o. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz











o. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz
Opowieść o Wawrzyńcu z Brindisi
o. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz
Opowieść o Wawrzyńcu z Brindisi, Doktorze Apostolskim kaznodziei i misjonarzu, dyplomacie i wojowniku, słudze Maryi i mistyku odprawiającym najdłuższe Msze Święte znane historii
Wydawnictwo AA
Kraków
Redakcja i korekta: Maria Szarek
Skład i łamanie: Agnieszka Siekierżycka
Projekt okładki: Andrzej Oczkoś
Tłumaczenie listu Jana XXIII: Copyright © ks. Jakub Korczak
Copyright © by Wawrzyniec Maria Waszkiewicz
Copyright © by Wydawnictwo AA, Kraków 2023
ISBN 978-83-7864-659-4
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Wydawnictwo AA s.c.
30-332 Kraków, ul. Swoboda 4
tel.: 12 292 04 42
e-mail: klub@religijna.pl
www.religijna.pl
Niepokalanej Matce Kościoła i Królowej Apostołów, Tej, która miażdży łeb węża, niszczy herezje i ratuje błądzących, i która także z dzisiejszych prób zwycięsko wyprowadzi swoje dzieci. Ave
O ile katolicka reforma – ten pozytywny termin lepiej oddaje sedno tego, czym była tzw. kontrreformacja – była dziełem obejmującym przeróżne pola życia Kościoła, o tyle święty Wawrzyniec z Brindisi zasłużył się bodaj na każdym z nich.
Była katolicka reforma w pierwszym rzędzie dziełem duchowej odnowy – i oto figura rozmodlonego ascety nie tylko należącego do najsurowszego wówczas zakonu, ale i będącego jego przełożonym generalnym. Była katolicka reforma dziełem misyjnym – i oto Wawrzyniec z Brindisi był wielkim misjonarzem krajów środkowej Europy, do których jeszcze nie dotarła odnowa rozpoczęta Soborem Trydenckim. Reforma katolicka była także rzeczywiście – choć niewyłącznie! – kontrreformacją. I oto Doktor Apostolski stający do płomiennej polemiki z protestantami – zarazem jednak zdolny do gestów najgłębszej pokory i cierpliwości, byle tylko przywieść błądzących z powrotem do Kościoła… Była ona także dziełem politycznym – i oto niezmordowany dyplomata krążący pomiędzy europejskimi stolicami dla skonsolidowania katolików w obliczu epokowych niebezpieczeństw. Bywała dziełem militarnym – i oto kapucyn z podniesionym wysoko krzyżem prowadzący chrześcijańskie wojska do zwycięskiej bitwy z Turkami… Sercem katolickiej reformy były jednak – jak w przypadku każdej prawdziwej odnowy Kościoła – trzy nabożeństwa najgłębiej katolickie. I oto ojciec
Wawrzyniec: wielki czciciel i piewca Maryi, wierny syn i sługa papiestwa, żarliwy mistyk eucharystyczny, trwający przy ołtarzu nawet po kilkanaście godzin.
W roku 1959 kapucyński święty został ogłoszony Doktorem Kościoła.
Jan XXIII, który nadał mu tytuł Doktora Apostolskiego, dobrze znał dzieła
Wawrzyńca z Brindisi: były one były publikowane w Padwie w czasie, gdy kardynał Roncalli był patriarchą niedalekiej Wenecji i otrzymywał
każdy kolejny tom. Wbrew zwyczajowi swoich poprzedników, papież
Jan dokonał obrzędu osobiście, jak gdyby dla tym dobitniejszego podkreślenia znaczenia nowego Doktora.
Przez papieża, który przeszedł do historii jako prekursor zmian w Kościele, został Wawrzyniec z Brindisi wskazany jako pewny przewodnik na te czasy. Był ostatnim Doktorem Kościoła ogłoszonym przed Soborem Watykańskim II, ale ewidentnie ten, który Sobór zwołał, chciał, by kapucyński święty stał się także inspiracją dla kolejnych pokoleń.
Niestety to wezwanie Jana XXIII pozostało bez odzewu i można odnieść wrażenie, że Doktor Apostolski, którego ponadczasowość została dopiero co tak uroczyście podkreślona, w ciągu kilku lat „przeterminował się” i został niemal zupełnie zapomniany. Być może dlatego, że jego wiara raziłaby nazbyt dzisiejszych niedowiarków, że jego żar byłby niemiły oziębłym sercom, że jego waleczność kłułaby w oczy tych, którzy uznają, że świata nie trzeba już nawracać, ale pochlebiać mu...
A jednak – i ostatnie dekady wydają się to dodatkowo potwierdzać
słowa zawarte przez papieża Jana w liście apostolskim Celsitudo ex humilitate pozostają aktualne i dzisiaj: ci wszyscy, „jeśli pójdą w ślady Autora, który obala błędy, wyjaśnia rzeczy ukryte, rozwiązuje wątpliwości – niech wiedzą, że podążają pewną drogą”. ***
„Tym żywotem trzeba by zainteresować Mela Gibsona” – taka była konkluzja którejś mojej rozmowy z przyjaciółmi na temat bohatera niniejszej opowieści. I stąd właśnie opowieść bardziej aniżeli studium, bo (jak mawiał Chesterton) „dobra historia zasługuje na to, żeby ją opowiedzieć”. Porywające życie zasługiwałoby na porywającą książkę – nie twierdzę, że taką udało mi się napisać, ale Czytelnik winien wiedzieć, że taki był kierunek obrany przez autora. Otóż zamysłem moim było napisanie tekstu obszernego, ale nie przytłaczającego – więc i nie przeładowanego przypisami bibliograficznymi. Jeszcze przy ostatniej lekturze całości „odchudziłem” ją pod tym względem o połowę przypisów – ubytek ten mam nadzieję zrekompensować dociekliwszym Czytelnikom obszernymi uwagami bibliograficznymi na końcu książki. Tekst miał być lekki, stąd owo słowo „opowieść” w podtytule. Przy czym lekkość nie
ma oznaczać nierzetelności. Do Pani Historii starałem się podchodzić z należytym Jej szacunkiem – jakkolwiek tu i ówdzie pozwoliłem sobie na odrobinę rekonstrukcji, nie poprzestając na samym tylko przytoczeniu faktów tak, jak je opisują źródła. W tych wypadkach jest to jednak nie tyle powieściopisarstwo, co raczej ściśle historyczne odtworzenie, polegające na dodaniu pewnych detali – prawdopodobnych, lecz nie udokumentowanych – do wydarzeń niewątpliwie mających miejsce.
I tak, jeśli wiadomo, że jakaś rozmowa odbyła się i wiadomo, co w niej powiedziano – aczkolwiek nie wiadomo, jakich dokładnie słów, a tym bardziej gestów użyto – można pokusić się o rekonstrukcję takiego dialogu, by uczynić rzecz żywszą, przystępniejszą, ale i poniekąd realniejszą (bo odrobinę bardziej „z krwi i kości”)... Tu i ówdzie, zwłaszcza kiedy chodziło o postaci drugoplanowe, jak np. malarz Paolo Piazza albo br. Augustyn z Mazary puszczałem wodze fantazji odrobinę bardziej. I tak np. chłopiec Gigi i gospodyni Karolina pojawiający się w epizodzie z malarzem Piazzą nie są postaciami historycznymi (ale już proboszcz Piotr owszem!). I w tych epizodach jednak dodatki są mniej niż trzecioplanowe, a do historii jako takiej nic nie dodałem.
Być może to właśnie malarz Piazza jest właściwym tropem: niech Czytelnik te ozdobniki potraktuje właśnie jako sceny „namalowane”, przy czym malarza nie oskarża się o niewierność wobec prawdy tylko dlatego, że nie jest fotografem... I tak na przykład to, że brat Augustyn potwierdził notarialnie swoje cuda jest udokumentowane historycznie (zresztą, który gawędziarz wymyśliłby coś podobnego!). Z większym szacunkiem starałem się podchodzić do samego bohatera tej opowieści, choć i tu w kilku miejscach dialogi są po trosze moim wymysłem. Również w tych wypadkach starałem się trzymać wiernie słownictwa, jakiego on używał – choćby poszczególne zwroty pochodziły z innych okazji. To także był sposób przedstawienia Czytelnikowi Wawrzyńca takiego, jakim ukazują nam go świadkowie, a jednocześnie przydania portretowi odrobiny kolorytu. Ufam, że podobizna, jaką oddaję do druku, jest więc wierna – jakkolwiek siłą rzeczy niekompletnie wierna...
Jako absolwent informacji naukowej i bibliotekoznawstwa jestem jednak świadom, że tego rodzaju zabiegi mogą doprowadzić do złości Czytelnika o zapędzie naukowym, który chciałby każdy cytat móc
z całą precyzją namierzyć. Tym bardziej, że wyznawszy zmyślenie Gigiego i Karoliny, upieram się, że książkę tę Koleżanki i Koledzy bibliotekarze powinni skatalogować jednak jako biografię, a nie powieść. Mam nadzieję, że uwagi bibliograficzne, jakie znaleźć można na końcu tej książki, chociaż trochę złagodzą gniew rozzłoszczonego Czytelnika, tu i ówdzie dostarczając mu dokładnych źródeł, gdzie indziej paru słów wyjaśnienia czy doprecyzowania.
Na marginesie tej opowieści, a niekiedy także w samym jej centrum, pojawia się wiele postaci, które ukazują lepiej samą epokę, z jej wzlotami i upadkami. Szczególną uwagę przykuwają żywoty heroicznych kapucynów tej epoki, spośród których niektórzy zostali wyniesieni na ołtarze – o innych zaś nikt już nie pamięta. Obok nich nie brak także świętych i grzeszników – i to w przeróżnych stanach. Obok świętego biskupa Ribery pojawia się otoczony wianuszkiem dzieci inny biskup, Wolf Dietrich von Raitenau. Cesarz Rudolf II i książę Bawarii, wicekról Neapolu i gubernator Mediolanu – wszyscy oni składają się na obraz tej burzliwej epoki, w której Wawrzyńcowi z Brindisi przyszło żyć i się uświęcać.
Książka ta nie ukazałaby się bez pomocy licznych osób. Za wyrozumiałość i cierpliwość dziękuję przełożonym i współbraciom, za ponawiane wielokrotnie słowa zachęty – ks. Grzegorzowi Śniadochowi IBP. Szczególne podziękowanie kieruję do ojca Stefana Marii Manellego FI, dzięki któremu w ogóle poznałem postać świętego Wawrzyńca z Brindisi. Za modlitwę i matczyną pomoc dziękuję Siostrom Franciszkankom Niepokalanej oraz Karmelitankom Bosym z Wrocławia i Niedźwiadów. Za cenne uwagi Zofii Muszyńskiej i Włodzimierzowi Ziółkowskiemu, a nade wszystko mojemu ojcu, śp. Janowi Waszkiewiczowi, który zdążył przeczytać i wzbogacić cennymi uwagami ponad trzy czwarte tekstu.
Kiedy, w 2018 roku, zaczynałem pracować nad tą biografią, postać jej bohatera była w Polsce niemal zupełnie nieznana czy zapomniana. Tymczasem jednak – przy okazji czterechsetnej rocznicy śmierci Doktora Apostolskiego – sytuacja zaczęła się zmieniać. Nakładem Wydaw-
nictwa Serafin ukazała się króciutka biografia autorstwa Niklausa Kustera OFMCap (Święty Wawrzyniec z Brindisi: Apostoł na drogach Europy, przeł. Jacek Waligóra OFMCap, Kraków 2019). Z kolei wrocławskie wydawnictwo Rosa Mystica w ramach serii wydawniczej Patrologia tridentina opublikowało kilka tomów kazań Doktora Apostolskiego w przekładzie ks. Jakuba Korczaka, któremu należy się szczególne podziękowanie za przybliżanie polskiemu czytelnikowi dorobku świętego Wawrzyńca.
Oby również niniejsza biografia pozwoliła odkryć lepiej zdumiewającą i wielką postać człowieka, wobec którego – według stwierdzenia księcia Maksymiliana Wittelsbacha – całe chrześcijaństwo ma ogromny dług.
Okoličná na Ostrove, dominica in albis 2022
Mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – nie znaczy to jednak, jakoby wszystkie drogi w Rzymie się kończyły. Są i drogi, które w Wiecznym Mieście mają swój początek. Wśród nich najsławniejsza z dróg, regina viarum1, czyli Droga Appijska: opiewana przez poetów i historyków, a po dziś dzień podziwiana przez miłośników historii. Ponad sześćset kilometrów drogi usłanych jest niezliczonymi pamiątkami starożytności rzymskiej. Do pamiątek – takich jak dwutysiącletnie grobowce, kolumny, wille czy akwedukty – dochodzi zaś i sama pamięć. To tutaj wszak, wzdłuż Drogi Appijskiej, ukrzyżowano po upadku powstania niewolników tysiące towarzyszy Spartakusa. Tutaj uchodzący przed prześladowaniem Nerona święty Piotr usłyszał wypowiedziane przez Pana: Quo vadis2, upamiętnione niewielkim kościółkiem…
Via Appia nie tyle więc prowadziła do Rzymu, co z Rzymu. Taki był przynajmniej jej początek. Jeśli można porównać drogę do rzeki (a bez wątpienia można!), to źródło Drogi Appijskiej bije w Wiecznym Mieście. W roku 312 przed Chrystusem cenzor Klaudiusz Appiusz Ślepy podjął to wiekopomne przedsięwzięcie, mające na celu zapewnienie Rzymowi komunikacji z Kampanią, a tym samym łatwy transport płodów rolnych tej żyznej prowincji. Pierwszy kamień królowej dróg położony został przy Bramie Kapuańskiej [Porta Capena], pół tysiąca lat później zniszczonej z rozkazu cesarza Karakalli przy okazji budowy sławnych term.
1 (Łac.) królowa dróg [przyp. red.].
2 (Łac.) Dokąd idziesz? [przyp. red.].
Podróżujący Drogą Appijską wędrowcy poprzez Kapuę, Fundi i Itri, dojść mogli do Maleventum. Ta złowróżbna miejscowość (nazwa ta, jakkolwiek innego pochodzenia, dla mówiących po łacinie Rzymian oznaczała „złe wydarzenie”) stała się w roku 278 przed Chrystusem świadkiem decydującego starcia w wojnie Rzymian z Tarentem. W bitwie tej nareszcie został pokonany król Epiru Pyrrus, do tej pory odnoszący (jakkolwiek pyrrusowe) zwycięstwa. Maleventum zostało z tej okazji przechrzczone na Beneventum. Jednak to nie „dobre wydarzenie” było punktem docelowym przedsięwzięcia. Prace trwały jeszcze przez ponad półtora wieku, aż wreszcie – około roku 190 przed Chrystusem – Via Appia, przebiegłszy ponad 600 kilometrów, dosięgła Adriatyku.
Jej budowa zajęła więc 120 lat. Sto dwadzieścia lat pracy mozolnej i rzetelnej; pracy, którą jeszcze po upływie dwudziestu dwóch stuleci można tu i ówdzie podziwiać. Szeroka na ponad cztery metry, po obu stronach chroniona chodnikiem, brukowana. Jako pierwsza z dróg została opatrzona kamieniami milowymi. Nie bez powodu włoscy drogowcy nazwali ją „pierwszą autostradą”; i pewnie nie bez powodu niejeden włoski kierowca żałuje, że współczesnych dróg nie buduje się równie dobrze.
Po przejściu 360 mil rzymskich od opuszczenia Wiecznego Miasta, podróżnik stawał u wrót Brundisium, sławnego miasta portowego położonego na samym obcasie włoskiego buta. Kwitnące już w VII wieku przed Chrystusem, miasto zostało podbite przez Rzymian w połowie III wieku. Z miejsca stało się najważniejszym portem republiki – a w okresie cesarstwa osiągnęło liczbę stu tysięcy mieszkańców. Wysunięte na wschodni skraj Półwyspu, połączone z Rzymem Drogą Appijską, Brundisium stanowiło miejsce spotkania światów i kultur; miejsce wymiany dóbr i idei. Nic dziwnego, że wcześnie zawitało tu chrześcijaństwo – zgodnie z metodą świętego Pawła, który stawiał na ekspansję świętej wiary poczynając od ważnych centrów handlowych. Pierwszym biskupem miasta był, już w II wieku, święty Leucjusz – który według podania jednego tylko dnia ochrzcił kilkanaście tysięcy mieszkańców miasta. Wraz z upadkiem Cesarstwa, Brundisium podzieliło jego losy, stając się obiektem walk pomiędzy Bizancjum a Ostrogotami. W okresie średniowiecznym z portu w Brundisium (czy też Brindisi, bo nazwa łacińska
zaczęła ustępować miejsca włoskiej) wypłynęło ku Ziemi Świętej wiele zastępów krzyżowców.
W tym właśnie mieście rozgrywają się pierwsze sceny naszej opowieści. W połowie XVI wieku Brindisi nie pamięta już czasów własnej świetności. Dawna metropolia licząca sto tysięcy mieszkańców zmalała dziesięciokrotnie, stając się nieledwie peryferyjnym portem w należącej do Hiszpanii części półwyspu. Nie był on całkowicie pozbawiony znaczenia, a tym bardziej perspektyw – było nie było, z Brindisi można było łakomie spoglądać na bezkres Morza Śródziemnego (ale także na przeciwległy brzeg Adriatyku z należącą do Wenecji Dalmacją oraz podbitą przez Turków Albanią); można było snuć plany nowych krucjat i wypraw... Tyle tylko, że wzrok Hiszpanów był zwrócony raczej ku dalekiej Ameryce; a zamiast nowych krucjat, przychodziło chrześcijaństwu raczej cierpieć coraz to nowe najazdy muzułmańskie.
W tej odległej prowincji hiszpańskiego mocarstwa, w upalne lato roku 1559 (w Apulii każde lato jest upalne), niezamożny dom rodziny Russo oczekiwał na wydarzenie bez wątpienia ogromnej wagi w życiu rodzinnym; mało kto, rzecz jasna, mógł natomiast podejrzewać, że jest to także wydarzenie niebagatelnej wagi dla dziejów świata i Kościoła.
Wilhelm Russo nerwowo przechadzał się po niewielkim domku. Zza zamkniętych drzwi jednej z izb dochodziły go pełne boleści krzyki jego młodej żony. „Biedna Elżbieta” – pomyślał. Cóż jednak mógł poradzić?
Zmówił zdrowaśkę, prosząc, by wszystko poszło dobrze. Połóg wszak zawsze wiązał się z niebezpieczeństwem – i dla rodzącej, i dla dzieciątka. A Wilhelm bardzo kochał swoją żonę. Dziecko zresztą także, choć nie docierało jeszcze to do niego. Co innego Elżbieta – ona już od dawna dobitnie odczuwała tę miłość. Ostatecznie, to ona czuła poruszenia, a nieraz także kuksańce i kopniaki ewidentnie obdarzonego temperamentem południowca dziecka... Dziwna rzecz,
macierzyństwo! I z pewnością bardzo wzniosła. Podczas jednak, gdy za zamkniętymi drzwiami, w boleściach rodzenia, dokonywała się tajemnica macierzyństwa, Wilhelm czuł się nieswojo, nie mogąc nijak ulżyć żonie. Zmówił jeszcze jedną zdrowaśkę. Nie był w stanie skupić się na dłuższej modlitwie.
Wreszcie – co za ulga! – krzyki Elżbiety ucichły, a w ich miejsce odezwał się płaczliwie zgoła inny głos. Wtedy dopiero Wilhelm, do tej pory współczujący żonie małżonek, naprawdę poczuł się ojcem. Jeszcze kilka chwil i drzwi skrzypnęły. Z niedostępnej dla mężczyzn izby wyszła akuszerka, trzymając w ręku zawinięte w ręcznik niemowlę. „Chłopczyk” –powiedziała, a Wilhelm pokraśniał z radości. Nieporadnie wziął dziecko na ręce. Noworodek patrzył na rodzica rezolutnie; tak bardzo rezolutnie, że błyszcząca w tym spojrzeniu inteligencja uderzyła szczęśliwego ojca. Czy było to spowodowane tylko ogromem emocji, jakich Wilhelm doświadczył tego dnia? Niepokój i ulga, nadzieja i miłość, radość i duma – wszystko to niewątpliwie powodowało, że Wilhelm Russo patrzył na trzymane w ręku maleństwo okiem nad wyraz przychylnym.
– Syn mój będzie kimś wielkim – orzekł bez wahania.
I wybiegając myślą ku przyszłym czynom potomka, mającym okryć wiekopomną sławą skromne nazwisko Russo, powtórzył:
Mój syn, Juliusz Cezar, będzie kimś naprawdę wielkim.
A Elżbieta? Osłabiona jeszcze bólem połogu – acz niepamiętająca już o nim z radości, „że się człowiek narodził na świat” (J 16,21), westchnęła tylko:
Oby był dobrym chrześcijaninem. ***
O Wilhelmie i Elżbiecie wiemy bardzo niewiele. Pochodzili oboje ze skromnych, acz poczciwych rodzin mieszczańskich, obfitujących – jak wspominali znajomi – „w osoby cieszące się dobrym & bardzo dobrym imieniem & sławą”. Sława ta nie oznacza atoli, by ktoś z Russów bądź Masellów – bo takie było nazwisko panieńskie Elżbiety Izabeli Russo
– zapisał się złotymi literami na kartach historii powszechnej. Krewni rodziców Juliusza Cezara byli jednak, co nieporównanie ważniejsze,
ludźmi uczciwymi i pobożnymi. Także młodzi małżonkowie należeli do tej właśnie kategorii. „Miłowali ciszę i pokój, uczęszczali do kościołów i przyjmowali sakramenty, żyjąc pobożnie i po katolicku” – w tym lakonicznym zdaniu, przewijającym się przez różne świadectwa procesu beatyfikacyjnego ich syna, zawiera się cały właściwie program świętego życia małżeńskiego.
Także Wilhelm podzielał więc gorące pragnienie Elżbiety, życzącej nowo narodzonemu Juliuszowi nade wszystko, by był dobrym chrześcijaninem. O prostocie i pobożności samego Wilhelma świadczy ton, w jakim dzielił się on swoim szczęściem z bratem – księdzem posługującym w dalekiej Wenecji. W liście do niego Wilhelm pisał nie tylko o „nadludzkich przymiotach” wypisanych na twarzy noworodka, ale dodawał: „Proszę Boga, aby go błogosławił i aby uczynił zeń całkowicie przedmiot Swojej chwały”. Niewątpliwie godny szacunku i naśladowania jest ten przykład szczęśliwego i dumnego ojca, który dla swego dziecka nie pragnie czego innego jak tego, by żyło całkowicie na Bożą chwałę. Wilhelmowi dane będzie zobaczyć na tej ziemi tylko pierwsze kroki małego Juliusza Cezara na drodze Bożej chwały. Modlitwa, jaką zawarł w liście do brata, doczeka się jednak spełnienia daleko przekraczającego jego najśmielsze oczekiwania. Podobnie zresztą stanie się z oczekiwaniami Wilhelma tyczącymi się wielkich czynów spełnionych przez syna. ***
Syn Wilhelma i Elżbiety urodził się 22 lipca 1559 roku, a już nazajutrz został – przez księdza Jana Sguriego – obmyty w wodach Chrztu świętego, zgodnie z ojcowską wolą otrzymując imię Juliusza Cezara. Trudno nie uśmiechnąć się na myśl o skromnym i zapewne parającym się rzemiosłem mieszkańcu podupadłego Brindisi, który wpada na pomysł, by nadać swemu synowi takie imię. Wilhelm miał jednak więcej racji, aniżeli ktokolwiek mógłby się spodziewać. Owego upalnego lata roku 1559 przychodził na świat człowiek, który miał dać nową chwałę swemu rodzinnemu miastu.
Rodził się w tej starożytnej metropolii portowej tam, gdzie królowa dróg – Via Appia – jak rzeka wpada do Adriatyku. Z jego rodzinnego miasta dawni kupcy i wędrowcy wyruszali na cały świat. I on także
w przyszłości będzie wielkim wędrowcem – podróżującym głównie pieszo, lepiej lub gorzej ubitymi drogami niemal całej Europy.
Rodził się w tym Brundisium, z którego do Ziemi Świętej ruszały zastępy krzyżowców. I on także będzie krzyżowcem. Otrzymywał na chrzcie świętym imię wielkiego wodza, polityka i zdobywcy. I on także w przyszłości stanie na czele armii w zwycięskiej bitwie; on także pośród królów, książąt i generałów odegra ważną rolę w politycznych dziejach kontynentu. On także będzie wielkim zdobywcą; zdobywcą tym większym, że pracującym nie dla ziemskiej republiki, a dla Królestwa niebieskiego, którego – w przeciwieństwie do mocarstwa, które zapoczątkował
Gajusz Juliusz Cezar – żaden mól i żadna rdza naruszyć nie mogą.
Juliusz Cezar Russo rodził się zarazem w przejmująco dramatycznym momencie dziejowym. Cztery dekady wcześniej Europa została rozerwana na strzępy przez rewolucję protestancką rozpętaną przez Marcina Lutra. Wkrótce potem wojska Imperium Osmańskiego na nowo najechały chwiejącą się w posadach Europę. W 1521 roku Sulejman Wspaniały zdobywał Belgrad – to, czego 65 lat wcześniej nie zdołał dokonać zdobywca Konstantynopola, Mehmed II, stało się faktem. Krótko potem, po bitwie pod Mohaczem, upadało królestwo Węgier, będące dotąd przedmurzem chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo zaś pozostawało pogrążone w głębokim kryzysie – i nic dziwnego, że wielu wieszczyło wówczas jego ostateczny upadek. Rzym (według stwierdzenia nie jakiegoś przepojonego nienawiścią wroga Kościoła, lecz w opinii wielkiego świętego, Kajetana z Thieny), „to miasto niegdyś święte, dziś stało się Babilonią”. Północna Europa stała się w ogromnym stopniu ofiarą katastrofy reformacyjnej, za którą – w wielkim stopniu – odpowiedzialność ponosili chrześcijańscy wszak książęta, a nawet biskupi... W roku 1527 samo Wieczne Miasto (za przyzwoleniem katolickiego cesarza!) padło łupem protestanckich żołdaków, którzy – chciałoby się powiedzieć – przemienili je w piekło.
Wszystko to razem nie było jednak piekłem, a czyśćcem. I pod wpływem tego podwójnego bicza: herezji w obrębie chrześcijańskiej Europy
oraz sukcesów tureckiego najazdu, Kościół dźwignął się raz jeszcze. Kiedy Juliusz Cezar Russo rodził się w Brindisi, tysiąc kilometrów na północ, w Trydencie, trwał wielki Sobór, który nie ograniczył się do potępienia
błędów nowinkarzy dotyczących Pisma i Tradycji, sakramentów i łaski,
wolności i odpowiedzialności, ale także dał katolicyzmowi impuls do głębokiej odnowy moralnej i duchowej.
Niemowlę patrzące rezolutnie w oczy trzymającego je w rękach Wilhelma Russa stawi w przyszłości czoła zarówno muzułmańskiemu najeźdźcy, jak i niemieckiej herezji. Stawi czoła słowem, pismem i przykładem; na polu bitwy, na ambonie kaznodziejskiej, a także w niezmordowanej pracy pisarskiej. Tym samym wpisze się w ciąg wielkich świętych reformatorów i odnowicieli wcielających w życie ideał Soboru Trydenckiego. Nawet jednak w tak wyborowym gronie, pod niektórymi przynajmniej względami, jawić się będzie jako postać zupełnie niezwykła.
Zgodnie z oczekiwaniami Wilhelma, jego mały syn rychło okazał się dzieckiem rzeczywiście niezwykle bystrym, a rodzice posłali go do szkoły prowadzonej przez ojców franciszkanów konwentualnych przy klasztorze świętego Pawła w Brindisi. W szkole spisywał się znakomicie; do tego stopnia, że jakkolwiek należał do najmłodszych dzieci, jego nauczyciel, o. Dominik z Monopoli, powierzył mu swoisty urząd prefekta całej gromadki, ufając, że nie kto inny jak malutki Juliusz najlepiej dopilnuje porządku wśród rozbrykanych chłopców podczas przygodnej nieobecności samego pedagoga.
Kontakt z ojcami franciszkanami bardzo wcześnie wzbudził w chłopcu żywe pragnienie poświęcenia się całkowicie służbie Bożej według Reguły świętego Franciszka. Poczciwy rodzic – który sam wszak Panu Bogu dziecko swoje ofiarował – zdążył jeszcze serdecznie pobłogosławić temu pragnieniu, pozwalając, co więcej, Juliuszowi Cezarowi nosić w domu swoisty habicik uszyty według franciszkańskiego wzoru. Krótko później Wilhelm zmarł nieoczekiwanie. Juliusz Cezar mógł mieć wówczas około ośmiu lat – i miał co najmniej jednego młodszego brata3. Ciężar utrzymania rodziny spadł w całości na młodą wdowę.
Trudno się dziwić, że Elżbieta krótko później przystała na życzenie synka, pozwalając mu zasilić szeregi małych oblatów ojców franciszkanów konwentualnych. Pueri oblati byli swego rodzaju wczesną formą niższego seminarium. Chłopcy żyli wspólnie i byli kształceni „pobożnie i po katolicku” przez ojca Wirgiliusza z klasztoru pod wezwaniem świętego Pawła. Jakkolwiek na nieszczęsną wdowę spadała część kosztów edukacji syna, przez kolejne kilka lat – dzielących go od osiągnięcia wieku, w którym mógłby stać się dla niej podporą – nie musiała się zbytnio troszczyć o jego potrzeby.
3 O bracie tym nie wiemy jednak nic prócz tego, że urodził się w 1561 roku. Niewykluczone nawet, że zmarł w dziecięctwie jeszcze przed śmiercią Wilhelma.
Chłopiec był zaś – skoro podźwignął się po bolesnej stracie ukochanego ojca – szczęśliwy, mogąc teraz nie tylko nosić cały czas franciszkański habicik, ale i zwać się „bratem Juliuszem”. Dziecięce zrazu – co jeszcze nie znaczy niepoważne! – pragnienie życia zakonnego zaczęło przeradzać się w coś dużo głębszego. Codzienne życie małych oblatów nie było, rzecz jasna, tym samym, co życie dorosłych zakonników. Ogólny schemat przypominał je jednak. Chłopcy wstawali wcześnie rano; odmawiali wspólnie poranne modlitwy i słuchali krótkiego rozmyślania. Śniadanie jedli w milczeniu, słuchając żywotów świętych albo Reguły świętego Franciszka. Brat Juliusz niebawem umiał na pamięć jej łaciński tekst; rozumiał też coraz lepiej jego znaczenie. Odkrywane dzień po dniu, w dodatku wspólnie z innymi chłopcami, żywoty świętych rozbudzały w przynajmniej niektórych ze słuchaczy najszczytniejsze marzenia. Świętość! W przeciwieństwie do bogactwa, do sławy, do szlacheckich tytułów i czynów wielkich (według przyziemnej optyki tego świata), świętość jest osiągalna dla każdego. Zarazem zaś – jest ona bogactwem, którego rdza nie psuje, sławą, która nie przemija i szlachectwem nieporównanie wyższym – a także źródłem czynów prawdziwie najchwalebniejszych. Dla tych spośród chłopców, którzy już we wczesnym wieku potrafili dojrzeć, gdzie leży drogocenna perła, dla której warto oddać wszystko, słuchane rankiem lektury stanowiły inspirację dla ich rozmów i zabaw.
Ojciec Wirgiliusz był nie tylko opiekunem małych oblatów, odpowiedzialnym za ich formację w pierwszej kolejności duchową, a następnie (zapewne razem z ojcem Dominikiem) intelektualną. Był on także – a pewnie i przede wszystkim – cenionym kaznodzieją. I oto pod jego okiem mały braciszek zaczął przejawiać żywy talent oratorski. Do tego stopnia, że nauczyciel przygotował go do deklamacji kilku kazań. Największym sukcesem kaznodziejskim brata Juliusza Cezara było niewątpliwie kazanie wygłoszone w samej katedrze, które – pewnie bardziej dziecięcą czystością i prostotą aniżeli rodzącą się dopiero sprawnością retoryczną – wzruszyło słuchaczy.
Kilka lat przeżytych u ojców franciszkanów było czasem wzrostu duchowego i intelektualnego. Juliusz poznał wtedy arcydzieła literatury klasycznej, nabrał też zażyłości z językiem łacińskim i postawił pierwsze
kroki w grece. Współbracia oblaci zapamiętali jego żywą inteligencję, która – wespół z dobrymi manierami i z posłuszeństwem przełożonym – sprawiała, że młodzieniec znakomicie się zapowiadał. Miał też niespotykaną pamięć – w dalszej przyszłości przyzna się, że nie wie (a przynajmniej nie z doświadczenia), co znaczy zapominać. Mimo rzadkich przymiotów, dzięki którym ewidentnie górował nad rówieśnikami, mimo że bywał stawiany innym za wzór i głosił kazanie w katedrze, brat Juliusz Cezar nie wynosił się nad innych. Był przez kolegów i współbraci nie tylko ceniony, ale i szczerze lubiany. I on kochał swoje miasto, swoich towarzyszy, a najbardziej – ukochaną mamę. Starał się także doceniać ojców, którzy zajmowali się jego formacją duchową i intelektualną. Nie zawsze jednak było to możliwe – niestety, klasztor Franciszkanów w Brindisi nie był miejscem, w którym królowałaby miłość do Reguły świętego Franciszka. Mały Juliusz rozumiał coraz lepiej rozdźwięk pomiędzy życiem braci mniejszych a ich Regułą. W jego sercu kiełkowało marzenie o ściślejszej, bardziej dosłownej i bezkompromisowej formie zachowywania przykazań i zaleceń świętego Franciszka.
Elżbieta, ze swojej strony, w miarę jak Juliusz rósł, zaczęła myśleć o konkretnej pomocy zdolnego syna w prowadzeniu domu. Być może postawiła nawet delikatny opór jego powołaniu zakonnemu (co sugerują niektóre świadectwa), niewątpliwie sprawiając Juliuszowi wiele cierpienia. Był matce posłuszny we wszystkim – jednak słysząc wezwanie Pana Jezusa – „pójdź za Mną!” (Mt 19,21) – nie mógł usłuchać matczynego „zostań ze mną”.
Jak wielu świętych znalazło się w podobnie bolesnej sytuacji! Pomyślmy o młodym adwokacie Alfonsie de Liguorim, który postanowił porzucić znakomicie zapowiadającą się karierę i zostać księdzem. Jego ojciec przez dwie godziny trzymał go w ramionach i zalewał się łzami, błagając, by syn nie opuszczał go... Święty Franciszek był więziony przez własnego ojca; wuj świętej Klary i świętej Agnieszki z Asyżu usiłował porwać obydwie z klasztoru... Jak wielu innych nie zostało świętymi, ponieważ nie zdołało zwycięsko wyjść z tej próby!
Boża Opatrzność zaoszczędziła Juliuszowi dramatycznego wyboru – nie oszczędziła jednak cierpienia. Ostateczne rozeznanie drogi życiowej pozostawało jeszcze perspektywą dosyć odległą nawet dla nad wiek dojrzałego chłopca, kiedy zmarła także Elżbieta.
Ta dzielna kobieta przeżyła większość krótkiego życia pośród wielkich trudów i cierpień. Uboga, przywykła więc do ciężkiej pracy; nie znała wygód ani wypoczynku – ludzie ubodzy, a tym bardziej żony i matki, nie znają wszak urlopu. Młodo wyszła za mąż, lecz nie było jej dane cieszyć się długo szczęściem życia małżeńskiego. Wydała na świat potomstwo (trudno powiedzieć, ile dzieci oprócz Juliusza miała), a krótko później owdowiała, znajdując się w tym trudniejszej sytuacji materialnej.
Z przyziemnej perspektywy poszukiwaczy wygód i przyjemności, trudno sobie wyobrazić życie mniej udane. A jednak – w przeciwieństwie do miażdżącej większości współczesnych Elżbiecie hedonistów – jej imię jeszcze 450 lat po śmierci wspominane jest z wdzięcznością (nawet jeśli tylko w pierwszych rozdziałach biografii jej syna). Elżbieta Masella Russo wydała na świat świętego i to ona pomogła mu postawić pierwsze kroki na drodze doskonałości chrześcijańskiej. Ona uczyła go pierwszych modlitw i podstawowych prawd wiary. Nade wszystko jednak, to przykład jej pokory i cierpliwości, jej pracowitość i pobożność żywo oddziaływały na przyszłego apostoła Europy. To prawda – wydaje się, że czułość matczynej miłości skłaniała ją pod koniec życia do pragnienia zatrzymania
Juliusza przy sobie. Kto wie, czy dobry Pan Bóg nie wezwał do siebie tej swojej wiernej służebnicy także po to, by ją samą uwolnić od niebezpieczeństwa przeciwstawienia się Jego woli w odniesieniu do młodzieńca... ***
Osierocony i pozbawiony środków do życia, Juliusz powziął najoczywistszą decyzję: udać się do najbliższego krewnego mogącego zatroszczyć się o niego. Tym bardziej, że krewny ten był zarazem kapłanem; mógł więc otoczyć go opieką także na szczeblu duchowym, pomagając mu w ostatecznym wyborze drogi życiowej.
Stryj Juliusza mieszkał jednak w Wenecji, toteż młodzieniec musiał podjąć długą podróż morską – dwa miasta portowe dzieli około
siedmiuset kilometrów. Dzięki mikroskopijnej spuściźnie po matce, być może korzystając także z pomocy kogoś z dalszej rodziny lub znajomych, Juliusz mógł z ledwością opłacić podróż i zaopatrzyć się w skromny prowiant na drogę.
Niestety, trudno podejrzewać, by pomógł mu ojciec Wirgiliusz. Przeciwnie, w okresie największych trudności materialnych, Juliusz został przezeń nieomal okradziony. Nie mając pieniędzy nawet na połatanie ubrań, poprosił nauczyciela o pomoc. Przy którejś mowie małego kaznodziei ojciec Wirgiliusz zwrócił się więc do słuchaczy z prośbą o materialne wsparcie dla ubogiego, lecz zdolnego ucznia. Audytorium – wzruszone tyleż słowami chłopca, co jego mizernym wyglądem – udzieliło hojnej jałmużny, która jednak w całości zniknęła w przepastnej kieszeni habitu ojca Wirgiliusza. Niewątpliwie tego rodzaju przygoda nie skłaniała biednego sieroty do pozostania we wspólnocie. Co istotne jednak, grzechy ludzi Kościoła nie osłabiły jego miłości do Kościoła; niewierność osób konsekrowanych nie osłabiła jego własnej woli oddania się Bogu.
Ojcowie franciszkanie dali jednak chłopcu pozwolenie na podróż do Wenecji – bez konieczności oficjalnego wystąpienia z szeregów małych oblatów. Dla duszy żarliwie pragnącej życia zakonnego bez wątpienia miało to swoje znaczenie: Juliusz nosił tunikę będącą znakiem jego oddania się Bogu – i nie chciał z tego znaku rezygnować. Niewykluczone natomiast, że dając mu błogosławieństwo na drogę, ojcowie franciszkanie myśleli, że chodziło wyłącznie o niedługą wizytę u stryja, a może i o wyciągnięcie z nieźle usytuowanego kapłana paru groszy na dalszą naukę w Brindisi. ***
Ze wspomnień jednej z weneckich kuzynek naszego bohatera dowiadujemy się, iż młodzieniec przybył do Najjaśniejszej Republiki mając „lat trzynaście nieukończone jeszcze” – co oznacza, że jego podróż przypada prawdopodobnie na wiosnę roku 1572. Osobliwy był to czas dla chrześcijańskiej Europy – i wielkie rzeczy musiały się wydarzyć, aby siedemsetkilometrowa żegluga Morzem Adriatyckim mogła przebiec spokojnie i bezpiecznie.
Latem roku 1571 cały świat chrześcijański z zapartym tchem oczekiwał nowin nadchodzących z Morza Śródziemnego. Nieustannie rosnące w potęgę Imperium Ottomańskie podjęło inwazję Cypru. Upadła Nikozja. Przez jedenaście miesięcy bohatersko opierała się Famagusta, ostatecznie jednak również ta twierdza wpadła w ręce bezwzględnego nieprzyjaciela (w obu zdobytych miastach Turcy dokonali rzezi ich chrześcijańskich mieszkańców). W czasie oblężenia Famagusty święty Pius V
wezwał do krucjaty mającej przyjść na pomoc chrześcijanom walczącym na Cyprze. Niestety jednak losy oblężenia rozstrzygnęły się, zanim flota chrześcijańska zdołała dotrzeć na miejsce. Galerom dowodzonym przez Juana d’Austrię pozostało jednak do wykonania zadanie jeszcze większej wagi. Upadek Cypru, jakkolwiek bolesny, stanowił jedynie preludium do tego, czym mogła stać się nowa ofensywa turecka. Wielka flota dowodzona przez zdobywcę Cypru, paszę Alego Muezinowicza żeglowała ku Adriatykowi. Sułtan Selim II powierzył swemu admirałowi jedną z największych świętości imperium: zielony sztandar kalifów, na którym 30000 razy wypisane było imię Boga muzułmanów. Przeciwko tej potędze ruszała więc flota chrześcijańska. Ona także płynęła pod świętym sztandarem, pobłogosławionym przez samego Ojca Świętego. Widniał na nim krzyż Chrystusowy, a Pius V błogosławiąc krzyżowcom Ligi Świętej przypomniał im i całemu światu chrześcijańskiemu motto Konstantyna Wielkiego: In hoc signo vinces – pod tym znakiem zwyciężysz! Zarazem święty papież wzywał całe chrześcijaństwo do pokuty i modlitwy za powodzenie tej morskiej krucjaty, powierzając jej losy w sposób szczególny Najświętszej Pannie Maryi, Wspomożycielce Wiernych. Papież i kardynałowie, Rzym i Półwysep Apeniński, a z nimi wszyscy wierni chwycili za różańce, błagając o interwencję Niebieską Hetmankę.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa portowe Brindisi, a wraz z nim mały Juliusz, podjęło apel Wikariusza Chrystusowego ze szczególną gorliwością. Dla Brindisi sprawa miała wymiar nieporównanie bardziej bezpośredni aniżeli dla rzymian: miasto było wszak wysunięte niemal na sam wschodni kraniec Półwyspu, znajdowało się więc niemal na pierwszej linii ognia. Wciąż świeża była tam pamięć tego, co Turcy uczynili niespełna sto lat wcześniej w Otranto! Zdobywszy znienacka to portowe miasto,
położone zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od Brindisi, wymordowali tam tysiące osób, a w ostatnim akcie tego okrutnego dramatu ośmiuset mężczyzn – od czternastego roku życia wzwyż – którzy odmówili wyparcia się wiary chrześcijańskiej. Gdyby w bitwie pod Lepanto flota Selima II pokonała okręty Ligi Świętej, zapewne podobny los spotkałby także Brindisi i inne miasta Apulii – o tym, że muzułmańskie metody nie zmieniły się w ciągu dziewięciu dekad, jakie minęły od rzezi Otranto, najlepiej
świadczyły sceny, jakie rozegrały się w Nikozji i Famaguście.
Rozstrzygająca bitwa morska rozegrała się 7 października nieopodal Lepanto. W jej kulminacyjnym momencie zwarły się ze sobą galery
flagowe La Real Juana d’Austrii i Sułtana Alego Paszy. Przez dłuższy czas trwała walka wręcz na ich pokładach (a z okrętów z obydwu stron zasilano szeregi walczących). W kluczowym momencie turecki admirał został postrzelony, a chwilę później hiszpańscy żołnierze ucięli mu głowę. Zaraz potem z masztu sułtańskiej galery zsunięty został sławny sztandar kalifów, a na jego miejscu pojawiła się flaga z krzyżem. Widok ten doprowadził do załamania się morale tureckich żołnierzy. Z największym trudem dowódca jednego ze skrzydeł floty ottomańskiej zdołał wyprowadzić z bitwy bez szwanku kilkadziesiąt okrętów. Reszta wielkiej floty została rozbita. Na zdobytych tureckich okrętach wyzwolono tysiące chrześcijańskich galerników: wkrótce później wylądowali oni w Recanati i procesyjnie udali się do Loreto, składając Wspomożycielce Wiernych jako wotum dziękczynne kajdany, którymi przykuci byli do galerniczych ław. Wieść o zwycięstwie doszła do Rzymu pod koniec października; do Brindisi zapewne nieco wcześniej. Jeśli wielka była wprzódy trwoga skłaniająca mieszkańców do modlitwy, tym większy musiał być entuzjazm rozbudzony wiadomością o rozbiciu tureckiej armady. W tym właśnie kontekście młody Juliusz Cezar ruszał z Brindisi do Wenecji, gdzie żył i posługiwał jego stryj, ksiądz Piotr Mezosa Russo. I to właśnie dzięki zwycięstwu Juana d’Austrii nad flotą Alego Muezinowicza podróż mogła przebiec spokojnie.
Co działo się w duszy sieroty z Apulii ruszającego w nieznane i żeglującego poprzez olśniewającej piękności lazury Adriatyku? Nie powiedzą nam o tym ani jego biografie, ani świadectwa najbliższych nawet osób złożone w procesie beatyfikacyjnym. To jednak, co wiemy o Juliuszu po-
zwala nam odgadywać z niemal całkowitą pewnością, jak ów entuzjazm działał na niego – i jaka nowa pułapka pojawiała się na drodze jego powołania. Znamy wszak z całą dokładnością tę pokusę z biografii innych świętych, których żywoty i charaktery zdradzają duże podobieństwo z naszym bohaterem. Czyż nie był tak kuszony seraficki święty Franciszek? Czyż nie musiał stawić czoła tej właśnie pokusie święty Ignacy Loyola, zanim założył „armię papieża”, Towarzystwo Jezusowe? Czyż i święty Maksymilian Maria Kolbe nie miał tego właśnie pomysłu, kiedy nachodziła go myśl o wystąpieniu z nowicjatu?
Bojowaniem jest życie ludzkie na tej ziemi. Bojowaniem szczególnym, najwznioślejszym jest walka ze sobą samym, ze światem i z demonem. Bojowaniem jest droga uświęcenia duszy – i celnie tak właśnie opisuje tę drogę jeden z największych pisarzy duchowych epoki nowożytnej, Wawrzyniec Scupoli, autor słynnej Walki duchowej. Święty Paweł powiada, iż przychodzi nam walczyć nie tylko przeciwko ciału i krwi, lecz i „przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom
świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6,12). W ascezie, w walce duchowej, w podboju siebie samego – a następnie dusz bliźnich – dla Boga, dusza rycerska znaleźć może najdoskonalsze spełnienie. Jest to jednak walka zrazu mniej pociągająca aniżeli ta, którą toczą rycerze ziemskich pól bitewnych.
Juliusz był wszak chłopcem. Był chrześcijaninem – chrześcijaninem tamtych czasów, widzących i znających heroizm i przelewaną szczodrze krew nie tylko męczenników, ale i rycerzy broniących chrześcijaństwa. Kiedy papież rzucił chrześcijanom wezwanie do pokuty i modlitwy, Juliusz odpowiedział na nie z całą hojnością młodego serca. Odmawiał
Różaniec święty, błagając o ratunek niezwyciężoną Wspomożycielkę Wiernych. Jeden z jego szkolnych kolegów podejrzał w tym okresie, jakich narzędzi pokutnych – włosiennic i łańcuszków – używał mały Russo. I oto do uszu tego chłopca o sercu hojnym i walecznym dochodzą opowieści o starciu pod Lepanto. Przed jego oczyma stają dwie flagowe galery – chrześcijańska i turecka – zwierające się ze sobą w śmiertelnym uścisku abordażu...
Oto młody don Juan d’Austria, mający w chwili bitwy niespełna dwadzieścia pięć lat, dodaje otuchy swoim żołnierzom, rzucając się w wir
walki... Oto stary wojownik, admirał Barbarigo, zdejmuje hełm, by tym głośniej wykrzykiwać rozkazy – i pada raniony w odsłoniętą głowę, ginąc za wiarę... Oto łopocze sztandar ze znakiem zbawienia, oto krzyżowcy wznoszą okrzyk „niech żyje Jezus, niech żyje Maryja!”... Oto odpowiada im przeraźliwe wycie Turków... Huczą wystrzały, szczękają szable, ranni i konający krzyczą, dym spowija scenę tych śmiertelnych zmagań...
Nie jest możliwe, by w sercu chłopca, który nosił imię Juliusza Cezara, nie zrodziło się wówczas żywe marzenie stania się nowym Juanem d’Austrią; stanięcia twarzą w twarz z muzułmańskim najeźdźcą i dokonania wielkich czynów na bitewnych polach. I niewątpliwie myśl ta kołatała mu się w głowie, kiedy żeglował po spokojnych, także dzięki wiktorii pod Lepanto, wodach Adriatyku ku Najjaśniejszej Wenecji.
Ave Maria!
Kościół św. Augustyna w Okoličnej na Ostrove należy do największych na rozciągającej się między Dunajem i Wagiem Wyspie Żytniej - krainie należącej do Słowacji, ale zamieszkanej w znacznej części przez Węgrów. Na naszej wsi "mniejszość" węgierska jest 80-procentowa.
Trudna historia (komunizm, czechosłowacka antywęgierskość) sprawiła, że tereny te są bardzo zaniedbane od strony duchowej. Brakuje kapłanów. Węgierskie powołania nierzadko uciekają na drugą stronę Dunaju. Słowaccy księża niechętnie uczą się węgierskiego. Węgierscy wierni nieufnie patrzą na słowackich księży. Nominalnie ponad połowa mieszkańców to katolicy, ale praktykuje niespełna 10% z nich. W 2019 roku trafiłem tu wraz z grupą współbraci, a rok później, mimo słabej znajomości węgierskiego, zostałem mianowany administratorem parafii (to najlepiej świadczy, jak bardzo brakuje tu rąk do pracy). Jest co odbudowywać - nade wszystko od strony duchowej i moralnej. Pięć dekad komunizmu i co najmniej sto lat marazmu sprowadziły dobry lud zamieszkujący te tereny na poziom niekiedy przerażająco niski (problemy alkoholowe, rozbite rodziny, rozpusta, praktyczny ateizm). W ostatnich latach kościół św. Augustyna zaczął na nowo żyć. Jest otwarty i można się w nim modlić. Odwiedzający go wierni i ciekawscy mają dużą szansę natknąć się w środku na wspólną modlitwę kilku misjonarzy. Codziennie odprawiana jest Msza Święta. Wystawia się i adoruje Najświętszy Sakrament. Z mozołem głosi się węgierskie (czasem i słowackie) kazania.
Także od strony materialnej jest jednak mnóstwo do zrobienia. Remont wieży i fasady w roku 2022 pochłonął kilkadziesiąt tysięcy euro; kwotę zupełnie astronomiczną w proporcji do codziennych przychodów parafii (z tacy nie da się pokryć nawet bieżących rachunków). W kolejce na remont czekają boczne ściany świątyni, zabezpieczenie przed wilgocią, odnowienie ołtarza... Gdyby któryś Czytelnik chciał dodatkowo złożyć ofiarę na remont, można to uczynić na konto parafii:
Rímskokatolicka cirkev, farnosť Okoličná na Ostrove,
ul. Majora 35, 946 13 Okoličná na Ostrove
nr konta: SK 13 0900 0000 0050 3691 7411
tytułem: "milodar na obnovu kostola"
Za modlitwę i pomoc materialną - serdeczne Bóg zapłać!
o. Wawrzyniec M. WaszkiewiczDoktor Apostolski . Kaznodzieja . Misjonarz . Dyplomata
Wojownik . Sługa Maryi . Mistyk
Obszerna biografia świętego Wawrzyńca z Brindisi (1559–1619), jednej z najwybitniejszych postaci Kontrreformacji, generała zakonu kapucynów, założyciela ich misji w Austrii i Czechach, a także ważnego dyplomaty stojącego m.in. za zawiązaniem Ligi Katolickiej, wybitnego teologa, który wywarł znaczący wpływ na dzieje Europy na burzliwym przełomie XVI i XVII wieku. Wawrzyniec z Brindisi był też mistykiem, który wsławił się odprawianiem najdłuższych Mszy Świętych znanych historiografii. Jego pisma zapewniły mu tytuł Doktora Kościoła, którym uhonorował go papież Jan XXIII w roku 1959.
Książka opisuje szczegółowo nie tylko życie Wawrzyńca z Brindisi, ale także osadza je w szerokim kontekście zarówno katolickiej Reformy, jak i rozwoju zgromadzenia braci mniejszych kapucynów. Na jej kartach pojawiają się ważne i emblematyczne dla epoki postaci – cesarz, król Hiszpanii, książęta, baronowie, wybitni uczeni i święci. Zarówno sam zdumiewający przebieg życia bohatera tej opowieści – który przewędrował pieszo dziesiątki tysięcy kilometrów, zapisał dziesiątki tysięcy kart i wyszedł cało z dziesiątków niezwykłych przygód (od bitwy pod Białogrodem po potajemną ucieczkę z Neapolu w żołnierskim przebraniu), jak i to właśnie tło epoki barwnej i tajemniczej, sprawiają, że Bosy generał jest lekturą niezwykle zajmującą, tym bardziej, że opowieść została w znacznej mierze zbeletryzowana, czyniąc całą rzecz żywszą, przystępniejszą, ale i poniekąd realniejszą, bo bardziej z krwi i kości.
To biografia, dla której najważniejszym wymiarem nie jest polityka czy droga intelektualna (choć te płaszczyzny w tym wypadku uwzględnia), ale świętość, droga duchowa, święte życie. Szczególna wartość „Bosego generała” – poza najważniejszą warstwą, jaką stanowi biografia św. Wawrzyńca z Brindisi – polega również na tym, że ten długi esej zapełnia w pewnym stopniu lukę w naszej świadomości i kulturze historycznej, jaką stanowi niedostateczna wiedza na temat historii poprzedzającej przełom oświeceniowy. (…) Należy więc spodziewać się, że „Bosy generał” stanie się ważną pozycją, istotnie wzbogacającą polską kulturę historyczną.
ISBN 978-83-7864-659-4