M
I
C
H
A
Ł
GOŁKOWSK I
t om I I I
ilustr acje
Jan Marek Vladimir nenov
Lublin – Warszawa
Impeach God Now If we unite We’ll take’em down We’ll use our strength We’ll use our skill We will revolt And we will kill – Dethklok
Komu dziękuję? Ech, więc może nie po kolei: Kaczmarskiemu, Gintrowskiemu i Łapińskiemu – gdziekolwiek teraz są, bo przynajmniej część z nich musiała mieć rację co do kwestii życia pozagrobowego. Zbigniewowi Herbertowi – bo bez niego nie byłoby nic z tego, co jest. Za teksty piosenek – Magikowi wraz z Paktofoniką, zespołom Honor i Anno Domini, chociaż to połączenie dla wytrawnych koneserów, a pewnie żadne z tych trzech nie ucieszyłoby się ani z tego, gdzie się pojawili, ani z sąsiedztwa. Za łacinę – niezrównanej Natalii Zasadzińskiej.
R oz dzi a ł III
Z
ek, ale Azrael jeszcze wróci? O proszę, czyli już nie jesteśmy obrażeni. – Nie wiem – powiedziałem zgodnie z prawdą. Miałem ochotę jej dopiec, rzucić jakimś ciętym tekstem, wypomnieć coś, co ją na pewno zaboli. Dlaczego tego nie zrobiłem? Bo jej milczenie mimo wszystko mi doskwierało, to raz. A dwa, że mnie też brakowało Azraela. Maryam jakby chciała się sama żachnąć, ale potem tylko uśmiechnęła się smutno, ze zrozumieniem. – Muszę ją przewinąć. Damy radę zrobić postój? Westchnąłem, ale wirtualnie, w skrytości ducha. Damy. Po raz kolejny, nie wiem już który, damy radę. Znów się zatrzymamy. Zmitrężymy jeszcze trochę czasu. Przez chwilę patrzyłem, jak dziewczyna odwija kolejne warstwy szaroburego materiału, spod którego w końcu wyłonił się śnieżnobiały pampers. Ano tak – okazało
6
komornik +++
się, że pieluchy dla noworodków były towarem, którym po Apokalipsie jakoś nikt się nie interesował. Zbieraliśmy je więc po resztkach sklepów. Zdjąłem z ramion uprząż załadowanych dobytkiem sanek, wyprostowałem się z lubością. Plecy bolały, nogi ciągnęły, kręgosłup strzykał i strzelał. Nie ma co, życie bez sztywnego łącza do generatorów Góry nie było łatwe. Idący przodem Teodlef zauważył, że mamy kolejny postój, więc też przystanął. Pokazałem mu gestem: wszystko w porządku. On kiwnął, ale i tak zawrócił do mnie; po latach w dość dużej społeczności na zamku musiał się tu czuć jak na pustyni. I słusznie, bo właśnie na niej był. – Jeszcze jakieś dwa marsze – powiedział mocno nieswoim głosem. Rozkład dawał mu się już mocno we znaki, ale na jego szczęście tkanki zaczynały się w większości mumifikować. Efektem tego było co prawda, że mówił, jakby ktoś pocierał drewnem o papier: same szelesty i świsty, prawie żadnych okrągłych, pełnych zgłosek. Z drugiej strony lepiej dziwnie gadać, niż nie żyć. Wróć: niż nie gadać wcale. – A naszym tempem? – Naszym... – Zastanowił się. – Trzy, może nawet cztery. O ile nie wydarzy się nic nieprzewidzianego. No tak, o ile. A przyznać trzeba, że świat stanął na głowie. I to nawet wedle standardów, do których przywykliśmy Po. Wydawać by się mogło, że po zniknięciu purpurowej komety i nieudanym nadejściu niedoszłego Mesjasza wszystko powinno wrócić do normy. No, w każdym
rozdział iii
7
razie do stanu, który określiłbym wzorem lekarzy jako „chujowy, ale stabilny”. Problem polegał na tym, że nikt zdawał się nie rozumieć, że Proroctwo zakończyło się niewypałem – i obłęd trwał nadal. Bezkres pustkowia zdewastowanej Ziemi przecinały ślady stóp zostawione przez ciągnące nie wiadomo dokąd i po co procesje. Trafialiśmy na prowizoryczne ołtarze oraz quasi-świątynie, doraźnie wznoszone z byle jakich materiałów... i równie naprędce niszczone przez agentów Góry, którzy musieli dwoić się i troić, żeby nadążyć za działającymi w zupełnie losowy sposób ludźmi. Na murach coraz częściej pojawiał się rysunek: kobieta z dzieckiem na ręku i aureolą komety wokół głowy. – To do niczego nie doprowadzi. – Teodlef pokazał na resztki kapliczki stojącej przy widocznej nieopodal chacie. Wysłannicy musieli tam być jakiś czas temu, bo kawałki dachu właśnie się dopalały, powoli zapadając do wnętrza domu. – Bez sensu zupełnie. Co im to da, że dadzą się pozabijać? Przysłoniłem oczy od blasku zachodzącego słońca. Nawet stąd widać było kilka ciał rozciągniętych bezwładnie na ziemi w ciemniejszych kałużach krwi. – Nic. Ale przynajmniej nie będą się już dłużej męczyć. – I co? Co z tego? Przecież to... to kolejne kłamstwo! Czy oni nie widzą, że... Uciszyłem go gestem. Jedno z ciał przy chatce nie pasowało do reszty. – Zostań tu – rzuciłem, a sam wysunąłem gladius z pochwy i ruszyłem w tamtą stronę.
8
komornik +++
Nieszczególnie było się nawet za czym schować, ale i tak odruchowo przychyliłem się, żeby zmniejszyć obrys sylwetki. Przeszedłem w trucht, w połowie drogi przykucnąłem w wykrocie, przymknąłem oczy... Czysto, spokojnie. Emanacja na poziomie tła, tylko mój gladius leciutko syfonował. Cholera jasna. Zapomniałem o nim, a klinga przecież cały czas przepuszcza. Miałem nadzieję, że nie znajdzie się w Cytadeli na tyle doświadczony i zacięty tropiciel, żeby chciało mu się iść ledwo wyczuwalną nitką śladu. No chyba że sam Pierwszy. Ale na to już nic nie poradzę. Dwa ciała leżały bliżej mnie – staruszek w brudnej tunice z dwiema strzałami sterczącymi z pleców, obok niego kobieta w średnim wieku z rozpłataną głową. Nieco dalej, pod samą chatą, dosłownie posiekany na kawałki mężczyzna – miazga zamiast twarzy, lewa ręka niemalże urąbana w łokciu, tuzin ran kłutych i ciętych... Obok niego zakrwawiona siekiera. A przy wejściu do domku – trup centuriona z podłużną dziurą w paradnym napierśniku. – Pfssss... – wciągnąłem z sykiem powietrze, nie wierząc w to, co widzę. Legionista musiał zapukać do drzwi, a mężczyzna otworzył i po prostu rąbnął go w pierś toporem. Od razu, bez chwili zawahania, bez ostrzeżenia. Ostrze przeszło przez brązową blachę jak nóż przez papier, bryznęła krew. Centurion poleciał w tył, napastnik wyszarpnął oręż, może rzucił się na kolejnego Nawróconego – i na
rozdział iii
9
tym się skończyło, roznieśli go na mieczach. Dziadek i kobieta skorzystali z zamieszania, wybiegli... Daleko nie uciekli. Jednak nie to było istotne. Istotny był centurion z Legio VII Victrix zarąbany siekierą na podwórku losowej chatki. Mogłem tylko domyślać się konsternacji, jaka zapanowała pośród jego podkomendnych. Nic innego nie było w stanie usprawiedliwić zostawienia ciała zwierzchnika tutaj, w brudzie i kurzu... razem z przydziałowym wyposażeniem i uzbrojeniem! W kładka mięsna z człowieka w pancerzu była wymienna, a więc nieważna. Ale sama zbroja i hełm stanowiły przecież przedmiot ścisłego zarachowania. Wniosek nasuwał się sam: śmierć dowódcy była ostatnią kroplą, która przepełniła czarę. Jego ludzie po prostu spanikowali i uciekli. Skoro tak, to... – Bali się, już idąc tutaj – szepnąłem sam do siebie. Samotna chatynka pośrodku niczego. Contubernium z centurionem na czele, więc złożone z doborowych ludzi. I żołnierze, którzy w pośpiechu rozbijają niekoszerną kapliczkę, nieumiejętnie podkładają ogień, a potem czym prędzej wycofują się do Cytadeli. Agresja Góry nie wynikała z wyrachowania, ale ze strachu. Morale wśród Komorników, powiedzmy to szczerze, nigdy nie stało na najwyższym poziomie. Byliśmy, owszem, zbirami do wynajęcia, a jedyną rzeczą, jaka dzieliła nas od zwykłych morderców, była tabliczka oficjalnego Pełnomocnictwa. Nie dziwię się Kenaniaszowi, że
10
komornik +++
ledwo się trzymał – pomiędzy siepaczami króla Heroda a plutonem egzekucyjnym podczas Holokaustu jest cienka, ale mimo wszystko granica. Natomiast Nawróceni?! Nie wiem, czy zamieniłem w życiu z którymkolwiek z nich więcej niż kilkanaście słów, bo też nie było o czym. Dobrowolne pranie mózgu, któremu się poddawali, skutecznie powodowało u nich regres mentalności do czasów idealnie koszernych, czyli tak pierwszego tysiąclecia przed naszą erą. Nie to, żeby ludzie wtedy byli głupsi czy gorsi, ale... no, delikatnie mówiąc, prostsi. Oczywiście, zdarzały się jednostki wyróżniające się z szarej masy, ale miażdżąca większość legionistów miała umysłowość ludzi epoki brązu. I teraz okazywało się, że nawet oni się zaczynali łamać. No, no, no... Obrzuciłem jeszcze spojrzeniem prymitywną kapliczkę. Czubkiem sandała puknąłem w wyciosaną z drewna figurkę kobiety z dzieckiem na ręku, rozłupaną teraz na pół uderzeniem toporka. Kiedy wróciłem do swoich, Teodlef zaczynał się już lekko niepokoić. Widział mnie przez cały czas, ale rozumiał też, że coś mnie zafrapowało. – Wszystko w porządku – powiedziałem takim tonem, żeby miał pewność, że jest wręcz odwrotnie. Maryam i tak nic nie zauważyła, w pełni skoncentrowana na córeczce. Dziedzic na zamku nie zapytał, ale narzucił takie tempo, że dziewczyna zaczęła puchnąć już po niecałym farsangu marszu. Wziąłem od niej Aurorę, ułożyłem bezpiecznie na sankach, objąłem Maryam.
rozdział iii
11
– Tak będzie ci łatwiej. Dasz radę? Kiwnęła: na pewno się postara.
Do kasztelu dotarliśmy po dwóch marszach, chociaż pod koniec Maryam już mocno utyskiwała. Cały czas coś ją pobolewało w środku, poza tym była odwodniona – unikaliśmy jakichkolwiek szlaków i cieków wodnych, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Wspięliśmy się pod górę i weszliśmy na dziedziniec przez półotwartą bramę. Czarne wnętrza komnat oddawały zapachem spalenizny, pod zachodnią ścianą wznosiły się równym rządkiem kopczyki ziemi ze zbitymi z desek krzyżami. Panowała zupełna, absolutna cisza. – Odeszli – skonstatował pan Teodlef. – Zabrali, co tylko mieli, i odeszli. Podszedłem do stojących w rogu skrzynek, dotknąłem leżącego w rogu kurzego jajka. Było wciąż cieplutkie i trochę lepkie. Uśmiechnąłem się paskudnie, pokręciłem głową. – Są tutaj, mospanie. Zgarnęli dobytek i schowali się, widząc, że idziemy... Hejże, bywaj tu kto! Swoi wrócili! Głos odbił się echem od ścian, zamarł gdzieś w komnatach. Aurora poruszyła się w powijakach, wykrzywiła usteczka i zakwiliła żałośnie. Zza przekrzywionej okiennicy wyjrzała ciemna twarz: białka nieufnych oczu pod grzywą rozczochranych włosów. Kolejna wychynęła z kamiennego przejścia, jeszcze jedna pojawiła się na murach.
12
komornik +++
– Dziecko... – szepnęła kobieta wychodząca z resztek kuźni. – Dziecko! – Pani Hounildo, witajcie! – Teodlef rozłożył ręce. – To tak przyjmujecie swego suwerena? Ano żywo tu do mnie wszyscy! – Dziecko! – podłapał ktoś inny. – Dziecko jest tutaj!... – Panie Wiaczesławie, rzeknijcie mi, co się... – zaczął Teodlef, ale puknąłem go w ramię. – Odpuść. Oni nawet na ciebie nie patrzą. Około tuzina mieszkańców zamku, w większości poruszających się o kulach i poranionych, wyłoniło się z czeluści twierdzy. Kobiety, raptem paru mężczyzn... dopiero jako ostatni wyjrzeli trzej wojownicy z łukami, czający się wcześniej w załomach murów. Wszyscy stłoczyli się wokół Maryam, która zdążyła już złapać Aurorę na ręce, a teraz cofała się rakiem przed tłumem wyciągającym dłonie ku dziecku. Na pana Teodlefa nikt nie zwracał uwagi. – Mesjasz!... – To właśnie On! – Narodził się! Chwała niech będzie Panu! – Cud!... Nareszcie, nareszcie koniec! Dziewczyna oparła się plecami o mur, strzeliła przerażonym wzrokiem w lewo, w prawo, nareszcie wypatrzyła mnie ponad głowami. W jej oczach wyczytałem nieme błaganie. – No już, dość! Z drogi! – Bezceremonialnie rozepchnąłem ludzi na boki, stanąłem przed Maryam, zasłaniając ją wyciągniętym ramieniem. – Co wy, dziecka nie widzieliście!... Hola, ej, won!
rozdział iii
13
Trzasnąłem szczególnie natarczywego typka w twarz, wyszarpnąłem gladius z pochwy. Dawno nieużywana klinga strzeliła, zaskwierczała i bluznęła soczystą purpurą. Ludzie odsunęli się z pomrukiem bojaźni. – To Maryam i jej córka, Aurora. – Głos pana Teodlefa zabrzmiał mocno i donośnie. Jakbym słyszał jego ojca. – Są pod opieką pana Ezekiela, a teraz też moją. Panie Wiaczesławie! Brodaty, starszy mężczyzna drgnął. Odwrócił się i skłonił, jak gdyby dopiero teraz zauważył swego pana feudalnego. Wzniósł ręce dramatycznym gestem. – Panie Teodlefie, witajcie! Jużeśmy myśleli, żeście z kretesem przepadli! – Jako widzicie, nie aż tak źle się sprawy mają. Kto jeszcze się ostał na włościach? Żywo, dawać mi tu wszystkich! Nie słuchałem już dalej tego pseudoteatralnego gadania. Zerknąłem przez ramię na Maryam, ona uśmiechnęła się do mnie niepewnie. Pokiwałem głową. – Nie martw się, słoneczko. Nie dam cię... Z anim do mnie samego dotarło, co powiedziałem, wspięła się na palce i cmoknęła mnie w policzek. Uśmiechnęła się do córeczki, ruszyła w kierunku wciąż perorującego Teodlefa. Zostałem na nieskończenie długą chwilę sam, czując, jak ślad pocałunku rozlewa się po duszy żarem.
Zamek po pamiętnym szturmie jeszcze oberwał. Wyglądało na to, że siły Rewersu nie od razu zorientowały
14
komornik +++
się, że w zamieszaniu daliśmy radę umknąć, więc doszło do kolejnego oblężenia. Dopiero po nim Rewers odstąpił, a pan Teodlef zebrał swoich najlepszych ludzi i też ruszył za nami. Potem, jak nietrudno się domyślić, po śladzie Maryam przyszli agenci Góry. Na szczęście nie główne siły, prowadzone osobiście przez Pierwszego... Aż mnie dreszcz przeszedł, jak zwykle zresztą, gdy wspominałem Danaiela. Musiał być teraz na mnie naprawdę, ale to naprawdę wściekły. ...ale i tak wystarczające, żeby poważnie przetrzebić osłabionych obrońców. Przy życiu pozostała niewiele ponad połowa mieszkańców kasztelu, w większości do walki niezdolnych albo z założenia niezdatnych. Kiedy w końcu pod bramę podeszła banda łupieżców, już wcześniej ostrzących sobie zęby na wyimaginowane skarby fortecy, niespecjalnie było ją z czego obdzierać. Niedoszłych napastników przegnano, ale z kolejnymi stratami. Wtedy zapadła decyzja: większość wojów, niebędących w stanie bronić nadmiernie rozciągniętej i poszarpanej linii, odeszła w poszukiwaniu lepszego lokum. Zostali starcy, kobiety i garstka najwierniejszych. Zerknąłem w dół, na dziedziniec: Teodlef osobiście szkolił ludzi we władaniu włócznią i strzelaniu z łuku. Kilka wyliniałych, starych kur dziobało mech po południowej stronie murów. Resztki stada kóz pasły się na stoku pod czujnym okiem dwóch zbrojnych. – Nie jest tu źle, prawda? Podniosłem wzrok na Maryam przechadzającą się z Aurorą na rękach po szczycie murów. Wyglądała już o wiele lepiej, wróciły jej kolory na policzkach. Powoli
rozdział iii
15
znikały też sińce pod oczami, chociaż potrzeba będzie jeszcze kilkunastu snów, żeby wróciła do sił. Dziewczyna zatrzymała się, wystawiła twarz ku promieniom czerwonego słońca. – Nie. – Westchnąłem. – Nie jest. Po co miała wiedzieć, że przed każdym położeniem się spać właziłem na wieżę i wypatrywałem oczy w dal, nieustannie obawiając się, że zobaczę ciągnących ku nam Wysłanników? Nie było sensu tłumaczyć jej, że co trzy sny robiłem osobiście obchód całego terenu wokół zamku. Szukałem śladów, sprawdzałem dogodne do obserwacji miejsca. Zastawiałem sidła na drobną zwierzynę – bardziej dla zasady niż w nadziei złapania czegokolwiek – i pułapki na ludzi. Nikomu nie mówiłem, że powoli opasuję nasz nowy dom siecią znaków ochronnych. „Dom”. Dziwne słowo. Tak proste, a jednocześnie wymowne. Okrągłe i pełne niczym bochen chleba. Kojące, a zarazem pobudzające do coraz to nowych wysiłków. Kojarzące się z długim dniem pracy i zasłużoną nocą odpoczynku. Przez ostatnich trzydzieści, może czterdzieści snów daliśmy radę doprowadzić do porządku wnętrza, uprzątnąć pogorzelisko i na nowo zamocować wyrwaną z zawiasów bramę. Pokazałem ludziom, jak skuteczniej sadzić i utrzymywać przy życiu rośliny. Nauczyłem kilku prostych sztuczek magicznych. Opracowałem plany obrony przed najbardziej prawdopodobnymi atakami. Owszem, część tego już mieli przygotowaną – ale pan major Hildebert, jakkolwiek dobrze ogarniał spra-
16
komornik +++
wy taktyczne, nigdy nie szykował się pod kątem Wysłan ników. Stąd też bezradność przy szturmach, gdzie trzeba było sobie radzić z czymś więcej niż ludzie i ich wynalazki. Odkryliśmy za to jego skrytkę – głęboko w lochach pod zamkiem, dobrze przygotowaną i zabezpieczoną. Były tam nawet całkiem, całkiem skuteczne znaki tłumiące, więc musieli to wyszykować razem z magiem... Którego imienia nie dane mi było nigdy poznać. Łup był znaczący. Pięć pistoletów, parę sztuk broni długiej, kilka pudełek amunicji. Jak na ten świat – cały skarb. Byliśmy w zasadzie gotowi. Mogliśmy się obronić albo po prostu przetrwać. Mimo to ciągle trawił mnie niepokój. Jakbym przeoczył coś naprawdę ważnego, zgubił gdzieś istotną nić przyczynowo-skutkową. Jak to uczucie, kiedy zjedziesz z autostrady nie tym skrętem. Już czujesz, że robisz coś nie tak, ale nie masz wyboru. Żołądek skręca się w supeł z nerwów, a ty przełykasz ślinę i musisz jechać przed siebie, w nadziei, że znak uświadomi ci rozmiar błędu. Znak. Popatrzyłem na małoletnią matkę i jej dziecko. Aurora miała teraz jakieś dwa miesiące. Na ile się orientowałem, rozwijała się w miarę normalnie. Cudem było, że do tej pory przeżyła w tym świecie. Chociaż prawdziwym cudem było to, że w ogóle się narodziła. – Ona nie powinna już zaczynać siadać? – zapytała Maryam. – Dzieci przecież uczą się tego po trochu, prawda?
rozdział iii
17
Westchnąłem. Zawsze miałem z tym problem: kiedy w ogóle dzieci zaczynają co robić? Nawet odchowawszy kiedyś, dawno, własną córkę, nie byłem pewien chronologii... Na całe szczęście skonsultowałem się zawczasu z tutejszymi kobietami, więc nie musiałem robić z siebie idioty. – Jeszcze nie teraz. Najpierw zacznie główkę trzymać, potem unosić, i tak po trochu. To trwa bardzo, bardzo długo. – Ja zawsze myślałam, że dzieci się rodzą takie większe. Ciu-ciu-ciu... A-gu-gu-gu!... – Tak, i wyskakują z brzucha od razu z własnymi zabawkami – mruknąłem. Owszem, mieliśmy tu szanse przeżyć. Nawet całkiem spore szanse, prawdę mówiąc. Dopóki, rzecz jasna, nie przyjdą po nas Wysłannicy. A czułem w kościach, że nie była to kwestia „jeśli”, tylko „kiedy”. – Idę się przejść – rzuciłem. Wstałem z murów, na których wcześniej siedziałem ze zwieszonymi nogami. Wyminąłem Maryam, kierując się ku schodkom. – Zek... – Tak? – Zatrzymałem się. – Ale on jeszcze wróci, prawda?
Wnyki były puste, wilcze doły też. Z przyzwyczajenia poprzestawiałem potykacze, na nowo rozciągnąłem w newralgicznych przejściach kilka nitek splecionych z cien-
18
komornik +++
kiego włosia. Jeśli ktoś zacznie się tu kręcić, będę o tym wiedział. Popatrzyłem na zamek: było dobrze, bo z tej odległości nawet nie wyglądał na zamieszkany. Uczuliłem naszych, żeby nie pokazywali się za bardzo, a dym z palenisk przepuszczali najpierw przez pomieszczenia górnego piętra, żeby rozwiewał się w mgiełkę. I tak było widać delikatną ciemniejszą chmurkę wokół dachu, ale nie był to przynajmniej jednolity słup nad kominem. Rozebraliśmy kilka segmentów blanek i celowo nie odbudowaliśmy spalonego piętra – niech będzie widać, że tutaj Apokalipsa już zajrzała. Będziemy tu bezpieczni, tego byłem niemalże pewien. Z drugiej strony wiedziałem, że Re-Kreacja na pewno dobiegła już końca, a Danaiel znów kroczy po ziemi. Niby wszystko było w porządku, w końcu szykowałem się na ewentualne starcie najlepiej, jak tylko potrafiłem – a mimo to nie opuszczał mnie niepokój. Otaczająca mnie sielanka była tylko pozorem życia. Byłem niczym lis w swojej norze, nasłuchujący pierwszych odgłosów nagonki. Tak musieli czuć się przez te wszystkie lata Dłużnicy, którzy wiedzieli, że po nich idę. Tak musiał czuć się Jonasz. Myśl była przerażająca, a mimo to poczułem pewne ukojenie. Czy pamiętałem jeszcze jego ostatnie słowa? O tak. Tego się nie zapomina. „Żyłem po tysiąckroć bardziej”. „Było warto”. Wyobraziłem sobie, że to ja leżę tak pod murem, dogorywający i złamany. Nade mną stoi Pierwszy, jego dwa
rozdział iii
19
miecze parują gotującą się krwią. Co bym mu powiedział? Czy znalazłbym odwagę, aby tak jak Jonasz spokojnie, na zimno spojrzeć mu w twarz? Jonasz Dwudziesty Drugi, przez którego znalazłem Maryam i skończyłem tu, gdzie w tej chwili byłem. Już wiedziałem, co mi umknęło i co powinienem zrobić.
– Jak to odchodzisz? Nie możesz! Uśmiechnąłem się ciepło, chociaż przyszło mi to z pewnym trudem. – Muszę, słoneczko. – Pogładziłem Maryam po policzku. – Ale wrócę. Daję ci na to słowo. Tupnęła nogą. – Nie! Nie zgadzam się! Stali półkolem i patrzyli na mnie: ona, Teodlef, ludzie z zamku. Nie wierzyli, że wrócę. To zrozumiałe. Sam też miałem uzasadnione wątpliwości. – Pilnujcie jej, panie Teodlefie. – Popatrzyłem poważnie na Powróceńca. Pan na zamku skinął głową, zaskrzypiała sucha skóra szyi. – Na mój honor, daję słowo. – Nie idź! – Maryam potrząsnęła głową. Tak bardzo dziecinnie naiwne: wiara w to, że można prośbami przekonać dorosłego faceta do zmiany zdania. – Proszę, nie idź, bo... Bo nigdy się już do ciebie nie odezwę! Westchnąłem ciężko. Chciałem podejść, ucałować ją w czoło, ale odsunęła się o krok. No cóż, skoro tak właśnie chce, to trudno. Nie będę robić scen.
20
komornik +++
– Wrócę – powiedziałem tylko, a potem odwróciłem się i wyszedłem przez bramę. Kusiło mnie cały czas, żeby zerknąć przez ramię. Czułem, że dziewczyna stoi tam, na blankach, z dzieckiem na ręku. Stoi i patrzy w ślad za mną, mając nadzieję, że zatrzymam się i pomacham. Nie odwrócę się. Nie dam zrobić z siebie dziwki na zawołanie. A może jednak?... Nie. Będę twardy. Nie odwrócę się. Nie ma mowy. Nic z tego. To może być ostatni raz. Dla mnie, dla niej. Dla nas. Po raz kolejny się nie pożegnać? Znów gryźć się przez lata z myślami? Nie będę mięczakiem. Nie. Nie ma mowy... Zatrzymałem się, obejrzałem przez ramię. Mury były puste.
premiera 17 listopada 2017
Polub nas na
facebooku Kliknij
i przejdź do sklepu, by kupić książkę