Przypadki rycerza Fredegara von Stettena. Cz. 1: Wasal - Piotr Nikolski

Page 1

wiat bez humanizmu i Oświecenia — to utopia, czy antyutopia? Czy świat, który przyjmuje wynalazki techniczne z obawą, że odbiorą mu zdolności i umiejętności, jest rajem luddystów czy kolebką mistrzostwa? Czy świat, który nie uważa, że XXI wiek powinien istotnie różnić się od XI, trwa w stagnacji? Czy świat, w którym prostaczkom nie wmawia się, że to oni o wszystkim decydują, jest tyraniczny czy po prostu szczery? Czy świat, w którym wielkim przywilejom władzy nieodstępnie towarzyszy cień śmierci, jest przerażający czy sprawiedliwy? Czy świat, w którym decydujący o wojnie kroczy w pierwszym szeregu, jest do pomyślenia?

Młody właściciel statku kosmicznego, Fredegar von Stetten, właśnie kończy studia na wydziale astronawigacji, by wreszcie objąć swoje dziedzictwo. Nie jest jednak zwykłym armatorem, ponieważ jego statek jest lennem, i zanim wejdzie na jego pokład, musi spełnić obowiązek wobec suzerena – wyruszyć na wojnę z mieczem i kopią. Razem z nieodłącznym towarzyszem broni, wylanym studentem Hansem Krallem rozpoczynają wyprawę, która poprowadzi ich przez otchłanie kosmosu, pola bitew, przygody i trudne decyzje. Stopniowo przed czytelnikiem odsłania się życie kosmicznego imperium zbudowanego na fundamencie błogosławionej niewiary w dobrodziejstwa postępu. Wśród postaci książki, oprócz mieszkańców różnych planet, spotkamy również współczesnych nam ziomków.

Cena det. 49,90

Aromat Słowa



Przypadki Rycerza

Fredegara von Stettena



PIOTR NIKOLSKI

Przypadki  Rycerza 

Fredegara von Stettena kosmicznego wasala królestwa Gilliomaru na Kowandongu

oraz jego nieodłącznego kompana

mieszczanina Hansa Krallego na rozmaitych planetach, księżycach i w odmętach kosmosu.

AROMAT SŁOWA KRAKÓW 2021


ISBN 978-83-65758-39-2

Redakcja i korekta:

Maria Szarek Ilustracje, projekt okładki:

Daria Voronowa Skład i łamanie:

Tatiana Valerius Podziękowania dla przyjaciół wspierających starania autora tej książki swą życzliwością, spostrzegawczym okiem i dobrą radą:

Łukasza Karpińskiego, Ksawerego Piśniaka, Tatiany Drzycimskiej oraz użytkowników portalu Nowa Fantastyka:

ANDO, ninedin, katia72.

Copyright © by Piotr Nikolski Copyright © Aromat Słowa, Kraków 2021


Wici. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 „Flusspferd” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21 W służbie króla Gilliomaru . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Krwawe zbocze . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Sześćdziesiątej siódmej wojny ciąg dalszy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67 Sprawy domowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105 Sprawy duchowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129 W drogę!. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 159 Burzyć — nie budować!. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 181 Znowu Grauenstein . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 198 Pokuta Krallego. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 216 Taniec nauki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 249 Indeks ważniejszych imion, pojęć i nazw . . . . . . . . . .

266

System monetarny Wielkiej Rzeszy . . . . . . . . . . . . . . . 271



Wici Student astronawigacji Fredegar Franz von Stetten, kosmiczny wasal królestwa Gilliomaru na Kowandongu, dużymi krokami przemierzał zewnętrzny korytarz obwodowy akademii Grauenstein. Jedna ściana korytarza biegła wzdłuż zbocza wzgórza, kryjącego pod sobą podziemne miasto uniwersyteckie. Co kilkadziesiąt metrów, w miejscach gdzie korytarz zbliżał się do powierzchni planety, zrobiono wielkie okna o nieregularnym kształcie, przez które można było oglądać monochromatyczną powierzchnię beztlenowca i szaleństwo kolorów gazowego olbrzyma Buntenball, którego satelitą był Szary Głaz. Gigant zajmował z połowę nieba, co i owszem, wyglądało ładnie, ale czasami sprawiało, że patrzący nań czuł się nieswojo. Fredegar nie kochał kosmosu, choć jako dziedzic latającego zamku zdawał sobie sprawę, że podróże kosmiczne zajmą większość jego życia. Nie odczuwał względem nich szczególnej pasji, zaś światek gwiezdnych włóczęgów, awanturników, kupców i badaczy wydawał mu się obcy i mało pociągający. W akademii, liczącej ponad dwa tysiące studentów, towarzystwo było zróżnicowane. To, że studenci pochodzili z co najmniej pięciu różnych planet, nie powodowało jakichś głębszych różnic, za to wyraźnie było widać wychowanych w domenach feudalnych, w strefie imperialnej i na beztlenowcach lub na

7


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

statkach i stacjach kosmicznych. Uczelnia była całkiem zwyczajna, a zatem nie przyciągała zbyt wielu dzieci możnowładców. Aktualnie w akademii było czterech baronów i trzy baronówny. Był jeden młody pan z rodziny margrabiowskiej, skromny, skoncentrowany na nauce chłopak, drobnej postury, ledwo widoczny wśród swoich famulusów, wasali i rękodajnych. Bardzo dobrze ich traktował, nawet pomagał w nauce. Wszyscy się zastanawiali, co go przywiodło na te studia, przecież był piątym w hierarchii swego rodu. Większość szlachty studiującej na akademii Grauenstein stanowili kosmiczni wasale, dzieci tych, którzy wybrali najbezpieczniejszy sposób nobilitacji, pod warunkiem, że ma się statek kosmiczny. Właściciel statku składał przysięgę lenną jakiemuś lądowemu suzerenowi i od tego momentu okręt stawał się zamkiem, a członkowie załogi poddanymi swojego kapitana. Odtąd pan latającego zamku korzystał z praw szlachcica i był inaczej opodatkowany. Dziedzice i dziedziczki kosmicznych wasali standardowo zdobywali przydatne dla kosmicznych włóczęgów wykształcenie, a panny nierzadko również mężów. Tydzień zaczął się złowrogo: w poniedziałek przypadkowy meteoryt wielkości końskiego łba uderzył w kursujący między osadami planety tramwaj, zabijając czterdzieści osób, w tym profesorkę prawa kosmicznego i słynnego lutnistę, który znalazł się na beztlenowcu po to, by odwiedzić zesłanego tu za jakąś herezję przyjaciela i zgodził się dać kilka koncertów. W związku z tym Fredegarowi z głowy nie wychodziły słowa Ewangelii „czy tych osiemnastu, na których runęła wieża w Siloam i zabiła ich, byli bardziej winni, niż wszyscy mieszkańcy Jeruzalem? Jeśli się nie opamiętacie, wszyscy tak samo zginiecie”. Refleksja nad tym tragicznym i pouczającym wydarzeniem została przerwana już następnego dnia, kiedy serdeczny przyjaciel Fredegara — Odo von Drachenberg padł ofiarą samobójcy. Ten naskoczył na niego w korytarzu pełnym ludzi, w obecności co najmniej dwóch rycerzy i zaczął wrzeszczeć, że chrzani jego herb, chędoży jego ród etc. Nikt nie wie, dlaczego go wybrał. Odo nikogo nie skrzywdził, nie obrażał. Po prostu się

8


Wici

nawinął? W cztery oczy Odo by go zwyczajnie stłukł, ale w obliczu publicznej zniewagi nie miał wyjścia i chlasnął go sztyletem przez szyję. „Samobójcy to paskudne typy — odchodzą tak, by inni cierpieli — stwierdził Stetten — Odo teraz strasznie przeżywa z powodu tego nicponia. Został narzędziem samobójcy. On, taki wrażliwy! Przez kilka tygodni będzie chodził jak struty. Jak zachowałaby się większość rycerzy-studentów znieważona w podobny sposób? Zrobiłaby zapewne to samo i, przestąpiwszy nad trupem, poszłaby sobie na obiad jak gdyby nigdy nic”. Fredegar nie widział samego zajścia, usłyszał tylko krzyki za rogiem krużganka, a potem ujrzał Odo stojącego nad konającym ze sztyletem zaciśniętym w zbielałej od napięcia dłoni. Kałuża jaskrawoczerwonej krwi z przeciętej tętnicy oskarżycielsko rozszerzała się, nieubłaganie zbliżając się do żółtych zamszowych butów Drachenberga. Po drugiej stronie stali dwaj rycerze: gruby Tigamijczyk i skośnooki Tormansjanin. Pierwszy nerwowo przestępował z nogi na nogę, przewracał wodnistymi oczami i powtarzał: „wszystko widzielim, wszystko słyszelim, nie masz winy!”. Drugi przyglądał się rozciekającej się krwi z wręcz lubieżnym zainteresowaniem, jakby miał ochotę jej skosztować. Najwyraźniej samobójca wybrał niewłaściwego rycerza — Tormansjanin ochoczo wyświadczyłby mu przysługę. Zebrało się zbiegowisko. W kącie ktoś rzygał, ktoś dzwonił po straż uczelnianą, dwie panny wachlowały mdlejącą koleżankę zeszytem do ćwiczeń z astronawigacji. Fredegar zdecydowanie złapał przyjaciela za łokieć i odciągnął na bok, zanim krew ubrudziła mu buty. — Musiałem… — wydusił z siebie Drachenberg — tylko tak mogłem zachować honor. Rycerze po drugiej stronie trupa skinęli przytakująco. — Nie mów, że musiałeś — powiedział Stetten cicho — jest tylko jedna rzecz, którą człowiek musi. Umrzeć. Reszta jest mniej lub bardziej fakultatywna. W trakcie krótkiego dochodzenia okazało się, że samobójca pochodził z niedawno podbitego Banaamu, co tłuma-

9


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

czyło wiele w jego zachowaniu. Niezależnie od stanu i lokalnej kultury, feudalni, zwłaszcza ci z planet dawno podbitych przez Rzeszę nie mają problemu z poruszaniem się wśród skomplikowanego systemu tytułów, hierarchii, ceremonii. Człowiek nie musi wszystkiego dokładnie wiedzieć. To już niemal instynkt — instynktownie wyczuwa, kto pierwszy ma się ukłonić, w jaki sposób zwrócić się do nieznajomego — wystarczy spojrzeć na strój i postawę. Przez tysiące lat ceremoniał feudalny wrósł w świadomość i podświadomość tak kapitalnie, że jego zachwianie wywołuje wrażenie chaosu. Problem z tym mieli poddani z niedawno podbitych zaawansowanych technologicznie planet. Stetten uważał, że w zasadzie powinno się im współczuć. Ich cywilizacje, w większości zdeprawowane przez podły ustrój, zostały brutalnie pogruchotane przy podboju, a spora część ludności wysiedlona na beztlenowce z powodu przeludnienia ojczystych planet i niezdolności do adaptacji do nowych, feudalnych warunków. Na beztlenowcach mają zatrudnienie w zaawansowanych technicznie branżach i możliwość życia w mniej zhierarchizowanym środowisku. W zasadzie nikt ich tam na siłę nie trzyma, ale przeniesienie się na normalną planetę sporo kosztuje, więc biedacy muszą tyrać całe lata, gdyż życie na beztlenowcach jest bardzo drogie, trzeba bowiem płacić nawet za powietrze i trudno cokolwiek uciułać. Poziom wiedzy technicznej pozwala im studiować na kosmicznych uczelniach, a potem zaciągnąć się na jakiś statek i wydostać się z księżyca. Większość z takich studentów to kujony o zalęknionym spojrzeniu, dostający ataku duszności na widok herbu na ubraniu i przypasanego miecza. Strasznie się boją popełnić jakąś gafę i oczywiście ciągle je popełniają. Czasami ciągły stres przekształca się w bunt, mający ten sam tragiczny koniec. Buntownik obraża kogoś w sposób wykluczający puszczenie tego płazem i ginie od miecza. Niektórzy ze studentów tej kategorii starali się wyłamać z ciasnego ziomkowskiego getta i nawiązać przyjaźnie na zewnątrz. Łatwiej niż z feudalnymi szło im z kosmoludami, oso-

 10 


Wici

bliwymi poddanymi Rzeszy, stale mieszkającymi na statkach i stacjach kosmicznych, beztlenowcach i asteroidach. Niektórzy z nich nigdy nie widzieli na żywo zielonej łąki i błękitnego nieba. Kosmoludy należą do różnych ras i mówią w przeróżnych dialektach, ale wszyscy mają szarawą cerę i używają specyficznego żargonu. Są wśród nich rycerze i baronowie, ale raczej dla zachowania pozorów. Ich społeczności dzielą się na klany i rody, lub też gildie i zrzeszenia. Kosmoludy są pewni siebie, nie stresują się układami feudalnymi, potrafią zadbać o swój honor i są mistrzami gier hazardowych. Mają własne legendy i ballady, śpiewane przez ich skaldów oraz mnóstwo tajemnic, o które mądry człowiek nie będzie wypytywał, by nie zostać nakarmionym fantastycznymi bzdurami lub nie dostać sztyletem między żebra. Fredegar wpadł do pokoju, żeby się odświeżyć po lekcji szermierki. Pod koniec studiów pozostało niewiele zajęć na które miał obowiązek chodzić, egzaminy końcowe miał za miesiąc. Kątem oka zauważył, że monitor nie przeszedł w stan oczekiwania, co sygnalizowało otrzymanie pilnej wiadomości. Odpiął pas z mieczem i pochylił się nad komputerem. Czyżby coś się działo z matką? Nie. W skrzynce leżał mail rozesłany wasalom trzeciego rzutu przez kancelarię królewską. „A więc sprawy wyglądają na tyle kiepsko, że nasz pan sięgnął po ostatnie rezerwy. Szkoda, że wojna nie chce poczekać na egzaminy końcowe. Zresztą, jeśli mnie zabiją, to i tak będą na nic” — pomyślał. Usiadł. Posiedział chwilę, poszedł pod prysznic, a potem bez pośpiechu ubrał się w herbowy strój i ruszył do gabinetu rektora. Wojna pokrzyżowała plany Fredegara, ale w głębi duszy nie czuł z tego powodu żalu. Będzie rycerzem nie tylko w teorii, spełni swój wasalski obowiązek w charakterze kopijnika, a nie podatnika. Minął na korytarzu dwóch braci, Humprechta i Friedhellma von Wallenów, z fakultetu kartografii, wasali przeciwnika. Zdało mu się, że zauważył ukradkowe uśmiechy na ich twarzach. „Pewnie się cieszą — pomyślał — albo i nie. Z pewnością spojrzawszy na mój strój rychło domyślili się, że dostałem wici. Im to raczej nie gro-

11


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

zi, ich pan zwycięża. Nie posłał jeszcze na wojnę nawet całego drugiego rzutu. Może nawet zazdroszczą mi w skrytości ducha, któryż bowiem młody rycerz nie pragnie walki?”. Nie wiedzieć czemu uśmiechnął się i humor mu się poprawił. W podniosłym i uroczystym nastroju, przez który przebijało się rozbawienie tą samą podniosłością, rycerz Fredegar von Stetten wkroczył do gabinetu rektora. — Panie von Stetten — powitał go rektor, wstając zza rzeźbionego biurka. — Domyślam się, co pana sprowadza. Rektor spojrzał na Fredegara spod krzaczastych brwi, typowych dla Ueri — ludu założycieli Imperium. — Magnificencjo — ukłonił się młody rycerz. — Nie jest pan jedynym powołanym z naszej uczelni, adiunkt von Pfaffenberg również jest wasalem pańskiego suwerena. Mam nadzieję, że wróci by dokończyć swoją dysertację o psychologicznych konsekwencjach długich lotów kosmicznych. — Doprawdy? Nie wiedziałem… — Liczę też na pański powrót. Pan Wolfhart już ubolewa nad pańską absencją na turnieju absolwentów — rektor kiwnął głową na powitanie wchodzącego Wolfharta von Rotha, instruktora jazdy i walki konnej. — Opuszcza nas najlepszy kopijnik na roku. — Będzie jeszcze lepszy — uśmiechnął się krzywo rycerz Wolfhart — jeśli przeżyje. Wolfhart von Roth był wojownikiem z prawdziwego zdarzenia, o twarzy poznaczonej bliznami i twardym spojrzeniu oczu w kolorze ciemnego żelaza. Z trzydziestu sześciu swoich lat piętnaście spędził na wojnach, a teraz, chyba zmęczony wojaczką, zaszył się na beztlenowcu i trudnił się szkoleniem studentów-rycerzy w robieniu kopią i innym orężem. „Gdybym walczył pod jego rozkazami, miałbym zdecydowanie większe szanse przeżycia, a tak ani chybi przyjdzie szarżować przed siebie pod komendą, powiedzmy, dyrektora liceum albo koordynatora projektów kulturalnych”— pomyślał z przekąsem von Stetten. — Nie, nie zaciągnę się — odrzekł von Roth na niewypowiedzianą sugestię Fredegara — nie na tę wojnę.

 12 


Wici

— Tak źle ocenia Pan nasze szanse? — To akurat jest nieistotne. Mam swoje powody. Pewnie zabiłem tak dużo ludzi, że teraz nie mam motywacji, by zabijać kolejnych w cokolwiek cudzej feudalnej wojence. Pan, to co innego, Fredegarze, pan ma motywację i będzie dobrze zabijał dla króla i ojczyzny. — Von Roth powiedział to tak spokojnie i poważnie, że nie dało się wyczuć, ile w tym było ironii, a ile autentycznego przekonania. Tymczasem do gabinetu wszedł Pfaffenberg w towarzystwie jakiegoś chłopaka, chyba z pierwszego roku. Podobnie jak Fredegar, adiunkt był ubrany w herbową tunikę przepasaną szarfą w kolorze czerni i zieleni — królestwa Gilliomaru. Był wyraźnie zdenerwowany — palce tańczyły na głowicy drogiego miecza. Johann von Pfaffenberg należał do baronowskiego rodu, którego członkowie walczyli w tej wojnie od początku, ale on, jako naukowiec, był zaliczany do wasali trzeciego rzutu. — Czołem, baronie! — przywitał go rektor — Cóż, każdemu wasalowi może się to przydarzyć. Ja sam dwukrotnie byłem powoływany. Za pierwszym razem wojna skończyła się zanim dotarłem na front, ale za drugim razem spędziłem w siodle aż trzy lata. Myślałem, że… Kralle, co wy tu, do cholery, robicie?! Jesteście skreśleni i nic nie da się zrobić. Nie mam też dla was pracy, już to wszystko mówiłem. Żegnam. — Najmocniej przepraszam, Magnificencjo — odpowiedział chłopak, kłaniając nisko — nie przyszedłem pana niepokoić, jeno do mości rycerzy mam interes. Fredegar przyjrzał mu się uważnie. Kralle był o głowę niższy od niego, ale szerszy w barach. Ciemnoruda szczecina pokrywała okrągłą czaszkę z głęboko osadzonymi szarymi oczami. Nieco krótsza szczecina pokrywała masywną szczękę, nie kwadratową, lecz mocno zwężającą się ku przodowi, co kojarzyło się Fredegarowi z dziobem okrętu prującego fale. Fredegar odczekał chwilę, pozwalając przemówić starszemu wiekiem i stanem Pfaffenbergowi, a gdy ten się nie zareagował, zapytał: „Jakiż?”. — Czy mości rycerz zechce zabrać mnie na wojnę? — Nie wiem, czy mnie stać.

 13 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

— Będę służył do końca wojny za jedzenie. Nie chcę tutaj utkwić. — Stoi — powiedział Stetten zaskakując samego siebie tą szybką decyzją. — Przyjdź do mnie wieczorem. Wiesz, gdzie mieszkam? — Wiem, panie — odrzekł Kralle i ukłoniwszy się wyszedł. Gdy drzwi się za nim zamknęły, Fredegar natychmiast poczuł się głupio, jak ktoś, kto z rozpędu kupił od domokrążcy drogą i niepotrzebną rzecz. Zawstydzony, powiódł wzrokiem po zebranych: rektor patrzył nań z uniesionymi ze zdziwienia brwiami, rycerzowi-adiunktowi chyba uciekło całe to zajście, nadal nerwowo ściskał głowicę miecza. Wolfhart natomiast uśmiechnął się, potrząsnął głową, a potem powiedział ze swą zwykłą nieodgadnioną intonacją: — Gratuluję dobrego wyboru i nosa do ludzi, rycerzu von Stetten. Zrobił pan świetny interes. Werbownicy landsknechtów biliby się o takiego rekruta. Nie wiem, co on faktycznie umie, ale zapowiada się na pierwszorzędnego rzeźnika. Widziałem takich. Trudno o lepsze towarzystwo na wojnie. — Panowie — odezwał się rektor — wypijmy zdrowie wyruszających na wojnę. Na biurku znalazła się taca z kilkoma srebrnymi kieliszkami i butelka dobrego betelhaise. Fredegar jeszcze nie miał okazji raczyć się tak szlachetnym i kosztownym winem, które nawet na dworach możnowładców podawano od święta. — Życie jest pełne niespodzianek, dlatego źle jest przywiązywać się do własnych koncepcji, jak ono powinno wyglądać — ciągnął rektor filozoficznie. — Inaczej zawsze się jest nieszczęśliwym. Wychodząc od rektora Fredegar spojrzał na stylizowany na zamkową wieżę zegar i stwierdził, że nie warto wracać do pokoju, gdyż za jakiś kwadrans rozpoczną się nieszpory. Zwykle Fredegar nie chodził do kaplicy z przypasanym mieczem, lecz nie chciał się spóźnić i ruszył prosto do świątyni. Kaplica akademicka mieściła się pod powierzchnią planety i była wykuta w wulkanicznej skale jakieś dwieście lat temu

 14 


Wici

przez pustelników, którzy zbudowali oprócz niej cały podziemny klasztor, wchłonięty teraz przez seminarium misyjne. Sami pustelnicy przenieśli się kilkadziesiąt kilometrów dalej, zniechęceni sąsiedztwem rosnącego miasteczka. Do ich nowego klasztoru, adaptowanego z wyeksploatowanej kopalni, prowadziły wąskie tory, po których klasztorny ekonom przyjeżdżał po zaopatrzenie rozklekotaną drezyną. Półokrągła w przekroju nawa miała około pięćdziesięciu kroków długości do przegrody ołtarzowej, za którą mieściło się prezbiterium stanowiące naturalną grotę. Cały ikonostas mnisi wyrzeźbili z miejscowej skały łącznie z płaskorzeźbionymi ikonami. Stetten czuł się nieco skołowany i rozkojarzony. „Długie” myśli o wojnie i przyszłości mieszały się z „krótkimi” o tym, co trzeba zrobić, zabrać ze sobą, dokupić, do kogo napisać, zadzwonić etc. Matka mówiła, że podczas nabożeństwa demony przypominają o wszelkich zaległych sprawach i podsuwają rozmaite techniczne i organizacyjne pomysły, byleby człowiek się nie modlił. Tego wieczoru nie było inaczej. Kupił tylko nieco więcej świec (strasznie drogich na beztlenowcu, bo obłożonych podatkiem oddechowym). Zapalił jedną przed figurą św. Jerzego. Nie modlił się o zwycięstwo — to nawet nie wypada, zwłaszcza kiedy nie ma się przekonania co do słuszności sprawy. Nie modlił się o własne życie — czyż jest cenniejsze od każdego innego? Modlił się o zmiłowanie, na czymkolwiek miałoby polegać. Czyż to nie wspaniałe, że nie musimy ubierać naszych potrzeb w słowa modlitwy?! Kyrie eleison! Fay zobaczyła go w drzwiach kaplicy, jak żegna się i czyni trzy pokłony. Dzieliło ich jakieś trzydzieści kroków. Fredegar odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie, czyli w jej stronę. Jego czarne loki poruszyły się w sposób przyprawiający ją o dreszcz. Często spoglądała na niego podczas wykładów, siedząc zwykle ze trzy rzędy z tyłu i o kilka miejsc z boku. W ten sposób widziała jego szlachetny profil z długim prostym nosem, gdy unosił głowę znad notatek. Czasami odwracał się w jej

 15 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

stronę, chcąc spojrzeć na kogoś ze studentów, kto akurat zabierał głos. Wówczas loki poruszały się i spojrzenie szarobłękitnych oczu ślizgało się po niej. W takich chwilach czuła się przyłapana na czymś wstydliwym i dostawała wypieków, a serce łomotało jak szalone. Lecz niestety najprzystojniejszy kawaler na roku niczego nie zauważał i spojrzenie, minąwszy Fay, skupiało się na mówcy. W opinii panien z astronawigacji (jak również mających część wspólnych zajęć panien z astrofizyki, kartografii kosmicznej i kosmogeologii) von Stetten uchodził nie tylko za najurodziwszego, ale też za najbardziej tajemniczego z rycerzy-studentów. Snuto rozmaite hipotezy o jego życiu uczuciowym: ktoś uważał go za ofiarę nieszczęśliwej miłości, ktoś twierdził, że zostawił ukochaną na swojej planecie, ktoś posądzał go o romans poza uczelnią. Najbardziej uzasadnione zdawało się być przypuszczenie, że chce zostać mnichem, ale po co wtedy marnować czas na studiach? W rzeczywistości płeć przeciwna nie była Fredegarowi obojętna, lecz wymagania, które stawiał przed sobą w dziedzinie uczuć były bardzo wysokie, bo wzięte nie z romansów, lecz z żywotów świętych, czytanych mu przez matkę zamiast bajek. Ciało, rzecz jasna, buntowało się i żądało zaspokojenia żądz, wielokrotnie stawiając go na krawędzi upadku: najgorsza była noc na wakacjach sprzed trzech lat, gdy śpiąc w stodole na świeżym sianie został nagle zaatakowany przez dwie puszczalskie córki młynarza. Nie uległ, ale przez pół nocy zmuszał się do biegu wśród kolczastych krzewów i wrócił do domu wyczerpany i zakrwawiony. Fredegar szedł z pochyloną głową i nie podnosił oczu, więc dostrzegł ją dopiero z odległości jakichś pięciu kroków. Zrobił jeszcze dwa i zatrzymał się robiąc uprzejmy ukłon. — Panno Fay— rzekł Fredegar z uśmiechem. Jego pięknie zarysowane brwi lekko się uniosły. — Panie von… Fredegarze — zaczęła Fay, wziąwszy głęboki wdech i patrząc na czarno-żółtego smoka jego herbowej tuniki — wiem, że dostał pan wezwanie od swego suzerena i… — Tutaj ona odważyła się spojrzeć mu w oczy, które tak uważnie i życzliwie spoglądały teraz na nią, że natychmiast straciła całe opanowanie. Wargi jej drgnęły, a z przezroczyście szarych oczu

 16 


Wici

trysnęły łzy, nie pociekły, a właśnie trysnęły, co wyglądało komicznie i wzruszająco zarazem. Fredegar przytulił płaczącą dziewczynę. Jej głowa znalazła się pod jego brodą, łaskocząc ją popielatymi włosami. „No i proszę, jaki jestem nieczuły: dziewczyna kocha się we mnie, nie wiem od jak dawna, a ja tego w ogóle nie zauważam”. W pamięci szybko zamigotały zarejestrowane kątem oka spojrzenia, uśmiechy, westchnienia… Fredegar chciał coś powiedzieć, lecz nie był pewien swojego głosu i dlatego nie śpieszył z wypuszczeniem panny Fay ze swych objęć. Czuł, że mimo swej rzekomej nieczułości może się też rozpłakać. „A przecież to panna równego ze mną stanu, warto się zastanowić”. Ktoś minął stojącą w środku korytarza parę i Fredegar zrozumiał, że pauza się przeciąga i dalsze trzymanie panny Fay w objęciach byłoby niestosowne. Wtedy opuścił ręce i lekko się cofnął. — Przepraszam — powiedziała prawie szeptem Fay. — Każdy rycerz byłby zaszczycony, gdyby tak urodziwa panna darzyła go uczuciem — odpowiedział Fredegar z dwornym ukłonem. Był dumny, że szybko opanował emocje, ale na wszelki wypadek jeszcze unikał spoglądania w jej błyszczące od łez oczy. Fay uśmiechnęła się i dygnęła. Dalsza rozmowa przyjęła żartobliwie ceremonialny charakter. Powoli szli w kierunku pokoju von Stettena. — Masz, pani, jakieś plany po obronie? — Chyba zrobię jeszcze lingwistykę oraz technologie nauczania i badania języków. Fascynująca rzecz. — Z trudem wyobrażam sobie jak to działa, pani — wgrać komuś zupełnie obcy język prosto do głowy, tak że może potem tłumaczyć w tę i z powrotem. Tyle tych języków — żeby wszystko pasowało. — Czy wiesz, panie, że wszystkie grupy języków, jakie odkryto dotychczas w galaktyce występują bądź występowały na planecie Wcielenia? Na tym opiera się oprogramowanie maszyn nauczających. Problemem może być natomiast brak pewnych pojęć

17


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

w tych czy innych kulturach. Dlatego zwykle wgrywa się nie tylko język, ale i wiedzę niezbędną do zrozumienia słownictwa. Zresztą to dziedzina nowa i rozwojowa. Teraz trwają prace nad urządzeniem sczytującym język z żywego nośnika. Są już prototypy. — To ci dopiero… — To jest dużo trudniejsze, bo z żywego umysłu trzeba wydobyć logiczno–semantyczną strukturę języka, ale znowuż, skoro wszystkie grupy języków w zasadzie są znane, to najważniejsze, żeby urządzenie rozpoznało, do jakiej grupy odnieść ten język i umieścić słowa w semantycznej i etymologicznej matrycy programu… Fay wskoczyła na swój ulubiony temat. Fredegar z przyjemnością obserwował, jak wyzbywa się skrępowania i z zapałem opowiada o dokonaniach cyberlingwistyki. Tymczasem zbliżyli się do drzwi Fredegara, gdzie zostali dostrzeżeni przez Krallego, który podpierał ścianę nieopodal. Zauważywszy Stettena z damą oderwał się od ściany i próbował się dyskretnie oddalić. Panna Fay zauważyła go jednak i radosny wykład się urwał. — Cóż, panie… — powiedziała Fay spuszczając oczy i mnąc w dłoni chusteczkę. — Masz zapewne dużo zajęć, przygotowań… — Bynajmniej, niewiele mam do zrobienia, tym bardziej, że najprawdopodobniej zabawię tu kilka dni zanim przyleci transport, zbierający wasali Gilliomaru z tego układu słonecznego. Jeśli życzysz sobie, pani, możemy się spotkać. Chętnie posłucham dalszego ciągu wykładu z cyberlingwistyki. Fay uśmiechnęła się i podała mu rękę do ucałowania. Nagle zalała ją fala szczęścia. Pożegnawszy się z Fredegarem, Fay oddalała się tak żwawym krokiem, na jaki pozwalało jej dobre wychowanie, choć miała ochotę tańczyć i biec w podskokach z głośnym piskiem. Fredegar odprowadził ją wzrokiem i odwrócił się do drzwi czując, że w jego życiu pojawiło się coś nowego. Kralle patrzył za oddalającą się Fay, aż znikła za zakrętem korytarza, o wiele dłużej niż Fredegar, który tymczasem zdążył otworzyć drzwi i go zawołać. Stetten był zbyt zaprzątnię-

 18 


Wici

ty wrażeniami z całego dnia, a zwłaszcza z ostatniej rozmowy, by zauważyć to długie spojrzenie. — Wejdź, chcesz piwa? — Chętnie, panie, dziękuję. — Możesz mówić mi po imieniu, tu jesteśmy jeszcze studentami. Jak masz na imię? — Hans. Fredegar wyjął z lodówki dwie butelki piwa. Na beztlenowcu było drogie, jak wszystko, co sprowadzano z normalnych planet. Kralle przyjął poczęstunek z uprzejmym ukłonem i skromnie usiadł na krześle. Stetten odpiął pas z mieczem i z przyjemnością opadł na kanapę. Czuł się zmęczony. W milczeniu wysączyli kilka łyków trunku. — Idziesz na wojnę, choć nie musisz. Nie boisz się? Perspektywy są takie sobie. Jak na razie bierzemy w skórę. Kralle wzruszył ramionami. Najwidoczniej się nie bał, lecz nie wyglądał na naiwnego, romantycznego chłopca, który szuka przygód. — Czyżbyś już był na jakiejś? — Owszem. A lepiej rzec, że to wojna odwiedziła mnie. Miałem siedemnaście lat, kiedy moje miasto znalazło się w oblężeniu. Szturmowali nas. Tatko zginął dwie przecznice od domu. Byłem w rezerwowej drużynie halabardników. Wpadliśmy na zaciężnych na mojej ulicy, tuż przed gankiem. Regiment „Rotenhorn” — pamiętam. Było ich jedenastu, a nas dwudziestu, potem… nie wiem, ile to trwało… ich było ośmiu, a ja jeden. Zdzieliłem któregoś halabardą. Był może ze dwa lata ode mnie starszy. Myślałem, że zaraz mnie utłuką. I utłukliby, ale ichni porucznik dostał esemesa, że rozejm i w gwizdek zagwizdał. A potem uśmiechnął się i mówi: „Chodź z nami zamiast niego” — i pokazał na tego, co go rozwaliłem — „będziesz lepszy”. — Ale nie poszedłeś. — Prawdę mówiąc, tylko przez matulę. Nie zrozumiałaby: dopiero co ojca zabili, a ja bym teraz do nich się doczepił. Ale ja tam do nich żalu nie miałem — na wojnie albo się zabija, albo się ginie. Taka praca. Nie znaczy, że taty nie szkoda, oj, jak szko-

 19 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

da. Zacny był człowiek… No, a potem dostałem od rady miasta stypendium, żem kombatant i syn bohatera wojennego. Szkołę wybrałem kosmiczną, bo z dala od domu, no i wyprawy, odległe światy… Ale cała ta fizyka, technologie, to nie na mój rozum. — Masz jakąś broń? — Pałasz. Halabardy nie zabrałem. Ale ćwiczyłem. Mam też brygantynę własnej roboty. — A masz pojęcie o walce konnej? — Nie będę kłamał. Nieszczególne. — Poproszę von Rotha, by z tobą poćwiczył, póki będziemy czekać na transport. — Dzięki. To zwiększy moje szanse przeżycia. Fredegar i Kralle zasalutowali sobie butelkami i jednocześnie wypili po porządnym łyku. — Masz jakieś plany na życie? — Aktualnie chcę stąd zwiać, więc idę z tobą na wojnę. Potem — nie wiem. Może się zaciągnę. Zależy jak będę stał z kasą. Nie na długo jednak. Nie chcę spędzić życia na wędrowaniu z jednej feudalnej wojenki na drugą, ani tym bardziej tkwić w garnizonie. — Nie rozumiem. Przecież pociąga cię wojaczka. Wolfhart twierdzi że masz wręcz talent. — Miło słyszeć — powiedział Kralle z uśmiechem. — Chodzi mi o to, że wojny w cesarstwie są trochę na niby, choćby były nie wiem jak zajadłe. To tylko przepychanka, przekładanie z kieszeni do kieszeni. Niezależnie od tego, kto wygra, nic tak naprawdę się nie zmienia. — A ma się zmieniać? — Nie w tym rzecz. To dobrze, że się nie zmienia, ale przez to wojna stała się konwencjonalna i przewidywalna. — O! Chcesz dzikiej wojny? Potrzebny ci chyba szlachetny podbój. Nieznana planeta, przeciwnik niezwiązany Kodeksem Rzeszy. — To byłoby coś! Właśnie tak — i kosmos, i miecz! — Podobno marzenia są szkodliwe, bo się spełniają. Uważaj — rzekł von Stetten — zdrowie! Towarzysze broni duszkiem dokończyli trunek.

 20 


„Flusspferd” „Flusspferd” — przeczytał Kralle — pasuje. W iluminatorze promu rósł nieforemny kontenerowiec. Wyglądał jak latający hangar z doczepionymi silnikami i małą, niczym łeb stegozaura, nadbudówką, mieszczącą sterownię i pomieszczenia załogi. Z przodu miał potężne wrota i kilka pomniejszych stacji dokujących. Fredegar domyślił się, że ładownia, do której prowadzą wrota, jest szczelna i służy dla zakwaterowania rycerzy. Nie wróżyło to wygodnej podróży, co zresztą nieszczególnie zmartwiło Stettena i Krallego, ale u Pfaffenberga wywołało grymas zniesmaczenia. Willi, giermek i asystent adiunkta wydał ciche westchnienie. Fredegarowi było żal Willego, wielkiego chłopa o zbyt wąskich plecach i wydatnym brzuszysku, mówiącego delikatnym tenorem i zupełnie nienadającego się do wojaczki. Willi był starszy od niego o cztery lata, lecz nadal pozostawał giermkiem, gdyż jako rycerz musiałby co roku stawiać się na manewrach chorągwi rezerwowych, a było mu szkoda czasu. Teraz to miało się zemścić. Zirytowany, może nieco wystraszony, miotający pioruny zza okularów, adiunkt był niezgorszym szermierzem i odebrał porządne rycerskie wychowanie w swojej rodzinie. Miał niezłe szanse przeżycia. Czterech towarzyszących mu knechtów (dwóch laborantów i dwóch pokojowców) robiło wrażenie może

 21 



„Flusspferd”

nie weteranów, lecz przynajmniej ludzi obytych z bronią. Rycerz Johann usłyszał westchnienie asystenta i rzucił mu pogardliwe spojrzenie, ale nie wygłosił żadnej reprymendy, tylko pokręcił głową i cicho rzekł: „Weźcie się w garść, Wilhelm”. Stetten pomyślał, że feudalny system Rzeszy bywa czasem okrutny dla ludzi nieprzystosowanych, ale któryż nie jest? Jeden dławi represjami i ideologią, inny doprowadza do obłędu przymusowym pędem do sukcesu. Feudalizm czasami wali siekierą w łeb i jeśli się chce należeć do stanu szlacheckiego, to trzeba być na to przygotowanym. A jak ktoś nie chce się w to bawić, to może wstąpić na służbę imperialną, zostać mnichem, uprawiać rolę lub rzemiosło, ostatecznie zaszyć się na beztlenowcu… Nowoprzybyli znaleźli się w wielkiej hali ładowni, długiej na jakieś sto pięćdziesiąt metrów, szerokiej na trzydzieści i wysokiej na dwadzieścia. Po bokach były położone tory, po których przesuwał się czworonogi dźwig. Wzdłuż jednej ściany stał rząd blaszanych kontenerów, prowizorycznie przysposobionych na kwatery, o czym świadczyły zawieszone na drzwiach herbowe tarcze i przewody elektryczne, zasilające dodatkowe ogrzewanie. Po drugiej stronie rozbito kilka obozowych namiotów, przywiązując ich liny do ażurowej, metalowej podłogi. Dalej stały prymitywne sprężynowe łóżka, pokryte jednakowymi kocami. Na przeciwległym końcu nowi pasażerowie dostrzegli zagrodę zmontowaną z palet, po której chodziło kilkanaście znudzonych koni. Metalową podłogę przysypano tam słomą. Kilka mniejszych zagród służyło do ćwiczeń z bronią. W tej scenerii obozowało chyba ze dwie setki wojowników. Brakowało tylko ognisk i dymiącej kuchni polowej. Obawy co do komfortu spełniły się co do joty. Poza tym było dość zimno. Góra trzynaście stopni. Kapitan kajał się w uprzejmych przeprosinach, kierowanych głównie pod adresem Pfaffenberga. — Proszę nie poczytywać mi tego za niedbałość czy brak szacunku, ale tego hangaru nie da się już bardziej nagrzać. Niestety ta łajba w ogóle nie jest przeznaczona do przewozu ludzi. Gdyby tak mieć więcej czasu na przystosowanie… Zostali-

 23 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

śmy nagle zmobilizowani do spełnienia obowiązku patriotycznego. Zainstalowałem dodatkowe ogrzewanie w kontenerach… Jest jeszcze jeden wolny dla mości barona… niestety wszystkie normalne kwatery są już zajęte przez panów… Zirytowany Pfaffenberg machnął na niego ręką. — Jak długo mamy lecieć? — Tydzień, Panie. — Pięknie! — prychnął baron i energicznie ruszył w stronę wolnego kontenera. Za nim pomaszerowała jego świta. Kapitan ruszył był za nimi, ale rozmyślił się, westchnął i obejrzał się na Fredegara. — Panie von Stetten? — W rzeczy samej. Mam na imię Fredegar. — Poznałem herb. Poza tym jest pan podobny do swojego ojca w młodości. — Sądziłem, że bardziej do matki. — Z twarzy — owszem. Ale posturą i sposobem poruszania się wdał się pan w ojca. Studiowałem z nim przez trzy lata. — Nigdy nie spędziłem z nim trzech tygodni z rzędu. Nawet gdy odwiedzał planetę nie spędzał w domu więcej niż dwa tygodnie. — Tak to bywa w naszym fachu. Jeśli zechcecie się wykąpać, to prysznice są tam — kapitan pokazał ręką — tylko potem koniecznie trzeba przeczekać w kantynie — nie wychodzić na ten ziąb… Przepraszam, obowiązki. Kapitan odszedł kilka kroków i znowu zwrócił się do Fredegara i Krallego. — Wiecie kto leci z wami? Pierwsza klinga Imperialnej Floty, Don Alonso de Salazar. Dowódca krążownika „Prinz Luitpold”. Wziął urlop, by pomóc Gilliomarowi. Proponowałem mu lepszą kwaterę, ale nie, chciał być ze wszystkimi. Fredegar i Kralle zakwaterowali się „pod chmurką” i ubrawszy się cieplej poszli popatrzeć na toczone w zagrodach ćwiczebne pojedynki. Kralle nie kazał sobie przypominać o swojej podrzędnej roli i wszędzie chodził pół kroku za swoim pa-

 24 


„Flusspferd”

nem. Rycerze pozdrawiali Fredegara, odpowiadali na jego ukłony, niektórzy się przedstawiali. Wszyscy patriotycznie mówili po gilliomarsku, więc Kralle praktycznie nic nie rozumiał. Wielu miało na sobie zbroje, by przyzwyczaić się do nich po dłuższej przerwie oraz narzucone na ramiona koce. Część dyskutowała w grupkach, popijając gorącą herbatę. (Fredegar dostrzegł wielki bojler stylizowany na samowar). Część przyglądała się pojedynkom, jeszcze inni ćwiczyli z bronią lub bez, dla podtrzymania kondycji lub aby się rozgrzać. Gdzieś grano w szachy. Sześciu względnie młodych rycerzy grało w coś, co Kralle na pierwszy rzut wziął za karty, potem okazało się, że to jakaś planszówka. Grze towarzyszyły emocjonalne okrzyki i komentarze: — Jest! A teraz wymieniam tego smoka na punkt siły. — Walę zaklęciem! Smok zmartwychwstał! Nici z tego punktu. — O, jedynka! Rzucam za Kosiarza! Kostucha idzie… do Ernesta! — Ożeż ty! Donnerwetter! Zbroje wasali trzeciego rzutu były bardzo zróżnicowane i nie zawsze kompletne. Niektórzy mieli tylko półzbroje, trafiały się płaty, karaceny, bechtery, pancerze ciężkiej rajtarii z przyłbicą typu „trupia czaszka”, przeróbki zbroi turniejowych. Mniej niż połowa rycerzy miała porządne zbroje płytowe. Nawet wśród tej pstrokacizny wydzielała się osobliwa grupa kilkunastu egzotycznie wyglądających rycerzy. Wyróżniali się nie tyle uzbrojeniem (bardzo dobrym, można rzec — profesjonalnym) ile niezwykłością strojów i twarzy. — Najemnicy-zastępcy — powiedział Fredegar do Krallego — spotykałeś już takich? — Nie wiem, w każdym razie nie rozpoznałem. — Zaciągają się w zastępstwie wasali, którzy nie mogą, lub nie chcą osobiście stawić się na wyprawę i są w stanie opłacić takiego wojownika. Wynajmują zastępców również rodziny szlacheckie niemające mężczyzn zdolnych do walki. Inaczej mogą utracić swój status. — Czym się różnią od innych najemników?

 25 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

— Muszą być pasowanymi rycerzami, a poza tym zaciągają się indywidualnie, a nie oddziałami, najczęściej przez ogłoszenia w sieci. Na niektórych planetach, zwłaszcza zaawansowanych technicznie, praktyka zastępstwa jest bardzo popularna. — Ale tu nie ma ich zbyt wielu. — Zgadza się, bo my, Gilliomarczycy jesteśmy… — Patriotami — dopowiedział ktoś z tyłu. Obaj się odwrócili i ujrzeli powszechnie znaną twarz oberfechtmistrza Imperialnej Floty. Don Alonso de Salazar był typowym Gilliomarczykiem w arystokratycznym wydaniu — smukły, niezbyt wysoki, ciemnej karnacji, o czarnych włosach i brodzie elegancko przystrzyżonej w szpic. Czarne oczy spoglądały spokojnie i życzliwie, lecz gdzieś w głębi iskrzyły się humor i temperament, ocieniony bolesnym doświadczeniem. Miał na sobie czarną ćwiczebną zbroję, spod kołnierza której widać było nieskazitelnie białą kryzę. — Panie von Salazar — rzekł Kralle niezgodnie z etykietą, bo przed Fredegarem, i pochylił się w głębokim ukłonie. — De Salazar, kolego — poprawił go don Alonso z pobłażliwym uśmiechem, demonstrując typową dla imperialnych nonszalancję w stosunku do różnic stanowych — przynajmniej w tym towarzystwie. Zmieszany Kralle znowu się ukłonił. Don Alonso ujął ich za ramiona i poprowadził w stronę rycerzy-najemników. — Zapewne jesteś nieco zaskoczony naszą odmienną tytulaturą, a mianowicie że jedni są tu von, jak Stetten i Pfaffenberg, a inni de. Tak się dzieje kiedy po podboju w kraju utrzymuje się rodzima dynastia. Przy szlachetnych podbojach, to dość częste zjawisko, lecz takie podboje zdarzają się rzadko. — Nasza planeta, panowie — kontynuował Salazar nieco głośniej, zwracając się również do najemników — została podbita siedemset lat temu (niedawno była rocznica). Niestety nie kwalifikowaliśmy się do szlachetnego podboju, bo mieliśmy już muszkiety, a nadgniłe monarchie wywracały się jedna po drugiej. Gilliomar był na szczęście krajem zacofanym i klerykalnym, choć i u nas nie brakowało chętnych, by skrócić króla

 26 


„Flusspferd”

o głowę wzorem sąsiedniej Tirgallii, nawiasem mówiąc naszego odwiecznego przeciwnika. Kiedy więc przybyli przodkowie naszego obecnego arcyksięcia Rudolfa, w Tirgalii szalała rewolucja, a w Gilliomarze na chwiejnym tronie zasiadał don Enrico, mało oświecony mąż opatrznościowy naszej ukochanej ojczyzny. Ponieważ Tirgallowie ustanowili u siebie podły ustrój, to właśnie ich kraina została wybrana do pokazowej lekcji dla pozostałych. W pobliżu stolicy z hukiem wylądowało kilka statków kosmicznych, a dowodzący operacją hrabia Oswald von Osterheim zażądał bezwarunkowej kapitulacji. Tirgallia niezwłocznie się poddała. Osterheim zajął stolicę i pierwszej nocy porozwieszał na latarniach cały parlament, który dopiero co skazał własnego monarchę. Musiało to ładnie wyglądać. Ale na tym nie koniec. Zaraz potem kazał odbudować zburzone przez rewolucjonistów zamczysko, będące symbolem starego reżimu i uroczyście obchodzić to wydarzenie. Innym świętem publicznym została Noc Latarni, obchodzona z fajerwerkami, i wieszaniem na latarniach kukieł deputowanych z wypisanymi na tabliczkach nazwiskami. Każdy dom w centrum stolicy ma własnego parlamentarzystę. Specjalnie jeździłem, by to zobaczyć — bardzo osobliwe widowisko. Nie to było jednak najgorsze. Oswald zabrał Tirgallom ich kraj, który zwie się od tej pory Neuosterheim, i nadał większość ziem przybyszom, miejscowa szlachta zachowała niecałe dwadzieścia procent i musiała zmienić nazwiska na rilgerdzkie. Żadnych de, same von. Tymczasem uważany za obskuranta don Enrico złożył hołd Mieczowi cesarza — przyszłemu arcyksięciu Albrechtowi i skutecznie obronił swój tron z mieczem w ręku, pokonawszy nawet pewnego zwycięstwa Osterheima. Niektórzy spośród przybyszów stanęli po jego stronie, na przykład Pfaffenbergowie, stąd w Gilliomarze wzięła się szlachta von. Prócz tego królowie Gilliomaru (hrabiowie w skali Rzeszy) nadali szlachectwo właścicielom kilkudziesięciu statków kosmicznych, by zaistnieć w skali międzyplanetarnej. Obecnie szlachta von stanowi mniej więcej ćwierć wszystkich rycerskich rodów Gilliomaru. Tirgallowie, z którymi tłuczemy się od niepamiętnych czasów, zazdroszczą nam rodzimej dynastii i statusu lokalnego króle-

 27 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

stwa (Neuosterheim, jako nowa domena, jest tylko hrabstwem). Stąd się bierze nasz patriotyzm. — A o co poszło tym razem? Kolejny spór o miedzę? — zapytał skośnooki rycerz w niezwykle kolorowej lakowanej zbroi. — Niezupełnie. Sprawa jest bardziej delikatna. Otóż w dzisiejszym Neuosterhaimie nadal nie brakuje tych, którzy woleliby mieszkać w Tirgallii pod rządami rodzimej dynastii. Dotychczas były to raczej pobożne życzenia, ale przed trzema laty doszło do zbrojnego wystąpienia, któremu nasz władca zbyt ochoczo i zbyt pochopnie udzielił poparcia. W ten sposób na nas spadło odium agresorów i wichrzycieli. Nie mamy w tej wojnie sojuszników, zaś neutralność niektórych sąsiadów jest nie do końca życzliwa. W najgorszym scenariuszu grozi nam rozbiór kraju i upadek dynastii. — Arcyksiążę nic nie uczyni? A landgraf cesarski? — Arcyksiążę musi być sprawiedliwy w stosunku do swoich wasali. Nie może siłą powstrzymać Osterheima, bo ten ma słuszność po swojej stronie i nie chce pertraktować, bo odnosi sukcesy. Gdyby wojna utkwiła w martwym punkcie, arcyksiążę i landgraf szybko namówiliby zwaśnionych do zawarcia pokoju na umiarkowanych warunkach. Myślę, że naszym zadaniem jest nie tyle rozgromienie przeciwnika, ile wyhamowanie jego ofensywy. — Widzę, że prowadzisz instruktaż nowoprzybyłych, Alonso. Ja też jeszcze nie byłem w Gilliomarze — usłyszał za swoimi plecami Fredegar, zaś odwróciwszy się ujrzał pięknego wojownika w „gotyckiej” zbroi wspartego na młocie rycerskim. — Fredegar von Stetten, a to mój knecht Hans Kralle. — Manfred von Laimsdorf, do usług. — Mój oficer zbrojeniowy, mój szwagier i ojciec chrzestny mojego młodszego syna — powiedział don Alonso. — Don Alonso zaprasza mnie od kilku lat, a ja wciąż nie mogłem się zebrać, a teraz taka okazja — wybrać się razem na wojnę! — rycerz Manfred roześmiał się beztrosko.— Na takiej wojnie jeszcze nie byłem, jak chyba większość zacnych rycerzy na tym statku.

 28 


„Flusspferd”

Fredegarowi niespecjalnie się spodobała nonszalancja Manfreda, lecz on postanowił podtrzymać rozmowę w tej nieco cynicznej manierze: — Wygląda na to, że, z wyjątkiem panów zaciężnych, Kralle ma tu największe doświadczenie wojenne, ma już w swym dorobku pierwszego trupa. — No proszę! — roześmiał się don Alonso — a ja jeszcze nigdy nie zabijałem… własnoręcznie. Tu uśmiech zniknął z jego twarzy, przepędzony przez złe wspomnienie. Salazar zdawkowo ukłonił się i odszedł. Manfred też spoważniał. Kralle wyglądał markotnie. Rozmowa się nie kleiła. — Pomachamy żelastwem? — zaproponował von Laimsdorf, kreśląc swoją bronią łuk w powietrzu. Kralle spojrzał na Fredegara, który skinął przyzwalająco. — Znajdzie się halabarda? — spytał Hans. — Jeszcze jeden młot. Spróbujesz? — Chętnie. — Pójdę z wami, tylko wezmę naginatę — odezwał się skośnooki rycerz w kolorowej zbroi. Po krótkim zastanowieniu Fredegar ruszył za nimi, by popatrzeć na walkę bronią, którą sam posługiwał się kiepsko. Gdy przeciwnicy weszli do zagrody, wokół zaczęli zbierać się widzowie. Jako pierwszy czoła Manfredowi stawił „kolorowy” rycerz z naginatą, która okazała się czymś w rodzaju glewii o nieco węższym ostrzu. Przeciwnicy zaczęli się okrążać. Obok Fredegara znalazł się rycerz w półzbroi z względnie lekkim jednoręcznym mieczem u boku. Fredegar tylko rzucił na niego okiem, żeby nie przegapić walki, lecz odniósł wrażenie, że ten człowiek, choć ubrany i uzbrojony jak wszyscy, tu nie pasuje. Trzask drzewców i szczęk metalu oznajmił początek serii szybkich starć. Broń Manfreda była masywniejsza, więc próbował zmęczyć przeciwnika parowaniem ciężkich ciosów, lecz ten zręcznie się uchylał, próbując szybkich kontrataków na korpus i nogi. Widzów przebywało, słychać było rzeczowe komentarze i zachęcające okrzyki. Po serii ciosów przeciwnicy się rozchodzili i od nowa zaczynali swoje manewry.

 29 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

Podczas z jednej z takich pauz von Stetten znowu zerknął na „dziwnego” rycerza i umocnił się w przekonaniu, że ten tu nie pasuje. Był przeciwieństwem Krallego, który obserwował walkę z zapartym tchem, zapominając o w połowie włożonej ćwiczebnej zbroi. Patrzył obojętnie, a nawet z pewną niechęcią, niczym wytworny arystokrata na pląsy pijanych wieśniaków. Gdy naginata wykrzesała iskry z hełmu Manfreda, tłum zareagował pomrukiem zadowolenia, niczym niedźwiedź, który złapał rzuconą mu rybę. Fredegar popatrzył na nieznajomego, który tylko westchnął i zaczął się odwracać by odejść. Ich spojrzenia się spotkały. Zgodnie z rycerską etykietą „przyłapany” na obserwowaniu musiał się przedstawić. — Fredegar von Stetten — Fredegar się ukłonił, lecz nie wyciągnął ręki, gdyż nieznajomy był wyraźnie odeń starszy, gdzieś przed czterdziestką. — Eliasz Apfelbaum… von Apfelbaum — powiedział rycerz podając rękę. Uścisk jego wypielęgnowanej dłoni okazał się dosyć silny, lecz Fredegar nie odczuł na niej odcisków od robienia bronią. — Piękna walka, nieprawdaż?— zapytał Fredegar prowokacyjnie. — Hm… ja, się prawdę mówiąc nie znam, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Jestem muzykiem, chociaż to u was żadne wytłumaczenie. — ??? Apfelbaum chciał coś powiedzieć, lecz rozmowę przerwał ryk widowni. Potężne uderzenie tylcem broni w pierś rzuciło „kolorowego” rycerza na podłogę. Ten spróbował się podnieść, lecz Manfred przystawił mu górny szpikulec swej broni do gardła. Rozległy się oklaski. Zwycięzca opadł na podstawione mu krzesło i gestem kazał ordynansowi odpiąć sobie hełm. Fredegar ponownie zwrócił się do Apfelbauma — Przepraszam, przerwano nam. — Pochodzę z Ziemi… czyli z planety Wcielenia… — A… — Nie wszyscy u nas są kiepskimi wojownikami. On też

 30 


„Flusspferd”

pochodzi z planety Wcielenia — powiedział rycerz Eliasz wskazując na „kolorowego” — a doskonale sobie radzi, chyba działał w grupie rekonstrukcyjnej… — Przepraszam, gdzie? — Przed podbojem byli wśród nas dziwacy, którzy fascynowali się różnymi dawnymi sztukami walki, szermierką et cetera. Rekonstruowali starożytne armie. Mieliśmy ich za pajaców, a teraz proszę — chyba tylko oni w pełni cieszą się życiem, a była elita — biznesmeni, bankierzy, dziennikarze są teraz nikim. Drążą tunele gdzieś na beztlenowcach. Albo przymierają głodem. — Rozumiem, że nie należał pan do tych entuzjastów. — Jak wobec tego zostałem rycerzem? — powiedział Apfelbaum ze smutkiem — to zabawna historia. Otóż jestem skrzypkiem. Być może słyszał pan o zwyczaju nadawania szlachectwa za osiągnięcia artystyczne, jaki istniał w zdegenerowanych monarchiach Europy przed podbojem. Śmiechu warte nadania — samo sir przed nazwiskiem, bez ziemi, bez niczego, ale i bez obowiązków. Byłem „cudownym dzieckiem”, przed dwudziestką zjeździłem cały świat, to znaczy planetę. Mając dwadzieścia jeden lat dostałem ten głupi tytuł od królowej Anglii. A pięć lat później nasz świat się zawalił. Anglia, jako monarchia została uznana za domenę feudalną, przeto wszystkie nadania zostały automatycznie uznane przez komisję heraldyczną, ale dynastia nie utrzymała się nawet przez tydzień. W końcu kto miał jej bronić? Tacy rycerze jak ja? Status rycerza okazał się pułapką. Na ogół dobrzy artyści po podboju niczego nie stracili — występują w całej galaktyce. Co by nie mówić — w Imperium ceni się sztukę, choć gusta są nieco inne. Ale z tym moim sir, czyli von, okazałem się zobowiązanym do walki wasalem w ogarniętym wojną kraju. Upadek Windsorów stworzył okazję do zmiany seniora. Odmówiłem złożenia przysięgi nowemu królowi — był Masajem — nosił na hełmie kaptur z lwiej grzywy — i wyjechałem. Don Alonso słyszał moją grę i polecił mnie królowej Gilliomaru. Doňa Beatriz okazała się dla mnie bardzo łaskawa: dostałem zamek i wioskę, w których nigdy nie byłem. Zacząłem koncertować na różnych dworach…

31


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

— No to chyba wszystko dobrze się ułożyło? — Niezupełnie. Wytłumaczono mi, że jako rycerz mam bronić swojego honoru z mieczem w ręku, i że jeśli ktoś mnie obrazi, zwłaszcza z pospólstwa, to muszę go zabić. — Ale nie musiał pan? — zapytał z nadzieją Fredegar. — Musiałem… Niezręczną ciszę po raz drugi wywołaną dziś pytaniami i uwagami Stettena przerwało ożywienie spowodowane wejściem Krallego do turniejowej zagrody, gdzie czekał na niego zwycięski Manfred. Rycerz widocznie nieco lekceważył przeciwnika, za co omal nie zapłacił przegraną. Został zmylony zwodniczym pchnięciem i z największym trudem sparował potężny cios wycelowany w lewe kolano. Widownia poruszyła i się i zamruczała kilkoma dziesiątkami głosów. — A teraz pan musi stawić się na wojnę? — Mógłbym się wykupić — zarobiłem dosyć, by opłacić zastępcę, lecz mój status jest niestabilny — nie mam wyrobionej reputacji, ani stojącego za mną rodu. Praktycznie zbiegłem z Ziemi, moje szlachectwo jest w oczach wielu rycerzy wątpliwe: rycerz może zostać muzykiem, lecz nie na odwrót. Udział w wyprawie powinien, że tak powiem, poprawić mój wizerunek. „Dlaczego nie rezygnuje ze szlachectwa? — pomyślał Fredegar. Jako muzyk i tak dobrze by sobie radził i nikt nie miałby mu za złe, że się wyzbył niepotrzebnego tytułu”. Nie powiedział jednak nic, bo takich pytań nie wypadało zadawać dopiero poznanym ludziom. Manfred zabrał się do Krallego na poważnie, zmuszając go do ciągłego cofania się i męcząc ciągłymi zwodami, jednakże zmęczenie po trudnej walce z kolorowym rycerzem dawało mu się we znaki. Kralle wyczuł to i przeszedł do natarcia. W pewnym momencie mocno na płask popchnął przeciwnika drzewcem swej broni, że ten się zatoczył w tył. Tutaj młody zawodnik poczuł się zbyt pewnie i to go zgubiło: Manfred żwawo uskoczył w bok przed energiczną szarżą młodzieńca i znalazł się za jego plecami. Kralle otrzymał „śmiertelne” uderzenie między łopatki i musiał uznać się za pokonanego.

 32 


„Flusspferd”

Fredegar przeprosił rycerza Eliasza i poszedł pogratulować Hansowi choć przegranej, lecz godnej walki. Z przeciwległego końca hangaru zapachniało strawą i publiczność zaczęła powoli ciągnąć w tamtym kierunku. Fredegar pomagał Krallemu zdjąć zbroję, gdy nagle rozległo się trąbienie herolda. Don Alonso stał na jednym z kontenerów i najwyraźniej zamierzał przemówić. — Rycerze Gilliomaru! — rzekł dźwięcznie acz niezbyt głośno. Zaległa cisza. — Powiem teraz coś banalnego: idziemy na wojnę. Dlaczego to mówię? By uświadomić wszystkim, że walka na wojnie to nie pojedynek między dwoma rycerzami, tylko walka oddziałów, gdzie liczy się taktyka i zgranie, umiejętność stwarzania lokalnej przewagi liczebnej, czyli atakowania we trzech jednego, kiedy jest ku temu okazja, a także wykorzystanie terenu. Wiem, że każdy tu umie posługiwać się mieczem i kopią, a niektórzy i inną bronią. Proponuję zatem byśmy się skupili na walce w grupie. Mamy na to tydzień. A żeby nasze ćwiczenia miały ręce i nogi, musimy wybrać kapitana. Jakieś propozycje? — Bądź naszym kapitanem don Alonso! — rozległ się czyjś bas. — Jesteś oficerem i członkiem starożytnego rodu. Rozległy się aprobujące okrzyki. Innych propozycji nie było. — Zatem dobrze — don de Salazar nie kazał się namawiać i kontynuował rzeczowo — od jutra przejdziemy do ćwiczenia starć w grupach. Będziemy pracować nad akcjami zaczepnymi i obronnymi. Na tym zebranie dobiegło końca i rycerze ruszyli w stronę stołów. Do Fredegara i Krallego przysiadł się Apfelbaum. — Panowie pozwolą? — Ależ oczywiście, proszę siadać, panie Eliaszu. — Uwadze Fredegara nie uszło, że rycerz-artysta zwrócił się do nich obu jako do równych i po raz kolejny odnotował, jak trudno nowopodbitym przychodzi poruszanie się wśród hierarchii feudalnej, lecz nie chciał peszyć rozmówcy, któremu chyba dokuczała samotność. — Jeśli pan nie ma nic przeciwko, to podczas jutrzejszych manewrów będę się trzymał blisko pana — kontynuował

 33 


Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena

Apfelbaum, zreflektowawszy się, że powinien zwracać się tylko do Fredegara, choć zdaniem ostatniego chodziło mu głównie o towarzystwo Krallego, który dopiero co dowiódł swej nieprzeciętnej sprawności bojowej. — Jesteśmy zaszczyceni, nieprawdaż, Hansie? — odrzekł von Stetten z uśmiechem. — Ma pan osobliwy miecz, skąd taki? — To jian — z kraju na naszej planecie, który zwie się Chiny, ma ze trzysta lat, jak nie więcej. Dostałem w prezencie od jakiegoś tamtejszego potentata i uznałem, że to głupi prezent — rycerz roześmiał się nerwowo — nie zbierałem starej broni, nie ćwiczyłem tai-chi, a wyszło jakby gość w wodę patrzył. — W wodę? — Rosjanie tak mówią, jak ktoś przewidzi coś nieoczekiwanego. — A… — Fredegar nie wiedział, kim są ci Rosjanie, ale nie chciał zbaczać z tematu. — I jak się tym walczy? — Jest w miarę lekki, nie przeciąża więc nadgarstka, co dla mnie ma duże znaczenie, pozwala na szybkie ruchy. — W pojedynku w obronie honoru to może i jest zaletą, ale w batalii, kiedy walczy się brutalnie i bez reguł… — Jelec jest niewyraźny, panie — wtrącił Kralle — niechby pan sobie dorobił porządniejszy. Apfelbaum spojrzał na ozdobioną czerwonym frędzlem rękojeść i nic nie powiedział, zaś Hans powrócił do pałaszowania fasolki. Zmęczeni i pełni wrażeń Fredegar i Kralle powlekli się do swoich łóżek, stojących pod „otwartym niebem” hangaru. Fredegar zaczął rozmyslać o dziwnych ludziach z planety Wcielenia. „Jak oni tam żyli? Podobno bez panów, bez cesarza? Choć to pewnie kłamstwo. Panowie zawsze są i zawsze są poddani, tylko z jakiegoś powodu wszyscy udają, że jest inaczej. Czy byli szczęśliwi — chyba nie bardziej niż my. Szczęście w tym świecie to abstrakcja, złudne widziadło”. Myślenie tej myśli było ciekawe, jednak Fredegar był zbyt zmęczony, by się w nią zagłębiać. Zagłębił się w sen.

 34 


AROMAT SŁOWA Sp. z o. o. ul. Z. Mysłakowskiego 9 30-136 Kraków www.aromatslowa.pl katalog@aromatslowa.pl


wiat bez humanizmu i Oświecenia — to utopia, czy antyutopia? Czy świat, który przyjmuje wynalazki techniczne z obawą, że odbiorą mu zdolności i umiejętności, jest rajem luddystów czy kolebką mistrzostwa? Czy świat, który nie uważa, że XXI wiek powinien istotnie różnić się od XI, trwa w stagnacji? Czy świat, w którym prostaczkom nie wmawia się, że to oni o wszystkim decydują, jest tyraniczny czy po prostu szczery? Czy świat, w którym wielkim przywilejom władzy nieodstępnie towarzyszy cień śmierci, jest przerażający czy sprawiedliwy? Czy świat, w którym decydujący o wojnie kroczy w pierwszym szeregu, jest do pomyślenia?

Młody właściciel statku kosmicznego, Fredegar von Stetten, właśnie kończy studia na wydziale astronawigacji, by wreszcie objąć swoje dziedzictwo. Nie jest jednak zwykłym armatorem, ponieważ jego statek jest lennem, i zanim wejdzie na jego pokład, musi spełnić obowiązek wobec suzerena – wyruszyć na wojnę z mieczem i kopią. Razem z nieodłącznym towarzyszem broni, wylanym studentem Hansem Krallem rozpoczynają wyprawę, która poprowadzi ich przez otchłanie kosmosu, pola bitew, przygody i trudne decyzje. Stopniowo przed czytelnikiem odsłania się życie kosmicznego imperium zbudowanego na fundamencie błogosławionej niewiary w dobrodziejstwa postępu. Wśród postaci książki, oprócz mieszkańców różnych planet, spotkamy również współczesnych nam ziomków.

Cena det. 49,90

Aromat Słowa


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.