Moja droga ku zdrowiu i nadziei poprzez leczniczą moc właściwej diety






Moja droga ku zdrowiu i nadziei poprzez leczniczą moc właściwej diety
Moja droga ku zdrowiu i nadziei poprzez leczniczą moc właściwej diety
Wydawnictwo AA
Tytuł oryginału: Food Saved Me. My Journey of Finding Health & Hope through the Power of Food
Tłumaczenie: Małgorzata Bortnowska
Redakcja i korekta: Wydawnictwo AA
Skład i łamanie, projekt okładki: Magdalena Spyrka
Zdjęcie Danielle Walker na okładce: copyright © 2021 by Aubrie Pick Photography
Originally published in English in the U.S.A. under the title:
Food Saved Me, by Danielle Walker
Copyright © 2021 by Danielle Walker
Polish edition © 2023 by Wydawnictwo AA with permission of Tyndale House Publishers. All rights reserved.
ISBN 978-83-7864-819-2
Wydawnictwo AA s.c.
30-332 Kraków, ul. Swoboda 4
tel.: 12 292 04 42
e-mail: klub@religijna.pl
www.religijna.pl
Mojej babci Marge. Od najmłodszych lat wpajałaś mi wdzięczność wobec rodziny i wspólnoty, nauczyłaś mnie, czym jest okazywanie uczucia poprzez posiłki, które przygotowujemy i rozmowy przy stole z tymi, których kochamy.
Informacje zawarte w tej książce opierają się na doświadczeniach autorki i osobiście znalezionych informacjach. Nie zastąpi to porady lekarza czy innego pracownika służby zdrowia. Diagnoza i leczenie choroby powinny odbywać się pod kierunkiem personelu medycznego.
Ta książka to opowieść o tym, jak jedzenie ocaliło moje życie. To także romantyczna historia o miłości do jedzenia, rodziny, przyjaciół i siebie, która to miłość pozwoliła mi odegrać aktywną rolę w radzeniu sobie z moim zdrowiem. Przeżyłam trwający dekadę cykl diagnoz, choroby, remisji, komplikacji, zdrowienia i utraty, ale jedno pozostaje tu ważne: jedzenie stale mnie ratuje. A moją misją jest pomóc ci zrozumieć, na ile różnych sposobów jedzenie może pomóc uzdrowić także ciebie.
Jeśli korzystałaś z moich książek kucharskich albo śledziłaś przez jakiś czas mojego bloga czy Instagrama, zapewne natknęłaś się już tu i ówdzie na urywki mojej historii, choć do tej pory nigdy nie omawiałam jej szerzej. Jeśli mnie nie znasz, to pozwól, że się przedstawię: mam na imię Danielle. Jestem żoną, mamą, kucharką i cukiernikiem samoukiem, gotuję bez dodatku zbóż, glutenu i zazwyczaj też bez nabiału, mieszkam w rejonie Zatoki San Francisco.
Kiedy miałam dwadzieścia dwa lata, zdiagnozowano u mnie skrajny przypadek wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, chorobę autoimmunologiczną, która podstępnie atakuje zdrowe jelito grube, co prowadzi do poważnych – a w moim przypadku zagrażających życiu – zaburzeń wchłaniania, niedożywienia i anemii.
W ciągu pierwszych kilku lat po diagnozie byłam tak chora, że wiele razy trafiałam do szpitala, niejednokrotnie konieczne były
pilne transfuzje krwi i dożylne podawanie żelaza, żeby utrzymać mnie przy życiu. Przy każdym nawrocie choroby moja waga drastycznie się zmieniała. Całkiem często zdarzało się, że traciłam aż dziewięć do jedenastu kilogramów w ciągu kilku tygodni. Taka gwałtowna utrata wagi często prowadziła do artretyzmu – czyli bólu wszystkich stawów, do niezwykle przyspieszonego bicia serca, wypadania włosów, utraty energii i mnóstwa innych problemów.
Ku mojemu rozczarowaniu, prawie cały pierwszy rok małżeństwa spędziłam z moim mężem Ryanem na częstych wizytach na ostrym dyżurze i w gabinetach lekarskich. Nie mogliśmy podróżować, pozostawać zbyt długo poza domem ani nawet cieszyć się wieczornym wyjściem z przyjaciółmi i rodziną – ze strachu przed tym, co mogłoby się zdarzyć, gdybym miała kolejny nawrót choroby.
Lekarze starali się ograniczyć moje objawy, zapisując duże dawki sterydów i innych leków, których skutki uboczne były często równie nieprzyjemne, jeśli nie gorsze, niż sama choroba. Kiedy spytałam ich, czy to, co jem, może wpłynąć na mój stan, każdy medyk mówił mi to samo: „Nie wywołała tego dieta, więc dieta nie może w tym pomóc ani tego uleczyć”. Choć nadal polegałam tylko na receptach, moje objawy jedynie się pogarszały. Choroba rządziła moim życiem, póki nie postanowiłam wziąć spraw w moje ręce i radykalnie zmienić dietę.
Zrobiłam rozeznanie i postanowiłam trzymać się nieprzetworzonej zdrowej żywności – ludzie jadali tak przed rewolucją rolniczą, która zmieniła metody uprawy, hodowli i przetwarzania żywności. Lubię powtarzać, że ludzie zostali stworzeni, by tak właśnie się odżywiać, zanim masowa produkcja zniszczyła żywność, a wygoda i natychmiastowa gratyfikacja w dużym stopniu zastąpiły świeże, zdrowe i prawdziwe produkty. Moja dieta opiera się na białku z mięsa zwierząt karmionych trawą lub z wolnego wybiegu, rybach, warzywach, owocach, nasionach, orzechach i zdrowych tłuszczach. Eliminuje na-
biał, warzywa strączkowe, produkty zbożowe, cukier, gluten i wszelką przetworzoną żywność.
Niemal natychmiast po zmianie diety moje objawy zaczęły ustępować, co było znakiem nadziei, jakiej potrzebowałam, by iść naprzód. Jednak dosłownie każde danie, które uwielbiałam dorastając, zawierało przynajmniej jeden, jeśli nie kilka składników z mojej listy „produktów niedozwolonych”. To wywołało całą nową listę lęków i obaw:
Czy to oznacza, że już nigdy nie będę mogła skosztować wszystkich tych wysokokalorycznych, śmietanowych, wystawnych potraw z dzieciństwa?
Kto będzie chciał przyjść do nas na obiad albo na jakieś święto, wiedząc, że podam tylko potrawy bez dodatku zboża, glutenu i nabiału?
Czy ludzie będą się jeszcze czuli swobodnie, zapraszając mnie do siebie i na specjalne okazje, wiedząc, że zapewne nie będę mogła jeść tego, co podadzą?
Jak przekażę wszystkie te tradycje kulinarne i wspomnienia, z którymi dorastałam, kiedy będę miała własne dzieci?
Domyślam się, że nurtuje cię wiele podobnych pytań. I możesz mi wierzyć, że to rozumiem. Kiedy jesteśmy zmuszeni radykalnie zmienić dietę ze względu na zdrowie, to naturalne, iż martwimy się, że wiele z tego, co czyni życie wartościowym, zniknie wraz z tymi grupami produktów spożywczych, z których niedawno zrezygnowaliśmy. To zrozumiałe, że martwimy się, iż stracimy święta z rodziną i przyjaciółmi albo nie będziemy mogli podać domowych ciasteczek na przyjęcie dla dzieci. I jeśli jesteś podobna do mnie, zapewne także
przejmowałaś się, że nigdy już nie będziesz mogła zaznać radości, jaką daje pieczołowite przygotowywanie i podawanie jedzenia ludziom, na których ci zależy.
Cóż… po dziesięciu latach, tysiącach przepisów i trzech książkach kucharskich, które trafiły na listę bestsellerów New York Timesa mogę ci obiecać, że możesz skutecznie kontrolować swoje objawy, nadal ciesząc się naprawdę wspaniałym jedzeniem! Możliwe, że wszystko nie pójdzie idealnie gładko i że natrafisz na przeszkody i komplikacje, tak jak ja, ale całe twoje życie może się zmienić na lepsze.
Kiedy wyruszyłam w tę nową kulinarną podróż, zakładałam, że może ona pomóc tylko tym, którzy, tak jak ja, cierpią na choroby układu pokarmowego. Jednak od tamtej pory otrzymałam setki maili i promując książkę wysłuchałam osobistych relacji ludzi z całego świata, którzy doznali ulgi we wszelakich dolegliwościach, począwszy od choroby Crohna, wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, stwardnienia rozsianego, choroby Hashimoto, cukrzycy typu 1, reumatoidalnego zapalenia stawów i łuszczycy po autyzm, niepłodność, migreny i alergie pokarmowe. Otrzymałam także pozytywne komentarze od ludzi bez konkretnej diagnozy, u których dezorientacja, niespokojny sen i codzienne bóle i dolegliwości poprawiły się po zmianie diety. Wszyscy oni kierują swoim zdrowiem, ciesząc się pożywnymi, smakowitymi posiłkami, które uwielbiają jeść nawet ich przyjaciele i rodzina.
Są duże szanse, że jeśli czytasz tę książkę, to ty lub ktoś, kogo znasz, zmaga się z jakąś chorobą autoimmunologiczną albo inną przypadłością, i zastanawiasz się, czy zmiana diety tu pomoże. Najkrótsza odpowiedź brzmi: „tak”! Nieco dłuższe odpowiedzi znajdziesz na następnych stronach.
Jeśli życie bez zboża, glutenu i nabiału to dla ciebie nowość, pragnę, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama. Setki milionów ludzi na całym
świecie cierpi na rozmaite rodzaje chorób autoimmunologicznych, a kolejne miliony na alergie pokarmowe albo chroniczne dolegliwości. Chociaż dieta niekoniecznie zapewni całkowite wyzdrowienie, zmiana tego, jak i co jesz może ci pomóc pokierować swoim zdrowiem i znacząco zmniejszyć zarówno częstotliwość, jak i dotkliwość nawrotów choroby. Mogę postawić na to nawet moje życie. A prawdę mówiąc, właśnie to zrobiłam.
To dlatego napisałam tę książkę. Chcę opowiedzieć o mojej podróży, żebyś wiedziała, że masz przed sobą drogę – że możliwe jest wyzdrowienie, że jest nadzieja. Jeśli nawet nie wyniesiesz z mojej historii niczego więcej, modlę się, byś wyniosła właśnie to – że jest nadzieja. Nadzieja, że możesz wieść pełne, szczęśliwe i zdrowe życie, nigdy nie
czując się głodna, wykluczona czy czegoś pozbawiona. Nadzieja, że przy każdej przeszkodzie uczysz się czegoś nowego i odnawia się w tobie poczucie determinacji. I nadzieja, że jedzenie może diametralnie zmienić twoje życie na lepsze.
Wiem, że może.
Doświadczyłam tego.
Podobnie jak miliony innych.
Teraz kolej na ciebie.
Była pierwsza po południu w sobotę przed Świętem Dziękczynienia 2009 roku. Za cztery godziny mieliśmy stawić się z mężem w domu pewnego przyjaciela, na nasze coroczne „Święto w gronie przyjaciół”, by celebrować ten wielki dzień i ucztować z jeszcze kilkoma parami młodych małżonków. Kiedy wszyscy najedliśmy się jak bąki, zasiedliśmy do rywalizacyjnej gry Dutch Blitz.
Zawsze każdy przynosił coś do jedzenia. Gospodyni przygotowywała indyka i sos pieczeniowy, a pozostali mieli za zadanie zająć się resztą świątecznych dań – zapiekanką z zielonej fasolki, sosem żurawinowym, słodkimi ziemniakami pod pierzynką z pianek, puszystymi bułeczkami z masłem, brukselkami z chrupiącym smażonym bekonem, oraz, oczywiście, plackiem z dynią i orzechami pekan.
Tego roku zgłosiłam się do dwóch potraw, ale byłam pełna obaw. Spędziłam dwa lata, cierpiąc na wyniszczającą chorobę autoimmunologiczną, która miała wpływ na moje trawienie, i poprzysięgłam sobie, że całkowicie zmienię mój styl odżywiania. Próbowałam pozbyć się przynajmniej niektórych leków, które zażywałam, a wraz z nimi także niektórych objawów, z którymi musiałam sobie radzić. Wyeliminowałam wszelkiego rodzaju pieczywo, mleko i masło, cukier i pewne określone węglowodany, jak białe ziemniaki i inne warzywa korzeniowe, które mogły być potencjalną przyczyną stanów zapal-
nych. Kiedy podejmowałam tę decyzję, nie pomyślałam oczywiście, jak trudno będzie starać się przestrzegać tych nowych ograniczeń podczas okresu świątecznego, gdy tak ważne jest jedzenie. Dziś wiem, że zapewne powinnam odłożyć to do nowego roku.
Większość moich najpiękniejszych wspomnień wiązała się ze świętami. I prawie wszystkie z nich dotyczyły jedzenia. Nie mogłam się wprost doczekać spotkania przy stole z rodziną i przyjaciółmi, by cieszyć się wzajemnie swoim towarzystwem przy wspaniałym posiłku. Teraz jednak wszystko wydawało się inne. Stracone. Porzucone. Czułam się tak, jakbym wraz z niedawno odrzuconymi potrawami zaniechała też wszystkich tych tradycji.
Siedziałam w mojej kuchni, patrząc na dania, które obiecałam przynieść – tłuczone ziemniaki i placek z dynią – i zdałam sobie sprawę, że nawet nie mogę ich skosztować. Mogłam je przyrządzić „jak zawsze” żeby inni mogli ich spróbować, ale co będę jadła ja? Tylko indyka i pewnie sałatkę – bez sosu ani grzanek – pod warunkiem, że ktoś akurat ją przyniósł. To w ogóle nie przypominało radosnych świąt, jakie z takim sentymentem wspominałam.
Tłuczone ziemniaki z mnóstwem śmietany i masła to jedno z ulubionych dodatków Ryana, więc postanowiłam przyrządzić je „jak zawsze”, żeby jak zwykle mógł nałożyć sobie na talerz trzy łyżki, a dla siebie przygotować drugą wersję. W czytanych przeze mnie blogach i książkach ze zdrowymi przepisami o niskiej zawartości węglowodanów zapewniano, że puree z duszonego kalafiora z dodatkiem rosołu z kurczaka doskonale zastąpi tłuczone ziemniaki. Wydawało się to trochę naciągane, ale jakie miałam inne wyjście?
Wydrukowałam więc ten przepis i zabrałam się do pracy. Ugotowałam kalafiora i przełożyłam ugotowane różyczki do małego malaksera, który dostałam w prezencie ślubnym. Mieściła się w nim tylko jedna filiżanka na raz, więc wkładałam kalafior partiami, miksując
ugotowane różyczki na białą, kremową masę – białą, kremową masę, która w niczym nie przypominała tłuczonych ziemniaków z całą ich objętością i konsystencją. Masa była rzadka i brakowało jej puszystej gęstości, jaką mają tłuczone ziemniaki. Przypominała raczej zupę z kalafiora. Trzymałam się wskazówek co do joty, więc albo blog to były koszałki-opałki, albo autor od lat nie jadł tłuczonych ziemniaków i miał wyjątkowo niskie wymagania. Ja z kolei zrobiłam je naprawdę dobre i przypadkiem spróbowałam parę kęsów, gdy je przyrządzałam, by sprawdzić smak. I moje kubki smakowe mnie nie oszukiwały.
Z plackiem była inna sprawa. Nie można było go zastąpić. Bo niby jak? Mąka (gluten), masło i śmietana (nabiał) i cukier. Wszystko, czego nie mogłam jeść. Upiekłam placek z przepisu zapisanego na kartce pochyłym pismem mojej babci, tak jak robiłam przez lata, i stłumiłam rozczarowanie tym, że kiedy wszyscy inni będą się delektować kawałkiem mojej przeszłości, ja nie będę mogła go zjeść. Rozchodzące się
z piekarnika jesienne zapachy gałki muszkatołowej i cynamonu były torturą, więc uciekłam z kuchni, by chronić moje zmysły i nastawiłam minutnik na górze, żeby nie przypalić placka. Właściwie trochę miałam nadzieję, że się spali, dając mi wygodną wymówkę, dlaczego go nie przyniosłam, dzięki czemu uniknęłabym żalu, że mogę jedynie powąchać mój ulubiony deser sezonu.
Tuż przed czwartą Ryan załadował do samochodu tłuczone ziemniaki ze śmietaną, moją kalafiorową „zupę” oraz idealnie złociste i wypieczone ciasto dyniowe, po czym odbyliśmy dziesięciominutową podróż do domu naszych przyjaciół. Kiedy przyjechaliśmy, inni rozładowywali swoje smakołyki, ściskając się z okazji święta i zerkając pod folię, co przynieśli inni.
– Nie martwcie się, przyniosłam też prawdziwe tłuczone ziemniaki – powiedziałam, dostrzegając miny paru moich przyjaciółek, gdy zajrzały do mojego półmiska z musem kalafiorowym i poczuły
odstręczającą woń, jaką wydzielają gotowane warzywa kapustne. Nie powiedziałam jeszcze moim przyjaciołom, że rozpoczęłam ten nowy styl odżywiania, nie chciałam, żeby ktokolwiek denerwował się tym, że nas gości, albo poczuł się winny, że spożywa w moim towarzystwie „zakazane” dla mnie potrawy.
Kilka pań kończyło resztę przygotowań w kuchni i rozkładało przystawki, a reszta ekipy udała się do ogródka, by jak co roku zagrać w futbol dotykowy. Obserwowałam grę, gdy jedna z moich przyjaciółek postawiła na barku obok mnie koszyk czipsów ziemniaczanych, kremowy dip z cebulą i tacę pokrojonych warzyw otaczających miskę z sosem do sałatek.
Ziemniaki są na mojej liście węglowodanów, z których rezygnuję, przypomniałam sobie, więc to nie dla mnie. Skrobia była pożywieniem szkodliwych bakterii w moich jelitach, które próbowałam wyeliminować i zastąpić je dobrymi, zdrowymi, bakteriami, zwalczającymi stany zapalne.
Jakie są składniki tego cebulowego dipu, który tak uwielbiam?, pomyślałam, wpatrując się w marchewki, które, jak wiedziałam, mogę jeść. Marzyłam, żeby zanurzyć je w kremowym dipie albo unurzać w sosie do sałatek. Pewnie jest w nich mleko albo kwaśna śmietana – albo jedno i drugie, głos rozsądku zbeształ mój burczący żołądek. Czyli same marchewki albo seler. Zaczęłam je chrupać niczym królik, wpatrując się z pogardą w aksamitne sosy, które stały i tylko mnie drażniły.
Usłyszałam z kuchni dzwonek minutnika, weszłam do środka i zobaczyłam, że nasza gospodyni wyciąga z piekarnika dziewięciokilowego indyka, idealnie wypieczonego na złoto. Polała go na koniec sokami i pysznym tłuszczem, który zebrał się na dnie brytfanny, i odstawiła go, by doszedł, podczas gdy my, goście, rozstawialiśmy nasze odgrzane dania na blacie. Mąż gospodyni, czyniąc honory domu,
pokroił indyka, układając góry idealnie upieczonego ciemnego i białego mięsa na półmisku udekorowanym cytrusami i ziołami.
Cała nasza paczka z talerzami w ręku uroczyście ustawiła się w kuchni w kolejkę. Spoglądałam przed siebie, rozważając w duchu, co mogę jeść, a czego nie, i na co mogłabym się odważyć tego wieczoru, nawet jeśli formalnie było zakazane.
Kiedy sięgnęłam po łyżeczkę złocistego, pieczonego nadzienia, pachnącego tymiankiem i szałwią, Ryan dał mi delikatnego kuksańca. Powiedziałam mu w czasie jazdy samochodem, żeby nie pozwolił mi na potknięcie i zjedzenie czegoś, czego unikałam przez ostatnie miesiące i poprzysięgłam sobie nie tknąć dzisiejszego wieczoru, obojętnie jak byłoby kuszące.
Nikt nie skosztował mojej rzadkiej kalafiorowej zupy, nędznej podróbki ociekających masłem i śmietaną tłuczonych ziemniaków, które stały obok niej, ale ja nałożyłam sobie parę łyżek na talerz. Niczym woda spływająca ze wzgórza, rozlała się i wypełniła cały talerz. Jako dziecko nie znosiłam, kiedy potrawy stykały się na talerzu. Jako dorosła nieco z tym odpuściłam, ale nadal wolałam, żeby główne dania i dodatki miały swoje osobne miejsce. Kalafiorowe „tłuczone ziemniaki” najwyraźniej miały tutaj swoje własne zdanie.
Pominęłam zapiekankę z zielonej fasolki, wiedząc, że jeśli przypominała tę, jaką miałyśmy za zadanie przygotowywać z siostrą, kiedy dorastałyśmy, to zawierała puszkę grzybowej zupy-krem, kubek kwaśnej śmietany i krążki cebuli obsypane mąką i smażone do chrupkości. Zupa w puszce zapewne zawierała zboże i glutaminian sodu, a już z całą pewnością nabiał. Nie tknęłam słodkich ziemniaków, bo miały w sobie złocisty, brązowy cukier i pierzynkę z pieczonych pianek, nie ruszyłam sałatki, bo były w niej grzanki i więcej tego śmietanowego sosu do sałatek, i nawet nie spojrzałam na puszyste, ciepłe bułeczki z dodatkiem masła. To było po prostu okropne.
Wkońcu zabrałam się do indyka, wybierając parę kawałków białego mięsa – mojego ulubionego – i kładąc je na mojej kalafiorowej zupie. Kusił mnie karmelowy sos pieczeniowy z brytfanny, który stał w sosjerce obok mięsa, ale widziałam, że gospodyni mieszała go z mąką kukurydzianą i pszenną. Wiedziałam, że ciało mi później nie podziękuje, jeśli ulegnę syreniej pieśni tego przysmaku. Nałożyłam sobie wszystkiego, co mogłam, i siedziałam przy stole z moim suchym indykiem i zupą kalafiorową, spoglądając tęsknie na talerze innych, wyładowane po brzegi moimi ulubionymi sezonowymi smakołykami.
– Jak smakuje? – spytałam Ryana. – Strasznie – odparł z półuśmiechem, wiedząc, że to chciałam usłyszeć, nawet jeśli było jak najdalsze od prawdy.
Wszyscy gawędzili, zachwycając się jedzeniem i chwaląc rozmaite dodatki i potrawy, a tymczasem ja zamknęłam się w sobie. Czułam się inna. Wykluczona. Jakby wszyscy na mnie patrzyli. Było mi siebie żal. Nie miałam nawet odwagi, żeby wyjaśnić, dlaczego tak jem – ze strachu, że przyjaciele więcej nie zaproszą nas do siebie albo, co gorsza, nie będą chcieli ponownie odwiedzić naszego domu.
Spojrzałam na mój talerz, pełen wodnistego kalafiora. W samych
Stanach Zjednoczonych miliony ludzi cierpią na choroby autoimmunologiczne, a kolejne miliony mają alergie pokarmowe, i to jest niby najlepsze, co możemy zrobić? To okropne jedzenie, które wysysa z nas radość? Nie mogłam znieść myśli, że będę musiała się ograniczyć do takiego jedzenia, jeśli chcę być zdrowa.
W takim razie dlaczego by nie wymyślić własnych przepisów? –dumałam.
Naprawdę lubiłam gotować, ale najczęściej przyrządzałam proste dania, opierając się na przepisach, z których przez lata korzystały moja mama i babcie. Nigdy wcześniej nie wymyśliłam własnych przepisów.
Tak czy inaczej…, pomyślałam, unosząc widelec i przyglądając się, jak rozwodniona zupa ścieka z powrotem na talerz, cokolwiek wymyślę, nie może być gorsze niż to.
Zawsze uwielbiałam jedzenie.
Wiele z moich ulubionych wspomnień z dzieciństwa skupia się wokół posiłków albo smakołyków. A które nie? Dla mnie najlepsze wspomnienia dotyczą moich rodziców, rodzeństwa i spożywania wystawnych rodzinnych kolacji oraz obchodzenia każdego możliwego święta w domu moich dziadków.
Odkąd pamiętam, w domu moich dziadków każdego miesiąca spotykało się nas na uczcie od dwudziestu do trzydziestu osób. Moja kochana babcia Włoszka, Babunia Marge, dbała, by każdy czuł się kochany i zaopiekowany dzięki jedzeniu. Zawsze miała bogaty bufet z domowym wszystkim – przynajmniej trzy różne mięsa, pieczony łosoś, świeżo zrobione tortellini z domowym sosem marinara, wielka sałatka, gotowane na parze karczochy i szparagi, bułeczki, ciasta, waniliowe lody z krówką i jej słynne czipsy owocowe.
Szczególnie pamiętam wystawne rodzinne uczty krabowe, które wydawała każdej zimy. Kraby Dungeness, na które jest wtedy sezon, są ogromne w rejonie Zatoki San Francisco, skąd pochodzę. Kiedy moi kuzyni, rodzeństwo i ja byliśmy bardzo mali, Babunia Marge rozłupywała kraba dla całej naszej ósemki, żeby czekał na nas gotowy na talerzach, podczas gdy dorośli biedzili się przy swojej kolacji. Doskonale wiedziała, jak nas rozpieszczać!
Kiedy byłam starsza i umiałam już sama rozłupać pancerze, robiłam to tak samo, jak moja rodzina. Wszyscy milczeli, skupieni na wydobywaniu soczystego mięsa z czerwonawo-pomarańczowych pancerzy. Słychać było jedynie ich trzaskanie. Rozłupywaliśmy kraby przez, jak się wydawało, wieki, ledwie co je kosztując, dzięki czemu mogliśmy ucztować przy wielkiej górze krabowego mięsa naraz. A moja rodzina uwielbia majonez, więc miski z nim były rozsiane po całym stole, żebyśmy mogli maczać w nim mięso. Było boskie!
Jednak to nie tylko dzięki jedzeniu wszystko było tak wyjątkowe, lecz także dzięki świętowaniu i spotykaniu się z rodziną i przyjaciółmi. Spożywanie dobrego posiłku z ukochanymi osobami sprawiało, że czułam się jedną z nich. A w centrum tego wszystkiego była Babunia Marge, uradowana gospodyni, która dbała, by każdy czuł się ważny, potrzebny i kochany.
Największe wrażenie jednak nie robiło na mnie to, jak kochana była Babunia Marge ani jak pyszne było jej jedzenie, ale to, że dla niej to wszystko wydawało się proste. A uwierzcie mi, wcale nie było. Nigdy nie pozwalała u siebie w domu na posiłki składkowe. Przygotowywała każde danie świeże i od samych podstaw. Nic z pudełka! I nie przyjmowała pomocy od nikogo. Nie miało znaczenia, czy ktoś jest wegetarianinem, peskatarianinem* czy ma alergię na nabiał, miała coś dla każdego z nas – jej specjalny składnik… miłość, a ja chciałam być kiedyś taka jak ona.
Kiedy miałam pięć lat, moja rodzina przeprowadziła się z rejonu
Zatoki do Kolorado. Nadal odwiedzaliśmy Babunię Marge ilekroć byliśmy w mieście, ale bardzo brakowało mi tych comiesięcznych uczt z całą rodziną. W Kolorado nie mieliśmy nikogo z rodziny, więc moi rodzice postarali się poszerzyć nasze grono znajomych o osoby
z kościoła i z pracy mojego taty, a mama przejęła obowiązki gospodyni, co uwielbiała. Nazywaliśmy tych nowych przyjaciół naszą dalszą rodziną i spędzaliśmy z nimi większość świąt i specjalnych okazji.
Mama pracowała poza domem, więc nie miała czasu, żeby gotować wszystko od podstaw. Mimo to jej posiłki były pyszne, zwłaszcza aksamitne zapiekanki wzbogacone kilkoma puszkami grzybowej zupy-krem, kubkiem kwaśnej śmietany i warstwą sera na wierzchu, a także gorące kanapki z cienkimi plasterkami pieczeni wołowej spiętrzonej na chrupiących bułkach, pokryte roztopionym serem i majonezem, z miską słonawego sosu do maczania na boku.
Kiedy moja siostra Leisa i ja byłyśmy już na tyle duże, by pomagać w kuchni, były to pierwsze cenne przepisy, z których mama nauczyła nas korzystać. Nauczyła mnie także przepisów swojej mamy, Babuni Bonnie. Nadal delektuję się smakiem bardzo amerykańskiej wersji zapiekanki pasterskiej Babuni Bonnie, którą często przyrządzała – mielone mięso wołowe przekładane zieloną fasolką i puree ziemniaczanym z pudełka, wszystko duszone w kremowym sosie z grzybowej zupy-krem i kwaśnej śmietany, pokryte serem i smażonymi krążkami cebuli. W niedziele jedliśmy tacos. Gdy tylko skończyło się nabożeństwo w kościele, zdejmowałyśmy z siostrą nasze niedzielne sukienki i udawałyśmy się do kuchni, by pomagać mamie w przygotowaniach. Kiedy miałam dziesięć lat, opanowałam sztukę smażenia mielonego mięsa wołowego na rumiano i dodawania do niego torebki przypraw, wszyscy też pomagaliśmy kroić i przygotowywać przybranie – sałatę, pomidory, odgrzewaną fasolkę, starty ser, kwaśną śmietanę i czarne oliwki. Stawialiśmy wszystkie te miski z górą dodatków na stojaku na przekąski pośrodku stołu. W prawie każdą niedzielę jedliśmy posiłek wraz z naszą „dalszą rodziną”.
Mama jednak szczególnie przechodziła samą siebie, jeśli chodzi o celebrowanie świąt. Nauczyła się tego od swojej mamy, a w święta
starała się jak nigdy. W każde Walentynki nasz śniadaniowy stół zakryty był wielkim pudłem czekoladowych serduszek See’s, różowymi naleśnikami i jajkami smażonymi w chlebie z otworem wyciętym w kształcie serca. Moja siostra, brat i ja piszczeliśmy z radości, kiedy wchodziliśmy do kuchni w dzień świętego Patryka i zastawaliśmy tam pudełko płatków Lucky Charms i zielone koniczynki ozdabiające stół. Zaś w Halloween dzień zaczynał się w świątecznym nastroju
dzięki płatkom Hrabia Chocula i pączkom posypanym cukrem pudrem. Wieczorem, zanim nałożyliśmy nasze kostiumy i wyruszyliśmy na dwór, by wypraszać mnóstwo słodkich przysmaków, mama przygotowywała zupę dyniową i hamburgery – miks tradycji przekazanych przez Babunię Bonnie i Babunię Marge.
Moim ulubionym okresem były Święta Bożego Narodzenia. Dzień po Święcie Dziękczynienia dekorowaliśmy cały dom i przez cały długi miesiąc oglądaliśmy w telewizji wszystkie ckliwe świąteczne filmy, jakie mogliśmy znaleźć, piekąc kolejne dziesiątki ciasteczek do rozdawania jako prezenty – wykrawane słodkie ciasteczka w kształcie reniferów, dzwonków, świętych Mikołajów i gwiazdek, wszystkie pokryte czerwono-zielonym lukrem i posypką, ludziki z korzennego piernika z malutkimi oczami i guzikami z cynamonowych czerwonych cukierków, pożywne kawałki czekoladowej krówki przyrządzone z dodatkiem słoika kremu o smaku pianek, herbatniki imbirowe, biszkopty i kulki kremowego masła orzechowego maczane w aksamitnej ciemnej czekoladzie.
Podstawą świątecznego śniadania był bochenek zawijańca cynamonowego Babuni Marge. Poświęcała cały tydzień na mieszanie, zagniatanie, zostawianie do wyrośnięcia i pieczenie, by bochenków wystarczyło po jednym dla każdego z jej dzieci i ich rodzin – i zawsze przygotowywała kilka dodatkowych, by rozdać je dalszej rodzinie i przyjaciołom. Pomiędzy chrupiącymi kawałkami plecionego cia-
sta krył się gorący, lepki ośrodek nafaszerowany obficie cynamonem. A kiedy Babunia wyciągnęła ciasto z pieca, skrapiała je śnieżnobiałym lukrem. Każdego roku musiała upiec co najmniej dwadzieścia bochenków. Nawet kiedy się przeprowadziliśmy, nadal je nam wysyłała.
W dzień Bożego Narodzenia rządził mój tata, korzystając z przepisów, których nauczył się od Babuni Marge i od swoich babć – Babuni Sarelli i Babuni Ruby. Chociaż nie pamiętam, żebym w okresie dzieciństwa widywała go często przy garnkach, dobrze za to pamiętam posiłek, jaki przygotowywał w każde Święta Bożego Narodzenia – zawsze pieczone żeberka z karmelizowaną cebulą, pieczonymi słodkimi marchewkami i ćwiartkami ziemniaków, sos pieczeniowy z brytfanny z zasmażką i mnóstwem pieprzu i czosnku, sałatkę z krewetek polanych jego ulubionym sosem z niebieskiego sera oraz grzyby i cukinie skropione masłem z czosnkiem. Gotował przez cały dzień, w czasie gdy ja wraz z moim rodzeństwem, Leisą i Joelem, bawiliśmy się nowymi zabawkami.
Kiedy podrośliśmy, zaczęliśmy nieco lepiej radzić sobie w kuchni i w pełni korzystać z naszej odrobiny wiedzy, by zarobić trochę dodatkowej gotówki. Zawsze przygotowywaliśmy coś do sprzedania – począwszy od plecionych naszyjników, bransoletek i robionych ręcznie poduszek po bardzo kreatywną mieszankę lemoniady o nazwie „Musujący Chłód” (nasza firmowa mikstura lemoniady, Sprite’a i Kool-Aid). Nasze przedsiębiorcze umysły stale poszukiwały nowych sposobów na zarobienie jeszcze jednego czy dwóch dolarów. Nasz ulubiony polegał na tym, że bawiliśmy się w restaurację i proponowaliśmy rodzicom swego rodzaju wieczory randkowe. Za pokaźną sumę jednego dolara sprzedawaliśmy im prostą z kolację z produktów, które oni kupili, a my przygotowaliśmy. Zakładaliśmy wielkie fartuchy rodziców, zapalaliśmy na stole świecę i wypisywaliśmy
menu na tablicy z planem posiłków, którą mama powiesiła w kuchni. Ja zwykle odgrywałam szefową sali, Leisa – kelnerkę, a Joel był jej pomocnikiem.
Kiedy miałam piętnaście lat, tato znalazł nową pracę i wróciliśmy w rejon Zatoki. Chociaż cieszyła mnie perspektywa ponownego uczestniczenia w stałych ucztach Babuni Marge, Kolorado stało się moim domem. Miałam właśnie rozpocząć drugą klasę liceum, startowałam w wyborach do samorządu uczniowskiego i zostałam do niego wybrana, dostałam się też do reprezentacji szkoły w lacrosse. Wreszcie czułam, że mam grupę przyjaciół, którym mogę zaufać i z którymi chciałam spędzić ostatnie trzy lata szkoły średniej. Teraz to wszystko mi odebrano.
Lęk, który czułam – i na który narażałam moich biednych rodziców – towarzyszył mi przez cały drugi rok szkoły. I wtedy, któregoś letniego wieczora, tuż przed trzecią klasą, pewna przyjaciółka zapoznała naszą grupkę ze swoimi kilkoma znajomymi z rywalizującej z nami szkoły średniej z sąsiedniego miasta. Jeden z nich szczególnie wpadł mi w oko.
– Kto to taki? – spytałam wpatrując się w przystojnego szatyna o rozjaśnionych na blond końcówkach włosów i jaskrawo niebieskich oczach, który opierał się o podwyższonego czerwonego jeepa cherokee ze snowboardowymi naklejkami na zderzaku.
To Ryan Walker – odszepnęła przyjaciółka.
– O rany, jest boski! – Patrzyłam na niego, ledwie mrugając.
Nie znasz nawet połowy prawdy – odparła. – Jest kapitanem drużyny futbolowej i chodzą plotki, że to pewniak w konkursie na króla balu maturalnego.
Ryan Walker. – Och, to ten chłopak, z którym Christa miała randkę – powiedziałam. Odczułam pewne przygnębienie, gdy uświadomiłam sobie, że może już być zajęty.
Tego pierwszego wieczora musiałam wywrzeć na Ryanie jakieś wrażenie, bo kilka tygodni później, kiedy wyjechał na obóz snowboardowy, co wieczór do mnie dzwonił (najwyraźniej pomiędzy nim a tamtą dziewczyną wszystko było skończone). Poznawaliśmy się przez telefon i z każdą rozmową lubiłam go coraz bardziej. Choć wesoły i towarzyski, wydawał się też być rozsądny i wolał się skupiać na futbolu i szkole zamiast na imprezach.
I chociaż Ryan był jedynakiem, jego rodzina bardzo przypominała moją. Jego rodzice przychodzili na każdy jego mecz, podobnie jak moi na rozgrywki lacrosse, byli równie gościnni jak moi rodzice, i zawsze zapraszali przyjaciół Ryana do domu.
Kiedy Ryan wrócił z obozu, zaprosił mnie na randkę. Byłam, mówiąc oględnie, zachwycona. A na dodatek, kiedy go nie było, zdjęto mi aparat na zęby! Tego lata wybraliśmy się na kilka randek, ale w końcu zerwaliśmy, żeby on mógł korzystać z ostatniego roku liceum – i umawiać się z cheerleaderką z jego szkoły, do czego wszyscy go namawiali. Och, liceum! Byliśmy jednak nadal ze sobą blisko, i nasza przyjaźń rozkwitała.
Przez całą jego klasę maturalną krążyłam wokół niego niczym ćma wokół płomienia. Wybrałam się nawet w przedostatniej klasie na dwa bale maturalne z dwoma jego najlepszymi przyjaciółmi, licząc, że to wzbudzi w nim zazdrość (przez co zdobyłam czułe przezwisko „stalkerka Walkera”!).
Potem, kiedy prawie traciłam już nadzieję, że Ryan czuje to samo co ja, nasza grupka wybrała się do Yosemite zaraz po jego maturze. Załadowaliśmy się do tego czerwonego podwyższonego jeepa i odbyliśmy czterogodzinną podróż do pięknej doliny, gdzie zarezerwowaliśmy miejsce na kempingu. Wszyscy włączyliśmy się w przygotowywanie kolacji przy ognisku. Piekliśmy hot dogi na rożnie, podgrzewaliśmy gotowaną fasolę na małym palniku na propan, a ponieważ
moja mama zawsze przygotowywała zapiekankę z tuńczyka, kiedy byliśmy na biwaku, uraczyłam wszystkich tym ponadczasowym przysmakiem, składającym się z makaronu jajecznego, puszki tuńczyka i puszki grzybowej zupy-krem. Po kolacji wspięliśmy się z Ryanem na szczyt wielkiej skały, by popatrzeć na bezchmurne niebo, usiane maleńkimi złotymi gwiazdami. Zaczęliśmy rozmawiać o zbliżającym się pierwszym roku jego studiów na Uniwersytecie Kolorado. Dorastałam w tym stanie, więc chętnie wypytywał mnie o wszystko.
I wtedy to się stało.
– Zakochuję się w tobie – powiedział.
– Naprawdę? – spytałam z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nikt nie powiedział mi czegoś takiego. – Czuję to samo. Zakochiwałam się w tobie przez ostatni rok.
Spędziliśmy resztę wieczoru, leżąc na tej wielkiej skale, i rozmawiając o jego rychłym wyjeździe do Boulder i jak sobie poradzimy, kiedy będzie daleko. Kilka dni później wróciliśmy samochodem do domu i przez resztę lata byliśmy ciągle razem. Pracowałam w restauracji P. F. Chang’s, na tej samej ulicy, co dom jego rodziców. Szłam tam po pracy i zjadałam resztki kolacji, które zostawiła dla mnie jego mama. Uwielbiałam rodziców Ryana, i byłam im wdzięczna, bo traktowali mnie jak córkę, której nigdy nie mieli.
Tamtej jesieni Ryan wyjechał do Kolorado na studia, oboje płakaliśmy, żegnając się i kończąc nasz związek. Nie chodzi o to, że tego chcieliśmy, zakładaliśmy po prostu, że tak się robi, kiedy jedna osoba z pary zaczyna studia, a druga jeszcze uczy się w klasie maturalnej liceum. Przez pierwsze parę tygodni rozłąki Ryan codziennie wysyłał mi maile z listami miłosnymi. Ja z kolei czułam się bez niego nieszczęśliwa i nie chciałam uczestniczyć w żadnych zabawach ani przygodach w szkole. Po jakimś miesiącu milczącej wzajemnej tęsknoty nie wytrzymaliśmy i ze łzami wyznaliśmy sobie, że nie możemy
znieść myśli, że któreś z nas byłoby z kimś innym – i rozpoczęliśmy rok randkowania na odległość.
Następnej jesieni zostałam przyjęta na Uniwersytet Stanowy Kolorado w Fort Collins, wprowadzając w życie plan, który miałam w głowie, od początku przeprowadzki do Kalifornii – żeby chodzić do tego samego college’u, na którym moja siostra ukończyła ostatni rok studiów. Teraz od Ryana dzieliła mnie jakaś godzina podróży na północ.
W pewien weekend na początku pierwszego roku studiów postanowiłam zrobić małą niespodziankę dla Ryana i jego kolegów z pokoju.
Ugotuję dla was w ten weekend kurczaka po parmeńsku –oznajmiłam. Co prawda nigdy wcześniej go nie przyrządzałam, ale widziałam w telewizji, jak się go robi, i była to jedna z moich ulubionych potraw, które zamawiałam, kiedy wybierałam się coś zjeść w Buca di Beppo. Jeśli mam być szczera, nie pomyślałam nawet, czy mam przepis. Uznałam, że to nie może być trudne. To tylko spahghetti z panierowanym kurczakiem.
Chłopcy byli zachwyceni. W końcu nieczęsto jada się prawdziwe, domowe jedzenie, będąc na studiach. Zrzucili się nawet, żeby pomóc mi kupić składniki.
Gdy tylko weszłam do ich mieszkania, wygoniłam ich wszystkich z kuchni i zabrałam się do pracy. Obtoczyłam duże piersi kurczaka bez kości w jajku i tartym pieczywie focaccia zmieszanym z tartym parmezanem, i usmażyłam je na patelni na kuchence, tak jak to widziałam w telewizji. Przewróciłam je parę razy i zauważyłam, że panierka zaczyna się przypalać, więc zdjęłam je z ognia i wstawiłam patelnię do piekarnika, żeby kurczak nie wystygł, kiedy będę gotować makaron. Gdy makaron był już gotowy, wyjęłam patelnię, położyłam kurczaka na spaghetti i dodałam kilka plastrów mozarelli i szczyptę parmezanu. Włożyłam patelnię pod opiekacz i trzymałam ją tam, póki kurczak
się nie przypiekł. Potem podgrzałam słoik sosu marinara, żeby polać nim kurczaka z serem, i z dumą podałam danie chłopakom.
Wyglądało i pachniało wspaniale.
Chłopcy z zapałem złapali za noże i widelce i niezwłocznie zaczęli jeść kurczaka. A potem, jeden po drugim… przestali.
– O co chodzi? – zapytałam.
Spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. W końcu odezwał się Ryan.
– Ehm, to jest niedopieczone.
– Co? – chwyciłam jego talerz i przyjrzałam się idealnie złocistemu kurczakowi. I rzeczywiście, w środku nie był jedynie różowy, był w stu procentach surowy. Nie wiedziałam, że kiedy obsmaży się kurczaka z wierzchu, potem trzeba dopiec go do końca w piekarniku –albo też powinno się rozbić kurczaka tłuczkiem na cienko, zanim się go otoczy w panierce, żeby usmażył się równomiernie.
Czułam się zażenowana. Przeprosiłam wylewnie, zebrałam wszystkie talerze i dopiekłam kurczaka. Ta pierwsza porażka wznieciła we mnie pragnienie, żeby gotować jak należy. Zaczęłam sumiennie czytać pisma kulinarne, oglądać Food Network i naśladować takie osoby jak Rachael Ray, Ina Garten i Giada de Laurentiis. Może i nie miałam takiego rodowodu, poziomu umiejętności ani sprzętu kuchennego jak one, ale po tym, jak omal nie otrułam miłości mojego życia, bardzo mi zależało na tym, żeby następnym razem, kiedy będę dla kogoś gotować, jedzenie przynajmniej nie było surowe.
Pomimo faktu, że omal go nie zabiłam, Ryan nadal widział przed nami przyszłość i prawie codziennie rozmawialiśmy o małżeństwie. Nagrał nawet dla mnie CD, nalepił na nim małą naklejkę z młodą parą i dopisał „ty” i „ja”, ze strzałkami wskazującymi na szczęśliwych nowożeńców. Obok wypisany był ręcznie liścik oraz lista piosenek, które nagrał.
Chociaż oboje desperacko pragnęliśmy, by przejść do następnego etapu związku, mieszkać razem i nigdy nie musieć się żegnać wie-
czorem, rodzice Ryana byli innego zdania. Wspierali nasz związek w stu procentach. Nie chcieli tylko, żebyśmy popełnili błąd, pobierając się w zbyt młodym wieku i dlatego zastrzegli, że jeżeli weźmiemy ślub przed skończeniem studiów, przestaną płacić czesne Ryana. Nie chcieliśmy, żeby do tego doszło. Byliśmy młodzi, ale na tyle rozsądni, by wiedzieć, że wejście w związek małżeński z dwiema pożyczkami na studia do spłacenia mogłoby doprowadzić do kryzysu zaraz po ślubie. Wiedziałam, że Ryan oglądał już pierścionki i odkładał te niewielkie pieniądze, jakie miał. I ciągle rozmawialiśmy o zaręczynach. A jednak… doskwierało mi czekanie.
Wiedzieliśmy, że ostatecznie chcemy osiedlić się w Kalifornii (nie lubiliśmy surowych zim w Kolorado), więc przenieśliśmy się do college’ów w Południowej Kalifornii, by tam dokończyć studia, w semestrze po wpadce z surowym kurczakiem.
Kiedy byłam na przedostatnim roku studiów, w grudniu 2005 roku, planowaliśmy wyjechać na Maui z rodzicami Ryana, mniej więcej w czasie Bożego Narodzenia. Wiedział, jak uwielbiałam te święta, a biorąc pod uwagę romantyczną scenerię, miałam przeczucie, że chyba mi się oświadczy.
Codziennie w tym okresie Bożego Narodzenia dawał mi liścik albo pamiątkę związaną z naszym związkiem – ogłoszenia o mieszkaniach w Południowej Kalifornii, bilet z meczu futbolowego USC, kwit za benzynę z naszych licznych wypraw autostradą numer 5 do Południowej Kalifornii, by odwiedzić nasze rodziny w święta. Ponieważ wybieraliśmy się na Maui tylko na osiem dni, przypuszczałam, że jeśli zamierza się oświadczyć, przypadnie to na dzień siódmy. Szóstego dnia pomalowałam więc na nowo paznokcie – no wiecie, na wypadek, gdybym miała prezentować na palcu pierścionek od Ryana.
Tego dnia Ryan wysłał mnie do hotelowego spa, na pierwszy profesjonalny masaż i maseczkę w moim życiu. To było bajeczne.
Na ten wieczór planowaliśmy kolację, ale kiedy wróciłam ze spa, Ryan powiedział mi, że jego rodzice potrzebują więcej czasu, żeby się przygotować i zaproponował, żebyśmy przeszli się po plaży. Było pięknie. Słońce chyliło się ku zachodowi, a my spacerowaliśmy boso, trzymając się za ręce, po nabrzeżu Kaanapali. Po jakichś dwudziestu minutach zawróciliśmy. I nagle Ryan przystanął i ujął moje obie ręce. Co się dzieje? Kłębiło mi się w głowie. To się miało stać dopiero siódmego dnia!
Potem zobaczyłam, że Ryan przyklęka na jedno kolano i wyciąga małe pudełeczko z napisem „Ahsley Morgan”. Znałam to nazwisko. Była to przyjaciółka mojej siostry, projektantka biżuterii, która zrobiła dla Leisy pierścionek zaręczynowy na zamówienie.
– Danielle – zaczął ze łzami w oczach – kocham cię nad życie i nie mogę sobie wyobrazić, że miałbym spędzić moje życie bez ciebie. Wiem, że czekałaś, a może nawet spodziewałaś się, że to się stanie jutro, więc musiałem cię zaskoczyć i zrobić to dzisiaj. – Zaśmiał się, a potem mocniej ścisnął moją rękę. – Danielle Lynne Norsworthy, czy wyjdziesz za mnie za mąż?
Oczy napełniły mi się łzami, a moje już spalone słońcem policzki przybrały jeszcze jaskrawszy odcień czerwieni.
– Tak! Po tysiąckroć, tak! – zawołałam z radością.
Wstał z klęczek, podniósł mnie i zawirował, ze mną w objęciach, w świetle zachodzącego słońca, a za nami fale z szumem rozbijały się o brzeg.
Potem zaniósł mnie na trawę, gdzie czekali jego rodzice z bukietem kwiatów i aparatem fotograficznym.
Tej nocy, przy kolacji, nie mogłam oderwać wzroku od cudownego pierścionka, który zaprojektował Ryan. Szlif Royal Asscher – mój ulubiony, bo ma klasyczny urok i piękny, wielofasetowy kwadratowy kształt o zaokrąglonych krawędziach. Kiedy zajrzy się w głąb dia-
mentu z góry, przypomina to spoglądanie w kalejdoskop. Osadzony był w platynowej oprawie, na której od wewnątrz były wygrawerowane nasze inicjały. Wszystko w nim było idealne.
A tak przy okazji… Podarunek dnia siódmego? Spędzenie reszty życia z moim najlepszym przyjacielem.
DANIELLE WALKER to autorka książek kulinarnych, które trafiły na listę bestsellerów New York Timesa (Against All Grain, Meals Made Simple, Celebrations i Eat What You Love), promotorka zdrowia i kucharka samouk. Po tym, jak w wieku dwudziestu jeden lat zdiagnozowano u niej chorobę autoimmunologiczną, na którą cierpiała przez wiele lat, Danielle odnalazła zdrowie dzięki zmianie diety i stylu życia. Zainspirowana tym, czego się nauczyła w swojej drodze ku zdrowiu, Danielle zamieszcza swoje przepisy na wolne od zbóż, glutenu, nabiału i cukru potrawy na swoim blogu i stronie daniellewalker.com, by były promykiem nadziei dla innych.
Przez ponad dziesięć lat była pionierką w propagowaniu stylu życia bez zboża i glutenu, a w roku 2015 znalazła się na prestiżowej liście Forbesa „30 under 30”. Jej przepisy na pyszne potrawy zasmakowały zarówno osobom cierpiącym na choroby autoimmunologiczne, dzieciom z alergiami pokarmowymi, jak i zwolennikom zdrowego odżywiania i smakoszom. Od nostalgicznych przysmaków poprawiających nastrój, po zdrowe wersje potraw świątecznych oraz szybkie i proste w przygotowaniu posiłki dla dzieci, Danielle stworzyła tysiące przepisów, a także porady dotyczące kuchni, odżywiania się i rodzicielstwa, które ułatwiają życie i czynią je zdrowszym.
Danielle regularnie opowiada o swojej drodze ku zdrowiu i dzieli się przepisami i fachowymi poradami w programie Today, The Doctors, E! News, Access Hollywood, Home & Family i wielu innych programach telewizyjnych. Współpracowała z pismami People,
O Magazine, USA Today, Shape, Women’s Health, Parents. Well + Good i wieloma innymi.
Ta książka to opowieść o tym, jak jedzenie ocaliło moje życie. To także romantyczna historia o miłości do jedzenia, rodziny, przyjaciół i siebie, która to miłość pozwoliła mi odegrać aktywną rolę w radzeniu sobie z moim zdrowiem. Przeżyłam trwający dekadę cykl diagnoz, choroby, remisji, komplikacji, zdrowienia i strat, ale jedno pozostaje tu ważne: jedzenie stale mnie ratuje. A moją misją jest pomóc ci zrozumieć, na ile różnych sposobów jedzenie może pomóc uzdrowić także ciebie.
Kiedy lekarze powiedzieli Danielle Walker, że to nie jedzenie powoduje jej ciężką, wyniszczającą i zagrażającą życiu chorobę, oraz że jedzenie nie może pomóc jej wyzdrowieć, postanowiła udowodnić, że się mylili. Przepisane jej lekarstwo stało się niemal tak wyniszczające jak sama choroba, więc Danielle wzięła sprawy w swoje ręce, zamieniła kuchnię w laboratorium i zabrała się do pracy, tworząc zdrowe wersje swoich ulubionych dań. Jej książki kulinarne tra ły na listę bestsellerów New York Timesa, a Danielle stała się latarnią nadziei dla milionów ludzi na całym świecie, cierpiących na choroby autoimmunologiczne, alergie pokarmowe i przewlekłe dolegliwości.
W tej książce, z oszałamiającą szczerością i przejrzystością na temat osobistych cierpień i szkód, jakie przyniosła jej choroba w sferze cielesnej, emocjonalnej i duchowej, Danielle opisuje wszystko, czego nauczyła się podczas swojej dziesięcioletniej podróży ku uzdrowieniu. Dzięki swojej wytrwałości i determinacji Danielle może opowiedzieć historię, która daje nadzieję – nadzieję, że pomimo dolegliwości i trudności można żyć całą pełnią, szczęśliwie i zdrowo, nie czując się wykluczonym ani pozbawionym czegokolwiek.
Jedzenie uratowało Danielle Walker. Ciebie też może uratować.
ISBN 978-83-7864-819-2
Wydawnictwo AA
www.aa.com.pl
9788378648192
Cena 49,90