6878
ISSN 2084-
Solska: Nie jest prosto uchwycić sens
Jędrek: Niczego tak bardzo nie pra-
gniemy, jak być dobrze zrozumianym; tymczasem każde tłumaczenie – a tłumaczenie SIĘ należy do najtrudniejszych tłumaczeń – posiada skazę. Człowiek, który się sprzeciwia, nie liczy na możliwość tłumaczenia – jego gest jest szorstki, nieraz brutalny i niezrozumiały. Za niego muszą mówić ci, którzy chcą przyznać mu prawo do gestu sprzeciwu. Ci natomiast, w których sprzeciw jest skierowany, zrobią często wiele, by pokazać, że sprzeciw zawsze jest bezsensowny. Chcielibyśmy, by dobrze nas zrozumiano, bo to nie my się sprzeciwiamy. Chcemy jedynie pokazać siłę i słabość sprzeciwu. Odsłonić, choć trochę, jego mechanizm. Otwierając nabór tekstów liczyliśmy, że uda nam się odnaleźć jakiś podziemny nurt, jakąś spójną a uśpioną siłę. To, co znaleźliśmy, samych nas zaskoczyło. Bez wątpienia sprzeciw jest! Tak często jednak jest niewymówiony, niedopowiedziany, zatrzy-
tego słowa, chociaż staje się wobec konkretnej naoczności, wobec aktu. Ruch oporu, kontestacja, siła bezsilnych, sprzeciw obywatelski z ustawy zasadniczej… To wszystko ma swoje historyczno-prawne umocowanie, ale samo pojęcie wiąże też mniej narzucające się atrybuty. Survival value (wartość przetrwania), cutting edge (punkt brzegowy), dialektyczny warunek syntezy, czyli nowego początku, punktu wyjścia. Choć więc sens sprzeciwu lokalizuje się wobec jakiejś formy wyzwolenia, kiedy ujmiemy go w elipsie, której dwa centra stanowią bunt i umiar, napotkamy paradoksalne narzucenie rewolucyjnym aktom pewnej normatywności. W tle historycznym sprzeciw pojawia się więc wyraźniej jako „bunt umiarkowanych”, symbolizowany np. przez Praską Wiosnę (kontrując format Paryskiego Maja ’68 Milan Kundera użył tej formuły w przedmowie do francuskiego wydania powieści Josefa Skvoreckiego pt. Cud). „Przyjacielem Platon, ale większym przyjacielem prawda” – arystotelesowskie dictum komentujące postawę ucznia
many w pół zdania, że jego kontur stał się bardzo niejasny. Zamiast mowy ezopowej dzisiejszy sprzeciw wydaje się świadomie wykorzystywać stereotypy – wyrasta na nich, przekształca je – raz dobrze, raz banalnie. Konstandinos Kawafis napisał kiedyś wiersz, którego tytuł odnosił się do małego fragmentu Boskiej Komedii. Jego tytuł to Che fece… il gran rifiuto. Antoni Libera przetłumaczył w przypisie te słowa z Pieśni III Piekła dosłownie: „co skalał się... wielką odmową”. Nie czas tutaj i nie miejsce tłumaczyć o co i o kogo chodziło Dantemu. Dociekliwych odsyłamy do tej wielkiej historii. Przytoczmy wiersz Kawafisa w całości: Na poniektórych z nas przychodzi taki dzień, że trzeba się opowiedzieć: po stronie wielkiego Tak albo wielkiego Nie. Kto jest gotowy na Tak, widać to gołym okiem. I ledwo je wymówi, nabiera pewności siebie i wspina się ku zaszczytom. Kto rzekł Nie, nie żałuje. Zapytany ponownie, powtórzyłby to samo. A jednak właśnie to Nie, to jakże słuszne Nie, naznacza go na zawsze.
wobec mistrza sygnalizuje, że tropienie słowa „sprzeciw” via figury i symbole zaczyna się od starych śladów. Czy powiedzą nam jeszcze cokolwiek? Starożytni pirroniści na przykład. Sceptycyzm to bardziej wykwintna postać sprzeciwu (dzisiejszą jego ekspozycją jest tzw. dekonstrukcja, choć dokonano już znacznej wulgaryzacji tego pojęcia). Pojawia się przy tym wątek splotu romantyczno-oświeceniowego; każda epoka ma swój romantyzm, tzw. wielką teorię i widzący się ogromnym teatr awangardy, a potem następuje tzw. kryzys i jego metoda – sceptycka właśnie – na zasadzie sondujących podejrzeń przy odmowie uznania aktualności. Tak też z samej historii nauki można zbierać ilustracje przełomów via inicjacyjny sprzeciw. Dla przykładu: dziś zmilczane w powszechnym obiegu, a przecież fundujące intelektualne zręby kultury europejskiej, średniowieczne spory np. dialektyków z antydialektykami, a potem, bardziej dla naszych augurów intelektualnych swojskie, kwestionowanie dominanty arystotelizmu (model: Novum Organum Bacona), na renesansowej jeszcze fali sprzeciwu wobec scholastyki. Zresztą, jak mawiał Bertrand Russell, w historii nauki każda epoka nawiązuje
Haruki Murakami w trylogii 1Q84, która – jak się wydaje – proponuje nam alternatywną wersję Roku 1984 Orwella, zastępuje Wielkiego Brata mnóstwem little peoples. Nie sprawia to, że ich działania są mniej okrutne. Wręcz przeciwnie – ich krwiożerczość wydaje się niebezpieczeństwem o wiele groźniejszym, bo zupełnie niezauważalnym. Dlaczego przywołujemy tę historię? Bo czasem „wielka odmowa”, jaskrawy, wielki sprzeciw nie spełnia swojej roli. Bo czasem potrzebne jest mnóstwo – rozrzuconych bezładnie, niepołączonych ze sobą, czasem sprzecznych – małych sprzeciwów. Dlaczego tyle zwlekaliśmy? Bo może taki sprzeciw zarejestrowaliśmy. Nie jesteśmy jednak pewni i chyba nigdy już nie będziemy. Nie chodzi nam jednak o pewność. Sprzeciw taki jest jak źle postawiony przecinek – nie do zaakceptowania dla wielbicieli doskonałego porządku. Przedstawiamy to, co udało nam się zebrać. To, co czasem wydaje nam się niesprawiedliwe, co spowodowało wśród nas wiele dyskusji. Mamy jednak poczucie, że, by uniknąć wyparcia, by uniknąć powikłań w naszej kulturowej psychice, te cząstki sprzeciwu należało ujawnić.
do Arystotelesa, po to, aby mu się przeciwstawić. Zaś co do współczesnych przemilczeń: oto polski uczony, mikrobiolog Ludwik Fleck i jego programowe zakwestionowanie założeń scjentyzmu w teorii nauki; program T Kuhna i współczesna socjologia wiedzy pod szyldem cultural wars to pokłosie tego sprzeciwu. Mamy też inną patronacką stronę – starożytny kynikós. Antystenes i Diogenes (ten ze schodów Szkoły ateńskiej Rafaela) – tak, to ateńscy cynicy, owi eudajmoniści à rebours stworzyli algorytm podejrzeń względem wszelkich układów, traktatów i umów społecznych. Czy program ten nadal działa? Podane przez chorwacką pisarkę Dubravkę Ugrešić hasło „cynicy wracajcie – wszystko zostało wybaczone” wyraża chyba jakąś lukę. Brak mędrca-błazna w szekspirowskim sznycie. Ale mamy sporo przestrzeni do wyzyskania: fronty performerskie, artystyczne prowokacje, rozmaite eksperymentalne theatrum… ; Banksy to już klasyka, której ideowe pra-korzenie sięgają ateńskich nawet kynesargos. Na bliskość strony Nietzschego wskazują z kolei postmodernistyczne znaczniki; formuła niewczesnych rozważań dajmy na to – pozostaje to w mocy wyrazu, zmieniają się tylko wektory i cele zajazdu. Może będzie nim właśnie bożyszcze postmodernizmu? Tymczasem pojawiły się tropy z nie-
oczekiwanych po tej stronie kierunków. „Creativity is the greatest rebellion in existence” powiada Anonymous (na Facebooku strona: ART of Revolution), a dalszym krokiem może być hasło: nie ulegać (kiedyś powiedziano by – w godzinę Historii, a dziś – w kwadransiki wszelkich post-ów lub „wieczne powroty” relatywizmu?) Anonymus powiada: „Protest is when I say I don’t like it. Resistence is when I put an end to what I don’t like” – co interpretuje też dewizę haktywistów. Główni aktorzy tu-sprzeciwu to, subtelniej programujący swe roszczenia, otwartyści i routeryści, zaś w tle kultura hakerska tak zwana, która samej sobie jawi się jako depozytariusz anarchizmu. Sprzeciw w jej protokole to antysystemowość po prostu. Sprzeciw czy „piąta władza”? – pytanie akurat niedawno postawione. I niedaleko mamy tu charakterystyczne figury byłych buntowników – tych, co chcą zmieniać świat za młodu, a potem, przyznając klęskę wszelkim ideałom, odbywają nieodzowny marsz przez instytucje… A jeśli traktować sprzeciw jak samo-ograniczający się w czasie i modusie absolut? Jawiłby się poprzez owe fałszywe, a może apokaliptyczne, zmarszczki na twarzy dobrego demona. Czy jednak nawet taki kenotyczny absolut może być zasadą rządzenia? Bóg sprzeciwu nie może – ani w zakresie umowy o państwo Lewiatana ani w demokracji, choć ta ostatnia w tymczasowym, liberalnym formacie daje ograniczoną prawem możliwość samodzierżawia na własnym podwórku. Mamy jeszcze w odwodzie kilka bardziej wyrazistych, niż rozlana ratio demokracji, figur. Faust, Chrystus, Odyseusz – drogi, które się nie przecinają, choć hipotetyczny mianownik tworzy dla nich sens sprzeciwu. Z innej strony figura barona Münchhausena i w alternatywie postać Don Kichota, a tertium datur lub ich dziwna synteza, to ów starzec w deszczu, na błotnistej drodze, wpatrzony w chmury i gwiazdy. Starzec z szyderstwem w oczach, niepogodzony z losem, wyzywający skrytą za niebiańską kopułą prawdę i sens istnienia... Jego wiara w aletheia to, paradoksalnie, sprzeciw wobec fatalizmu – a to też miara człowieczeństwa. Sprzeciw sive humanizm? Humanizm miał swoje ufundowanie u renesansowych sceptyków… Do naszego ogródka zaprosimy więc chyba pewnego pisarza z tą niepodrabialną zakładką fantazji formy. Groteska, którą zasiał, amplifikuje rzeczywistość przez kpinę i śmiech – tak, po wzorcu Rabelaisowskim nie wymyślono gustowniejszego sposobu na sprzeciw wobec ortodoksji. Kategoria sprzeciwu działa też w kontekście traumy, ważnego zagadnienia dla współczesnej humanistyki. Przemoc, wojna, sytuacje graniczne, ostatecznie – trauma śmierci; homeryckie figury gniewu (menis), heglowskie thymos (żądanie uznania), „człowiek przegrany” Sloterdijka, homo sacer Agambena... – w ich
wspólnym uniwersum lokuje się trauma współczesnego człowieka. Tę stronę analizuje Chantal Delsol łącząc w desygnacie sprzeciwu bunt i szyderstwo. Oto jak pisze w Eseju o człowieku później nowoczesności: Odrzucenie nadziei przejawia się w dwóch postawach umysłowych. Po pierwsze, w postawie buntu wobec rzeczywistości, która wydaje się nieuchronna po upadku totalitarnych utopii: skoro wiek XX nie zdołał stworzyć doskonałego społeczeństwa, skoro ludzkie społeczeństwo po kres czasów musi pozostać niedoskonałe, to żadna nadzieja nie ma sensu: utopia albo nic!. Po drugie, w woli nieruchomego trwania w sytuacji swobodnego dobrobytu, jaka przypadła nam w udziale, i unikania formułowania oczekiwań, które tak czy owak okazałyby się czcze i niebezpieczne.
Utopia, więc supozycja absolutu albo, nie do ominięcia w tej alternatywie, trop konformizmu? Flirt z przyszłością to najgorszy z konformizmów pisał Kundera w Sztuce powieści. Wstępem do niego jest brak sprzeciwu w swoim czasie – wobec budowania świątyni totalnej = miasta spokoju i modlitwy. Dziś oskarżenie tego typu, kierowane zazwyczaj w stronę intelektualistów, Thomas Pangle przerabia na aktualną diagnozę naszej conditio: Tym, co, jak myślę, zagraża nam najbardziej, nie jest budzący niepewność sceptycyzm czy rewolucyjna niezgoda lub skrajności namiętnego poróżnienia, ale raczej drętwy konformizm względem bezkrwistego i filisterskiego relatywizmu, który podkopuje wolę i zdolność do obrony, czy określenia jakiejś wyrażającej się zasadami podstawy życia (Uszlachetnianie demokracji. Wyzwanie
epoki postmodernistycznej).
Przyjrzyjmy się w tym świetle figurze IDEM (ten sam). Być jak wszyscy, w formacie „ubraterstwowienia” (Haffner) – czy to w obrębie ruchu społecznego, czy w grupie uformowanej wokół ideologii. Wybór między uniformem (potulne
klaskanie z amfilad i gestykulowanie na stadionach), a brakiem formy? Niekoniecznie. Sprzeciw kieruje tu w stronę figury IPSUM (być sobą) – być niepowtarzalnym w żadnym schemacie samoczynnej dykcji, a zatem być tym o b c y m , który pod tymczasową fasadą przenosi to, co nie-oczekiwane – chwilę prawdy, złowionej na haczyk robinsonowego przypadku. Niektóre z tych przypadków znalazły swoje miejsce w życiu (historii) i w literaturze, toteż jest ono naszym proscenium z którego się widzi, jak wiele obcych śladów odkrywa Zona w sobie wiadomym tylko czasie i miejscu. Na czas mizomuzy widzi się np. artystę w demokracji, którego status wyraża umowa z władzą. „Władca nie mówi już: «Będziesz myślał tak jak ja, albo umrzesz». Powiada: «Jesteś wolny, możesz myśleć inaczej, twoje życie i twoje dobra należą do ciebie, ale odtąd będziesz wśród nas obcy»” (Tocqueville). Więc taka kwestia na koniec: kiedy coś przestaje być koniecznością, staje się przebraniem. A jak to jest ze sprzeciwem? Czy jest on konsekwencją ‘niedomknięcia systemu’? Permanentna konieczność czy sytuacyjna konfiguracja w grze? W naszym otwartym mieście fasad, festynów i superaty – jakie można mieć efektywne powody do sprzeciwu? No cóż, szukajcie. Szukajcie i trwajcie, to trafią na was prędzej niż później. Stałą historii pozostaje przecież dzielenie ludzi na pełnoprawnych obywateli i „niedobitki niweczonego świata”, świata Wiśniowego Sadu, a ileż innych, jeszcze nieprzewidzianych nawet momentów tej ‘niepełności’! No dobrze, tylko ile to nas będzie kosztować, wypada zapytać na wstępie? Albo, przeciwnie, zapytajmy zrazu, ile można zyskać, poza, też niewykluczonym, unaocznieniem tego, że mimo racji, możemy przebywać w błędzie.
Łośko 44 lata, po kilku zakrętach. Pilot, trochę przedsiębiorca, trochę popija, dzieciaty, przed drugim ożenkiem. Lubi ludzi, jeszcze.
pepik pisze skargę do Baroneta Złudzeń siedemnastowierszowym sonetem, którego ostatnia stanca przeciwstawia się wcześniejszym jak oczeret, szkwał, niuś niuś innym antagonistom. żebyż to była skarga pierwsza lub finalna pepik mógłby wówczas modlić się lub splunąć na lusterko z mestre, fałszywe, choć ciemne. repetycje, wzory i wszystkie modele chciałyby powierzyć łajzie pepikowej sekret dóbr książęcych i królewskich traktów, ale przede wszystkim fizys rannych oraz martwych cieni tam gdzie dotkną palce i cofną się w szale, udając skupienie tak sobie budyniem marzył swoją skargę na surowym blacie nasz seryjny heros, don pepi z komańczy, a może z mosiny niech aojda wstanie z doliny senegal i przekreśli głosem niepotrzebną strofę, która tak zajmuje uczucia pepika, niech zanuci Soo tooge ma toog daanu dëj callweer zanim na tę skargę baronet odpowie piękniejszym mirażem
Barłowski Urodzony w 1991 roku w Rzeszowie; (na ogół) twórca tekstów artystycznych.
Rzeczywistość wydała ich ze swojego łona na zupełnie obcą im ziemię, niewinnych. Brodaci mentorzy, odziani w drogie marynarki poobszywane medalami „starego świata”, wbijali im w głowy reguły społeczno-kulturowego porządku, dla nich – nie do przyjęcia, tak po prostu. Sprzeciw był im jedyną słuszną drogą przeżycia; przetrwania – w artystycznym sposobie pojmowania samego siebie. Przetrwania – na kartach książek, wiekuiście, w scenerii spiżowych ruin. Mówili „nie”, odgradzając się pozornie nieskazitelnie nowym myśleniem od pozornej stagnacji swoich ojców. Niezrozumiani przez im współczesnych, mieli być zupełnie inni, odróżniający się wszystkim od tego, co kultywowała przeszłość. Lecz, z per-
spektywy czasu, czy naprawdę tak było? Czy jednak da się zarzucić tym wszystkim chmurnym rebeliantom jakiś sztampowy schemat artystycznego buntu? Czy byli oni tak bardzo osamotnieni i zindywidualizowani na przestrzeni historii, jak to się może wydawać? Trzy ruchy: Beat Generation, pokolenie brulionu, młodzi literaci socrealizmu Polski Ludowej. Trzy odmienne grunty: USA w nastrojach powojennego rozczarowania, burzliwy czas przemian u schyłku PRL-u, okres formowania się nad Wisłą porządku państwa socjalistycznego w bijącym świetle krwawego stalinizmu. Różne miejsca, czasy i przede wszystkim różni ludzie. Łączy ich sprzeciw wobec zastanego porządku rzeczywistości, czy coś jeszcze? – Z perspektywy osoby urodzonej w wolnym kraju i żyjącej w czasach, w których postrzeganie wolności jest tak swobodne, iż trudno o zaszokowanie kogokolwiek, choćby wyrafinowaną formą sprzeciwu: tak.
Na samym wstępie mych zgrzebnych rozważań chciałbym bardzo mocno wskazać na pewną cechę, która w pewnym sensie determinuje w każdym artystycznym buntowniku wspólną protagonistyczną właściwość. Mianowicie artysta tworzący w ogniu jakiejś sprzecznej do przeszłości idei musi w końcu pochwycić za odpowiednią dla siebie broń i chorując na tą odwieczną wybuchową anielską przypadłość pchać do przodu zaklęty wózek z napisem kultura. Bo to jest bunt…
Decyzja została podjęta W każdym milimetrze ich żył buzowała młodość. Psycholodzy przyjmują, iż okres adolescencji (czasu buntu dorastania) przypada między 11 a 16 rokiem życia. Jednak bycie czynnym artystą pociąga za sobą nieodzowność poczucia młodzieżowego ducha buntu. Choć twórcy często towarzyszy poczucie depresji czy fizycznego wypalenia, to by powstało wiekopomne dzieło musi czuć w głębi siebie iskierkę młodości. Powstanie ruchu Beat Generation było związane z ogromnym rozczarowaniem po zakończoniu II wojny światowej. Nawet genezę nazwy ruchu upatruje się w słowach, które miał wypowiedzieć Herbert Huncke (nowojorski alfons, narkoman i przedstawiciel bitników) „I’m beat, man” czyli „Jestem zajechany”, w znaczeniu: wypalony, wykończony. Zaprzepaszczone marzenia o lepszym życiu w nowym porządku świata, brak nadziei i pomysłu na spokojne egzystowanie po konflikcie zbrojnym, który powinien był przynieść Stanom Zjednoczonym chwałę i dobrobyt. To wszystko skłoniło pierwszych bitników do szalonego pomysłu wybrania się w drogę, bez ustalenia konkretnego celu na mapie. Jack Kerouac na kartach powieści W drodze, która stała się manifestem Beat Genaration, opisuje cykl spontanicznych podróży wzdłuż i wszerz Ameryki odbytych wraz ze swymi przyjaciółmi również odczuwającymi potrzebę wybicia się spoza nawiasów prozaicznego powojennego społeczeństwa. Kerouac pisze tę książkę przez trzy miesiące w wieku niespeł-
na trzydziestu lat (rok po jego debiucie – Miasteczko i miasto). Natomiast wydaje ją, gdy ma na karku już 35 wiosen, a kalendarz pokazuje rok 1957. W takim wieku człowiek myśli raczej już o ustatkowaniu się, zapuszczeniu korzeni. Jednak artyści Beat Generation traktowali życie jak wędrówkę. Chcieli ciągle przeżywać nowe doznania i próbować niekonwencjonalnych sposobów przemierzania rzeczywistości. Byli jak niepokorne dorosłe dzieci, które – przemycając na całą swoją ziemską przeprawę esencję adolescencji – ciągle uciekały rodzicom z domu w oparach buzujących hormonów. Cała książka utrzymana jest w tonie niezwykłości oraz podniecenia własnym losem. Można nawet powiedzieć, iż główny bohater (jest nim w rzeczywistości sam Kerouac) odznacza się wręcz dziecięcą fascynacją światem, percypowanym w swoisty, prawie mistyczny sposób. Wszystko dzieje się jak we śnie, bez jakichkolwiek racjonalnych przesłanek. Bohaterowie W drodze ciągle peregrynują, szukając czegoś, co zdaje się ogólnie niemożliwym do pojęcia. Czasem muszą tylko zwolnić tempa, by skombinować skądś środki na dalszą „tułaczkę”, jednak nie zmienia to faktu, że nadal pozostają w oderwaniu od realnej przestrzeni. Lekko abstrahując od filozofii dalekiego wschodu – którą cały ruch bitników był głęboko przesiąknięty – główni bohaterowie książki Kerouaca przedłużają okres młodzieżowego szukania „własnego ja” na przestrzeń całego swojego życia. W pokoleniu brulionu nietrudno odkryć komponent młodości, który w tym wypadku był głównym motorem napędowym. Generacja ta była związana z czasopismem bruLion, wydanym po raz pierwszy w 1986 roku. Ludzie tworzący ten tytuł mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat, a debiutancki numer został redagowany w pokoju jednego z krakowskich domów akademickich. Na początku u twórców czasopisma były przede wszystkim chęci, a nikt nie miał jakiejś konkretnej koncepcji i nikt nie pragnął wystosować jakiegokolwiek manifestu. Po prostu chcieli coś zrobić, a ich głównym orężem był młodzieńczy zapał. Robert Tekieli (redaktor i współzałożyciel) w monografii czasopisma – bruLion. Instrukcja obsługi autorstwa Marcina
Wieczorka – opowiada, iż pismo bruLion miało zająć umysły krakowskich przyszłych inteligentów – którzy pogrążali się w nudnej szarości PRL-u oraz w piciu alkoholu – i zachęcać innych do samodzielnego myślenia. Bunt przeciwko nudzie, bezczynności i jałowości życia. Czasopismo stało się odskoczną od ponurej rzeczywistości. Redaktorzy, tak jak niepokorne nastolatki, szukali gruntu, gdzie mogli wyrazić samego siebie. Trafiając na sztukę, ich młodość mogła nad poziomy wylatywać, a nie tarzać się w brudnym peerelowskim rynsztoku. Jeśli chodzi o odniesienie tego zagadnienia do pierwszych literatów socrealizmu Polski Ludowej, to problem jest tu o wiele bardziej skomplikowany. Wielu z tworzących w powojennej Polsce tworzyło w komunistycznym duchu z dużymi oporami, traktując swoje poczynania w kategorii mniejszego zła. Jednak da się wyszczególnić grupę literatów, którzy pisali swe utwory z pełnym zaangażowaniem i z młodzieńczą werwą. Chodzi mi tu o pokolenie „pryszczatych”. Byli to radykalni entuzjaści linii propagandowej partii komunistycznej. Tworzyli swoje dzieła w duchu realizmu socjalistycznego, odnosząc się przy tym z ogromną nienawiścią od jakiegokolwiek zwątpienia w słuszność nowej ideologii. Do tej grupy zalicza się m.in. Tadeusza Borowskiego, Wiktora Woroszylskiego, Tadeusza Konwickiego, Wisławę Szymborską, Andrzeja Mandaliana – większość z nich w połowie XX wieku nie maiła nawet 25 lat. Owładnięci propagandowymi hasłami i chęcią odnowy państwa po koszmarze wojny pisali utwory, za które dziś określa się ich mianem „pryszczatych”. Jako twórcę nazwy tej grupy stawia się Tadeusza Różewicza, który bardzo negatywnie odnosił się do przedstawicieli omawianego kolektywu. I w tej właśnie nazwie można bardzo trafnie odnaleźć ich młodzieńczy charakter. „Pryszczatym” zarzucało się niedojrzałość, dziecinną naiwność, głupotę wczesnego wieku czy brak krytycznego spojrzenia na własną twórczość. Wszystko to idealnie oddaje stan umysłu zbuntowanego nastolatka. Prócz tego zapał, z którym pisali wyrafinowane teksty przeciwko „wrogom ludu”, niesamowita energia, jaką chcieli włożyć w odbu-
dowę kraju, świadczą jeszcze dobitniej o tym, jak żarliwie w ich żyłach płonęła młodzieńcza pasja.
Najwyższy czas wybrać spluwę Nikt na rewoltę nie wybiera się z pustymi rękoma, nawet na rewoltę literacką. Podburzeni, zbuntowani, pełni nadziei. Chcieli walczyć. Ich broną była kartka i tusz. Pisali powieści, wiersze, eseje itd. Jednak nie sama chęć pisana była głównym czynnikiem, który popchną ich do wyboru takiej drogi. Wszystkie te trzy ruchy łączyła nieskrępowana wiara w nową idee, która przyświecała im podczas wklepywaniu kolejnych literek na kartki przewijane przez ciężkie maszyny do pisania. Każda z tych idei była zupełnie inna, ale wiara w nią wszędzie równie żarliwa. Podczas wieczorku poetyckiego w Six Gallery, w San Francisco, który odbył się 7 Października 1955 roku, duch Beat Generation miał zostać po raz pierwszy ucieleśniony. Michael McClure (jeden z uczestników tego wydarzenia) pisał: „Chcemy ją(poezję) stworzyć na nowo i na nowo, a ponadto włączyć w to proces, dzięki któremu do niej doszliśmy. Pragniemy głosu i pragniemy wizji.” I tę wizję zaprezentował wówczas po raz pierwszy Allen Ginsberg w swoim poemacie pt. Skowyt, który stał się szybko najważniejszym manifestem poetyckim bitników. W tym awangardowym dziele autor stawia na piedestał nieśmiertelną sztukę i zlewa do szamba wszystko, co niesie ze sobą konsumpcyjne społeczeństwo, któremu przepowiada nieodwracalną zagładę i wieczne potępienie. Czytający i słuchający tego utworu mieli zapadać w trans, podsycany ogromną ilością środków odurzających. Idea stała za grubą mgłą narkotycznych wizji i często bełkotliwych przesłań, kwieciście płynących spod zaklętych młoteczków maszyn do pisania. Jednak każdy z bitników dążył do niej, we właściwy sobie – często pozbawiony logicznego sensu – sposób. Choć przedstawiciele pokolenia brulionu w pierwszych numerach swojego czasopisma nie doczekali się jakiegokolwiek manifestu, to pewna niezależna idea była od początku wszystkim znana. Tą ideą było po prostu „działanie”. Obudzenie siebie
i innych młodych ludzi w czasach ponurego stanu wojennego, gdzie polską literaturę młodych dopadła lekka stagnacja. bruLion miał docierać wszędzie tam, gdzie coś się dzieje w sztuce. Robert Tiekieli nazywa ten zamysł „energetyczną koncepcją kultury”. Wierzyli, że coś się zmieni i wierzyli, że oni mogą dokonać tej zmiany. Odległa od tych dwóch ruchów mogłaby się wydawać idea „pryszczatych”. Jednak omamienie niezwykłą totalitarną filozofią jest tak silne, że trudno zarzucić im fałszywy poklask dla socrealizmu. Adolf Hitler mówił, iż „dobre kłamstwo jest jak magiczne zaklęcie”. Toteż „pryszczaci” w ideowym transie oddawali swoje artystyczne dusze stalinowskim regułom. W latach sześćdziesiątych i później wielu z nich otrzeźwiało i stanęło po stornie opozycji, a dawna ślepa wiara stała się ich głównym usprawiedliwieniem w oczach tych, których wcześniej skazywali na potępienie w imię Polski Ludowej.
Ładuj broń! Jeśli chcesz być skutecznym w walce, musisz najpierw nauczyć się dobrze obsługiwać karabin. Chęć do wzięcia udziału w rebelii nie bierze się znikąd. Zawsze w umyśle pozostają choćby małe skrawki pamięci o rozruchach, bitwach czy burdach, które wydarzyły się w przeszłości. I te wspomnienia świadomie lub mniej świadomie stają się częściowymi składnikami śrutu wbijanego w kartki papieru. W omawianych tu przypadkach magazynek skrywał mniejsze, czasem większe, lecz bardzo wiele znaczące piętno wojny. Choć kontynent amerykański nigdy nie został bezpośrednio dotknięty wojną światową, a wprowadzenie stanu wojennego nie jest równoznaczne z konfliktem zbrojnym, to specyficzną sytuację w jakiej znaleźli się artyści-buntownicy w Ameryce lat 50. i podczas schyłkowych lat PRL-u można porównać do tej, którą doświadczyli twórcy powojennej Polski. Można ją przybliżyć schematem: „wojna jest/była blisko”. Michael McClure, odnosząc się do wspominanego już wieczorku poetyckiego, pisał: „Nikt z nas nie chciał wracać do
szarej, zimnej, militarystycznej ciszy, do intelektualistycznej pustki – do świata bez poezji – do duchowej bezbarwności.” Choć niewiele z najgłośniejszych dzieł bitników traktuje o wojnie – choćby w jakimś mniejszym stopniu – to jest ona postrzegana jako coś, co dołożyło ogromną cegłę do budowania się bezsensownego ładu społecznego. Wojna jest złem, prowadzą ją nikczemne państwa, ogranicza wolność. Przedstawiciele Beat Generation nie odczuli bezpośrednio koszmaru konfliktu zbrojnego na swojej skórze, jednak każdy z nich się go panicznie bał i postrzegał jako zagrożenie dla swoistego trybu życia bitnika. Żaden z członków pokolenia brulionu nie mógł nawet pamiętać II WŚ, ponieważ wszyscy oni urodzili się około 1960 roku. Jednak porządek świata – który zaserwowały im powojenne traktaty, wpisujące Polskę w radziecką strefę wpływów, skutkujące w dalekiej przyszłości wprowadzeniem stanu wojennego – dał się im we znaki. Specyfikę wspominanych tu lat w oczach artysty tego pokolenia można bardzo wyraźnie zobaczyć w debiucie Marcina Świetlickiego – Zimne kraje, wydanym pod skrzydłami fundacji brulionu w 1992. W skład tomiku wchodzą wiersze napisane na przestrzeni kilkunastu lat, od epoki późnego Gierka do schyłku PRL-u. Treść jest głęboko zanurzona w codzienności, zwykłości, szarości życia wśród ulic ludowej ojczyzny. Ta bezbarwność, szczególnie w czasach stanu wojennego, miała niemały wpływ na obraz całej twórczości Świetlickiego, jednego z najwybitniejszych twórców pokolenia brulionu. Piętno jakie wojna odcisnęła na skórze „pryszczatych” jest niepodważalne. Doświadczeni bezpośrednio koszmarem II WŚ młodzi twórcy widzieli w socjalizmie przeciwieństwo faszystowskiego terroru. Komunizm był dla nich silną gwarancją stabilności, bezpieczeństwa i odbudowy. Wszystko, co zagrażało przyjętemu ładowi społecznemu, co mogło prowadzić do jakiegokolwiek zachwiania porządku w państwie, było z góry linczowane przez twórców tamtego pokolenia. Ten spokój w ich wierszach również gwarantowała Służba Bezpieczeństwa, szumnie opiewana przez wielu poetów socreali-
stycznych. Choć dziś te wiersze budzą śmiech czy politowanie, to dla „pryszczatych” były faktycznymi postulatami o spokój i bezpieczeństwo w państwie, tak dotkliwie doświadczonym wojną. Dla przykładu fragment utworu Towarzyszom z Bezpieki Andrzeja Mandaliana: „[…] Towarzyszowi z Bezpieczeństwa / poświęcam ten wiersz. / Za Twą miłość ogromną do ludzi / i Twych nocy bezsennych niepokój – / za Twą troskę o dzień nasz powszedni / i walkę codzienną o pokój - / za Twą wierność niezłomną dla Partii, / za Twe serce – dla Partii bijące – / ściskam Twą dłoń uzbrojoną / i słowa przesyłam gorące.”
Trzęsący się palec na spuście Przed poważną decyzją zawsze pojawia się element zachwiania, mały CHAOS. Słownik wyrazów obcych opisuje w pierwszej definicji bunt jako „protestacyjne, często spontaniczne wystąpienie przeciwko jakiejś władzy”. I to właśnie na tej spontaniczności zasadza się relewantna istota buntu. Nikt nie może przewidzieć jego przebiegu. Ośrodkiem buntu jest serce, nie rozum; emocje, nie myślenie. Jeśli mówimy o porządku w treści twórczości bitników, to można mówić o pewnej „lekkiej konfuzji”. W ich utworach, pisanych prostym językiem, podmiot liryczny był zagubionym na ulicach miast bezbronnym młodzieńcem, który próbował coś zrobić ze swoim życiem. Wielość wierszy opiewających narkotyczne przeżycia może zdawać się kulturowym bełkotem – bełkotem, który można dostrzec również w mnogości wierszy chwalących Lenina i Stalina przez pokolenie „pryszczatych”. W tych wierszach z kolei podmiot był zachwyconym obywatelem państwa komunistycznego, który cielęcym wzrokiem spogląda na figurkę wodza, polewając ją kolorowym lukrem. Tu do stworzenia takiego chaotycznego mamrotu nie potrzebne były narkotyki, wystarczało ideologiczne pranie mózgu. W życiu prywatnym przedstawicieli Beat Generation niewiele rzeczy miało cokolwiek wspólnego z trzeźwym myśleniem.
Zabieranie się do tworzenia poezji bez sporej dawki środków psychodelicznych lub twardych „dragów” było dla nich czymś „dziwnym”. Allen Ginsberg w wierszu LSD opisuje niesamowity stan, w jaki może przenieść się człowiek zażywając popularny wówczas „kwas”. Łamanie zasad społecznych było ważnym składnikiem ich narkotycznej mikstury, którą serwowali swoim czytelnikom, jak i sobie. Brali to, co mieli akurat pod ręką, gdyby nie było tam narkotyków, to zapewne zajęliby się wódką, która z kolei byłą „w miarę dostępnym towarem” w kraju nad Wisłą, podczas schyłkowych lat PRL-u. Kraków w czasach stanu wojennego był brudny, szary, nie przelewało się, co najwyżej w menelskich spelunach. Tiekieli opowiada, że powstanie redakcji uchroniło wielu młodych ludzi od popadnięcia w alkoholizm, ponieważ mieli oni mnóstwo energii, której nie było gdzie wylać, chyba że w pijackie burdy na ulicach. Dopiero gdy pismo dobrze ruszyło zaangażowani twórcy poczuli trzeźwy wiatr w żaglach i „jakoś” ograniczyli spożycie. Wielu z twórców BG było biseksualistami. Jack Kerouac, mimo iż był żonaty, to utrzymywał kontakty seksualne z Allenem Ginsbergiem i z Gore Vidalem – amerykańskim pisarzem, dramaturgiem, scenarzystą i politykiem. Ci spośród bitników, którzy byli hetero, sprowadzali sobie najtańsze dziwki, by uprawiać z nimi zwierzęcy seks, na zmianę z uprawianiem chmurnej literatury. Jak wspominałem wcześniej, życie przedstawicieli Beat Generation było ciągłą, niespokijną podróżą. Nigdy nie wiedzieli, gdzie poniesie ich droga. Jeden wielki chaos, a jednak dzieła powstawały.
Cel! Nic tak nie łączy ludzi jak wspólny wróg… w którego można wymierzyć lufę… Nikt nie będzie kwestionował tego, że rewolucja musi mieć swojego przeciwnika. Kogoś, kto uciska, przeszkadza w życiu, depcze po piętach, myśli w innych kategoriach. Wszystkie trzy nurty walczyły z przeszłością, która odgradzała im życie
od sztuki, a oni chcieli scalić te dwa odseparowane od siebie faktory. Socrealiści krytykowali wszystkich, którzy uprawiali sztukę abstrakcyjną, oderwaną od tego, co się teraz dzieje w państwie. Propaganda dotykała spraw codziennych socjalistycznego ludu; wprowadzania w życie postulatów politycznych, wspólnej pracy przy odbudowie kraju, ogół przemian społeczno-gospodarczych, a literatura – podporządkowana propagandzie – mówiła o tym samym. Poeci mieli się stać „inżynierami dusz ludzkich” i władać świadomością społeczną pociąganą przez sznurki, dzierżone w rękach władzy. I tak gdy partia wyłapywała swoich przeciwników i wystawiała ich na męczarnie stalinowskich procesów, to «pryszczaci» posłusznie organizowali nagonkę na tych „wrogów ustroju”, opisując ich jako zbrodniarzy, w oszczerczych seriach artykułów i utworów. W taki sposób połączyli „sztukę” z „życiem”, elementy, które w prawie równoległym czasie za oceanem zostały ze sobą kompletnie zmiksowane. Bitnicy starali się zniszczyć jakiekolwiek barykady, jakimi odgraniczali swoją twórczość od „normalnych ludzi” poeci poprzednich pokoleń. Ta tendencja była już wcześniej zauważalna u twórców surrealistycznych. Przedstawiciele BG dodali do niej tylko szczyptę duchowej ideologii pochodzącej głownie z ZEN i buddyzmu. Sztuka miała płynnie odzwierciedlać życie, a życie miało swobodnie odbijać sztukę. Dzięki takim założeniom stworzyli własny świat kontrkulturowej tradycji. Można powiedzieć, iż od pokolenia brulionu zaczął się w polskiej poezji pewien kierunek pisania o samym sobie. Choć w pierwszych numerach nie ukazywały się polemiki z klasycznymi mistrzami polskiej poezji, to głównie dlatego, bo nikt nie chciał do nich nawiązywać. Skoro mieli mówić o tym, co się aktualnie dzieje, to nie było potrzeby głębokiego sięgania w przeszłość. Gdy mówi się o inspiracjach w drugiej fazie istnienia bruLionu, to często wymienia się krąg modernizmu oraz Beat Generation. Jednak chyba żaden z tamtejszych twórców nie poszedł tak daleko, w zamazywaniu omawianej tu bariery, jak bitnicy. Jed-
nak warto przywołać tu po raz kolejny Zimne kraje, które są poetyckim „sprawozdaniem” właśnie z życia w czasach schyłku PRL-u. To co łączy BG z ówczesną twórczością Świetlickiego, to na pewno sposób przekazu, prostota języka i pewna płynność treści, związanych często ze wspominaną codziennością. I tak mieszali oni sztukę z życiem, aż do momentu kompletnego „wygładzenia”.
Pal! […] Konserwatywne frakcje stawiają na wojnę nuklearną jako rozwiązanie problemu indiańskiej osobowości. Inni się nie godzą Inni się nie godzą Nie twierdzę, że moje metody są w stu procentach ludzkie, Ale mówię, że jeśli nie możemy myśleć o niczym cichszym i czystszym niż to… Jesteśmy wszyscy niewiele lepsi niż nowe bóle ziemi. Nie ma gdzie pójść Teatr jest zamknięty Nie ma gdzie pójść Teatr jest zamknięty Potnij linie słów Potnij linie muzyki Rozwal obrazy kontrolne Rozwal maszynę kontrolną” Szybki Strzał William S. Burroughs (jeden z najwybitniejszych przedstawicieli BG
Rzucając kamieniem w lustrzane okno W dobrym stylu jest, gdy po konkretnej bitwie na wymęczo-
nym polu walki gęsto ścieli się trup. Jednak wszystko zależy od doboru broni. Czasem może to być solidny kamień, czasem pistolet, a innym razem potężne słowa wyryte na płaszczyźnie kartek spiętych później w piękne kształty książek, które zaścielają stare pułki wielkich bibliotek. Bohaterzy niemniejszego tekstu sprzeciwiali się własnym twórczym orężem przeciwko temu, co zastali w otaczającym ich świecie, różnym od tego, w którym my żyjemy. Dzisiaj my możemy buntować się wobec ich buntu, tak jak ich ojcowie buntowali się pośrednio przeciwko buntowi ich dziadków. Lecz czy tak naprawdę dziś jeszcze jest sens przeciw czemukolwiek się buntować? Czy da się mówić własnym, niekonwencjonalnym, niezależnym językiem jak pokolenie brulionu, czy już wszystko było i nic nowego nie da się wymyślić? Czy w obecnym hedonistycznym świecie ktokolwiek zwróciłby uwagę na przemierzających tysiące kilometrów młodych zaćpanych artystów BG? Czy może dziś wmieszaliby się tylko w tłum niewolników sieci, którzy wychodzą na ulice jedynie, gdy ktoś chce im zabrać wolny dostęp do rozrywki, internetowego piractwa i pornosów? Co musieliby zrobić, by stać się równie głośni jak dziś – pójść o krok dalej? A jeśli tak, to w którą stronę? Czy w erze dążenia do pełnej wolności słowa (przede wszystkim w Internecie) są jeszcze jakieś granice buntu? Pytań jest wiele, lecz ja – jako dwudziestokilkuletni, mało doświadczony obserwator rzeczywistości – mam zamiar na koniec odpowiedzieć tylko na jedno, a mianowicie: czy bunt jest rzeczywiście potrzebny? TAK! Bo bunt stanowi o tym, że jesteśmy ludźmi i daje nam wyrazić naszą wolną wolę, która czyni z nas podobnych do istot wyższych. Dlatego sprzeciw to tak znamienna forma zmian w sztuce. Dlatego też jest dobrze, iż rodzą się ci, gotowi ciskać osobiście oszlifowanymi głazami w – dla nich niezauważalnie lustrzaną – przeszłość, by potem mogły one swobodnie opaść na szaniec najwznioślejszego ludzkiego dorobku, zwanego kulturą.
Brytkin przeciwpoetysta, antyredukcjonista, intelektualista. Typ agelasty, w twórczości zajadle zwalcza afektywizm. Przeciwnik posthumanizmu w wydaniu genderystów. Rzecznik idei le différend, kontekstualizmu i snorkelingu. Promotor liczby „delta” w teorii nieskończoności. Neometafizyk, obywatel Republiki San Marino.
Contra
*
Powiedział im: „Wrony latają stadami. Tylko orzeł szybuje samotnie.” Nie tylko orzeł, proszę pana mówcy. I bóg złodziei ze skrzydłami u nóżek, i tytan, co podbiera światło nieśmiertelnym, i poeta, raz nazwany człowiekiem „z podeszwami z wiatru” (palący rękopisy na pijanej gondoli – samo życie wystarczy!), i cesarz etiopski, który mu odpisał raz: „Jak się miewasz? Ja chwała Bogu mam się dobrze, podobnie jak wszystkie moje wojska”.
*
I napisano: „Biada samotnemu – kiedy upada – nie ma nikogo, kto by go podniósł.” I samotny podnosi się sam, proszę Księgi. Naprawdę. Samotny podnosi się sam, bo jest skromny. A człowiek skromny przewiduje zrazu własny upadek. I całe życie się uczy, jak nie upadać ponad swoje siły.
Rolando Urodzona w 1979; mieszka i pracuje w Poznaniu. Autorka książek Rozmówki włoskie (2007), Biała książka (2009, Nagroda im. K Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki roku), Modrzewiowe korony (2010), Podpłomyki (2012), Mała książka o rysunku (2013). Współpracuje z galerią Leto i galerią Foksal w Warszawie.
Ostatnia czynna Centrala Wstaję, dygocząc, ręce szeleszczą z zimna gdy pakuję w papier firmowy cztery romby Po bokach transfuzja danych, transfuzja krwi subtelne zgrubienia, o których pisma milczą ze względu na czytelność Na dworcu, obok, przerażona dziewczyna patrzy na mnie, czeka na mój wschód W przeszłości, w przyszłości Dokarmiające Zwierzęta Szorstkie języki cieląt pijących twoją i moją krew w korytarzach nabitych tytoniem łaski pańskiej Zasady domniemanej niewinności, phi Wszystko wokół nas wyczekuje, wyjękuje – Daj jeść, daj jeść przed czasem Choć pół porcji! Chodź po północy pewnym krokiem
Aalborg Ich ciała przeróżnie się wiją, ale zawsze na dnie najgłębiej w szczelinach dochodzi do rozrodu tylko po to, by znaleźć właściwość karzącą Siedzę nad brzegiem, w wodzie ich tony zgubione Zanurzam białe nogi (słodka przynęta dla ryb) Grzbietami swymi śliskimi krążą wokół, rozpoznając Śpiewają pieśń radosną, ale też nieco nużącą Co zrzucisz nam na dół, co zrzucisz nam na dół? Zrzucę się sama wam na pożarcie z modrzewiową przyprawą Ciało połyskuje w nocy, fluorescencyjny kamuflaż i kościec strzeże mnie na życie wieczne i bez przesady, na pewno ukoisz je Dlatego cię nie ruszą, chcę się do nich udać po śmierć głodową Poruszone drapieżniki, przypomnieć wam, jak się mnie pożera Myślniki czarne, przybądźcie ponownie ławicą do Aalborg Przybywajcie na pielgrzymkę do moich czerwonych kolan A ja w trakcie waszych cichych modlitw i godzin skupienia będę żuła żywicę czarną – modrzewiową mam nadzieję, że nie będzie wam to przeszkadzać Zarośnięta igliwiem, schowana w futrach jaków jakoby, siedzę pod paltem nie mam Nic, one bardzo to lubią i pod wodą Przemnożone i bez nazwy kotłują się u mych stóp, błagając O tytuły, nazwy, przywileje i ustępstwa milczenia, o imiona Szkoda je nazywać, bo są jednocześnie wszystkim w tej chwili I dlatego nie mogą być czymkolwiek, u mych stóp pląsy zawiłe Zdejmuję powłokę i wskakuję do ciemnej wody, bardzo zimna Nie wiem, czy ta wycieczka skończy się powrotem do czegokolwiek Wpadam w ich rojowiska, szmery, prawie słowa, prawie ból Krążą wokół mnie, nie dowierzając mojej bezczelności i złości Z początku akceptują moją obecność obok, potem jednak Ich masy zaczynają gniewnie falować, dają sygnały I choć nie jest to słowo Precz, to mam wrażenie zagrożenia
Nie mam przy sobie Nic ani Nikogo, tak jak sobie obiecałam One jednak układają się w wielkie, ruchliwe czarne usta Pełna obaw próbuję płynąć do góry, bo myślę, że tam brzeg ale płynę do dołu, głębiej i głębiej tłumacząc się im nałogowo, że jeszcze chwilunia i zniknę z ich królestwa milczenia, prowadząc dostatnie życie w Aalborg wspominając z melancholią godną wariatki marcepanowej wspaniałe dobre czasy nieprawidłowej wymowy tych nosowych Pomioty słodkie zakręcone bransoletami i kajdanami na mnie Wasz ruch przypadkowy, który sygnalizuje kształty, lecz nie osiąga spreparowane przez wasze zmyślne ciała, atrybuty płochliwe Wasza negatywność i wspaniale błyszczące stroje kąpielowe! Antyrumburaki, coś mi się jeszcze przypomina, ale to NIC Atrybuty, atrybuty, szaleństwo waszych nieciałek, jakie, jakie nie takie, nie takie, nie takie Nad czubkami modrzewiowych koron, które poniekąd łaskoczą wiszę, udając, że pływam naprawdę szybko, nie zdążę dotrzeć na jutrznię, nie zdążę na wprowadzenie, na czytania i na ewangelię Zamienicie się teraz, Gniazda Ściśnięte w sobie, zamieńcie się przez chwilę bądźcie jego fałszywymi atrybutami, przez chwilę Potem elastycznie ugnijcie ów ciężar nazwy na boki, rozpraszając się mimowolnie rozkładając krótkopędy na sekundy frygijskie Ty Punctum, Wirga, Podatusie, Clivisie, Porrectusie, Torculusie, Scandivusie, Climacusie, po linii mojego zbiegu do Zielonego Pokoju Litują się nade mną, wypluwają mnie znów na brzeg, oto jestem Różowiutka jak nowonarodzona, lecz tak pełna euforii i ruchu że wszyscy zgadują bez trudu, gdzie byłam ostatnio
Maciejowski Urodzony w roku 1989 w Lublinie, gdzie mieszka i kończy studia filozoficzne na UMCS. Witkacolog, rowerzysta i prozaik-amator. Podobno humanista (cokolwiek to słowo oznacza).
Uczta urządzona po obaleniu króla Popiela, trwała trzy dni i trzy noce. W tym czasie każdy spożył po kawałku ciała tyrana, a przywódcy rewolucjonistów nadali sobie przywilej zjedzenie wątroby i serca. Pozostali musieli zadowolić się resztą, ale ponieważ Popiel był wielkim królem, to nikt nie zakończył uczty głodny. Po trzech dniach nie było już ani Popiela, ani żadnego z Popielidów i władzę objęły szczury. Początkowa radość prędko przeszła w niepewność: kto będzie rządził po Popielu? Problem ten nurtował wielu, choć nie wszystkich, na przykład brata Baltazara, wiejskiego mnicha oddanego Panu. Choć wiele wycierpiał pod rządami tyrana Popiela, to bardziej niż sprawy ziemskie zajmowały go niebiosa. Dużo się modlił i czytał, a gdy jego pobratymcy ruszyli w imię Pana na wieżę w Kruszwicy, on opuścił świątynię jako ostatni. Gdy zajęto wieżę, a na jej szczycie zatknięto sztandar wyznawców Pana Szczurów, Baltazar znalazł sobie niewielki, pusty pokoik na siódmym piętrze, w którym mógł oddać się kontemplacji z dala od wrzawy i wiatrów historii. Trzeciego dnia po obaleniu Popiela, podczas wieczornej modlitwy świat rozpękł się na dwie części i z otchłani przemówił do Baltazara Głos: — Ja jestem Panem Szczurów, tym, który przez ciemne labirynty prowadzi w stronę strawy. Chodź za mną, Baltazarze, pokażę ci świat jakiego nie znasz. Zalękniony Baltazar ostrożnie wkroczył w otchłań za Panem, a gdy to zrobił, ujrzał Popiela, ciężkiego, zwalistego i wpychającego w siebie jadło. Potem zobaczył Lud uginający się
pod władzą tyrana, cierpiący potworny głód i zmuszany do niewolniczej pracy. Lecz Lud powstał w imię Pana Szczurów, wdarł się do wieży i obalił Popiela, na którego ciele ucztowano trzy dni i trzy noce, aż wszyscy zaspokoili głód. Potem rozgrabiono bogactwa i wybrano nowych przywódców, a oni w imię Pana Szczurów ogłosili się królami. Ich władza prędko rozrosła się i zdegenerowała, aż oddalili się od Ludu tak, że przestali przypominać go nawet z wyglądu. Gdy rewolucja zaginęła już w mrokach dziejów, nazwano ich Popielidami. Największym z nich był zaś Popiel, Król Szczurów, najokrutniejszy ze wszystkich despotów. Wówczas Lud zbuntował się i ponownie obalił Popiela, i cała historia powtórzyła się, a potem znów i znów, bez końca. I ujrzał Baltazar, że wizja nie ma początku ani kresu, że Popiel powstaje z Ludu i jest obalany wiecznie, a początek i koniec są jednością, wirującym kołem w kołowrotku Matki Nocy, tej, która przędzie nić Czasu. Baltazar krzyknął ze zgrozy i padł do stóp Pana, błagając o ucieczkę od Wizji, gdyż poznał jej prawdziwość. — Baltazarze — rzekł Pan — oto ciebie wybrałem, byś przerwał obłęd. To twoje zadanie i przeznaczenie. Idź, Baltazarze, a uzbrojony w tę wizję podpalisz świat i przywrócisz mu właściwy kształt. — Tak, Panie — wyszeptał Baltazar i obudził się drżący na
podłodze komnaty, w kałuży potu i uryny. Chcąc zwątpić w prawdziwość tego co ujrzał, umył się, odział i wyszedł z komnaty. Zastanawiał się jak wykonać polecenie Pana, gdy nieoczekiwanie natknął się na swego przyjaciela, Mardocheusza, chwilę wcześniej mianowanego przywódcą straży. — O czym dumasz, Baltazarze? — spytał Mardocheusz, a gdy usłyszał opowieść Baltazara, zasępił się i podrapał po brodzie. — To poważna sprawa, jeżeli to co mówisz, jest prawdą. — To jest bardzo poważna sprawa, Mardocheuszu — rzekł Baltazar. — Cała rewolucja traci sens, jeżeli nasi przywódcy zastąpią Popielidów, tak, jak oni zastąpili swoich poprzedników. — Myślę, że powinieneś porozmawiać o tym z kimś mądrzejszym niż ja. Czy zaczekasz tu, aż przyjdę z obywatelem Samuelem? Baltazar zgodził się i czekał cierpliwie, aż wrócił Mardocheusz w towarzystwie trzech strażników. — Zamknąć go! — krzyknął Mardocheusz i Baltazara zamknięto w piwnicach jako wroga rewolucji. Po trzech dniach wyprowadzono Baltazara przed Wieżę, gdzie na oczach całego Ludu został osądzony, zabity, a następnie pożarty. Zgromadzone wokół miejsca kaźni szczury wiwatowały, wznosząc ku niebu piskliwe okrzyki na cześć Pana. Kruszwica, 4 czerwca 1989
SĄDNY DZIEŃ
Piekara Urodzony w 1995 roku w Lublinie, gdzie uczy siÄ™ i mieszka.Jego zainteresowania to historia, literatura fantastyczna i literatura XIX wieku.
Kwestia zapłaty I Ferald do niedawna myślał, że nic nie będzie w stanie zmienić jego zdania na przeróżne tematy. Przeżył już swoje, był zasłużonym żołnierzem w armii cesarskiej, podchodził pod pięćdziesiątkę i szczerze powiedziawszy, miał wszystkiego dosyć. Ponad dwadzieścia lat służby w wojsku. Pieprzona połowa życia wyjęta z kalendarza przez jeden podpis gryzipiórka. Przez to, że został uznany za odpowiedniego do armii. Za młodych lat Ferald, owszem, marzył o walce, wojnach sprawiedliwych i niesprawiedliwych, chciał by go wielbiono, jako bohatera. Po przybyciu do armii nie było jednak czasu na marzenia, które zostały błyskawicznie wytrącone przez żołnierskie obowiązki. Pięć długich lat bycia rekrutem. Służba w katorżniczych warunkach. Wielu nie wytrzymywało obciążenia. Rodzina niejednego musiała się pogodzić z tym, że ich ukochane dziecko nigdy już nie wróci do domu. Po okresie rekrutacyjnym następowało wcielenie do armii jako takiej. Skończyło się poniżanie, bicie i gwałcenie, za to pojawiło się realne zagrożenie życia i prawdziwe niewygody, stanowiące prawdziwe uroki wojskowego życia. Myśli kołatały się jedynie pomiędzy chwilą, kiedy dostanie półroczną przepustkę do domu, a momentem wyruszenia w bój. A takich było zdecydowanie, jak na gusta Feralda, za dużo. Cesarz miał ambicje zjednoczyć wszystkie pobliskie ziemie pod swoim pięknym czarno-złotym sztandarem. I, psiakrew, udawało mu się to. Jeżeli podliczyć wszystkie kampanie, Ferald brał udział w co najmniej trzydziestu bitwach, z czego w siedemnastu – tą liczbę dobrze pamiętał – czynnie uczestniczył. Zwłaszcza za młodych lat, gdy dopiero trafił do armii. Żółtodziób, mięso armatnie, debil z prowincji, bez wykształcenia i bez przyszłości. Akurat na pierwsza linię. Kraj po nim nie zapłacze. I nie zapłakał. Zresztą coraz rzadziej miał okazję. W miarę upływu lat Ferald awansował aż do stopnia podpułkownika,
co gwarantowało mu bezpieczne stanowisko w punkcie dowodzenia. Mówiąc szczerze odpowiadało mu to. Po pierwszej bitwie miał już dosyć przelewania krwi, odrąbywania kończyn i wszelkich innych podobnych elementów potyczki. Ale co mógł zrobić. Cesarz mówi, cesarz każe. Wierność władcy ponad wszystko, ponad życie, ponad rodzinę. Ba, żołnierz nie mógł dbać o rodzinę. Od chwili wstąpienia do armii jego rodem stawał się cesarz i naród. Kult monarchy i wojska, ot co. To było serce cesarstwa. I biło cały czas, szybciej pompując więcej i więcej krwi w organizm kraju, czyli w armię. Ferald splunął porzucając polityczne dywagacje i ruszył przed siebie do namiotu przełożonego. Prawie południe, gorąco jak w piekle. Chyba najgorsza wyprawa, na jaką zostałem posłany. Ale przynajmniej ostatnia. Sześćdziesiąt osiem dni i zwolnienie wiekowe z wojska. Wreszcie będę mógł pożyć w kraju, który, jak mawiała propaganda, uczyniłem lepszym. O ile, o tym przekonam się już niedługo. Głupi piasek, wrzyna się w buty. Mogliby chociaż nie oszczędzać na ekwipunku i dać nam porządny rynsztunek. No, ale przy takiej armii byłby to zbytni wydatek. Przeklęta pustynia. Co to w ogóle za wojna, bić się o ochłap ziemi pokrytej wyłącznie pokruszonymi kamieniami. Nie rozumiał polityki, jednakże był tylko żołnierzem. Jego zadaniem było trzymanie jak najdłużej miecza w dłoni. Pułkownika dostrzegł z odległości kilkudziesięciu metrów. Parszywe słońce uniemożliwiało dobre widzenie. Stał na górce, jednej z niewielu części pokrytych trawą, i czekał na niego. Dumny z siebie, jakby był samym generałem. Twarz miał po prawdzie iście generalską, żeby nie powiedzieć cesarską. Chętnie odwracał się profilem, by wszyscy mogli podziwiać jego wizerunek. A nadawał się on do wykuwania na monetach i to bardziej od monarszego. — Niech żyje cesarz! — Obowiązkowa forma przywitania pomiędzy oficerami została zupełnie zignorowana przez pułkownika. Skinął on tylko głową i kazał Feraldowi podejść bliżej.
— Nie musisz się drzeć, jesteśmy sami. — Pociągnął solidnie z piersiówki. — Jakie nowiny? -— Nasz pułk jest gotowy do boju. Chłopcy aż się gotują, aby upuścić trochę drevilańskiej krwi. Chyba ten upał pobudza ich emocje. — Cholerne słońce. Dałbym wiele, aby wrócić do kraju i tam stoczyć jedną czy dwie bitewki. W normalnych warunkach rzecz jasna. — Nasi ludzie cały czas zapytują o dalsze losy kampanii. Zbytnio tego po nich nie widać, ale niepokoją się przebiegiem wydarzeń, chcą wiedzieć czemu zwlekamy, po co tkwimy na pustyni, zamiast przeć dalej. A do tego te wszystkie plotki o klęskach drugiego frontu… — Na szczęście są to tylko plotki. I mam nadzieję, że powiedziałeś to żołnierzom. Ferald przytaknął. Dowódca wziął spory bukłak i precyzyjnie nalał trunku do piersiówki. Po zapachu można było wyczuć gorzałę. — Przyszły rozkazy z góry. — Pułkownik odstawił naczynie od ust i spojrzał na swojego podwładnego. — Mamy atakować jutro. Podpułkownik jedynie pokiwał głową. — Ale generał obrał inny plan — mężczyzna wycedził każde słowo z dziwną starannością, powoli i dobitnie. Wprawne żołnierskie ucho natychmiast rozpoznało ten głos – zawistny i niezgodny. — Zignoruje rozkaz cesarski? — Ferald z niedowierzaniem spojrzał na towarzysza. — Jesteś wystarczająco długo sługą cesarstwa, by nabyć trochę mądrości wojskowej. Ja dopiero trzy lata temu skończyłem szkołę oficerską. Waham się. Ferald pilnie wpatrywał się w twarz rozmówcy szukając w niej oznak słabości czy lęku. Ucieszyło go, że nic takiego nie wyczytał. — Doradź mi, co robić. Jak to wielokrotnie po cichu robiłeś. Nawet nie protestuj, że tak nie było. To ty byłeś prawdziwym przywódcą, a nie ja. Ale niestety to mnie dane jest decydować
o losie naszego pułku. Tylko, że ja mam obiekcje względem tego, co należy zrobić. Proszę o opinię. — Jeżeli mam być szczery — pułkownik kiwnął głową — widziałem już niejeden zalążek buntu. — Zrobił chwilkę przerwy. — Chociaż żadnego od środka… — Ferald wziął głęboki oddech — Ale ani jeden taki przypadek nie obył się bez potrzeby zastosowania, w najlepszym wypadku, szubienicy. Oczywiście na buntownikach. Przełożony smutno opuścił głowę. Wpatrywał się w złoty piasek pokrywający zbocze wzgórka. — Nie mamy wielu żołnierzy. Poza tym żaden z innych oficerów nie zamierza się sprzeciwić. Początkowo też nie zamierzałem, ale potem… Pułkownik wziął do ręki swój miecz i spojrzał na niego. — Dostałem to ostrze od samego cesarza. Kiedy mianowano mnie na mój stopień. Podszedł do mnie i kazał mi wstać. Spojrzał na mnie surowo i rzekł: „Takich ludzi, jak ty, młodych, sprawnych, energicznych, potrzebuje nasz kraj. Żyj i walcz z moim imieniem na ustach”. I dał mi to ostrze. — Wspaniałe. Zawsze je podziwiałem. — Ferald nigdy nie zachwycał się żadnym orężem, ale musiał przyznać, że broń pułkownika została wykonana perfekcyjnie. Po całej klindze przebiegały wyżłobione zdobienia roślinne uwieńczone przy głowicy zielonym kamieniem szlachetnym. A, co najważniejsze, jedno cięcie i nawet odziany w żelazo przeciwnik musiał martwić się o swój rynsztunek. — Przypomnij, jak długo służysz pode mną? — Siedem miesięcy. — Widziałem twoje akta. — Pułkownik odwrócił się od Feralda i wszedł do namiotu. — Piszą w nich, żeś walczył pod Annerbą? — Skinięcie głowy stanowiło odpowiedź na pytanie. — To było dawno. — Szesnaście lat. Za miesiąc będzie równo siedemnaście. Wojskowy wyszedł z namiotu. W ręku trzymał zbitek papierów. — Opisali twój udział w tym wydarzeniu, jako heroiczną postawę godną naśladownictwa, ponadto odznaczony zosta-
łeś brązowym medalem zasług i to osobiście przez cesarza w stolicy. Ciekawy jestem, o co chodziło. Ferald ledwie słyszalnie przełknął ślinę i spojrzał wprost na przełożonego. Zastanawiał się czy chciał go przetestować, czy też po prostu nie wiedział, w jakich okolicznościach został uhonorowany medalem. — Doniosłem na mojego dowódcę planującego zabicie cesarza. Byłem wtedy sierżantem. Dostarczałem list. Podczas wręczania go zauważyłem, że na stole leży pieczęć wroga. Zaczekałem za wejściem i podejrzałem, jak z cienia wychodzi poseł przeciwnika i przypieczętowują spisek na życie cesarza. — Gdybym teraz zadeklarował się, iż dołączę do buntu, zrobiłbyś to samo. — Wbił oczy w podpułkownika. — Wtedy zagrożone było życie cesarskie. Dziś jedynym, co może ucierpieć, jest duma generała Diena. I kilka chorągwi. Małe znaczenia miałaby moja, powiedzmy, interwencja. Szczególnie, kiedy leżałbym w kałuży własnej krwi z przebitymi płucami, błagając bogów, aby osocze gwałtownie napływające do mych ust w końcu mnie udusiło. Bunt przeciwko zbuntowanym nie byłby rozsądny. Pułkownik wszedł ponownie do namiotu i chwila upłynęła zanim znów pojawił się na powietrzu. Niósł napełnioną wodą szklankę i powoli opróżniał jej zawartość. — Twoja gorliwość względem cesarza nie opadła aby po tylu latach w armii? — Przysięgałem bezwarunkową służbę. Choćbym miał żołdu nie dostawać i jedzenia nie przyjmować. Kląłem się na bogów, więc jakże to tak, teraz zszargać swój honor? Po blisko trzydziestu latach służby, kiedy zabrakło mi dwóch miesięcy do złożenia broni? Bodajbym zginął, niż wystąpił przeciw danemu słowu. Pułkownik ponownie spojrzał na niego przenikliwie, tym razem jednak Ferald widział w jego oczach podziw. — Dobrze. Więc decyzję podjąłem. — Odetchnął głęboko i spojrzał na słońce. — Ale, przyjacielu, mamy mało czasu. Niedługo generał zwoła wszystkich oficerów na naradę. Dajcie
bogowie by trwało to jak najdłużej. — Położył dłoń na ramieniu Feralda. — Musisz coś dla mnie zrobić. Podpułkownik pochylił głowę oczekując rozkazu. — Idź z powrotem do naszego pułku. Przekaż, że jutro atakujemy wroga. Drevilańczyków. Czekaj aż wrócę z narady, zjawię się najprędzej, jak potrafię, najpewniej jutrzejszym rankiem. Ferald ponownie ukłonił się. — Aha, jeszcze jedno. Wyślij do mnie najwierniejszego z żołnierzy, jakiego znasz. — Nie omieszkam. — Ferald wyprostował się i przyłożył dłoń do piersi. — Niech żyje cesarz! — Niech żyje cesarstwo. – Pułkownik odwzajemnił gest. — Idź.
II Słońce jeszcze bardziej grzało, kiedy zbliżał się do obozu szóstego pułku dowodzonego przez pułkownika Diatera. Nawet zanim wszedł pomiędzy żołnierzy wyczuwał, że ludzie mają dość pobytu w tej gorącej krainie. No, ale trudno chłopcy. Będziecie musieli sobie jeszcze pocierpieć. Doszedł na sam środek obozowiska i kazał jednemu z żołnierzy grać na apel. Wybrzmiała doskonale znana mu melodia. Gdy słyszał ją pierwszy raz zdawała mu się wesoła i taneczna. — No chłopcy. Jak się macie? — Nieskładne pomruki trochę go zmartwiły. — Pytałem jak się, kurwa, macie? Żołnierze uznawszy, że Ferald nie da za wygraną krzyknęli na cały głos, że dobrze. — Macie ochotę odjechać stąd czym prędzej i gnać do swojej ojczyzny? Taaaaak! — No. Powiedzcie, chcecie bić drevilańczyków? A jakby inaczej. — To mam dla was dobre wieści. Jutro będzie bitwa! Taki rozkaz cesarza. A cesarz mówi… Cesarz każe! — No i o to mi chodziło! A teraz ruszać dupy i szykować sprzęt,
do jutra każda zbroja ma być wyglancowana na błysk, miecze ostre jak hinagardzkie brzeszczoty, a, jak za chwilę nie usłyszę naszej wojennej pieśni to wódki przez tydzień nie będzie! I przekazać informacje wszystkim leżącym nieprzytomnie gdzieś w rowie. Wielu z żołnierzy roześmiało się głośno, szczerze lubili swojego dowódcę, jednocześnie respektując go i licząc się z konsekwencjami niewojskowego zachowania, do którego można było zakwalifikować obijanie się. Niezwłocznie więc rozeszli się, śpiewając radośnie zbereźną piosenkę o tym, jak strudzony wojenką kapral wracał do domu, po drodze odwiedzając tawerny, zamki i zamtuzy. — Tęskno wam bratki do takiego życia. — Ferald spojrzał na odchodzących żołnierzy. Podpułkownik obrał drogę do swojej kwatery leżącej pośrodku obozu. Przed namiotem stało kilku zbrojnych, jego osobista służba żołnierska, którą każdy oficer, zgodnie z rozporządzeniem cesarskim, posiadał. Krzyknął na jednego, aby sprowadził czym prędzej chorążego Wixure, drugiemu kazał przynieść wina, a trzeci miał przekazać wszystkim setnikom, aby wynieśli się z prowizorycznej pijalni wódki i zajęli się swoimi setkami. Uproszenia zostały w błyskawicznym czasie spełnione, nawet się nie obejrzał, jak siedział w swoim fotelu, popijając trunek z winiarni felleńskich i rozmawiał z przybyłym na wezwanie wojakiem. Tępy i gorliwy – tak go od zawsze oceniał. Jednak było to zdanie uwarunkowane zasłyszanymi informacjami oraz króciutkimi rozmowami. Teraz Ferald zauważył, że żołnierz ma więcej oleju w głowie, niż mógłby o tym świadczyć jego wyraz twarzy. — Powiedzcie mi Wixurze… Miłujecie swój kraj? — Jako matkę swoją. — Chorąży patrzył na przełożonego wciąż tym samym wzrokiem. — A cesarza? — Jako ojca swego. — Widzę żeście swój chłop tedy. — Nalał wina do menzurki. — Dziesięcioletnie, podawane jedynie na szlacheckie stoły,
nie to co ta wasza gorzała. Skusicie się? — Regulamin cesarski mówi: Nie lza żołnierzowi wódki, piwa, bimbru czy wina pijać na służbie, jeśliby jednak tak zrobił karę otrzymać winien, odpowiednią do miary występku. — Łypnął spode łba na Feralda. — Ale dziękuje za propozycję. — Jak wolicie. — Odstawił buteleczkę i popatrzył ponownie na żołnierza. — Ojczyzna was wzywa Wixur. — Nie jeno mnie. — Nie widzicie co się wokół was dzieje? Chaos i rozprężenie w armii! Dostałem odgórne instrukcje. Odgórne, czyli z samej góry, Wixur! — Chorąży cały czas wydawał się nie widzieć sensu w sprowadzaniu go na osobistą rozmowę. — Cesarz szuka ludzi takich jak wy! Niewahających się oddać życia na jedno słowo. — Ja za swój kraj całą rodzinę w dziesięciu pokoleniach bym oddał. Mówcie, o co wam chodzi, panie. Dość słodzenia i owijania w bawełnę. Ferald uśmiechnął się. — Odsyłam was do Diatera – mojego przełożonego. Tam dostaniecie dalsze instrukcje. Jeno wątpliwości miałem, czyście rzeczywiście tacy patrioci. Ale rad jestem żem się mylił. — Wixur lekko schylił głowę. — No, jeśli wina nie chcecie, to odmaszerować, żołnierzu! Feraldowi pozostało tylko obserwować, jak chorąży opuszcza jego kwaterę i szybkim krokiem kieruje się do pułkownika. Uspokoił się, był bowiem lekko wyczerpany całą sytuacją. Było to zbyt wiele na jego głowę. Dobrze to wiedział. Nie miał pojęcia skąd, ale zdawał sobie sprawę, że nie jest odpowiednią osobą do decydowania za pułk. A spodziewał się, że po powrocie Diatera to właśnie na jego zastępcę spadnie obowiązek zarządzania armią. Tak było od samego początku. Od dnia, w którym poznał nowego przełożonego, gdy awansowano go na obecny stopień. W pierwszej chwili wydał mu się człowiekiem odpowiedzialnym i pasującym na stanowisko oficerskie. Szybko jednak okazało się, że Diater to po prostu pierdoła. Morale w pułku utrzymywało się jako tako tylko
dzięki doświadczeniu Feralda. Pułkownik zapewne dziękował nieraz bogom, że cesarskie rozporządzenie mówiło o wiekowym dopasowywaniu do siebie oficerów wyższego i niższego stopnia. Jeden młody, drugi stary. Niedoświadczony i zaprawiony w boju. I trzeba przyznać – Ferald również się z tego cieszył.
III Wieczór nie przyniósł żadnych nowin od pułkownika i Ferald zaczynał powoli martwić się jego losem. Nie wrócił również Wixur, choć otrzymał polecenie powrotu z wieściami od przełożonego. Noce na pustyni nie należały do łatwych. Chociaż mogłoby wydawać się, że nawet one są tam upalne, to jednak zestawiając różnicę temperatur pomiędzy porami dnia, szok termiczny był ciężki do przezwyciężenia. Dało się oczywiście do niego przyzwyczaić i młodsi żołnierze nie mieli z tym problemów. Dla starego wygi, jak Ferald, był to jednak poważny kłopot. W kościach łupało go niemiłosiernie, stawy trzaskały przy każdym ruchu, a pozycji siedzącej nie mógł utrzymać dłużej niż kilka minut. Jakże tęsknił do ciepłej izby ogrzewanej ogniem z kominka oraz do pieczonej baraniny z ziemniaczkami, specjału żony. Rozstania z małżonką, o dziwo, znosił nader dobrze. Rzeczy, dawniej ich ku sobie przyciągające, przestały mieć znaczenie. Minęło już sporo lat, od momentu kiedy przestała pasjonować go swoim ciałem. Nawet rozmaite zabiegi mające poprawić jej wygląd, nie robiły na nim wrażenia. Byli ze sobą jedynie kilka miesięcy w ciągu roku, a mimo to pozostawali razem. Ferald sam dziwił się, dlaczego tak się dzieje. Wiedział o rozmaitych zdradach żony, tak samo jak ona miała świadomość jego wyskoków. I nie chodzi tu jedynie o gwałty w trakcie kampanii, czy zabawę w burdelu z kolegami, chociaż tych też było sporo. Czasem myślał, że gdyby nie wojna mogliby być dobrym małżeństwem. Ale tylko czasem. Pustynne noce przynosiły tą dziwną atmosferę zamyślenia.
Nawet żołnierze jej ulegali, o ile wcześniej nie poddali się alkoholowemu szaleństwu. Nie był niczym nowym widok ludzi przemieszczających się po obozie, wpatrzonych w gwiazdy doskonale widoczne o tej porze roku. Straż obozowa przyzwyczaiła się już do takich osób i zatrzymywała je jedynie na chwilę, aby sprawdzić tożsamość delikwenta. Jeżeli wszystko wyrecytował poprawnie, zostawiali go w spokoju, jeśli miał z tym jakieś problemy, prowadzili prosto do Feralda. Na szczęście niewiele było takich incydentów, w sumie od tygodnia nie musiał wydać wyroku na ani jednego człowieka. Nie zakuł nikogo w dyby, nie kazał kopać dwudziestometrowego dołu, zwanego popularnie potliwą dziurą. Nawet oszczędził złodziejowi trzydziestu batów. Czuł, że wymięka. Z każdym dniem robił się słabszy, powolniejszy, spokojniejszy. Starzejesz się Feraldzie, zwykł sobie mówić po kilku kieliszkach wina, kiedy siedział i patrzył na niebo. Nie pamiętał, która to już noc na tej przeklętej pustyni. Dziesiąta? Dwudziesta? Setna? Wieczorem zdawało mu się, że czas przestaje płynąć, że jest zupełnie sam na bezkresnej przestrzeni pokrytej chłodniejącym piaskiem. Często pozwalał sobie na nocne spacery, daleko poza obóz. Wiedział, że to ryzykowne – meldowano mu o przejeżdżających patrolach drevilańczyków lub też o dezerterach z wrogich oddziałów, ratujących się ucieczką do obcego kraju. Zdawał sobie również sprawę z tego, że ludzie są w nocy najmniejszym zagrożeniem. W ciemności wzrok człowieka płatał figle, niekiedy Ferald brał co większe kamienie za ludzi. Podczas pierwszej tego typu wyprawy przez chwilę krzyczał do menhiru, by ten wytłumaczył kim jest. Kilka razy obleciał go prawdziwy strach, kiedy w pobliżu coś niebezpiecznie syczało albo nawet otarło się o nogę. Nie był cyrulikiem, ale spotkał kiedyś takowego, od którego dowiedział, że jad żmii nie należy do słabych trucizn. Słyszał też, że trzy czwarte z niebezpiecznych zwierząt wychodzi na żer po zmroku. — Żer. Brr. Musisz wyrzucić te myśli, Feraldzie, albo będziesz srał w gacie na same wspomnienie gada. — Często tak do siebie mó-
wił po to, aby się uspokoić, ale cały czas towarzyszyła mu wizja jego skromnej osoby otoczonej zewsząd przez jadowite węże. Po jednej z nocnych wycieczek nawet przyśniła mu się żmija. Grzała się na słońcu leżąc na kamieniu i wpatrywała się swoimi wężowymi oczyma w oniemiałego Feralda. Pamiętał, że zastanawiał się czy gad może mieć złoty kolor, szukał w pamięci takiego przypadku, a kiedy go nie znalazł uznał, że to tylko słońce tak intensywnie odbija się w łusce gada. Sen się wtedy skończył i podpułkownik obudził się na sekundę, ledwo otwierając oczy i stwierdzając, że cesarzowa ma zaiste ładne cycki, a żołnierze powinni do boju ruszać na dzikach. Wyobraziwszy sobie siebie na czele armii wojowników dosiadających świń, usnął i spał do dziesiątej. Do chwili, kiedy obudził go jeden z żołnierzy z wiadomością o przegrupowaniu wojsk nieprzyjaciela i potrzebie udania się na naradę wojenną. Po godzinie rozważania ruchów wroga stwierdzono, że tak czy siak spuszczą im wpierdol i wszyscy dowódcy rozeszli się do swoich jednostek. Ferald maszerował przez pustynię. W tej chwili stracił obóz z zasięgu wzroku. Podpułkownikowi wydawało się, że czegoś nie pamięta, coś mu umknęło. Usilnie starał sobie przypomnieć, co się stało po tym, jak skończyła się narada. Generał Dien wyszedł poza swój namiot, żeby wręczyć list do cesarza, który wszyscy żeśmy podpisali. Dał go jednemu z posłańców, by natychmiast dostarczył go do stolicy, co, miarkując, zajęło mu ze dwa dni. Wrócił do namiotu i kazał się rozejść. — No i poszliśmy — stwierdził zdziwiony, że widział w całej sytuacji coś niezwykłego. Wiatr dosyć mocno powiał i piasek uderzył Feralda w twarz, wpadł do ust. Czując nieprzyjemny smak pokruszonych kamieni na języku sięgnął do boku i przepłukał gardło, po czym wypluł wodę na piach. Dokładnie jak pierwszej nocy po przybyciu na te tereny, kiedy Dien poczęstował ich wszystkich bimbrem własnej roboty. Wstyd mu się było przyznać, że nie ma zdrowia do mocniejszych alkoholi, a na pewno jego orga-
nizm ich nie toleruje. Jedyne, co nie przyprawiało go o mdłości to wino. Wino! Piliśmy wino. Po tym, jak Dien wręczył list posłańcowi. Dał każdemu kubek, napełnił go trunkiem i wzniósł toast. — Za cesarza — mruknął pod nosem Ferald. I żeśmy się potem rozeszli. Diater kazał mi lecieć do pułku i dać żołnierzom odprawę. Zwyczaj kazał, by robił to dowódca oddziału, a nie jego zastępca. — Dlaczego Diater sam nie poszedł? — Odkopnął kamień wielkości dłoni i wpatrzył się w gwiazdy. Obejrzał się za siebie. Wokół niego była tylko pustynia. — Znasz drogę i gwiazdy Feraldzie, nie panikuj. Myśl. Myśl! Przeklęta starość, że też nie pamiętał wydarzeń sprzed bodajże dwóch tygodni. Przytknął palce do skroni i powtórzył wszystko, co zdołał sobie przypomnieć. I w końcu uświadomił sobie, co się wtedy wydarzyło. — Szliśmy razem do pułku. Ale Diatera wziął na bok jakiś mężczyzna, pierwszy raz go widziałem. Naszyte miał oznaczenie oddziału pułkownika Fylanda. Krewnego Diena… Wrócił do mnie i kazał mi iść samemu. Mówił, że musi do niego pójść po jakieś dokumenty… Nie było to zresztą nic dziwnego, przywódcy notorycznie się odwiedzali. Bywało, że do podpisania raportu czy dokumentu o zwolnienie potrzebny był inny oficer. — Dien, Diater, Fyland, kurwa! — Ferald zawrócił — Gdybyś miał za zadanie myśleć i dywagować nad postępowaniem innych, to by cię cesarz obserwatorem bitewnym uczynił, a nie wojakiem. Łyknął ponownie wody. Wypluł ją po chwili wraz z gorzką śliną i ruszył w kierunku obozu.
IV Hyiona stała pod akacją odziana tylko w beżową spódnicę, którą, gdy była młodsza, zawsze zakładała do pracy w tawer-
nie. Długie, i niegdyś piękne kasztanowe włosy, opadały jej na ramiona, a najdłuższe z kosmyków dotykały różowych sutków zwieńczających oklapłe piersi, wiszące nieładnie nad wystającymi kośćmi żebrowymi. Czekała na niego, wiedział o tym. Krzyżowała ręce i spoglądała przed siebie z dziwną miną. Ferald nie wiedział czy odczytywać z niej smutek, żal, zmartwienie… Złość? Chciał splunąć na zielono-brązową ściółkę, ale usta miał suche jak piach. Podszedł bliżej. Ledwie zauważalny uśmiech pojawił się na twarzy małżonki. — Wróciłeś wreszcie. — Głos miała zmęczony, starczy. Ferald jedynie skinął głową. — Masz krew na butach. — Wypowiedziała to zupełnie obojętnym tonem, jakby nie było nic oczywistszego. Żołnierz dotknął palcem obuwia i zbliżył czerwoną maź do ust. — To wino. Zbliżył rękę do jej głowy, ujął ją za policzek. — Tęskniłem. Chwyciła jego dłoń. Włożyła między swoje. — Długo czekałam. — Spuścił głowę. — Kiedyś cię nawet kochałam. Może i nadal kocham, ale nigdy cię przy mnie nie było. Żyłam samotnie w każdej sekundzie życia błagając bogów, abyś zginął na tej wojnie i uwolnił mnie z tej miłości. Musiałam cały czas być sama. Bez nikogo i niczego. Każde kolejne słowo wypowiadała coraz ciszej, spokojniej, smutniej. Spojrzał na nią z poważną minął. — Przysięgałem… Cesarzowi. — Przysięgałeś i mnie. Miłość. Tylko tego po tobie oczekiwałam. A ja cię cały czas kochałam i nie zważałam na twoją głupią pracę, twoje bezsensowne obowiązki, twoją długą karierę. Czy to tak dużo? Ponownie spuścił głowę. — Nie mogłem… — Wiem, kochanie. — Przytuliła się do niego, trącając swoimi piersiami ametystowy naszyjnik z małżeńskiego posagu. — Widać moja samotność była zapłatą za to uczucie. Ale nie
martw się. Ja kochałam za nas dwoje. Ostatnie słowa wyszeptała mu do ucha jak jakąś wielką tajemnicę, którą zdradza się tylko najbardziej zaufanej osobie. Opuściła ręce i spojrzała mu w oczy. Poczuł leciutkie szczypanie w oczach i zorientował się, że po jego policzku spływają pojedyncze krople łez. Zbliżyła twarz. Wargi miała pomarszczone i suche, tak samo jak język delikatnie zagłębiający się w głąb jego ust. Położył prawą rękę na jej biodrze. Przesuwał ją ku plecom swej żony, po czym zaczął delikatnie głaskać sprawiając, że wydawała z siebie ledwo słyszalne jęki. Drugą dłonią chwycił pierś żony i pieścił ją powolnymi ruchami. Hyiona odsunęła twarz i wpatrywała się w niego z lekko rozwartymi ustami. Ferald poczuł na palcach prawej ręki dziwne ciepło i spojrzał na nią. Trzy palce pokryte były czerwoną mazią, zbyt dobrze znaną żołnierzowi. Zauważył, że na ściółkę kapie coraz więcej kropli krwi opuszczających ciało jego żony. Popatrzył jej w oczy, czując się bezsilny i zdezorientowany. Wydawało mu się, że dostrzegł w jej spojrzeniu ulgę. — To nic. — Powiedziała bardzo cichym i spokojnym głosem. — Widać ja już oddałam swoją zapłatę. Poczuł, że Hyiona wyślizguje mu się z rąk. Ostrożnie położył ją na miękkiej, lśniącej czerwonym kolorem, ściółce. Jeszcze przez kilka chwil próbowała coś powiedzieć, ale z ust wydobywały się tylko kolejne strugi krwi.
V Ferald spokojnie otworzył oczy zbudzony z sennego koszmaru wołaniem swojego zastępcy. Czasem się zastanawiał, po co ci wszyscy pomocnicy? On pomagał pułkownikowi, jemu pomagał, wprowadzony rozkazem cesarskim, oddziałowy. Zazwyczaj miał za zadanie podawać przełożonemu wino i jedzenie, ewentualnie latać z wiadomościami do innych wojskowych. Taki oto przydupas. — Podpułkowniku. — Zza wejścia do namiotu dobiegł wysoki
głos. — Mogę wejść? — Wejdź, wejdź. Pomożesz mi dupę z łóżka podnieść. Kiriya, oddziałowy był bowiem kobietą, postąpiła kilka kroków naprzód i stanęła przed swoim przełożonym. Szybkim ruchem zasalutowała i chwyciła Feralda za rękę, pociągając go do siebie, tak, że ten mógł wstać z łóżka. Wojskowy szybko założył metalową kolczugę na skórzane ubranie zakładane do snu. Dzień przed bitwą rozsądniej byłoby kłaść się w pełnym rynsztunku, co też większa część żołnierzy robiła, ale od czasu, kiedy Ferald nie mógł się przez cały dzień ruszyć przez przespaną w taki sposób noc, podarował sobie kwestie bezpieczeństwa. — Jakieś wieści? — Żadnych. — Pomogła Feraldowi uporać się z oporną sprzączką. — Kazałam chłopcom wstawać i przygotować się do musztry. Kapral Orrel się nimi teraz zajmuje. — Która w ogóle jest? — A bo ja wiem. Słońce dopiero się wynurza, więc koło siódmej. — Leży gdzieś tu mój miecz? Spojrzała na niego dziwnie, z lekką wzgardą w spojrzeniu. — Żołnierz powinien trzymać ostrze zawsze przy sobie. — Podała mu zimny metal i równie chłodnym głosem kontynuowała. — Tak nas przynajmniej uczyli w akademii. — Kiedy zastąpi mnie pani na tym godnym pożałowania stanowisku i trochę na nim posiedzi zorientuje się pani, że czasem nie można po prostu być cały czas przy zdrowych zmysłach. Tym razem pozwoliła Feraldowi samodzielnie uporać się z mocowaniem pasa oraz pochwy, stojąc z założonymi na pierś rękoma z ledwo widocznym uśmieszkiem. Kiedy żołnierz dopiął swego i pokrowiec z jagnięcej skóry posłusznie wisiał po jego lewej stronie, sięgnął jeszcze po dwa małe, podręczne noże, leżące na biurku i wyszedł z namiotu, pozwalając oddziałowemu wyjść jako pierwszej. Kultura połączona w parze z zabezpieczeniem, nie raz bowiem słyszał o skrytobójstwach w obozach wojskowych. Wątpił żeby ktoś mógł pokusić się o zamach na życie jego skromnej, starczej osoby, ale przezorności
nigdy za wiele, szczególnie jeżeli w grę wchodzi życie. — Zimno dzisiaj. — Rześko. Niedługo będzie niemiłosiernie gorąco. Jeszcze zatęskni pan wraz ze swoimi kośćmi do chłodnych poranków. Parsknął cicho. — Chłopcy trzeźwi? — Niczym klasztorne dziewice. Zgodnie z rozkazem obeszłam wieczorem większość namiotów. Kilku chłopa dostało po pysku, kilku wylądowało u cyrulika, ale pić przestali. — Wdzięczny jestem. Niestety muszę zrzucić na panią jeszcze jeden mój obowiązek, którego obawiam się nie dam rady wykonać. Tym razem to ona zaśmiała się pod nosem. — Jak to powiedział kiedyś Aber Cromby: „Każdy w wojsku sra, na stojącego pod nim”. Albo coś w tym stylu. — Dokładnie. — A więc co mogę uczynić? — Jest kilka spraw, ale najbardziej nagląca zdaje się potrzeba skontaktowania się z Diaterem. Od czasu wczorajszej rozmowy nie dostałem żadnych wytycznych, a dzisiaj zapowiada się ciężki dzień. Czy mogłaby pani przejechać się do jego stanowiska, podczas gdy ja dam apel? Skinęła głową i zasalutowała. Obróciła się na pięcie i już chciała opuścić Feralda, kiedy ten przywołał ją ponownie do siebie. Naciągając bardzo normy i zasady, położył dłoń na ramieniu oddziałowego i powiedział cicho. — Gdyby działo się coś podejrzanego, przebywała tam większa ilość ludzi, czy po prostu było coś nie w porządku, proszę wracać natychmiast. — Zauważył zdziwienie na twarzy Kiriyi. — Od teraz podlega pani już wyłącznie mojej, oraz cesarskiej, jurysdykcji. Wpatrywała się w niego chwilę, do momentu kiedy zabrał rękę i odeszła. Gdyby jej nie znał, mogłoby mu się wydawać, że nie przejęła się rozkazami albo uznała je za szalone. Pewnym krokiem podeszła do konia i w pięknym stylu, bardzo niewojskowym, wskoczyła na siodło. Pognała wierzchowca
i udała się w stronę stanowiska pułkownika. Ferald głęboko odetchnął, zaciągając się świeżym, chłodnym jak na jego gust, powietrzem, które przyjemnie zapiekło w gardle. Skinął głową kilku przybocznym i skierował się w stronę centralnego placyku, gdzie powinni już zbierać się żołnierze. Przechodząc przez obóz mijał swoich podkomendnych – kapitanów, chorążych, kaprali salutujących, uśmiechających się i dołączających do korowodu, kroczącego za Feraldem. W tym momencie stary żołnierz czuł się niemalże jak jakiś król. Może nie wielki władca z potężną armią i silnym państwem, ale ktoś, kogo ludzie szanują, za kim chcą iść w bój, na śmierć. Idąc, doskonale słyszał krzyki kaprala ostro rugającego poszczególnych żołnierzy za przeróżne występki. Nie skąpił też uszczypliwości względem matek, żon, córek i kochanek wojskowych. Kilka ostatnich zdań szczególnie rozbawiło podpułkownika, który słysząc, że: „Wojsko to nie bordel ani latryna jakaś, jak macie coś upierdolić, to upierdalajcie z głową! A nie jeden z drugim oznaczy swoje terytorium. Jeśli was przyciśnie to do namiotu, sklepać te pseudokuśki, uspokoić się i tyle! Druga sprawa. Kolejni mądrzy schlani, podkop, kurwa jego mać, robią! Dół kopią w środku obozu!”. Praktycznie nie mógł powstrzymać uśmiechu, cisnącego się na usta. Kapral, widząc, że nadchodzi przełożony, wydał komendę ustawienia się w równym szyku, po czym podszedł do Feralda, meldując gotowość pułku. Wchodząc na plac i rozglądając się, Ferald ujrzał zgromadzonych żołnierzy, wyglądających znacznie pokorniej niż na co dzień. Pułk jego, a właściwie pułkownika Diatera, liczył trzy bataliony plus jeden niepełny, dołączony po rozbiciu siódmego pułku. Każdy batalion składał się z kolei z pięciu, czasem sześciu setek, co dawało w przeliczeniu około dwóch tysięcy żołnierzy w pułku. W stanie formalnym, bowiem obecny stan jego statystycy oceniali na dwustu chłopa mniej. — Mało nas, kurwa — rzucił w powietrze, nieświadomy, że ludzie podążający za nim doskonale słyszą jego słowa. Dopie-
ro po chwili zdał sobie sprawę ze swojej gafy i dodał: — Ale to dobrze, więcej chwały na polu bitwy! — Wypowiedziane głośniej zdanie spowodowało kilka okrzyków ze strony podwładnych. Na prostych żołnierzy, proste słowa i czyny działają najlepiej. Chamstwo, okrucieństwo, zawiść, małostkowość, nienawiść, zdrada, pijaństwo, zapalczywość… Te przymiotniki zawsze towarzyszyły oddziałom podczas walk, przybierały na sile z każdym dniem przybliżającym do bitwy – ostatecznego rozstrzygnięcia, po którym zostanie tylko pijaństwo i chamstwo. Nawet kłótnie ograniczą się do sporu o buty po pokonanym wrogu. Ferald zajął miejsce przeznaczone dla dowódcy, tuż przed blisko dwoma tysiącami, gotowych przelewać krew w imię idei, których nie rozumieli, ludzi. Spoglądając na ich twarze, widział przede wszystkich uśmiechy oraz oczy złaknione widoku bitwy, co zresztą rozumiał. Walka w takiej kampanii otwierała możliwość wypromowania swojej osoby, on sam zawdzięczał awanse wspaniałej postawie na polu walki. — Nudzi wam się, żołnierze? — ryknął na cały głos, tak aby każdy z wojowników mógł odpowiedzieć na to pytanie. Niedający się bliżej określić, wydostający się z tylu gardeł odgłos, przez chwilę sprawił, że Ferald miał ochotę złapać się za uszy i stłumić te dźwięki. Przemógł jednak pokusę i podjął. — Mamy dzisiaj ważną sprawę do załatwienia. Oczywiście, jak się domyślacie, chodzi o walkę. — Uciszył tłum, chcący ponownie wyrazić aprobatę dla swego przywódcy, unosząc rękę. Odetchnął ponownie głęboko. — Być może będziecie musieli stanąć przed najcięższym wyborem w waszym życiu. Ktoś może was zapytać czy zostaniecie wierni cesarstwu. Są ludzie, którym nasz kraj nie jest miły, którzy chcą go zmieniać według własnym zachcianek, nie respektując świętej, boskiej władzy cesarza. Tłum wyraził aprobatę wielkim hałasem. — Dlatego dziś pytam się was, czy będziecie stać obojętnie i patrzyć jak wróg, kimkolwiek by był, pluje na kraj? Tym razem nie udało mu się powstrzymać jednej ręki przed
podróżą w stronę ucha. Zdołał jednak zamarkować, że drapie się po skroni. — Niebezpieczeństwo przyjść może z każdej strony. Nastały takie czasy, że nawet krajan krajanowi wrogiem! Jeden drugiemu plwa otwarcie w twarz i łamie przysięgę wyrzeczoną przed cesarstwem. Dlatego teraz proszę was o powtórzenie jej, abyście pamiętali, komu służycie! Kiedy żołnierze się uciszyli, zaintonował pierwszy wers przysięgi, który został błyskawicznie i ochoczo powtórzony. Potem wypowiedział po kolei sześć następnych, a wojsko jednym głosem wymówiło każde ze zdań. Ferald zadowolony ze swojej przemowy, zszedł z mównicy i dołączył do grona oficerów. Na odchodne rzucił jeszcze żołnierzom, że czekają na przybycie pułkownika wiozącego rozkazy. Po chwili pojawił się koń, jednak jeźdźcem nie był Diater, lecz Kiriya. Galopem wjechała pomiędzy ludzi i błyskawicznie zeskoczyła z siodła. Przez chwilę szukała wzrokiem dowódcy i zaczęła biec od razu, gdy go ujrzała. — Śmierć! Zdrada! — Krzyczała na cały głos powodując ogólne zamieszanie. Widać było po niej, że jest śmiertelnie wystraszona. — Uspokój się, żołnierzu! Melduj, coś widziała. — Zgodnie z rozkazem pognałam do stanowiska pułkownika, tam na wzgórzu. — Mówiła szybko, język plątał jej się w ustach, oczy biegały od jednej do drugiej strony. — Podjechałam wystarczająco blisko, żeby zauważyć trupy. Jednego poznałam, chorąży Wixure. Dodatkowo dwóch wojskowych w naszych mundurach. — Diater? — Nie było go tam. Ale… namiot był cały, niezgrabiony, niezniszczony. Pułkownik nie jest ani w niewoli, ani nie uciekł. Ferald opuścił wzrok wpatrując się w piach. — Reszta armii? — Widziałam tylko jak spory oddział oddala się od nas w kierunku, gdzie obozuje Dien. — Ludzie Fylanda. Są na wschód od nas, przyszli po Diatera
i razem ruszyli do generała. Wixure sprzeciwił się zdradzie, więc go zabili. — Spojrzał na słońce. — Kurwa! Przez chwilę zaległa cisza. — Mówił, że sprzeciwi się Dienowi, że nie poprze buntu! — Jego podwładni patrzyli na niego, oczekując rozkazów. — Ruszą na nas, jeśli ich nie poprzemy — rzekł jeden z chorążych, po czym smutno prychnął. — Wymusiłeś na nas przed chwilą przysięgę. Zadecydowałeś za nas. A teraz za to zapłacimy. Wszyscy. — Ja i tak bym walczyła. Za cesarstwo. — Zdziwiło go poparcie ze strony oddziałowego, która zawsze odnosiła się do przełożonego chłodno. Ucieszyło go to jednak bardzo. Po tej deklaracji coraz więcej głosów wyrażało poparcie dla niego i cesarstwa. — Dobrze, dobrze, cisza. Rozumiem więc, że chcecie, abym dowodził pułkiem? — Kiwali głowami w geście aprobaty. — Do tego jednak potrzebna będzie aklamacja wojska. — Pieprzyć te zasady! Tu idzie o życie. — Panie kapralu, gdybyśmy postanowili te zasady „pieprzyć” bylibyśmy takimi samymi zdrajcami, jak Dien. Pozwólcie, aby wojsko przemówiło. Wszedł ponownie na mównicę i spojrzał na zgromadzone oddziały. Wszyscy patrzyli się na niego oczekując na przemowę. Ferald starał się odpowiednio dobrać słowa, aby zabrzmiały jak najlepiej. Wydawało mu się, że nagle w ustach zabrakło mu śliny, że musi zejść z tego wzgórka i odejść, pójść precz. Ugryzł się jednak w język i błyskawicznie pojawiła się nań lepka ciecz. Odchrząknął i zaczął. - Żołnierze! Nie będę wiele mówił. Jedyne co trzeba wam wiedzieć, to to, że Diater nas zdradził. Razem z generałem Dienem i resztą wojska spiskują przeciwko cesarzowi. Zatem pytam się was. Czy chcecie zrzucić jurysdykcję Diatera i obrać mnie za nowego pułkownika? — Ostatnie zdanie wypowiedział krzycząc. Natychmiast usłyszał niewyobrażalny wręcz raban. Za nic innego, jak za aprobatę uważany być nie mógł. Hałas nie słabł, kiedy Ferald uniósł rękę i chciał uciszyć tłum. Krzyczeli
tak długo, dopóki starczyło im powietrza w płucach. — Więc niech tak będzie. Biorę na świadków was wszystkich, którzyście widzieli, iż zgodnie z regulaminem wojskowym przejąłem dowodzenie w pułku. Jeżeli jednak ktoś wyraża sprzeciw niech się odezwie. — Przebiegł oczami po zebranych. — Nie sądziłem, że tak wielu z was zaufa staremu capowi, jakim bez wątpienia jestem. — Żołnierze roześmiali się. — Rozejdźcie się, dziesiętnicy, zebrać swe dziesiątki i czekać na rozkazy! Setnicy, zapraszam do mnie. Wziął głęboki oddech, wszyscy na niego czekali. Przyłożył dłoń do piersi i krzyknął: — Niech żyje cesarz! Dwa tysiące ludzi powtórzyło jego gest i słowa. W jednej chwili rozległ się odgłos uderzenia metalu o metal. Żołnierzy przejął kapral i nakazał obrócić się w prawo i się rozejść. Ferald z niewyobrażalną ulgą zeskoczył z mównicy i spojrzał na ludzi stojących wokół niego. Na kaprali, chorążych, oddziałowych oraz pierwszych docierających setników. Widział w ich oczach jedynie dumę.
VI — Diater przybędzie najpierw sam. Będzie chciał mnie przekonać do zdrady, odzyskać swoje wojsko, uzasadnić swoje czyny. Ferald stał przed sporej wielkości stołem, który sprowadzono do jego namiotu z wojskowej stołówki, aby wszyscy mogli się zmieścić. Dwudziestu jeden setników, ośmiu kaprali, Trzynastu chorążych. Oddziałowi oczekiwali na zewnątrz, zarówno z powodu braku miejsca, jak i braku potrzeby na ich obecność. Podpułkownik kontynuował: — Przekażecie ludziom, aby zachowywali się względem niego normalnie, dopóki nie przyjdzie do mnie. Poinformuję go o naszym sprzeciwie i odprawię z niczym. — Nie lepiej zabić? — Powiedział jeden z żołnierzy stojący na drugim końcu stołu. — Może i lepiej. Ale odejdzie stąd cały. A właśnie, odejdzie,
konie jakie tu przyjadą, trzeba będzie zabrać. Będziemy mieli sporo czasu na wyruszenie w drogę. — Nie staniemy do walki? — Jeśli nie będziemy musieli, to nie. Przejdziemy na terytorium dreviliańczyków, skąd okrężną drogą udamy się na drugi front. — O ile wcześniej nie nadziejemy się na ich armię. Ferald pokiwał głową. — To całkiem możliwe, ale z północnymi będziemy mieli szansę pertraktować, a ze zdrajcami nie. Jeśli się na nich nadziejemy, być może puszczą nas wolno. — Prędzej pozatykają nas na pale. Nie wypuszczą nas, nie po Shipane. Wszyscy pokiwali głowami przypominając sobie masakrę, jaką urządziły wojska cesarstwa w dreviliańskim mieście. Trzydzieści dwa tysiące zabitych. Krew płynąca na ulicach i w rynsztokach. Ich wrogowie zapamiętają to na zawsze. — Nie jesteśmy dużym oddziałem, wcale nie musimy natknąć się na przeciwnika — odezwał się jeden z chorążych. — Tak czy siak, wyruszymy zaraz po wyrzuceniu Diatera. — Może by go tak ciachnąć po nogach za zdradę? Bok na ogniu przypiec? Paznokcie chociaż powyrywać? — Karę na zdrajcach winien sąd ogłaszać, a wykonywać ją kat. Do żadnego z tych mian nie aspiruję, ale wy, kapralu Gotfrydzie, macie przed sobą całe życie, kto wie, może kiedyś będziecie w mocy sądzić podobnych jemu. Żołnierz odburknął coś niezrozumiale, ale uciszył się. — Pytania? Sugestie? Świetnie. Zatem rozejdźcie się panowie. Wszyscy wykonali gest oddania wobec kraju i pospieszyli ku swoim jednostkom. Ferald usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Jak wielu ludzi zapłaci za to, że uznał siebie za człowieka mogącego decydować o życiu tylu osób? Jaką cenę on będzie musiał zapłacić za wszystkie swoje czyny? — Zapewne umrzesz, Feraldzie — rzekł głucho, po czym nalał sobie wina. Dwa miesiące i nie musiałby się już niczym martwić. Może tym, że trzeba wydoić kozy, zabrać się za pielenie ogródka,
udać do wioski na zakupy. Spokojne życie na farmie ulokowanej w malowniczej dolinie z rzeką, czy proszę o tak wiele? Po ćwierćwieczu spędzonym w wojsku jednak coś mi się musi należeć. —- Zachciało im się zamachów na władzę, kurwimsynom. — Opróżnił kubek z szkarłatną cieczą i natychmiast nalał następny. Spędził tak co najmniej godzinę, raz ubliżając zdrajcom, raz dolewając sobie wina. Kiedy miał sięgać do komódki po drugą butelkę, do namiotu wszedł oddziałowy. Kobieta podeszła do niego i poinformowała o przybyciu pułkownika. Ferald odstawił butelkę, po czym wyszedł na powietrze w oczekiwaniu na Diatera, który jechał w jego stronę witany, jakby był wodzem powracającym ze zwycięskiej wyprawy. Zeskoczył żwawo z konia, uścisnął kilka wyciągniętych rąk i skierował się w stronę podpułkownika. Ferald czekał na niego, mając u swojego boku Kiriye i obserwował, jak kilku żołnierzy ukradkiem odprowadza wierzchowca Diatera w głąb obozu. — Witaj, Feraldzie! — Uśmiech pojawił się na jego twarzy. — Jak widzisz przybywam wesół! — Witaj, Diaterze. — Podpułkownik wysączył resztkę wina zalegającą w kubku. — Zaiste jesteś szczęśliwy. Niesiesz dobre wieści? Ach, nie mów, jeszcze zapytam, gdzież jest mój chorąży Wixure, którego tak chętnie ci posłałem? Z twarzy Diatera zniknął uśmiech. —Wykonuje ważne zadanie. Dla mnie. Wejdziemy do środka? — Mamy przyjemny poranek. Poza tym ludzie chcą obserwować swojego wodza. Pułkownik parsknął. — A więc słuchaj. Każ się im zebrać, mam im coś do powiedzenia. — Cóż takiego? Ważkie wiadomości o nielojalności generała? Ferald uświadomił sobie w tym momencie, że zdradził się swoim zachowaniem. Diater patrzył na niego nieprzychylnie, gdyby mógł zapewne wywierciłby tym spojrzeniem dziurę w czole Feralda. Odwrócił się na pięcie i chciał odejść, ale starcza, lecz wciąż silna ręka, chwyciła go za bark. — Stój. Zanim uciekniesz wysłuchasz mnie. — Odwrócił twarz.
Było na niej widać już tylko strach, pogardę i nienawiść. — Przekaż swoim, że my nie spluniemy na cesarskie sztandary. Nie złożymy broni, na to też nie liczcie, przepraszam, niech Dien nie liczy. Ty bowiem jesteś tylko żałosnym podnóżkiem gotowym sprzedać swój kraj. Przyznaj, za jaką cenę generał kupił twoje oddanie? Ile dał, abyś zaprzedał ojczyznę? — Z każdym słowem dłoń Feralda zmierzała ku szyi i zaciskała się coraz mocniej. Diater, o dziwo, nie próbował walczyć, widocznie zdawał sobie sprawę, że nie udałoby mu się uciec. — Wystarczy. — Kiriya odciągnęła Feralda od zdrajcy i wyciągnęła miecz. Jednym, szybkim śmignięciem sprawiła, że znad kolana Diatera popłynęła krew. Sam mężczyzna skulił się i jęknął, ale odszedł posłusznie, kiedy oddziałowy mu kazał. Żegnały go gwizdy, buczenie, obelgi oraz gęsta ślina lecąca zewsząd. Jeden z żołnierzy zauważywszy, jak Ferald nawołuje, zatrzymał zdrajcę. Podpułkownik podbiegł żwawo, po czym zabrał Diaterowi miecz i rzekł. — Nie potrzebne ci cesarstwo, nie potrzebna ci też cesarska broń. Idź.
VII Wymarsz rozpoczął się zaledwie kilkanaście minut po przepędzeniu byłego pułkownika z obozu. Po żołnierzach było widać, jak bardzo spieszno jest im do oddalenia się od wrogów. Chociaż z drugiej strony wiedzieli, że przemierzając front zbliżają się do kolejnego z nieprzyjaciół. Szli bez trąbek, bębnów, bez żadnej pieśni. Odzywać się zdawałoby się ochoty też nie mieli. Ich przemarszowi towarzyszył jedynie odgłos metalu oraz, co jakiś czas, skrzypnięcie jednego z wozów, na których rozlokowany był dobytek obozowy. Ferald postanowił, że przemieszczać się będą szeroką, zaś krótką, kolumną osłanianą po bokach przez konnych oraz wozy. Zostawił w resztkach obozu stu ludzi, jako tylną straż. Zgodnie z wytycznymi nowego pułkownika mieli wyruszyć, kiedy z klepsydry ucieknie cały piasek, co można było przeliczyć jako pół godziny.
Wyruszenie wojsk generała Diena, o ile o takim by postanowił, szacował Ferald na jakieś dwie, trzy godziny. W tym czasie zdążyliby prawdopodobnie znaleźć się za granicą cesarstwa i, zgodnie z jej przebiegiem, zmierzać w stronę oddziałów wiernych cesarzowi na drugim froncie, gdzie Ferald miał zamiar znaleźć sojuszników w walce ze zdrajcą. Ostatnim, co zrobił przed wymarszem było posłanie trzech gońców z wieścią do stolicy. Każdy wyruszył inną drogą i o innym czasie. Pułkownik kazał im się odziać w zwykłe ubrania, a z koni zdjąć lekki rynsztunek, jaki wkładano nań podczas bitew. Kiriya jechała na karym rumaku tuż obok Feralda trzymając sztandar pułku w lewej ręce. Proporzec powiewał delikatnie, oddziałowy unosił się w siodle w rytm stępa wierzchowca. Pułkownika męczyła, jak zwykle, jazda konna. Po kilku chwilach wszystko go bolało, nie wyobrażał sobie, aby szarżować do boju, kiedy każdy fragment ciała wołał o pomstę do nieba. Aby zapomnieć o narastającym bólu wspominał co lepsze epizody swojego, jak mniemał, zmarnowanego życia, i zastanawiał się ile oraz jak przyjdzie mu za błędy ostatnich dni zapłacić. U normalnych ludzi wydawałoby się to proste, złodziej jest batożony, koniokradowi obcina się rękę, mordercy głowę, zdrajca jest łamany kołem, nierządnicy rwie się piersi, a heretyków nabija na pal. Kto by jednak mógł pomyśleć, że za dotrzymanie wierności ojczyźnie, władcy i armii może czekać kara równa zdradzie, lub nawet gorsza? Zginąć mógł i było to bardzo prawdopodobne, jeżeli nie od miecza, to od wysiłku, jaki wiedzie ze sobą kampania. Zapłacić jednak za tę decyzję zda się również jego żołnierzom, za których jest odpowiedzialny. Sam przyjąć śmierć był gotów, ba, nie byłby wcale rozczarowany ani zbyt zawiedziony. Ale kiedy patrzył na młodych wojaków szukających na tej wojnie chwały i złota wiedział, że nie dostaną tu tego, po co przybyli. Nawet najgłupsi z nich musieli wiedzieć, że ich losy wiszą na bardzo cieniutkim włosku, do którego zerwania wystarczy zaledwie lekki podmuch wia-
tru, ledwo wyczuwalny zefirek czy nawet tchnienie rozjuszonego, zdradzonego generała. Wspomnienia ukazywały Feraldowi czyny, jakich się wstydził oraz z których był dumny. A raczej, z których według ogółu, dumny być powinien. Sam bowiem nie odczuwał zadowolenia patrząc na swoją przeszłość, za te wszystkie lata, jakie przyszło mu spędzić w służbie krajowi. Pogrążony w zamyśleniu jechał na przedzie kolumny w stronę pogranicza. Sztandar podwinął się na wietrze.
VIII Granicy nikt nie zauważył, nie mieli świadomości, kiedy ją przekroczyli. Nie stał tu żaden słup, nie było widać posterunku, czy flagi obcego narodu. Ferald kazał jechać dalej.
IX Zatrzymali się na postój dopiero, kiedy słońce zaczęło zachodzić. Żołnierze rozstawili namioty w krąg i zaczęli rozpalać ogniska. Pułkownik nakazał wydobyć z zapasów kilka jagniąt na każdą setkę oraz przyznał każdemu z żołnierzy kubek wina. Obozowi kwatermistrzowie wykonali polecenia nader szybko i w chwili, kiedy pierwsze zwierzęta zaczęły skwierczeć na ruszcie, wznoszono toasty, życzono zdrowia i przeklinano wrogów. Ferald dołączył do oficerów zgromadzonych przy jednym ognisku i bawił z nimi. Choć nie rozmawiał ani nie jadł wiele wieczór upłynął mu przyjemnie. Rozkaz spoczynku wydał dopiero, gdy księżyc jasno rozświetlał niebo, a gwiazdy wesoło mrugały do ludzi z góry. Nie napotkał wielkiego sprzeciwu, wszyscy pokornie udali się na odpoczynek. Straż tylna nie wracała.
X Wstali z samego rana obudzeni przez kilkudziesięciu żołnierzy,
którzy pełnili wartę w nocy. Na śniadanie dojedzono zimne mięso, jakie ostało się z poprzedniego wieczora. Zaczęli zwijać obóz. Po godzinie od pobudki Ferald wsiadał już na konia. I wtedy za nimi zaczęło coś błyszczeć. A potem zobaczyli chorągwie.
XI Stolica cesarstwa była rzeczywiście piękna. Powiedziałby to każdy, kto choć raz ją ujrzał. Człowiek nie znalazłby tu żadnej „gorszej dzielnicy”, żadnego getta, burdelu, banku czy karczmy. Było to miasto idealne, miasto czyste, w którym nie potrzebna była nawet straż. Zbudowane od podstaw kilkadziesiąt lat temu mieniło się tą czystością nie gorzej niż dopiero co narodzone dziecię, które nawet kłamać nie umie. Jako miasto czystości i prawa zwykło się w nim tę czystość i prawo okazywać. Dlatego w samym centrum, na rynku, wokół którego ulokowana była cała metropolia, znajdywał się, zbudowany z pięknego jasnego marmuru, szafot. Nie odprawiano tu krwawych spektakli, nie palono, nie nabijano na pale, nie obdzierano ze skóry, nie dawano przykładu grozy. Aż do dzisiaj. Na plac weszła cała kompania żołnierzy odzianych w czarne pancerze i złote peleryny. Wchodzili z obnażonymi mieczami, w których radośnie odbijało się światło słońca. Lud, który zgromadził się na punkcie przeznaczonym do obserwacji – specjalnie zbudowanym na tę okazję – uważnie śledził każdy ruch kompanii. Zatrzymali się oni po podejściu do szafotu. Utworzyli okrąg. W samym jego środku znajdywało się czterech ludzi. Byli całkiem nadzy. Herold, dotychczas stojący na podwyższeniu, zabrał głos. — Ludu cesarstwa! Oto przed waszymi oczami stają nadzy i bezbronni zdrajcy ojczyzny, którzy na własną matkę i własnego ojca podnieśli dłoń. Odpowiedzialni za zdradę, skazani przez prawomocny sąd cesarski na śmierć! Dziś, w tej godzinie, dożyją swoich ostatnich chwil. Obaczcie, psy podłe i zdra-
dzieckie, że będzie ona jeszcze bardziej haniebna niż wasze dotychczasowe życie. Mężczyzna rozwinął pergamin i zaczął recytować formułę wyroku. Poczynając od obowiązkowego wymienienia wszystkich tytułów monarchy, przez ukazanie win oskarżonych, na wyroku i karze kończąc. — Nie będziecie końmi rwani, aby wasza krew prawego ciała zwierzęcia nie skalała. Nie będziecie kołem łamani, aby wasza krew czystego placu tego nie skalała. Nie będziecie od miecza ginąć, aby broni tej krwią nie skalać. Nie będziecie paleni, aby wasz głos czystego powietrza nie kalał. Za decyzją cesarza będziecie więc w żelaznym koniu umieszczeni, pod którym żywy ogień płonąć będzie. Wasze ciała, wraz z metalem, zostaną zakopane na pustyni, na której to narodziła się wasza zdrada, tamże więc umrzeć winna. Niech wam bogowie wybaczą, gdyż na ludzi już za późno. Skazanych popędzono do konia, którego przywleczono podczas przemowy herolda. Był on co najmniej cztery razy większy od zwykłego zwierzęcia, tak aby wszyscy zdrajcy zmieścili się za jednym razem. Diater wszedł ostatni. Rzeczywiście. Jest piękna — pomyślał kiedy znów spojrzał na stolicę, tuż przed tym, jak żołnierze zamknęli klapę od konia. A potem zrobiło się gorąco.
Czerwony dywan jest pięć metrów od sklepu mięsnego – z Przemysławem Witkowskim rozmawia Grzegorz Jędrek Zależało mi na tej rozmowie z trzech powodów: Po pierwsze, po trzech latach od debiutu szykujesz się do wydania nie jednej, a dwóch książek poetyckich. Po drugie, wydaje mi się, że twoją aktywność w przestrzeni publicznej można bez problemu określić jako „zaangażowaną”. Po trzecie, jesteś autorem artykułu, który był quasi-manifestem zaangażowanej poezji [GJ]. GJ: Mam wrażenie, że przez ostatnie trzy lata, po dobrze przyjętym debiucie, jako poeta prawie milczałeś. Gdzieś tam, od czasu do czasu, ukazywały się twoje wiersze, ale książki brakowało. Dlaczego? Skupiłeś się bardziej na działalności felietonistycznej (w „ha!arcie), publicystycznej (w „Przekroju”), redakcyjnej (w „Odrze”) społecznej (we Wrocławiu)? A może to był czas poszukiwań?
PW: Rzeczywiście ostatnie dwa, trzy lata były dla mnie bardzo intensywne – obroniłem doktorat z nauk politycznych na UWr, pisałem dla „Przekroju”, „ha!artu”, „Le Monde Diplomatique” i oczywiście do „Odry”, a z tym poetyckim „milczeniem” to wyszło kompletnie niechcący. Kryzys sprawił, że nakłady na kulturę spadły dramatycznie. Wydawnictwa cieniutko przędły i ograniczały wydatki, a poezja nigdy nie była specjalnym finansowym priorytetem samorządów. Moją drugą książkę Taniec i Akwizycja złożyłem w WBPiCAK w listopadzie 2011 roku, a ukaże się ona dopiero w październiku 2013. Mariusz Grzebalski stara się jak może, ale z piasku bicza nie ukręci. Co mają powiedzieć inni, mniejsi wydawcy – Apolonia Maliszewska z noworudzkiego Mamiko czy Beata Gula z SDKu, co ma powiedzieć łódzki SPP? Sytuacja fi-
nansowa poezji jest tragiczna i nie zapowiada się jakaś większa zmiana w tej materii. W 2012 powstawała moja trzecia książka poetycka – Karć w duchu miłości i nie szczędź pochwał. Ukaże się drukiem najpewniej w 2014, choć żadnej gwarancji przecież nie mam. Wystarczy, że wzrośnie zadłużenie w Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu czy Warszawie, będą nowe cięcia i zostanę spadochroniarzem na rok 2015 albo i dalszy. Tak to niestety działa. Inna sprawa, że rzeczywiście w tym okresie dużo zmieniło się w moim pisaniu. Pracowałem z Karolem Maliszewskim nad Antologią 99, która miała podsumowywać dekadę 1999-2009 w młodej polskiej poezji, i, aby dokonać selekcji do tego zbioru, przeczytałem ok 500-600 książek poetyckich. Antologia oczywiście utknęła po drodze w wydawnictwie i sam już nie wiem, czy ją w ogóle wydawać. Jej przygotowywanie uważam za bardzo dla mnie ważne doświadczenie literackie. Taka ilość pustosłowia i przeestetyzowanych bzdur, jakie fundowała mi lektura części autorów, dobrze przygotowała mnie do radzenia sobie z tymi zagrożeniami w moich wierszach. Wiersz musi być prosty i mocny. Tego próbuję się trzymać, a jak mi to wychodzi, będzie można zobaczyć już na jesień, w czasie lektury Tańca i Akwizycji. GJ: Opisałbyś swoją dykcję jako „zaangażowaną”? A może „zaangażowanie” dotyczy raczej postaw społecznych? Czym byłoby to zaangażowanie współcześnie? Lewicowością? Pewnym typem społecznej wrażliwości? I czy to zaangażowanie ma jeszcze coś wspólnego z losem robotnika, proletariatu, czy może to jakiś nowy rodzaj rewolucji kulturalnej?
PW: Z koncepcją zaangażowania w polskiej poezji wiąże się masa mitów i uprzedzeń, skrzętnie podtrzymywanych przez poetów i krytyków literackich, czujących na plecach oddech młodszych kolegów. Że socrealizm, że tłamszenie indywidualizmu sztuki, że temat nieważny, i tym podobne. Sprawa jest jednak zarazem dużo bardziej skomplikowana i dużo prostsza. Angażu nie da się zadeklarować i zadekretować odgórnie. Po prostu nie ma już miejsca, gdzie można uciec i schować
się przed światem. Nie są taką przestrzenią ani gry i zabawy językowe, ani sytuacje towarzyskie, ani też surrealistyczne rekwizytorium. Jeśli poeta sądzi, że może się tam schować, niech się nie dziwi, że wszyscy mają go w piździe i nakłady jego książek nie wychodzą poza zawrotną ilość 500-700 egzemplarzy. Stan uzębienia, podboje miłosne, metafizyczne lęki po wódce mogę omówić z kolegami z branży w piątek w Kala [pub Kalambur – G.J.] i naprawdę nie potrzebuję do tego poezji. Jeśli nie piszesz o rzeczach ważnych, językiem swoich czasów, to dlaczego, polski poeto, oczekujesz, że kogokolwiek będzie to obchodzić? Poezja dla mnie to nie posuwanie farmazonów o dupie Maryni, kto z kim na bibce pił i wymieniał płyny i opisanie tego kunsztownie. To miejsce spotkania między mną i tobą, miejsce mówienia o rzeczach ważnych, językiem, który nie jest tylko popisem erudycji i rzemieślniczego kunsztu. Oczywiście można przejść pokój, można go przetańczyć, nie wiem tylko, czy w tych czasach taniec ten nie jest nieco nie na miejscu. Indywidualizm debiutantów z początku lat 90. to tylko małe pęknięcie w historii polskiej poezji, która od Kochanowskiego, przez Mickiewicza po Nową Falę zabierała wyraźny głos w sprawach istotnych dla kraju. Postmodernizm, koniec historii, sztuka dla sztuki, to kategorie wielce burżuazyjne, a zadowalanie sytej klasy średniej nie interesuje mnie kompletnie. Moim zdaniem artysta ma być wyrzutem sumienia, nieprzyjemną prawdą, smutną konstatacją, nie parnasistowską rozrywką dla bystrzejszych mieszczan. GJ: W swoich felietonach dla „ha!artu” dotknąłeś wielu sfer tabu, wielu tematów zakazanych, ale też wiele tematów niewygodnych – pornografia, disco polo jako nowa muzyka ludowa, bogaci geje jako jedyna zasymilowana grupa wśród homoseksualistów. Mógłbyś, na potrzeby tego wywiadu, ułożyć „credo” tych felietonów?
PW: Polskie media głównego nurtu to gigantyczna żenada. kiedy oglądam TVN24 u teściowej to mnie zęby bolą i wychodzę palić na balkon, bo słuchać nie mogę tego klasistowskiego pierdolenia frajerów zadowolonych z siebie. Z drugiej zaś strony postawiony wobec „opcji smoleńskiej” stoję bezradny, bo mi nigdy z polską mistyką naro-
dową nie było po drodze. Z jednej więc strony brzydzi mnie to, co liberalna polska lemingów opowiada, o tych często wyjebanych na złoto przez transformację ustrojową biednych ludziach, co robi z kobietami, jak je uprzedmiotawia, jak bardzo pogardza biedniejszym, starszym, chłopem, ale z drugiej nie zamierzam bawić się liczenie metrów brzozy i snucie bajek o spisku Putina z Tuskiem pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Nie ma we mnie zgody ani na idiotyczne i służalcze kopiowanie zachodnich wzorców, ani na trwanie w nacjonalistycznym skansenie. Szczególnie w popkulturze widać jak w soczewce, jaką produkowana jest nam prawda, jak tanie są to wzorce, jak żałosne są tego efekty. Dla wielu ta sfera jest przeźroczysta jak powietrze, dla mnie to czytelna lekcja konsumpcji, egoizmu, seksizmu, rasizmu i klasowej pogardy, którą codziennie, z własnej woli pobieramy i przyjmujemy. Skrajnie prawicowe odrzucenie tego bez cienia refleksji nie jest jakimkolwiek wyjściem, tylko dobrowolnym zamknięciem się w getcie. Trzeba zrozumieć jak aksamitną formą zniewolenia jest kapitalizm, jak działa pozorując wolność wyboru, a przecież w rzeczy samej oferuje on tylko zanurzenie się po szyi w konsumpcję, albo surowe i wykluczające szańce nacjonalistycznej tożsamości. Nie ma we mnie na to zgody i nie będzie. GJ: Przez jakiś czas, stosunkowo krótki, „Przekrój” był najradykalniejszym z wszystkich ogólnopolskich „tygodników opinii”. Niezależnie od tego, czy ktoś się z wami zgadzał, czy nie, udało wam się stworzyć pismo charakterystyczne, jasno określone. I, paradoksalnie, wywołaliście ogromne wzburzenie, straciliście wielu czytelników, zarzucano wam stronniczość, nierzetelność. Jak myślisz, dlaczego? I jaki był tamten „Przekrój” zanim został unicestwiony?
PW: Z Romkiem [Roman Kurkiewicz, redaktor naczelny „Przekroju” w 2012 roku – G. J.] pracowało się świetnie. Zero cenzury, zero tematów tabu, zero pierdolenia o tosterach z wifi i naszej przyjaźni z amerykańskim Wielkim Bratem. Mieliśmy niepowtarzalną okazję bić polskie „elity” tam gdzie bolało. Przecież nasza polska codzienność to nie Złote Tarasy, ferrari Wojewódzkiego i Zielona Wyspa. Zresztą nawet one to czystej klasy fejk.
Czerwony dywan jest pięć metrów obok mięsnego, ten prymitywny błazen samochód bierze z wypożyczalni, a Zielona Wyspa skończyła się zanim się zaczęła, Polska to biedny kraj, w dupie Europy, taki wieczny przedsionek – niby czuć zapach z kuchni, ale jeszcze ciągnie z dworu i od butów zalatuje grzybem. Bezrobocie, zamykane zakłady pracy, przedszkola i szkoły, niedające żadnego poczucia bezpieczeństwa praca czasowa i umowy śmieciowe, upadek kolei i służby zdrowia, mobbing, cięcia w kulturze i edukacji, dyskryminacja kobiet, ich niższe zarobki, ich ciężka niepłatna praca w domu – to jest niestety nasza codzienność. Jak się komuś wydaje, że Polska wygląda jak w serialu Rodzinka.pl czy Ojciec Mateusz, to czas najwyższy ruszyć dupę sprzed telewizora. To jak daleko dziennikarze i politycy odlecieli od naszej polskiej codzienności to wow. Nam w „Przekroju”, mimo finansowego zera w jakim tkwiliśmy permanentnie, udało się stworzyć pismo, gdzie swój głos mogli znaleźć Ci, którzy na polskiej transformacji stracili, bez bogojczyźnianego zadęcia i ksenofobii. Chcieliśmy więcej demokracji, akceptacji odmienności i sprawiedliwości społecznej, chcieliśmy kraju za którą nie trzeba się wstydzić i robiliśmy, co się dało, żeby polski burżua nie mógł spać spokojnie. Dlaczego nas wszystkich zwolnili? Zero nakładów na reklamę i rebranding, ilość stron jak w gazetce z Tesco i pięć osób na etacie, plus redakcja, którą od pomieszczeń prawicowych „Uważam Rze” i „Rzeczypospolitej” oddzielała jedynie szafa – tyle mam do powiedzenia na temat sprzedaży i jej spadku. Roman Kurkiewicz robił co mógł, żeby pismo hulało, ale pewnych rzeczy nie przeskoczysz. GJ: Właśnie w „Przekroju” napisałeś tekst, w którym chyba najwyraźniej jak do tej pory poetyka bruLionu została domknięta. Jednocześnie próbowałeś wprowadzić do obiegu to, o czym już od jakiegoś czasu rozmawiano oraz to, co jest głównym wątkiem tego wywiadu – zaangażowanie jako kategorię nowego pokolenia. Minęło
PW: O tak, odzew był srogi (śmiech). Jeśli pijany w pestkę znany poeta X z telefonu znanego poety Y (litościwie oszczędzę nazwisk) dzwoni do mojego naczelnego z pretensjami, znaczy
półtora roku. Jak z tej perspektywy patrzysz na ten tekst? Nie spotkał się on z życzliwym przyjęciem nawet wśród autorów, których próbowałeś wydobyć z niszy. Nie żałujesz? Sam uważam, że zawarte w nim intuicje są trafne.
to, że zabolało. Jeśli byłyby to smutne brednie, bez cienia prawdopodobieństwa, komu by się chciało upijać i robić taką hucpę? Ale poważnie, czytałem kilka polemik z moim tekstem i niestety, w zasadzie, jedyną sensowną była ta napisana przez Michała Kasprzaka z „Lampy”. Inne to święte oburzenie, że ktoś może uważać naszych wielkich mistrzów za bezpłodne nudziarstwo i tani parnasizm, kiedy oni są tak naprawdę wspaniali i wielcy. A do tego robią to bolszewicy z „Przekroju”, no skandal. Niektórzy kochają klękać przed nieznanym, mieć mistrzów, których tekstów kleją tysięczną nieudolną kopię i którym wystawiają kapliczki. Ja uważam to za żenadę o zerowej wartości artystycznej. Do tego tekst nie był krytyką literacką, tylko dziennikarstwem kulturalnym, a więc nie rościł sobie pretensji do głębokiej naukowej analizy zjawiska, sygnalizował tylko trendy, jakie widzę na pierwszy rzut oka w młodej polskiej poezji. Jeśli to kolegów boli, mogą mieć pretensje tylko do siebie, nie do mnie. To nie ja piszę ich wiersze.
GJ: Przygotowałem dla ciebie kolaż z zarzutów, które pojawiły się w jednej tylko dyskusji na temat tamtego artykułu. Kolaż z nazwisk, które w środowisku literackim mają raczej wyrobioną pozycję: „intensywna produkcja złej karmy”, „Młodą ofiarą tego artykułu jest z pewnością Tomasz Pułka”, „Tak, nie warto chyba milczeć wobec takiej ignorancji, arogancji, podłości, prostackiej i nieudolnej indoktrynacji i zwyczajnej głupoty”. „A jeszcze Przemek daje na FB wpis, że dzwonią do niego oburzeni brulionowcy – i jakie to żenujące. I cała facebookowa gawiedź klika, że lubi!!!”. Wojtek Brzoska (przepraszam Cię Wojtku, jeśli to czytasz) przyłącza się do gawiedzi – jak to, on też uważa, że Świetlicki, to trup? Ale
PW: Stary, ja mam dość tego tematu. Ja napisałem, co myślę, postarałem się to uargumentować, a w zamian wielce oburzeni koledzy zaczęli obrzucać mnie wyzwiskami i mieszać z błotem, w zasadzie podając za argument jedynie, że „jak ja mogę”. Otóż mogę, bo nic czyteleniczo-nudniejszego i bardziej odętego niż poezja kilku dzisiejszych pięćdziesięciolatków mnie nie spotkało w mojej czytel-
w takim razie wszyscy, którzy się do tego trupa zbiegli, to chyba hieny?” Czujesz się hieną? Ten artykuł, po roku, wydaje mi się raczej grzeczny. Przynajmniej dużo grzeczniejszy niż choćby słynna „poezja niewolników” ze słynnego „Dla Jana Polkowskiego” Marcina Świetlickiego. Jak myślisz, skąd te reakcje? Czy oburzyło bardziej rozbijanie obowiązującego kanonu, czy powrót do – jak mówi Świetlicki we wspomnianym wierszu – „wodnistych substytutów krwi”, do idei? Ostatecznie już mieliśmy poezję walczącą – walczyła o niepodległość i była wychylona na prawo, w stronę narodu.
niczej biografii. Nic mi to nie mówi o świecie, a z prawa i lewa słyszę jak powinienem zachwycać się i klękać. Cóż jednak zrobić kiedy nie zachwyca? no właśnie, cóż zrobić? Spokojniejsza większość nie czyta, ja mam bardziej wybuchowy charakter i znieść nie mogę, jak ktoś mi nakazuje uczucia, których w sobie nie mam, więc dałem wyraz tego, jak daleko ocena poezji tych ludzi mija się z tym, co wyczytuję z niej sam, z tym co czytają inni, jak bardzo odleciała ona od świata, w którym ci biedacy żyją. Niefortunny tytuł nadała redakcja. Ja sam nazwałem ten tekst „nowsza fala”, chcąc nawiązać do tego, że ta fala indywidualizmu i odwrócenia się od świata, to wypadek przy pracy w dziejach polskiej poezji. Z poezji niektórych dziś „wybitnych” autorów nie zostanie za chwilę nic albo naprawdę niewiele. Plus generalnie jak jadą mnie Krzysztof Varga czy Marcin Sendecki, to mnie to nawet cieszy. Nigdy nie chciałbym z tymi śmiesznymi starszymi panami grać w jednej drużynie. Zarówno prywatnie, jak i swojej literaturze czy publicystyce, reprezentują świat, którego najłagodniej mówiąc, nie poważam.
GJ: Nie masz wrażenia, że zaangażowanie w poezji powtarza zaangażowanie sztuki krytycznej, tego nurtu w sztukach plastycznych lat 90., z którego wyrośli Kozyra, Nieznalska, Żmijewski, Libera? Widzisz jakiś szerszy front odbudowującej się lewicy?
To proste, ludzi wkurwia świat w którym żyją, jest pełen nędzy, pogardy, rasizmu, seksizmu, wyzysku, hipokryzji i syfu, a my w Europie siedzimy na kupie tego gnoju i uważamy się za wspaniałe, sprawiedliwe i mądre społeczeństwo. Jak starszych kolegów nie wkurwia, to tylko daje o nich nie najlepsze świadectwo. Jeśli w tym świecie
ktoś uważa, że najlepsza literatura to Raymond Roussel, który tak bardzo nie chciał widzieć świata, że jeździł specjalnie skonstruowaną limuzyną, tak żeby nie musieć wychodzić do ludzi, to ja mu osobiście współczuję. GJ: Polityka. Czy przez politykę da się czytać literaturę, czy literatura może być gestem politycznym? To coś, co dzisiaj wzbudza chyba największy opór, największy sprzeciw. Nie myślałeś kiedyś: „ludzie mają tego dość, dość polityki, dość tej walki, brudu, dam im wiersz i nie będą musieli o tym myśleć chociaż przez chwilę”?
PW: Jakbym chciał dawać ludziom odpoczynek od trudów i relaks zostałbym dilerem albo prostytutką. Poeta moim zdaniem nie jest od tego. Po prostu.
GJ: Wydaje mi się, że twój debiut nie był aż tak mocno polityczny. Sam piszesz, że od czasu debiutu szukałeś twardszej dykcji, mocniejszej. Po tym, co udało mi się przeczytać przedpremierowo, wydaje mi się, że w wierszach próbujesz osiągnąć efekt jedności życia i zaangażowania. Więc już nie życiopisanie a życie zaangażowane? Choćby tutaj:
PW: Angaż to nie jest żaden projekt czy sztuczny koncept, który przyjmuje się z racji mody, decyzji ministerstwa kultury czy dekretu prezydenta. Bez ostrego wejścia w świat nie ma literatury, bez zajęcia wyraźnego stanowiska, jest literatura nudna. Nuda w polskiej literaturze jest już mocno obsadzona, ja staram się badać ciekawsze rejestry. Mam nadzieję, że skutecznie.
Nowy model rodziny Ciebie zajebie, siebie zajebie, a pies pójdzie do schroniska.
Parulski Urodzony w 1989; przebywa w Olsztynie. Pisze, czyta. Wchodzi, wychodzi.
doglądanie transport z czaszki ku większym obiektom sytuacyjnym zaczepiały mnie osoby na bezdrożach prosząc o magnez miałem tylko kartkę zwiniętą w kioski z gazetami które rzucali też pod dom ale wolałem być bliżej dworca głównego by przenieść zapalniczkę pod śmietnik zapalając światło w kamieniu tak łupanym tak za kilka dni znowu się zagoi i trzeba będzie rozcinać a wtedy wybuchnie pożar ewakuujący osoby z największymi poparzeniami rozwiążą się buty dzieciom gwar w poczekalni bo wszystkie nagle się schyliły zauważając pole rażenia spływające wraz ze strojem kąpielowym granatu dłonią o wymiarze 1x1 spuścić powietrze uciskami na klatkę schodową ktoś zawsze pali a pomoc już jedzie reagując na znaki dymne uchylające nieco miejsca półpiętro drży z zimna okna nie ma zimno idzie od ścian jeśli uznać rysunki naskalne za tapety nacierane zdrapywane śniegiem po to żeby było cieplej po to żeby igloo nie kojarzyło się z eskimosami a z zabawą dzieci w dom ja będę grzejnikiem ty będziesz się do mnie przytulać i będziemy mieli skośne oczy wydłubiemy sobie otwór w nodze przez który widać latające okno pomiędzy peronami nie wierzę w żadne patrzenie
bloki i blokersi która kolumna prawa a która lewa dowiesz się po ich podstawieniu wzorki na firance zasłaniającej płomień skaczą z motywami i motylą nogą w spodniach dogasa fajka zamki z piasku i metalu topnieją gdy spawacz już zawiesił klamkę na broni zawsze poprzeczka łamała się w poprzek zawsze byłem przekonany że przyczyną jest piłka że druga była kura a pierwszą bramką było jajko tajemnicą tego budynku jest dobudówka worki założone ścianą przesuwane tapczany robotnicy zostawili korki po butlach gazowych wybuchały podczas ucieczki ze statku kosmicznego martwili się o przycisk czerwony jak noc po zamarznięciu latarnie stały pod prostytutkami wykrzykując ich imię z obdartych ubrań koleżeńskich uścisków na autostradzie widziałem las w samochodzie z gałęziami wystającymi przez szybę podpalając dróżkę z benzyną nie zauważyli otwartego szyberdachu dziecko kopało bałwana po czym wróciło na chodnik z mokrą stopą płacząc o pomyłkę w liczeniu palców marchew i guziczki zapinane pod szyję to gardło trzy kuleczki ułożone to figura jabłka adama które robaczywe wydaje budowle do rozbiórki co czytamy znowu na odwrót biorąc od tyłu
Rozwadowski Dwudziestojednoletni, studiujący, jeżdżący na deskorolce
Grocholski Urodzon w 1987 pod puławskim piłatem. Co dziwne – magister farmacji. Autor żadnego tomiku. Drobny osiedlowy wariat. Poeta w drodze do monopolowego i z powrotem. . Niniejszy tekst to jego debiut poetycki
detox poetica nawierzchnia wstrząsa autem. męczy je rezonans chroniczny jak nałóg. linie przerywane zlewają się w igłę. przebudzony silnik wprawia w drgania szyby. mechanicznie mruczy wyliczankę: kompas, komponent, kontrolka. kto jedzie za mną niech chwyta przyczepność. znaki zabraniają nawrotu. możliwa jest utrata panowania nad retoryką, nad dykcją. miejsca tarcia jaśnieją od iskier. metale stają się lekkie jak pióra. wnętrze oka nasiąka zapachem white spirit. obraca się zębatka. przede mną rozkładają się pointy wysypisk uciekam z nich do liter, drogowskazów i rozdzielczych tablic. innym razem pogoda ducha w kratkę jak kartka. mam podwyższoną temperaturę ciała. ciepłe mięso schnie na przęsłach żeber niczym tusz albo smar. żre mnie rdza. rośnie broda szorstka jak kora. nocami pozostaje picie wody z kranu. jestem kornikiem. i chcę się zestarzeć drążąc w próchnie. ginąć z głodu wpatrzony w dno słoja. mężczyzna, który przy starych kapliczkach próbuje posklejać confetti – to ja. podtrzymuje się rękoma oparty na stelażach białych ścian jak na sztalugach – na obraz
Płusa Pabianiczanin o hippisowskich inklinacjach. Lubi przejeżdżać pociągami przez rzeki. Laureat kilkudziesięciu konkursów poetyckich, m. in. TJW podczas festiwalu Złoty Środek Poezji w Kutnie, TJW o Puchar Wina, TJW o Czekan J. Bierezina, OKP im. Rafała Wojaczka. Publikował w „Arteriach”, „Akancie”, „Arkadii”, „Szafie”, „Gazecie Wyborczej”, „Wakacie”, „Cegle”. W 2012 ukazała się jego debiutancka książka Ze skraju i ze światła, za którą otrzymał nagrodę im. K. Iłłakowiczówny.
Pietkieiwcz Urodzona w 1988 roku w Sandomierzu; doktorantka KUL-u na literaturoznawstwie. Zainteresowania: egzystencjalizm, motyw podróży, samotność, choroba, śmierć i wstręt w literaturze. Tymczasem zachwyca się opowiadaniami Zyty Oryszyn – Czarna iluminacja i Madam Frankensztajn
WSTRĘT – SPRZECIW Uwagi o Martwym G. Bataille'a Myślę, że nie ma dla człowieka ważniejszej sprawy, niż poznać, że ze zjawiskami, które rodzą w nim największy wstręt, […] pozostaje on ściśle związany, ba, jest wystawiony na ich oddziaływanie*.
Oko – narząd pozwalający intuicyjnie łączyć wnętrze człowieka ze światem zewnętrznym. Dychotomia istnienia człowieka w świecie i dla świata oraz jego spostrzegania – hermetycznie zamkniętego za szklaną kulą spojrzenia (w i na zewnątrz) – jest szczeliną, dzięki której możliwe jest dostrzeżenie dwoistości sprzeciwu. Wyraża się to w tym, że to co przyciąga, jednocześnie odpycha. Podobnie jest ze wstrętem, który będąc subiektywnym odczuciem, przedziwną mieszaniną tego, co obrzydza, prowokuje konwulsje oraz tego, co wyzwala wstyd rodzący się z chęci (czy właściwiej: przymusu Innego) patrzenia na to, co powoduje odrazę:
* Cyt. za: W. Menninghaus, Święty wstręt (Bataille) i lepka marmelada egzystencji (Sartre), [w:] Tegoż, Wstręt. Teoria i historia, Kraków 2009, s. 415. Menninghaus podaje lokalizację cytatów z Oeuvres completes Bataille'a w przekładzie Martina von Koppenfelsa – t. II, s. 320.
We wstręcie przejawia się jeden z owych gwałtownych i mrocznych buntów bytu przeciw temu, co mu zagraża i co, jak się zdaje, nadchodzi z zewnątrz lub rozsadza od wewnątrz, rzucone obok tego, co dopuszczalne, tolerowane, możliwe do pomyślenia. To jest tu, tak blisko, lecz nie da się przyswoić. To się narzuca, niepokoi, fascynuje pragnienie, które mimo to nie pozwala się uwieść. Pragnienie, przestraszone, odwraca się. Zraża się i odrzuca. Absolut chroni je przed wstydem, a ono jest zeń dumne, trzyma się go. Ale mimo wszystko ten poryw, ten skurcz, ten skok jest przyciągany zarazem przez pewne gdzie indziej, równie kuszące, jak i przeklęte. Niestrudzenie, jak nieokiełznany bumerang, bieguny wezwania i odrzucenia dosłownie wyprowadzają z równowagi tego, w kim tkwią**. ** J. Kristeva, Ujęcie wstrętu, [w:] Tejże, Potęga obrzydzenia. Esej o wstręcie, Kraków 2007, s. 7.
Czym zatem jest wstręt? Wobec czego sprzeciwia się moje „ja”? Czy uwikłanie we wszechogarniający człowieka wstręt jest sprzeciwem wobec niego samego? Czy raczej sprzeciwem * Tamże. Opozycja: l’abject – l’objet wobec „ja”, chaotycznie atakowanego przez Innego? jest opozycją wymiot – podmiot. Kim jest ten Inny, który wpływa na moje „ja”? Abject – wstrętne, l’abject – to, co Sprzeciw „ja” wobec tego, w co jest uwikłane, każwstrętne, l’ab-ject jest również tym, co odrzucone, wy-miotem. dorazowo jest aktualizowane. Człowiek nie potrafi zdystansować się do uczucia wstrętu, uodpornić ** Inny (fr. l’Autre) – w koncepcji na odrażające widoki bądź inne bodźce. Nie wyLacana miejsce, z którego zostaje zbywa się niczego, co temu towarzyszy – ani lęku, postawione pytanie o moje pożądanie, a więc miejsce, ani odrazy, ani strachu i histerii, ale przede wszystw którym tego rozpoznania kim nie wyzbywa się… ciekawości i chęci chłonię(uznania) się domagam. Nie jest to drugi człowiek, ale symboliczne cia. Wszystko za sprawą Innego. Kiedy opanowuje mnie wstręt, ten splot afektów i myśli, który nazywam w ten sposób, właściwie nie ma określonego przedmiotu. To, co wstrętne, wy-miot [abject], nie jest jakimś przed-miotem [un objet] naprzeciw mnie, któremu „ja” nadaję nazwę lub który sobie wyobrażam*.
Co w takim wypadku nazywane jest wy-miotem według Kristevy? Aby móc odpowiedzieć na to pytanie, należy wpierw powiedzieć, czym wy-miot nie jest. ABJECT – WY-MIOT – to, co wstrętne: 1) nie jest jakimiś przed-miotem [un ob-jet] naprzeciw mnie, któremu „ja” nadaję nazwę lub który sobie wyobrażam. 2) nie jest także przedmiotem-gry [l' ob-jeu] nieskończenie się wymykającym w systematycznym poszukiwaniu prowadzonym przez pragnienie**. 3) nie jest korelatem, który daje oparcie na kimś lub na czymś, co pozwalałoby mi na mniejsze lub większe oddzielenie się lub autonomię*** . Zatem wy-miot nie będąc ani przedmiotem, ani
miejsce, które zajmuję, odczuwając brak (gdybym braku nie odczuwał, nie mógłbym niczego pożądać). Dlatego Lacan powie: Inny jest brakiem we mnie. Pożądanie zaś jest zawsze pożądaniem Innego, co oznacza dwie rzeczy: podmiot szuka uznania Innego (pożądam tego, by Inny mnie pożądał), ale dąży też do posiadania Innego (pożądam Innego). Inny jest to „wymiar, który daje się odczuć w tylu doświadczeniach przeżytych przez ludzi, jako wymiar czegoś Innego”. Nieświadome jest dyskursem Innego. Inny został zdesubiektyzowany i określony jako miejsce kodu mowy, jako skarb znaczących (signifiant) – miejsce, gdzie znaczące układają się stosownie do prawa metonimii i metafory – Inny jest polem, obszarem, właściwym mówieniu. Symboliczne wywłaszczenie podmiotu polega na tym, że „jestem pozbawiony mojego najbardziej intymnego, subiektywnego doświadczenia tego, w jaki sposób rzeczy naprawdę mi się wydają”. Podmiot lacanowski wzniesiony jest na braku, czyli cechuje go niemożność znalezienia najbardziej własnego signifiant dla wyrażenia samego siebie. (Por. A. Burzyńska, M. P. Markowski, Teorie literatury XX wieku, Kraków 2009, s. 63-66.) *** Por. J. Kristeva, dz. cyt., s. 8.
podmiotem pragnienia, któremu się wymyka, ani elementem pozwalającym „ja” na większą niezależność, z przedmiotu zachowuje jedynie jedną jakość – przeciwstawienie się „ja” [je]. Jednocześnie, o ile przedmiot – przeciwstawiając się, utrzymuje mnie w delikatnej linii PRAGNIENIA SENSU, który w istocie nieskończenie i nieograniczenie upodabnia mnie do siebie, to jednak to, co wstrętne – przedmiot upadły – jest radykalnie wykluczony i ciągnie mnie tam, gdzie SENS SIĘ ZAŁAMUJE. Pewne „ja” [moi], które stopiło się ze swym panem – pewnym „nad-ja” – w oczywisty sposób go wygnało. Wy-miot pozostaje więc na zewnątrz, z dala od całości. A jednak będąc na wygnaniu to, co wstrętne, nieprzerwanie rzuca wyzwanie swemu panu. Nie dając (mu) znaku, wywołuje wyładowanie, wstrząs, krzyk. Każde „ja” ma swój przedmiot, każde „nad-ja” ma to, co wstrętne [wy-miot] – jest to brutalne cierpienie, do którego „ja” się przyzwyczajam, wyszukane i unicestwiane, ponieważ „ja” przelewam je na ojca (ojca-wersję?): znoszę je, bo sobie wyobrażam, iż takie jest pragnienie Inne* Jw. Kristeva opiera swoją go*. koncepcję na koncepcji
lacanowskiego Ojca – wersji, na którego w tym wypadku zostało przelane cierpienie.
Silne i nagłe wyłanianie się dziwności, która – jeśli nie była
** J. Kristeva, dz. cyt., s. 8.
prześladuje JAKO RADYKALNIE ODRĘBNA, ODPYCHAJĄCA.
mi obca w nieprzejrzystym i zapomnianym życiu – teraz mnie Nie ja. Nie to. Ale też nic innego. Pewne coś, czego nie uznaję za coś. Ciężar bez-sensu, który nie ma w sobie nic
nieznaczącego i który mnie przygniata. Na styku nieistnienia i halucynacji, rzeczywistości, która mnie unicestwia, jeśli ją uznam. Tutaj to, co wstrętne i wstręt chronią mnie przed upadkiem. Są zaczątkami mojej kultury**.
Człowiek jest zbudowany ze sprzeczności. Wstręt jest niejako sprzeciwem wobec tego, co rzekomo w nim zamknięte: Odczuwam wstręt tylko wtedy, gdy Inny umościł się na miejscu i w punkcie tego, co będzie „mną”. To nie inny, z którym się utożsamiam ani którego wchłaniam, lecz Inny, który mnie
poprzedza i bierze mnie w posiadanie, a przez to posiadanie sprawia, że jestem. Posiadanie wcześniejsze niż moje pojawienie się: bycie - tu tego, co symboliczne, które ojciec mógłby ucieleśnić bądź nie. Nieodłączne wpisanie znaczeniowości [signifiance] w ciało człowieka*. * Tamże, s. 15-16.
Pomimo że wydaje się odczuciem subiektywnym, ** Zob. tamże, s. 16-18. jednostkowo przeżywanym, przez co niewyrażalnym, jest również zjawiskiem o zasięgu społecznym, ogólnoludzkim. Sytuacje graniczne, których doświadcza pojedynczy człowiek, są sytuacjami, których doświadczają również inne jednostki. Jedną z takich sytuacji jest sytuacja śmierci. Trup, wg Kristevy, jest tym, co nieodwracalnie upadło. Wraz z kloaką i śmiercią są tym, co najbardziej narusza tożsamość tego, kto staje naprzeciw nim. Rana wypełnioną krwią czy ropą, odór zgnilizny, fekaliów, potu nie oznaczają śmierci, lecz wskazują na to, co człowiek odsuwa od siebie, aby żyć. Trup to wy-miot, coś od czego nie da się uciec, tak jak i od przedmiotu. Wstrętne jest to, co zubaża tożsamość, system, ład. Jest to coś pomiędzy, dwuznacznością i pomieszanie,. Wstręt to w istocie uznanie braku leżącego u podstaw bytu, sensu, języka, pragnienia. Zmysł wstrętu pojawia się zanim rzeczy stają się dla człowieka znaczące**.
Dla współczesności śmierć jest podejrzana, podejrzana z tego względu, że „chce nas uśmiercić”. Dlatego też człowiek stara się zrozumieć mechanizmy działania jej samej, tym samym podchodząc do nich z odrazą. Współczesne cywili* A. Stasiuk, Dwie sztuki zacje wydają się funkcjonować na zasadzie ruchu (telewizyjne) o śmierci, Wołowiec od śmierci – pozbawiając ją wszystkich języków, 1998, s. 30. O śmierci u Stasiuka których do tej pory człowiek jej użyczał. Śmierć, pisze: P. Czapliński, Śmierć podejrzana – obrazy umierania będąc niemą, staje się tym bardziej przerażająca, w prozie lat dziewięćdziesiątych, odpychająca i zarazem przyciągająca, jest źródłem [w:] Tegoż, Mikrologi ze śmiercią, t. 27, Poznań 2001. lęku, ale także tego, co niepojęte. Obserwatora łączy z nią jedynie patrzenie. Patrzenie, które wywołuje wstręt. Stasiuk w Dwóch sztukach (telewizyjnych) o śmierci pisze: „Śmierć to było wielkie nic. Gówno. Puste w środku i trochę wstrętne. Mało się różniło od życia”*. Martwy Georgesa Bataille'a przynosi wizję świata w stanie rozkładu, świata, gdzie granicą wiedzy staje się śmierć – śmierć wzbudzająca wstręt i strach, ale również będąca początkiem „gwałtownie zjawiającej się wieczności: W wizji Bataille'a ludzki świat to rzeczywistość w stanie rozpadu. […] Istnienie rozdarte, niespójne, trawione sprzecznościami – odsłania się na moment jako obejmująca wszystko immanencja**.
Tomik Bataille'a przesiąknięty jest mrocznym erotyzmem, który w połączeniu z tajemnicą śmierci, jest objawem odwagi spojrzenia w oczy niemożliwemu do ogarnięcia ** P. Próchniak, Bataille: istnieniu. Śmierć i erotyzm – jak wszelkie przekrasłoneczna plama (Na marginesie czanie granic – jest jego siłą. Również we wstręcie „Martwego”), [w:] G. Bataille, Martwy, Kraków 2010, s. 40-41. można doszukiwać się próby przekraczania granic. Pojednania ze światem wszechrzeczy doświadcza *** Cyt. za: jw., s. 44. się w poniżeniu, wstręcie, wstydzie, rozpaczy. Bataille pisze: Potrzeba nam myśli, która nie cofa się, zmieszana, przed okropnością; trzeba nam też samoświadomości nie uchylającej się od obowiązku eksploracji obszarów możliwego aż po jego krańce***.
Jakich słów potrzeba zatem, aby dać wyraz przeżyciom erotycznym, konfliktowi ze śmiercią i wstrętu do tego, co brudne? Jakim językiem mówi Bataille, dając przejaw pełni istnienia? Gdzie oscyluje myśl Bataille'a? […] Wybiera estetyczny zgrzyt [myśl], erotyczną obsesję, pornograficzny kontur. Dobrze czuje się pośród słów, które tracą ostrość, nasiąkają emocjami, biorą w siebie brud znaczeń drażniących, niejasnych, porzuconych. Od tych słów ciągnie nocą, czuć je śluzem i spermą. Wszystko po to, żeby przeciwstawić się logice racjonalnego dyskursu (…). Ten sprzeciw wymierzony jest w nasze pobożne życzenie, w nasze pragnienie, by świat wspierał się na trwałym fundamencie – gotowym, danym raz na zawsze*.
* Tamże, s. 45. ** Człowiek transgresyjny –
Wstrząs jest transgresją** pragnienia, grozy i zaczłowiek wielowymiarowy, który traty. Jego siła zasadza się na grozie śmierci, na posiada zdolność przekraczania granic materialnych, społecznych, trwodze, którą budzi. Bataille mówi o czystym Źle, osobowościowych które jest fundamentem grozy. To ono jest źródłem i symbolicznych. O transgresji pisze badaczka Maria Janion – suwerenności istnienia. Transgresja przekracza zagłówny redaktor i współautorka kaz, nie usuwając go. Zbezczeszczone staje się to, co serii wydawniczej Transgresje uważa się za nienaruszalne – sacrum. Dzięki temu, (tomy wchodzące w skład: Odmieńcy, Osoby, Maski [t. 1 i 2], potwierdza się świętość sacrum. Transgresja jest Dzieci [t. 1 i 2]). zatem skandalem, wstrząsem, tym, co wywołuje wstręt. Jej znaczenie ujawnia się w sile zakazu. *** Por. P. Próchniak, dz. cyt., s. 47-50. Erotyzm w formie pornograficznej jest transgresją sacrum. Łączy się z odrazą i grozą. Jest obsesją, nakłania do przygarnięcia tego, czego nie chcemy – „największej obsceniczności”. Erotyzm ten przekracza granice dyskrecji, mierzi, odpycha i przyciąga. Wulgarność wpisana jest w jego obraz. Bataille drąży tunel ku granicy mdłości. Śmierć i pornograficzna erotyka wydobywają najbardziej wstydliwe i owładnięte tabu mroki wnętrza człowieka. Jest skandalem, trwogą, wstrętem – zawsze ordynarnym i wyuzdanym***.
Tomik Martwy otwiera wiersz, w którym Maria zostaje sam na sam z „martwym”, a właściwiej, z umierającym, Edwardem. Moment śmierci Edwarda staje się powodem ekstazy kobiety. Towarzyszą temu dreszcze rozkoszy i znu* G. Bataille, Mariasam na sam żenie, będące skutkiem „niepowetowanej straty”, z martwym Edwardem, [w:] jak i tego, że mężczyzna w chwili śmierci, pragnął Tegoż, Martwy, Kraków 2010, s. 5. zobaczyć ją nago. Stała nad ciałem martwego, nieobecna, poza sobą, pogrążona w powolnej ekstazie, zgnębiona. Miała świadomość ogarniającej ją rozpaczy, ale czerpała z niej rozkosz. Edward, umierając, błagał ją bowiem, by się obnażyła*.
Nie zdążyła jednak tego uczynić. Osunęła jedynie rąbek sukni, tak że spod niej wyłoniła się naga pierś. W kolejnym z cyklu wierszu Maria dochodzi do ** Tenże, Mariawychodzi z domu naga, [w:] dz. cyt., s. 6. wniosku, że śmierć Edwarda, czas, który jej go odebrał, obalił prawa, które są powodem strachu *** Tamże. człowieka. Czas zanegował właśnie prawa, którym jesteśmy posłuszni, bo nakazuje nam to lęk. Zdjęła suknię, na ramiona zarzuciła płaszcz. Oszalała i naga wybiegła na zewnątrz i zanurzyła się w noc, smagana ulewą**.
Biegnąc przez grząskie błoto, Maria odczuła nieodpartą potrzebę. Rozebrawszy się: W łagodnym zaciszu leśnego zakątka Maria wyciągnęła się na ziemi. Długo sikała i mocz zalewał jej nogi. Wciąż leżąc na ziemi, zanuciła niesamowitym, obłąkańczym głosem: …to z nagości i okrucieństwa…***.
Zarzuciwszy płaszcz na nagie, ociekające fekaliami ciało, pobiegła pod drzwi oberży. Oszołomiona słuchała wrzasków
pijaków i dziewcząt. Ogarnęła ją trwoga na myśl o przekroczeniu progu tego miejsca, jednak pchnięta dziwnym drżeniem, owinięta całunem rozkoszy postanowiła wejść do środka. Pomyślała: „Wejdę, zobaczą mnie nagą”. Musiała oprzeć się o ścianę. Rozchyliła poły płaszcza i zanurzyła długie palce w swojej szparze. Nasłuchiwała, sparaliżowana lękiem, chłonąc unoszącą się z jej palców woń nieumytej płci. W oberży, gdzie dotąd panował zgiełk, zaległa nagle cisza*.
Słuchała zza ścian karczmy melancholijnego śpiewu dziewczyny, nagrodzonego sowicie oklaskami. Głos dziewczyny wydał jej się rozdzierający. Maria szlochała w mroku. Płakała z bezsilności, gryząc grzbiet dłoni**.
* Tenże, Mariaoczekuje przed oberżą, [w:] dz. cyt., s. 7. ** Tamże. *** Zob. Tenże, Mariawchodzi do karczmy, [w:] dz. cyt., s. 8. **** Tenże, Mariapije z wieśniakami, [w:] dz. cyt., 9
Kobieta weszła do karczmy, Wyglądała jak widmo przyniesione podmuchem nocy. Cała w błocie, ociekająca kroplami deszczu, z obłąkanym, złym spojrzeniem***. Zamówiła u karczmarki butelkę jabłecznika i wzięła największe kieliszki. Postanowiła napić się z wieśniakami. Zagadnięta, czy ma ochotę się zabawić, powiedziała: owszem. Usiadła u boku chłopca, przywarła nogą do jego nogi i włożyła sobie jego rękę między uda. Sięgnąwszy jej szpary chłopiec wydał z siebie jęk: — O mój Boże…****.
Wtedy jedna z dziewcząt odkryła nagie ciało Marii. Ta, bez wstydu, wypiła kieliszek nalewki. Jedyne co „odbiło jej się goryczą” to trunek. Nie poczuła wstydu. Rzekła jedynie: „Dokonało się” i zdjęła płaszcz. Jeden z obecnych pijaków ruszył w jej stronę, krzycząc: „– Nagie kobiety są nasze”. Karczmarka postanowiła go zatrzymać i złapała go za nos, jednak Maria wolała „wytarmosić go” w inny sposób:
— Nie za nos — rzekła Maria. — Lepiej za coś innego! Podeszła do pijaka i rozpięła mu spodnie: z rozporka wyjęła lekko zwiotczałego kutasa. […] Szynkarka, z oczami jak latarnie, delikatnie dotknęła jej tyłka, sięgając aż po szparę: — Chciałoby się to schrupać — rzekła. […] Jej tyłek był blady i doskonale rozłupany. Jego słodycz rozjaśniała izbę*.
* Tenże, Mariawyłuskuje kutasa ze spodni pijaka, [w:] dz. cyt., s. 11 – 12. ** Tenże, Mariatańczy z Pierrotem, [w:] dz. cyt., s. 13. *** Tenże, Mariapijana w trupa upada, [w:] dz. cyt., s. 14 – 15. **** Tenże, Mariassana przez Pierrota, [w:] dz. cyt., s. 17.
Maria wygląda jakby była bliska śmierci, ale ośmielona wypija kolejny kieliszek. Podeszła do „pięknego aż nadto” – bo w nowych gumiakach – wieśniaka. Mimo opadających pończoch, szła oszołomiona i wyniosła. Poszedł z nią w „nieprzyzwoity taniec”. Maria oddała mu się całkowicie, w poczuciu obrzydzenia, z odrzuconą do tyłu głową**.
Otumaniona alkoholem Maria upada. Pierrot jedynie krzyczy: „Kurwa!” i ociera usta w mankiet, ponieważ z ust dziewczyny toczy się ślina, a może i piana. Maria odzyskuje przytomność i… z wysiłku, prosi o alkohol. Ciągle chce więcej i więcej, jakby bojąc się, że zabraknie jej czasu***. Wszyscy obecni oczekują, co powie Maria, jednak ona – wycieńczona – mówi jedynie „…świcie”, po czym osuwa się jej obolała głowa. Nikt nie usłyszał, co powiedziała. Wtedy karczmarka nakazuje Pierrotowi: „Ssij ją!”. Posadzono „dupę” Marii na krześle. Piękny chłopak przyklęknął, uda Marii położył sobie na ramionach. Z uśmiechem zdobywcy zapuścił język w jej włosy. Zbolała i olśniona Maria zdawała się szczęśliwa. Uśmiechnęła się, oczy miała przymknięte****.
Maria „czuła, że przenika ją światło i mróz, że bez opamiętania wylewa swe życie do ścieku”. Czuła bezsilność, chciała dać upust jedynemu w tym momencie pragnieniu: „chciała ulżyć trzewiom”. Myślała o tym, jakim przerażeniem napawa otaczających ją ludzi. Wydawało jej się, że nie jest już „oddzielona od Edwarda”. Była niczym on – martwa. Miała obnażoną dupę i pizdę: czuła, że woń wilgotnej pizdy i dupy uwalnia serce, a mokry język Pierrota zdawał się Marii chłodem martwego*.
Czuła się upojona alkoholem i łzami – mimo że * Tenże, Mariacałuje w usta nie płakała. Chłonęła wyobrażony chłód martwekarczmarkę, [w:] dz. cyt., s. 18. go otwartymi ustami. Pocałowała „próchno ust” karczmarki. Odepchnęła ją i patrzyła jak po obliczu ** Zob. Tenże, Mariapije z gwinta, [w:] dz. cyt., s. 19. jej rozpływa się niema rozkosz, „do oczu napłynęły jej łzy nabożnego oddania”. Maria za to nie *** Tenże, Mariaszczytuje, czuła nic, czuła się pusta w środku, myślała jedy[w:] dz. cyt., s. 20. nie o „blasku martwego”, „obmywało ją światło śmierci”. Piła alkohol prosto z butelki, szepcząc, że pragnie. Pierrot zaś ssał ją do utraty oddechu, kiedy ona kończyła zachłannymi łykami trunek**. W chwili szczytowania Marię otaczał gwar: Zamęt, okrzyki przerażenia, trzask tłuczonych butelek, uda Marii rozdygotane w konwulsjach. Rozpychali się wokół niej rozkrzyczani chłopcy. Szynkarka wciąż podtrzymywała Marię, ułożyła ją na ławie. Patrzyła osłupiałym wzrokiem, w ekstazie***.
Nagle na zewnątrz zerwał się wiatr, obecnych przeszył dreszcz. W powietrzu czuć było obecność kogoś „obcego”. Wtedy też drzwi karczmy otwarły się z łomotem. Zlękniona Maria wykrzyczała jedynie: „Edwardzie”. Przerażenie i wiatr zabrały jej resztę słów. „Ze złowieszczej ciemności” wyszedł jegomość
– hrabia. Był on karłem, który na przywitanie miał w geście szczypać mężczyzn po udach. Siadając przy stole nad pełną butelką zaczyna rozmawiać z przygodną, pijaną dziewczyną: — Piłam — rzekła jedna z dziewcząt — póki nie zeszczałam się na krzesło. — Pij, póki się nie zesrasz, moje dziecko… Zamilkł zacierając ręce. Bez ceregieli*. * Tenże, Mariaspotyka karła, [w:] dz. cyt., s. 22.. ** Tenże, Mariaspostrzega widmo Edwarda, [w:] dz. cyt., s. 24. *** Tenże, Mariawspina się na ławę, [w:] dz. cyt., s. 25 – 26.
Maria dosiada się do hrabiego. Mówi mu, że umrze o świcie. Zwierza się także karczmarce, że widzi widmo Edwarda i boi się. Kobieta pyta, kim jest Edward. — On jest martwy — tym samym głosem odrzekła Maria. Chwyciła oberżystkę za rękę i ugryzła ją. — Zdzira! — zawyła ugryziona kobieta. Wyrywając dłoń, nie
szczędziła jednak Marii pieszczot, a całując ją w ramię, rzekła do hrabiego: — Wbrew pozorom jest łagodna**.
Karzeł pyta Marię, kim jest Edward. Kobieta odpowiada: „To już nie wiesz, kim jesteś?”. Hrabia spojrzał na Marię wzrokiem, „jakby nosił się z zamiarem sprawienia jej udręki”. Zawołał również Pierrota, mówiąc mu o Marii: — Na widok tego młodziutkiego dziecka — rzekł karzeł — staje mi. Zechciałbyś spocząć tutaj? Chłopak usiadł, a hrabia dodał frywolnie: — Bądź tak miły, Pierrocie, i brandzluj mnie. Tego dziecka nie śmiem o to prosić… Uśmiechnął się. — W odróżnieniu od ciebie ono nie nawykło do potworów***.
Maria bała się karła. Stwierdziła, że wyglądem przypomina „kamień graniczny”. Pierrot „chwycił go za kutasa”. Hrabia był
niewzruszony. Próbowała wymusić na nim chociaż słowo, grożąc, że w innym wypadku „naszcza na niego”. „Potworowi” spodobał się ten pomysł, był nim zachwycony. Maria szczała. Pierrot z werwą brandzlował hrabiego, a strumień moczu bił w jego twarz. Spływające uryną oblicze karła spąsowiało. Pierrot brandzlował go tak, jakby sam się pieprzył, aż kutas wypluł nasienie na kamizelkę. Gnom rzęził, wstrząsany drobnymi spazmami, które przeszywały go od stóp do głów*.
* Tenże, Mariaszcza na hrabiego, [w:] dz. cyt., s. 27.
Maria wciąż sikała na hrabiego. Pomagając sobie dłonią, „zraszała swoje ciało” moczem. Oblewała nim uda, dupę i twarz.
** Tenże, Mariazrasza się moczem, [w:] dz. cyt., s. 28. *** Zob. tenże, Mariagryzie karla w kutasa, [w:] dz. cyt., s. 30.
— Zobacz — rzekła — jakże jestem piękna! Kucnęła, jej cipa znalazła się tuż nad twarzą potwora, a on – o, zgrozo – otworzył usta**.
Maria uśmiecha się „jadowicie”. Scena, wydawać by się mogło, jak z „najgorszego horroru”. Wtedy też stopa Marii zsuwa się z ławy i dziewczyna uderza hrabiego „cipą" w twarz. Oboje upadają. Hrabia krzyczy, gdy Maria „gryzie jego kutasa”. „Wyzbyła się wszelkich zahamowań”. Pierrot rzucił się na nią, by przytrzymać jej ręce, inni zaś – nogi. Z wpół przymkniętymi powiekami, wydała rozkaz: „— Rżnij mnie…”***. Karczmarka powtórzyła nakaz. Wszyscy stłoczyli się wokół „ofiary” – Marii. Maria zawstydziła się trwającymi przygotowaniami do jej penetracji. „Rozciągali ja na ziemi, rozwierali uda”. Dyszała i próbowała złapać oddech. Scena ta wyglądała, jakby „zarzynano wieprza albo ceremonia składania do grobu jakiegoś bóstwa”. Pierrot opuścił spodnie, jednak karzeł chciał widzieć go całego nago. Efeb wierzgał niczym rozjuszony byk: hrabia torował drogę jego członkowi. Ofiara w drgawkach próbowała wyrwać się z uścisku:
ciało łączyło się z ciałem w niewiarygodnej nienawiści. Wszyscy patrzyli ze spieczonymi wargami, oszołomieni gwałtownością sceny. Złączone kutasem ciała wiły się, walcząc ze sobą. Wreszcie chłopak eksplodował, krzyknął resztką tchu, tocząc pianę. Maria odpowiedziała mu śmiertelnym spazmem*.
Nagle Maria ocknęła się. Leżała pośród gęstwiny leśnej i słuchała śpiewu ptaków. Nie mogła wstać – wyczerpana z sił. Zobaczyła, że świta… Ogarnęło ją „lodowate szczęście”. „W pewnej chwili drasnęło ją wspomnienie dziecięcego lęku. Ujrzała wiszący nad nią potężny * Tenże, Mariarżnięta przez i ciężki łeb hrabiego”**. Pierrota, [w:] dz. cyt., s. 31. Wyczytała w jego oczach „nieuchronną śmierć”. ** Tenże, Mariasłucha śpiewu Jego spojrzenie pałało cyniczną obsesją, jego leśnych ptaków, [w:] dz. cyt., s. 32. twarz wyrażała straszliwy, bezgraniczny zawód. Dziewczyna zaczęła drzeć z nienawiści i strachu. *** Zob. tenże, Mariawymiotuje, Czuła niedaleką śmierć, co paraliżowało jej ciało. [w:] dz. cyt., s. 33. Podniosła się i zwymiotowała. Zapytała hrabiego, **** Tenże, Mariasra na gdzie idą. On rzekł, że do niej***. Dziewczyna pyta wymiociny, [w:] dz. cyt., s. 34. karła, czy ten jest diabłem, że zdecydował iść do jej mieszkania, gdzie umarł Edward. Ten stwier***** Zob. tenże, Mariazabiera dził, że niekiedy wołano tak na niego. hrabiego do siebie, [w:] dz. cyt., s. 35. — Diable — rzekła Maria — sram na diabła! — Właśnie się wyrzygałaś! — Wysram się. Przykucnęła i nasrała na wymiociny. Potwór nadal klęczał****.
Maria wyglądała jak w transie. Oblewał ją zimny pot, ledwo stała na nogach. Przyrzekła karłowi, że to co widział, to nic – dopiero u niej pozna, co to strach. Gwałtownie złapała go za krawat i pociągnęła za sobą. Karzeł oburzył się, że Maria ma czelność z nim w taki sposób rozmawiać. Stwierdził, że w zamian będzie musiał ją posiąść*****. Była zmęczona, otępiała i pałała nienawiścią. Stwierdziła, że wszystko skoń-
czone. Kazała rozebrać się karłowi. Sama zaś czekała w drugim pokoju*. Hrabiemu stanął. Jego kutas był długi i czerwonawy. Obnażone ciało, podobnie jak i kutas, było koślawe niczym u diabła. […] Pożądał Marii i jego myśli krążyły wyłącznie wokół tej żądzy. […] oczekiwała go przed łóżkiem, wyzywająca i szpetna […]**.
Maria stała upojona trawionym alkoholem i zmęczeniem. „Martwy, w zamęcie, wypełniał pokój swoją obecnością”. Hrabiemu, który nie miał pojęcia o tym, że spoczywa w mieszkaniu trup Edwarda, osłabł i „wiotczał mu kutas”. Mamrotał jedynie, że nie wiedział o tym, co miało tutaj miejsce. Maria rzekła: „Dokonało się”, patrząc jak wariatka, nieobecnym wzrokiem. W dłoni trzymała stłuczoną ampułkę. Umierając, upadła. Hrabia syczał przez zęby, że Maria go posiadła. * Zob. tenże, Mariai gnom Oniemiały, patrzał jak w oddali suną dwa karawchodzą do domu, [w:] dz. cyt., s. 36. wany, – przypuszczalnie w jednym spoczywało ciało Edwarda, w drugim – Marii. Nie zauważył kanału, ześliznął się w jego głąb.
** Tenże, Mariaumiera, [w;] dz. cyt., s. 37.
Głuchy łomot zmącił na moment ciszę wód. Pozostało jedynie słońce.
Niczym diabeł powracający w czeluście piekielne, hrabia usunął się pod ziemię, ziemia pochłonęła jedynego świadka ostatnich wydarzeń. Nawet natura kończy absurdalnie żywot wykolejeńca i fetyszysty. Cały tomik przepełniony jest jakby sennym widziadłem, wydarzenia składające się na jego treść zdają się być czymś na granicy absurdu i szaleństwa – publiczne samozadowalanie się, rozkosz i podniecenie wywołane śmiercią bliskiej osoby,
obsikiwanie, wymioty i „sranie” na innych, cicha zgoda i zaciekawienie otoczenia, publiczny gwałt, poniżenie i wszechogarniający wstręt i niemy sprzeciw. Lecz przeciwko czemu? Przeciwko Marii? Przeciwko Martwemu, który umarł a jednak jest i tylko patrzy? Przeciwko społeczeństwu oberży? Przeciwko karłowi? Przeciwko dewiacjom? A może przeciwko autorowi? Kto odpowiedzialny jest za wstręt? Może sam czytelnik, który staje się współudziałowcem chorej fantazji, aktualizując ją, wchodząc w głąb psychodelicznych historii? A może wstręt budzi to, że tabu zabrania mówić o takich wydarzeniach głośno? Co jest gorsze, bardziej obrzydliwe? Głośny sprzeciw i głośne mówienie o sprawach, które niestety w rzeczywistości również się dzieją, czy cicha obserwacja, nieme przyzwolenie?
STREET ART
GALERIANKI
Kwiatkowski Urodzony w 1979 we Wrześni. Publikacje: „Kwartalnik Wrzesiński” 1999, „Undergrunt” 2003, www. nieszuflada. pl , Magazyn „Cegła”. W 2011 Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. T. Karpowicza wydała jego debiutancki tomik pt. Twarde O. Mieszka w Słupcy.
1) Mówię, bo wcale tego nie czuję. Mówię przez szybę
w autobusie. Parę jeszcze kursuje. Pojechałem tam zwyczajnie ich odwiedzić – po jakimś czasie oczekiwałem zmian, bezpodstawnie. Tak można zacząć coś na wzór un roman intime. Jeśli czytasz te słowa, wiedz, że kłamię próbując wypowiedzieć prawdę, jednakże kłamię również niczego nie wypowiadając, kiedy piszę. Przeczytaj cokolwiek i pomyśl, czym jest ten natrętny zapis, który każe nam wierzyć. To prawda… Staram się, czuję potrzebę napisania czegoś, co musi zostać wypowiedziane, schwytane i przygwożdżone. (Nie myl prób z przekonaniem. Piszę pod presją braku słuchacza). Skończyłem trzydzieści trzy lata, dosłowny Rubikon. Mam złamany, kiepsko zrośnięty nos, który przypomina znak zapytania. Fizycznie wzrostu średniego, mógłbym wydawać się dużo wyższy, gdyby nie tendencja do garbienia się od wczesnych lat młodzieńczych. Włosy mam ciemne, strzyżone krótko, wysokie czoło, o którym wspomina Leiris jako charakterystycznym dla osób urodzonych pod znakiem Barana – można ciągnąć dalej nic nikomu nie mówiąc. Pisząc, tracę głowę. Nie pamiętam tylko przejścia podziemnego, w którym przez chwilę widziałem sobowtóra. Podobnie z serialem Siedem życzeń, który należał w dzieciństwie do moich ulubionych wykwitów TVP. Jednym z jego głównych bohaterów był czarny kot spełniający życzenia chłopca. Intrygował mnie ludzki głos kota, bardzo wsobny, głęboki… Kiedy pytałem rodziców kim jest Rademenes, odpowiadali milczeniem. Nigdy nie odkryłem do kogo należał ów Głos. Obrzydzenie, jakim napawa mnie wstawanie z łóżka, sprawia, że przeciągam strunę, myślę „jeszcze nie teraz” i próbuję zasnąć. Czasami zapadam się natychmiast, innym razem trwa to odrobinę dłużej. Zmuszam ciało do uległości. Cały staję się odwrotem. Zaciskam powieki, pod którymi natrętne obrazki z życia stają się wreszcie rozmazanym bzdetem, ulegają rozmyciu, są migawkami, kropkami światła, wreszcie opada zasłona, wyrazy tracą litery, biel miesza z czernią. Zasypiam. Wstając podtrzymuję stan snu i nigdy się nie budzę. Zwykłe czynności dnia sprawiają duży kłopot, po przebudzeniu nie rozpoznaję pozorów. Patrzę
przez zamknięte oczy. Pustyni doświadczyłem we wczesnym dzieciństwie, podczas pierwszej i ostatniej wizyty w cyrku. Powierzchnia areny wysypana była piaskiem. W połowie występu rozpętała się burza, piasek wirował, klatki przewracały się na widownię, żongler pogubił piłki, lew spojrzał w oczy pewnej staruszce z wnuczkiem, treserzy szybko opanowali sytuację, występ przerwano. Nigdy nie zapomnę świateł skierowanych na pustą powierzchnię wypełnioną tylko warstwą piasku – moją uwagę przykuła głównie czerwona piłka porzucona gdzieś w centrum. Przekrwione oczy i piasek. Natura przerwała krąg profanum, wtedy zaczęło się prawdziwe widowisko, nawet nie zauważyłem, że siedzę tam zupełnie sam, dopiero głos matki przywrócił mnie światu poza zwichrowanym sacrum. Gdzie zaczyna się to pismo? Pomylone akcenty, napierająca fala agrafii. Powiedzmy, początek jest do wymówienia, dalej ślad szczęśliwego opadu, spis chwil o których chciało się napisać mniej niż napisało w ramach cyklu dla wszystkich i nikogo. Oderwane skrzydełka w słowniku, soma, psyche, pneuma, pismo do śmierci – bez zmyłek, jasność odjęta jednym gestem odciętej ręki. Tyle sposobów na umieranie, ale na wsi umierały głównie zwierzęta. Raz tylko ojciec przypadkiem złapał padaczkę alkoholową i pomyliłem ten stan ze śmiercią. Wybiegłem z krzykiem do babki, ona spokojnie kazała mi usiąść, poczekać. Wróciłem. On tymczasem zmartwychwstał, nie toczył już piany z ust, nie drgał dziwnie, tylko rozbite słoiki w które upadł przypominały o zdarzeniu na strychu (wiele lat później czytałem o rozbitych naczyniach w kabale profetycznej Lurii). Kiedyś miałem taki sen: Ojciec siedzi przy stole w kuchni, jestem pewny, to nie on, tylko jego sobowtór. Za drzwiami słychać kroki. Prawdziwy ojciec wraca z kuźni, ten fałszywy zamyka drzwi na klucz, chwyta za kabel i… Wtedy jeszcze budziłem się, wstawałem w środku nocy i gapiłem przez okno na mur, pod którym rosły sterty zardzewiałego żelastwa, odpadki z kuźni starego. Początek wyrazu „umieranie” zaczyna się w tonacji oklepanej dziś mantry „om”. Om i rany? Każdy dźwięk jest ranny poprzez usta wypowiadające sylabę. Otwierasz oczy i zaczyna się
kolejny sen. Oczywiście, próbowałem przezwyciężyć ten stan zagłębiając się w pisma mistyków, nic z tego, śniący żyje pod podeszwą zdarzeń, upada częściej od przebudzonych, częściej gubi drogę znajdując się w punkcie wyjścia, gdyż sen ma strukturę kolistą. Oto znajduję się w biblioteczce ojca, sięgam po książkę i trafiam na Historię Rzymu. Wtedy nie potrafiłem jeszcze czytać, szukałem ilustracji, w tym wydaniu znalazłem mnóstwo rycin. Odcięte głowy cesarzy na monetach, detale architektoniczne, fragmenty stóp, twarzy… Wszystko rozdzielone, odcięte jak moje imię i nazwisko – liczba liter w imieniu nie pokrywa się z liczbą w nazwisku. Dług bez pokrycia. Podział na lewą i prawą stronę. Nawet w moim pokoju – zauważyłem w tej chwili – książki leżą po lewej (siedzę w fotelu), po prawej światło dnia, prawo, rozum, zarobki. Dzień i noc. Z każdym dniem przechylam się na stronę nocy. W szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych miałem szafkę po lewej stronie, szybko wypełniła się książkami, niestety, wygrało Prawo farmakologiczne, po końskich dawkach uspokajaczy nie mogłem czytać. W dzieciństwie nieświadomie kaleczyłem sobie lewą ręką. Tatuaże mam na lewej. Czyżby przeczucie? Lewa strona oddziela mnie od spokojnego życia szczęśliwców. Nowy model życia, który wcielam od lat, sprowadza się głównie do opętania. Reszta jest koniecznym dodatkiem, nazywam ją „fizycznością drugiego życia”, jasne, jestem mężczyzną, ale na tej stronie przypominam geometryczną, zimną rybę. Powiedzmy, że inicjacja odbyła się przed laty, jej ceną była zapaść, teraz czuję się jak kobieta, którą wskrzesił Empedokles, z małą różnicą, nie pamiętam co zobaczyłem po drugiej stronie (której?). Słowa wchodzą w krew, zapamiętałem tylko pewne kombinacje, „obiekt”, jedyny w swoim rodzaju jak fotoeides (ciało świetliste), ma postać dwunastościanu. Pismo zaczyna się od liczenia bogów. Pismo unicestwione w chwili, gdy dociera do mnie gdzie jestem, mówi: „Ważne jest miejsce z którego wydobywa się głos” ( Rademenesa?). Innego nie znam. Z drugiej strony, mogę odnaleźć tylko pusty grób. Otrzymuję dary prawej strony i przerzucam je na lewo. Wymiana darów trwa, stąd rozdygotanie, zaledwie szkic, złu-
dzenie pozy torero na płaszczyźnie tej prozy, gdzie podział na lewą i prawą stronę staje się bezstronny.
Inny razem trafiłem na plemię w którym hołdowano idei przemilczania najważniejszych informacji w przekazie ustnym. Na przykład, pytając o drogę do lasu usłyszałem taką odpowiedź: „Trzeba tam do i kawałek od, następnie i prosto ale”. Innym razem, pytając o skład ich ulubionej potrawy usłyszałem: „Odrobinę i dodać ponieważ tyle, nie więcej”.
2) Wchodzisz do kuchni, przez kuchnię do łazienki, tam bez
zmian, ale twoją uwagę przykuwa opakowanie farby do włosów, roześmiana idiotka, tylko w jednym oku zmiana, odbija wnętrze. Joanna Color Naturia odbita na powierzchni starego dezodorantu, którego nikt nie używa. Zdarza się głównie nierzeczywiste. Marmur z odciśniętym znakiem całości, czyli skazą. Oczodół bez oka. Geometria i nieposłuszeństwo. Geometria: promieniowania oddalenia i zbliżenia w jedności przeciwieństw. Senniki przylatujące nad ranem, notatnik przy łóżku wyłożony gładko jak siennik, gruntowanie poprzez błyskawiczny zapis chwilę przed otwarciem oczu w celu odnalezienia tego innego oka. Czerń, z której wynurza się jasny zarys twarzy, rozpoznaję siebie. Na czole mam czarny punkt, trzecie oko. Okoliczność łagodząca jasność widzenia: Specjalnymi przypadkami kwintesencji są: energia fantomowa – jak zwykle o tej porze jestem wpompowany do potęgi n-tej – (ang. phantom energy), dla której w < -1 oraz kwintesencja – dalej, coś dziwnego wtłacza nas w środowisko umiarkowa-
ne – kinetyczna (ang. k-essence), która ma niestandardową formę – sąsiedzi sypią się za płotem, wszechświat rozszerza się coraz szybciej. Dlatego stawiane są hipotezy o oddziaływaniu odpychającym, jestem dla ciebie odpychający, bo jesteś zbyt rozległy mikserze obiektów astronomicznych. Nie wiadomo jednak, jakie mogłyby być źródła takiego oddziaływania, ani jaki dokładnie miałoby charakter. Zjawisko zyskało ogólne miano ciemnej energii, a opisywane jest poprzez kwintesencję energii kinetycznej. Wszechświat rozszerza się coraz szybciej. Dlatego stawiane są hipotezy o oddziaływaniu odpychającym obiektów astronomicznych. Czy w arytmii istnieje jeszcze liczba? Wykres po kres równoległej kreski, powiedzmy drobny ślad wchodzący w skład tego domysłu, który zazwyczaj myśli coś innego. Albo przejściowe kłopoty z komunikacją na etapie podzielenia. Jakie mogłyby być źródła takiego oddziaływania, jaki dokładnie miałoby charakter? Zjawisko zyskało ogólne miano ciemnej energii, a opisywane jest poprzez kwintesencję: Piękno łez i rozpacz po kres wprowadzają przejrzystość do słów, ale jest jeszcze śmiech, mechanizm, który neguje całą strukturę - przez śmiech dokonuje się transcendencja. Siedzę przy biurku, za plecami mam trupy autorów, których porzuciłem. Falbanki określają bardzo dobrze sposób mojego zapisu. Znajduję pogięte, „brzydkie” kartki i notuję. Świstki te giną gdzieś w znacznej części, albo odnajduję je w kieszeniach, po praniu... Gdy ciuchy wyschną wysypuję z nich zniszczone słowa, wióry, fragmenty Projektu, którego nigdy nie zrealizuję. Nie potrafię odnaleźć zatartych znaków i obsesja fali, nawet funkcji falowej, znajduje WYRAZ w spranych świstkach. Światło odbite w zagłębieniu łychy. Sztuczne, łychowate. Księżyc za chmurami, noc. Widzę jasno, wyraźnie, razem – jasno/jedno. Oko i umysł współpracują w namyśle. Okoliczności śpią. Oko znajduje się wewnątrz okaoka. Wewnętrzne oko rodzi wnętrze rzeczy zewnętrznych i uwodzi. Widzieć zewnętrznie, na powierzchni wody, oznacza widzieć rzeczy jaki są chwilę później. Naturalne widzenie = widzenie podwójne, jest widzeniem ognistym - powidokiem. Stan wzburzenia wśród szaleńców, bezgraniczczczczczczczczczcznnnnnnnnnnn
nnnaaaaaaaa negacja jako dzisiejsza pełnia. Oko doświadcza wzburzenia, zostaje wprawione w ruch wirowy. Reszta, niczym odpryski, pozostaje w tyle. W świecie zwierząt, ta łagodność, normalność, konformizm, to cechy oka klechy i konsumenta. Oko płonie. Oddaje energię spojrzenia wewnętrznej istocie, która natychmiast ulega, rozpalona, żarliwa; dwie strony wzburzenia; całość eksplodująca. Oko stwarza warunki dla przyszłej rewolucji. Suwerenność widzenia = PRZEMIANA.
Społeczność tego plemienia twierdzi, że to co można przekształcić fizycznie istnieje prawdziwie tylko wtedy, gdy przez dzień i noc powtarza się nazwę tego przedmiotu, żywiołu itp. Rozpalają ogień, natychmiast gaszą i wszyscy jak w transie powtarzają „ogień, ogień” wykonując przy tym zwykłe czynności. Mało tego, powtarzając „ogień, ogień” jest im o wiele cieplej niż wtedy gdy siadają przy ognisku. – Czy można najeść się powtarzając nazwy potraw? Znane są przypadki głodujących więźniów obozowych, którzy opowiadając sobie o różnych potrawach przestawali odczuwać głód. – Może nadrzędną cechą języka jest stworzenie przestrzeni życia? To oczywiste. Słowa.
3) Psychodziupla. „Czy to co uznajemy za prawdę zaczerpnęli-
śmy u żródeł prawdy?” –pyta Szestow. Sądzę, że przez chwilę doświadczamy prawdy, ale mylimy się doświadczając czegokolwiek, doświadczenie to stara śpiewka nudnych ciotek, wczoraj rozum, dzisiaj nie-rozum… W tym miejscu stawiam kamyk. To już inny słownik, droga od cudu do towaru. Na przykład, światło kiedyś i dziś. Są różnego rodzaju gorączki do wykorzystania, oczywiście przypadkowo. ,,Ciało jest pierwszym i najbardziej naturalnym narzędziem człowieka” tako rzecze Marcel Mauss, bo i po co, w Psychodziupli zdarzył się wypadek bez precedensu. Mrowie omyłek, chwilę po rytualnym spożyciu ciała boga, odkryło prawdę, której nie można pojmać, oddać bogu w ofierze. Tylko dłonie pozostały niewzruszone. Oddały się samogwałtowi poprzez pismo. Zaprawdę, społeczność Psychodziupli może ulec odmianie głównie przez dotyk. Jednak nikt nie ma ochoty grzebać się w mięsie. Bóg pozostaje głodny i kapryśny. „Ojcem retoryki był rzeczywiście Empedokles, czyli wyłoniła się z szamanizmu lub poezji religijnej, tak więc u swoich źródeł ma więcej wspólnego z proroctwem niż oracją” (Bloom). Liczba – istota. W tle kolejny porzucony projekt. Cudownie byłoby pogadać na ten temat z Pitagorasem. Matematyczna ekstaza. Istnieje inne, bardziej pociągające zajęcie? Dlaczego głowa musi być tak oddalona od ciała? Realne odzwierciedla błysk wnętrzności, które mają swoje naturalne światło. Światło stwarza dystans, nie potrzebuje innych układów krwionośnych, nerwowych itp. Na ile można wejść w świat najbliższy każdemu z nas, zamienić mięśnie w tekst, krew w sylaby… Malarstwo osiąga na tym polu wspaniałe rezultaty, literatura człapie za nim. Jest jeszcze inny dystans. „Brutalny fakt” jak go nazwał Bacon wywracając wnętrza na wierzch. Podobny do ukłucia, które często towarzyszy mi podczas pisania. Szukam wewnętrznego obrazu odrzucając treść? Trochę to wszystko literackie, więc bezkrwiste, suche, martwe… Powoli mija lingwistyczny koszmar. Nie można wyrazić niczego poza grą, dlatego można wyrazić wszystko, pod warunkiem, że wyraz wchodzi w krew. „Świadomość, mój kochany – odpowiedziała Szarlotta – nie jest dostateczną bronią, ba, czasem nawet
jest niebezpieczną dla tego, kto ją posiada” – Goethe, Powinowactwa z wyboru. Właśnie, dłonie! Zawsze osobne, w ruchu, wychodzą naprzeciw i są nieuchwytne. Wskazywanie palcem na coś, nigdy na wskroś… Dłonie są idealne! Morderczy efekt nie zmieni przypadku. Ustawić pomnożone ekrany między tym pozornym „ja” a widmową „resztą”, która jest konieczną prozą. Do rozpłynięcia. W czym? Może nie-absolutnym absolucie, jeśli słowa są na tyle mocne, aby unieść taki bagaż. Ratio hermetica staje się dla mnie wyzwaniem w Realnym, dogrywam ciąg dalszy od słowa do szlaki (Realnego), im bardziej gruntuję hermetyzm, tym bardziej słowa stają się konkretne. Ostatnim wyrazem, tuż przed odwróceniem ruchu kolistego, będzie Jeden, o ile, dzięki ekranom, uda się rozmyć „ja” natręctwa pod postacią autora. Szanuję Innego na tyle, że staram się przed nim ukryć. Scena należy do głosu z drugiej strony. Rytuał musi dotknąć Objawionego, chociażby musnąć, inaczej przegram a procesu nie da się powstrzymać dostępnym w każdej chwili milczeniem. Istnienie dla światła pogrzebane w ciemności, skąd to nagłe doświadczalne zakopcenie meandrujących między wersami fragmentów metropolii i pogranicza, ekstatyczna trójka może zniechęcić zaprzęgniętego, pojawiają się wizje przyszłego wyjścia (to nie jest fajkawiersz! ) … zgrzyt, przaśny podrzut układu zamkniętego, rachunek najprostszy z niemożliwych, cztery ściany, odrzut, oddalam najbliższe. Wchodzą pojedyncze ekstazy, ręka, oko, stopa, paluch, być może uda się wreszcie oddychać ogniem. Roussel odnalazł Chwałę, której nikt nie zauważał (przed chwilą próbowałem dopisać dalszy ciąg tekstu – porażka, spłonęły zdania, litery, znaki). Tak już jest, lewa lub prawa strona, podzielenie. Odkrycie: w tym oddaleniu jest metoda! Przeciwstawiam się komunikacji, zamiast niej ustanawiam władzę obrazu bez słów, krwi, która nie wywołuje potoku słów milczenie, krwotoku. Jeżeli, według Maussa, każda czynność ukryta utrzymuje mnie w stanie bycia poza społeczeństwem, staje się czynnością magiczną, usuwa poza krąg śmiertelników, to pisząc - tu i teraz w ukryciu - staję się czarownikiem lub katem. „W katolicyzmie idea magii skrywa ideę fałszywej religii”. Echo zmienia częstotliwość fali. Poprzez
oddalenie głosu i słowa oddaje ten gest jak przechodzący widzi swoje odbicie w lustrze innych słów. Racja, tylko przechodzimy przez echo, nie wkraczamy w słowa.
Istnienie tej społeczności plemiennej ma tylko jeden cel, wychowanie boga. Każdy noworodek chwilę po urodzeniu zostaje oddany w ręce kasty kapłańskiej. Zwyczaj polega na tym, że społeczność musi podzielić się na wrogów i przyjaciół boga. Odtąd obowiązuje jedno prawo dla wszystkich, wszystko jest dozwolone. Morduje się nawet kapłanów, często też i potencjalnych bogów. Jeśli, mimo przeszkód, uda się wychować boga – zazwyczaj wiek dojrzały osiąga tylko jeden z wybranych – wszyscy muszą oddawać mu cześć, inaczej zostaną usunięci z plemienia. Boga nazywają tam Wszechmocnym X.
Bednarczyk Urodzony w Jeleniej Górze. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Mgr administracji. Parokrotnie wyróżniony na ogólnopolskich konkursach literackich. Próby publikacji zasadniczo od 2010. Publikacje: „Migotania”, „Kultura Connect Magazine” (Australia), „Inter”, „Znaj”, „Dworzec Wschodni”, „Akant”, „Nestor”, „Kozirynek”.
Eduard Manet na koncercie Gambetty w ogrodach Tuiliers pod gęstwą drzew bynajmniej akwafortach Moreau elita życia i strun półtonów gwałtowność plam a nawet wzmocni. jakby poślizgiem bieżącego życia na jasność beztroskich rytmów barw i cieni spojrzeń spod wrażeń bezpośrednich godząc w zasady. oto napięcie na ostatnich barykadach rzezi lecz wciąż wyprowadza na uniku światła z boku życie spokojne i beztroskie natomiast publiczność z równowagi pod gęstwą beztroskich rytmów barwy gangrena i amputacja przechodząc w niebo śladami starych mistrzów ze wspólnym blaskiem.
1910 – Sid Vicious monarchii c. k. w łonie spleśniałego sera zgniłej trawy mięsa wdeptanego grzybie na murach pożółkłej kości suchej szczura skórze szczękach rozłupanego ryja płótnach brzemiennych kobiet zdających umierać już rogi myśliwych dudni łoskot traków gdzie w niemej skardze dłonie dzieci z oczyma starców w odcieniach umbry gdy po Egona Schiele wpadła policja jak codzienna dawka zawiści siena i rdza autoportret o zachodzie słońca
Walczak Urodzona w 1984 roku w Łodzi. Autorka intrygujących opowiadań o niczym, laureatka 1. edycji Konkursu Literackiego im. H. Berezy za Czytane w maszynopisie. Debiutowała w „Fabulariach”. Współpracuje z „Zeszytami Komiksowymi” i blogiem Popvictims.pl. Mieszka, pracuje i kocha w Bydgoszczy.
Opowiadanie jest fragmentem książki Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach, która ukaże się z początkiem 2014 roku w kolekcji szczecińskiego pisma „eleWator”.
Niemcy i Żydzi mają wiele wspólnego – są ambitni, solidni, pilni i dogłębnie znienawidzeni przez inne nacje. Żydzi i Niemcy to narody wyklęte Franz Kafka
Eixample w języku katalońskim oznacza powiększenie. Kiedy przyjechałam do Barcelony trzy lata temu i prawie że natychmiast, bez większego namysłu, przekonana o absolutnej doskonałości tego miejsca, zarzuciłam tu kotwicę, od razu urosłam w swoich oczach. Powiększyłam się jak sflaczały balon, w który ktoś nagle tchnął powietrze, w dodatku świeże, ku lekkiemu zdziwieniu balonu. Nie mam tu bynajmniej na myśli tycia na bazie tapas, tortilli i xurros, a to, że w końcu, niczym nieskrępowana i przez nikogo niezaszczuta, osiągnęłam rozmiary własnej wartości. Rozkwitłam wygodnie jak kwiat ze zbitego pąka. A to w dalszej kolejności wymusiło na mnie potrzebę zaopatrzenia się w nowe, większe zwierciadło. W sensie czysto symbolicznym, bo na rzeczywiste duże wydatki, jako imigrantki ze Wschodu, nie było mnie jeszcze wtedy stać. Podobnie jak na tapas, tortillę i xurros. Nowe lustro nie miało mi podpowiadać, kto jest najpiękniejszy na tym nowym wspaniałym świecie, ani też przeciwnie – nie miało wytykać mi moich niedostatków i niedoskonałości. Jego zadaniem było odbijać nadmiar promieni słonecznych i niczym tarcza chronić mnie, jeszcze nieprzystosowaną, przed śmiercią, zadaną niechcący, ze strony serotoniny mutanta. Życie w Polsce nauczyło mnie bowiem rozwagi i umiaru. Tego drugiego szczególnie. Taka moja mimowolna eksperiencja. Ildefons Cerdà, projektant najstarszej barcelońskiej dzielnicy Eixample – w której potem miałam zamieszkać – rzekomo zaplanował ją tak, aby promienie słoneczne docierały do każdego jej miejsca, co miało zapewnić wszystkim mieszkańcom zdrowie fizyczne i psychiczne. Classe unica. Miejska utopia, jaką zweryfikował potem czas – jednak mnie, przybyłą z kraju wiecznej szarości, promienie słońca faktycznie dosięgały w Eixample w każdym jej zakamarku, nawet w suterenie,
w której na początku zamieszkałam. Bo między sutereną w Barcelonie a sutereną w Łodzi, skąd niejako uciekłam, musimy jednak postawić znak nierówności. Społecznej, ekonomicznej, funkcjonalnej, estetycznej i każdej innej. Figura sutereny to także pewien symbol – nieprzystawalności obu europejskich miast. Jedynym elementem nakładającym się na siebie jako wspólny jest dla Łodzi (a przynajmniej jej ścisłego centrum) i Barcelony (a przynajmniej jej dzielnicy Eixample) siatka ulic krzyżujących się pod kątem prostym. Nic poza tym w przypadku tej miejskiej diady nie nakłada się na siebie ani nie krzyżuje ze sobą w obawie przed konfliktem serologicznym i głębokim mezaliansem. Jeden z przykładów europejskich dychotomii. Gdy myślę o Polsce, z zimna ścina się we mnie białko. W kraju nie ma słońca nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące. Natomiast w Barcelonie promienie słoneczne, ten nasz towar deficytowy, niemal non stop wciskają się wszędzie, w każdą szparę, każdą najmniejszą szczelinę, w jakiej normalnie, w Polsce, w ciemności i wilgoci wylęgałyby się frustracje, lęki i niepokoje, i człowiek potem kruszałby, kruszał, by na koniec całkiem się rozpaść. A tu – wręcz odwrotnie – fotosynteza, scalenie i rośnięcie w swoich oczach. Rozkwitanie. Powiększenie. Eixample. W promieniach słonecznych wszystko jest prostsze. ***
Jak podpowiadał kiedyś zbiorowej świadomości Albert Camus, trzeba czepiać się słonecznych promieni – a więc zostałam i osiadłam w tym pogodnym kraju, w porządnej dzielnicy, pośród wysepek wykwintnych budynków Antonia Gaudiego, jak secesyjne Casa Milà, Casa Battló czy Sagrada Família. „Secesja. Była rezultatem poszukiwań wyzwolenia formy budynku z czystego naśladownictwa dawnych epok (historyzmu) i wytworzenia nowego stylu”. Moje życie też było wtedy secesją.
Nazywam się Maria Herzschmerz i żeby móc wyjechać na Zachód, musiałam najpierw wyprzedać swój tak zwany posag, który i tak w Polsce nie mógłby nigdy spełnić swojej dosłownej funkcji. „Posag – kapitał, majątek wnoszony mężowi przez żonę przy zawieraniu małżeństwa”. W komis poszedł więc zegar z kurantem, cztery zestawy srebrnych sztućców, pelisa z lisa oraz sprzedana została suterena w kamienicy przy ulicy Kopernika w Łodzi. Jako ostatnie ogniwo naszej familii wyprzedałam wszystkie jej pamiątki, dziedziczone z pokolenia na pokolenie i otaczane zawsze szczególną atencją niczym jakieś złote jajo. Ooo, wielkie, złote jajo. Postanowiłam wreszcie zerwać z tą dziwną, absurdalną nadgorliwością Herzschmerzów. Życie w Polsce nauczyło mnie bowiem rozwagi i umiaru. Tego drugiego szczególnie. Zerwałam również wszelkie kontakty ze swoją rodziną. Co prawda nikt z naszej familii, oprócz mnie, z nazwiskiem Herzschemerz już się nie ostał – jak powiedziałby w tej sytuacji Roland Barthes: „Ostatnie stadium tej linii: moje ciało. Wszystko skończyło się stworzeniem istoty do niczego” – ale w podłódzkich Pabianicach zostali jeszcze jacyś dalecy krewni od strony ojca, Janowscy, wyznacznikiem inteligencji których była treść w nekrologu, jaki zamówili dla mojej matki, świętej pamięci Ady Herzschmerz – że zmarł człowiek wielkiego serca – podczas gdy matka moja zmarła z powodu powiększonego mięśnia sercowego. To nie faux pas, to czysta głupota i każdy, bez większych skrupułów, zerwałby z takimi kontakt. A więc wyjechałam, zostawiłam, jak sen urwała się rozmowa. W pełnej konspiracji nałożyłam na nos ciemne okulary z filtrem ORWO – i wszystko w nich utonęło w słonecznych żółcieniach, słonecznych promieniach. Wszystko odtąd było OK, a ja udawałam, że nie mam z polską monochromatyczną szarzyzną nic wspólnego, że nigdy jej me oczy nie oglądały, że nie nakładamy się na siebie ani nie krzyżujemy ze sobą w obawie przed konfliktem serologicznym i głębokim mezaliansem – jak enerdowska firma Original Wolfen (ORWO właśnie) udawała swego czasu, że nie ma nic wspólnego z zachodnioniemiecką
Agfą – w czasie drugiej wojny światowej wspólniczką nazizmu i współudziałowczynią, jako producentka Cyklonu B, w Zagładzie; w rzeczywistości ze swoją drugą połową. Czas tworzy wewnętrzne podziały i dychotomie i powstaje historia. ***
Jak głosi biologia rozrodu, podział komórki może być uważany za formę rozmnażania. Rozmnażanie służy natomiast kontynuacji gatunku, zachowaniu ciągłości. A więc jeśli rozpada się, dzieli na pół komórka społeczna pod nazwą rodzina, to czy stwarza to możliwości dla jej rozmnażania? Otóż – tak. Ja jestem córką tego społecznego paradoksu. ***
Zaznaczmy. Jako że, jak już bodaj dwukrotnie wcześniej wspomniałam, życie w Polsce nauczyło mnie rozwagi i umiaru – a zwłaszcza tego drugiego – nie zwykłam popadać w zbyteczne egzaltacje i tony za wysokie dla moich wrodzonych i utrwalonych predyspozycji. Dlatego też o tak ważkich kwestiach jak Zagłada nie wspominałabym tu bez przyczyny i ot tak – bo tak. Nie. ***
Moją pierwszą pracą w Barcelonie było sprzątanie hostelu Mariquita. Mariquita znaczy po hiszpańsku biedronka. Nie traktowałam tego jednak jako ujmy na honorze (że sprzątanie, nie, że biedronka). Wręcz przeciwnie. Zmęczona latami pracy umysłowej, miałam ochotę na pracę fizyczną i odciążenie tym samym swojego mózgu na rzecz zastałych mięśni, które po kilku miesiącach uwydatniły się na moich rękach na kształt plecionki na chałce drożdżowej. W dodatku praca ta odbywała się nocami, co pozwalało mi zażywać kąpieli w promieniach słonecznych za dnia. Bo za dnia byłam wolna i, mimo zmęcze-
nia, nad wyraz szczęśliwa. Jak nigdy dotąd. (Czy można być szczęśliwą nad wyraz?). Większość czasu wolnego spędzałam w małej kafejce Mariposa – co z kolei znaczy po hiszpańsku motyl – której odkrycie było dla mnie epokowe. Wyznaczyło bowiem nową epokę w moim życiu. I miałam blisko do domu. Spałam wtedy po cztery, pięć godzin na dobę. Ale to mi wystarczało. Jako że skończyłam studia na wydziale biologii i ochrony środowiska, te entomologiczne nazwy miejsc, jak motyl i biedronka, wydawały mi się dość przewrotne, jednakowoż wyczuwałam w tym wszystkim jakąś niewidoczną nić przeznaczenia. Pajęczą? Szybko zaanektowałam sobie stolik w cienistym kącie Motyla. Rozpięłam swą sieć i zaczęłam łapać w nią nowe wrażenia. Przesiadywałam tam całymi dniami, dopóki zmęczenie i senność nie dawały się zbytnio we znaki. Siedziałam, popijałam horchata de chufa i raz po raz pogryzałam baklawę (w Barcelonie!), bo była najtańsza. Obserwowałam ludzi i pisałam. W zasadzie teraz też tu siedzę. I piszę w czasie przeszłym. Nigdy w życiu, nigdzie indziej nie miałam takiej weny. ***
Pisanie było moim jedynym łącznikiem z Polską. Bo pisałam, tak jak teraz, oczywiście po polsku. I trochę o Polsce. Było to nieuniknione, gdyż pisanie stanowiło dla mnie terapię, a problem mój leżał na polskim gruncie czy też raczej – w polskiej ziemi. Gdy nie pisałam i nie spałam, uczyłam się języka hiszpańskiego – także podczas sprzątania w hostelu, za pomocą kursów audio w słuchawkach nasuniętych na uszy. Słuchawki obowiązkowo także w metrze, na zakupach, podczas joggingu (barceloński czas jest chyba z gumy; Eixample?). A w Motylu nie. W Motylu powracała Polska. Pisanie, po polsku. Terapia.
***
Matką moją była Ada Herzschmerz. Imię miała semickie, a nazwisko nordyckie, niemieckie, choć równie dobrze mogłoby uchodzić, i uchodziło czasem, za żydowskie. Ale było niemieckie, bo jej ojcem był Niemiec Arno Herzschmerz. Moim ojcem był Zbigniew Janowski z podłódzkich Pabianic, ale nazwisko noszę panieńskie matki. Z bólem serca – Herzschmerz. Na imię mam Maria, bo matka, w czasach, gdy mnie urodziła, nie mogła nazwać mnie Miriam, tak jak chciała. Ja z kolei nie pogardziłabym w dzieciństwie imieniem na przykład takim jak niemieckie Marie, bo z ust rówieśników w szkole co dzień po wielokroć dobiegał mnie upokarzający szlagwort „Hercszmerc ma rysia! Hercszmerc ma rysia!”. Gdybym była Marie, czułabym się od nich lepsza, od tej całej eksplozji populacyjnej pospolitych Kryś i Wojtków. A tak czułam się jak zbity pies. Jak zbity pąk. I oprócz niezbywalnego bólu serca w nazwisku, miałam też rysia w imieniu. Miałam być Miriam po babce Miriam Morgensztern, która w końcu 1942 roku trafiła ze swojego pięknego łódzkiego mieszkania wprost do gettowego piekła Litzmannstadt, gdzie ciężko przepracowała półtora roku jako krawcowa. Gdy w czerwcu 1944 roku rozpoczęto likwidację getta, zabiedzona babka, zamiast do transportu, dostała się wprost w posiadanie niemieckiego oficera Arno Herzschmerza. Nikt dokładnie nie wie, jak to się stało i dlaczego oraz co babka musiała wówczas, przedtem i potem przeżywać, bo o wojennych i tużpowojennych szczegółach przez całe życie konsekwentnie milczała. Po dwóch latach od tego dziwnego „ocalenia”, gdy zdrowie babki zostało podreperowane na tyle, na ile to tylko było możliwe, w Austrii z jej łona wyszła na świat moja matka, Ada z nazwiskiem Herzschmerz, którą ojciec, jak i jej matkę, kochał ponoć na tyle mocno, że liberalnie pozwolił, by dziecko uczyło się w domu języka polskiego. Gdy Ada osiągnęła pełnoletniość, niewdzięczne matka z córką wróciły do Polski, do Łodzi, zabierając ze sobą zegar z kurantem, cztery zestawy
srebrnych sztućców i pelisę z lisa, które babka zdążyła ukryć w jakiejś piwnicy przed wywózką do getta, a potem odzyskać je przy pomocy Arno, by następnie wywieźć je w tę, do kraju Mozarta i Hitlera, i z powrotem, do kraju Chopina i ziemniaka. Hin und zurück. Ruck, zuck. Stabilitas loci. Zabrały też pieniądze na nowe, polskie mieszkanie. Wyjechały, zostawiły, jak sen urwała się rozmowa. A Arno Herzschmerzowi, który im niejako w progu te pieniądze jeszcze wcisnął w ręce, wkrótce potem z żalu pękło serce i zmarł w samotności. Nie mam go na żadnym zdjęciu. ***
Może się to jawić jako czyste bajkopisarstwo, ale tak właśnie było. Szczegółów nie znam, więc z musu opowieść o znanej mi, krótkiej linii Herzschmerzów przekuwam w lakoniczne nouveau roman. No, prawie. A o szczegóły niech się w przyszłości zatroszczą scenopisarze. ***
Moja matka Ada Herzschmerz z kolei, jako Żydówka w linii matki i z nazwiskiem mogącym uchodzić za żydowskie, po wydarzeniach w Polsce w 1968 roku – jako młoda, dwudziestodwuletnia wówczas dziewczyna, przed którą rysowała się kariera naukowa na uniwersytecie – postanowiła nie poddawać się. Nie uciekać. Wiedziała bowiem, że historia to sinusoida i zły czas zawsze mija. W złości, w ramach wendety za cały polski antysemityzm, postanowiła spalić wszystkie książki wydane przez Instytut Wydawniczy PAX, jakie tylko miała w domu – jako że część tego środowiska wsparła nagonkę na rzekome żydowskie imperialistyczne zapędy, w tym całkiem anonimowe i Bogu ducha winne jestestwo mojej matki – po czym z premedytacją wyszła za mąż za mojego przyszłego ojca Zbigniewa Janowskiego z Pabianic, starszego brata swojej
koleżanki z roku. Zmieniła tym samym nazwisko na polskie, swojskie, przaśne, małomiejskie, i później, jako Ada przechrzta Janowska, otworzyła przewód doktorski na Uniwersytecie Łódzkim w zakresie nauk chemicznych. Jej praca doktorska dotyczyła niemieckiego koncernu chemicznego AGFA. A gdy ktoś mówił matce: Ada, przecież ty jesteś element wrogi, syjoński – tylko uśmiechała się pobłażliwie. W świetle prawa była bowiem pół-Niemką, a że od strony ojca, to akurat OK, bo strona matki nie za bardzo się wtedy liczyła w tym całym rozrachunku. Ojciec to ojciec. Patriarchat jest. I choć Niemiec niezbyt dobry, to i tak teraz parol historii zagięty był na Żyda. A Żydówkę z bólem serca jakoś przemilczano, jeśli nazywała się Janowska. ***
„Ada – imię żeńskie pochodzenia semickiego. W języku hebrajskim znaczy: upiększać się, stroić się”. Matka przebrana w szare piórka Janowskich musiała prezentować się równie nienaturalnie i groteskowo jak kanarek przebrany za wróbla. Jak draq queen à rebours. Ale żółte piórka jak oliwa sprawiedliwa wyjdą jeszcze na wierzch. ***
Babcia Miriam nie wychodziła już wtedy w ogóle z domu, była więc bezpieczna, nikomu nie wadziła, nie była solą w oku. Ale zaczęła podupadać na zdrowiu sercowym, permanentnie znerwicowana przez życiowy wybór matki. Nie ten związany z pozostaniem w kraju, ale ten matrymonialny. Mimo wielkiego plusa, jakim była możliwość pozostania córki na uczelni i kontynuowania kariery naukowej, wszystko inne było dla niej przeokropne. Taki zięć filister, którego jedyną rzeczą, jakiej dorobił się w życiu, był motocykl SHL „Gazela”, to nie był dla babki szczyt marzeń o ziemi obiecanej. O raju
hesperydowym. O księciu z bajki dla swojej pięknej i mądrej, do tego jedynej, córki. Dlatego wiecznie narzekała, marudziła, złorzeczyła, a że tata mieszkał wtedy z nimi, pewnego dnia najzwyczajniej tego nie wytrzymał i poprosił matkę o rozwód. Jako że czas nagonki na Żydów, zgodnie z kierunkiem historycznej sinusoidy, już wtedy praktycznie przeminął, matka przystała na to chętnie i zaraz po rozwodzie wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. Było to w początku lat siedemdziesiątych i matka była akurat ze mną w ciąży. Tak więc komórka społeczna pod nazwą rodzina – podgatunek Janowscy – rozpadła się i Herzschmerzowie się rozmnożyli. Kariokineza rodów. Nie mam ojca na żadnym zdjęciu. Przyszłam na świat jako dziecko długie i chude, wcale niepłaczące. Lekarze z początku myśleli, że jestem niedorozwinięta, ale później zmienili zdanie i mogłam zostać zabrana do domu we w miarę normalnej atmosferze. Matka z babcią długo deliberowały, czy dać znać ojcu o moim istnieniu. Bo w sumie, to po co? Ale szalę na „tak” przeważyły jednak względy finansowe. Tata łożył więc na moje utrzymanie do osiągnięcia przeze mnie pełnoletniości, a ja dorastałam w całkowitej niewiedzy o jego istnieniu. Luka po ojcu została wypełniona w inny sposób. Dorastałam nieochrzczona i może dlatego właśnie nie przywiązywałam nigdy wagi do swojego imienia. No dobrze, nazwijmy rzecz po imieniu [sic!]: nie podobała mi się nigdy ta cała Maria, chociaż ryś przypałętał się do niej dopiero później, kiedy poszła do szkoły. Babcia mówiła, że Maria znaczy piękna, a ja nie czułam się piękna. Dzieckiem byłam dość pokracznym i zdając sobie sprawę z własnych niedoskonałości, postanowiłam już wtedy postawić raczej na rozwój intelektualny. Spytałam więc babci, jakie imię odzwierciedla mądrość. Babcia powiedziała היסוז, czego nie zrozumiałam, ale sprostowała, że po polsku to będzie po prostu Zosia. Na podwórku zaczęłam się więc podawać jako Zosia, no i poszła fama, że Zosia samosia – i na trzepaku musiałam odtąd przesiadywać wyłącznie
sama. Zasmarkana i opluta, i z czarnymi kolanami w czerwone kropki strupów. Kolana jak barciel pszczołowiec albo jak negatyw biedronki. Mariquity. Gdy miałam sześć lat, na zawał serca zmarła babcia Miriam. Nie pamiętam jej zbyt dobrze, nie pamiętam szczegółów jej twarzy, raczej jedynie mętny zarys, który w mojej głowie klaruje się dopiero, gdy pomagam sobie patrząc na zdjęcia. Pamiętam za to jej karmelki z cukru i śmietany oraz że raz, zamiast posłodzić, posoliła mi herbatę, którą notabene wypiłam prawie całą, żeby nie było jej smutno, a potem niemal zemdlałam z niesmaku. I pamiętam babci zapach, lekko duszący, ale przyjemny, bo kojarzący się z bezpieczeństwem, jakie czułam, gdy mnie przytulała i głaskała po głowie. Babcia, ku zdziwieniu wszystkich, jadła miechunki, dziwne owoce rosnące w przydomowym ogrodzie. Miechunki są kenofitem. „Kenofit (lub neofit) – gatunek roślin obcego pochodzenia (antropofit), nienależący do rodzimej flory, który zadomowił się w ostatnich czasach”. Chciałam zajrzeć do trumny na mszy pogrzebowej, ale matka mi nie pozwoliła. Mam wrażenie, że niedane mi było pożegnać się z babcią ostatecznie. Ten rozdział jest jakby wciąż niedomknięty, choć już dawno skończony. Krótko potem zamieszkała z nami ciocia Agnieszka. To znaczy nie była to moja prawdziwa ciocia, a przyjaciółka matki, którą ta przedstawiła mi jako ciocię. Ciocię Agnieszkę. Dziś już wiem, jaki charakter miała ta znajomość, to z nami jej zamieszkiwanie. Była kochanką matki. Ale nie przeszkadzało mi to wcale – bo niby dlaczego miałoby? Ciocia Agnieszka była bardzo fajna i pozwalała mi praktycznie na wszystko, na brudzenie się też. To było najlepsze, mogłam tarzać się po podłodze, wycierając brud i zbierając swoją osobą wszystkie koty z kurzu, co matkę wprawiało w palpitacje serca. Ciocia Agnieszka dużo paliła i pewnego dnia z tego powodu, co nieczęsto się zdarza, ale się zdarza, wypadł jej ząb – prawa górna czwórka – bo w tym miejscu zawsze trzymała w ustach
papierosa. Ząb wypadł zaraz po tym, jak ugryzła jabłko dane jej przez matkę pod jednym z drzew Poznania, gdy były na wycieczce w stolicy Wielkopolski. Ciocia nazywała potem ten uszczerbek w uzębieniu – przerwą na papierosa – i wsadzała tam ustnik. I wszyscy w śmiech. Ciocia Agnieszka w rzeczy samej była bardzo zabawna, wciąż żartowała – na przykład, że stosuje pod oczy krem ze świetlików, dlatego tak się świecą – i śmiała się, odsłaniając przy tym puste miejsce po prawej górnej czwórce. A moja sympatia do niej z czasem przerodziła się w prawdziwą fascynację jej osobą i oczy same mi się do niej świeciły, bez użycia świetlików. Ale co najważniejsze w tym wszystkim dla mnie – ciocia pomogła mi się oswoić z moim rysiem przybłędą w imieniu. Najpierw podchodziłam do niego z rezerwą, potem okazało się, że nie jest wcale taki straszny, i z czasem go nawet polubiłam. Żadne inne dziecko nie miało wtedy rysia. A ja tak. Z rzeczy związanych z ciocią Agnieszką, które jeszcze z tamtych czasów pamiętam, to to, że miała takie superwielkie okulary przeciwsłoneczne, w których wyglądała jak mucha. Gdy dawała mi je przymierzać, świat wkoło nabierał słonecznych barw, jak na starych orwowskich zdjęciach. Strasznie je lubiłam, te okulary, prawie tak bardzo jak samą ciocię, ale ta pewnego razu je zgubiła, a ja się wtedy rozpłakałam. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, bo w domu była straszna awantura. Dantejska, jak mawiają. I jakby od tego dnia, tej cezury czasowej, ciocia zaczęła coraz więcej rzeczy gubić i o wielu zapominać. Czasem zapominała też wrócić do domu na noc. Nadszedł czas wojny domowej i ciocia postanowiła sięgnąć po zgromadzone w barku przedwojenne zapasy alkoholu. Piła. Piła coraz więcej, aż pewnego dnia podniosła kotwicę i odpłynęła na fali alkoholu z naszego domowego portu na najprawdziwszą wyspę Lesbos, czyli do stolicy, skąd przez jakiś czas przysyłała do nas kartki pocztowe – a to z warszawską Syrenką, a to z kolumną Zygmunta – na których zawsze rysowała dla mnie rysia: kota w kropki i z frędzlami przy
uszach, za każdym razem innego. Matka wycinała dla mnie te rysie, a pozostałe fragmenty pocztówek wyrzucała do śmieci. Taka epistolarna beznadziejność. Raz słyszałam, jak mówiła komuś przez telefon, że ten związek był pisany na wodzie, w dodatku – patykiem pisany. Zapewne tak samo jak kartki pocztowe. Sposępniałam, poszarzałam jak Sęp-Szarzyński, przestałam jeść i matka, jako panaceum na tę moją markotność, przyniosła pewnego dnia do domu kota w rudo-białe cętki, którego nazwałyśmy Rysik. Chodziłam już wtedy do szkoły podstawowej i od dawna trwało to całe „Hercszmerc ma rysia”, jak to się teraz ładnie, po zachodniemu nazywa – mobbing na mojej osobie. I dyskryminacja na tle rasowym i światopoglądowym, którą twardo wpajali rodzice swoim bachorom, a moim rówieśnikom, pewnie na pocieszenie, że się takie głupie urodziły, ale przynajmniej nie mają bezbożnej matki lesbijki z Syjonu. Bo w końcu, Ada, to nie wypada, oj, nie wypada… Tak być nie może, trudna rada. Oraz co by seniorka Herzschmerz Miriam na to wszystko powiedziała, wszak taka porządna kobieta z niej była, chociaż Żydówka. A matka tylko uśmiechała się pobłażliwie. A ja uśmiechałam się dumnie, wykrzykując: „Tak! Mam rysia! Najprawdziwszego!”. Czy jakoś tak. Możliwe, że mi się to dośniło. ***
Myślę sobie, że agresja wylęga się z nudów, jak robaki z brudu. A jednym ze sposobów radzenia sobie z agresją, jak też z robactwem, jest secesja. „Secesja, łac. secessio = oddzielenie się – odłączenie się, zerwanie z czymś, wyodrębnienie się nowego państwa bez upadku dotychczasowego”. Moje życie też było wtedy secesją. Myślę, że już dawno oderwałam się
od reszty świata moich rówieśników. A ciocia Agnieszka jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że był to dobry ruch strategiczny. Zaczęłam wznosić swoje własne, nowoczesne miasto-państwo – lecz nie jako twierdzę nie do zdobycia, a gotowe w każdej chwili przyjąć w swe mury nowych, dobrych, jasnych i czystych, obywateli. Zaprojektowałam je tak, aby promienie słoneczne docierały do każdego jego miejsca, co miało zapewnić wszystkim mieszkańcom zdrowie fizyczne i psychiczne. Classe unica. Ale nikt nie chciał uczynić swego życia prostszym, wszyscy tylko coraz bardziej wszystko komplikowali i postanawiając pozostać w swoich mentalnych fawelach, na bazie zmurszałych poglądów wznosili coraz to nowe, koślawe nadbudówki negatywnych emocji. W swym nowym mieście-państwie byłam zatem sama. Matka przebywała gdzieś na jego rubieżach. Czasem szukałam jej, przemierzając samotnie puste ulice. Potrzebowałam z kimś poprzebywać, może nawet porozmawiać. Ale za każdym razem, gdy ją już zauważyłam w oddali, nie mogłam jej dogonić. Znikała za rogiem, a potem nagle, całkiem niespodziewanie wyłaniała się niczym zjawa zza zupełnie innego, albo przez długi czas nie pokazywała się wcale. Gdy poszłam do liceum, okoliczności niewiele się zmieniły: znów okazało się, że nie ma chętnych na nowe lokale w moim nowoczesnym mieście-państwie – a sytuacja mieszkaniowa w kraju zewnętrznym pozostawiała przecież wtedy wiele do życzenia. Dziwne. Jedyne, co się zmieniło, to to, że odkryłam, iż – wtedy jeszcze „chyba” – chciałabym dzielić władzę nad moją utopią nie z królem, a z królową. Powiedziałam matce o tej mojej epifanii, a ta poradziła mi, że mam się nad tym jeszcze dobrze zastanowić, bo potem w życiu może mi być ciężko. I wyjechała do Bitterfeld-Wolfen we wschodnich Niemczech na badania terenowe związane z zakładami chemicznymi ORWO, temat których stał się jej życiowo-zawodową obsesją. W ogóle matka, wydaje mi się, nieco wówczas zbzikowała. Po cioci Agnieszce nie pojawił się w jej najbliższym otoczeniu już nigdy nikt inny, a matka poszła w jakiś
ekstremalny rodzaj egzystencjalnej secesji. Zawiesiłam w czasie decyzję o królowej i królowej i rzuciłam się w wir nauki. ***
Zmiana miała przyjść dopiero na studiach, kiedy to poznałam moją pierwszą dziewczynę, Ankę Kokos. I od tej pory wszystkim swoim dotychczasowym hejterom, oprócz przesłanek do nienawidzenia mnie na tle rasowym, zaczęłam dostarczać także tych na tle seksualno-obyczajowym. Mówiąc krótko, oprócz rysia w personaliach, miałam też od tej pory u boku kokosankę, Kokos Ankę. Prywatną straż przyboczną i podporę, drugą królową naszej doskonałej, choć bezludnej utopii. Wbrew ostrzeżeniom matki nie było mi jakoś specjalnie z tym wszystkim w życiu ciężko. Fakt, że szowinistyczne nienawiść i agresja nie przybierały wówczas jeszcze tak zorganizowanej formy, jak stać się to miało później, gdy u progu nowego millennium polski nacjonalistyczny resentyment wywołał w kraju trzecią falę antysemityzmu. Krótka historia żydożerstwa w trzech aktach: akt pierwszy Miriam Herzschmerz, akt drugi Ada Herzschmerz, akt trzeci Maria Herzschmerz. Trzy pokolenia, trzy razy „tak” dla ślepego heilterstwa. Do trzech razy sztuka i kolejna epifania w moim życiu: gatunek ludzki bynajmniej nie uczy się na własnych błędach. I lepiej było późno zdać sobie z tego sprawę niż wcale. ***
W polskiej ziemi, prócz prochów kilku milionów Żydów, leży też coś, jakiś promieniotwórczy pierwiastek, który odżywa i daje o sobie znać średnio co trzy dekady i każe ludziom zachowywać się jak ostatnie dupki. Kasuje pamięć, unieważnia przeszłość, czyni ich bezwolnymi i pcha na krawędź okrutnego absurdu czy też absurdalnego okrucieństwa. Historyczna sinusoida.
***
Zapadła decyzja o wyjeździe, gdy na trzeciej fali antysemityzmu do władzy dopłynął dowódczy katamaran partii opartej na polityce strachu i nienawiści. Gdy zaczęło być naprawdę niebezpiecznie, choć jeszcze trudno było w to uwierzyć. Matka mówiła zawsze, co prawda, że sinusoida i że stabilitas loci. Ale nie, to nie dla mnie. Poza tym matka już wtedy nie żyła. Zerwałam więc z tą naszą dziwną nadgorliwością Herzschmerzów co do wierności macierzy, która co chwila nas wydziedzicza. Uznałam nas, Żydów, wzorem biologicznej klasyfikacji, za „diafitów” („diafit – gatunek roślin obcego pochodzenia, który przejściowo występuje w naszej florze i nie udało mu się trwale zadomowić”) i wysłałam na ten temat do redakcji „Gazety Wyborczej” list otwarty, który przepadł bez publikacji i jakiejkolwiek odpowiedzi. Taka epistolarna beznadziejność. Następnie w komis poszedł zegar z kurantem, cztery zestawy srebrnych sztućców, pelisa z lisa oraz sprzedana została suterena w kamienicy przy ulicy Kopernika w Łodzi. I wyjechałam, zostawiłam, jak sen urwała się rozmowa. ***
Przepraszam za ten nagły, gwałtowny skok czasowy, ale poniosły mnie emocje. Nie jestem patriotką, nie zależy mi. Nie mieszkam już tam, w tamtym kraju, na tamtej ziemi, między nieswemi. Jestem diafitką. Bez obaw o lincz na mojej osobie mogę zatem teraz powiedzieć bez ogródek, inaczej pęknę: nienawidzę Polski. Nienawidzę Niemiec, nienawidzę Austrii, nienawidzę swojego nazwiska i swojego imienia. I co? Słońce za oknem kafejki Mariposa nadal świeci, nie zesłał na mnie Bóg egipskich ciemności ani plagi szarańczy. Dlaczegóż to? Bo to żaden grzech mieć własne odczucia, własne zdanie i prawo do wygłaszania go. To przywilej należny wszystkim miesz-
kańcom mojej nowej ojczyzny, jak prawo do nieograniczonego dostępu do promieni słonecznych. Ale dość tej domorosłej homiletyki, hieratycznej pląsawicy, bo jeszcze zapyta ktoś w tym miejscu o prawo do szowinistycznych zachowań – a nie chce mi się tego po stokroć tłumaczyć. Tak po prostu być nie może i trudna na to rada. Kto mądry, nie pyta, bo wie. Kto głupi, ten zastanawia się. Powiem wam za to, co mnie pchnęło ku decyzji o wyjeździe. Impuls ten był niepozorny, choć decydujący. I nie ma to nic wspólnego z Kokos Anką – ta przygoda skończyła się równie szybko, jak się zaczęła, i nie odcisnęła na mnie piętna sentymentalizmu, także bez obaw o melodramaty – w końcu skończyłam biologię i ochronę środowiska, a nie Filmówkę. ***
Gdy temperatura nastrojów społecznych w kraju zaczęła niepokojąco rosnąć ku poziomowi niezdrowej gorączki, przypadkiem wpadł mi w ręce egzemplarz eseistycznej twórczości Sándora Máraiego, a w nim zapiski z obchodów ku czci Horsta Wessela – niemieckiego nazisty zamordowanego w 1930 roku, przez propagandę Goebbelsa ogłoszonego męczennikiem narodowego socjalizmu. Z tej okazji, w styczniu 1933 roku, a więc na kilka lat przed drugą wojną światową, w berlińskim Sportpalast przemawiał Hitler, który niedługo potem miał dojść do władzy i rozpocząć realizację programu rasistowskiego i antysemickiego. „Te twarze!” – pisze Márai dziennikarz o dwudziestu pięciu tysiącach ludzi zgromadzonych w Pałacu Sportu. „Podczas przemowy przypatruję się twarzom, najpierw twarzom przywódców, osiemdziesięciu przedstawicieli parlamentu Rzeszy siedzących na podium. Co za twarze! […] wszędzie pozbawione wyrazu wodniste oczy, czerwone, opuchłe od piwa twarze, wygolone karki, postury trzeciej kategorii. Co dzieje się w głowie, która takimi oczyma spogląda na świat? Jaki chaos się w niej kłębi, jaka natrętna mania?” – zastanawia się Márai.
„To typowo nazistowska twarz, jaką może ukształtować tylko społeczeństwo o chorych ideach. […] Zaczynam odczuwać dyskomfort, jakbym był zamknięty w jednej sali z dwudziestoma pięcioma tysiącami obłąkanych” – podsumowuje stan zbiorowej hipnozy Márai i postanawia nie czekać do końca mityngu. „[…] już za rogiem normalna, pełna życia berlińska ulica. Niemcy są wielkim narodem i mają rozmaite poglądy. Tylko jedna piąta słucha […] Mesjasza, który wśród gęstych błysków magnezji stoi przed swymi wyznawcami na podium w Sportpalast. Ta jedna piąta nie weźmie góry nad sześćdziesięcioma milionami, Mesjasz już o tym wie. Ale ta jedna piąta sześćdziesięciu milionów przysporzy jeszcze Niemcom, Europie i światu niewyobrażalnych szkód, chaosu i zagrożenia. Póki ta jedna piąta jest zwarta i trzyma się razem, póty nie ma mowy o pokoju na świecie. Mówię to, bo widziałem te twarze” – kończy swój wywód Márai. Po tej lekturze oniemiałam i pobladłam. Te twarze...! Z tych twarzy wyczytał Márai przyszłą Zagładę, która później dosięgnie także jego rodziny, a on sam rozprawiać będzie nad jej wielką niepojętnością w Dzienniku. A ja widzę te twarze także dziś, na marszach narodowców, ale także na ulicy, w sklepie. I nawet jeśli ta tłuszcza stanowi (póki co!) mniejszość, nie zostanę tu, spokojnie czekając, aż za kilka lat zabiorą mi mieszkanie przy ulicy Kopernika w Łodzi i zapędzą do jakiegoś nowego, XXI-wiecznego Litzmannstadt. Historia lubi się powtarzać – ród Herzschmerzów dobrze o tym wie. To stwierdzając, podjęłam ostateczną decyzję o wyjeździe. Zaznaczmy, że nie była to żadna tam histeryczna impulsywność, widzimisię, foch, wszak zauważmy raz jeszcze, iż życie w Polsce nauczyło mnie rozwagi i umiaru. Tego drugiego szczególnie. Ta konkluzja po prostu przeważyła. Zawsze jest coś, co przeważy szalę, nawet jeśli jest to kilkadziesiąt gram zadrukowanego papieru. ***
NAGŁY ZWROT AKCJI „O, mój rozmarynie, rozwijaj się” – z kuchni kafejki Mariposa dobiega mnie właśnie w tej chwili głos kobiecy śpiewający tę polską wojskową pieśń. Muszę wyjść na chwilę ze świata wspomnień o Polsce, wybaczcie... Aha, i znowu: „O, mój rozmarynie, rozwijaj się”. Co, u diabła? Odsuwam od siebie laptop, prostuję się i nasłuchuję. Po dłuższej chwili, gdy śpiew ustaje, z kuchni wychodzi kelner i niosąc tacę z jedzeniem, nadciąga w stronę mojego cienistego pajęczego kąta. Gdy staje nade mną, szykując się do postawienia na moim stoliku talerza z kurczakiem w rozmarynie, skonsternowana informuję go, że nic nie zamawiałam. Odpowiada, że to od szefa kuchni. Spoglądam w stronę drzwi na zaplecze i widzę w nich najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek gdziekolwiek widziałam. Uśmiecha się do mnie i kiwa głową na „tak”. Niemieję i blednę. ***
Z pisaniem o starych dziejach na dzisiaj koniec, być może otwiera się właśnie przede mną całkiem nowa epoka w moim życiu. Zatem – smacznego!
Gac Student UMCS. Początkujący prozaik, publikował w „Ofensywie” oraz internetowym serwisie Akant.org
Stuk, puk. Świata strony w dwudźwięku przełamują bezkształt, transponowane w kwadraturę białych ścian małego pokoju. Przekątne, wyznaczające kompas człowieczy w osobie Ucznia, trwają bezszelestnie w ciągłym ruchu tego co niewidzialne i niesłyszalne – myśli – chłopaka nie biegną, wloką się jeno mizernie za pędzącym na łeb, na kask, technologicznym postępem, zainteresowane syntezą literatury i matematyki. Y (dlaczego) X (wszystko) Z (napisano) N (?) N, jak niewiadoma, jak nihil, jak nemo, jak no – on. — A gdyby tak — dręczy sam siebie Uczeń — zbezcześcić wzór, rozrywając materiał X, wtedy ze
strzępów złożyć można na przykład… podpaskę, albo plaster – tamując krwotok N. Lub też… bandaż, zawiązując nim oczy z ich wyrazem Y. I jakie znaki postawić pomiędzy, zgodnie z literą matematyki, krzyże – dziwacznie przewrócone. — Wyjdę z pokoju i nie będę już nigdy głowił się nad tym wzorem — powiedział Uczeń, po czym nie zrobił nic. Poza pokojem bowiem… nic jest. A zatem, nie można tam wejść, nie teraz. Czy kiedykolwiek drzwi się otworzą, Wielki i Mały Klucz Salomona zmaterializowany w połyskliwą fakturę klamki i uruchomiony odsłoni próg? I na to jest pewien wzór, zwany przez niektórych modlitwą, a przez innych losem. — Zbuntować się przeciw wzorom, to znaczy wszystko — rzekł Uczeń w masochizmie własnego
głosu — to jakby wyjść za drzwi, tam gdzie tylko nic. To prawie jak umrzeć i nie do końca żyć, to tak jakby złamać drewnianą belkę, do której gwoździami przybito, z jednej strony – myślę, z drugiej – jestem. Bo zbuntować się to działać, a gdyby zbuntować się przeciw działaniu i zadrżeć w bezruchu? To też działać, bo myśleć to być – a gdyby zbuntować się przeciw myśleniu i walczyć z nim? To także być. Bo buntem przeciw głodowi jest śniadanie, przeciw jedzeniu głód, sprzeciwem wobec ludzi jest samotność, a wobec samotności człowiek, buntem wobec wszechświata jest śmiech, a wobec śmiechu – śmierć – jedyne prawo kosmosu.
Nie buntuj się. To też jest bunt.
Schönhof-Wilkans Schönhof-Wilkans, Urodzony w 1983 roku w Poznaniu. Od 2009 roku publikuje poezję w mediach drukowanych („Czas Kultury”, „Pogranicza”, „Wyspa”, „Poezja” „Dzisiaj”, „Kozirynek”, „Rita Baum”, „Cegła”) i internetowych w Polsce i USA. Anglojęzyczne wiersze ukazały się w netzine’ach: „Breadcrumb Scabs”, „Calliope Nerve”, „Gutter Eloquence”, „Warwick Unbound”. Wydał tomik poezji, Obcokrajowiec (wyd.: Cursiva, 2011). Publikacje prozy i reportaży, w różnych mediach, prowadził blog z rocznego pobytu w Afryce Wschodniej (bezgranic.blog. polityka.pl). Twórca eksperymentalnego projektu muzycznego Dziecka (Północna Korea EP, wyd.: 77industry 2013, Wielkopowierzchniowe Odgłosy Lasów CD, wyd.: Oficyna Biedota, 2014).
*42
*44
kończę za dziesięć weź podjedź tak żeby pasowało żeby skóra się nie zasznurowała nie zaszyfrowała o poręcz
pulsuję pulsuję ja dę jadę niespluszowiałem na tyle siedzę na przedzie spluwam robię to pod siebie mam w opuszkach kamery i mikrofony w najniższych duchowych pięt(r)ach rejestratory tak żebyś się w myślach nie doczytał że kręcę niespokojn(i)e pertraktacje w zakładach przetwórstwa cudzych przyszłych byłych małżeństw
już nie daję rady bazgrać tych pierdolonych gwiazdek weź się kurwa pośpiesz światła w oknach mrówkowca układają się w twarze żołnierzy oklejone błotem tylko po oczach można rozpoznać w nich kobiety lśnią dzielnie w pokojach dzieci w überzimowy wieczór
*43 czekaj idą sprawdzać bilety "my pierwsza blokada" blokada kasowników włączona jest ciemno potykamy się na zamarzniętym błocie wpadamy w leje po odciśniętych po uszy wielkich twarzach wrogów wielkich bogów ty dzwonisz? a ważne? a muszę odebraaać? bo wiesz wiersz się pisze no
*45 będąc Judaszem nie przyjmuję zbyt dużo światła ono zaciemnia obraz i obscurna plama tłustej przesady rysuje się na dnie klatki schodowej
*46 kilka ziarenek cukru wysypało się na kartkę sny niemowlaka to muszą być właśnie takie białe kryształki na niezapisanej przestrzeni
*47
*49
takie płożące się mają duże szanse głowy niewysokiej pokornej nikt nie ostrzela a między chodnikówkami miejsca a miejsca by się rodzić a rodzić
śnieg tonie wtapia się w podłogę roztapia mi się mowa niedowypowiedzenia niedoprzesylabizowania słowaźdźbła nie śnią się te wszystkie zbitki i dryftongi w morzu w słoikach w spiżarni a co drugie to nieopisane (ty oczywiście twierdzisz że się nie da) źle zawekowane a niektóre o postrzępionych brzegach a inne rozbite bezrybne wysypane weź to wszystko zamieć koniec spółgłoskowania po krzakach weź coś z tym zrób zanim dziecko się
*48 przyszedłem tutaj na kawę żeby sobie mógł we mnie popróbować głosy i interwały ciszy ponabijać na szpilki popróbować pomruków różnej długości i mógł się rozpoznać w publicznym lustrze na dworcu albo gdzie indziej i żeby jak powiem mu „daj głos” to nie siedział jak ta dupa
*50 będziemy budować a wszystko będzie tak nowe że zanim nadadzą mu kilka głosek roztopi się wsiąknie w przegniłe liście a każdy z nich to kilka pokoleń Suma zależeć będzie od gatunku
Dzieci Chorzy
Urodzeni zdecydowanie nie w swoim czasie, ale prawdopodobnie żaden czas nie byłby odpowiedni. Grupa wielopłciowa, wielowyznaniowa i wielonarodowościowa. Wszechstronnie wykształceni – jedni z nielicznych, którym studia humanistyczne otworzyły drogę do wielkiej kariery i niczym nie zakłóconego szczęścia. A mimo to wiecznie narzekają. Od 2008 roku
swoją inteligencją, zmysłem wrażliwego obserwatora-neurotyka i poczuciem humoru bawią i do łez wzruszają b ludzi dobrej woli. Poeci, prolud z z zaicy, satyrycy i pyszni fotograf aicy i w owie. , sa fowie. Do tego jedni z najlepszych r wo j Do G ów w województwie lubelskim performenie łówn i pse ewód te z szc e s u rów i pseudoartystów. Sympatycy Monaru. zę za doa twi n ytu alk iespr acja śliwa inter rtyst Główne zainteresowania: bieda, bezrobocie, aw o p ó M ie olit miło esow nieszczęśliwa miłość, seks, jedzenie i bycie otyłym, c ies hol w hem zkają e i dliwo yczna ść, se ania m sytuacja polityczna w kraju, nieszczęście globalne, po ść k dla ws uzyka świ w kr s, jed z ski niesprawiedliwość świata, weltschmerz. Dodatkowo a z a aj ws ędz t ej. s ze ie alter a, we u, n alkohole i muzyka alternatywna (Gotye). n lts a i we ale tywna chm Mieszkają wszędzie ale dudu(Go chem zawsze we w s i podlaskiej.
s ją w o t c e l i g inwra ją, z en s ż ka e r w a liweg mysłe baw i p t o r o m ocz a - n ią o i d i d ucie e u r bo o m o hum t y aty brej w łez ryc w or o ego y i li. Po zrusz u a p e ją y c ie jedni szni i, pr o f lub ów els z naj otogr kim lep a.S a: ympa per szych ty fo b dze ieda, cy Mo rmen nie ie i b bezro naru. szc bo yc me zęści ie oty cie, rz e ł oty . Dod glob ym, a e). atk l ow ne, o
Dz ci ieCh Uro or dze w sw ni zde z y o
pod im cyd o c o odp bnie zasie wani ow żad , ale e nie wie ied pr n en l ścio owyz i. Gr czas awdo u n n w – je a. W aniow pa w ie by dni szec a i ielo łby dia z n hstr wi płci h dro uma ieliczn onnie elona owa, n ro g y w i n ę do istycz ch, k yksz dow o t n icz t neg ym wielk e otw órym ałcen ie i s o o mim szc nie z j kar rzyły tui a z e nie o to ęścia kłóco ry . n Od arzek wiecz A a r o 2008 ją. ku
Mąkosa-Kowalczyk Urodzona 1986 w Radomiu. Absolwentka filologii polskiej KUL, praca magisterska: Imperium zmysłów. Sensualizm i erotyka w poezji Haliny Poświatowskiej; doktorantka w Katedrze Krytyki literackiej.
[…]— Ale seks musi być. Dużo seksu. Gwałty zdrady, romanse, miłość. Miłość tez niech będzie. Seks bez miłości sprzeda się słabiej. Tylko błagam, niech pierwsza strona łóżkowa będzie wcześniej niż na dwusetnej stronie. —Będzie wcześniej. Już na pierwszej stronie. * I. Felicjańska, Wszystkie odcienie czerni, Warszawa 2013, s. 174-175.
— Tylko seks — mruczy pod nosem. — To dobrze. — Sam seks przez trzysta stron? — No, nie tylko, ale głównie seks. A i musi być różnorodnie. Znów powtarza, że musi być dużo pozycji i trochę perwersji. Seks analny, ten ciągle chodzi jej po głowie, ale uściśla, że ma być delikatny, bez szczegółów, bo to wykrzywia szczęki i przyprawia o ból zębów. Coś zgrzyta jak podczas jedzenia karmelków na plaży […]*.
Przytoczony przez mnie fragment thrillera erotycznego Ilony Felicjańskiej bardzo dobrze charakteryzuje nowe zjawisko kulturalne, a mianowicie modę na odmienny „typ literatury”. Po wydawniczym sukcesie trylogii o Greyu (Pięćdziesiąt twarzy Greya w wersji anglojęzycznej sprzedała się w nakładzie ponad 50 milionów egzemplarzy, w Polsce od września roku 2012 jest najlepiej sprzedającą się książką) powstał medialny szum wokół książek opisujących śmiałe wyznania, erotyczne sceny. Po bestselerze z Zachodu ukazały się wspominane wcześniej Wszystkie odcienie czerni Felicjańskiej, Pieprz z miodem Sonii Zohar, Specjalistka Pameli Rochford, Blue Angel Logan Belle, powieści o Gideonie Crossie czy Tajemnice Emmy: początki Natashy Walker. Planowana jest również ekranizacja głośnej pierwszej części Pięćdziesięciu odcieni, a prawa wykupiła wytwórnia filmowa Universal Pictures. Jako początek rosnącej fali zainteresowania literaturą „quasi-erotyczną” uważa się cykl trzech powieści o Christianie Grey’u autorstwa brytyjskiej pani domu, dziennikarki BBC, E.L. James kreuje dwoje bohaterów o zgoła odmiennym usposobieniu. Młoda, zaledwie 21-letnia dziewczyna, studentka literaturoznawstwa - Anastasia Steel i starszy, bardziej doświadczony, przystojny i odważny biznesmen z dobrze prosperującej firmy,
tytułowy Christian Grey spotykają się podczas wywiadu. Od tego momentu autorka splata ich losy i opowiada ich nieskomplikowaną historię w trzech dość obszernych częściach. Relacja pomiędzy kobietą a mężczyzną nie jest skomplikowana, powiedziałabym, że wyjaskrawienie cech głównych bohaterów bardzo spłyca ich dość osobliwy związek. Ona nieśmiała, naiwna i uległa, on władczy, dominujący wręcz despotyczny. Poddaństwo Anastasii skoncentrowane jest głównie na sferze seksualnej, niedoświadczona dwudziestolatka bezwiednie, bezrefleksyjnie i naiwnie oddaję się swojemu władcy, boskiemu i doskonałemu Christianowi. Jej kreacja sprowadza się do wątłych rozważań na temat jej „wewnętrznej bogini” oraz na serii uniesień i dygresji na temat emocjonalnego „rozpadu na milion kawałków”. Przedmiotowe traktowanie oraz arogancki stosunek wszechwiedzącego Greya do naiwnej dziewczyny sprawia, że nie można mówić o jakiejkolwiek sferze uczuciowej. Związek opiera się na pewnego rodzaju zależności podsycanej seksem. Zdecydowaną większość fabuły stanowią odarte z niewinności sceny uniesień, jęki i okrzyki, brutalne zachowania partnerów, wyuzdanie, perwersja. Irytujące jest nagromadzenie wokół tej sfery wulgarności i golizny, animalistyczna wręcz pożądliwość, namiętność. Akcja utworu koncentruje się wokół scen erotycznych i nie ma tu mowy o erotyce znanej z innych dzieł znanych z historii literatury, nie można mówić o erotyce delikatnej i zmysłowej, przesyconej uczuciem, odnoszącej się bezpośrednio do miłości, pasji i namiętności. W kolejnych tomach „przygód” Greya związek głównego bohatera z Anastazją ewoluuje, problemy rekompensuje podsycany nowymi metodami „sypialniany żar”. Pojawiają się nowe wątki, bohaterowie biorą ślub, który szybko staje się wielkim problemem. Konflikty i kłótnie kończą się w łóżku, pozostają nierozwiązane bo jedny, nieskuteczny sposób kontaktu wiedzie przez łóżko. Przesycona brutalnym seksem historia wiele wątków koncentruje wokół erotyki, jednak nie tej pojmowanej zmysłowo, lecz tej pod-
porządkowanej skomercjalizowanej działalności handlowej. Polską próbą stworzenia powieści erotycznej podjęła Ilona Felicjańska. We „Wszystkich odcieniach czerni” modelka opisuje losy doświadczonej przez życie kobiety, redaktorki i żony – Anny. W jednym z wywiadów prasowych autorka opowiada o kulisach powstawania powieści: Tę książkę napisałam podczas zamkniętej terapii w Tworkach - wyznała w rozmowie z dwutygodnikiem. Gdy trafiłam na pierwszą trzymiesięczną terapię zamkniętą, było mi ciężko - uciekałam przed grupą, przed samą sobą, tym razem w czytanie. Ale ile można czytać? Wtedy zaczęłam pisać*.
Same okoliczności, w jakich książka powstała, budzą wątpliwości. Treść oscyluje wokół wyimaginowanych przeżyć erotycznych zaczerpniętych z książki pisanej przez główną bohaterkę, a rzeczywistymi przeżyciami Anny. Pani redaktor odkrywa nowe formy przyjemności seksualnej z nieukrywaną fascynacją, brakiem pruderii. * Wywiad zamieszczony W książce pojawia się również krytyka rekcji społeczeńna stronie internetowej: stwa na to całe „erotyczne szaleństwo”, jakie wkracza na www.wp.pl/Ilonarynek wydawniczy. Sam fakt umieszczenia takiej opinii Felicjanska-Ksiazkenapisalam-podczasw thrillerze erotycznym jest zabiegiem dosyć przewrotzamknietej-terapii-w nym. Wiele wątków zostaje oddalonych na drugi plan, na -Tworkach,wid,15328883, pierwszym bryluje nieodzownie sfera podsycana seksem. wiadomosc.html. Wspomniane wyżej tytuły wpisują się w nurt literatury erotycznej, nie spełniając jednak podstawowych założeń erotyku czy powieści erotycznej. Nie ma w nich realizacji miłości zmysłowej, skoncentrowanej na głębokim uczuciu wiążącym kochanków. Zastąpiono ją brutalnością, spłyceniem relacji partnerskich co można porównać do pornografii – przedstawienia zachowań seksualnych opartych na wyuzdaniu, mających na celu wywołać podniecenie u potencjalnego czytelnika. Bardzo słabą stroną tych książek jest niewątpliwie język.
Proste zdania, urywany tekst, zwulgaryzowane słownictwo i ciągłe powtórzenia fraz „o rety”, „wewnętrzna bogini”, „rozpadam się na kawałki”, okrzyki i jęki umniejszają wartość tej literatury. Kreacja postaci jest nieco zbanalizowana i schematyczna. Bardzo łatwo można nakreślić portret psychofizyczny głównych bohaterów. Ona uległa, naiwna, młoda i niedoświadczona, on władczy i despotyczny, aranżuje gorące chwile z partnerką. W każdym z wypadków, problemy emocjonalne między partnerami rozwiązuje (krótkotrwale) niezobowiązujący seks. Relacja odarta jest z jakichkolwiek wyższych uczuć, takich jak odpowiedzialność za drugą osobę, wierność, czyste, niekiedy wymagające poświęceń uczucie. Chodzi tylko o zaspokojenie hedonistycznych potrzeb. Z czym wiąże się więc rosnąca wciąż popularność tych książek? Dlaczego wlicza się je w grono bestsellerów literatury? Na te pytania nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Może ma to związek ze zjawiskiem fan fiction ujmowanego jako działalność pisarska oscylująca wokół ulubionego filmu, książki, tworzenie przez fanów alternatywnych historii literackich bohaterów, dopisywanie kolejnych części? „FF” (taki jest skrót nazwy tego nurtu), jak pisze na swoim blogu jedna z fanek – Katarzyna Frank, prężnie rozwinął się w Stanach Zjednoczonych około roku 2010. „Kobiety - panie domu, nastolatki, studentki i starsze panie, dzięki powszechności czytników książek elektronicznych, łatwości i dyskrecji zakupów w sieciowych księgarniach, coraz częściej czytają i chcą czytać erotykę. Skoro jest popyt, z pewnością zaraz pojawi się podaż.” Jakość podawanej nam – czytelnikom literatury znacząco obniża tzw. „literatura erotyczna”. Zamiast głębokich doznań związanych z obcowania z dziełem literackim pozostaje tylko puste, jednorazowe zaspokojenie.
Kopek Urodzony w 1986 – doktorant literaturoznawstwa na KUL-u. Główne zainteresowania to kultura antyczna oraz translatoryka
Grecja siódmego wieku przed Chrystusem wahała
się miedzy monarchią, arystokracją, a demokracją. Każdy z powyższych systemów miał złego brata bliźniaka, kolejno: tyranię, oligarchię i ochlokrację. Systemy, niczym rzymski bóg Janus, zawsze miały dwie twarze. Mimo to „tyrania”, aż do rozwoju demokracji ateńskiej, nie była kojarzona negatywnie. Niemniej tyran zawsze sprawował władzę nielegalnie, legitymizował się siłą, która miała oparcie w ludzie. Był więc jednocześnie demagogiem. Ciekawe, że z tyranią koreluje najprężniejszy rozwój sztuki, w tym i literatury, choć nie zawsze pod auspicjami władzy.
Fascynująca to rzecz, ów związek poety z tyranem,
tyrana z poetą. Czy jest to relacja równorzędna? Oczywiście nie, ale o ile tyran zwycięża w danej teraźniejszości, o tyle do poety należy przyszłość. Tyran kształtuje rzeczywistość, poeta historię.
Alkajos (ok. 620 – 550 p.n.e.) urodził się w Mitylenie,
na wyspie Lesbos, w rodzinie arystokratycznej. Współcześnie niewiele by z tego wynikało, ale mając tylko takie dane moglibyśmy stwierdzić, jakie ówcześnie otrzymał wychowanie, wykształcenie, jakie były jego poglądy polityczne. Być może kształtowała go wojenna poezja epicka, sławiąca boje herosów, walki i miłostki bogów, wspaniałe uczty. Z pewnością znał dzieje swego rodu, przekazywane z pokolenia na pokolenie, od początków wiązane być może z którymś z bogów olimpijskich. Jego zaletami były odwaga, brawura nawet, przygotowywany był do prowadzenia walki jeden na jednego w honorowym starciu, chociaż znał także nowinki militarne. Właściwie w swoich czasach nie potrzebował ani wykształcenia, ani doświadczenia. Wierzono, że wszystko dziedziczy po mieczu w nieprzerwanym łańcuchu pokoleń. Jednym słowem, chcąc nie chcąc, predestynowany był do wielkich czynów. Pech chciał, że Alkajos był poetą.
W wielką politykę wplątał się już brat Alkajosa, Antyme-
nidas, który brał udział w spisku przeciw Melanchrosowi, tyranowi Mityleny. Działo się to za dziecięcych lat poety. Połączone siły arystokracji obaliły wówczas popieranego przez lud tyrana. Siłom tym przewodził, a przynajmniej odgrywał w tym ważniejszą rolę, Pittakos. Dwa mamy obrazy tego człowieka w literaturze antycznej. Pierwszy pochodzi przede wszystkim od Diogenesa Laertiosa. Ukazuje Pittakosa jako jednego z siedmiu mędrców archaicznej Grecji, obok Solona, czy Talesa z Miletu, poetę elegijnego, poniekąd filozofa i prawodawcę. Takie osoby cieszyły się w antyku szczególnym szacunkiem, graniczącym nawet z boską czcią. Obraz drugi przetrwał w tekstach Alkajosa.
A zatem brat Alkajosa, Pittakos i stronnictwo arystokra-
tyczne obalili tyrana Melanchrosa, a jego miejsce zajął tyran Myrsilos. Można by sądzić, że niewielka to zmiana, lecz w rzeczywistości była ona olbrzymia. W tej samej formie władza przeszła w inne zupełnie ręce. Za Myrsilosem stał bowiem Pittakos. Nie trzeba dodawać, jak bardzo rozczarowana była ta część arystokracji, która liczyła na rządy oligarchiczne. Wśród nich znajdował się także Alkajos. Z tymi wydarzeniami można łączyć jego pierwsze wygnanie do miejscowości Pyrra, na Lesbos. Jakoś w tym czasie wybuchł konflikt między rdzenną ludnością wyspy a osadnikami ateńskimi, zresztą był to jeden z epizodów towarzyszących Ateńskiej ekspansji na wschód wynikającej z rozwoju i przeludnienia terenów Attyki. Wówczas to pod dowództwem Pittakosa walczył także Alkajos. Walcząc służył nie tylko ojczyźnie, realizował przede wszystkim etos arystokratyczny i stawał w obronie ziemi, zapewniającej arystokracji bogactwo i potęgę. I oto stanął poeta na polu walki, dobył broni, wokół szalała homerycka zawierucha wojenna, szczęk oręża, krzyki rannych, bryzgająca na wszystkie strony krew, padające odcięte kończyny, ścielący się gęsto trup… Nic więc dziwnego, że poeta dobył broni, ścisnął tarczę,
rzucił je w piach i zrejterował. Ale nie był to koniec wielkiej polityki w życiu Alkajosa. Po Poecie-Wojowniku poznajemy Poetę-Spiskowca. Tyran Myrsilos naraził się arystokratom. Uknuto spisek. Tyranię Myrsilosa zakończyła śmierć. Czyżby wreszcie arystokracja zatriumfowała? Alkajos pisał:
Spić się dziś trzeba, i na umór pić: Śmierci Myrsila nadszedł wreszcie dzień.
Wreszcie poeta mógł powrócić z wygnania. Mo-
żemy się tylko domyślać, jakie było jego zdziwienie, gdy powróciwszy odkrył, że władzę przejął Pittakos. Wyrażone głośno rozczarowanie rozpoczęło dlań gorycz kolejnego wygnania, tym razem już poza ojczystą Lesbos. Sam Pittakos, mimo że trzymał się nieco w cieniu, sławę i znaczenie zdobył dowodząc wcześniej w wojnie z Ateńczykami o przyladek Sigejon. Sukces ów miał być źródłem jego sławy i władzy. Geniusz polityczny Pittakosa odszedł już dawno w zapomnienie. Niemniej biegłość, z jaką wykorzystał wzajemną wrogość ludu i arystokracji żeby przejąć władzę, może wprawić w podziw. Wrogość ta była w Grecji powszechna. Dotknęła ona Ateny, Spartę, Teby i inne poleis, choć za każdym razem przybierała nieco odmienną postać. Niemniej zdawano sobie sprawę, że wewnętrzny konflikt może zakończyć się wojną domową, a wynikające z tego osłabienie, podbiciem przez sąsiadów. Jednym ze sposobów zażegnania sporów była mediacja. Wybierano urzędnika, ajsymnetę (rozjemcę), który na mocy swych, często nieograniczonych, możliwości miał naprawić i zreformować państwo. Urząd ten Arystoteles nazwał „tyranią z wyboru”. Na takiego tyrana zgadzała się arystokracja i lud, aczkolwiek był to niewątpliwie zgniły kompromis.
Z przejęciem władzy przez Pittakosa wiąże się alternatywny
obraz polityka zawarty właśnie w poezji Alkajosa. Według opracowań więcej niż połowa fragmentów jego twórczości (bo żaden utwór nie zachował się w całości) zawiera odniesienia polityczne. Trzeba pamiętać, że poeta tworzył przede wszystkim dla wąskiego kręgu odbiorców – rówieśników związanych z nim urodzeniem i poglądami, a zapewne i udziałem w walkach lub spisku. Tak zwani „towarzysze”, elitarny „klub” młodych arystokratów cenili najwyżej lojalność, wierność sprawie arystokracji i sobie nawzajem. Z tego też wynika moralna ocena postępowania Pittakosa, który według poety był zdrajcą wspólnej sprawy. Najpierw sprzymierzył się z arystokracją przeciw ludowi i tyranowi, sam poparł kolejnego tyrana (być może spoza sceny pociągał za sznurki), wziął udział w spisku przeciw niemu, by w efekcie przejąć władzę w oparciu o obydwa stronnictwa. W takiej sytuacji dla ludu był zbyt konserwatywny, dla arystokracji nadmiernie postępowy. Dla Alkajosa był po prostu zdrajcą, stał się „negatywnym bohaterem”* jego poezji, niemal symbolem przewrotności.
Alkajos przez większą część życia zaangażowany
był w walkę przeciw aktualnej władzy. Atakował kolejnych tyranów Mityleny i wciąż przebywał na wygnaniu, okazyjnie wyrażając radość z upadku któregoś z przeciwników. Jego poparcie dla tradycji arystokratycznej i niechęć w stosunku do demokracji i jedynowładztwa stało się przewodnim motywem utworów. Stąd właśnie strofa alcejska, najczęściej używane przezeń metrum, które otrzymało nazwę od jego imienia, ma specyficzną wymowę polityczną, wymowę buntu i sprzeciwu. Wprowadzenie do poezji lirycznej jambicznej inwektywy było głównym wkładem poety w rozwój archaicznej literatury. Podczas urzędowania Pittakosa, Alkajos nie tylko pisywał szkalujące go utwory, ale wędrował po znanym wówczas świecie. Najprawdopodobniej trudnił się rzemiosłem żołnierskim. Mówi się, że w swych wędrówkach dotarł nawet
* Literatura Grecji starożytnej, red. H. Podbielski, t. 1., Lublin 2005, s. 59.
w charakterze najemnika do Egiptu, gdzie przygotowywał spisek przeciw Pittakosowi i atak na rodzinną Mitylenę. Jego plany nie doszły do skutku. Pittakos bowiem po kilku latach ogłosił amnestię dla wygnanych, co osłabiło szeregi jego wrogów. Poeta z niej nie skorzystał. Niemniej po dziesięciu latach rządów, kiedy uznał dzieło naprawy państwa za skończone, Pittakos zrezygnował z urzędu i złożył swe nadzwyczajne pełnomocnictwa. Działo się to w roku 580 p.n.e., dopiero wówczas Alkajos zdecydował się powrócić do ojczyzny.
Można zapytać, co pchało poetę do czynu? Tyran, de-
mokrata, król, rewolucjonista, żołnierz, demagog, oligarcha i inni tego typu działacze wygrywają natychmiast, żyją w teraźniejszości i tworzą teraźniejszość (szeroko pojętą), poeci żyją w przyszłości i przyszłość tworzą. Ale tego typu przyszłość, która może się nie wydarzyć. Mądrze pisał Kundera, że życie jest gdzie indziej… Że Lermontowi nie wystarczy sztuka, potrzeba mu pojedynku w obronie honoru, że Rimbaud chciwie nasłuchuje odgłosów wojny, bo matka nie pozwala mu się zaciągnąć (nawiasem mówiąc zaciągnął się wreszcie do armii holenderskiej, skąd szybko zresztą zdezerterował). Można wspomnieć relację romantyków do sprawy polskiej, zainteresowania marksistowskie, rewolucyjne i społeczne awangardy, a nawet najświeższe relacje poetów do socjalizmu minionej epoki, czy katastrofy smoleńskiej w poezji najnowszej. Idąc za myślą Kundery, nie jest to wyłącznie bunt przeciw światu, jego ułomnościom i takim tam, albo zaangażowanie w konkretną sprawę polityczną. Nie chodzi jedynie o relację poeta – polityka. Od niepamiętnych czasów poeta buntuje się przeciw inercji swego „zawodu”, przeciw bezwładowi, który czyni zeń marionetkę w rękach sił kierujących światem. Stąd mit poety-działacza, mit pióra silniejszego od miecza… I poeta, który nie chce zaakceptować, że działacz to ten, co ma w ręku władzę, a pióro należy do dyplomaty. Bunt i dramat poety wynikają z tego, że same wiersze to dlań za mało.
Filipowski Urodzony w 1981. Absolwent filozofii UMCS, twórca instalacji, malarz, grafik, szary pracownik sektora kultury i kontestator wszechogarniającej kołtunerii. Współzałożyciel grupy Robimy i Kamienicy Pracy Twórczej Szewska 3, współorganizator projektu „Most Kultury”, koordynator kilku przeglądów filmowych i festiwali muzyki niepopularnej. Przez całe życie skrupulatnie odmawiał wszelkiej edukacji artystycznej i w rezultacie niczego nie osiągnął. Zamiast ślęczeć nad sztalugą zasypia w ramionach programów graficznych. Dotychczas kilkukrotnie wystawiał swoje prace na widok publiczny na znak oporu wobec dosyć wcześnie nabytej kosmofrenii. Miłośnik ciężkostrawnego kina i mało przyjemnych rozwiązań dźwiękowych. Od lat prowadzi otwartą wojnę z Matką Naturą.
Atlantydzi (rejestr) I Thalassa – juma… juma...– Thalassa -----------------------------------------Skradzione – zakopane. Czernią falochrony. Triada Hellad pod zastaw. Zapach sadu – tropem, którego nie przepiszesz od nowa, temu co znane i nieznane. Reaktorowe, mówi się – kolor ma atramentowy. W deszczu zanika, po jakimś czasie. Nasze czastuszki – wasze instrukcje. Na strąt i cez stolicznaja. I cegła – dobrze ekranuje. Nasz chleb trzeba jeść sercem, nie rozumem. I z ciszą być – po słowie. Czyńcie pomiary! I doglądajcie telewizji.
Tak się mówiło. Ale nie od razu. Próbka (po-słowie) zostaje i świeci na (słowo poszło po prośbie). – Czarny „kruk” rozjechał globus, szkołę zakopali. – Różane miasto oniemiało. Teraz trzeba je słuchać duszą (hauntology). Kogo brać najpierw? Wieczność rusznika – ikona wioski, ciche, nieoświetlone wnętrze. A promień waży: 50 kiurów w mleku nowych matek. To tyle, co popiół, który trzeba zakopać. I drewno na opał, które trzeba umyć. I woda ze studni zamkniętej na kłódkę – zabitej deskami. I ziemia, którą się grzebie w ziemi. Razem z domami, wróblami, rakietami, robakami , , I tyle, co czas swoich cząstek. Eon Makropulos. Synchrofazotron REM-ów – inny sen Innych. Thymonidów. - - - Zabiorę im wieczność, a wam pomnożę -- - - - - - - - - - - - - - - - - - wasze potomstwo jak gwiazdy na niebie. Radionuklidzi – tak się mówiło. Bogom podobni naszym, starym. Bogi Demokryta. – że zamieszkali tu między nami na tysiąc tysięcy lat. I nie zaznają, dopóki wieczność im, żadnej granicy ani bezmocy. Tymczasem – że nam nie można zabrać stąd naszych zwierząt, stołu i książek. Ani Telewizora. Ani fortepianu po babce. Ani żadnej rzeczy, która ansza jest. Tym czasem samo (– że zbrakło ____________________________ słowa? Życie… Życie…. Ale cóż, życie – kontur zanika – barowej Lucy fałszują wszystkie czasowniki).
Kogo brać najpierw? Tego, co nic nie mówi.
II Świetlidom (litania) Wieżo z Kości Sarkofagu - StalArko nad Zorzą Gamma - Antyszwajcarska Gwardio Lokautu - Wedeto Nieziemskiej Reprezentacji - Trzeszcząca Karabinerio Blokad - Sło - a w majaku dozymetrysty ziemia obdarta chodzi i żarzy się od środka. Powiesz im potem jak trzeszczy zielony automat palby, kiedy się idzie do psów i łoszy. Kiedy się idzie do wody i powietrza, chmury i wiatru – po liniach fali – do drzew i Obcych. Do dywersantów . . To teraz, życie – samo zostajesz. Potem literatura. Ludzie odchodzą, a ziemia kręci się jak puste kadry po dusz - -eee. Proch i powietrze za blokadą. Trzęsawisko jagód czarnych jak bitum. Grzyb z głową kota – kontur nowej Pompei. W odwodach oczy człowieka – ekrany mogilników. Płuca jak gwiaździste niebo. (albo) Zakopywaliśmy las. Kawałek po kawałku. Do celofanu
i do ziemi. Drozd z góry śpiewał morzu much. Modliły się ciemne oczy zwierzęcia. Powiesz im, jak mnie zabierał żywego do grobu. Zarzucił żelbetonem. I nie wystawię już więcej drugiego policzka.
III I teraz piece przypominają ptasie gniazda – Nadieżda czeka na ludzi. Wprawdzie tu czeka nielegalnie – samolot warczy, a zwierz ucieka na dźwięk ludzkiego głosu. Lis tylko chodzi, do kur się łasi. Wściekły? Nie może patrzeć na wodę. Trzeba wystawić wiadro na dwór i już nie trzeba się bać lisa. Woda – nie krew ani ziemia. Nadieżda czeka na ludzi. Powiesz im potem jak krzyczą dzikie gęsi. Czy to łabędzie? – Za jedno – znaczy, że wiosna idzie! Pora na zasiew. Tymczasem naszym zwierzętom włosy rosły do ziemi. Smarki wisiały im do ziemi. Papier i szmaty, i szkło – wszystko jadły. Łatwo je było karmić.
IV I wtedy przyszło – by je rozpoznać. Ale siebie nie widziało – pisane temu, co znane i nieznane. Co można znieść. A wszystko to, co bezimienne – znaczy, że niezmierzone ---------------------------- Słowo opaczne. Lustro asymptot – kontur wieczności = Świat się zobaczył cały. Jak żywy. Tyle, że inne ono, to życie. Nie pachnie jabłoń ani bez. Jak oniemiałe – w sobie. Niby za szybą, za kamieniem – czai się. I rozrasta w tym zaczajeniu jakby nie widząc niczego wokół. Bo tu do ziemi wszystko rośnie. I ziemia chodzi i proch odmawia – wieczysty kontur przeczuwania. Podwody Tamtej – Innej śmierci pisane było, co można znieść. W co wierzyć, kiedy się staje. Kiedy się staje samemu i smutnym, słyszy się żywych i umarłych. I robi się pomiary. I ogląda te - Od nowa. Od-boga Światłosiły. Wojna u podstaw – potem praca: liter_ obiektyw_ res Ta _ z \ Thalassa… Thalassa… --------------------------------------------------
V Zinajda czeka na ludzi. Kolorem dusze nazywa i śmierć – żeby łatwa była do rozpoznania. Niechby jeszcze znajoma. Taką ma nadzieję. Znajdziecie mnie w ziemi, pod korzeniami. Wiosna. Mówi się: wiosna to pora na zasiew. Koło, którym złamano ognistego ptaka, wkluło się w gnój rzucony na piasek i teraz piece przypominają ptasie gniazda. _____________________ Od linii morza, gdzie kotwi się nowe Ortsul na Znak – odbije równo jak dzwon
Hashima i pawilony r e t e , a m i h s a H , a m Hashi i pawilony r e t e , a m i z s z s , a m haszszi ilonach w a p w u m r a k o p o ³ Nie wystarczy luźnione z o r , e n œ o n e z r p , e Puste, lekki mi³oœci o ³ y b e i n u t , a m i Hashima, Hash mi³oœci o ³ y b e i n u t , a m Hashima, Hashi eszcz¹ce l e z s ch y cz ³ ó k s ja Worki z jelit perfekcyjne , e w o b m o r y n a ci œ o Dwunast
Hashima, Has hima, ³agodn y kolor zams zu Hashima, Has hima, ³agodn e podniesien ia Wraz z inny mi ofiarami le¿ysz w ³ó¿ ku Zwin¹ ciê s³ u¿by, przepr aszaj¹c za zw ³okê Hashima, H ashima, wy dajesz siê za, wydaje ci siê, ¿e dadz¹ ci t rochê wêgl a, nie ocze kuj¹c wyso kiej zap³a ty Hashima, H ashima, mo dli³am siê nie tymi k oronkami c do boga z o wêgla, w w êglarkach jak w lekt rytmiczne yce musuj¹ pulsowanie cej , mus szam pañski, kr on przemie rrrawêdzie szcza siê z wysi³kie m, na palu by nie us³ szkach wyc ysza³ nas hodzimy ponownie o piekun ro ku drugie niewykszta go ³cony w ko palni w do statecznie Ciemne, Ja sne
Solska Nauczycielka akademicka. Mieszka w Lublinie
Mitte viros qui considerent terram! Taki oto monit (q.v. Księga Liczb i Księga Powtórzonego Prawa) rozpoczyna tę książkę1. A książka nie daje spokoju. Rzecz objętościowo nieduża, 145 stron, w tym apendyks z preambułami: a) konstytucji państw europejskich (nie wszystkich, ale polska jest), b) karty praw podstawowych Unii Europejskiej, c) traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europy. Aha, czyli będziemy trutynować projektowe arengi… Wersja pre-alpha USE? A to ci materiał na zacny stand-up! Open mic & plaudite cives! – tymczasem, choć na kreskę… Bon, acz nie za wiele gorliwości Panowie, jak mawiał Talleyrand. Na razie więc „dogmatkę afektywizmu” darujmy braciom Amerykanom, a tu postawmy na open minds, bo to raczej w tym kierunku. Ale najpierw – bardzo krótka skazka. Oto viris, ci pierwsi, powiedzmy, turyści (z hebr. turu) alias zwiadowcy i posłańcy, którzy mają rozpoznać ziemię obiecaną. Lokalizują tu tymczasem ziemię, powiedzmy, przechodniów. Nazywają ją Europą, a jej teleologię – integracją. Rzut oka na raport jaki sporządzili: [Mówimy tu] o niewielkim, niestety, kontynencie, różnorodnym niczym wieża Babel – bogatym i skupiającym bardzo różniące się narody, zamieszkujące terytoria o odmiennej topografii i klimacie, porozumiewające się wieloma językami, odwołujące się do różnych historii (choć dotyczących czasem tych samych wydarzeń). Każdy też zdecydowany jest zachować wszystkie te odrębności. Gdzie więc w całym tym „pomieszaniu” odnaleźć Europę? Po krótkim zastanowieniu podróżnicy [wspomną na] cuda wspólnego rynku europejskiego, dzięki któremu te tak bardzo różniące się narody podobnie się ubierają (w stroje wykonane zazwyczaj w Chinach), używają bardzo podobnych narzędzi i wyposażenia (wykonanego w Japonii, na Tajwanie lub w Korei), oglądają te same filmy (nakręcone – o zgrozo! – w Stanach Zjednoczonych) i zasypiają przy podobnych programach telewizyjnych, przerywanych niemal 1 J.H.H. Weiler, Chrześcijańska Europa, Poznań 2003.
identycznymi reklamami (zrealizowanymi – przynajmniej to – w Europie)2.
Cóż, to chyba mniej więcej prawda (jak mawiał Vonnegut), nawet jeżeli niewyczerpująca (jak mawiał Churchill). Bowiem autor raportu to taki przechodzień, który od lat tworzy obraz europejskiej sytuacji („Całe życie studiuję zagadnienie procesu integracji europejskiej”). Kim więc jest ów, tak tu oczekiwany dla swojej pogodnej ironii, posłaniec?
Europejski Łącznik Joseph H.H. Weiler, prawnik konstytucjonalista, założyciel Akademii Prawa Europejskiego, profesor Uniwersytetu we Florencji i Uniwersytetu Harvarda, wykładowca w Kolegium Europejskim Brugia-Natolin. Od 2001 roku sprawuje funkcję dyrektora Global Law School na Uniwersytecie Nowojorskim. Autor Konstytucji Europy (1997) i redaktor wielu prac poświęconych tej tematyce (m. in. wydanej w 2003 roku The European Constitution beyond the State). Bierze czynny udział w tworzeniu struktur UE: jako członek komisji prawnej Parlamentu Europejskiego, przygotowującej traktaty z Maastricht i Amsterdamu oraz doradca Konwentu Europejskiego (opracowującego Kartę Podstawowych Praw Unii Europejskiej i projekt Konstytucji dla Europy). Od 2013 roku pełni też funkcję przewodniczącego Wysokiej Rady European University Institute. W oficjalnej notce nie znajdziemy wzmianki, że profesor Weiler, w dziedzinie prawa określający się jako pozytywista, jest również religijnym Żydem i w tej tradycji wychowuje piątkę swoich dzieci. Pomijając już boży talent zwany wiarą, przyznać trzeba, że to nieczęste łączyć takie opcje światopoglądowe. Wśród swoich zainteresowań znaczące miejsce przeznacza też studiom idei chrześcijaństwa; jego koncepcje filozoficzno-prawne oscylują wokół zagadnień tożsamości i relacji 2 Tamże, s. 19.
z „innymi” (kulturami, stylami życia, systemami etycznymi) oraz problemu wolności i tolerancji. Refleksja moralna i wrażliwość religijna nie wykluczają mu też opcji aksjologicznego pluralizmu, więc za jeden z sukcesów europejskich uważa koncepcję państwa agnostycznego, z zasadą wolności religijnej, ujmowanej w dwumianie od/do. Równość w wolności – od religii i do religii – jest jego zdaniem tym, co czyni Europę europejską, w odniesieniu do arystotelesowskiej formuły jedności w różnorodności. Tak, swego czasu, a ten czas, patrząc rozleglej, ma całkiem długie trwanie, ponad 2500 lat, o tego typu sprawach, w świetle takich figur jak etos, telos, kairos…, Europejczycy sporo dyskutowali. Teraz dyskutują troszkę mniej. Zaś kontekst tej deprywacji zarysowują przesłanki problemu zawartego już w samym tytule książki Weilera: Chrześcijańska Europa. Większość się demokratycznie zgodzi, że tytuł ten mógł wywołać rozmaite resentymenty, zaś w ich odwodach: a) znudzenie (znowu dogmaty & kassandryzmy – wiara to wasza prywatna sprawa, a my chcemy trochę spokoju po robocie!); b) dezaprobata (nowa indoktrynacja ku nietolerancji w wielokulturowej Europie?); c) zdziwienie (ortodoksyjny mozaista roztrząsa chrześcijaństwo – co on nam takiego powie?). Mógł i zapewne je wywołał, tyle, że ich widocznym znakiem było powszechne milczenie. Po lekturze książki (a czyta się świetnie; zwięzłość, dodajmy też lekkość i klarowność, jest siostrą talentu, jak mawiał Czechow), można dojść do wniosku, że reakcja ta jest oczywistym przejawem ukazanego w nim problemu. Jakiego? Otóż w procesie tworzenia modum vivendi Europy, również w obszarze prawa europejskiego, mamy okazję być świadkami (nie?)spodziewanych faktów, które nie napawają nadmiernym optymizmem. Mowa tu choćby o sporach wokół projektu Konstytucji dla Europy i kwestii francuskich chust (ustawa o zakazie używania symboliki religijnej w szkołach, sprokurowana „francuską bitwą o muzułmańskie chusty”). To już zdarzenia-symbole, w świetle których formuła: „konstytucyjny imperializm czy
wielokulturowość” wskazuje ukonkretniony wątek dyskursu. A dotyczy on w pierwszym rzędzie nieuwzględnienia w preambule projektu Konstytucji dla Europy i Karty Podstawowych Praw Unii Europejskiej, odwołania do chrześcijaństwa3. O tym, że Weiler stoi na stanowisku przeciwnym wobec decyzji Konwentu tworzącego te akty świadczy chociażby ten fragment: Amerykanie mówią o murze oddzielającym Kościół i państwo. Mur ten narzuciła amerykańska konstytucja, wyznawcy różnych religii chcą go jednak zburzyć. Tutaj, sądząc po literaturze unijnej i na temat Unii Europejskiej, mamy do czynienia z murem, który stawiamy sobie sami4.
Proponuje więc pewien model krytyki relacji państwa i religii w ogólności, a Europy i chrześcijaństwa w szczególności, tym bardziej, że pracę nad nim rozpoczyna długo przed wydarzeniami, które stały się tu głównym punktem odniesienia5. Nie będziemy tu wszakże epatowani ewangelizacyjno-misyjną apelacją o uznanie chrześcijaństwa za religię oficjalną Unii Europejskiej. „Książka ta jest solidnie zakorzeniona we wspólnym dziedzictwie Europy, które odrzuca wszelką formę teokratycznego przymusu”, gwarantuje jednak religii miejsce równoprawne wobec świeckich form życia społecznego. Konstytucyjne dziedzictwo, stanowiące jedną z obietnic Europy, „nie kłóci się więc z francuską czy włoską tradycją państwa świeckiego”6. Nie 3 18 czerwca 2004 na szczycie Rady Europejskiej w Brukseli przywódcy 25 państw członkowskich parafowali traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy; w zapisie preambuły tego dokumentu nie ma odwołania do korzeni chrześcijańskich Europy. 4 J. Weiler, s. 24. 5 Więc posiada też jej autor sztukę antycypacji – owej cnoty sprawiedliwych klerków, o która apelował Frederico Mayor w Przyszłości świata „Antycypacja jest sztuka wyrażania pragnień. Jest sztuka przekształcania wyobraźni w historię, a to poprzez określenie konkretnej skali projektów, programów i działań. W tym sensie unika pułapek zarówno utopii, jak i cynizmu. Jest wizją i pamięcią przyszłości”. F. Mayor, Przyszłość świata, Warszawa 2001, s. 32. 6 J. Weiler, s. 9.
przeczą jej tym bardziej propozycje bronione w tym eseju. Pierwsza z nich dotyczy tzw. tożsamości europejskiej na kanwie debaty konstytucyjnej i antynomii jaką powoduje brak uznania roli chrześcijaństwa w jej kształtowaniu, roli historycznie rzecz biorąc, kluczowej. Przypomnijmy tu choćby doktrynalne korzenie idei wolności, równości, solidarności, a przede wszystkim koncepcję osoby i porównajmy z ewidentnie transponującym je tekstem preambuły Konstytucji. Druga propozycja suponuje, iż w konstytucyjnym aspekcie odwołanie się do Boga i chrześcijaństwa jest nieodzowne, jeżeli nie chcemy złamać zasady mówiącej, że preambuła konstytucji transnarodowej odzwierciedla treści konstytucji narodowych. Empiryczny dowód? Wystarczy sięgnąć po treści preambuł konstytucji państw europejskich – religijne odwołania są obecne w większości z nich. Nasuwa się więc przypuszczenie, że za odmową włączenia terminów: „Bóg” i „chrześcijaństwo” przemawiają dyskretniejsze powody (przecież wytrawni prawnicy Konwentu wiedzą, jak przez enumeratio simplex laicką treść konstytucji francuskiej zastawia się na zasadzie pars pro toto). W co tu jest grane? Otóż jeśli w dyskusji na temat własnej tożsamości właśnie słowa «chrześcijanie» oraz «chrześcijaństwo» stały się tabu, Europa jest in denial – w sytuacji «wyparcia». Jest to wyparcie zasmucające, ponieważ jeszcze raz ujawnia […] szerszą tendencję obecną w procesie budowania przez Europę jej własnego publicznego etosu, tendencję do unikania tego co trudne, na korzyść powierzchownej i upraszczającej retoryki. Rezygnacja z dyskusji o chrześcijaństwie oznacza także rezygnację z próby zmierzenia się z przeszłością Europy. Europa nie powinna stać się sposobem uciekania od przeszłości, ani tej chwalebnej, ani tej godnej pożałowania; ani też unikania problemu naszej złożonej i pełnej sprzeczności tożsamości7.
7 Tamże, s. 11.
Problemu tożsamości dotyczy też sprawa traktowania Kościoła Katolickiego jako reprezentacyjnego dla chrześcijaństwa. Ale Weiler już na wstępie deklaruje przyjęcie takiego założenia. Nie chodzi mu jednak o przewagę ilościową, ale o przesłanki doktrynalne: Współczesny Kościół usiłuje przecież znaleźć swoje miejsce w świecie właśnie w relacji do innych religii […] zgadzam się z tymi, którzy uważają – w świetle takich encyklik, jak Redemptoris
Missio, Centessimus Annus, Fides et ratio – że posoborowy Kościół przyjął, jak się wydaje, w swojej nauce o państwie i społeczeństwie obywatelskim takie wartości jak wolność, państwo prawa i demokracja. I uczynił to w sposób, który niezmiennie uprzywilejowuje godność osoby, co pozwala przezwyciężyć ograniczenia i patologie współczesności8 .
Na powierzchni doświadczenia Patologie współczesności? Nie są one zapewne odkryciem naszych czasów i specjalnością naszej przestrzeni. Nie zajmujemy się też tu prawnopolitycznym wymiarem UE z typową krótkoterminowością kolejnych form strukturyzacji (które stają się nieaktualne zanim na dobre zdołały się zaktualizować, q.v. osobliwy los Traktatu Nicejskiego). Idźmy więc dalej za naszym turystą, który zoczy zaraz status quo ante: Europa wciąż stanowi przestrzeń, gdzie są miejsca dla symboli-suflerów starego horyzontu odniesień – ze starymi obietnicami w tle. Cytowany na początku fragment raportu uwydatnia jedną z nich: otwartość na wpływy w sprzężeniu z chęcią poznania. W preambule Konstytucji dla Europy zawiera to pierwsze zdanie: Świadomi tego, że Europa jest kontynentem, który zrodził cywilizację, że jej mieszkańcy, którzy kolejnymi falami napływali od 8
Tamże, s. 10, 53.
zarania dziejów, rozwijali stopniowo wartości stojące u podstaw humanizmu, takie jak równość ludzi, wolność i poszanowanie dla rozumu […]9.
W obszarze doświadczeniamamy dziś materialne i (rzadziej) duchowe przejawy różnorodności stylów, które paradoksalnie stanowią czynnik „rozpuszczający” odmienność w globalnej masie. Niemniej, Europa obiecała „onegdaj”, że istnieć będzie w tym świecie jako twórczy agens, eksponuje więc świadectwa tego, co stanowiło o jej specyfice. Wśród tych eksponatów znajdujemy więc stare księgi kultywowane na starych uniwersytetach, dzieła kultury utrwalane w zabytkach i pomnikach, miejsca kultu sacrum i sztuki, nekropolie… Wydaje się, że nie bardzo nam się chce pozbawiać obywatelstwa archetypicznych figur kultury europejskiej (są nimi, przypomnijmy, antyczna triada & świadomość sacrum), które stanowią o jej istnieniu w ogóle. Analogicznie, demokracja nie ma sensu bez figury demos, a liberalna republika bez zasady równości w wolności, która chroni mniejszość przed silniejszą w demokracji większością. Lecz tożsamość zakłada też odrębność, która jednocześnie otwiera na innych; bez tego nie ma sensu pojęcie Europy pretendującej do stanowienia wspólnoty opartej na ideałach tolerancji poszukującej, która stanowi rdzeń otwartości. Dlatego też celem jej integracji jest stworzenie miejsce dla modelu państwa agnostycznego, z naczelną zasadą neutralności, zgodnie z którą nie może być ono rzecznikiem żadnej ze stron sporu religijnego, czy też sporu między wyznawcami a niewierzącymi (w świetle, powtórzmy, prawa każdej jednostki do wolności religijnej, ale i prawa do wolności od religii). Fakt, że w przestrzeni tej, wśród nader licznych świadectw pamięci, gros stanowią obiekty kultury chrześcijańskiej, której 9 [tłumaczenie na podstawie wersji roboczej wykonanej w Biurze Studiów i Ekspertyz Kancelarii Sejmu RP – poprawione przez W. Micherę]. Patrz: Apendyks, [w:] J. Weiler, s. 141-142.
wpływ na dzieje cywilizacji tworzonej przez Europę jest trudny do zakwestionowania. Otaczają nas wszędzie liczne tego dowody: w architekturze, w muzyce (przede wszystkim klasycznej), w sztukach plastycznych, a także w literaturze i poezji […] Historyczna dominacja wpływów chrześcijańskich wyraziła się zresztą w sposób dialektyczny, znaczna bowiem część sztuki niechrześcijańskiej powstała w opozycji do dominującego nurtu i jest z nim nierozerwalnie powiązana. Poza tym kontekstem byłaby wręcz niezrozumiała. Jest to prawda jeszcze oczywistsza w sferze kultury politycznej, w sferze idei i wartości10.
Zona: (post?)Europa Zona transgresji via transwersalne sfery gęstych opisów, ale też obszar kataklizmów spisanych przez historię, kiedy w imię szczytnych idei realizuje się technologie zagłady, a podpalacze przebierają się świętych Mikołajów, po których powtarza się znowu dialektyczne farewell poezjo… W tej zonie stawia się jednak na powinność świadectwa. Na znaki pamięci przeszłości, ale i pamięci przyszłości zawartej w na nowo odczytywanych obietnicach. Te ostatnie, zapisane w preambule Karty Praw Podstawowych uświadamiać mają mieszkańcom kontynentu ich europejską identyfikację – w wymiarze pragmatycznym europejskiego obywatelstwa. Jako obywatele nie utożsamiamy się z unią monetarną, albo wspólną polityką rolną, czy hybrydową strukturą prawa i instytucji z mało czytelną mapą biuro-sieci. Chodzi raczej o prawa obywatelskie, a ściślej o to, co za nimi stoi, czyli wartości. „Dzięki Karcie – mówili jej zwolennicy – prawa te stałyby się oczywiste dla każdego, a nie tylko dla zakurzonych jurystów. Karta jest więc ważnym symbolem stanowiącym przeciwwagę dla euro i całej europejskiej sfery ekonomicznej, częścią konstytucyjnego obrazu integracji europejskiej, który ma 10 J. Weiler, s. 20 –1.
znaczny udział w rozumieniu Europy jako wspólnoty wartości, a zatem w wyrażeniu ludzkiej tożsamości Starego Kontynentu”11. Ten aspekt stanowi przesłankę sformułowania europejskiej konstytucji. Weiler przypomina, że ustawa zasadnicza pełni rolę swoistego depozytu norm i wartości, aksjologicznego fundamentu definiującego daną społeczność, którego zapis znajduje się zazwyczaj w preambule. Horyzont obiecujących odniesień został więc oznaczony12. Wróćmy więc do przestrzeni doświadczenia, bo inaczej, dopatrując się gwiaździstego nieba, zrazu wpadniemy do studni rozczarowań. Europa jako idea i ideał to coś więcej niż tylko interesy lub koalicja interesów wspólnego rynku. Europa oznacza także zaangażowanie w realizację czegoś więcej niż minimalny zestaw powszechnych wartości, jak to wyrażono w Europejskiej Konwencji Praw
Człowieka […] Kiedy Europa w preambule do nowej konstytucji stwierdza, że chce: «podążać tą drogą cywilizacji, postępu i dobrobytu, dla dobra wszystkich jej mieszkańców, łącznie z najsłabszymi i najbardziej poszkodowanymi» wyraża tym samym nadzieję i pragnienie bycia wspólnotą etyczną. Niezwykle szlachetna to nadzieja i szlachetne pragnienie. Europa zakłada swoją odrębność, tożsamość, którą da się precyzyjnie wyrazić w słowniku wspólnoty etycznej. Europa potrzebuje jednak także historii, potrzebuje uznania własnej historii13. 11 Tamże, s. 26. 12 Patrz: Apendyks, [w:] J. Weiler, s. 141-142. [świadectwo dane tradycji i odwołanie do greckich korzeni poprzez wstępny cytat z Tukidydesa, określający nasz ustrój jako demokratyczny; świadectwo dane fundującym naszą kulturę wartościom stojącym u podstaw humanizmu, i gruntujących uznanie nadrzędnej roli osoby ludzkiej w dyskursach społecznych; uznanie obowiązku ich kultywowania i przekazywania; obietnica dalszego jednoczenia tą drogą dla pokoju, postępu i dobrobytu wszystkich mieszkańców, zwłaszcza najbardziej pokrzywdzonych; pragnienie utrwalania etosu otwartości i solidarności i w tej optyce uczestniczenia w budowaniu globalnego modus vivendi; wreszcie postulatywne zdefiniowanie europejskiego marzeniaczyli integracji dla wspólnego budowania obszaru ludzkiej nadziei]. 13 Tamże, s. 21-22.
W preambule parafowanego 18 czerwca 2004 traktatu konstytucyjnego brak odniesienia do chrześcijaństwa jako dziedzictwa historycznego i kulturowego filaru Europy. Weiler dostrzega sprzeczność tej decyzji z deklaracjami etyki pamięci i zakłamanie historii, w imię opacznie pojętej zasady neutralności, którą ujednoznacznia się z laickością. Rzecz w tym, że brak tego zapisu wskazuje na zjawisko, które nazwijmy, zgodnie z intencją Weilera, gettyzacją chrześcijaństwa w Europie. Pseudopragmatyczny argument głoszący, iż zapis ów jest politycznie sprawą drugorzędną, potwierdza wzmiankowane wyżej zjawisko. Drugim symptomem jest status jaki posiada Unia Europejska w świadomości Europejczyków. Językowy czujnik stanowią tu określenia zastępujące miano „wspólnoty” (o ile w ogóle zagościło ono w słowniku przeciętnego Europejczyka): „ue” lub „bruksela”. Czy dostrzegamy potrzebę podjęcia tych zagadnień? Pryzmat dyskusji konstytucyjnej w formie prezentowanej przez Weilera, stanowi tu stosowne oparcie. Naświetla bowiem i ucieczkę od wartości writ large i luki w elementarnej wiedzy o podstawach doktryny chrześcijańskiej, i status religii w dyskursach integracyjnych. Czy rozumiemy, że są to realne problemy, przed jakimi stoi Europa? Być może rozumiemy, ale niekoniecznie mamy chwalebnie wolną wolę to dostrzec.
Mitte viros qui considerent! Wyślijcie takich, co nie stronią od aksjologii; eksplorują wszakże przestrzeń obiektów wpisanych w zakres obietnicy: demokracji, praw człowieka, pamięci historycznej i kulturowego dziedzictwa. W jakimś momencie natkną się jednak na coś skrywanego i wstydliwego jak „domowy skandal” i nazwą to „chrześcijańskim gettem” o podwójnych murach. Próba ustalenia przyczyn zjawiska i obalanie przesłanek jego legitymacji, stanowić będzie pierwszy krok w burzeniu jego murów zewnętrznych – modus podaje Weiler na swym dyskursywnym plateau.
„Argument konstytucyjny” wyjaśnia na czym polegała taktyka członków Konwentu. „Subtelny trik”, przerzucający dowodowy onus probandi na „winowajcę” czyli rzeczników odwołania do kategorii Boga i chrześcijaństwa w zapisie preambuł obu aktów europejskich. Trik ów wspierał się przesłanką laickiego charakteru prawa konstytucyjnego. Weiler określa ten argument mianem „błędu optycznego”, uwypuklając fałszywe jego założenia. Po pierwsze więc, utożsamienie laickości z neutralnością i orwellowski moment preferencji dla rozwiązań równiejszych, czyli tych o laickim charakterze. Zwróćmy uwagę na „ironiczne momenty” w tekście preambuły konstytucji europejskiej, zwłaszcza na niespójność w ulokowaniu tam terminu „religia” jako inspiracji dla prima facie personalistycznego charakteru tekstu. „Religia” a wykluczenie słów: „Bóg” i „tradycja judeochrześcijańska”, jest znamienne, gdyż można w konsekwencji religię oddzielić już nie tylko od państwa, ale od kultury i humanizmu w ogóle14. Jeśli tradycję „humanistyczną” rozumiemy jako model niereligijnego widzenia świata, skoro „humanizm” można zinterpretować jako przeciwieństwo religii, to czy dopuszczalny jest zatem wniosek, że religia nie ma nic wspólnego z równością, wolnością i szacunkiem dla rozumu? Z pewnością jest to zachęta, byśmy tak właśnie pomyśleli: że religia jest tym wartościom niechętna, a sprzyja nierówności, podporządkowaniu i pogardzie dla rozumu. Cień
14 Dodajmy jeszcze, że w szlachetnym zestawie wartości humanistycznych, zapisanych w rzeczonej preambule, mamy „wolność, równość i poszanowanie dla rozumu”. Czy rewolucyjna ikona oświecenia nie brzmiała jednak trochę inaczej? To ciekawe, tym bardziej, że kojarzone jak najsłuszniej z myślą chrześcijańską braterstwo zastąpiono przykazaniem racjonalizmu …[…] Przyjmujemy tak bezkrytycznie, że oddzielenie dyskursu religijnego od filozofii humanizmu zakorzenione jest w tradycji oświeceniowej, z której wywodzi się także idea humanizmu w dzisiejszym rozumieniu tego (bardzo wieloznacznego zresztą) słowa. Myślę jednak, że nadszedł już czas tematyzacji przesądu przeciwstawiającego oświecenie tradycji chrześcijańskiej, tym bardziej, ze jest on traktowany wręcz dogmatycznie – to nie na dzisiejsze czasy!
takiego przesądu, nawet jeżeli nie został on wypowiedziany świadomie, jest wyraźnie wyczuwalny15.
Nie chodzi tu już o intencje polityków podpisujących projekt konstytucyjny ani o to czy podjęli decyzję ze względu na argumentację członków Konwentu, ale o uświadomienie sobie absurdalności tej sytuacji. Polega ona na tym, że nieuwzględnienie rzekomo drugorzędnego postulatu w imię kompromisu ponad podziałami i umocnienia europejskiej integracji dzięki posiadaniu własnej konstytucji, owym intencjom w gruncie rzeczy zaprzecza. Poza retoryką historyczną, która nieustannie pobrzmiewa w tekście preambuły (jaka stoi za tym logika, że deklarując świadomość historii i pamięć własnych korzeni, wykreśla się chrześcijaństwo – oczywistą tu dominantę w kulturze europejskiej?), mamy jeszcze repozytorium konstytucji krajowych, instancyjne exemplum a contrario (wobec „polityki laickości”, której zawdzięczamy nieobecność rzeczonego odwołania w przyjętej przez 25 decydentów wersji konstytucji). Symbolika preambuły przyswajająca sobie włoską czy francuską świeckość oznacza automatycznie negację angielskiej, greckiej lub niemieckiej wrażliwości konstytucyjnej [które znajdują miejsce dla odniesień do Boga, chrześcijaństwa, Kościoła (resp. kościołów)]. Przyjęcie pluralistycznej retoryki, a jednocześnie prowadzenie imperialistycznej polityki konstytucyjnej na płaszczyźnie politycznej jest niemożliwe, a na konstytucyjnej niedopuszczalne. To nie jest Europa16.
15 J. Weiler, s. 72. Interesujące byłoby jednak skonfrontowanie „konwentulatorów” z myślą np. św. Augustyna (program zawarty w formule credo ut intelligam) lub Anzelma z Canterbury (przypomnijmy, że pierwotny tytuł jego Proslogionu brzmiał: Fides quaerens intellectum), a zatem w stronę sporu dialektyków z antydialektykami, z wyszczególnieniem myśli scholarchów z Chartres. A włoscy humaniści? Ale dla tej konfrontacji trzeba mieć czas i umieć przeczytać te elementarze europejskiej kultury. 16 Tamże, s. 41
Wydawało się, że to taka niemożność przełamania politycznego pata w dyspucie między obrażoną wrażliwością laicką, a obrażoną wrażliwością religijną. W obliczu postawy decydentów (Polska jako jedyna postulowała włączenie zapisu), trafniej mówić tu o jakimś mentalnym zacięciu. „Skandal wykluczenia” wykoślawiającego ideę państwa agnostycznego świadczy o nierozumieniu pragmatycznego znaczenia głoszonej wszem i wobec woli tolerancji i pluralizmu, które mamy w idei prawa pozytywnego17. Nie można tu pozostać obojętnym na głębsze przyczyny europejskiego byciaw odwrocie; ich nazwanie jest nieodzowne dla samej problematyzacji tej kondycji, a więc i dla pragmatycznej świadomości możliwych jej skutków.
Ex-kurs W stronę innych, co zresztą częściowo odkrywa mechanizm „pseudo-wrażliwości” na odmienność kulturową. Jej konsekwencją jest imputowanie przedstawicielom innych wyznań „alergii na Kościół”, w przekonaniu o jego nieustającym prozelityzmie i obraźliwym epatowaniu „jedyną prawdą”. A przecież nawet dla Kościoła Katolickiego nie do pomyślenia jest dziś uczynienie z religii chrześcijańskiej wszechpanującej 17 Bez znaczenia jest już stwierdzenie Weilera, że wola ta znalazła swój dobry przykład w preambule konstytucji polskiej. „I jest to wybór w pełni zgodny z duchem europejskim: nie chodzi o „neutralność” wykluczającą obydwie opcje, lecz o tolerancyjny pluralizm obejmujący obie te opcje […] Nie twierdzę, ze preambuła do konstytucji europejskiej powinna dokładnie odtwarzać tekst polski, lecz że może go wziąć pod uwagę jako dobre rozwiązanie, lepiej odzwierciedlające europejski pluralizm konstytucyjny niż tekst zaproponowany przez Konwent”. Przypomnijmy zatem ten fragment: „W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczpospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski […]”.
doktryny i traktowanie nie-chrześcijan jako obywateli drugiej kategorii (a to jedynie mogłoby uzasadniać obawy wyznawców innych religii). Przypomnijmy, że francuskie muzułmanki nie buntowały się przeciw „Kościołowi”, którego we Francji już nie ma, lecz przeciwko państwu! Argumentujący raczej własną, dość zaciętą małostkowość projektują na owych innych, zaprzeczając (i to jest autentycznie obraźliwe), iż zdolni są otworzyć się na chrześcijańskie pierwiastki ich europejskości. Myśl nieco skomplikowana? Żydowski Europejczyk, którego europejskość zawiera elementy kultury chrześcijańskiej? Żydowski dominikanin, którego chrześcijańskość zawiera hebrajskie elementy kulturowe? Czasami samo życie przynosi najlepsze wyjaśnienia. Postawcie się na moim miejscu. Pomyślcie o wychowaniu moich dzieci […] Kiedy więc zabieramy je na koncert, czy powinny zatykać sobie uszy, gdy grany jest Mesjasz Haendla albo Pasja według
św. Mateusza Bacha? Czy w galerii Uffizi powinny zasłonić oczy przed Madonną w chwale Giotta lub niezliczonymi Madonnami z dzieciątkiem? Czy powinniśmy z ich powodu umieścić Braci
Karamazow na indeksie ksiąg zakazanych? A może powinniśmy je raczej uczyć, że w politycznym i kulturalnym rozwoju tej wielkiej cywilizacji, która jest także ich dziedzictwem, chrześcijaństwo odegrało fundamentalną rolę? Czy ucząc je historii Europy, mamy cenzurować chrześcijaństwo? Wyprawy krzyżowe? Wygnanie Żydów z Hiszpanii? Innej rady nie ma. Przeczenie temu, że w ich europejskości ważne jest chrześcijańskie podłoże kulturowe, byłoby czymś sztucznym18.
„Chrystofobia” europejskiego fin-de-siecle’u i mury wewnętrzne „chrześcijańskiego getta” wskazują wg Weilera na winę chrześcijan w osobliwej auto-gettyzacji, uwyraźniając główną przyczynę owej „fobii na chrześcijaństwo” w Europie. Jednym z nich jest unikanie dyskusji nad utożsamianiem kultury za18 J. Weiler, s. 60-61.
chodniej z chrześcijaństwem, a kościoła z korporacją, która za pomocą ewangelizującego słownika z zasady dąży do władzy i utrwalania strefy wpływów. Czy chodzi tu tylko o nadzwyczajną żywotność rycerzy europejskich campusów a.d. 1968? Europejska laickość zachowała pewnie rysy podstarzałych dziś (ale dobrze zakonserwowanych) maitres á penser, a wiara w tzw. kompetytywną kulturę polityczną usprawiedliwiać ma opór wobec religii; normalny to przecież odruch polityczny w zakresie normalnego stylu rządzenia19. Najbardziej znamienny jest jednak stosunek samych chrześcijan do swojego zwierzchnika: kultowe traktowanie ikony papieża-ojca, a zarazem ignorowanie jego nauk (plus niechęć wobec jakiejkolwiek pryncypialności etycznej). Mamy więc pewien dylemat (a raczej trylemat): dla liberalniejszych wiernych twarda w czymś postawa kościoła to zdrada Vaticanum II; dla fundamentalistów-integrystów rozmiękczony profil kościoła posoborowego jest zdradą Kościoła rdzennego; dla niezaangażowanych w Kościół (rozpoznawalnych jednak dzięki stwierdzeniom typu: powiem ci całą prawdę o „Kościele”) postawa jego namiestnika stanowi depozyt tradycjonalizmu oraz imperialnych zapędów instytucji (w innej wersji mamy jeszcze opcję: papież ma panować, ale nie rządzić). Mamy wreszcie aspekt prywatny: indywidualizację wiary, sprzężoną często z nieznajomością podstawowych dokumentów jej doktryny oraz aspekt społeczny: aksjomat kształcenia świeckiego. W europejskiej Bildung, we włoskiej liceo, czy francuskiej lycée, podobnie jak w niemieckim Gymnasium przyjęto rodzaj społeczno – kulturowej przesłanki, zakotwiczonej w dziedzictwie Rewolucji Francuskiej; podobnie w zbiorowej świadomości bardzo silnie zakorzenione jest przeświadczenie, że społeczny i naukowy postęp dokonał się nie tylko za sprawą tej przesłanki, ale
19 Trudno się dziwić więc, że „chrześcijaństwo kojarzone z prawicą (choć chrześcijanie mają częściej poglądy lewicowe), postrzegane jest niemal jako rywal polityczny, któremu należy się przeciwstawić”. Tamże, s. 66.
jest wręcz zdobyczą uzyskaną dzięki przeciwstawieniu się Kościołowi. Także wielu wierzących przyswoiło sobie tę ideę i żyje z poczuciem sprzeczności swej wiary ze świadomością historyczno – kulturową: to wewnętrzne pęknięcie jest jednym z najbardziej symptomatycznych aspektów modernizmu i postmodernizmu20.
Przy okazji spójrzmy na nową mapę naszych „odwiecznych wolnościowych instytucji”, a zobaczymy rzecz osobliwą: podział na „Uniwersytety” i „Wolne Uniwersytety”. Druga nazwa jest, przyznajmy, równie intrygująca jak np. formuła „wartości aksjologiczne”, pójdźmy więc za naszym przewodnikiem i w tę stronę. Dowiadujemy się dwóch rzeczy: niekiedy „wolny” oznacza „niechrześcijański” (względnie „niekatolicki”) i na tym szyldzie praktycznie sprawa się kończy; tradycyjna autonomia uwzględnia też inne możliwości, także te passé. Sprawa komplikuje się wtedy, kiedy profesorowie, w zamian za możliwość objęcia fakultetu, sygnować muszą tzw. „Deklarację Wolnych Badań”, zobowiązującą do „odrzucenia wszelkich autorytetów na polu intelektualnym, filozoficznym moralnym, podobnie jak i odrzucenia wszelkiej prawdy objawionej”21. Pomijamy kwestię obecnej kondycji uniwersytetów, zaznaczmy jedynie, że „lojalka” ta pochodzi z roku 2003 (a nie np. 1803) i znaczy co najmniej tyle: nasi zaangażowani w teraźniejszość postklerkowie, „by pokazać swoją bona fides «wolnomyślicieli», usuwając ze swojej «zawodowej» twórczości intelektualnej jakąkolwiek refleksję, pogląd lub wrażliwość religijną […] wkraczając do świątyni Wiedzy, pozostawiają Kościół i kościół na jej progu”22. Jest jednak zastanawiające, że tak usilnie nie dostrzega się niebezpieczeństwa dla wolności badań i rzetelności ich wyników (nie mówiąc już o obiektywności kryteriów akademickich) w dogmatycznie pojmowanej ideologii zarówno religijnej jak i laickiej; kto 20 Tamże, s. 67. 21 Zob. tamże, s. 74. 22 Tamże, s. 75.
wie, czy pomylenie neutralności z dogmatyczną laickością nie wyszło właśnie z „Wolnych Uniwersytetów”? Tym samym „chrystofobia”, w połączeniu z „prawnym imperializmem” suponując laicki charakter nie tylko tradycji prawnej, ale i kultury europejskiej tout court, stawia pod znakiem zapytania nie tylko obietnice pisane w preambułach omawianych tu dokumentów, ale i obracaną wciąż na różne strony kwestię tożsamości europejskiej, którą wyznaczają przecież wielowyznaniowość i przeświadczenie o sensie kultywowania własnych korzeni. Z pewnością jest tak, jak stwierdza Weiler, iż Europa w której Żydzi stanowią personae non gratae to Europa przegrana. Niemniej jednak, zgodziłby się chyba również z tym, że Europa gettyzująca chrześcijaństwo i jego dyskursy – to żadna Europa23.
Odmurowywanie Pierwszym krokiem byłoby uświadomienie sobie i nie sobie, że głos chrześcijaństwa wzbogacić może, a właściwie zainicjować od nowa, europejski dyskurs humanizmu. Oburzeni i zgorszeni mogą tu wolnościowo iść do swoją drogą, zaciekawieni odnajdą konkretyzację tego postulatu w części drugiej i trzeciej raportu Weilera: „Europa proponuje” poprzez „Prawodawstwo europejskie”, aby rozpoznać „Rzeczy nowe” i nowy sens formuły „Duchowość europejska”. Dążyć więc do zburzenia murów wewnętrznych, mentalnych, poprzez przypominanie samym chrześcijanom o przesłaniu ich doktryny. Postulaty: „Europa i chrześcijaństwo – Rules of engagement” oraz „Chrześcijański opis dziejów integracji europejskiej” stanowią też rodzaj apelu o wszczęcie zespołowych badań porównawczych. Zakładają 23 Co bowiem mamy dziś w zamian? Historyczne amnezje, pustą retorykę polityków, zakładającą zidiocenie odbiorców – wyborców, ideologię skuteczności, upostaciowioną w jaskiniowym egoizmie – „wyrwać co się da i w nogi” (ucieczkę tę nazywa się czasem „wolnością negatywną”), a z drugiej strony szerokofalowy sąd nad Pasją Gibsona i merkantylne odrodzenie (nie pierwsze i nie ostatnie) jakiejś karykaturalnej neoodpustowości (czy dostaliście wtedy Państwo te gwoździe?)
przy tym, że chrześcijanie mają tu do powiedzenia rzeczy o znaczeniu zasadniczym, a przede wszystkim potencjalny wpływ na zmianę optyki i skierowanie dyskursu na inne tory – czy nazwiemy je duchowymi, teleologicznymi, czy etycznymi (wszystko to znajduje się w retoryce preambuły konstytucji europejskiej) – ku przestrzeni autentycznie ponad podziałami, aby odkryć przynajmniej, czy takowa istnieje. Wybór encykliki Redemptoris missio (1990) nie musi gorszyć, mimo mocno eklezjalnego jej charakteru; kwestię tę zresztą Weiler należycie uwypukla, aby w błyskotliwej wolcie odkryć głębszy jej wymiar. Oryginalna (w optyce levinasowskiej idei spotkania) interpretacja jest przykładem tego, jak można na nowo odczytać symbolikę konstytucjonalizmu europejskiego. Znakomicie uchwycony „moment przejścia” od bezkompromisowego uznania „Prawdy” do potwierdzenia własnej tożsamości i niezbędnej dla tego potwierdzenia inności tego drugiego (który ową „Prawdę” może odrzucić), stanowi pierwszy biegun kulminacyjnego momentu dyskursu encykliki – oparty na wyznacznikach „odmienności i nakazu tolerancji”24. Część fascynacji encykliką Redemptoris missio wynika właśnie z tego, że przedstawia ona spotkanie, sposób wejścia w relację z Innymi; z Innym, który stanowi największe zadanie, ponieważ odmienność Innego może oznaczać negację tego, co stanowi centralną prawdę mojej własnej tożsamości. Sceptycyzm epistemologiczny i relatywizacja prawdy, typowe dla postmodernizmu, mogłyby się wydawać kuszącym sposobem pokierowania tą relacją: nie istnieje jedyna autentyczna prawda, każdy ma swoją własną. Skoro tak, żyjmy zatem wszyscy razem w miłości i zgodzie25.
24 Prawda, która implikuje, że: „Chrystus jest jedynym pośrednikiem między Bogiem a ludźmi […] Jeśli nie są wykluczone różnego rodzaju i porządku pośrednictwa, to jednak czerpią one znaczenie i wartość wyłącznie za pośrednictwem Chrystusa i nie można ich podejmować jako równoległe i uzupełniające się”, Redemptoris missio, s. 5. 25 Tamże, s. 96-97.
Tolerancja… again Relatywizm? Cóż nowego. Raczej nie to, że w tym widzi szansę dla Europy John Gray, twierdząc, iż jedyne co możemy zrobić, to spokojnie żyć obok siebie, nie przejmując się niemożnością porozumienia na okoliczność nieprzekraczalnej niewspółmierności naszych aksjologii, a modus vivendi mamy już zapewniony.26 Ciekawe tylko, skąd pewność tej pokojowej emergencji, na bazie wynikającej z relatywizmu obojętności? Czy rzeczywiście wąsko-pragmatyczny, minimaksowy model stosunków społecznych, gwarantuje tu powodzenie? Nie jest to jednak wcale bardziej prawdopodobne, że przyjmując taką postawę, nie zaneguję Innego, owszem, może się to wydarzyć nie tylko w sensie zaprzeczenia wyjątkowości jego tożsamości opartej na jego domniemaniu prawdy – ale również w sensie zaprzeczenia (we mnie samym) samej zdolności posiadania przez niego takiej prawdy. Jeszcze raz widzimy, że to, co przedstawiamy jako postawę szacunku, może przemienić się w jego przeciwieństwo27.
Przeciwieństwo szacunku wobec wolności wyboru funduje również, mylona z neutralnością i tolerancją, obojętność, potwierdzana w konsekwencji utratą nie tylko rozeznania co do własnej kondycji w świecie, ale i istnienia innych możliwości, 26 „O projekcie liberalizmu możemy myśleć nie jako o przedsięwzięciu zmierzającym do stworzenia uniwersalnego sposobu życia, ale jako o poszukiwaniu modus vivendi różnych systemów i sposobów życia…warunków koegzystencji różnych moralności…neohobbesowska filozofia modus vivendi dobrze pasuje do współczesnych i przyszłych społeczeństw, w których żyje się na wiele sposobów […] oznacza kontynuację liberalnych dążeń do pokojowej koegzystencji, ale czyni to, porzucając przekonanie o tym, iż jeden sposób życia czy jeden system społeczny może być najlepszy dla wszystkich.” J. Gray, Dwie twarze liberalizmu, Warszawa 2001, s. 218-221. 27 J. Weiler, s. 97.
które (do)określają indywidualność. Dlatego właśnie ”biegunowy moment potwierdzenia „Prawdy”, zawarty w Redemptoris missio, uznaje Weiler za ten „właściwy sposób uznania tożsamości, wyjątkowości Mnie samego i wyjątkowości Innego”28. Jednak sztuka polega na tym, by zbliżyć go do drugiego bieguna, a streszczonego w następujących słowach: Kościół zwraca się do człowieka w pełnym poszanowaniu jego wolności: misja nie uszczupla wolności, ale działa na jej korzyść. Kościół proponuje, niczego nie narzuca: szanuje ludzi i kultury, zatrzymuje się przed sanktuarium sumienia…Osoba ludzka ma prawo do wolności religijnej […] Wszyscy ludzie powinni być wolni od przymusu ze strony czy to poszczególnych ludzi, czy zbiorowisk społecznych i jakiejkolwiek władzy ludzkiej, tak, aby w sprawach religijnych nie przymuszano do działania wbrew jego sumieniu ani nie przeszkadzano mu w działaniu według jego sumienia: prywatnie lub publicznie, w formie indywidualnej lub w łączności z innym29.
Jak to się stało, że kanoniczne wyznanie współczesnego Kościoła Katolickiego harmonizuje z sensem zasady aksjologicznej państwa liberalnego, jest kwestią odrębną, jednak nie można w związku z tym zmuszać apostołów laickości, aby poczytali sobie encykliki. Gorzej jednak, że nie można do tego zmuszać także i chrześcijan, którzy milczą, bo nie mogą mówić, nie mając nic do powiedzenia w kwestii doktryny. A przecież do nich papież kieruje przesłanie dyscypliny tolerancji, przez wyrzekanie się obojętności i uciekania od „Innego”, który faktycznie stanowi wyzwanie dla własnej prawdy chrześcijanina. Tolerancja polega jednak na tym, że akceptuje się możliwość negacji naszego sposobu życia i odmowy uczestnictwa w nim, że nie niszczy się tego, co nas obraża, a raczej powstrzymuje się od narzucania własnych przekonań. Innymi słowy, rezygnuje się z imperatywu św. Augustyna: „zmuszajcie ich, aby weszli przez te drzwi”. 28 Tamże. 29 Redemptoris missio, s. 39, 8. Zob. tamże, s. 94.
Istnieje też drugi wymiar nakazu tolerancji, precyzyjnie uchwycony przez Weilera. Zwróćmy uwagę na odróżnienie „prawdy” (zbawienie przychodzi od Chrystusa) od „Prawdy” (Chrystus wyłącznym pośrednikiem między Bogiem a ludźmi). Odróżnienie usprawiedliwione prawdą wolności człowieka, który może odrzucić „prawdę” i „Prawdę”. A jak wynika z doktryny chrześcijańskiej, tylko człowiek wolny może być podmiotem chrystusowego pośrednictwa i może zostać zbawiony. Pamiętajmy przy tym, że logikę tego rozpoznaje i uznaje ktoś, kto z zasady religijnej samą tę „prawdę” i „Prawdę” musi odrzucić: Jest [nakaz tolerancji] wezwaniem do postępowania w taki sposób, który pozwala potwierdzać własną tożsamość, a w konsekwencji potwierdzać również tożsamość innych. Uznaje ich odmienność – ważną i absolutną tak, jak może być tylko Prawda [Chrystus jedynym Pośrednikiem] – odmienność stanowiącą część samej prawdy, część samej deklaracji, że zbawienie może przyjść jedynie od Jezusa Chrystusa. I jest to również prawda na temat samej prawdy: polega ona na zrozumieniu, że człowiek jest wolny i może odrzucić prawdę; jej narzucanie oznacza zaś jej zanegowanie. Chrześcijanin zatem nie tylko rozpoznaje odmienność Innego, ale i akceptuje i uwewnętrznia konieczną wolność innego, polegającą na prawie powiedzenia Nie. W tym nakazie
wolności, który jest także nakazem tolerancji, zawiera się nieskończona wartość30.
To, co nasz przechodzień proponuje Europie, stanowi próbę przetransponowania normatywnego dyskursu encykliki na grunt konstytucjonalizmu europejskiego, formułując nową kategorię dyscypliny konstytucyjnej w filozofii prawa. Oczywiście legislatywna tolerancja nie stanowi konstytucjonalizmu o charakterze państwowym (z jego zasadą hierarchii prawnej), ponieważ konstytucjonalne podmioty narodowe 30 I. Weiler, s. 100.
Unii nie tworzą federacji państw podporządkowanych nadrzędnym instytucjom, a społeczeństwo Unii Europejskiej nie jest demosem federacyjnym. Na czym więc miałaby polegać ta sui generis nowa jakość ustroju prawnego Europy? Akceptacja tej dyscypliny w sektorach podlegających kompetencji Wspólnoty jest odnawianym przy każdej okazji, niezależnym aktem dobrowolnego podporządkowania się normie, która jest wspólnym przejawem woli innych grup, przejawem innych tożsamości politycznych, innych społeczności […] oznacza
to stworzenie odmiennego typu wspólnoty politycznej, której wyróżniającą cechą jest właśnie zaakceptowanie wiążącego zobowiązania, które rodzi się i pochodzi ze wspólnoty tworzonej przez innych31.
Mamy tu więc rekonstrukcję pewnych wątków z Redemptoris missio dla realizacji europejskich obietnic, na czele z demokracją w przestrzeni publicznej określanej prawami człowieka i budowaniem „szczególnego obszaru ludzkiej nadziei”, jak czytamy w preambule Konstytucji. Jak odnosić się tu do „Innych”, którzy powinni być uznani za współodpowiedzialnych za Europę? Zwróćmy uwagę na społeczność stanowiącą tu rdzenny przykład skomplikowanych relacji, w kontekście przestrzeni egzystencji: to muzułmanie. Wiążemy ich dziś z niepewną przyszłością naszego kontynentu, pamiętając jednak o historycznych konotacjach. W ich świetle nie ulega wątpliwości, że powinni być oni również inicjatorami dyskursów europejskich. Pierwszą kwestią uzyskaną z encykliki jest ponowne skupienie się na celach, a nie tylko sposobach, nawet jeżeli specyfiką procesu integracji jest osobliwie nieprzewidywalny jej charakter, w obliczu którego trudno ustalić synoptyczną mapę odniesień. Dostrzegamy, że dyskurs funkcjonalno-praktyczny nie tworzy mostów ponad podziałami, a my ulegliśmy przekona31 Tamże, s. 110.
niu, że to właśnie cele (czyli wartości) są zasadniczym czynnikiem różnicującym. Warto chyba zweryfikować ów pogląd w świetle tego, co nazywa się przestrzenią duchową (z określenia Jacques’a Delorsa) i wymiarem człowieczeństwa (z określenia Weilera). Odnajdujemy tu również drugie przesłanie płynące z encykliki: swoistą strategię relacyjną, polegającą na zbliżeniu „bieguna” uznania własnej odrębności i poszanowania inności „Innego” do „bieguna” dyscypliny tolerancji. Może w tej formie integralności odbywa się to, co rzeczywiście trudne: autentyczna otwartość via tolerancja poszukująca? […] niezależnie od wyznaczonych granic, które definiują Mnie samego i Innego, żąda się przekroczenia barier i zaakceptowania Innego, zaakceptowania jego odmienności, tak jak samych siebie. Uznana zostaje ludzka godność obcego; istotę Ja ożywia nie tyle eliminowanie pokusy narzucenia swojego wyboru, ale pokora i zdolność uszanowania wyboru Innego. To jest prawdziwy i najtrudniejszy nakaz tolerancji32.
Parę cudów europejskich Przypominając koncepcję tolerancji konstytucyjnej przyjrzyjmy się przesłankom europejskiej integracji, zawartym zarówno w preambule Karty Praw Podstawowych, jak i w preambule Konstytucji dla Europy. Wznieść się ponad stare podziały i w procesie jednoczenia stawiać na przyszłość w świetle wspólnych wartości (q.v. preambuły). A przy okazji w stronę ponadpolitycznych celów integracji: w stronę rzeczy nowych i duchowości europejskiej. Główne jej przesłanie w świetle encykliki Centessimus Annus (1991) przypomina, że Unia Europejska sama w sobie stanowi dziś problem i źródło nowych obaw, a nie, jak było na początku, sposób na ich rozwiązanie. „Rynek europejski” dla „Obywateli jako konsumentów politycznych”; wyrażone w tych frazach diagnozy wskazują na dodatkowe konsekwencje „sukcesu integracji”. 32 Tamże, s. 107.
„Cud pokoju” gruntowany wspólnym rynkiem, w przestrzeni państw narodowych, zaciemniany wizją komunotaryzmu (Europa zbiorowiskiem zamkniętych wspólnot kulturowych). „Cud demokracji” zaciemniany jest przez jej deficyt, w obliczu kurczenia się przestrzeni publicznej wobec narastającej sejmokracji procesu decyzyjnego. Reszty dopełnia zjawisko „regionalizacji na opak”, w którym władza nie decentralizuje się „w dół” (zgodnie z zasadą subsydiarności), lecz ulega swoistej metastazie poprzez rozrastanie struktur („dyskretna” instytucjonalizacja lobbingu). W konsekwencji zmniejsza się „wartość politycznych akcji” zwekslowanych na transnarodowy charakter UE. Jednocześnie następuje delegitymizacja władzy europejskiego demos: Parlament Europejski jest ciałem słabym i nie pełni roli ustawodawczej, funkcjonowanie unijnych instytucji nie podlega więc praktycznie kontroli obywatelskiej, a osłabienie zasady podziału kompetencji alienuje elity decyzyjne. Przy zobojętnieniu obywateli (okazjonalne gromadzonych na referendalnych spędach konsumentów produktów politycznych, preparowanych w kuluarach i przy drzwiach zamkniętych) i korporatyzacji struktury unijnej, deficyt demokracji przekłada się na deficyt wspólnotowości; utożsamianie się Europejczyków z „brukselą” jest przecież żadne. Degeneracja kultury politycznej jest częścią historii demokracji wielu państw członkowskich […] [sygnalizuje ją] wszechobecność w dyskusji politycznej obrazu oraz środków przekazu i elektronicznej informacji; zatarcie granicy między polityką a rozrywką, typowe dla kultury charakteryzującej się kultem medialnych idoli. Inne aspekty to pragmatyzm, który przeważa nad ideologią oraz technokracja i specjalizacja zawodowa, urastające do rangi najwyższych kryteriów prawomocności. Wszystko to – z Unią czy bez Unii Europejskiej – istniałoby i tak. Europa ma jednak swój udział w ich uwydatnieniu, pogłębieniu, a także – co stanowi największe zagrożenie – uczynienia czymś, co wydaje się całkiem zwyczajne, a zatem akceptowalne33. 33 Tamże, s. 127.
Ante portas Technokratopolis – nowa Atlantyda z siecią korporacji w centrum i festynami dla zabawianych obywateli, których „demokratyczny ciężar właściwy” jest taki sam jak wartość „urynkowionych praw człowieka”, którymi hojnie się ich obsypuje. Plus szyld na bramie zaopatrzony w cytat z Peryklesa (słynna mowa pogrzebowa tyrana na cześć Ateńczyków poległych w wojnie peloponeskiej), umieszczony jako motto w nowej konstytucji europejskiej: „Nasz ustrój polityczny […] nazywa się […] demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniejszości” (Tukidydes II, 37). Fasadowość jej instytucji jest aż nadto widoczna, by kwestionować tu „kryzys agory” (z określenia Z. Baumana), rządzonej „polityką niepewności” (tenże), logiką krótkoterminowości demokracji sondażowej i konsumpcyjnej mentalnością rynku… Nasz przewodnik patrzy na Europę, patrzą wraz z nim poszukujący towarzysze, wśród nich też chrześcijanie .. A może, dzięki wrażliwości religijnej zachowują jeszcze nadzieję? Pierwszy krok w rozbieraniu murów technokratopolis został już uczyniony. Jest nim diagnoza stanu i dobre postawienie pytania: „Dlaczego Unia Europejska nie tyle utraciła po prostu swoje wartości duchowe, ile sama stała się prawdziwym źródłem społecznego resentymentu?”34. Dlatego, jak widać, że w świadomości Europejczyków, z przestrzeni wspólnych nadziei stała się tym, co w skrócie symbolizuje miano „brukselskiej ue”. Wydaje się również, że dane nam jest ocenić diagnozę głębszych przyczyn takiego stanu. Jaką godność ma osoba, nawet jeśli od stóp do głów pokryta jest podstawowymi prawami, jeśli nie kontroluje decyzji i procesów normatywnych mających decydujące znaczenie w jej życiu? […] Jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie te argumenty, wyłoni się 34 Tamże, s. 131.
wizja przyszłej pełnej sukcesów, bezpiecznej Europy, w której panuje dobrobyt; Europy, w której możemy również znaleźć trzecią drogę w stosunkach społecznych i polityce redystrybucji, ale gdzie coraz bardziej jest zagrożony jeden z najważniejszych wymogów „rzeczy nowych” – podmiotowość jednostki.35
Zatem „Rerum novarum ciąg dalszy […] od modernizmu do postmodernizmu w europejskiej przestrzeni publicznej”, bo taka jest teraz obietnica (ogólnie) ludzka i (szczególnie) europejska. Przypomnienie idei homo eligens potwierdza wybór encykliki Centessimus Annus do jej zobrazowania na teraz. Przesłanie dla nowych spraw w nowym wieku to przesłanie dla człowieka wybierającego, świadomego jednak swoich granic i zobowiązań, a świadomość tę przenoszącego na poziom społeczny. Harmonizuje ono z personalistyczną symboliką zawartą w preambule konstytucji europejskiej, dając przy tym próbę odpowiedzi na lęki współczesności. Najbardziej dotkliwym z nich jest samotność człowieka bezsilnego, który stracił punkt odniesienia w „wytrzebionych pewnikach” – creencias codziennego życia (Ortega Y Gasset). W świetle antropologii integralnej, przeciwstawiającej się redukcyjnym wizjom człowieka (od trybiku w maszynie po wszechwładnego konsumenta), w optyce personalizmu, który wydaje się zmniejszać hiatus między pooświeceniowym dyskursem humanizmu a tradycją religijną, w nowym odczytaniu dyscypliny tolerancji oraz wolności z odpowiedzialności, obie encykliki stanowią spójną całość i jedną z odpowiedzi na wyzwanie tej obietnicy. Głosi [ona] wartość rozumu, nauki, technologii, dobrobytu, które może przynieść wolny rynek, a także doniosłość demokracji w polityce. Przede wszystkim zaś wprowadza do samego serca religijnej i ludzkiej wrażliwości ideę wyboru, zasadniczy element nowoczesności […] Same społeczeństwa, choć są nowoczesne, 35 Tamże, s. 130.
choć akceptują nowoczesność, mają także świadomość swoich ograniczeń i nigdy nie tracą z pola widzenia tego, co najważniejsze: człowieka, rodziny, wspólnoty ludzkiej…preambuła Konstytucji
europejskiej kończy się stwierdzeniem, że Europa Zjednoczona będzie „szczególnym obszarem ludzkiej nadziei”. Będzie tak, jeśli nauczymy się, jak można przejść po długim moście nowoczesności i ponowoczesności w sposób niezagrażający ludzkiej godności i miłości. Ważne, by się nie lękać36.
Ważne jest więc rewaloryzowanie dyskursu politycznego, o ile możliwe jest jeszcze widzenie polityki w świetle etosu, któremu patronuje Robert Schuman – Father Founder Unii Europejskiej. Adekwatną tu postawę reprezentuje J. Weiler. Jest to, jeżeli można tak określić, postawa polityka-sowy, który „wartościami dotyka realnej polityki”. Jest to również postawa ironisty, ale sprawiedliwego, który wie, co należy oddać religijnej wrażliwości i gdzie jest miejsce dla liberalnego sceptycyzmu. Wie również, podobnie Jürgen Habermas, apelujący o „religijny słuch” w Europie (sam niewierzący), że dać świadectwo prawdzie, to dać świadectwo wolnej myśli, która nie wyrzeka się też słów z dużej litery. A te wpisane są w dyskursy aksjologicznej perspektywy. Wstydzimy się, że nazywają nas „idealistami” (w najlepszym wypadku)? Obrażamy się za miano „główek gadających w chmurach o chmurach (albo w piasku)”? A może należałoby się wstydzić, że na takie nazywanie salwujemy się ucieczką od Idei do wzniosłego, a jakże bezradnego getta milczenia? A może wstydzić się trzeba, że pewne pojęcia, stały się „starą śmieszną śpiewką” w ustach tych z ‘przypadłością wcześniejszego urodzenia’? Na czym polega ich sprzeniewierzenie? Na świadomości, że raptem nie mogą mówić do markietanów nowej krucjaty, którzy, dajmy na to, twierdzą, że „«inteligencja katolicka» to oksymoron”? A dlaczego niby nie mogą mówić? Należałoby się chyba tu zastanowić nad jakże wymowną 36 Tamże, s. 136.
sytuacją: Żyd mozaista, uczony akademicki, prawnik, na przykładzie doktryny katolickiej daje model chrześcijańskiego dyskursu na temat europejski. On mówi i to błyskotliwie. A także w jasno zarysowanej intencji: przywrócić polifonicznej Europie jej kontrapunkt i podnieść kwestię wymiaru chrześcijańskiego integracji. A zatem przywrócić chrześcijanom świadomość logicznej w tej harmonice nieodzowności ich głosu. Pozostawmy mu więc ostatnie, a właściwe pierwsze słowo: Mój esej to jedynie „przystawka” w chrześcijańskim opisie integracji europejskiej. Przygotowanie „całej wieczerzy” to jest zadanie dla innych, mądrzejszych i bardziej kompetentnych w sprawach chrześcijaństwa. Mam nadzieję, że na tę wieczerzę i ja zostanę zaproszony.
Myślę, że ta prośba jest dla europejskich chrześcijan zaszczytem.