Camino. Od progu – Tadeusz Kornaś

Page 1

tel. 12 345 42 00, 12 446 72 56, 12 418 91 30, tel. kom.: 695 994 193 www.religijna.pl, klub@religijna.pl

Integralną częścią książki jest również pełna emocji relacja z pielgrzymki na Świętą Górę Athos – do duchowego centrum prawosławia i jedynego w Europie chrześcijańskiego państwa teokratycznego, od wieków dostępnego tylko dla mężczyzn.

Niniejsza książka autorstwa Tadeusza Kornasia, profesora w Katedrze Teatru i Dramatu Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest owocem jego pozanaukowych zainteresowań, wśród których pielgrzymowanie Drogą św. Jakuba zajmuje niebagatelne miejsce.

PAT RO NAT M E D I A L N Y:

ISBN 978-83-7864-563-4

ISBN 978-83-7864-563-4

9 788378 645634

Cena: 39,90 w tym 5% VAT

Camino Od progu

ZAMÓW BEZPŁATNY KATALOG!

Książka jest barwną, osobistą relacją z pieszej pielgrzymki podjętej od progu swego domu w kierunku Santiago de Compostela przez Polskę, Czechy, Niemcy, Austrię i Szwajcarię. Autor, zachowując pełen poczucia humoru dystans do siebie i przygód, których doświadcza w czasie drogi, ze swadą i erudycją przeplata wątek religijny i kulturowy. Opowiada między innymi o Górze Świętej Anny, gdzie znajduje się sławne sanktuarium, ale także zbudowane przez niemieckich nazistów am�iteatr i germańska świątynia; o arcydziele sztuki europejskiej – Żytawskiej Zasłonie Wielkopostnej; o mszy głagolickiej odprawianej w Czechach po raz pierwszy po wojnie; o krzyżackim zakonie w Pasawie; o inscenizacji średniowiecznych misteriów „Jedermann” na stopniach katedry w Salzburgu; o kalwińskiej Szwajcarii – i o dziesiątkach innych miejsc i zdarzeń, które układają się w mozaikę zagmatwanych losów chrześcijańskiej Europy, odkrywanych w drodze do grobu św. Jakuba.

Tadeusz Kornaś

poleca!

Tadeusz Kornaś

Camino

Od progu

Nie potra�ię rzucić wszystkiego

i wyruszyć z domu na pielgrzymkę do

Santiago de Compostela. Choć zarazem wiem, że tak powinno się pielgrzymo-

wać. Należy spisać testament, pójść przez całą Europę z intencją własną

oraz intencjami innych, nie bacząc na niewygody i znój. Tak chodzono przez

wieki. Jednak nie starcza mi odwagi, nie jestem więc prawdziwym pielgrzy-

mem w dawnym rozumieniu. Jestem pielgrzymem trochę współczesnym, mającym w odwodzie rodzinę, wygody,

pracę i wszystko inne. Nie chcę niczego

stracić, ale równocześnie chcę pójść od progu domu do Santiago. Więc pew-

nego dnia, mając 52 lata, wyszedłem,

wiedząc, że na początek pójdę tylko kawałek. Potem może następny, od

miejsca, do którego doszedłem. I może dotrę kiedyś do celu. Dlaczego ruszy-

łem w drogę? O tym będę opowiadał dalej, bo w kilku zdaniach odpowie-

dzieć nie potra�ię, a zresztą w drodze

Do Santiago de Compostela i na Świętą Górę Athos

powody się zmieniały.

Fragment części I, Droga


Camino

Od progu


Tadeusz Kornaś

Camino

Od progu

Do Santiago de Compostela i na Świętą Górę Athos Wydawnictwo AA kraków


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Redakcja i korekta: Jan Grządziel, Mariola Chaberka Skład i łamanie, projekt okładki: Anna Smak-Drewniak Zdjęcia: Tadeusz Kornaś, Franciszek Mróz

Copyright © by Wydawnictwo AA, Kraków 2022

ISBN 978-83-7864-563-4

Wydawnictwo AA s.c. 30-332 Kraków, ul. Swoboda 4 tel.: 12 345 42 00 e-mail: klub@religijna.pl www.religijna.pl


Spis treści

Część I – Droga ....................................................................................7 Część II – Athos . .............................................................................147 Część III – Autobus . .......................................................................231 Epilog .................................................................................................287 Aneks Podziękowania ........................................................................291 Bibliografia Camino – z mojej biblioteki ...........................291 Etapy .........................................................................................297

5



Część I

Droga



Część I – Droga

Do Santiago... przez przypadek

Nie potrafię rzucić wszystkiego i wyruszyć z domu na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Choć zarazem wiem, że tak powinno się pielgrzymować. Należy spisać testament, pójść przez całą Europę z intencją własną oraz intencjami innych, nie bacząc na niewygody i znój. Tak chodzono przez wieki. Jednak nie starcza mi odwagi, nie jestem więc prawdziwym pielgrzymem w dawnym rozumieniu. Jestem pielgrzymem trochę współczesnym, mającym w odwodzie rodzinę, wygody, pracę i wszystko inne. Nie chcę niczego stracić, ale równocześnie chcę pójść od progu domu do Santiago. Więc pewnego dnia, mając 52 lata, wyszedłem, wiedząc, że na początek pójdę tylko kawałek. Potem może następny, od miejsca, do którego doszedłem. I może dotrę kiedyś do celu. Dlaczego ruszyłem w drogę? O tym będę opowiadał dalej, bo w kilku zdaniach odpowiedzieć nie potrafię, a zresztą w drodze powody się zmieniały. Moje pielgrzymowanie zaczęło się bardzo niezręcznie, zimą. Prawdę mówiąc, wychodząc z domu nie wiedziałem jeszcze, że idę do Santiago. Nie wiedziałem wtedy absolutnie nic o polskich szlakach Camino. Nie wiedziałem, że w ogóle istnieją. Wyszedłem więc z mojego krakowskiego domu dokładnie 11 stycznia 2013 roku, zamierzając pójść samotnie Szlakiem Orlich gniazd do Częstochowy. 9


Camino. Od progu

Wyszedłem o świcie. Najpierw ruszyłem na Wawel na mszę w klasycznym rycie rzymskim – bo uważałem, że tak należy rozpocząć pielgrzymkę na Jasną Górę. Potem przeszedłem przez cmentarz, gdzie jest grób mamy (a teraz już obojga rodziców). A potem dalej. Maszerowałem ulicami Krakowa, by wreszcie wyjść poza rogatki miasta. Zimno, wietrznie, chlapa. Ale i radośnie, bo słońce wychodziło coraz wyżej. Pierwsze zdziwienie czekało mnie, gdy doszedłem blisko Zielonek do znakowanego szlaku orlich gniazd. Na drzewie, poniżej czerwonego oznakowania szlaku, znalazłem namalowaną na niebieskim tle żółtą muszlę i żółtą strzałkę wskazującą, by iść przed siebie. Wkrótce doszedłem do kolejnego drogowskazu, na którym było napisane, że do Santiago de Compostela jeszcze prawie cztery tysiące kilometrów (nie pamiętam dokładnie, jakie tam były cyferki). Dowiedziałem się więc dopiero w tym momencie, że jestem na Via Regia, czyli polskim odcinku Drogi św. Jakuba, ponieważ było to napisane na drogowskazie. Maszerując dalej w topniejącym śniegu, zdecydowałem, że jednak tym razem nie pójdę do Częstochowy, lecz skręcę za Olkuszem do Hiszpanii.

Jednak ten pierwszy dzień pielgrzymowania nie skończył się dobrze. Właściwie – nazywając rzecz po imieniu – była to moja osobista klęska. Przed Zielonkami jest tak zwany Czerwony Most z przełomu XIX i XX wieku (to austriackie skrzyżowanie bezkolizyjne drogi dojazdowej i wylotowej z grupy fortów 44 – Tonie). Dziś nieużywany, wiedzie po nim podrzędna szosa. Wygląda dosyć absurdalnie, wznosząc się ponad równie zaniedbaną polną drogą, pełną dziur, kałuż – zimą właściwie nieprzejezdną. Mój nastrój po sześciu kilometrach, które przeszedłem za Krakowem, przedstawiał się mniej więcej tak: radość samotnej wędrówki, radość początku, nade mną ciepłe słońce, wokół krajobraz odwilży. Po prostu ekstaza, pięknie. No i nagle, gdy wchodziłem pod most, pod moimi nogami załamał się lód na sporej kałuży. Załamał się 10


Część I – Droga

Zielonki. Czerwony most, widok wiosną 2021. Fot. Tadeusz Kornaś

bardzo nieszczęśliwie, bo po pierwsze, kałuża była głęboka, po drugie, wypełniona błotem, a po trzecie – lód jakoś tak szczególnie zagarnął błoto, podziałał jak trampolina, że nagle byłem po kolana w wodzie i obryzgany po twarz kropkami ściekającego po mnie błota. Ledwie kilka kilometrów za Krakowem, a już pokonany? Byłem do tego stopnia zaskoczony i nieszczęśliwy, że zdecydowałem wrócić do domu. Buty udało się jako tako oczyścić z błotnej mazi, idąc po śniegu. Ochraniacze, które szczęśliwie założyłem na drogę, można było zdjąć – i od kolan w dół spodnie wyglądały znośnie, choć przemokły, a do butów wlała się woda. Ale powyżej kolan wyglądałem, jakby ktoś obrzucił mnie aż po czapkę błotem. I to obrzucił bardzo solidnie. Zszedłem więc ze szlaku w stronę Zielonek. To pierwsza wieś za Krakowem. A tam odśnieżone chodniki, czysto ubrani ludzie, a tu trzeba wsiąść do busa... Kierowca mnie zabrał, ale musiałem usiąść z tyłu na plecaku, a nie na fotelu. I wcale mu się nie dziwię. W Krakowie było jeszcze bardziej wstyd. Odwilż w środku zimy 11


Camino. Od progu

zrobiła swoje, słońce wysuszyło ulice. Gdy stałem na przystanku obok elegancko ubranych ludzi, widząc skupione na sobie spojrzenia, czułem się trochę zażenowany. Jedynie plecak jako tako ratował moje samopoczucie, bo wskazywał, że jednak nie wybrałem się do centrum na zakupy. Jak na złość w autobusie do domu był tłok, ale przynajmniej wokół mnie było trochę wolnego miejsca... Gdy wszedłem do domu moja żona – Joanna, była nie tyle zdziwiona, co zdumiona. Tak moim powrotem, jak i stanem, w jakim wróciłem. Dostała ataku śmiechu. Wyglądałem jak po tygodniowej zaprawie w szkole przetrwania, a nie po sześciokilometrowej pielgrzymce nie dalej niż do Zielonek!

Druga i trzecia klęska Cóż, moje pierwsze pielgrzymie podejście okazało się dość komiczne. Ale kto wie, czy nie był to decydujący moment w moich planach pójścia na samotną pielgrzymkę przez całą Europę. Choć była zima – mój obudzony instynkt pielgrzymi gnał mnie naprzód. Musiałem jak najszybciej wyruszyć. Wędrować choć przez kilka dni, by do Santiago było bliżej. Od lat chodzę i jeżdżę po górach i bezdrożach, lecz nagle moja droga na nowo zyskała celowość. Niektórzy z nas – piszę tu o sobie – mają dziwny gen, który ich gna przed siebie. Po prostu muszą chodzić. W moim przypadku towarzyszy mu jeszcze drugi gen – religijny. To nie tak, że byłem wtedy nazbyt religijny, lecz wiele czynników złożyło się na to, że chrześcijańskie dziedzictwo Europy było dla mnie ważne i na dodatek wiązało się z moim zawodem (pisałem wtedy książkę o inscenizacjach średniowiecznych łacińskich dramatów liturgicznych). Pielgrzymowanie Drogą św. Jakuba przedziwnie mogło spoić i – jak się okazało – spoiło te 12


Część I – Droga

dwa obszary fascynacji. Stałem się nowoczesnym pielgrzymem na średniowiecznej drodze pokutnej. Kiedy się wyrusza, trzeba znaleźć konkretny powód. Powodem mojego teraz już świadomego wyjścia była pokuta. Z czasem okazało się, że trzeba modlić się za Europę. Teraz, w 2020 roku, mozolnie pokonuję kolejne odcinki już z wieloma intencjami. Po tych kilku kilometrach zakończonych w błocie wiedziałem już, ba – byłem przekonany – że chcę przejść całą Europę pieszo, odwiedzając miejsca, o których czytałem, o których uczę studentów; stać się pielgrzymem, nieśpiesznie przemierzającym szlak od kościoła do kościoła. Ten religijny aspekt ma tu wiele do rzeczy, ale w moim rozumieniu łączy się z całą spuścizną, dziedzictwem, swoistym świętych obcowaniem – miejsca starych świątyń niosą przesłanie pokoleń. Szlak od kościoła do kościoła, szlak niespiesznej wędrówki, w której mógłbym nanizać msze w kolejnych świątyniach pełnych modlitw różnych epok, miał dla mnie znaczenie. Tak to sobie wymyśliłem, siedząc przed biurkiem w ciepłym pokoju. Niespełna miesiąc później ruszyłem więc w dalszą drogę. Luty, kilkanaście stopni mrozu, wiele śniegu. Przez całe lata chodziłem po górach, trochę się wspinałem także zimą, z mrozem radzę sobie więc stosunkowo dobrze. Odpowiednie buty, ciepła kurtka, spory plecak. Ruszyłem Szlakiem Orlich Gniazd, trochę oszukując. Nie wyszedłem bowiem od progu. Skoro doszedłem kilka tygodni wcześniej do Zielonek, to po co mam raz jeszcze maszerować przez cały Kraków. Zacznę w Zielonkach – pomyślałem. No więc pojechałem za Kraków busem. Jak porządny pielgrzym, przyjąłem pewne zasady: codziennie postaram się być na mszy, przechodząc obok jakiejkolwiek świątyni, wejdę do niej choć na chwilę. Z tym postanowieniem ruszyłem.

13


Camino. Od progu

Pogoda, niestety, mnie nie rozpieszczała. Smutno, szaro, co chwilę lekki śnieg. Wiatr. No i cały dzień sam na sam ze sobą. A tych dni ma być na początek kilka. Gdy za Zielonkami doszedłem znów do Szlaku Orlich Gniazd, który pokrywa się dużymi odcinkami z Camino, ucieszyłem się ogromnie. Jednak nie z radości pielgrzymowania, lecz z prozaicznej przyczyny: kilkoro ludzi przedeptało drogę w głębokim śniegu, więc już nie musiałem przedzierać się przez zaspy. Pięknie, radośnie! Myślę, że wielu zna to uczucie. Początek drogi jest zawsze piękny, dziwne wyswobodzenie, szczęście nawet. Pogoda nie ma znaczenia. Idzie się. Droga poprowadzona jest bardzo ładnie, grzbietem wzgórz. Momentami zamienia się w asfaltową ulicę, momentami staje się drogą polną. Obok czerwonych oznaczeń, co chwila inne znaczki – Via Regia. Królewska Droga, Wysoka Droga – idę na koniec kontynentu. A przecież ledwo wyszedłem z domu. Jakie to dziwne. Idąc samotnie, myśli się inaczej niż zazwyczaj. Wolniej, w takt kroków, ale i inaczej. I to już od pierwszego dnia. Zaczyna się dialog ze sobą, z innymi prowadzi się wyimaginowane rozmowy. To znów obsesyjne powtarza się te same zdania. Czas też płynie jakoś inaczej. Bardzo wolno, bo idzie się wolno... Ale zarazem szybko – bo właściwie nie dostrzega się, jak dzień ucieka. I tak już pierwszego dnia zacząłem zastanawiać się, co ja robię. Na pielgrzyma za Krakowem czekają wyjątkowo piękne drogi w Ojcowskim Parku Narodowym. Choć dla mnie to nic nowego – właściwie znam tu każdy kąt – to jednak tym razem idzie się inaczej. Wyruszając, postanowiłem, że nie będę się śpieszył, że gdy będzie coś ciekawego, zatrzymam się, „nabędę się” w kolejnych miejscach. Ale paradoksalnie, idę właściwie nie zatrzymując się. Ledwie chwila w kościele w Giebułtowie – zresztą przepięknym, usytuowanym na wysokiej górze – potem obojętnie przez kolejne wsie. Zimno, rozsiadać się nie warto, bo pogoda naprawdę kiepska. A kiedy człowiek maszeruje, jest ciepło. Więc lepiej maszerować. 14


Część I – Droga

Dolina Prądnika wpuszcza pielgrzyma w swoje królestwo bardzo powoli i łagodnie. Najpierw wzgórza, potem po obu stronach, ponad domami przycupniętymi obok rzeki, coraz większe skały. Wreszcie prawdziwe cuda natury. Pionowe, ogromne, gołe skały między drzewami. Gdy wyruszałem z Krakowa, pomyślałem, że pójdę sobie równoległym do doliny szlakiem, który wyprowadza na ich szczyty, a potem schodzi w dół. Ale mi się nie chce. Pretekstów mam kilka. Przecież nieraz tam właziłem, ścieżki są ośnieżone i oblodzone, bo idę w konkretnym celu... Maszeruję więc dołem, bo tak wygodniej. A i tak widoki wspaniałe. Idę sobie. Przede mną Ojców, miejscowość w samym sercu doliny. Tu zjadam pierwszy obiad na pielgrzymim szlaku. Restauracja jest w przyziemiu drewnianego domu zaraz przy drodze. Pogoda coraz bardziej podła, zima, ale i tak wewnątrz sporo ludzi, młodych – bo ferie. Pewnie jeszcze nieraz to napiszę, ale obiad w czasie drogi to jeden z najpiękniejszych momentów każdego dnia. Obrzęd nawet. Można zdjąć ciężki plecak... Zimą jest cięższy, ale to trochę paradoks, bo łatwiej się go nosi. Przyjemnie chroni przed zimnem, nie dręczy ramion, bo grube odzienie rozkłada i łagodzi nacisk. A przecież i tak jest po kilku godzinach marszu przekleństwem (choć, nawiasem mówiąc, po paru dniach staje się namiastką domu). Zdejmuję więc plecak, zdejmuję kurtki... Można się niespiesznie rozsiąść. Dla pielgrzyma wejście na obiad to dziwny stan. W normalnych warunkach, zachodząc do restauracji najczęściej czujemy się jak osoby, które przyszły grzecznie jeść. Studiujemy menu, jemy, „zachowujemy się”. Ale będąc pielgrzymem jest się bezczelnym. Anektuje się kawałek restauracji wyłącznie dla siebie. Nie masz domu – więc to jest twój dom, choć na chwilę. Łazienka też jest twoja. I paradoksalnie, zazwyczaj inni goście i gospodarze to akceptują. Piszę to z perspektywy. Idąc wiele dni, właściwie nigdy nie zdarzyło się inaczej (choć zapewne nie we 15


Camino. Od progu

wszystkich miejscach byłem tak zaborczy, jak w Ojcowie). Jest się innego rodzaju gościem. No więc niespiesznie zamówiłem obiad. Delektowałem się może nie tyle jedzeniem, ale tym, że siedzę. Nastrój absolutnie ekstatyczny. Nikt mnie nie zaczepia i ja nie mam potrzeby rozmawiania z nikim. Ciepła herbata stanowi wspaniały napój... Potem ciepłe dania... Gdy tak to opisuję, czuję, że wszystko brzmi głupio, ale naprawdę moje doznanie szczęścia było spore. Później jednak trzeba wyjść. Pogoda coraz bardziej szara i ponura. Maszeruję przez właściwie opuszczony Ojców. Nie chcę iść ulicą, bo jednak to trochę niebezpieczne. Jest wąsko, nie ma poboczy, a zgarnięty na bok jezdni śnieg nie uprzyjemnia marszu. Czasem nawet uniemożliwia usunięcie się przed samochodem. Tym razem postanawiam więc iść szlakiem przez wzgórza. Na początek odwiedzam zamek, a właściwie ruiny zamku – to pierwszy na moim Camino. Pusto tam, nawet baszta zamknięta. Ale nie szkodzi – tego dnia nastawiony jestem bardzo pogodnie. Siadam – jem jabłko. Nie jestem głodny, ale wobec zamkniętych pomieszczeń, wobec gołych, ponurych murów nic innego nie przychodzi mi do głowy. Zwiedzać nie ma czego. Po prostu jestem. Ale jak tu być tak bez niczego? W kościele można zmówić modlitwę za siebie czy za bliskich. A tutaj? Nie jestem głodny, ale jabłko jest akurat na taką sytuację przydatne. Więc był to postój. Byłem tu już wcześniej może ze dwadzieścia razy, ale jako „pielgrzym” nigdy. To mój debiut. Później zszedłem do ojcowskiego kościółka, bo przecież postanowienie, by nie opuszczać świątyń na Camino obowiązuje, a to jeden z ciekawszych obiektów – nie tyle architektonicznie, co sytuacyjnie. Otóż stoi on na wodzie – dosłownie. Nad bystrym nurtem Prądnika. Na szczęście kruchta otwarta. Trochę wody święconej na palce. In nomine Patri… Tylko chwila – i dalej w drogę przez głęboki śnieg, szlakiem – znów na szczęście przetartym. W górę, w dół, w górę… Lasem, łąką. Sypie coraz mocniej. Wieje. Mrozi. 16


Część I – Droga

Ojców. Kościół na wodzie, Fot. T. Kornaś (2021)

Gdy schodziłem ku jakimś gospodarstwom, zobaczyłem idącą naprzeciw mnie dziewczynę z małym plecakiem. Nagle mnie dostrzegła. Zawróciła, szybko zeszła ku ulicy. To pierwszy człowiek z plecakiem, jakiego spotkałem na drodze. I uciekł? Uciekła. Przestraszyła się? Groźny nie jestem, ale pewnie się przestraszyła. Czy można samotnie iść w lesie naprzeciw obcego mężczyzny? Pewnie, że można. Choć rozumiem strach (a może rozumiem go opacznie), jednak wtedy było mi przykro. Ja – początkujący pielgrzym wzbudziłem strach?! Pierwsza osoba, którą mogłem 17


Camino. Od progu

Grodzisko. Słoń dźwigający obelisk. Fot. T. Kornaś (2021)

spotkać, oddaliła się szybko na mój widok. Nie widziałem jej twarzy, nawet nie potrafiłbym ocenić wieku. Pierwsze spotkanie na drodze było więc nieudane. A właściwie wcale go nie było. 18


Część I – Droga

No więc dalej w drogę…. Tym razem dosyć ostro w górę do Grodziska. To miejsce, gdy jest ładna pogoda przyciąga dziesiątki turystów. Gdy jest tak jak teraz – paskudnie – staje się prawdziwą pustelnią w lesie. Wokół pusto. Choć jest tam w pobliżu kilka domów – żadnego ruchu, żadnego człowieka. Znów sam. Ale tym razem cieszę się ogromne. To przecież pustelnia błogosławionej Salomei. Bycie tu samemu to stan naturalny. Kościół jest zamknięty, lecz i tak warto tu być. Wszystko jest w tej szarości dziwne i tajemnicze. Kościół ogrodzony murem, jak twierdza, z okrągłą wieżą, o naprawdę pięknej sylwetce. Ale dalej są inne atrakcje. Oto słoń, a na nim kilkumetrowa kolumna. Onus meum leve. „Brzemię moje jest lekkie” – głosi napis na tym obelisku. Kolumna wykonana jest na wzór rzymskiej, która zwieńczona jest na dodatek figurką Matki Bożej. Matka Boża na Słoniu – jakie to mogłoby być piękne wezwanie dla tego kościoła w Grodzisku... A jeszcze niżej są kaplice skalne. Właściwie są to raczej groty, tyle, że sztuczne. Jedna z nich poświęcona jest błogosławionej Salomei – to jej domniemana pustelnia. U wejścia ktoś zapalił lampkę, która w tej mgle daje dziwną poświatę. Cicho, bardzo cicho wokół, tylko moje buty chrzęszczą po śniegu. Natychmiast pojawiają się we mnie rozpraszające myśli. Bycie pustelnikiem w naszym klimacie nie było proste. Jestem tu może pół godziny, ciepło ubrany, wypoczęty, także psychicznie, z perspektywą ciepłej kolacji i noclegu. A lata spędzić w samotności, w upale i mrozie?! I po co? Aby opanować swoje namiętności, postawić straż myśli, kontrolować siebie? Stanowić bez rozproszeń o potrzebach swojego ciała, swoich myśli, uczuć? Postawić straż oczom? Zapewne to krańcowo trudne. Moje myśli hasają gdzie chcą, a ja nie umiem przywołać ich do porządku. Taka nieskończona wolność, gdy zaczyna się kontrolować myśli jest nieprawdopodobnym wyzwaniem. Można dotrzeć w ten sposób do rdzenia swojej osobowości. Oczywiście 19


Camino. Od progu

w ascetyzmie chrześcijańskim jest jeden najważniejszy element – Bóg. Ciało okiełznać trzeba ze względu na Niego i w jedności z nim. Post i modlitwa zbliżają do niego. Straż ciała bez Bożego kontekstu dla pustelnika traci sens. Wolność jest tu kluczowa. Czy jestem bardziej wolny, gdy gonię za swoimi pomysłami niż gdybym siedział na pustyni? Czy moje dążenia wynikają z mojej woli? Przecież głupie błoto z Zielonek na odzieży potrafiło udowodnić mi jak nieważne są moje decyzje... Takie to naiwne rozważania pojawiają się w mojej głowie na początku Camino. Ale przecież wędrowanie jest także czasem zadawania najprostszych, czasem dziecinnych pytań.

Pieskowa Skała. Zamkowe ogrody. Fot. T. Kornaś (2021)

20


Część I – Droga

Dalej droga biegnie skrajem lasu, potem lasem. Za chwilę mam dojść do jednego z najpiękniejszych polskich zamków – w Pieskowej Skale. Gdy idzie się doliną, zamek wygląda imponująco – usytuowany na niedostępnej skale. Od wschodu natomiast, tak jak wiedzie Camino, idzie się właściwie po równym terenie. Wchodzę na dziedziniec tej przepięknej skalnej fortecy. Ekspozycję muzealną znam dobrze, ale nie mogę sobie odmówić spojrzenia z murów w dolinę. Dołem wije się droga, ale na zboczu jak zwykle od setek lat stoi Maczuga Herkulesa – chyba najbardziej charakterystyczna skała wapienna w Polsce. Od strony zamku wygląda szaleńczo – na wąskiej nóżce, rozszerzając się w górę, stoi jak prawdziwa maczuga dla potężnego herosa. Przy pięknej pogodzie, gdy są tu tłumy ludzi, wszystko wygląda normalnie, turystycznie. Teraz, gdy pusto, z lekką mgiełką i zbliżającym się zmierzchem – wszystko to wygląda tajemniczo, nostalgicznie i leniwie. Mokry chłód jednak dokucza coraz mocniej, więc nie rozsiadam się. Na dodatek jeszcze zaczyna się ściemniać, a przede mną, jeśli chcę dotrzeć na nocleg, kawał drogi. Stromym chodnikiem i schodami zbiegam w dolinę. Jadącym z Krakowa czy ze Skały wydaje się, że zamek został zbudowany na odludziu, pośród lasu, ale to do pewnego stopnia złudzenie, bo ledwie sto metrów dalej zaczyna się ciągnąć po obu stronach drogi wieś Sułoszowa. Teraz spieszę się, bo w słabo zabudowanym terenie wiejskim brakuje chodnika, nie ma też szerokiego pobocza, więc czym prędzej chcę stąd uciec. Samochody to przekleństwo pielgrzyma. Sułoszowa jednak ciągnie się i ciągnie. Teren wymusił ukształtowanie wsi – domy znajdują się przy jednej ulicy, a za nimi, przynajmniej za niektórymi, sterczą gwałtownie pnące się w górę skały. Niekiedy zabudowania gospodarcze przylegają do skał, które stanowią zamykającą budynek ścianę. W końcu pojawia się chodnik, idę nim kolejne kilometry, a zabudowania po obu stronach szosy stają się jak niezmienny krajobraz. Wszystko coraz 21


Camino. Od progu

bardziej pogrąża się w mroku. Zaczynam się martwić o nocleg. Zamierzałem dojść do zajazdu przy drodze Kraków-Olkusz, ale to jeszcze bardzo daleko. Zbyt spacerowo podszedłem do sprawy. Zbyt leniwie szedłem, zbyt długo jadłem... Ale tak naprawdę – zbyt optymistycznie oceniłem prędkość zimowego maszerowania. Nie dojdę na pewno. Może przycupnę w jakiejś wiacie – sprzęt do nocowania mam bardzo ciepły. Idę więc przez tę mroczną, niekończącą się wieś, szukając kościoła. Na dodatek, prócz zmroku, gęstnieje coraz mocniej mgła. Wreszcie słyszę miejsce, do którego chciałem dojść. Słyszę, bo dzwonią dzwony, we mgle już nic nie widać. Skoro jestem pielgrzymem, to dzień powinien skończyć się mszą. Dochodzę perfekcyjnie – jakby ze stoperem. Chwila – i zaczyna się msza. Pierwsza msza na pielgrzymim szlaku. Moje prywatne rekolekcje, choć ksiądz – i kolejni księża – nie wiedzą, że dla mnie te rekolekcje odprawiają. Ogromny neogotycki kościół – pogoda nie sprzyja, lecz wewnątrz sporo osób. Wrażenie bycia w miejscu bezpiecznym, „swoim”, jest niezwykle miłe. Wejście do czyjegokolwiek domu jest zawsze trudne. Trzeba zagadać, poprosić. W każdym razie jest się zawsze obcym. A w kościele rozsiadam się w ławce, zrzucam plecak. Trochę parafianom naniosłem nieporządku, bo spod moich butów topnieje śnieg i kałuża wokół mnie robi się coraz większa. Ale cóż poradzić? To ledwie dzień marszu, a poczułem się prawdziwym pielgrzymem. Niespieszny rytm modlitwy uspokaja organizm. Zmęczenie teraz taje. Przyjaciel i wróg zarazem – ciężki plecak – wreszcie przestał dociskać mnie do ziemi. Takie ogólne rozprzężenie wpływa na jakość słuchania mszy. Wszystko się toczy jak toczyć się powinno. Nawet gdy przysypiam. Jestem dobrym pielgrzymem – myślę. Ale msza się kończy. Trzeba iść dalej. Gdy wychodzę przed bramę świątyni, mgła jest taka, że widać ledwie na kilka kroków. No cóż, wstyd się przyznać do dalszego ciągu... Schodzę z górki, na 22


Część I – Droga

której jest kościół – akurat jest tam przystanek. No i jedzie bus do Krakowa. Jadę więc do Krakowa.

Jadąc tym nieszczęsnym busem, który pojawił się jak pokusa, postanawiam, że prześpię się w domu i następnego dnia pojadę o świcie na powrót do Sułoszowej. W domu byłem koło dziewiątej. Zjadłem miłą kolację. Żona oczywiście kpiła ze mnie niemiłosiernie, lecz wcale się jej nie dziwię. Rzeczywiście, moja pielgrzymka wygląda w tych dwóch etapach coraz bardziej komicznie. Puszę się nad miarę, uznając się za prawdziwego pielgrzyma. Następnego dnia nie pojechałem na Drogę. Nawet nie pamiętam dlaczego, ale zapewne znalazłem jakiś ważny powód. Jednak zostało jeszcze kilka dni ferii, więc nie chcąc stracić całego pielgrzymiego szacunku w oczach Joasi, poszedłem dalej. Oczywiście poszedłem też dlatego, że bardzo chciałem. A może poszedłem, bo tyle gadałem, że idę… W każdym razie ruszyłem dalej. Bus o świcie do Sułoszowej – 39 kilometrów bądź co bądź już za mną. Przypomniałem sobie, czemu nie jechałem przez kilka dni – przecież sypało i wiało bardzo mocno. Tym razem więc droga była trudna, ale przepiękna. To paradoks, bo przecież poprzedni odcinek wiódł przez park narodowy. Teraz może nie było tak ekstatycznego krajobrazu, ale pogoda dołożyła swoje trzy grosze. Zarówno szlak do Częstochowy, jak i Via Regia do Santiago przy kościele w Sułoszowej odbijają od ulicy na bezleśne pola. Pofałdowany krajobraz, łagodna dolina. Wszystko białe, pokryte po horyzont dość głębokim śniegiem. O ile na początku droga prowadzi dosyć wyraźnym wąwozem, a tyle, na wzgórzu śnieg wyrównał wszystko – rozciągała się biała piękna kraina. Iść trzeba na wyczucie polami – drogi są całkiem zawiane. Kilka stopni mrozu, lekki wiatr, który przesiewa śnieg. Wspaniałe słońce. Na tych wzgórzach brakuje charakterystycznych punktów, jedynie na górze jakaś wieża triangulacyjna. W dole – gdy mozolnie odbijałem 23


Camino. Od progu

od wsi – widziałem nitkę Sułoszowej ciągnącą się w obie strony kilometrami. Także kościół z wysoką wieżą, w którym byłem na pielgrzymiej mszy. Ale gdy przejdzie się za wzgórze – pozostają już tylko puste pola po horyzont, gdzieś z boku las. Iść w tym łysym pofałdowanym dole to naprawdę radość. Idzie się ciężko, bo śniegu dużo, niekiedy powyżej kolan. Jednak i tym razem nie było mi dane dojść daleko. W środku tej białej pustyni zadzwonił telefon – z wydawnictwa, że właśnie odebrali z drukarni moją książkę, że są dla mnie egzemplarze, i w ogóle, żebym przyjeżdżał. Książki dla tych, którzy je piszą, są bardzo wyczekiwane. Pewnie długo będę pamiętał okoliczności tego telefonu – w środku zaśnieżonej pustyni pojawia się wiadomość jak z innego świata. Oczywiście, ucieszyłem się i wiedziałem, że tego dnia spróbuję dojść do Olkusza, a potem wracam autobusem. I kolejnego dnia pobiegnę do Tyńca po egzemplarze autorskie. Nie potrafiłbym pielgrzymować, wiedząc, że są wydrukowane te książki. Praca kosztowała mnie wiele. Później były kłopoty ze zmianą wydawcy. No i wreszcie finał. No tak, pielgrzym ze mnie żaden – po raz kolejny widzę to z całą wyrazistością! Skoro nie mogę dojść nawet do Częstochowy, co tu myśleć o Santiago. Dawniej gdy ktoś wyruszał na pielgrzymkę, spisywał testament, ponieważ nie wiedział, czy uda mu się wrócić. Dzisiaj wszędzie blisko i bardzo łatwo się wycofywać. O wiele trudniej dojść. Książka książką, a przede mną jeszcze trochę kilometrów marszu szlakiem. Brnę więc w śniegu po kolana, czasem prawie po pas. W końcu maszerując przez te śnieżne bezdroża doszedłem do małego przysiółka Zadole Kosmołowskie. Wcześniej szedłem doliną, dołem. Teraz zaś wszystko się wypłaszcza, stąd więc pewnie nazwa „zadole”. Niewiele domów, przystanek autobusowy. Drogą przejechał pług śnieżny, więc teraz idzie się inaczej, 24


Część I – Droga

lekko. Przysiadam na przystanku. Mała sjesta – pomarańcza, jakiś napój. Patrzę na rozkład – za chwilę ma przyjechać autobus. Mogę wracać natychmiast. Ale idzie mi się na tyle dobrze, że nie chcę wracać tak wcześnie. Pojawił się jeszcze jeden dylemat. Byłem przekonany, że Via Regia wciąż będzie pokrywała się ze szlakiem Orlich Gniazd do Częstochowy. Tymczasem nie – w Zadolu szlaki te rozchodzą się. I co zrobić? Właściwie długo się nie zastanawiałem, bo jednak Santiago, którędykolwiek bym poszedł, pozostanie równie odległe. Każda droga tam zaprowadzi. Idę więc nie na zachód, ale na północ. Jeśli mam być szczery, perspektywa na dziś to tylko Olkusz. Znów pielgrzymka zamienia się w drogę wypełnioną myślą o powrocie do domu. Ale idę dalej. Trzeba zejść do dolinki, a znów śniegu coraz więcej. Pługa tu nie było, więc głębiej zapadają się nogi. Ale tak jest tylko kilkaset metrów. Dalej jakiś szalony kierowca urządził sobie samochodem rajd. Widać, jak samochód boksował, widać, jak było ciężko. Jednak dla mnie to udogodnienie – idzie się wygodnie, czasami się tylko zapadając. Szlak Orlich Gniazd między Sułoszową a Kosmołowem poprowadzony jest bardzo sprytnie. Obie wsie ciągną się kilometrami, a my przechodzimy między nimi przepiękną dolinką w świecie dzikiej przyrody, jakby wsi nie było. Owszem, widać jakieś domy, ale zupełnie nie ma się wrażenia, że wokół są dwa ogromne skupiska gospodarstw. Dolinka przeprowadza sprytnie przez ruchliwą szosę na drugą stronę wprost do lasu. Znów pięknie, znów nikogo, znów terenem tak ukształtowanym, że idzie się wzdłuż wsi przez kilka kilometrów, ale tak, że ani jej nie widać, ani nie słychać. Wokół żadnych ludzi, czasem tylko tropy zwierząt. Szlak wiedzie granicą lasu i pól. Po prawej drzewa, po lewej zaśnieżone pola. Słońce zostało pochłonięte przez wilgoć, pojawia się mgła. Zrobiło się chłodno, lekki wiatr powoduje pewien cieplny dyskomfort. Trzeba iść, postój łączy się z prawie natychmiastowym 25


Camino. Od progu

doznaniem chłodu. W pewnym momencie szlak zagłębia się w las i od razu robi się przyjemniej. Mijając tropy zwierząt myślę, czy przeżyłbym choć kilka dni bez cywilizacji. Gdybym musiał, to czy nauczyłbym się polować, czy potrafiłbym skonstruować coś, by móc złapać zwierzę? Być może, gdybym musiał walczyć o życie, o przetrwanie, coś bym wymyślił, rozpalił ogień. Myśli mam jednak pesymistyczne. Wszyscy staliśmy się trochę bezradni wobec świata. Obym nigdy nie musiał przetrwać w takich warunkach. Piszę tę książkę dosyć szczerze, bez zakłamywania. Same trywialne przemyślenia. Myśli tego „pielgrzyma” nie są zbyt religijne. Idę, myślę. Jest mi dobrze, do celu niedaleko. Choć to „niedaleko” okazało się trochę przedwczesnym życzeniem. Pojawiły się niespodziewane przeszkody. Okazało się, że są niezaznaczone na mapie drogi lub jakieś zakłady w miejscu, gdzie ich być nie powinno. Za to oznakowanie szlaku po prostu zginęło. I to wcale nie ja je zgubiłem, ale ono się samo zgubiło w przebudowanym terenie. Najpierw próbowałem szukać kolejnych znaków, ale szybko machnąłem ręką. Stałem obok linii kolejowej. Wystarczy ją przejść i dochodzi się do Słowika – przedmieścia Olkusza. No więc przekroczyłem tory. I znów wszystko się zmieniło: las nagle stał się parkiem. Po drogach (bo jednak to trochę dziki park, więc nie po alejkach) raz po raz natykam się na biegaczy, to znów jakieś osoby z psami. Wciąż jestem w lesie, ale takim miejskim. Szlak znów się sam napatoczył i zaraz wyprowadził mnie na ulicę. A ulica – do kościoła. Jakiś nowy gmach – zaraz zaczyna się msza. No to zostaję. „Co to za ulica, która nie prowadzi do kościoła?” – pisał kiedyś w jednym z dramatów Paul Claudel. Może rzeczywiście pielgrzymia dola mnie woła. Gdy wszedłem w poprzednim etapie do Sułoszowej – zaczynała się msza. Teraz tak samo, za chwilę wejdzie ksiądz. Znów siadam z tyłu w kącie, znów kałuża wody z moich butów. Ale tym razem jest zimno, trzepią mną dreszcze. 26



tel. 12 345 42 00, 12 446 72 56, 12 418 91 30, tel. kom.: 695 994 193 www.religijna.pl, klub@religijna.pl

Integralną częścią książki jest również pełna emocji relacja z pielgrzymki na Świętą Górę Athos – do duchowego centrum prawosławia i jedynego w Europie chrześcijańskiego państwa teokratycznego, od wieków dostępnego tylko dla mężczyzn.

Niniejsza książka autorstwa Tadeusza Kornasia, profesora w Katedrze Teatru i Dramatu Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest owocem jego pozanaukowych zainteresowań, wśród których pielgrzymowanie Drogą św. Jakuba zajmuje niebagatelne miejsce.

PAT RO NAT M E D I A L N Y:

ISBN 978-83-7864-563-4

ISBN 978-83-7864-563-4

9 788378 645634

Cena: 39,90 w tym 5% VAT

Camino Od progu

ZAMÓW BEZPŁATNY KATALOG!

Książka jest barwną, osobistą relacją z pieszej pielgrzymki podjętej od progu swego domu w kierunku Santiago de Compostela przez Polskę, Czechy, Niemcy, Austrię i Szwajcarię. Autor, zachowując pełen poczucia humoru dystans do siebie i przygód, których doświadcza w czasie drogi, ze swadą i erudycją przeplata wątek religijny i kulturowy. Opowiada między innymi o Górze Świętej Anny, gdzie znajduje się sławne sanktuarium, ale także zbudowane przez niemieckich nazistów am�iteatr i germańska świątynia; o arcydziele sztuki europejskiej – Żytawskiej Zasłonie Wielkopostnej; o mszy głagolickiej odprawianej w Czechach po raz pierwszy po wojnie; o krzyżackim zakonie w Pasawie; o inscenizacji średniowiecznych misteriów „Jedermann” na stopniach katedry w Salzburgu; o kalwińskiej Szwajcarii – i o dziesiątkach innych miejsc i zdarzeń, które układają się w mozaikę zagmatwanych losów chrześcijańskiej Europy, odkrywanych w drodze do grobu św. Jakuba.

Tadeusz Kornaś

poleca!

Tadeusz Kornaś

Camino

Od progu

Nie potra�ię rzucić wszystkiego

i wyruszyć z domu na pielgrzymkę do

Santiago de Compostela. Choć zarazem wiem, że tak powinno się pielgrzymo-

wać. Należy spisać testament, pójść przez całą Europę z intencją własną

oraz intencjami innych, nie bacząc na niewygody i znój. Tak chodzono przez

wieki. Jednak nie starcza mi odwagi, nie jestem więc prawdziwym pielgrzy-

mem w dawnym rozumieniu. Jestem pielgrzymem trochę współczesnym, mającym w odwodzie rodzinę, wygody,

pracę i wszystko inne. Nie chcę niczego

stracić, ale równocześnie chcę pójść od progu domu do Santiago. Więc pew-

nego dnia, mając 52 lata, wyszedłem,

wiedząc, że na początek pójdę tylko kawałek. Potem może następny, od

miejsca, do którego doszedłem. I może dotrę kiedyś do celu. Dlaczego ruszy-

łem w drogę? O tym będę opowiadał dalej, bo w kilku zdaniach odpowie-

dzieć nie potra�ię, a zresztą w drodze

Do Santiago de Compostela i na Świętą Górę Athos

powody się zmieniały.

Fragment części I, Droga


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.