nia i symbole moralne zostaną umieszczone w kontekście większej struktury, która nada im znaczenie i użyteczność. Jednak ta alternatywa wydaje mi się fałszywa, ponieważ nie uwzględnia wielu innych interesujących możliwości. W szczególności zaś nie uwzględnia drogi, którą samemu wskazując, nie podążał Max Scheler. Scheler, jeden z najzdolniejszych uczniów Edmunda Husser� la, próbował sformułować obiektywną teorię wartości na bazie metody fenomenologicznej. Twierdził, że emocje mo� ralne badane dzięki metodzie fenomenologicznej ujawniają tę hierarchię i uwzględnia ona – w kolejności od wartości najniższego rzędu – kolejno wartości: utylitarne, hedoni� styczne, witalne, duchowe, religijne*. Spróbujmy to może zobrazować przykładem, aby wprowadzić nieco jasności. Jasność jest tutaj szczególnie pożądana, biorąc pod uwagę,
* Zob. M. Scheler, Aprioryczne powiązania, o charakterze starszeństwa pomiędzy modalnościami wartości, s. 161-168.
147
że już samo wspominanie o obiektywnym obowiązywaniu określonej hierarchii wartości – wspominanie o tym d z i s i a j - może się niektórym wydawać szokujące. Wyobraźmy sobie sytuację, w której, znajdując się w dość ekstremalnej sytuacji zagrożenia życia, mogę pomóc dru� giej osobie, oczywiście przy świadomości, że pomoc oznacza wzrost ryzyka, a zaniechanie pomocy zwiększa moje wła� sne szanse przetrwania. Ponieważ, dajmy na to, nie należę do osób zbyt odważnych, wybieram ucieczkę i możliwość ocalenia własnego życia, a drugą osobę pozostawiam na tak zwaną pastwę losu. Znacznie później, będąc w sytuacji, w której moje życie uległo normalizacji, dowiaduję się, że owa osoba, której mogłem pomóc, została zamordowana w miejscu, z którego uciekłem. Co możemy powiedzieć o tak skonstruowanym przykładzie? Jakiego rodzaju odczuć i przemyśleń mógłbym oczekiwać od samego siebie? Zakła� dając zdrowo funkcjonującą psychikę i niezaburzone reakcje emocjonalne**, spodziewałbym się po samym sobie żalu i krytycznej oceny samego siebie, jeżeli nie wprost pogardy wobec samego siebie**. Byłaby to uzasadniona reakcja uczu� ciowa, która objawia, że mając do wyboru dwie wartości z różnych poziomów, wartość witalną zachowania siebie, jak i wartość duchową polegającą na odwadze i pomocy bliźniemu, wybrałem wartość niższą. Gdybym jeszcze póź� niej z powodu wspomnień nabawił się jakiegoś rodzaju traumy, a potem udał się do terapeuty, zapewne i tam usły� szałbym, że nie mogę poradzić sobie ze wspomnieniami, ponieważ nie mogę wybaczyć sobie błędu i porażki. To jest: nie mogę sobie wybaczyć, że nie uhonorowałem obiektyw� nego porządku wartości. Jednak gdyby hierarchia wartości nie była obiektywna, określenia typu „porażka”, „błąd” czy „uzasadniona pogarda” nie byłyby tutaj w ogóle na miej� scu. Przyjrzyjmy się teraz, w jaki sposób można podważyć analizy powyższego typu. Skupię się, ze względu na ograni� czenia objętościowe tego tekstu, na argumentacji jednego rodzaju. Będzie to argumentacja wspierająca relatywizm,
148
* Pojęcie normy jest kon� trowersyjne. Jednak może� my przeprowadzić pomoc� ną analogię. Otóż tak, jak określone schorzenia psy� chiczne i/lub genetyczne mogą uczynić człowieka niezdolnym do uprawia� nia badań naukowych, tak też określone zaburzenia i wychowanie utrudnia mu funkcjonowanie mo� ralne. Nie wynika z tego, że poznanie naukowe lub poznanie wartości jest niemożliwe, wynika jedy� nie, że jest możliwe dzięki określonym predyspozy� cjom charakteru, wycho� wania i tak dalej.
** U osób wrażliwych moralnie żal pojawi się również wtedy, kiedy cała sytuacja zakończy się szczęśliwie. Dzieję się tak, ponieważ żal w pierwszej kolejności za przyczynę ma zawód w stosunku do sa� mego siebie i niespełnio� nej powinności, a dopiero dalej konsekwencje zanie� chania bądź działania.
przekonanie, że wartości i normy nie są obiektywne, lecz za� leżą od czynników pozapoznawczych: wychowania, historii, kultury. Jeżeli ta argumentacja jest konkluzywna, to oczy� wiście analizy typu schelerowskiego będą nieprawomocne. Modelowy relatywista, któremu w gruncie rzeczy nie wa� dzą wnioski wysnute przez MacIntyre’a, stwierdzi zatem, że reakcje uczuciowe na to, co nazywamy „złem” i „dobrem” nie objawiają żadnej obiektywnie obowiązującej hierarchii wartości. Zarówno tego typu sytuacje, jak i wspomniane wcześniej sytuacje konfliktowe, dają się objaśnić znacznie bardziej ekonomicznie, poprzez odwołanie do mniej kontro� wersyjnych teorii. Zauważmy na marginesie, że takie prze� konanie jest już uwarunkowane co najmniej następującymi założeniami: a) bardziej racjonalne są teorie „ekonomiczne”, takie, które posługują się małą liczbą niekontrowersyjnych założeń, b) niekontrowersyjne założenia to takie, które od� wołują się do tzw. czynników naturalnych, c) (a) i (b) zakładają już w punkcie wyjścia (tutaj pomijam kilka kro� ków analizy dla oszczędzenia miejsca) naturalizm oraz mo� nistyczną koncepcję nauki – to jest zakładają, że również w dziedzinie badań nad moralnością powinniśmy preferować wyjaśnienia przypominające wyjaśnienia z dziedziny nauk przyrodniczych. Wracając do głównego tematu, nasz mo� delowy relatywista powie, że taki a nie inny odbiór emo� cjonalny i rozumowy tej kontrowersyjnej sytuacji najlepiej wyjaśnić poprzez wychowanie w określonej kulturze i sys� temie moralnym. Wydaje się to bowiem bardziej wiarygod� ne, niż postulowanie istnienia obiektywnego systemu war� tości. Zwróci również uwagę na to, że – w przeciwieństwie do nauki – na terenie moralności istnieją fundamentalne konflikty i rozbieżność opinii dotycząca zarówno casusów, jak i pryncypiów ich rozstrzygania. W przeciwieństwie jed� nak do zagadnień naukowych, zgadzając się przynajmniej w tym miejscu z MacIntyrem, relatywista powie, że nie posiadamy kryteriów ani metod rozstrzygania tych konflik� tów. A zatem rozsądnie będzie przyjąć, że konflikty te są po�
149
zorne, ponieważ nie ma żadnego obiektywnego kryterium ich rozstrzygania, nie istnieje żaden czynnik, który określone systemy wartości czyni bardziej racjonalnymi, czy też lepiej uzasadnionymi. Różnice moralne między ludźmi należy wyjaśnić, raz jeszcze, poprzez odwołanie się do czynnikó w kształtujących czyjeś przekonania: wychowanie, kultura i wyuczony system moralny. A więc to, że odczuwam żal i pogardę do siebie wynikałoby z wyuczonych zachowań i przyjętego poprzez kulturę systemu wartości. Natomiast sytuacja, gdy ktoś znajdujący się w zupełnie podobnych warunkach odczuwałby inaczej, byłaby wyjaśniona po prostu przez wskazanie różnic pomiędzy naszym wycho� waniem, otoczeniem i kulturą. Niekiedy jeszcze pojawi się w tej dyskusji dalsza sugestia. Nasz dyskutant stwierdzi, że skoro taka hierarchia najpewniej nie istnieje, powinniśmy zasadniczo zaakceptować doktrynę liberalną, według której należy szanować i tolerować ludzi wyznających dowolne systemy wartości. Ponieważ zaś nie możemy rozstrzygnąć, który jest bardziej zasadny (według relatywisty nie będzie to w ogóle rozsądne pytanie), należy wystrzegać się możli� wości narzucenia komuś systemu wartości w przekonaniu, że jest on obiektywny. Takie działanie oznacza bowiem moralną tyranię i pogwałcenie czyjejś autonomii*. Jednak w moim przekonaniu, argumentacja tego typu nie dosięga nawet teorii Schelera. Co więcej, sama w sobie jest mocno problematyczna. Kwestią, której nie chcę tutaj poruszać, jest kontrowersyjność założeń relatywizmu, o których wspo� mniałem wcześniej. Nie wydają się one szczególnie wiary� godne. Wydaje się, że relatywista myli tutaj coś, co Scheler na� zywał „etosem” z samymi wartościami. Według niemiec� kiego filozofa, etos to historycznie i kulturowo względny system preferencji wartości, a więc kategoria opisowa a nie kategoria normatywna**. A więc, przykładowo, kultura rycerska różniła się, co do preferowanych wartości od kul� tury współczesnej, tak jak i kultura antyczna różniła się od
150
* Dalece się z tym nie zga� dzam. Podobnie jak Nietz� schemu liberalizm zamiast zwycięstwem, wydaje mi się porażką biorącą się z bezsilności i niechęci do aktywnej polityki mo� ralnej oraz niemożnością skonstruowania, w opar� ciu o narzędzia konceptu� alne liberalizmu, moral� nych ideałów. Tutaj rów� nież ma miejsce zjawisko zwane resentymentem, ponieważ wybór spokoju i braku zagrożenia spo� wodowany jest strachem przed moralnym konflik� tem, strachem przed walką o wartości, biernością po� stawy.
** Scheler, Zmiany etosu, s. 180-188.
kultury średniowiecznej. Analogicznie można zapytać, czy fakt, że poszczególne etosy intelektualne preferujące wiedzę określonego typu, takie jak na przykład renesansowy etos humanisty, średniowieczny etos kleryka, czy też współ� czesny etos innowacyjnego naukowca współpracującego z przemysłem, ma jakieś znaczenie dla naszych rozważań na temat wiarygodności określonych rodzajów poznania? Nie sądzę. Jest bowiem zasadnicza różnica pomiędzy od� biorem/interpretacją/preferencją/teorią wartości/wiedzy, a – w pewnym sensie bezczasowym – pytaniem o to, co obiektywnie należy za przedmiot wiedzy/wiedzę/wartość uznać. A zatem, z faktu istnienia różnych systemów moral� nych, wynika jedynie to, że różne systemy moralne istnieją. Relatywizm dokonuje tutaj kolejnego kroku w rozumowa� niu, stwierdzając, że ponieważ różnice te istnieją, nie może istnieć obiektywne kryterium rozstrzygania opartych o te różnice konfliktów. Non sequitur! Na jakiej podstawie jest to stwierdzone? Na podstawie fałszywego założenia, że wy� jaśnienie historyczno-kulturowe to wyjaśnienie adekwatne w dziedzinie moralności. Wyjaśnienie konfliktu systemów wartości poprzez wskazanie na różnice w historyczno-kultu� rowym kształtowaniu się etosów bez odnoszenia poszcze� gólnych etosów do tego, jaki jest stan rzeczy, to wyjaśnienie w rodzaju samospełniającej się przepowiedni. Myląc poję� cie „wartości” z pojęciem „etosu”, jak ujął to Scheler, relaty� wizm popełnia błąd konceptualny. Dlatego za Schelerem uważam, że idea etyki obiektywnej rozumiana jako przeko� nanie o istnieniu obiektywnej hierarchii wartości i oraz jako przekonanie o zasadności badania tejże jest jak najbardziej zasadna i racjonalna, a relatywizm chybia celu. Dodatkowo, jest znamienne, że w przypadku zagadnień moralnych, od� miennie niż w przypadku zagadnień naukowych, nie wpro� wadza się (dlaczego?) żadnych standardów, żadnych ram praktyki. Analogię można kontynuować i stwierdzić, że tak jak w przypadku warunków bycia dobrym naukowcem, są też warunki bycia człowiekiem dobrym moralnie. To znaczy
151
upośledzenie emocjonalne, albo patologie wychowania tak samo uniemożliwiają moralne poznanie poprzez różne for� my zakłamania i resentymentu, jak nieprawdomówność i nierzetelność uniemożliwiają zostanie dobrym naukow� cem. Wydaje się zatem, że tak jak istnieje określona poli� tyka praktyki naukowej, tak też należy zadbać o określoną politykę moralną. Jednak ta ostatnia nazwa wydaje się po� dejrzana. Budzi sprzeciw współczesnej wrażliwości moral� nej, która pragnie chronić wolność i autonomię jednostek. Po części taki sprzeciw wynika z przesiąknięcia fałszywymi ideami powiązanymi z relatywizmem i liberalizmem. Nie� mniej, chciałbym jeszcze sprecyzować, co rozumiem po� przez pojęcie „polityki moralnej”, aby z góry uprzedzić część zarzutów. Klasycznie polityka rozumiana jest jako rozsądna troska o dobro wspólne. Mimo że wynikające z relatywizmu libe� ralne rozumienie polityki musi być inne i podąża w kierun� ku rozumienia polityki jako areny walki różnych konkuren� cyjnych stronnictw, walki, której przynajmniej oficjalnymi regułami są szacunek dla wolności i autonomii jednostek, to i tak przecież w ramach takiego rozumienia polityki pro� wadzi się również politykę moralną. Tyle tylko, że politykę mniej ambitną, której celem jest wychowanie obywateli respektujących zasady liberalne. Tymczasem, jak sądzę, libe� ralny schemat nie jest w stanie zapewnić realnej troski o dobro wspólne, czego dowodem jest nie tylko obecny stan rzeczy (patrz: Unia Europejska), lecz również wiele symptomów nadciągającej huraganowej destrukcji obec� nego porządku (to tylko jeden z symptomów, lecz wystarczy przypomnieć sobie rozpad Imperium Rzymskiego, a następ� nie zerknąć na statystyki demograficzne). A zatem rozsądna polityka moralna polegać miałaby na tworzeniu i wspiera� niu instytucji i warunków, w których osoby ludzkie będą mogły realnie rozwijać swój potencjał i osiągać moralną doskonałość, a także na poskramianiu i eliminacji takich struktur, które rozwój osoby zaburzają. Mam tutaj na myśli
152
instytucje wymykające się liberalnemu schematowi, takie jak klasycznie rozumiany uniwersytet czy Kościół, które to instytucje należy wspierać, oraz takie struktury jak na przy� kład urynkowienie edukacji i nauki, które z kolei należy bezwzględnie tępić. Taka idea polityki moralnej nie niesie bezpośrednio zagrożenia dla autonomii jednostek, chyba, że przez zagrożenie rozumie się brak przyzwolenia na moralne zło, które niestety ma wiele twarzy. Podsumowując, jak mniemam, relatywizm zasadniczo chybia problemu, który ma rozwiązać. Nie tylko oparty jest na kontrowersyjnych założeniach, lecz także popełnia szereg błędów konceptualnych, z których kilka miałem tu� taj nadzieję opisać. Liberalizm, jeżeli rozumiany jest jako doktryna akceptująca relatywizm, czyli brak obiektywnych kryteriów wartościowania i preferencji wartości, a przez to wychodząca od stwierdzenia nieusuwalnego pluralizmu moralnego, upada razem z relatywizmem*. Stąd, chociaż zgadzam się z analizą dokonaną przez MacIntyre`a, propo� nuję rozwiązanie Schelerowskie. Teoria Schelera, która wy� chodzi obronną ręką ze starcia z relatywizmem, wydaje mi się właściwym narzędziem konceptualnym do rekonstruk� cji i reanimacji obiektywnej etyki. Bez podjęcia wysiłku jej utworzenia, a także praktykowania w ramach polityki moralnej, język moralności pozostanie chaotyczny i nieade� kwatny do problemów, które ma rozwiązywać. A że potrze� bujemy go, tak jak potrzebujemy twórczych i życiodajnych ideałów moralnych, ideałów, których wynikające ze słabo� ści relatywizm i liberalizm nie mogą nam dostarczyć, wyda� je mi się trudne do podważenia.
* Jest tak również wtedy, gdy liberalizm w oparciu o twierdzenia relatywi� styczne formułuje wnioski normatywne w rodzaju: ponieważ każdy ma inny system wartości i nie ma kryterium orzekania, który jest słuszny, należy tolerować inne systemy wartości. Zachodzi tutaj sprzeczność.
153
G
Urodzony w 1984 roku. Poeta, okazjonalnie kry� tyk, konferansjer, reani� mator kultury, redaktor i korektor „Arterii”. Wydał arkusz Przymiarki (2009) i książkę poetycką WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE (2011). Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Odrze”, „Tyglu Kultury”, „Opcjach”, „Kresach”, „Frazie”, „Red.”, „Portrecie”, „Wyspie”, „Waka� cie”, „Cegle”, oraz w antologiach: Na grani (2008), Połów. Poetyckie debiuty 2010 i Free Over Blood (2010). Mieszka w Łodzi.
PRZEMIANY Nie powiedzieć, napisać w wierszu i udać, że to usterki techniczne. Naprawiać w każdym następnym; to jest ten dom, przejściowe pokoje. Cel, co uświęca skrajności i zmusza do symetrii, doskonałości w języku, która w mowie przyjmuje postać ryby w trzech stanach agonii. Łódź, 22.08.2012
157
PIEŚŃ DLA RONA JEREMY’EGO
Kolejny słoneczny dzień jesieni, jakby Bóg kpił, chcąc uśpić naszą czujność, zbierając materiał na śniegową kulminację. Nie ze mną takie numery – nie będą mi śpiewać Jego ptaki; odstraszam je od balkonu czarnym, plastikowym krukiem. Włączam film bez głosu, dużo filmów i ciągle następne – oglądam tylko najlepsze fragmenty;
158
po co mi całość, zbędne przerywniki między strzałami? Kilkanaście fabuł od Niego w prezencie, byśmy wynudzili się na śmierć? Porównywali poszczególne wersje i szukali Go w różnicach?
To kino akcji, liczy się samo działanie, następna stacja, gdzie wysiadasz i możesz się wyciszyć podwójnie. Ron, nie wspomniałem jeszcze o Tobie w tym wierszu, bo chcę, byś zrównał się z Bogiem. Nie tylko mnie pokazałeś prawdę, wychowałeś na czujnego obserwatora. Mógłbym zostać prorokiem, głosić Twoją długość i szerokość, stworzone pozory i dopełnione kształty.
A Ty nic byś o mnie nie wiedział. Dalej robił swoje, mieszał im szyki.
159
G
Urodził się w 1989 roku w Lublinie, gdzie również mieszka. Obecnie student Filologii Polskiej KUL. Interesuje się literaturą, historią i geografią.
Dziennik Mityczny, czyli coś o języku Słowo jest podstawowym środkiem komunikacji. To nie ulega wątpliwości. Porządkuje i nazywa otacza� jącą nas nieprzebraną ilość wrażeń i bodźców, przez co chaos już nie jest chaosem, a staje się światem. W zdroworozsądkowym podejściu do rzeczywistości tak właśnie wygląda funkcja języka: denotuje, czyli nazywa otaczające nas elementy rzeczywistości, by potem je kategoryzować i umożliwić informowanie o nich. Praktyka jest jednak różna. Język, co zamierzam tu� taj wykazać, niekoniecznie zawsze nazywa i katego� ryzuje rzeczywistość, ale może ją stwarzać zupełnie od nowa. To, w jakim stopniu kreuje, a w jakim stopniu odtwarza świat, jest od wielu lat przed� miotem sporu lingwistów i przedstawicieli różnych dziedzin, także psychologów i socjologów. Istnie� ją jednak sytuacje, w których kreująca moc języka nie budzi raczej wątpliwości. Kryje się ona, wedle zasady „najciemniej pod latarnią”, pod najbardziej oczywistymi i wydawałoby się naturalnymi po� jęciami. Chciałbym tutaj zachęcić do refleksji nad „oczywistością” niektórych takich słów, a szczególnie nad sposobami ich użycia. Zacznę od terenu dobrze wszystkim znanego, czyli od mediów pisanych. Media pisane – czyli wszelkiego typu dzienniki i czasopisma, w tym i internetowe (mogą się tutaj mieścić nawet niektóre blogi) wydają się być czysto referencyjne, czyli w miarę możliwie odtwarzające otaczającą nas rzeczywistość i zaistniałe w niej wy�
163
darzenia. Różnice, które pojawiają się przy opisie tego samego faktu przez kilku różnych publicystów, zrzuca się na karb światopoglądu piszącego. Za każ� dym razem przyjmowane jest przez odbiorcę przeko� nanie, z którym trudno się nie zgodzić, że za tekstem leży konkretna, materialna rzeczywistość; realne wydarzenie. Problem jednak polega na tym, na ile dokładnie tekst jest w stanie tę rzeczywistość oddać. Nie zamierzam analizować tutaj określonych tek� stów medialnych o charakterze informacyjnym i oceniać ich przystawalności do rzeczywistego sta� nu rzeczy. Wybór zawsze jest czymś selektywnym: pewne artykuły prasowe pasowałyby do mojej hi� potezy, inne nie. Zatem nie mógłbym uwolnić się od stronniczości. Zależy mi jedynie na tym, by podać kilka uwag ogólnych do refleksji każdego z odbior� ców. Każdy z nas, niezależnie od stopnia zaintereso� wania życiem społecznym, styka się z mediami. Na pewno też nasuwały się refleksje, na ile to konkret� ne słowo, które dociera do nas w „Rzeczpospoliej” czy też na stronie Onetu, jest prawdziwe, a przynaj� mniej na ile dobrze opisuje fakty. Według mnie nie jesteśmy w stanie tego ocenić jedynie za pośrednic� twem tekstu. Nie pozwala na to natura języka i wy� powiedzi prasowej oraz charakter naszego myślenia. Gdy porozumiewamy się z kimś bezpośrednio, sam przekaz językowy ma bardzo niewielki udział w całości informacji, którą przekazujemy. O wiele bardziej istotne semantycznie są nasze gesty, posta� wa ciała, ton głosu, kontekst sytuacyjny. Zwykłe zdanie: „Napijesz się ze mną herbaty?” może mieć mnóstwo różnych znaczeń lub być ich kompletnie pozbawione, zależnie od sytuacji, sposobu wypo� wiedzenia czy też odbiorcy. Inaczej, niż obca osoba na ulicy, odbierze je współlokator, siedzący razem z nami w kuchni; inaczej zostaniemy zrozumiani,
164
gdy wypowiemy je szeptem czy normalnym tonem głosu. W różnych sytuacjach, zależnie od tego, do kogo się zwracamy, sformułujemy to zdanie w od� mienny sposób, o ile chcemy być dobrze zrozumiani. Analogiczna sytuacja wyjściowa spotyka i osobę tworzącą tekst medialny. Ma określoną myśl do przekazania i odbiorców, do których ma być skiero� wany jeszcze nieuformowany przekaz. Tutaj poja� wiają się dwa problemy. Po pierwsze, dziennikarz czy publicysta zwraca się do bardzo dużej ilości od� biorców; po drugie, nie ma możliwości skorzystania z kontekstu komunikacyjnego, który pojawiałby się w kontakcie bezpośrednim. Jak już wiadomo, kon� tekst jest bardzo istotny dla znaczenia komunikatu. Szanse na skuteczne przekazanie informacji maleją. Piszącemu pozostaje jeszcze jedno wyjście: skorzy� stanie z szablonu zrozumiałego dla wszystkich, od� wołania się do czegoś w rodzaju stereotypu, kalki pojęciowej. Słowo nie jest już zwykłym, prostym znakiem językowym, staje się czymś w rodzaju iko� ny: rozumiem przez nią jeden charakterystyczny element, który odnosi odbiorcę do mnóstwa innych obrazów i znaczeń. Rzuciłem teraz mnóstwo słów, które niekoniecznie mogą być dla wszystkich oczywiste. Zjawisko „kal� kowania” rzeczywistości widać bardzo wyraźnie w ogólnopolskich dziennikach albo na portalach in� formacyjnych. Tym wyraźniej, im większy i bardziej popularny jest dany portal czy gazeta. Szablono� wość takiego przekazu polega na tym, że całe poję� cia, sytuacje czy zjawiska zastępuje się jednym (lub kilkoma) powszechnie zrozumiałym słowem, które jednak nie jest na tyle precyzyjne, by oddać istotę rzeczy. Jednym z moich ulubionych słów tego typu jest „kryzys”. Czasami zastępowany słowami „zała� manie gospodarcze”, „recesja”, „spowolnienie gospo�
165
darcze”. Słowa tego używa się, by zasygnalizować, że coś idzie źle, gdzieś brakuje pieniędzy, a czasami stosuje się go jako synonim dla słowa „bieda”. Tylko czym tak naprawdę jest ten „kryzys”, który nie scho� dzi praktycznie z łam prasy, o którym słychać cały czas w radiu czy telewizji? W kontekście ekonomicz� nym użycie tego słowa oznacza niesamowicie skom� plikowaną sieć różnych powiązań finansowych i gospodarczych, ale może też informować o upadku wielkiego banku, o zamknięciu sklepu spożywcze� go w Rybniku, podwyżce cen benzyny albo wa� haniach na giełdzie w Tokio. Kryzys jest wszędzie tam, gdzie brakuje pieniędzy, może być powodem niepowodzenia finansowego albo gospodarczego. Ostatecznie ten wyraz używany w mediach naj� częściej nie oznacza niczego konkretnego z powodu mnogości odniesień. Jest mimo tego dla wszystkich zrozumiały (wręcz oczywisty), chociaż zamiast nieść znaczenie, odsyła odbiorcę do innych znaczeń. Stało się zatem czymś w rodzaju ikony, językowego znaku rozpoznawczego. O podobnym zjawisku pisał już pod koniec lat 50. francuski teoretyk i badacz literatury, Roland Bar� thes. Stworzył on, na gruncie klasycznej teorii znaku, pojęcie mitu. Pojmował go za rodzaj znaku, który rozszerzając swoje znaczenie ponad naturalną miarę, traci zupełnie precyzyjność i przestaje znaczyć cokol� wiek konkretnego. Jego pierwotne znaczenie staje się wówczas coraz mniej istotne, a do jego odczytania wystarcza znajomość kontekstu kulturowego, szablo� nów lub schematycznych skojarzeń naturalnych dla danej społeczności. Dla przykładu, drewniany domek kryty strzechą staje się znakiem polskiej wsi, a czło� wiek z brodą, w okularach z grubą oprawką i w ko� szuli w kratkę – studentem. Nie ma rzecz jasna jedno�
166
znacznej motywacji, by wiązać ze sobą te przedmioty. Jednak na skutek pewnych przyzwyczajeń i stereo� typów przyswajanych sobie wraz z włączaniem się w dany krąg kulturowy, zaczynamy wiązać ze sobą zjawiska w istocie oderwane od siebie, tworząc w ten sposób mityczną wizję świata. Mit to właśnie szu� kanie ukrytej całości, łączenie ze sobą pewnych ele� mentów w całość, aby stworzyć syntetyczną wizję świata. Barthes zauważył, że buduje się ona głównie na gruncie języka (miał na myśli język znaków, pe� wien system semiotyczny). Powszechnym błędem jest automatyczne przypisywanie słowu „mit” fał� szywości. Tymczasem mit nie jest ani prawdziwy, ani fałszywy, ponieważ opiera się na skojarzeniach, na pewnych uproszczeniach i stereotypach (czy uprosz� czenie zawsze jest kłamstwem?). Trafniejsze byłoby określanie mitu jako rodzaju manipulacji, choć i to nie zawsze jest prawda. Sam Barthes określał go jako „język skradziony”, co miało zobrazować proces łącze� nia się wielu różnych konotacji pod jednym znakiem, schematem czy też ikoną. Język mityczny często pojawia się w reklamie. Mło� dzieniec wchodzący do autobusu z niezwykle od� świeżającą gumą do żucia „zamraża” wnętrze, a wy� chodząc, zostaje obdarowany uśmiechem pewnej młodej damy. W reklamach gumy do żucia zwy� czajowo pojawia się konfrontacja płci przeciwnych. Kuchnia natomiast zawsze jest w jasnych, pastelo� wych kolorach, z przewagą białego. W spotach ope� ratorów komórkowych tłem dźwiękowym zawsze jest dynamiczna, elektroniczna muzyka. Na porta� lach plotkarskich tworzona jest wizja danego artysty czy celebryty (często nawet w sposób jawny) która również opiera się na pewnych skojarzeniach czy stereotypach. Są to przejawy mitycznego kreowania
167
rzeczywistości*. Owszem, pojęcia mityczne oparte są na skojarzeniach, ale skojarzenie nie jest znaczeniem. Mit natomiast dąży do tego, by tak się stało: by dwa kojarzące się ze sobą przedmioty zostały połączone na zasadzie znak-znaczenie. Moim zdaniem większość teorii spiskowych jest oparta na takiej zasadzie. Język medialny – nieste� ty również. Wydaje mi się, że zamiast dekonstru� ować mit, obnażać jego korzenie, media często po� sługują się mitem jako budulcem swoich tekstów. Nie mam na myśli tylko tekstów publicystycznych, zaangażowanych w jakąś walkę polityczną. Slo� ganami posługują się w istocie wszystkie rodzaje mediów pisanych: od czasopism dla kobiet, pism motoryzacyjnych aż do wielkich dzienników włącznie, nie pomijając rzecz jasna czasopism kul� turalno-artystycznych. Nawet ja, piszący te słowa, mam świadomość, że również mogę się posługi� wać w sposób nieświadomy pewnymi mitami. Nie wiem, czy jest wielu dziennikarzy posługują� cych się językiem mitycznym świadomie dla celów manipulacyjnych. Przypuszczam, że nie; raczej dla celów pragmatycznych. Tylko w ten sposób wia� domość może trafić do przeciętnego, masowego odbiorcy: odwołując się do jego własnych schema� tów myślowych, uproszczonej wizji świata, stereo� typów. Jako że istnieje ich wiele, istnieje też i wiele mitów, a co za tym idzie, wiele mediów podchwy� tujących te mity. Istnieje w ten sposób mit lewi� * Skrajnym tego przejawem są wizerunki polityków two� rzone na potrzeby ogólne, lub kampanie wyborcze. Specja� liści od PR i tzw. „image’u” zatrudniani są i działają zu� pełnie jawnie.
168
cowy i prawicowy; mit konserwatywny i mit liberalny; mit femini� styczny i mit klerykalny. Nie uważam, że te świa� topoglądy są oparte na micie. Jestem natomiast przekonany, że ich bez� refleksyjne przyjęcie na pewno sprzyja jego po� wstawaniu. Media zatem, oprócz infor� mowania, oceniania i kry� tykowania rzeczywistości zajmują się jeszcze jej kre� owaniem. Trudno ocenić, na jaką skalę rozpowszech� niony jest mit w mediach: można w tej sprawie być optymistą lub pesymistą. Z pewnością sam mit nie jest czymś negatywnym, bo z jednej strony tworzy pewną płaszczyznę poro� zumienia. Wspólne prze� konania – nawet i te nie do końca prawdziwe – odgry� wają istotną rolę w spaja� niu społeczności. Z drugiej strony, często pojawiający się w mediach mit działał� by destrukcyjnie, ponie� waż przekaz, zamiast po� budzać do refleksji, odwo� dziłby od niej, utrwalając w zamian zakorzenione już na samym wstępie przeko� nania.
R
Czego może się nasza wielka literatura���������� z ������� cztere� ma noblistami nauczyć od jakiejś peryferyjnej literatury w języku, który nie ma żadnego noblisty? Czy może nam coś ciekawego powiedzieć mało znany poeta tego języka, gdy nawet takie nazwiska jak Harry Mulisch, Cees Nooteboom czy Hendrik Marsman polskiemu czytel� nikowi nie mówią nic? Książki Alexisa de Roode były no� minowane do nagrody C. Buddingha i J.C. Bloema. Autor regularnie występuje na poetyckich slamach – na jednym z �������������������������������������������������������� nich właśnie zetknąłem się������������������������������ z ��������������������������� jego wierszami. Wracam czę� sto do nich, bo znajduję w nich metafizyczny oddech, który mnie porusza. Znajduję też tam zawsze delikatny uśmiech. Czy można się oprzeć takiemu połączeniu? Ja nie mogę. Czy takie połączenie ma szanse na wygraną w noblowskich szrankach? Wątpię. Tymczasem warto wsłuchać się w słowa tych wierszy, które powstały���������������������������� w ������������������������� protestanckiej, ikonokla� stycznej Holandii, bo obrazy, jakie tworzy Alexis, poeta za� topiony w przestrzeniach katolickich klasztorów, dają sporo ciekawych przeżyć i przemyśleń.
Daj mi dobrą odpowiedź* Raz miałem pytanie, puściłem więc je w ruch z błękitu ku czerni, hen, poza sferę chmur. Poza ostatnie ziarenko kamienia ‒ niewidzialnego kruka, szybującego ku zimnej jak kamień odpowiedzi. To moje pytanie pomyka gdzieś w dal głębiej niż zasięg myśl moja ma, kracząc ku gwiazdom. A lata płyną, marzenie nie ziszcza się, tym bardziej rozwiązanie.
*Tytuł oryginału Meneer
van Dale wacht op antwoord jest zdaniem mnemotechnicznym pomagającym zapamiętać kolejność podstawowych działań: machtsverheffen (potęgowanie), vermenigvuldigen (mnożenie), delen (dzielenie), worteltrekken (pierwiastkowanie), optellen (dodawanie) i aftrekken (odejmowanie). Z braku powszechnie przyjętego polskiego odpowiednika autor tłumaczenia ułożył własną podobną formułę.
174
Czasem wyobrażam sobie odpowiedź, zbliżającą się powolnymi ruchami skrzydeł z Betelgeuse, bez tchu lecący gołąb. Chce mu się pić, lecz prawda wciąż go popycha, pióra ma postrzępione, powtarza w ciszy swój tekst: kra? A ja czekam na wesołą wiadomość w gazecie: kruk spotkał gołębia w bezdennych głębiach wszechświata.
Meneer van Dale wacht op antwoord Ik had een vraag en liet hem gaan, door de wolken omhoog van het blauw naar het zwart, voorbij het laatste brokje steen, een onzichtbare kraai, wiekend naar een steenkoud antwoord. Verder dan ik denken kan begeeft zich mijn vraag, krassend naar sterren. En de jaren verstrijken, end de droom komt niet, en de verlossing evenmin. Soms verbeeld ik mij een antwoord dat nadert op trage wiekslag uit Betelgeuze, een ademloze duif. Hij is dorstig, maar waarheid houdt hem gaande, zijn veren rafelig, zijn tekst repeterend in stilte: kraai? En hier wacht ik op blijde bericht in het avondblad: kraai ontmoet duif in bodemloos heelal.
175
Het schrift in de kapel Voor mijn zusje, en mijn ouders. Dat wat ik bid en zeg, de waarheid is. Voor opa dat hij nog lang bij ons mag blijven. Voor mijn lieve oma van 94 jaar, dat ze gauw mag sterven. Dat mam niet te veel pijn voelt. Dat mijn schoonzus snel uit haar lijden verlost mag worden. Voor mijn kinderen die wij nu echt los moeten laten. Voor alle lieve mensen die hier niet meer zijn. Voor eenheid in een verdeeld Oekraïne. Moge ons vakbondswerk gezegend worden. De liefde, enkel alleen de liefde. En sinds 1998, om de vier, vijf pagina’s, steeds in hetzelfde ronde handschrift: Voor een leuke, lieve vriend.
176
Kapliczna księga Za moją siostrzyczkę i moich rodziców. Aby to, o co proszę i co mówię, było prawdą. Za dziadka, aby mógł jeszcze z nami długo pozostać Za moją kochaną 94-letnią babcię, by mogła szybko umrzeć. Aby mamę zbyt mocno nie bolało. Aby moja szwagierka szybko została uwolniona od cierpienia. Za moje dzieci, które musimy teraz naprawdę zostawić same sobie. Za wszystkich kochanych ludzi, których już nie ma. Za jedność w podzielonej Ukrainie. Niech będzie błogosławiona nasza działalność związkowa. Miłość, tylko wyłącznie miłość. I od 1998 roku przez jakieś cztery-pięć stron wciąż tym samym okrągłym pismem: Za miłego, kochanego przyjaciela.
K
Urodzona w 1989 roku. Student� ka filologii polskiej i historii sztuki. Nie potrafi żyć bez Róże� wicza, gór i kotów.
Jedno słowo –
„artyzm”. Wywiad z Krzysztofem Bartnikiem
Krzysztof Bartnik – malarz artysta, urodzony w 1964 roku. Studiował w latach 1983-1988 na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dyplom obronił w 1988 w pracowni malarstwa prof. Stanisława Borysowskiego. Od 1989 roku pracuje w UMCS w Lublinie w Zakładzie Malarstwa II Instytutu Sztuk Pięknych Wydziału Artystycznego. Był kuratorem szeregu wystaw organizowanych w Lublinie. Swoją twórczość prezentował na dwudziestu czterech wystawach indywidualnych i dwudziestu pięciu wystawach zbiorowych, w Polsce i Czechach.
182
Aneta Kozyra: Chciałabym, żeby pretekstem do rozmowy była Pana wypowiedź, doty� cząca wystawy Czeska fotografia. Stwierdza Pan, że za� prezentowane fotografie „sta� nowią zawsze indywidualny komentarz świata-rzeczywi� stości, która ukształtowała ar� tystów”, więc, jak mniemam, zakłada pan istnienie takiego wpływu; w związku z tym chciałabym zapytać: jakie elementy rzeczywistości mia� ły lub mają wpływ na Pana twórczość?
Krzysztof Bartnik: Można by to stwier� dzenie odnieść w ogóle do sztuki, że „jest komentarzem świata”. Jeśli chodzi o wy� stawę Czeska fotografia, to wystawiał tam zespół artystów o bardzo różnych zaintere� sowaniach, więc ujęcie rzeczywistości jest tutaj szeroko rozumiane, natomiast co jest istotne dla mnie… Ech… Czym jest rze� czywistość? To jest wszystko. Nie tylko ta obiektywnie postrzegana: drzewo, kwiat� ki, zwierzęta, inni ludzie, ale sfera przeżyć, emocji też należy do rzeczywistości. Dzisiaj rzeczywistość możemy oglądać nie tylko gołymi oczami, ale oczami uzbrojonymi w lunety, mikroskopy, przeróżną technikę, która nam otwiera nowe, wcześniej zresztą nieznane, aspekty tej rzeczywistości. Więc rzeczywistość to jest to, co jest. Pod jakąkol� wiek postacią, w jakiejkolwiek sferze – to co jest. Inaczej można powiedzieć – prawda. A jakie było pytanie? (śmiech)
A.K.: Jakie elementy tej rze� czywistości mają wpływ na pana twórczość. Może to być też filozofia albo literatura.
K.B.: Tak, bo to też jest rzeczywistość – kul� tura która nas otacza. W ogóle takim stan� dardem w kształceniu artystycznym, od po� czątku istnienia tego kształcenia jakkolwiek usystematyzowanego, była obserwacja
natury, ogólnie się mówi, że to jest wła� śnie rzeczywistość. Studium natury, pod� glądanie jej, jak ona buduje swoje obrazy, opowiada światłem, kolorem, przestrzenią, dźwiękiem (już zahaczając o inne dziedzi� ny). Korzenie, rodowód mojej sztuki jest w naturze. Zaczynałem od jej obserwacji próbując zawrzeć w rysunku czy obrazie ja� kieś spostrzeżenia. Natura jest najlepszym nauczycielem, ona podpowiada najciekaw� sze rozwiązania. Zawsze prawdziwe, zawsze niepowtarzalne. Więc od natury uczyłem się proporcji, barw, harmonii, wrażliwości, by z wiedzy tej w przyszłości samodzielnie komponować. Natura jest podstawą w mo� jej pracy dydaktycznej – bo jestem również – nie powiedziałbym: „nauczycielem”, tylko raczej towarzyszem w rozwoju młodzieży w malarstwie, rysunku, sztukach plastycz� nych. W przypadku malarstwa nie chcę użyć słowa „nauczyciel”, bo gdyby to była dziedzina, której można nauczyć, ze sztuką wtedy nic wspólnego by nie miała. A.K.: Wyprzedza Pan moje pytania, ponieważ praca dy� daktyczna również mnie inte� resuje. Znam już pański stosu� nek do kwestii nauczania. W takim razie zapytam o pana uczniów, czy widzi Pan wśród nich postacie, które mogłyby zawładnąć w przyszłości światem sztuki i na czym polega ich wyjątko� wość, czy może nowatorstwo?
K.B.: Młodzież jest różna, najrzadziej spo� tykanym zjawiskiem, jak stwierdzam, jest brak talentu. Talent mają wszyscy studenci. Mają swoją wrażliwość, swoje doświadcze� nia, które są zawsze podstawą do twórczo� ści. Nie tylko sprawność w posługiwaniu się ołówkiem i pędzlem, ale również ła� dunek duchowy, który wkładają w swoją pracę, jest niezbędny. Obraz to nie tylko „odpowiednio ukształtowany prostokąt”, który wisi na ścianie. Gdyby było tak, że sztuka polega na tworzeniu dekoracji, nie byłoby sensu zakładać i utrzymywać szkół
183
artystycznych i kształcić tysięcy studentów. A jeżeli obraz pojmiemy jako sposób komu� nikacji człowieka z człowiekiem, jako prze� kaz informacji, to studia malarstwa, jako studia tego starego, jednego z pierwszych, a może nawet pierwszego języka, jakim człowiek się porozumiewał ze sobą, mają sens. Co do studentów, wszyscy oczywiście mają talent, ale talent musi mieć okazję, żeby się ujawnić.
184
A.K.: Jak rozumiem, właśnie w tym ujawnianiu talentu Pan pomaga. Czy mógłby więc Pan opowiedzieć o suk� cesach młodych ludzi, którym towarzyszył Pan w ich drodze artystycznej?
K.B.: Jestem młodym pracownikiem, od niedawna promotorem, nie mniej od sa� mego początku miałem szczęście do bardzo zdolnych oraz pracowitych studentów i absolwentów. Już pierwszy rok, kiedy mia� łem samodzielne dyplomy, były najlepsze. Na kilkadziesiąt pokazywanych tutaj na wydziale, dwa moje zdobyły najwyższe na� grody. To byli i są świetni studenci i mogą zostać świetnymi artystami. Kreowanie gwiazd nie jest moim głównym celem. Podopiecznym, z którymi mam kontakt, staram się zaszczepić wartości, które sam odziedziczyłem, by przetrwały i były obec� ne w przyszłych pokoleniach. Samo upra� wianie sztuki, nawet doskonałej, nie za� pewnia kariery ale dzięki niemu na pewno żyje się pełniej.
A.K.: Wspomniał Pan o tym, że co rok wielu studentów kończy wydziały artystyczne na różnych polskich uczel� niach, jak Pan widzi ich rela� cję ze społeczeństwem?
K.B.: Nasze społeczeństwo jakie jest, ta� kie jest, zwyczajnie nie sprzyja sztuce. To wszystko ginie, rozpływa się. Zresztą artysta nie powinien liczyć się ze społe� czeństwem, bo ono urobi go sobie według własnej wizji i tu przestaje mieć sens uży� wanie słowa „artysta”. Twórca musi być niezależny. Ma tworzyć dla samej sztuki, dla samego siebie, dla zaspokojenia wła�
snej ciekawości, żeby zobaczyć, jak rzecz po� myślana może wyglądać – taki jest sens, cel sztuki. Jeśli artysta zrobi coś, co jest dobre dla niego samego, wtedy powinien się tym dzielić. Jeśli jakiś placek nam się nie uda, to przecież nie podzielimy się nim z kimś, tylko wyrzucimy. Tak samo jest z dziełem sztuki. Jeśli artysta wierzy, że jest wartościo� we, to nie ukrywa tego. Jeśli ktoś ma coś cennego, natychmiast chce się tym dzielić; powiedzieć, że istnieje taka rzecz, którą każ� dy powinien zobaczyć, bo jest dobra. To jest ludzkie. A.K.: Z tego, co Pan mówi, wynika, że nie zawsze po� pularność i kariera usankcjo� nowana przez pozytywny odbiór sztuki przez społeczeń� stwo jest wyznacznikiem ja� kości dzieł.
K.B.: Ta praca może jest niewdzięczna i nie zapewnia wszystkim kariery. Kariera pole� gająca na popularności, na zaszczytach, na sprzedawaniu prac, na możliwości utrzy� mywania się z nich, stwarzająca możliwości przyjmowania hołdu od publiczności – ten rodzaj kariery nie jest najistotniejszy, ale nie jest też dla każdego, to się niektórym zdarza. Niemniej jednak, wielu znacznie od tych uznanych zdolniejszych, pracowit� szych, z lepszymi efektami, nie zaznaje tego rodzaju zaszczytu i jakoś sobie radzi. Taką prawdziwą karierą jest zrobić coś i być z tego zadowolonym, uwierzyć w swoją pra� cę, że ma sens, że jest dobra. Ale żeby taką wiarę zbudować, to nie jest takie proste i mi wydaje się, że takim kryterium w oce� nie obrazu jest siła przekazu, która uzależ� niona jest od pewności autora, że tak ma właśnie być zrobione, jak jest to zrobione, żadnej wątpliwości co do kształtu, koloru, użycia wszystkich środków. To odnajduje�
185
my w dobrym malarstwie, znanych ma� larzy. Absolutna pewność rozwiązań, brak wątpliwości, nie prowokowanie dyskusji, czy to tak może być czy nie. Chociaż jeśli weźmiemy deformacje Picassa, nie tak ła� two każdy się z nimi zgodzi, ale po obejrze� niu obrazu nie ma dyskusji, że można cokol� wiek tam zmienić.
186
A.K.: Taką pewność rozwią� zań oczywiście widać również w Pana pracach, na pprzykład w obrazie Siedliszcze IV, który mnie szczególnie urzekł. Inte� resuje mnie – czy ta pewność rozwiązań w całości pojawia się przed pierwszym dotknię� ciem płótna pędzlem, czy jest miejsce na spontaniczne rozwiązania przychodzące już podczas tworzenia?
K.B.: Oj, to strasznie złożone. Zakładam, że coś namaluję, czegoś będę szukać, a bywa, że znajduję coś zupełnie innego. Maluję, mieszam farby na palecie, nakładam je na płótno, myślę, wczuwam się, upór, walka i przychodzi taki moment jedności z obra� zem, że rzeczy dzieją się same, jakby bez mojego udziału i to najlepiej jak to jest możliwe. Pytam wtedy siebie: „czy to ja na� malowałem?”.
A.K.: Kolejne pytanie jest związane z Czechami. Może na początek tego tematu przy� bliży Pan historię swojego za� znajomienia się z tą kulturą?
K.B.: Moje relacje z Czechami zaczęły się od poznania w Bułgarii Jaroslava Jebavego, malarza, od którego zaczęła się lawina przy� jaźni i różnych kontaktów artystycznych. Zaowocowało to poznaniem Czech, kultu� ry, nauką języka czeskiego i systematyczną współpracą z jednym z uniwersytetów cze� skich.
A.K.: Kontakty artystyczne, o których Pan wspomina, zaowocowały wystawami Pana prac organizowany� mi w Czechach; czy może na
K.B.: Miałem wystawy w Czechach i mia� łem wystawy w Polsce. Pomiędzy publicz� nością tu i tam jest pewna różnica. Tak zu� pełnie intuicyjnie, gdybym miał do wybo� ru wystawę tu i tam, wybrałbym „tam”. To
przykład podczas wernisaży obserwował Pan widzów, czy zauważył Pan, w jaki sposób reagują na Pana dzieła, i czy ich reakcje różnią się jakoś od reakcji polskich odbiorców?
społeczeństwo różni się od naszego. W Czechach jest pełna akceptacja tego, co robi drugi człowiek, jeżeli tym nie szkodzi innym. Sposób bycia, czy sposób ubierania się, upodobania, przeróżne hobby, wszystko jest akceptowane, panuje poszanowanie wolności drugiego człowieka. Artysta, gdy ze swoją propozycją tam jedzie, doświadcza tego, jest akceptowany. Podejrzewam, że gdyby powiesić czyste kartki na ścianie, to również byłoby zaakceptowane. Pewnie tak. (śmiech)
A.K.: Czesi są znani ze spe� cyficznego poczucia humoru, co wykorzystał Pan również podczas organizowania wy� stawy Czeska piwnica, two� rząc piwnicę bez piwa. Jak przebiegała Pana współpraca z Czechami jako kuratora cze� skich wystaw?
K.B.: Humorystyczne jest tłumaczenie ty� tułu wystawy i rozumienie go przez oby� dwie nacje. „Piwnica” Czechom kojarzy się z piwiarnią. W czeskim tłumaczeniu, nazwa wystawy byłaby dla nas zabawna – „Czeski sklep”. Podczas wystawy elewacja kamieni� cy, w której mieści się galeria, była w remoncie, otoczona została typowymi, paskudnymi płotami. Pomalowałem więc je na czarno. Białą farbą napisałem nazwi� ska wystawiających, na każdym płocie inne oraz zamieściłem logo wystawy – bia� ły łuk. Firma, realizując później inne inwe� stycje w mieście, używała tych płotów bez przemalowania. Czesi przyjeżdżali do Lubli� na jeszcze wielokrotnie, a ja wskazywałem im adresy, gdzie aktualnie mają „wystawę”. Jeździli tam i fotografowali.
A.K.: Bywa Pan zarówno uczestnikiem wystaw, jak i kuratorem, prowadzi Pan również działalność dydak�
K.B.: Jeżeli chodzi o moją twórczość, to jest to zupełnie niezależne od działalności wy� stawienniczej, kuratorskiej. Jestem dosyć elastyczny. Pracuję na uczelni, gdzie każdy
187
188
tyczną – czy te wszystkie sfery Pana działalności mają na siebie nawzajem jakiś wpływ?
jest inny i to traktuję jako wartość. Cenię różnorodność i bogactwo propozycji. W pracach dyplomowych, które prowadzę, nie jest widoczne piętno promotora. Przy� stosowuję się do studenta, jego wizji i wy� pracowanej metody realizacji. Jeżeli przy� gotowuję wystawę, kieruję się własnym gustem. Na wystawę składa się materiał, jego jakość, ilość, wnętrze i pomysł na gra� ficzną oprawę, aranżacja. Bardzo łatwo jest sposobem ekspozycji zepsuć obrazy. Na przykład jeśli spróbujemy, tu w pracowni, poprzestawiać obrazy, to okaże się że jest jakiś chaos. Ze studentami długo rozważali� śmy, jak je ułożyć – proszę zobaczyć, to jest całość w której każdy obraz ma swoje miej� sce. Prowadzą ze sobą dialog, a nie „kłócą się”. Jeśli chodzi o wpływ twórczości na inne sprawy, to praca nad obrazem w pew� nym sensie ćwiczy oko, wyobraźnię i to jest potrzebne we wszystkim, cokolwiek robię. Nie tylko w organizowaniu wystawy, ale również w otoczeniu, w którym żyję. Jakie� kolwiek, myślę, że mój sposób życia też tro� chę zawdzięcza pracy z obrazami.
A.K.: To byłoby ładne pod� sumowanie, ale muszę zadać jeszcze jedno pytanie. Pisząc o wystawie Czeska fotografia zauważa Pan, że „fotografia, z powodu swej minimalnej bariery technologicznej, jest dziś najbardziej popularnym środkiem wypowiedzi arty� stycznej. Tak powszechnym,
K.B.: Jedno słowo, „artyzm”; jedno słowo, a użyte w różnym kontekście. Dotyczy ono oczywiście czegoś wyjątkowego, oryginal� nego, dotyczy artysty, ale w innym kontek� ście jest ono użyte bardziej swobodnie, z nastawieniem, aby coś było piękne, cho� ciaż w tym też można szukać inspiracji dla artyzmu. Sztuka jest nie tylko poszukiwa� niem piękna, wykorzystuje też zaprzeczenie piękna. Ale to inny temat – wróćmy do
że można mniemać, iż spełnia się idea – «każdy człowiek jest artystą»”. Jest to jednak tylko mniemanie nie mające związku z rzeczywistością, jak wiemy, rozgranicza pan ar� tyzm od tego, co nim nie jest, pomimo tego, że wykorzystu� je środki artystycznego wyra� zu. Czy dałoby się wyznaczyć granicę pomiędzy tymi dwie� ma sferami?
pytania. Artyzm i jego brak… nie może być sztuką rzecz przypadkowa, musi być uczci� wa, jeżeli autor pretekstu, o którym rozma� wiamy, robi to z zaangażowaniem, z całej swojej wiedzy z całego siebie, nie szczę� dzi dziełu niczego, czego ono potrzebuje. Czymś odwrotnym byłoby patrzenie, czego oczekuje drugi człowiek i spełnianie tych oczekiwań. Dla mnie jest to wtedy oszu� stwo. Rzecz nieszczera. Robiona dla jakiegoś pożytku materialnego czy w innej postaci. W ogóle ciekawe pytanie, muszę je jeszcze przemyśleć.
T
Urodzony w 1986 roku.
Flanela U m o w a, a b y z a m i e ś ć u l i c ę (m i a s t m i o t ł y d a n o n a r z ę d z i e) „z a p i e n i ą d z e m n i e j s z e n i ź l i n a n i e j l e ż ą”, z e r w a ł a z l i t e r ą r e w o l u c j i. T a s a m a u m o w a, abyzamieśćulicęzapieniądze mniejszeniźlinaniejleżą zapisaławhistoriirobotnika (k i e d y t e n s z k i c o w a ł c h o m i k a) i w ą s y, d w a p a l c e, l i t e r ę V. C h o m i k manaimiępostmodernizmibiegawkuli p o d o b n e j d o ś w i a t a.
193
Pina
y ęd r tó k a em
cie
u
c.
i
ew
az n e
e.
c , rę
d
ń ło
ł Ca
In . trz ą n
aj an
ie mn
js
oz zeg
ia
i,
n ięś
żen o ł u
chu u r y, p o st
m
Tego . ć a pis się o
ca tań , a on dem
i ięc e da p i n a tw on łosa g w ierzyć, w e o ,c o m i g y b ał ncze le . Tak zo chci y d r a a d B h . e j P rac do tyłu , po w a ó i k o St c r k i, nok reografi o h paz c j e , cich w tobie że nie istnieje zewnątrz, że każde jest wewnątrz czegoś większego. Ale z d oniczki wyrast a kwia t: palec , otwart a dłoń, ręce. I n ie ma k tórędy uciec a art
.
A
Absolwentka polonistyki KUL. Interesuje ją literatura dawna, ale chętnie zajmuje się również współ� czesnością.
Ikona kiczu Żeby pisać ikony należy spełnić kilka podstawowych i bardzo istotnych warunków. Potrzeba: modlitwy, medytacji i postu. Dlaczego? Bo ikona to nie zwykły obraz, ale miejsce świę� te, punkt na ziemi, w którym możemy spotkać żywe uobec� nienie Boga. Ikony powstają w odosobnieniu, w atmosferze najwyższej koncentracji i uduchowienia. Kiedy spełni się te warunki, znów zaistnieć może Wcielenie. Poza konkretnymi wyznacznikami moralno-duchowymi, zwierzchnicy Kościo� łów Wschodnich ustalili również kanon postępowania arty� sty piszącego Wizerunek. Opisano krok po kroku, jak nale� ży przygotować deski, w jaki sposób rozprowadzić podkład, jaka powinna być kolorystyka i najważniejsze – jak powin� na wyglądać Twarz ikony. Wszystko jest dopracowane, uło� żone, utwierdzone i święte. I dzięki temu rodzą się* najpięk� niejsze, albo mniej radykalnie, jedne z najpiękniejszych dzieł sztuki sakralnej. Po co ten wstęp, może przydługi? Ano, nie bez przyczyny. Kie� dy myślę o słowie „ikona”, zapalają się w mojej głowie dwie lampki: 1) święty wizerunek, 2) kicz i popkultura. Pierwsza lampka została już nieco opisana, natomiast druga zasługuje na chwilę uwagi. Kicz ikony to przede wszystkim wszelkie� go rodzaju popkulturowe twory – piosenkarki, modelki, ak� torki, czyli jednym słowem IKONY POPKULTURY. Ale nie * Tak, rodzą się. Ikona żyje przeciętnie 80 lat, jeżeli jest dobrze (czyt. z wypełnieniem wszystkich reguł) napisana, dożywa nawet 100 lat.
199
o nich chcę pisać. Myśląc o kiczu i popkulturze w połączeniu z ikoną, przychodzą mi na myśl różnego rodzaju przedstawie� nia obecne dziś w sztuce sakralnej. Współczesny świat wymógł na artystach (?), zajmujących się tego rodzaju sztuką, żeby wizerunek „święty” był jak najbar� dziej atrakcyjny. Widzę więc Jana Pawła II na tle gór, to zna� czy – domyślam się, że to papież, bo na biało z laską i w gó� rach. Z twarzy nie da się rozpoznać w ogóle jako Wojtyła, ba!, czasem nie da się rozpoznać jako człowiek. Taka sztuka. Ale cóż, ktoś namalował, ktoś inny powiesił, jeszcze inni się do tego modlą. Pomniki, obrazy, landszafty, na których papież jest w centrum patrzą na nas z każdego placu, ze ścian ko� ściołów. I nikt nie śmie waloryzować, bo to przecież nie wy� pada mówić o TAKIM dziele źle. Takim, to właściwie jakim? Czy każdy ma uznać je za dobre, piękne i wartościowe tylko dlatego, że przedstawia błogosławionego? A co z „kwestią smaku”? Niby nie ważne czy Jezus na obrazie ma brodę czy nie, niby wszystko jedno czy Maryja w niebieskiej chuście czy w perłowej koronie. Ważne, żeby z wiarą. Tyle, że ciężko mi pamiętać, że święte patrzy na mnie z obrazu, kiedy widzę Jezusa z oczami wyłupiastymi niczym u mistrza Kaszpirow� skiego, w szacie maźniętej z lekka kolorem rodem z kredek „Bambino”. Nie żartuję, taki Pan jest na jednym z cmentarzy. A szkoda. Myślę więc o tych wizerunkach Boga, Maryi oraz świętych i nie czuję świętości. Nie wiem czy chodzi o to, że tradycyj� na wschodnia ikona ma w sobie więcej Ducha czy o to, że wygląda lepiej. Chyba to drugie, bo Ducha każdy odczuwa inaczej, czasem sami musimy go tchnąć w obraz. Ikona jest dla mnie wyznacznikiem pewnego smaku sztuki dewocyjnej. Piękna, zawsze doskonała, otoczona jakąś dziw� ną magią. Mogę nie wierzyć, ale nie powiem, że ikona nie jest dziełem sztuki. A w przypadku trójwymiarowych obra� zów Jezusa i Maryi już mam przed tym opory. Wiem, że się czepiam, ale dlaczego milczeć? Pamiętam, że bałwochwal� stwem jest oddawanie ślepej czci przedstawieniom Boga
vvvvvvvvvvvvvvvvvvvvvvvvv
vvvvvvvvvvvvvvvv
vvvv
200
i świętych, bo cześć należy się źródłu, ale dlaczego mam się zgadzać, aby powstawały seryjnie żałosne i komercyjne „straszaki”. Malarz, w ogóle każdy artysta, powinien trakto� wać swoje dzieło jak najważniejszą rzecz na świecie, powi� nien podchodzić do tego, co tworzy z najwyższą czcią i sku� pieniem. Nie mówię tu tylko o sztuce sakralnej, ale o sztuce w ogóle. Jeśli chodzi o sacrum, to powinno się przy upra� wianiu takiej arte pamiętać, że nie dla wszystkich jest ten Miłosierny tylko kolejnym kawałkiem papieru czy deski, że ten Papa w białej szacie to dla kogoś przewodnik, wzór, a nie maszynka do zarabiania pieniędzy. I powinien arty� sta/twórca/producent zwracać uwagę na kanon, na zasady przedstawienia, na proporcje, a przede wszystkim na przy� gotowanie. Ikonopisarze poszczą, modlą się, oczyszczają i medytują, dzięki temu nawiązują mistyczną więź z Bogiem, są w stanie przyjąć Jego dar. Oddają swoje ręce za narzędzie, pozwalają się prowadzić. To niezwykłe. Nie ma tu mowy o powielaczach, sztucznych perspektywach i pomyłkach. Jest mniejsze prawdopodobieństwo narodzin „straszydła”. Ikona ma być z założenia doskonała, nie może być inna, skoro nie człowiek ją tworzy, a Bóg. Zastanawiam się więc, czy właśnie zapominaniem o przeznaczeniu i istocie niektórych obrazów świętych powstających współcześnie należy tłumaczyć ich brzydotę. Czy taki artysta nie powinien poświęcić, tak jak ikonopisarz, nieco czasu na wewnętrzne skupienie przed „stworzeniem”? Nie chodzi o leżenie krzyżem, nie. Chodzi o przypomnienie sobie jak wielkim darem i jak wielką odpo� wiedzialnością jest sztuka. Może warto uświadomić sobie, że tworzenie Wizerunku Boga czy Świętego wymaga czegoś więcej niż zamówienia i atrakcyjnej oprawy, która gwaran� tuje sprzedaż. Nie chcę, że by ten tekst był odebrany jako „głos wołającego na pustyni: nawracajcie się”, jest on raczej wyrazem frustra� cji na rosnącą wokół mnie ilość „bazyliszków” dewocyjnych, które przesłaniać zaczynają piękno tej sztuki, której wzorem są dla mnie ikony.
vvvvvvvvvvvvvvvvvv 201