

Tłumaczenie:
Tytuł oryginału:
Benedikt XVI. Ein Porträt aus der Nähe
Redakcja:
Mariola Chaberka
Cytaty z Pisma Świętego za: Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003, wyd. V.
Zdjęcia wewnątrz książki ©dpa z wyjątkiem 1–3, 9, 11, 21, 22 ©prywatne
©copyright by Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin 2005
©copyright for the Polish edition by Wydawnictwo AA, Kraków 2023
ISBN978-83-7864-887-1
Wydawnictwo AA
ul. Swoboda 4
30-332 Kraków
tel. 12 292 04 42, 12 292 09 05
e-mail: handel@aa.com.pl
www.religijna.pl
Znaki czasu
Mówił także do tłumów: Gdy ujrzycie chmurę podnoszącą się na zachodzie, zaraz mówicie: „Deszcz idzie”. I tak się dzieje. A gdy wiatr wieje z południa, powiadacie: „Będzie upał”. I bywa. Obłudnicy, umiecie rozpoznawać wygląd ziemi i nieba, a jakże chwili obecnej nie rozpoznajecie? I dlaczego sami z siebie nie rozróżniacie tego, co jest słuszne?
Z Ewangelii według świętego Łukasza 12, 54-57
Papież Benedykt XVI Kard. Joseph Ratzinger
Urodzony 16 kwietnia 1927
Święcenia kapłańskie 29 czerwca 1951
Święcenia biskupie 28 maja 1977
Przyjęty do Kolegium Kardynałów 27 czerwca 1977
Prefekt Kongregacji Nauki Wiary 21 listopada 1981
Wybrany na papieża 19 kwietnia 2005
Rezygnacja 28 lutego 2013
Powrót do Domu Ojca Niebieskiego 31 grudnia 2022
iemiecki Papież: wiele ludzi próbuje dociec, kim wrzeczywistości jest Papież Benedykt XVI, Joseph Ratzinger. Wszyscy są zgodni w jednej kwestii: monachijski Kardynał na Tronie Piotrowym to najwybitniejszy na świecie intelektualista i duchowy mistrz.
Peter Seewald tworzy wyjątkowy portret kardynała Josepha Ratzingera, zdradzając przy tym dotychczas zupełnie nieznane szczegóły. Poza tym książka ta jest bardzo osobistą historią dialogu, który zmienił życie Seewalda.
Po raz pierwszy od prawie 500 lat Niemiec został wybrany Papieżem. Nie jest nim osoba nieznana, ani też bez doświadczenia. Od przeszło dwudziestu lat działa w Rzymie na głównym stanowisku u boku swojego, teraz już legendarnego poprzednika, Jana Pawła II. Zwłaszcza w Niemczech istniało krytyczne nastawienie w stosunku do kard.
Josepha Ratzingera, wielu obawiało się pewnego rodzaju reakcyjnej tendencji w Kościele. Jednakże Benedykt XVI zaskoczył wielu krytyków swoim dotychczasowym sprawowaniem urzędu i gotowością do dialogu. Co więcej ludzie na całym świecie stawiają sobie pytanie, kim w rzeczywistości jest ten skromnie wyglądający i bystry człowiek.
Peter Seewald poznał obecnego Papieża w 1992 roku przeprowadzając z nim wywiady. Wraz z kard. Jose-
phem Ratzingerem napisał dwie książki o tajemnicach wiary chrześcijańskiej, które odniosły sukces na całym świecie1 .
Podsumowanie współpracy P. Seewalda z nowym Papieżem jest zaskakujące: to nie Ratzinger zmienił się z postępowego teologa reform w nieugiętego Inkwizytora, lecz Kościół i świat wokół niego zmieniły się, jak rzadko kiedy. To kard. Joseph Ratzinger był tym, który za sprawą niejako proroczej dalekowzroczności przewidywał przemiany społeczne. Od niego oczekuje się kontynuacji dzieła zapoczątkowanego przez Jana Pawła II zmierzającego do umocnienia Kościoła w XXI wieku. Peter Seewald pokazuje, że to właśnie Benedykt XVI potrafi dodać wierzącym i niewierzącym odwagi i ufności na nadchodzące czasy.
Peter Seewald urodzony w 1954 roku, był w latach 1981–1987 redaktorem Spiegla, w latach 1987–1990 reporterem Sterna, następnie przeniósł się do nowo powstałego magazynu Süddeutsche Zeitung, który opuścił w 1993 roku. Od tamtej pory pracuje jako dziennikarz niezależny. W1997 r. założył firmę Gutes aus Klöstern, a od 2000 roku zajmuje się głównie pisaniem książek. Jest żonaty, ma dwóch synów i mieszka wMonachium.
1 W Polsce wywiady te ukazały się pt. „Bóg i świat. Z kardynałem Josephem Ratzingerem rozmawia Peter Seewald” (Znak, Kraków 2005, wyd. II) oraz „Sól ziemi. Chrześcijaństwo i Kościół katolicki na przełomie tysiącleci. Zkardynałem Josephem Ratzingerem rozmawia Peter Seewald” (Znak, Kraków 2005, wyd. II) – przyp. red.
Jego najbardziej znane książki, to zapis dwóch rozmów z kardynałem Josephem Ratzingerem: „Sól ziemi. Chrześcijaństwo i Kościół katolicki na przełomie tysiącleci” (wyd. pol. Kraków 1997) i „Bóg i świat” (wyd. pol. Kraków 2001) oraz „Światłość świata: papież, Kościół i znaki czasu” (wyd. pol. Kraków 2011) – bestsellerowy wywiad-rzeka przeprowadzony z papieżem Benedyktem XVI latem 2010, przetłumaczony już na ponad 30 języków. W 2009 roku Peter Seewald napisał dzieło: „Jezus Chrystus. Biografia” (wyd. pol. Kraków 2011). Jest jednym z najbardziej znanych dziennikarzy religijnych w Niemczech.
JJ JJ J ak to jest, gdy przez wiele godzin siedzi się w klasztorze samemu naprzeciwko takiego człowieka, jakim jest kardynał Joseph Ratzinger, dyskutując z nim i stawiając mu tysiące pytań?
Znajdowaliśmy się w benedyktyńskim opactwie na górze Monte Cassino, wysoko, niemal ponad chmurami. Miałem wrażenie obecności w tym miejscu jakiegoś dobrego ducha. Byłego Kardynała poznałem jako niezwykle cierpliwego człowieka, duchowego mistrza, który potrafi udzielać trafnych odpowiedzi. Był osobą, która naprawdę umie zrozumieć ludzi, która zachowała ducha młodości. Kimś, kto nie wypalił się zbyt wcześnie, lecz pozostał taki, jaki był – robiąc duże wrażenie swoją postawą pełną pokory, która małego czyni wielkim.
Kardynał Joseph Ratzinger jest urodzonym nauczycielem, ale nigdy nie chciał zostać papieżem. Nawet po konklawe w loggii Bazyliki św. Piotra, widać było na jego twarzy wyraz wewnętrznej walki. Najchętniej zapewne zapłakałby, głęboko wzruszony łaskawością wielkiego Boga, który pod koniec jego drogi powierzył mu klucze do Królestwa Bożego.
Bawarczyk, wbrew opiniom, które istniały na jego temat, jest chrześcijańskim rewolucjonistą. Celem jego życia jest poszukiwanie i ratowanie tego, co zostało stracone. Jest on niewygodną osobą, która wie jak uchwycić ducha czasu, osobą przestrzegającą przed błądzeniem w modernizmie. Ten, kto rzeczywiście chce zmiany, jak twierdzi, potrzebuje zmiany świadomości i własnego zachowania, cała reszta nie wystarczy. Tak więc najpotężniejszy Niemiec jako Benedykt XVI może stać się na początku nowego tysiąclecia szansą dla Europy, a w szczególności dla swojej ojczyzny. Następca św. Piotra proponuje swoim rodakom interesujące rozwiązanie: „Nie pracujemy, by bronić władzy – mówi –w rzeczywistości pracujemy, by ulice świata były otwarte na Chrystusa”. To jakby wprowadzenie Kościoła katolickiego w nurt odnowy benedyktyńskiej, zbawienny powrót do miłosierdzia – źródła misterium. Podejście to nie wynika z akcyjności działania lub zprzekonania o nieograniczonych możliwościach, lecz zwiary. Najwyższemu Pasterzowi pomocna byłaby nie tylko nowa tęsknota za tym, co doświadczalne, spokój i romantyzm oraz nowa świadomość nieodzowności prawdy, lecz również nowa generacja młodych chrześcijan, którzy wpobożności i bez zahamowań chcą przeżyć żywą i pełną wiarę. „Kościół nie jest wcale stary i niezmienny – tak twierdzi pełen zapału nowy Papież – jest on wręcz młody”. Nieprawdą jest również, że młodzież jest tylko „materialistyczna i egoistyczna: młodzież chce położyć kres niesprawiedliwości. Chce, by nierówność została pokonana i by każdy dostał swoją część dóbr świata. Chce, by ciemiężeni otrzymali swoją wolność. Chce czegoś wielkiego, czegoś
dobrego. I dlatego też młodzież jest ... teraz znów w pełni otwarta na Chrystusa”.
Później dodał, całkiem jak buntownik z wcześniejszych czasów: „Kto szuka wygody, ten nie znajdzie jej u Niego”. Z pewnością również nie u Papieża Benedykta.
Peter SeewaldBenediktbeuern, wrzesień 2005
Był listopadowy poniedziałek 1992 roku. Niebo nad Rzymem zwiastowało niepogodę, jak to na Wszystkich Świętych. Nie było zimno, ale ludzie woleli spędzać
swój wolny czas w restauracjach i drogich kawiarniach albo jeszcze chętniej zostawali w domu.
Na ogromnym Placu Weneckim kilku policjantów nudziło się ze względu na niewielki ruch, którym przyszło im kierować, a gdy spacerowaliśmy po Placu św. Piotra, byliśmy prawie jedynymi przechodniami – za wyjątkiem gołębi. Gdzieś w dali wyła syrena. Ksiądz z markowym parasolem w dłoni pośpieszał polską grupę pielgrzymów.
Nie wiem, być może istnieje taki moment w życiu, wktórym możesz jeszcze powiedzieć: „Stop! Nie chcę tego zrobić. Pójdę inną drogą”. Ale gdy tego nie uczynisz, nagle okazuje się, że tkwisz w samym środku czegoś, o czym nawet ci się nie śniło. To tak jak w reakcji łańcuchowej od małych do dużych eksplozji i nie masz już szans kiedykolwiek się uwolnić.
Niedługo później siedziałem z fotografem Konradem
R. Müllerem w pokoju gościnnym w siedzibie Kongregacji Nauki Wiary, wcześniej znanej jako Święta Inkwizycja, przy
Piazza del Santo Uffizio 11. Poproszono nas do pokoju audiencyjnego na wyściełane barokowe fotele koloru czerwonego. Portier był najprawdopodobniej również kierowcą, nosił bowiem określonego rodzaju uniform. Müller był zdenerwowany, ponieważ obawiał się, że nie starczy mu czasu na zrobienie zdjęć. Drzwi się otworzyły i do środka wszedł niski, delikatny mężczyzna, niższy niż go sobie wyobrażałem. Podszedł do nas, rzekł długo akcentowane „taaaak” iw geście biskupim wyciągnął dłoń. Niezbyt dobrze wiedziałem, jak powinienem był się do niego zwracać.
Uścisk dłoni nie był zbyt mocny. Kardynał Ratzinger miał na sobie czarną sutannę z okrągłymi guzikami. Byłem zaskoczony wysokim tonem jego głosu. Stwarzał on wrażenie łamliwego, jakby na granicy wytrzymałości. Oprócz tego w przypadku określonych słów używał nie zabarwienia dialektu typowo górnobawarskiego, lecz austriackiego. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że matka Kardynała pochodziła z Dolnego Tyrolu. Historia jej życia była, jak się miało później okazać, zupełnie niezwykła.
Zajęliśmy miejsce przy oknie i powoli rozpoczęliśmy rozmowę. Kardynał Ratzinger jest człowiekiem, któremu życie na wsi nie jest obce. Nigdy nie wypierał się swojej przeszłości. Oboje pochodzimy z diecezji pasawskiej, szybko przeszliśmy częściowo na gwarę i zaczęliśmy żartować. Moje pierwsze wrażenie było takie, że jest to człowiek bardzo subtelny, uprzejmy: ktoś, kto chętnie prowadzi dyskusje, cierpliwy słuchacz, nawet, jeśli pozostaje w należytym dystansie, mniej więcej tak, jakby wprawdzie był obecny, lecz równocześnie był również jeszcze gdzie indziej. Ani nie dał po sobie poznać, jaki dostojny urząd piastuje, ani nie starał się zdominować swojego rozmówcy, czy to wzrokiem czy gestami.
Jednocześnie mówił z pasją, temperamentem idowcipem, gestykulował, a oczy rozjaśniały się. Używał wyszukanych zwrotów, lecz nie po to, by imponować barwnym językiem –nie trzeba było ukończyć studiów uniwersyteckich, by można go było zrozumieć. Jednak niektóre konstrukcje zdaniowe miały jakość kompozycji muzycznej, a gdy było to w jakiś sposób możliwe, dłuższe wypowiedzi kończył puentą, by jeszcze bardziej je upiększyć.
Z dokumentów archiwalnych wiedziałem, ile trudu zadali sobie niektórzy koledzy, by zaimponować Kardynałowi albo redaktorowi naczelnemu, któremu przedkładali swoje wywiady. Ja interesowałem się osobą, a to sprzyjało spotkaniu. „O czym on myśli?” – zastanawiałem się. Czy wżyciu Kardynała nie brakuje powszednich spraw, jak: pamiętać o terminie u fryzjera, obciąć paznokcie itd. Wprawdzie nie musi odkamieniać ekspresu do kawy, ale czy myśli o czymś takim jak wysłanie kartki z pozdrowieniami? Nigdy nie rozmawialiśmy o ekspresach do kawy, ale rozmawialiśmy o tym, co wziąłby ze sobą na bezludną wyspę.
Gdy mowa była o jego dzieciństwie, zagłębiał się coraz bardziej w swoim fotelu. Chętnie o tym rozmawiał iodniosłem wrażenie, że najchętniej zanurzyłby się jeszcze raz wtym innym świecie. Coraz trudniej było mi notować jego wypowiedzi w notatniku spoczywającym na moich kolanach. Minęło trzydzieści, czterdzieści minut. Głowa księdza sekretarza pojawiła się w drzwiach: „Eminencjo, Nuncjusz...” Kardynał wykonał ręką gest odmowny. Gdy głowa ponownie pojawiła się w niedomkniętych drzwiach, Kardynał rzekł: „Niech ksiądz go dobrze słucha i opowie mi potem wszystko”. Przyjąłem niewinny wyraz twarzy patrząc na księdza sekretarza, jednak w głębi duszy cieszyłem się.
Nie miałem wrażenia, jakoby ten rzekomo tak żądny władzy Książę Kościoła czuł się w tym otoczeniu szczególnie szczęśliwy, tak dobrze jak w domu. Nie było to zachowanie osoby chełpiącej się mianem pana tego domu. Gdy fotograf poprosił kardynała Ratzingera o możliwość zrobienia mu zdjęcia w modlitewnej pozie, ten po chwili wahania wyraził na to zgodę. Ale nikt nie umiał nam powiedzieć, gdzie właściwie znajduje się kaplica. Nawet nie było pod ręką jego krzyża biskupiego. W końcu portier pobiegł szybko do prywatnego mieszkania Kardynała, by przynieść ten symbol autorytetu, który wielu uważa za nieodzowny.
Sporo czasu minęło zanim uświadomiłem sobie, że zastaliśmy Kardynała w bardzo trudnej sytuacji osobistej. Nie użalał się, ale długoletnie prześladowania przyniosły plon. Nigdy nie chciał sprawować tego urzędu. Wrażliwy Bawarczyk służąc Kościołowi i Papieżowi od ponad dziesięciu lat, walczył więc jako „Kardynał Syzyf” z nieustannym atakiem ze strony wrogo nastawionych osób. Kosztowało go to sporo wysiłku. Na skutek tego stracił wcześniejszą radość życia, „lekkość bytu”. Faktycznie, pod koniec rozmowy przyznał, że czuje się zmęczony i wyczerpany. Jest stary i wycieńczony. Właściwie była to sensacja. Najwyższy Strażnik Wiary katolickiej przyznał zupełnie bez osłonek, że się wypalił i nie chce już kontynuować swej pracy.
„Jestem już teraz stary, na granicy wytrzymałości – powiedział Kardynał – fizycznie nie czuję się wstanie tego kontynuować, jestem wykończony”.
–Jest Ksiądz Kardynał szczęśliwym człowiekiem?
– spytałem.
–Żyję w zgodzie ze swoim życiem.
Rzym, Plac św. Piotra. Przeszło 12 lat później siedzę na zimnym kamieniu przy kolumnadach Placu
św.Piotra iczekam, czy z małego komina u góry na dachu Kaplicy Sykstyńskiej, który gołym okiem jest prawie niewidoczny, wzniesie się czarny czy biały dym. Osobliwa historia, będąca przeżytkiem. W dobie mediów elektronicznych za pomocą znaku dymnego, jak na Dzikim Zachodzie, ogłasza się wybór człowieka, który w istotny sposób pokieruje wspólnotą wiary liczącą około 1,2 miliarda ludzi. Nie mniej ekscytujące było to, że nikt inny jak właśnie tamten człowiek, który podczas naszej pierwszej rozmowy sprawiał wrażenie takiego zmęczonego, teraz jako potężny moderator przewodniczy gremium, od którego cały świat oczekuje zbawiennych słów: Habemus papam, mamy papieża.
Gdy wróciłem wtedy w listopadzie 1993 r. z Rzymu do redakcji, miałem jedynie czas, by rzucić moją aktówkę na biurko. W przeciągu kilku minut zostałem oblężony przez kolegów, jak dobry wujek, który z dalekiego kraju przywozi zaskakujące prezenty. Moje zadanie polegało na sporządzeniu portretu Pancernego Kardynała. Oczywiście nie była to sucha historyjka kościelna. W końcu cały świat uważał Kardynała za jednego z najniebezpieczniejszych ludzi zachodniej cywilizacji. Nigdy przedtem moi koledzy nie interesowali się tak bardzo moją pracą, z wyjątkiem przypadków, gdy pisałem o sporze wokół składowiska odpadów radioaktywnych i o klubie swingowym.
–Co powiedział?
–Jak długo trwała audiencja?
–Jaki on faktycznie jest, mam na myśli, jaki jest on naprawdę?
Cóż mogłem powiedzieć? Nie należałem do ludzi, którzy z zasady nienawidzili Ratzingera. Albo, którzy go nie lubili, ponieważ po prostu nie można było lubić kogoś takiego. W kręgach, w których się obracałem równie niechętnie traktowano Le Pena albo Pinocheta. Wtedy w Niemczech nawet na wydziałach teologicznych udzielano studentom nagany, gdy w swojej argumentacji powoływali się na teksty Ratzingera. Z drugiej strony nie byłem kimś, kto by się starał oprzyjęcie do klubu zwolenników Kardynała. Na zdjęciach sprawiał wrażenie powściągliwego i surowego, a to, co można było przeczytać o nim na łamach gazet, nie budziło jakiejkolwiek sympatii. Szczerze powiedziawszy, o sprawach wiary i Kościoła wiedziałem stosunkowo mało. „Wyznania” św. Augustyna uważałem za jakieś mało ciekawe wynurzenia, a Kongregację Nauki Wiary, na której czele stał kardynał Joseph Ratzinger, za pewnego rodzaju pogotowie policyjne, które atakuje lewicowych teologów wyzwolenia i bezbronnych krytyków Kościoła.
W końcu spotkałem się z Kardynałem osobiście, ale gdy koledzy w redakcji mnie zadręczali, wzruszyłem tylko ramionami, chrząknąłem i odrzekłem:
–No cóż, on jest jakiś inny. W każdym razie inny, niż myślałem.
W ostatniej chwili udało mi się zarezerwować jeszcze miejsce w samolocie na lot do Rzymu na konklawe. Wpośpiechu wrzuciłem rzeczy do walizki, odebrałem w biurze jeszcze kilka maili i nagrałem się na automatyczną sekretarkę. „W trakcie konklawe moje biuro będzie zamknięte. Mogą mnie Państwo... eee...”
zaplątałem się. W tej samej chwili do drzwi zadzwonił kurier. Dopiero w taksówce przy-
pomniała mi się automatyczna sekretarka i niedokończone nagranie. Poza tym zapomniałem swojego parasola iporozkładanych notatników. Sięgnąłem do kieszeni. Miałem za to różaniec, najlepszy sposób na słabe nerwy.
Taksówka przyjechała wprawdzie na czas, ale gdy chcieliśmy skręcić na wjazd na autostradę, okazało się, że policja zablokowała przejazd barierami. Gdy podróże zaczynają się w ten sposób, to zapewne również podobny będzie ich dalszy ciąg. Rzeczywiście, po przybyciu do Rzymu na lotnisko Fiumicino, czekałem na odbiór bagażu wniewłaściwym miejscu. Źle odczytałem informację na tablicy i na próżno czekałem 15 minut na swoją czerwoną walizkę. Na peronie wsiadłem do niewłaściwego pociągu, ale szybko się zorientowałem iw ostatniej chwili zdążyłem wyskoczyć. Wykończony, zająłem miejsce w pociągu do Rzymu-Termini. O bilecie jakoś nie pomyślałem. Dobrze, że we Włoszech rzadko pojawia się personel, który szczególnie interesowałby się takimi drobnostkami. Oparłem się wygodnie, obserwowałem przemykające przed oczami przykłady rzymskiej architektury przedmieścia i wertowałem niemieckie gazety, które zabrałem ze sobą. Od jakiegoś czasu telewizja, radio i prasa informowały onajdrobniejszych szczegółach ceremonii konklawe. Każdy czytelnik wiedział o kardynale kamerlingu; wiedział, jak powstaje dym i znał wtedy jeszcze bardzo chybione spekulacje watykanistów, którzy ciągle powoływali się na specjalne informacje od wtajemniczonych „zdługich korytarzy Pałacu Apostolskiego”. Każda gazeta typowała innego kandydata. Ekspert dziennika Bild wiedział na przykład, że konklawe potrwa „bardzo długo” inajprawdopodobniej wybrany zostanie kandydat
z Ameryki Południowej. Włoskie gazety natomiast skierowały uwagę na niemieckiego kardynała kurii, Josepha Ratzingera, co w jego ojczyźnie było postrzegane, jeśli nie z sarkazmem, to na pewno z niechęcią. Taka decyzja, jak donosiła Süddeutsche Zeitung, byłaby postrzegana przez każdego jako katastrofa. Prawdopodobnie komentator sądził, że niebezpieczeństwo jest znikome, w przeciwnym razie nie odmówiłby sobie tego, by poprzeć swój artykuł zamieszczanym w takich wypadkach cytatem któregoś z czterech lub pięciu „buntowników Kościoła”.
Dużo czasu upłynęło od naszego pierwszego spotkania zanim wraz z prefektem rzymskiej Kongregacji Nauki Wiary wydałem dwie książki. Kardynał Ratzinger mówił raz na konferencji o Opatrzności i o szansie, również dla siebie samego. W milczeniu siedziałem obok niego. Gdy usłyszałem słowo „Opatrzność”, ścisnęło mnie w gardle. Albowiem w Niemczech osoba kardynała Ratzingera od dłuższego czasu nie była przepustką, dzięki której można by daleko zajść. Na przykład w przypadku naszej drugiej książki duże i sławne wydawnictwo, które dzisiaj prześciga się w książkach oPapieżu, twierdziło, że jest to poniżej ich godności, by publikować wypowiedzi „reakcyjnego” Stróża Wiary. Natomiast inne, katolickie, wydawnictwo zerwało kontrakt. Twierdzono, że pomysł jest „zbyt pobożny”.
Oficjalnie ze strony Kościoła nie było żadnego odzewu, co mnie nieszczególnie zdziwiło. Jedynie liberalny były wiedeński arcybiskup kardynał Franz König wysłał serdeczne słowa uznania. W depeszy wychwalał książkę-wywiad „Sól ziemi” jako „światło na górze”. Mnie
osobiście poprosił, abym dalej starał się, żeby ta sól nie zwietrzała. Miał wówczas miejsce pewien godny uwagi epizod. W trakcie podróży do Rzymu pewnego dnia miałem ze sobą w bagażu list od arcybiskupa Königa. Jechaliśmy samochodem mojego przyjaciela i kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, aby zebrać informacje na temat usług regionalnej gastronomii. Po przybyciu do Rzymu kontynuowaliśmy wyprawę w restauracji Quatro Mori. Nasz nastrój stawał się coraz lepszy. Wdzięczni za przyjemności i piękno tego świata przeszliśmy przez most przy Zamku Anioła i z powrotem na parking, składając hołd każdej figurce anioła z osobna. Nic nie uległo zmianie, zwyjątkiem samochodu. Krótko mówiąc, o ile po kilku miesiącach skradziony samochód mógł jednak zostać odnaleziony przez włoskie władze, tak ten stał obrabowany nawet zpokryć na siedzeniach. Walizki, torby, nawet mój dziurawy trencz – wszystko znikło. Wszystko – właśnie zwyjątkiem listu wiedeńskiego arcybiskupa, na którym najprawdopodobniej nawet mafia nie chciała się sparzyć.
„Sól ziemi” jednakże ku zaskoczeniu wszystkich, którzy przyczynili się do powstania tej książki, w szczególności Kardynała i mojemu, stała się klasykiem współczesnej literatury religijnej. Książka rozeszła się po całym świecie wponad 20 językach, a w wywiadach również tacy „rybacy ludzi” jak Harald Schmidt (popularny niemiecki satyryk – przyp. red.) i Ottfried Fischer (niemiecki aktor – przyp. red.) przyznali, że przeczytali to dzieło. „Fakt, że odniosła ona taki sukces izapoczątkowała modę na Ratzingera – jak komentowała Zeit – być może zostanie zrozumiany jako oznaka zmiany tendencji, która jest godna uwagi”. Każdy mógł do-
strzec, że „konserwatywność” Ratzingera „nie oznacza paktowania z panującymi okolicznościami, lecz raczej nonkonformizm w erze postępowej wiary: wrażenie niedopasowanego, ‘krytycznego’, sprawiał nagle już nie modernizm, który dawno temu stał się panującą modą, lecz Kardynał, który sprzeciwiał się duchowi czasu”. Podczas naszych wywiadów zalewałem nauczyciela Kościoła potokiem najróżniejszych pytań: Dlaczego nie potrafimy już wierzyć? Czy chrześcijaństwo to już przeżytek? Czy katolicyzm jest określonym systemem, czy tylko rodzajem tradycji? A co z Jezusem? Czy Kościół musi skorygować niektóre z prawd o Synu Bożym? I na odwrót: Czego brakuje temu społeczeństwu? Dlaczego nie potrafimy się już cieszyć? Dokąd w ogóle zmierzamy?
Stróż Wiary cierpliwie tłumaczył mi podstawy swojej religii. Twierdził, że „musimy stać się tego świadomi, że wrzeczywistości w dużej mierze wcale już nie wiemy, czym jest chrześcijaństwo”. Na pytanie, czy faktycznie tak jest, że wiara chrześcijańska jest mniej teorią, a o wiele bardziej wydarzeniem, natychmiast ożywił się: „Jest to bardzo ważne. Najważniejsze również w samej osobie Chrystusa nie jest to, że głosił pewne idee, ale to, że stajemy się chrześcijanami przez naszą wiarę w to wydarzenie. Bóg przyszedł na ziemię i działał, a więc jest to działanie, rzeczywistość, a nie tylko wytwór wyobraźni”.
Nietrudno było zauważyć, że Kardynałowi naprawdę nie dają spokoju problemy współczesnych ludzi w stosunku do Boga, wiary i Kościoła. Reagował na nie z wielkim zrozumieniem, miałem wrażenie, że jak wielki mędrzec, pewnego rodzaju katolicki guru. Człowiek żyje w relacjach z rodzicami, partnerem, rodziną, przy-
jaciółmi – jak twierdził. I to jak dobre będzie to życie, zależy od tego, czy podstawowe relacje znajdują się na właściwym miejscu. „Lecz żadna z tych relacji nie będzie dobra, jeżeli pierwsza relacja, ta z Bogiem, nie jest właściwa”. To byłaby właściwie „treść religii”.
Wiedziałem, że Kardynałowi przypisuje się wprost bezgraniczną pamięć. Jak z potężnego twardego dysku, natychmiastowo wywołuje odpowiednie informacje z głębin swojego mózgu – które najwyraźniej są również spichlerzami historii Kościoła i przekazów Świętych. Genialność polega na powiązaniach łańcuchowych, właściwym przyporządkowaniu. Byłem niemal przerażony, że nie stosuje on szybkich odpowiedzi, lecz naprawdę usiłuje wyjaśnić zagadnienie, uwzględniając również jego złożoność –by ostatecznie znaleźć odpowiednią miarę i środek będący odpowiedzią, jak można by we właściwy sposób postąpić w tych okolicznościach.
Oto przykład wypowiedzi Kardynała:
PUNKT PIERWSZY: Stwierdzenie: „Błędem jest pogoda ducha, polegająca na udawaniu, że nie dostrzega się okropieństw naszych czasów. Oznaczałoby to ostatecznie kłamstwo, fikcję i odwracanie się od problemów”.
PUNKT DRUGI: Potem następuje rozważenie drugiej strony medalu. Jest to typowo benedyktyńska równowaga. Dla Karola Marksa schemat ten był wręcz cechą drobnomieszczaństwa. Joseph Ratzinger wykorzystywał go, by zapobiec jednostronnej, ideologicznej postawie, by nie popełnić błędu, jakim jest obiektywny fałsz.
A zatem: „Kto nie potrafi już dostrzec, że również wzłym świecie obecny jest Stwórca, ten nie może już właściwie ist-
nieć, staje się cyniczny, albo musi się w ogóle pożegnać z życiem. W tym sensie obie te rzeczy tworzą całość: nieunikanie mrocznych otchłani historii i ludzkiej egzystencji, i jednocześnie nadzieja, jaką daje nam wiara, że dobroć istnieje –nawet jeśli nie zawsze umiemy to ze sobą pogodzić”.
PUNKT TRZECI , podsumowanie: „Właśnie gdy chcemy oprzeć się złu, ważne jest, by nie popaść w mroczny moralizm, który nie pozwala się już niczym cieszyć, ale by dostrzec, jak wiele istnieje piękna i stąd czerpać siłę, by sprzeciwić się wszystkiemu, co niszczy radość”.
Czasem Kardynał spogląda na kogoś trochę krzywo. Tak z dołu. Znad okularów. Z powagą, uważnie, a jednocześnie sceptycznie. Nie powstało ono z przyzwyczajenia, lecz jest wrodzone. Już na zdjęciach z dzieciństwa widniał w takiej postawie. Dystans i bliskość, koncentracja i tęsknota, cała sprzeczność tkwi w tym spojrzeniu. Oczy zmieniają kierunek patrzenia z lewej na prawą stronę i równie szybko znów z powrotem. Potem źrenice uciekają w świat nierealny, jakby właśnie szukał swojej pewnej i tylko dla niego zarezerwowanej płaszczyzny pomiędzy niebem a ziemią, by nie doprowadzić do przerwania komunikacji zPanem Bogiem. Właśnie to spojrzenie oznacza najwyższą czujność, gotowość do skoku, do zgłoszenia sprzeciwu, lecz również do takiego pomocnego, serdecznego wyjaśnienia skomplikowanego świata innym i takiego przybliżenia go im, jakby chodziło o jedyną, błyszczącą, przecudną kroplę Boskiej najświętszej wody.
Imponowała mi niezależność kardynała Ratzingera ijego przekonanie o słuszności swoich poglądów, dzięki czemu zawsze zdobywał uznanie. Jego skromność, gdy wzajeździe przy autostradzie z miską risotto na tacy ustawiał
się w kolejce przed kasą. „Eminencjo, Eminencjo” – wołali pracownicy, gdy tylko go poznawali. Podczas przyjęcia urodzinowego w niemieckiej ambasadzie w Rzymie „uratował” raz moją żonę przed Sekretarzem Stanu kardynałem Angelo Sodano, który jak wiadomo, nie jest szczupłym człowiekiem. Przyszliśmy trochę spóźnieni i zajęliśmy jakieś wolne miejsca, a kardynał Ratzinger zdążył uprzejmie chwycić za rękę moją żonę, zanim usiadła w fotelu kardynała Sodano, zarezerwowanym tylko dla niego. Niekiedy Ratzinger wyglądał proroczo. Wydaje mi się, że potrafi on rozpoznać owe dramatyczne ruchy chmur, które wyznaczają jutrzejszą pogodę, zanim inni w ogóle je dostrzegą, w dodatku nie tylko dla Umbrii czy Dolnej Bawarii, ale w wymiarze całego świata. Pomyślałem sobie, że być może trzeba sobie wyobrażać kardynała Ratzingera, jako człowieka, który siłę do rozważań wyssał już z mlekiem matki, który jest stworzony do poznawania rzeczy ipragnie ogłaszać wyniki tegoż poznania. Jednakże brat jego skorygował ten piękny obraz informując, że rozmawiają oni prawie wyłącznie ozwyczajnych sprawach dnia powszedniego. Czy to nowy dywan, czy też składniki kolacji albo oczywiście wybryki pogody, która zawsze jest nieobliczalna.
Kard. Joseph Ratzinger był zawsze otoczony aurą zagadkowości. Spowodowane to było igraszkami mediów, które już dawno zdecydowały – najlepiej było pokazywać Ratzingera jako tajemniczą szarą eminencję, o której nie wiadomo było dokładnie, co knuje. Kulisy
tego dramatu tworzył budzący obawę obraz wielkiego mocarstwa kościelnego, które przez stulecia za pomocą przemocy i ucisku stworzyło niekontrolowany z zewnątrz aparat władzy obejmujący zasięgiem cały świat. Wypa-
czając i fałszując biblijne przesłanie. Dąży do podtrzymania patriarchalnego kompleksu, dyktatorskiego i indoktrynerskiego Kościoła mężczyzn, który pragnąc władzy chce podporządkować sobie innych, w szczególności kobiety, dojrzałą płciowo młodzież i kapłanów, którzy nie umieli wytrwać w celibacie. Z drugiej strony Kardynał sam przyczynił się do tego, że na wielu robił wrażenie niezwykle tajemniczego, prawie nieprzeniknionego: jego badawcze spojrzenie, rysy twarzy, z których często ciężko odczytać, jaką wyda opinię, jakiej udzieli odpowiedzi, usta wysunięte do przodu, wyczekujące, dokładnie ważące słowa. Nie da się wydobyć zniego przedwczesnych opinii, w zdradzaniu uczuć osobistych jest całkowicie powściągliwy. „Zobaczymy jak to będzie” – odpowiada. Lub też: „Zostawmy to lepiej Opatrzności”. Nie trzeba było się zbytnio natrudzić, by zaszufladkować kardynała Ratzingera. Opinie na jego temat zostały już ustalone i tak to pozostało. Gdyby na spotkaniu redakcyjnym na stole leżał plik zdjęć Ratzingera, na pewno nie wybranoby zdjęcia, gdzie wygląda pogodnie. Co zresztą potęgowało wrażenie, że Ratzinger jest kimś wrodzaju Bustera Keatona; smutną postacią, która nigdy nie potrafi się uśmiechnąć. A jeśli nawet, to tylko w mrokach piwnic siedziby dawnej Świętej Inkwizycji, w której jeszcze nadal kapie krew z akt niewinnie skazanych…
Ale nawet życzliwi dziennikarze doszli do zadziwiających wniosków. „Ratzinger nie potrafi obchodzić się z ludźmi – mówiono. – Nie odpowiadają mu spotkania z tłumami”. Kardynał Ratzinger zapewne nie jest duszą towarzystwa. Gdy pojawia się przed audytorium, ma tremę. Jednak problem ten mają również aktorzy nawet
z 30-letnim doświadczeniem. Prawdą jest, że angażuje się
w takie „przedstawienia” jak w walkę. Ale jak tylko aktor wyczuje, że go to porywa, to jego głos nabiera mocy i osiąga wysoką teatralną formę – oczywiście w granicach swoich możliwości. Wtedy to dyskusją panelową przed publicznością rozkoszuje się jak sportową szermierką, a wielką uroczystością eucharystyczną jak najwspanialszym elementem wspólnoty Boga i jego wiernych.
Miało to już miejsce, gdy jako profesor głosił wykłady w pękających salach wykładowych przed blisko tysiącem studentów, lub gdy jako arcybiskup Monachium przemawiał do wielu tysięcy wiernych zgromadzonych na Placu Mariackim. Sam byłem świadkiem, jak drobnymi krokami zserdecznością podchodzi do tłumów ludzi, jakby do znajomych, których nie widział od lat. Udaje mu się wtedy zupełnie urzec tłumy charakterystycznymi dla niego subtelnymi metodami, prawie niezauważalnie, tak jak nieznacznymi ruchami steruje się latawcem. Jak tylko rozpocznie kazanie, słuchacze czują się jak w hipnozie, jakby wraz z jego słowami płynęła smuga pachnącej mgiełki, która uwodzicielsko napełnia serce.
Ratzinger nie jest ani szorstkim teoretykiem, który zatopiony w świetle lampy stołowej siedzi nad swoimi książkami i właściwie unika światła dziennego, ani też „postmodernistycznym intelektualistą, który wierzy mimo swoich wątpliwości”, jak postrzega go włoski watykanista Vittorio Messori. Obraz mądrego, rozsądnego człowieka, który mimo swoich wątpliwości poświęca się wierze, by móc ją potem „poprzeć” argumentami, należy do ulubionych wyobrażeń intelektualistów, którzy omawiają kwestię wiary przeważnie w felietonach. Z kardy-
nałem Ratzingerem ma to tylko tyle wspólnego, że szanuje on podstawowe wymaganie chrześcijaństwa zgodnie, z którym wiara oprócz swojego metafizycznego wymiaru jest rozumna i musi być wytłumaczalna. Lecz kardynał Ratzinger nie wątpi. Albo się wierzy, jak nauczył się wierzyć od swojego ojca, albo się nie wierzy. Albo się do tego przyznaje, albo się to ukrywa. Albo się całkowicie w to angażuje i w ten sposób dowiaduje się czegoś o obiecanej tajemnicy, albo stoi się zboku, będąc głuchym, niemym i głupim.
Kard. Joseph Ratzinger nie pławi się w mistycznym blasku. Przeżycia, a nawet same sformułowania takich mistrzów duchowych jak św. Jan od Krzyża albo św. Teresa zAvila, którzy mówili o uniesieniu duchowym, zachwycie i ekstazie, są mu obce. Lecz łączy ich wspólna praprzyczyna postrzegania i doświadczania świata w kategoriach religijnych często niemalże nawet fantastycznych, która sprawia, iż tworzy on nie tylko mądre, lecz również naprawdę „przekonujące” odpowiedzi. A gdy mówi „Bóg jest silniejszy; kto wierzy, nie powinien się trwożyć”, brzmi to, choć kontrastuje z jego raczej wątłą postacią, wcale nie śmiesznie, lecz wiarygodnie i szlachetnie.
Kardynał Ratzinger potrafi objaśniać bardzo mądre kwestie dotyczące niezwykłości pojęcia Bóg. Za osławioną przenikliwością rozumu i błyskotliwą inteligencją pozostaje jednak niejednokrotnie ukryty fakt, że jako osobę wierzącą cechuje go mistyczna świadomość. Co więcej, że głównie z tego powodu, jak i dzięki racjonalności jego umysłu, jego wypowiedzi są prorocze.
O wprowadzenie kardynała Ratzingera do świata mistyki starał się także jego spowiednik, ojciec Frumen-
tius Renner, benedyktyn z bawarskiego opactwa św. Otylii nad jeziorem Ammersee, którego Kardynał odwiedzał nawet, gdy mieszkał Rzymie. Przeważnie incognito. O. Frumentius należał do doświadczonych mądrych ojców benedyktyńskich. Głęboko przeniknął tajemnice Reguły św. Benedykta. Zajmował się on dawniej powszechną w zakonie jednością życia i wiary, której nie dało się jeszcze odgraniczyć od racjonalizmu, jak w obecnych czasach: astrologią i przyrodolecznictwem, wpływem demonów, jak i siłą dobrych mocy. Podobnie jak założycielowi zakonu, jemu także przypisywano nie tylko umiejętność spoglądania w głąb dusz i dokładnego rozpoznawania ludzi, lecz również uświęcania ich za pomocą błogosławieństwa i modlitwy nad duszą i ciałem. „W wielu kwestiach podobny był on do pierwszych chrześcijan – czytamy w pośmiertnych wspomnieniach jego osoby, które po części odnosiły się trochę także do jego penitenta, kard. J. Ratzingera – którzy we wszystkich ziemskich przeciwieństwach losu i historycznych zmianach widzieli zwiastun apokalipsy. Żył wtej postawie adwentowej, zawsze opanowany, nigdy nie fanatyczny, albo doktrynerski, lecz czujnie spoglądający na wszystko, co zagrażało Kościołowi i światu”.
Jako prawdziwy Bawarczyk, Joseph Ratzinger od dziecka nie miał problemów z godzeniem spraw, które nazbyt surowi współcześni uważali za nie do pogodzenia. Brakuje mu, co całkiem otwarcie przyznaje, „poczucia dbałości o czystość języka”. Spowodowane jest to tym, że „od dzieciństwa wdychał powiew baroku”. Chodzi tu o„znalezienie czasu na wszystko, co ludzkie: modlitwę, ale również świętowanie; pokutę, ale również radość”. Joseph Ratzinger
jest niemalże uczulony na alkohol. Jedną zjego wad jest picie zbyt dużej ilości oranżady owocowej. Nie zalicza się do szczególnie osobliwych i energicznych, lecz do subtelnych i melancholijnych, genialnie upartych przedstawicieli swego rodu, do ludzi typu Bert Brecht iKarl Valentin. Nie oznacza to jednak, że stroni od towarzystwa i każda godzina w gospodzie byłaby dla niego torturą. Przysłowiowe zawadiactwo Bawarczyków jest mu znane, przynajmniej w mowie, a jego pasja idzie wystarczająco daleko, by w walce uciec się nieraz do podstępu i cieszyć się cichaczem, z tego, że udało mu się elegancko pokonać przeciwnika.
Gdy w poniedziałek 18 kwietnia 2005, po pośpiesznym locie i kłopotach z dotarciem do Rzymu, znalazłem się na Placu św. Piotra, miałem ciśnienie jak podczas ataku gorączki. Nad całym placem zapełnionym wieloma tysiącami radosnych ludzi unosiło się już, o ile da się to w ogóle zczymś porównać, coś na kształt napięcia przed rozstrzygnięciem finałowego meczu w Lidze Mistrzów. Już przed konklawe przygotowałem dla Sterna ewentualny artykuł okardynale Ratzingerze, ale tak naprawdę nikt nie liczył się ztym, że pojawi się konieczność wydrukowania go. Gdy ponownie wgłębiłem się w biografię Kardynała udało mi się dokonać zadziwiającego odkrycia. Być może było to szalone. Być może było to nawet przesądem. Nie kto inny jak Jan Paweł II mówił w rzeczy samej o tym, że w„znakach czasu” można niekiedy również „rozpoznać drogi Boga”. Innymi słowy: nagle stałem się niemal pewny, że człowiek, który wkrótce pojawi się w loggi Bazyliki św. Piotra jako nowy Najwyższy Pasterz, będzie tym, którego już trochę znałem.
CC CC C zas osieroconego Tronu Papieskiego (sedes vacans) jest okresem niezwykłym. W okresie miedzy śmiercią byłego a wyborem nowego papieża nad Placem św. Piotra unosi się aura pustki i osamotnienia. Kościół jest pełen ludzi i nie są to turyści, którzy rzeczywiście mogliby wypełnić to miejsce.
Zazwyczaj Bazylika jest otwierana o godzinie 7 rano, ale cisza nocy kończy się już w momencie, gdy dookoła otwierane są pierwsze kawiarnie, z piekarń unosi się zapach pieczywa, a sprzęt do sprzątania znajduje się już wużyciu. Wkrótce pojawią się Szwajcarscy Gwardziści, dorożkarze, jak i obłąkańcy w połatanych płaszczach, włóczędzy i modlący się z brewiarza oraz pobożne dziewczęta z Sycylii (albo skądinąd). Często księżyc widnieje nad kopułą
wielkiego Domu Bożego aż do przedpołudnia, a czasem znajduje się jeszcze przez długi czas we mgle jakby z łez.
Wielkie place są jak zbiorowa pamięć, wstęga łącząca przeszłość z teraźniejszością. Jak w żywym organizmie można z ich pulsu, rytmu, częstotliwości i sumy uczuć, które jak niewidzialny dzwon unoszą się nam nimi, wyczuć, w którym miejscu obecnie znajduje się
społeczeństwo, władza. Czy ich gwiazda właśnie się wznosi czy spada, czy imperium się rozpoczyna czy
wygasa.
W czasie konklawe niewiele się zmienia. Nieprzebrane rzesze wierzących i niewierzących, turystów i ciekawskich, którzy tłumnie przybywają wycieczkami autobusowymi i niebawem rozprzestrzenią obłoki swoich wód toaletowych i wód po goleniu, jednoczą się w niepojętym zdumieniu w obliczu jednego z najbardziej dramatycznych wydarzeń, które świat ma do zaoferowania. Wtorek, 19 kwietnia. Długi proces umierania Jana Pawła II był dla Kościoła i świata okazją, by zmianę urzędu zrozumieć jako cezurę. Było to jakby sprawdzianem lub pewnego rodzaju katharsis, oczyszczeniem, aby na nowo rozważyć stan wiary chrześcijańskiej i zadania pojawiające się w obliczu przyszłości. Buty rybaka nie są butami baletnicy. Ale czyż w cieniu tego wielkiego, prawie kolosalnego Poprzednika, Jana Pawła II, nie każdy kandydat do objęcia po nim urzędu będzie już z góry sprawiał wrażenie, jakby nie dorastał mu do pięt? Kardynał Ratzinger powiedział: „Każdy się cieszy, jeśli nie zostanie wybrany na papieża, nikt się nie pcha na Stolicę Apostolską”. Było to w październiku 1978 roku. Wtedy to ku zaskoczeniu uczestników konklawe na pusty Tron Piotrowy wybrano kard. Karola Wojtyłę. „Staliśmy pośrodku białego gęstego dymu – wspomina kardynał Ratzinger – a z góry wynurzał się czarny dym”.
Co wydarzy się teraz, 27 lat później?
Dzień wcześniej po południu na placu zjawiły się tysiące wiernych i gapiów. Nie było wielkich szans na roz-
strzygnięcie po pierwszym głosowaniu konklawe, natomiast można było przynajmniej podziwiać niezwykły komin, który został osadzony na dachu Kaplicy Sykstyńskiej jakby pewien rodzaj chorągwi na drążku.
Nie było ani ciepło, ani też zimno, a blade światło zbliżającego się wieczora urzekało refleksami rzymskiej wiosny, padającymi na plac niczym na arenę. Gdy chodziłem po placu, słyszałem nazwiska kandydatów typowanych przez media. Niektóre grupy omawiały szanse faworytów, inni outsajderów. Szczególnie hałaśliwi dyskutanci chełpili się tajnymi informacjami, nazwiskami kardynałów, których nikt nie znał i którzy być może wcale się jeszcze nie urodzili. Zadzwoniła moja komórka, odezwał się mój przyjaciel: „Kardynał Meisner! – wykrzyczał tak głośno, jakby jego głos miał pokonać Alpy. – Na tę informację od osób wtajemniczonych można się naprawdę zdać!” W tłumie spotkałem byłego bliskiego współpracownika kardynała Ratzingera, który wmieszał się w tłum ludzi w prostej sutannie. Nie, on nie jest w stanie sobie wyobrazić, że jego szef ma szanse. „Nie jest on typem administratora, a takiego teraz potrzebujemy”. Z końca okresu urzędowania Jana Pawła II zostało trochę nie załatwionych spraw. Było trochę jak w teatrze, ze sceną przygotowaną na występy „wielkich” i z parkietem ku radości ludu. Jednak poza tym Plac św. Piotra jest wyrazem czegoś na kształt pierwotnej tęsknoty ludzi za harmonią i szczęściem. Nawet, jeśli jeden ze współtwórców tego cudu
sztuki budowlanej, Michał Anioł, żalił się swojemu zleceniodawcy, że czuje się jak „wół pociągowy”. „Im bardziej się męczę – pisał do swojego papieża – tym mniejszą litość w Waszej Świątobliwości budzę”.
Stałem za kolumnadami i ucinałem pogawędkę przy papierosie z kilkoma żołnierzami z Gwardii Szwajcarskiej, gdy nagle zewsząd zbiegł się tłum ludzi. Jak po strzale, który ma rozproszyć chmarę gołębi.
Coś się stało. Rzeczywiście „Papa, Papa” wołali pierwsi. Inni z napięciem spoglądali na komin albo na potężne telebimy, które w powiększeniu pokazywały ten najistotniejszy fragment dachu. „Czarny czy biały?!” – krzyknęła do mnie przebiegająca zakonnica. Wzruszyłem ramionami. Rzeczywiście w górę, w kierunku rzymskiego nieba, unosiły się pierwsze chmury wyroczni. Ale był on czarny. Jednoznacznie. I jak po meczu piłki nożnej, w którym ojczysta drużyna przegrała, ludzie szybko pospieszyli znów do domów.
Zle spałem. Koszmary rzucały mnie z jednego końca łóżka na drugi. A śniadanie w Residenza Madri Pie, moim skromnym, czystym hotelu dla pielgrzymów znajdującym się za rogiem, nie posłużyło wyzwalaniu hormonów szczęścia. Spakowałem dwa nowe notatniki, papierosy, różaniec, przeżegnałem się w przedpokoju przed lśniącą plastikową figurką Matki Bożej i ruszyłem w drogę. Za rogiem znajdował się bar dwóch braci bliźniaków którzy, jak dane mi było zobaczyć, po posprzątaniu stołów aż do nocy gwizdali lub śpiewali. „A co będzie, jak Joseph Ratzinger zostanie dziś wybrany Papieżem?” –rozmyślałem przy filiżance espresso. Jego własny brat wyjaśnił wprawdzie wwywiadzie, że taki wybór jest zupełnie wykluczony. Napotkany na Placu sekretarz Kardynała, najwyraźniej uważał go za nieodpowiedniego kandydata w obliczu zadań, przed którymi stanie nowy Papież. WNiemczech jeszcze całkiem niedawno polityk
CDU Heiner Geißler żądał, by zdegradować Ratzingera do funkcji wiejskiego księdza.
A co by było, gdyby Papież pochodził z Niemiec? Czy kard. J. Ratzinger sprawiał wrażenie osoby zbyt mało aktywnej, zbyt pesymistycznej w swoim postrzeganiu świata? Z drugiej strony czyż mógłby użyć owych sił, które byłyby teraz potrzebne, by znów znaleźć punkt oparcia wobliczu kryzysu Kościoła? Nie chodzi tu o siły z zewnątrz, lecz w obrębie samego Kościoła? Czy tak powściągliwa osoba byłaby w stanie zafascynować również młodych ludzi?
Zawsze był najmłodszy na każdym obejmowanym przez niego stanowisku: jako kapłan, docent, profesor, doradca soborowy, biskup. Młody wiek był wręcz jego wizytówką. W domu studenckim na Uniwersytecie Monachijskim z entuzjazmem uczestniczył w wieczornych zabawach i żartach.
Jako kapłanowi nie przeszkadzało mu, że zamiast bieżącej wody miał w pokoju tylko starą emaliowaną miednicę. „Pewnego razu, gdy przybyłem jak zwykle na ostatnią chwilę
opowiadał o czasach, gdy był nauczycielem religii w szkole wMonachium – przyczepił się do mnie mały łobuziak istwierdził, że jak razem wejdziemy, to nie rzuci się to tak bardzo w oczy. Gdy jednakże spytał, do której klasy chodzę, musiałem go przecież uświadomić, że ja w szkole stoję, że tak powiem, po drugiej stronie”.
W porównaniu z innymi kardynałami, ten człowiek zMarktl sprawia nadal wrażenie młodego i dynamicznego. Prawie zawadiackiego, burszowskiego. Podczas naszych rozmów często miałem wrażenie, że siedzę naprzeciwko kogoś, kto wydaje się zachowywać wigor młodych lat – zarówno w myśleniu, jak również w gestach. Niekie-
dy w trakcie wywiadu kładł nogę na oparcie stołka, jak student. A gdy stawiałem na stół buteleczkę z homeopatycznymi kroplami na gardło, ponieważ z powodu długiego mówienia jego głos stawał się lekko szorstki, pełen podekscytowania, jakby był świeżo upieczonym pierwszoklasistą, aplikował sobie to ohydne lekarstwo.
Kardynał J. Ratzinger jest bardzo bystry. Jego oczy spoglądają krytycznie, nawet jeśli z upływem lat jego spojrzenie staje coraz bardziej pobłażliwe. Obecnie mając 78lat nie jest już, dalibóg, najmłodszy. W trakcie swojego 27-letniego urzędowania Jan Paweł II odbył 104 podróże i29 razy okrążył Ziemię samolotem. Odwiedził 129 krajów i697 miast, wygłosił w sumie 2415 przemówień wtrakcie podróży zagranicznych. Na generalnych audiencjach przyjął 17 665 800 gości. Na audiencjach prywatnych 246 premierów. Opublikował 14 encyklik, 42 listy apostolskie, 28 dokumentów dotyczących kwestii kierowania Kościołem, prócz tego udzielił 1501 chrztów, a ponadto wyspowiadał jeszcze 300 osób – nie licząc już tych, którzy popełniają grzech watykańskiej gadatliwości i próżności. W czym mógłby się z nim porównać ewentualny papież Ratzinger?
Zapewne żadna Rada Nadzorcza nie postawi człowieka w tym wieku na czele globalnej instytucji – pomyślałem. Kościół nie jest instytucją, przynajmniej nie jest wyłącznie instytucją. Ale czy Jan XXIII nie miał też już 78 lat, gdy kardynałowie obsadzili go na Tronie Piotrowym?
W krótkim czasie zaskoczył swoich o wiele młodszych wyborców zwołaniem Drugiego Soboru Watykańskiego, który wiele zmienił w Kościele i w świecie. Z drugiej strony trudno nie dostrzec, że nasz świat zasadniczo zmienił
się w swej dynamice i kompleksowości zachodzących wnim procesów.
Kard. J. Ratzinger jest człowiekiem, który ani się nie sprzecza, ani nie narzeka. Choć na świat – owszem. Wtym przypadku może się strasznie zdenerwować na często tak zaślepione społeczeństwo, które w swoim notorycznym buncie przeciwko Bogu straciło wcześniejszą zdolność do rzeczowego osądu. Skłania się ono w ważnych kwestiach polityki społecznej do eksperymentów, które są nie tylko pozbawione wiary, lecz również pozbawione wszelkiego rozsądku – i które, zupełnie logicznie rzecz biorąc, musiałyby skończyć się katastrofą. Jednakże ani słowem nie wspomina o osobistych odczuciach. Nawet upokorzenie, gdy czerwono-zielona rada jego biskupiego miasta Monachium odrzuciła pomysł, by mianować go honorowym obywatelem, zniósł milcząco w spokoju. Wtedy Marktl, miejscowość, gdzie przyszedł na świat, natychmiast nadała mu tytuł honorowego obywatela. Widać było, że Kardynał czuł się dobrze wśród swoich, wśród zwykłego ludu, po którego pobożności więcej się spodziewał niż po intelektualnej sprawności niektórych teologów. „O ile wyszliśmy cało z kryzysu ostatnich stuleci – mówił – to jest to zasługa nie profesorów teologów, lecz prostego ludu, który zachował wiarę praojców”.
Gdy miał problemy i z odpowiedziami na listy kazał sobie zbyt długo czekać, pisał do mnie, że niestety znów znalazł się jakby „w okopach” i trudno mu się uwolnić od ostrzału. Często przyczyną tego stanu były wymogi ciężkiej pracy, często również to, że w obliczu próśb nie umiał odmawiać i przez to stale się przepracowywał. Jako pre-
fekt udzielił nawet bierzmowania w swojej starej ojczyźnie, ponieważ zabrakło wtedy właściwego biskupa!
Kardynał nie jest oponentem, wbrew rozpowszechnianym o nim poglądom. To, czego nie lubi, to marne kompromisy, które są zawierane „dla świętego spokoju”. Czynią to ludzie, którzy nadal chcą tkwić w swoim upadku. „Dryfowanie”, by unikać konfliktów uważa za „najgorszy sposób sprawowania urzędu, jaki można by sobie w ogóle wyobrazić”. Nie jest jednak nihilistą, sceptykiem, którego zapatrywania wynikają z jego negatywnej postawy. Ratzinger nie unika trudnych tematów. A gdy udziela odpowiedzi, daje się w nich wyczuć nie tylko staranie, by mówić rzeczy słuszne i prawdziwe, ale też głęboka cześć dla Słowa-Logos. Słowo jest dane od Boga. W samym Słowie kryją się tajemnice stworzenia. Jeśli redukujemy Je do minimalistycznego języka, który nie ma już tej mocy i tego blasku, odbieramy sobie nie tylko możliwość wyrażenia rzeczywistości, ale też dostęp do obszaru, do którego bramę otwierają słowa.
Przyszła mi do głowy historia z Monte Cassino, macierzystego klasztoru św. Benedykta, który stąd kreował nową Europę w myśl swojej Reguły i za pośrednictwem swojego klasztoru. Jako miejsce pracy zaproponowałem Kardynałowi właśnie to opactwo, ponieważ tutaj moglibyśmy mieć spokój. W dodatku pokładałem pewne nadzieje w symbolice tego miejsca, którą można by wykorzystać przynajmniej w przedmowie do książki. Kardynał miał wątpliwości. Bał się zimna. Gdy upewniliśmy się, że istnieje tam ogrzewanie, udaliśmy się w drogę.
–Widział Pan? – spytał mnie pewnego dnia po przerwie obiadowej.
–Tak, widziałem – odrzekłem zirytowany, ponieważ chciałem uniknąć straty czasu. Ku naszemu zdziwieniu opat kazał porozwieszać plakaty zapowiadające Jego Eminencję ks. prof. dr Josepha kandynała Ratzingera jako celebransa Mszy św. z okazji obchodów święta siostry św.Benedykta, św. Scholastyki. Co gorsza zapomniał w ogóle poinformować o tym Kardynała.
–Co mam zrobić? – spytał.
Krótko mówiąc, kazał sobie przynieść wydanie Nowego Testamentu oraz mszał – a niedługo potem z pastorałem w dłoni i piusce wygłosił wzruszające kazanie we wspaniałej bazylice opactwa. Nie znam włoskiego, ale po twarzach prostych ludzi, głównie chłopów, którzy specjalnie przybyli na wzgórze w pielgrzymce, widziałem jak byli wzruszeni.
Niektórzy uklękli na ziemi i nastała cisza jak makiem zasiał, gdy Niemiec z Rzymu z charakterystyczną dla niego powagą i godnością zaczął im tłumaczyć słowa Pana.
Gdy po wypiciu filiżanki espresso wszedłem na Plac św. Piotra, przestąpiłem próg świata, który nawet dla Rzymian otwierany jest tylko w najbardziej świętych momentach. Konklawe nie jest czymś powszednim, zwłaszcza, gdy poprzedni pontyfikat trwał tak długo. Potężny plac przypominał średniowieczny obóz wojskowy. Można było zobaczyć zarówno całe karawany, jak i pojedynczych pielgrzymów ze wszystkich zakątków świata: czarni, biali, Azjaci, nawet Eskimosi, stali, obozowali lub spacerowali po ogromnej przestrzeni, po bruku deptanym od stuleci.
Zakonnicy we wszystkich możliwych strojach – czasem takich, których jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Chłopi z Sycylii, którzy przywieźli ze sobą chleb
i słoninę. Zakonnice o młodziutkich twarzach tak szczerych, jak twarz figurki Matki Bożej, w swoich białych strojach z jasnoniebieską peleryną, tak że nie wiadomo było, czy są jeszcze istotami ziemskimi czy też już istotami z innego świata… Jeżeli słowo „katolicki” oznacza „powszechny” i„rozległy”, to ten tu świat był naprawdę katolicki. W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, kiedy to nikt właściwie nie spodziewał się podjęcia decyzji, teraz w powietrzu unosiło się niesamowite napięcie. Jeden sygnał, jeden okrzyk wystarczyłby, by natychmiast postawić na nogi ten trwający w oczekiwaniu wielotysięczny tłum.
Wielu wiernych przybyło z Biblią w dłoni, bynajmniej nie po to, by na niej siedzieć. Inni trwali z różańcem wdłoni. W Kaplicy Najświętszego Sakramentu w Bazylice, w której przez 24 godziny na dobę bez przerwy modlą się i adorują Pana specjalnie wyznaczone do tej posługi siostry, młody człowiek ukląkł na swoim klęczniku ze złożonymi rękoma, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci. Poszukiwanie Boga nie jest łatwe. Jest to egzystencjalna rozprawa człowieka. Wprawdzie może on od niej uciec, ale nie na zawsze. Nie wiem ile obecnych tu ludzi tak naprawdę było wierzących i czuło prawdziwą więź z Chrystusem i Kościołem. Nie miało to żadnego znaczenia. Niebezpieczeństwo zarażenia się „wirusem dobrego humoru” było wystarczająco duże, by zarazili się nim nawet zagorzali ateiści. Rozejrzałem się za odrobiną miejsca przy jednym z filarów w dobrym otoczeniu i z doskonałą widocznością na najsławniejszy komin wszechczasów.
Komin na dachu Kaplicy Sykstyńskiej nie dawał żadnego znaku. Był to jedyny sposób komunikacji, który istniał w tym momencie między „światem” a zgromadzonymi hierarchami Kościoła. Mimo wszystkich wad, podobała mi się ta procedura. W naszym skomputeryzowanym, nieraz oziębłym otoczeniu istniało jeszcze coś z prastarego języka Biblii. „Nie jesteśmy samowystarczalni – brzmiało przesłanie tej sytuacji. – Istnieje coś pomiędzy niebem aziemią, na co nie mamy wpływu, czego nie dosięga nawet nasza wyobraźnia”. W obrzędach religii katolickiej wciąż jeszcze przekracza się granice racjonalności. Dotyczy to całej tej anachronicznej i ponadczasowej oprawy. Szat, ceremonii, dziwnie chwytających za serce pieśni, a nawet zapachów. Zwie się to: modlitwa i praca. Jednakże nie przeszkadzałoby mi również, gdyby konklawe za sprawą modlitwy i pracy posuwało się trochę szybciej naprzód.
Biograf Papieża Benedykta XVI, Peter Seewald, to jeden z najbardziej znanych dziennikarzy religijnych w Niemczech. Jego książka „Benedykt XVI. Portret z bliska” w wyjątkowy sposób uwiecznia postać Josepha Ratzingera jako najwybitniejszego za życia intelektualisty na świecie i duchowego mistrza.
Kościół i świat wokół nas zmieniły się, jak rzadko kiedy.
Kard. Joseph Ratzinger był tym, który za sprawą swej proroczej dalekowzroczności przewidywał te przemiany społeczne. Peter Seewald pokazuje, że w czasach zamętu to właśnie Benedykt XVI potrafił dodać wierzącym i niewierzącym odwagi i ufności.
Warto poznać to tradycyjne i klarowne przesłanie „współpracownika Prawdy” – Benedykta XVI.
Ta książka jest tak wyjątkowa również dlatego, że zawiera bardzo osobistą historię dialogu, który całkowicie zmienił życie Seewalda.
Ponadto Aneks zawiera kalendarium pontyfikatu Benedykta XVI, także jako emerytowanego Papieża; kronikę wizyt Josepha Ratzingera w Polsce; kalendarium oraz obszerne fragmenty przemówień i homilii Ojca Świętego z pielgrzymki do Polski w 2006 r., a także spis najważniejszych dokumentów papieskich: encyklik, adhortacji i listów apostolskich.
Peter Seewald (ur. 1954 r.) – były dziennikarz czołowych niemieckich gazet, w młodości lewicujący ateista. Pod wpływem rozmów z kard. J. Ratzingerem powrócił wraz z rodziną do wiary katolickiej. Jest żonaty, ma dwóch synów i mieszka w Monachium.
ISBN 978-83-7864-887-1
cena det. 59,90 w tym 5% VAT WYDAWNICTWO AA