– I dlatego właśnie, panie – zakończył swą tyradę adwokat żebraka numer dwa – pies powinien zostać z moim klientem, który jest jego prawowitym opiekunem i właścicielem. I który kocha Puffa najmocniej na świecie. Na chwilę zapadła cisza. Prawnik poprawił zaplamiony krawat i usiadł na wąskiej ławce koło klienta, a set-
1
ki, jeśli nie tysiące ludzi zgromadzonych w holu dworca wstrzymały oddech w oczekiwaniu na wyrok. Jefferson poruszył się na swym tronie, zwyczajowo już raniąc się w plecy jednym z kątowników. Kolejny raz sklął się w duchu, że nie przyniósł sobie muzealnego fotela, pozwolił echu zadrwić ze skrzypienia, po czym ostatni raz z uwagą przyjrzał się obu stronom sporu. Na wprost podwyższenia siedzieli dwaj żebracy, ubrani zgodnie z dress codem obowiązującym wśród bezdomnych. Obaj mieli grube, zniszczone kurtki, pod nimi niedopasowaną marynarkę – jeden – bądź za duży sweter – drugi. Na nogach znoszone i zniszczone buty, na głowach czapki – pierwszy wełniana, drugi bejsbolówka odwrócona daszkiem do tyłu, a na dłoniach rękawiczki bez palców. Zarośnięci i brudni, byli niczym żywe symbole tego, do czego jest w stanie doprowadzić wolność i niezależność zakrapiana tanią whiskey. Siedzący obok nich adwokaci byli ich przeciwieństwem. Choć wychudzeni – jak wszyscy, odkąd Stany dotknęła klęska głodu – wciąż prezentowali się nieźle w swych podniszczonych, ale szytych na miarę garniturach, z fryzurami na ulizanego Kena i uśmiechami za kilka tysięcy dolarów. Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego podejmowali się spraw jak ta, bo nikt im za nie nie płacił, ale gdy brali się do pracy, dawali z siebie wszystko. Zupełnie jakby w ciągu tych kilku tygodni chcieli zatrzeć wszystkie złe opowieści o prawnikach, jakie powstawały od początku tego zawodu. Ach, był jeszcze pies – mały kundel siedzący pośrodku, szczęśliwy posiadacz dwóch panów, z których każdy
2
pragnął go na własność i tylko dla siebie. To właśnie tę sprawę miał teraz rozstrzygnąć Jefferson. I nie zamierzał z tym zwlekać. – Przetnijcie psa wzdłuż na połowę i jedną z nich dajcie jednemu, a drugą drugiemu – zadecydował wreszcie. Natychmiast zapanowały poruszenie i gwar, a obaj adwokaci podnieśli się z miejsc i zaczęli się przekrzykiwać. Ucichli, dopiero gdy Jefferson wstał z krzesła i rozłożywszy skrzydła, uniósł się kilka centymetrów nad ziemię. To zawsze robiło wrażenie. Anioł wskazał na jednego z adwokatów. – Ty mów! – polecił. – Reszta niech milczy. Prawnik natychmiast poprawił krawat, odchrząknął i wyszczerzył zęby. – Rad jestem, panie, że w swych osądach odwołujesz się do klasycznego biblijnego precedensu Matka kontra Matka – powiedział. – Obawiam się jednak, że w tym przypadku zarówno ja, jak i kolega mecenas dobrze wiemy, o co chodziło Salomonowi w owym fortelu, i zwyczajnie się na niego nie nabierzemy... – A kto mówi o nabieraniu? – zdziwił się Jefferson. – Wyraziłem się przecież jasno. Przeciąć i rozdzielić. Jeśli któryś nie chce, są w tym mieście inni głodni. Koniec sprawy. Czy ktoś jeszcze... Drzwi u szczytu schodów otworzyły się i do środka wpadło dwóch strażników wybrzeża. Zaraz po nich, pod eskortą dwóch kolejnych wartowników, próg dworca przestąpili długowłosy mężczyzna i kilkuletni chłopiec. Jefferson natychmiast rozpoznał tego pierwszego.
3
– Loki! – zawołał uradowany. – Nareszcie coś ciekawego w tym parszywym dniu! Rzecz jasna, odwiecznym prawem Wszechświata, nieźle sobie tymi słowami wykrakał.
4
Rozdział 17
Grand Central Station pierwszej chwili Loki pomyślał, że trafi ł na jakiś plan fi lmowy, w środek ogromnego flash mobu albo czegoś w tym duchu. Ci ludzie, w swych źle dobranych ciuchach, bez makijażu i kubków ze Starbucks, zupełnie nie przypominali bowiem nowojorczyków, których Kłamca widywał kiedyś na tej stacji. Nie wyglądali na pewnych siebie, nigdzie się nie spieszyli i w dodatku... byli chudzi. Wszyscy. Zupełnie jakby dokarmiane hamburgerami miejskie wieloryby, z których słynęły niegdyś wielkie miasta w Stanach, te wiecznie spocone tłuściochy zajmujące w samolotach i na ławkach dwa miejsca zamiast jednego, z dnia na dzień zupełnie wyginęły. Nie było wielkich, głośnych, ale dobrych w głębi serca Murzynek, nie było facetów ze sklepów komiksowych w przykusych koszulkach i z włosami tak tłustymi, że można by na nich wysmażyć setkę donutów. Nie było policjantów w mundurach wielkości namiotów, którzy jedliby potem te donuty w radiowozach, w cieniu parko5
wych drzew. Tylko same niewyspane, niemodnie ubrane chudziny, brudne dzieci i oczywiście... prawnicy. – O, proszę – mruknął Loki, przeżuwając kolejną wykałaczkę. – Widzę, że projekt Obamy „Jabłko zamiast batona” przeszedł najśmielsze oczekiwania. Z drugiej strony w meczu kryzys kontra rząd totalne jeden zero. Nic dziwnego, że zwrócili się do anioła o pomoc. Prowadzący go strażnicy nie odpowiedzieli na to słowem, tylko odsunęli się grzecznie, gdy nadlatujący w ich stronę Jefferson wylądował tuż przed Kłamcą. – Fantastycznie cię widzieć, bracie – zawołał anioł. – I widzę, zmajstrowałeś sobie dzieciaka. Jak masz na imię, mały? Merlin, nie wiedzieć czemu nagle spłoszony, schował się za Kłamcę. Loki obejrzał się za nim i wzruszył ramionami. – Musisz mu wybaczyć – powiedział. – Nie przywykł do widoku aniołów w entourage’u Sex Pistols. Co tu się stało? – W sensie kiedy? – nie zrozumiał Jefferson. – Wyjeżdżam, w kinach szaleją błyszczące wampiry, a Tiger Woods gra głupka przed żoną, że dla niego dziura to dziura, gra i zalicza. Wracam, a populacja Nowego Jorku mieści się na dworcu kolejowym. W dodatku jeszcze trochę i będą wyglądać jak polscy statyści z „Listy Schindlera”. Jefferson przyglądał się Kłamcy przez chwilę, chcąc sprawdzić, czy ten aby na pewno nie żartuje. Kiedy przekonał się, że jednak nie, skinął głową. – Chodźmy gdzieś w ustronne miejsce – powiedział, ruszając w dół schodów i zstępując między ludzi. 6
– Aż tak się stęskniłeś? – zapytał Kłamca. Poprawił ramiączka plecaka i podążył w ślad za aniołem. Ludzie, których mijał, przyglądali mu się z czcią, lękiem, ale i nadzieją. Ktoś padł przed nim na kolana, ktoś inny złapał go za rąbek koszulki i szepnął: Uzdrów mnie. Temu ostatniemu Loki pstryknął w oko przeżutą wykałaczką.
7