Ilustracje Magdalena Babińska
Lublin 2015
1. Złodziej dusz 2. Bogowie muszą być szaleni 3. Zwycięzca bierze wszystko 4. Wszystko zostaje w rodzinie 5. Egzorcyzmy Dory Wilk 6. Na wojnie nie ma niewinnych
1. Ropuszki
1. Szamański blues (w przygotowaniu)
Ropuszki
Dla Oli, Ysi i Martyny, szalonych wiedźm i wiernych groupies, oby uważały z życzeniami :)
M
am patrzeć na coś konkretnego? – zapytałam, mar‑ szcząc nos. Smród powalał. Zapach gnijącego jedzenia, przepo‑ conych skarpet i niewietrzonego pomieszczenia przywo‑ dził na myśl męski akademik. – Powiedz mi, co widzisz. Wolę nic nie mówić, może tylko mi się wydaje, że ta sprawa śmierdzi. Nie tylko do‑ słownie. – Witkacy opierał się o framugę drzwi z pozor‑ ną swobodą. Znałam go zbyt długo, by to kupić. Miał to spojrzenie, czujne i prześwietlające, które sprawiało, że nawet naćpany był lepszym gliną niż połowa naszych kolegów z komisariatu. Rozejrzałam się po czymś, co bez wątpienia było mę‑ ską norą. Chlewem, w którym nikt nigdy nie sprzątał. Staliśmy w przedpokoju, na wprost straszyła kuchnia. Blat szafek szczelnie pokrywały puste i zgniecione puszki
6
Aneta Jadowska
po piwie, plamy ketchupu, opakowania po słodyczach i pojemniczki po pasztetach i konserwach. Resztkami wabiły roje much, przynajmniej te, które nie ucztowały w przesypującym się koszu na śmieci. Na stole, między brudnymi naczyniami, królowała popielniczka wypeł‑ niona po brzegi setkami petów. Zlew był zapchany pleś‑ niejącymi talerzami, pokalami do piwa i kubkami. Na podłodze, lepkiej od brudu, walały się opakowania po pizzy i kolejne puszki po piwie, wymieszane malowni‑ czo z ciuchami i brudną bielizną. Nawet na wysypisku śmieci było schludniej, odkąd wprowadzono segregację odpadów. Przez wiele lat mieszkałam z facetami w stu‑ denckich mieszkaniach. Ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak duży wpływ na względną schludność miesz‑ kania miały moje niekończące się tyrady o sprzątaniu po sobie i przyklejony na drzwiach lodówki harmonogram prac domowych. – Co najmniej dwóch facetów, mam nadzieję, że bardzo młodych, albo zwątpię całkiem w wasz rodzaj. – Skrzywiłam się, czując, że stanęłam na czymś lepkim, śliskim i prawdopodobnie gnijącym. Witkacy dał znak głową, bym weszła dalej. W miesz‑ kaniu były dwa pokoje. W pierwszym na ścianie wisiała plazma z zatrzymanym wyścigiem samochodowym. Na łóżku, w rozgrzebanej i poszarzałej od brudu pościeli, leżał pad do konsoli, paczka prezerwatyw i świerszczyk, z gatunku tych mniej stylowych i idących w naturalizm. Dywanu nie widziałam, znikł całkiem pod kłębami ciuchów i śmieci, głównie opakowań po żelkach, chip‑ sach i batonikach. Cholera, jeśli właściciel tej nory miał więcej niż piętnaście lat, to było po prostu obrzydliwe.
Ropuszki
7
odeszłam do regału pod ścianą. Parsknęłam śmiechem, P widząc ustawione w rzędach pudełka z grami, a obok dvd z pornosami. Sądząc po tym, jak liczna była ta ko‑ lekcja, chłopak musiał dostawać egzemplarz obowiąz‑ kowy każdej produkcji przemysłu pornograficznego mi‑ nionej dekady. W tekturowych pudłach wypełniających dwie półki regału schludnie ułożono analogowe świer‑ szczyki. – Nie wiedziałam, że w dobie internetu i powszech‑ nie dostępnej pornografii są jeszcze faceci, którzy groma‑ dzą takie rzeczy – roześmiałam się. – Chyba że chłopak bardzo poważnie podchodzi do swojej pasji i jest kolek‑ cjonerem. – Albo dostawca internetu założył blokadę na strony porno – stwierdził Witkacy, uśmiechając się pod nosem. Szuflada nocnego stolika była wysunięta. Damska bielizna w kilku rozmiarach pyszniła się kolorowymi ko‑ roneczkami, jedwabiem, bawełną z kwiatowymi wzor‑ kami. Wyglądała na noszoną i niepraną. Albo był fety‑ szystą, albo zbierał trofea. Na myśl, że jakaś kobieta, czy raczej dziewczyna, miałaby ochotę na igraszki w tym chlewie, robiło mi się słabo. Przeszłam do drugiego pokoju. Wyglądał niewiele lepiej. Trochę mniej porno, choć kosz wypełniony po brzegi chusteczkami higienicznymi sugerował, że miesz‑ kańcowi tej nory, jeśli nie cierpiał na poważną alergię, groziła kontuzja nadgarstka. Może zresztą obdarzał mi‑ łosnym zainteresowaniem nie tylko siebie, pomyślałam, widząc mało subtelne kreski na wezgłowiu łóżka. Każ‑ da pionowa czwóreczka była przekreślona ukośną. Dla łatwiejszego rachunku, jak sądziłam. Do trzydziestki
8
Aneta Jadowska
rakowało mu dwóch kresek. Ostrożnie odsuwałam b spod stóp skarpetki i inne rzeczy, o których nie chciałam zbyt intensywnie dumać. Skupiłam się na ignorowaniu zapachu potu, brudu i starego piżma, tej niepowtarzal‑ nej mieszanki kojarzącej się z męską szatnią i kiblami w obskurnych barach. – Mam oglądać tego więcej czy powiesz mi, o co cho‑ dzi? – zapytałam, podejrzewając, że Witkacy ma spory ubaw, obserwując moją reakcję na tę norę. – Jeszcze tylko łazienka... – Chyba widziałam dość... Nie sądzę, żebyś był w sta‑ nie zaskoczyć mnie czymś jeszcze. – Przekonajmy się. Coś mi mówi, że jednak cię za‑ skoczę. Miał rację. – Ożeż... Co to, u diaska, jest? – zapytałam, zatykając nos. Nie robiłam tego, nawet stojąc nad kilkudniowymi zwłokami, ale teraz żołądek mi się buntował i kwas pod‑ chodził do gardła. – Liczyłem, że właśnie ty mi to powiesz. Bo akurat ten kawałek układanki zupełnie wytrącił mnie z równowagi i podsunął myśl, że to raczej twój departament, nie mój. Dwie opasłe, oślizgłe, śmierdzące jak miejskie szam‑ bo ropuchy niezbornie próbowały wyjść z wanny. Nawet im się nie dziwiłam – wanna była brudna, jak wszystko dookoła. Ropuchy, zielonkawo‑brunatne, pokryte rop‑ nymi krostami i wydzielające każdym porem żółtawy śluz, były większe i brzydsze od jakichkolwiek ropuch, jakie w życiu widziałam. Rozmiarami przypominały raczej piłki do koszykówki niż stworzenia, które widy‑ wałam na lekcjach zoologii dla magicznych. Ale Wit‑
Ropuszki
9
kacy miał rację, to był mój departament, to cholerstwo zdecydowanie emanowało jakąś magią, brudną jak cała ta nora i nieprzyjazną. Witkacy, choć o tym, że jest ma‑ giczny, wiedział od niedawna, musiał to wyczuć równie mocno jak ja. – Jeśli moje domysły są słuszne, przedstawiam ci Ka‑ rola Skwarka i Michała Odyńca, mieszkających pod tym adresem od dwóch lat. A od tygodnia uznanych za zagi‑ nionych, po tym jak nie zgłosili się do pracy, a listonosz zastał otwarte mieszkanie i nikogo, kto by mu pokwito‑ wał paczkę. Uznał ten burdel za ślady walki i poszedł na policję. Wpadłem obejrzeć domniemane miejsce zbrod‑ ni... Tę jaśniejszą ropuchę zastałem zaplątaną w ubrania należące najpewniej do Karola, ta druga była w wannie. Więc dorzuciłem jej kumpla, żeby nie usychała w samot‑ ności – powiedział i potarł twarz, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – Witkacy, oficjalnie gratuluję pierwszej zdecydowa‑ nie magicznej i totalnie popieprzonej sprawy. – Poklepa‑ łam go po ramieniu. – Nie ciesz się, Ti, możesz sobie składać rezygnację w policji, ale jeśli myślisz, że zostawisz mnie z tym gów‑ nem samego, to się mylisz. Nie mam pojęcia, co mam z tym zrobić. I jeśli odczarowanie ich wymaga całusów, na mnie nie licz. – Żadnemu z nas nie płacą tyle, żeby porywać się na takie perwersje... Gdyby wystarczył całus, znam jedną dziwkę, która ma skrzywienie w stronę gadów, może i płaz by przeszedł, choć to raczej nie będzie takie proste... – Więc co robimy? – Jego zagubienie było dość roz‑ czulające.
10
Aneta Jadowska
Objęłam go ramieniem i powiedziałam, starając się tchnąć w swój głos choć odrobinę optymizmu: – Znajdziemy tego, komu nasze królewiątka zalazły za skórę tak bardzo, że zamienił je w żaby, i kto miał dość magii, żeby tego dokonać... A potem, cóż, odczarujemy je... chyba... Choć dla ich miernych istnień będzie to nie‑ wielka różnica. Nie dodałam, że nie mam pojęcia, jak zamienić fa‑ ceta w żabę, ani że to cholernie brzydka i niebezpieczna odmiana magii. Nie potrzebował więcej stresu, niż to konieczne, a to i tak wyjdzie w praniu. Opuszczając ła‑ zienkę, nacisnęłam kilkakrotnie guziczek odświeżacza powietrza. Zapach sosnowego lasu nie zdołał zamasko‑ wać smrodu ropuch... a może to naturalny odór tej nory wgryzł się już w farbę na ścianach?
<> Kiedy doszliśmy do bramy, Witkacy zbladł, a dłonie od‑ ruchowo zacisnął w pięści. Próbowałam go namówić, by sam wypowiedział zaklęcie i wprowadził nas do Thornu, ale burknął coś o tym, że nie ma ochoty ryzykować na‑ szego życia, a od dziecka miał skłonność do przejęzyczeń. Może nie powinnam podkreślać, jak ważna jest precyzja zaklęcia i że pomyłka może się źle skończyć, jeśli otwo‑ rzy portal do zupełnie innego miejsca niż to, do którego chciałby trafić. Więc to ja wypowiedziałam słowa mocy i ujęłam go za rękę, rozluźniając pobielałe kłykcie. Ode‑ tchnął, wciąż zdenerwowany i jednocześnie rozdrażnio‑ ny tym, że nie panuje nad nerwami.
Ropuszki
11
– Przywykniesz. – Uśmiechnęłam się pocieszają‑ co. – Któregoś dnia będziesz musiał tam pójść, a mnie nie będzie w pobliżu. A z czasem przestaniesz po prostu o tym myśleć, to będzie odruch, jak przekręcanie klucza w zamku, kiedy wracasz do domu. Nawet pijany czy na haju potrafisz to zrobić, prawda? – Gdybym cię tak nie lubił, byłbym wkurzony na to, co zrobiłaś z moim życiem – burknął. – Gdyby nie ja, sam wciąż byś je pieprzył i po omacku szukał tego, czego ci brak. – Fakt. – Ścisnął moje palce. – Dobra, koniec trzyma‑ nia się za rączki, bo mi się zaraz zleci cała chmara twoich absztyfikantów z rewolwerami i sekundantami. – Nie bądź dupkiem, Witkac – uśmiechnęłam się sze‑ roko – żaden z nich nie wie tak dobrze jak ty, że w osta‑ tecznym rozrachunku trudno ze mną wytrzymać. – Prawda. Mogę ich uświadomić, jeśli mi kiedyś pod‑ padniesz. Więc gdzie teraz? – Uliczka Rzemieślników. Pokażę ci, dokąd idzie każda magiczna panienka, gdy chce, żeby jej wiarołom‑ nemu kochankowi nigdy już nie stanął bez zaśpiewania trzech zwrotek „Roty”. Parsknął śmiechem. Cóż, nie znał jeszcze Katii. Jej były do dziś nosił w portfelu, obok pakieciku z prezer‑ watywą, zalaminowany tekst „Roty”, na wypadek gdy‑ by zapomniał słów. Niewiele kobiet wszak uznawało tę pieśń za afrodyzjak. Przy wąskiej, brukowanej uliczce mieścił się odpo‑ wiednik centrum handlowego Thornu, jednak zamiast wielkiej galerii w stylu tych w realnych miastach mieliśmy
12
Aneta Jadowska
setkę małych sklepików, rzemieślniczych zakładów, pra‑ cowni i galeryjek, w których mogliśmy znaleźć wszystko, czego potrzebuje magiczny, od składników do eliksiru przez wyroby skórzane, broń czy biżuterię po wymyśl‑ ną zemstę czy wizję przyszłości prosto ze szklanej kuli lub kart tarota. Niewysokie kamieniczki o kolorowych frontach i ciężkich żeliwnych znakach cechowych, wi‑ szących obok gazowych latarni, kusiły produktami wy‑ stawionymi na witrynkach i magicznymi certyfikatami jakości. Na kilku progach siedzieli właściciele sklepików, zagadując przechodniów i zachęcając do obejrzenia to‑ waru. Zawsze panowało tu miłe podniecenie, gwar roz‑ mów przebijały rytmiczne uderzenia młotem z kowal‑ skiej pracowni czy małe i zwykle kontrolowane wybuchy w pracowni eliksirów. Dzieciaki kręciły się pod nogami, bo nigdzie nie miały tylu szans na upolowanie ciasteczek co w okolicy Cukierni pod Dzwoneczkiem, dotknięcie smoczych jaj u handlarza egzotyczną fauną i wszystkie te zabawy, których mamy nie pochwalały, a które tutaj były na wyciągnięcie ręki. Sklep Malwiny miał ciemnoczerwoną fasadę i znak cechowy wiedźm płodności nad wejściem. W oknie wi‑ siała ciężka aksamitna zasłona, więc w środku panowała nieco duszna i mroczna atmosfera, podkręcana palący‑ mi się kadzidełkami, trociczkami i świecami ustawiony‑ mi na każdej wolnej powierzchni. Zapachy egzotycznych przypraw mieszały się z aromatem żyznej ziemi i żywicy, prawie skutecznie maskując smrodek zgnilizny, typowy dla miejsc, w których uprawiano nie tylko białą magię. Bywałam tu już kilka razy, działalność Malwiny miała bowiem tendencję do przekraczania jasnej strony mocy
Ropuszki
13
czy szarej strefy niejasnej definicji. Za każdym razem broniła się tak samo – nie robi niczego, czego nie ocze‑ kują od niej klienci, i to oni zwykle biorą na siebie konse‑ kwencje rzucanych uroków czy stosowania paskudnych eliksirów. Gdyby to od niej zależało, zajmowałaby się wyłącznie ziołami zwiększającymi potencję i płodność oraz zapewniała wierność i trwałość rodzinnych stadeł, ale na to nie ma wystarczającego zapotrzebowania, by nie zabrakło jej na czynsz. Zemsta sprzedaje się znacz‑ nie lepiej. Gdy pchnęłam drzwi, rozdzwoniły się dzwonecz‑ ki przyczepione na framudze i rozbłysnęły dodatkowe świece, zapalające się automatycznie, kiedy w sklepie po‑ jawiali się klienci. Ładne i ekologiczne rozwiązanie – nie musiały się palić cały czas, skoro Malwina przesiadywała głównie w swoim mieszkanku, oddzielonym od sklepu kotarą. Tym razem też nie było jej w sklepie, więc czeka‑ jąc, staliśmy z Witkacem przy ladzie. Mój przyjaciel roz‑ glądał się po wnętrzu i próbował opanować ciarki, jakie wywoływała mętna aura tego miejsca. – Dora Wilk, witam ciebie i kłopoty, które zwykle sprowadzasz na moje domostwo. – Malwina uchyliła ko‑ tarę i wkroczyła do swego królestwa z wyniosłą miną. Cóż, może jeszcze nie przebolała grzywny, jaką jej wymierzyłam, po tym jak rzuciła urok na pewnego kras‑ noluda (biedak tylko dlatego, że zlekceważył jej zaloty, nie tylko wyłysiał, ale też przez tydzień miał dwie lewe ręce – dosłownie, co raczej utrudniło mu pracę kowala). Cóż, jak to mówią, zbierzesz, co posiejesz. Malwina, jak większość wiedźm płodności, miała przyjemne rysy twa‑ rzy, wprawnie podkreślone dość mocnym m akijażem.
14
Aneta Jadowska
W ciasno zasznurowanym gorsecie dumnie prezentowa‑ ła te ze swych licznych krągłości, które chciała, a resztę skrywała pod fiszbinami. Ciemne, mocno kręcone włosy ujarzmiała kolorowymi wstążkami, które razem z grze‑ choczącymi na nadgarstkach bransoletkami tworzyły oprawę dźwiękową dla każdego jej ruchu. – O, a ciebie nie znam... – jej ton, kiedy tylko zauwa‑ żyła Witkaca, stojącego za moimi plecami, nagle nabrał nader zmysłowego brzmienia. Wyprostowała niewyso‑ kie ciało, prężąc biust, który i tak kipiał w gorsecie, dłoń oparła o kształtne biodro i wydęła usta w kuszącym gry‑ masie. – Kim jesteś, słodki kąsku? – Kimś, na kim połamiesz sobie zęby albo ja ci je po‑ łamię, gdy podejdziesz za blisko – powiedziałam zdecy‑ dowanie. Byli faceci Malwiny, lub choćby ci, którzy ją zaintere‑ sowali bez wzajemności, mieli przykry zwyczaj zmagać się później z poważnymi urokami, często nieodwracal‑ nymi. Witkacy uśmiechnął się do mnie z wdzięcznoś‑ cią. Jego zmysły odbierały więcej, niż Malwina by sobie życzyła – nie tylko widział ją taką, jaką chciała być wi‑ dziana, ale też wyczuwał jej aurę, a ta nie była szczegól‑ nie przyjazna. Ryzyko zawodowe zajmujących się brud‑ ną magią. – Zawsze musisz popsuć zabawę – prychnęła. – Widać brzydko się bawisz – odparłam, używając twardego tonu namiestniczki. – Powiedz mi, moja droga, czy ostatnimi czasy nie posunęłaś się za daleko w rzucaniu uroków? Nie złamałaś czasem kardynalnej zasady? Wiesz, tej o nierzucaniu uroków na zwykłych ludzi, zamienianiu ich w paskudne stworzenia i rujnowaniu im życia?
Ropuszki
15
Przez chwilę milczała, jakiś cień przebiegł przez jej oczy, a gdy wreszcie odpowiedziała, zniknęła cała ta sztuczna słodycz, którą emanowała od początku. – Jeśli myślisz, że mam coś wspólnego z tą ropuchą, mylisz się. Twoi szpiedzy są mało dokładni. To prawda, jest u mnie, ale to nie ja ją zrobiłam tym, czym jest. Dzie‑ ciaki ją znalazły na Bulwarze, więc przyniosły ją do mnie. Myślałam, że zdołam ją odczarować, ale to nie moja ma‑ gia – powiedziała. Nie pokazałam po sobie zaskoczenia. Nie wyjaśniłam też, że nie mam szpiegów. Taka opinia akurat mogła mi ułatwiać pracę w Thornie. – Co z nią zrobiłaś? – Z kim? – Z żabą, czy też raczej ropuchą? – Nic, mam ją w mieszkaniu, w pracowni. Mogę ci ją pokazać, możesz przecież rozpoznać, czy to moja ma‑ gia – zapewniła i nie czekając na odpowiedź, zniknęła za kotarą, by bo kilku minutach wrócić z plastikowym pojemnikiem, w jakim zwykle trzyma się tort: okrągła podstawa, wysoka na trzydzieści parę centymetrów ko‑ puła i uchwyt do przenoszenia. Z tym że wnętrze pojem‑ nika niemal całkowicie wypełniała ropucha, identyczna jak te, które znaleźliśmy w mieszkaniu naszych króle‑ wiątek. W kopule Malwina przezornie wydłubała kilka otworków, by płaz mógł oddychać. Westchnęłam ciężko. Stworzenie emanowało brudną magią, ale o innej sygnaturze niż magia Malwiny, która trzymała pojemnik w wyciągniętych rękach, jakby nie chciała mieć z ropuchą zbyt wiele wspólnego. – Zdołałaś odkryć, kim jest ten facet? – zapytałam.
16
Aneta Jadowska
– Dziewczyna – zapewniła spokojnie. – Chłopcy przynieśli ją razem z ubraniem, w które była zaplątana. Zdecydowanie damski strój do biegania, rozmiar trzy‑ dzieści osiem, może czterdzieści. Nie miała przy sobie dokumentów, tylko odtwarzacz mp3. Nie wiem, kim jest, i nie zdołałam jej odczarować. To nie jest magia eliksi‑ rów ani uroków... Na moje powinnaś szukać przedmiotu ogniskującego albo artefaktu, który zdołałby zrobić coś takiego w odpowiednich dłoniach. U mnie nie znajdziesz nic takiego – zapewniła, a jej nagła wola współpracy była zastanawiająca. – A u kogo, twoim zdaniem, powinnam szukać? – Ja nic nie wiem... – zapewniła, po czym dodała ci‑ szej, jakby obawiała się, że ściany mają uszy: – Ale sły‑ szałam, że wróciła Viola. Zaklęłam. – Uważaj na język, młoda damo – rzuciła ze złym uśmieszkiem. – W tym miejscu jest wysokie stężenie magii, wystarczy chwila nieuwagi, a twoja jaśniutka aura dorobi się kilku zacieków. A teraz weź to stworzenie i idź swoją drogą. – Wepchnęła mi w dłonie pojemnik z ropu‑ chą. – Źle działasz na mój biznes. A ty, słodziutki, jesteś tu zawsze mile widziany. – Mrugnęła do Witkaca, któ‑ ry wzdrygnął się zauważalnie i odruchowo przesunął za moje plecy. Gdyby to była ludzka sprawa i ludzkie zagro‑ żenie, nigdy by tego nie zrobił. Miał tendencję do gentle‑ mańskich odruchów, kiedy przesłuchiwaliśmy wspólnie różne szumowiny. Ale to była magia, a on wciąż czuł się z nią nieco nieswojo.
<>
Ropuszki
17
– Kim jest Viola i jak bardzo mamy przesrane? – za‑ pytał Witkac z typową dla siebie flegmą. – Nie jest dobrze – skrzywiłam się – nie pierwszy raz mam z nią do czynienia... To wiedźma, niezbyt przy‑ jemna postać, wędruje od miejsca do miejsca, wszędzie powodując zamieszanie. Wraca jak epidemia grypy żo‑ łądkowej: możesz się szczepić, a i tak skończysz, rzyga‑ jąc do kibla i błagając o dobicie... Cokolwiek by się dzia‑ ło, niczego nie dotykaj, niczego nie jedz i niczego jej nie obiecuj, dobrze? Uniósł brew zaskoczony. – Naprawdę myślisz, że jestem takim idiotą, żeby brać od starej wiedźmy najczerwieńsze nawet jabłuszko? – Nie byłbyś pierwszy ani ostatni, Witkac... Przy niej dzieją się dziwne rzeczy i nic nie jest takie, jak się wydaje. Przypomniałam sobie ostatnią wizytę Violi w Thor‑ nie i przeszedł mnie dreszcz. Nie skończyło się dobrze, a wampiry do dziś dwa razy sprawdzają, czy to, co mają za woreczek z krwią, na pewno nim jest. Powinnam ostrzec Romana. Albo lepiej: upewnić się, że wiedźma opuści nasze miasto, nim on się o tym dowie. Mają ra‑ czej na pieńku. Chętnie by ją zabił, gdyby to było możli‑ we, ale Viola dawno sprzedała duszę komuś, kto potrafił ją obronić przed wrogami. Mówiono, że jest nieśmier‑ telna. Z doświadczenia wiedziałam, że nikt nie jest tak naprawdę nieśmiertelny i zwykle dekapitacja wystarcza, kwestia, jak trudno pozbawić stworzenie głowy. Z tego, co słyszałam, na głowę Violi polowało wielu, a ta wciąż spoczywa bezpiecznie na karku wiedźmy. Spojrzałam na ropuchę w pojemniku na tort. Kimkolwiek była ta dziew‑ czyna, nawet jeśli równie odpychającą kreaturą jak faceci
18
Aneta Jadowska
zamienieni w ropuchy, nie zasługiwała na taką karę. Nie wiedziałam nawet, czy była magiczna, czy i tym razem urok dotknął zwykłego śmiertelnika. Jeśli Viola o tym wiedziała, miałam punkt zaczepienia – mogła być stra‑ szakiem dla wielu, ale prawo było po mojej stronie: żad‑ nej czarnej magii na śmiertelnikach, koniec i kropka. Nie miałam wielkich możliwości, mogłam tylko ładnie pro‑ sić. Starszyzna mi nie pomoże. Poprzednio jej członko‑ wie umyli ręce, a tym razem nie zaszło nic, co zmusiło‑ by ich do zaangażowania się w walkę z Violą. Dla nich te trzy ropuchy nie miałyby znaczenia – ot, przypadko‑ we straty wliczone w odwiedziny starej wiedźmy. Sto‑ sunkowo niewielkie, biorąc pod uwagę poprzednie lata. Ręce mi się spociły z nerwów, gdy dotarło do mnie, jak mało jest to prawdopodobne. Prawie wypuściłam pojem‑ nik z ropuchą. Ostatnim razem, kiedy Viola szalała po Thornie, Starszyzna próbowała się jej pozbyć. Nie skoń‑ czyło się to dobrze. Roman prawie stracił życie, a przy‑ najmniej te resztki życia, jakie miał, a pozostali dyskret‑ nie się ulotnili, uznając, że Cyganka opuści miasto jak zawsze w ciągu tych kilku dni czy tygodni. Ich zdaniem, łatwiej było posprzątać po niej, niż ryzykować starcie. Im dłużej żyjesz, tym bardziej obawiasz się śmierci. Ja miałam trzydzieści lat, może dlatego byłam gotowa ry‑ zykować bardziej niż oni. A może po prostu jestem idiot‑ ką... Ale nie mogłam spokojnie wrócić do mieszkania, wiedząc, że co najmniej trzy osoby dożyją swoich dni zaklęte w ropuchy. – Witkacy... – powiedziałam cicho do mojego partne‑ ra, który miał wraz ze mną władować się w coś, o czym praktycznie nie miał pojęcia. – Nie musisz tam ze mną
Ropuszki
19
iść, możesz iść do Starszyzny i o wszystkim opowie‑ dzieć... Może przyślą mi kogoś do pomocy – sama w to nie wierzyłam – albo poradzę sobie sama... Nie powinie‑ neś ryzykować, za mało jeszcze wiesz... – Zamknij się, Ti, albo będę wkurwiony jeszcze bar‑ dziej. Możesz sobie oddawać policyjną odznakę, ale nie przestaliśmy być partnerami. Jeśli myślisz, że puszczę cię samą, choć jesteś blada i ręce ci się trzęsą ze strachu, to muszę powiedzieć, że ten mag w piwnicy chyba wię‑ cej niż raz dał ci po głowie. Idziemy razem albo nie idzie tam żadne z nas. Westchnęłam ciężko. Był uparty jak osioł. Bardziej niż ja, a to już wyczyn. Zatrzymał się i złapał mnie za rękę, odwracając tak, bym spojrzała na jego zaciętą twarz. – Zastanów się chwilę: na moim miejscu posłuchała‑ byś i odeszła? – zapytał twardo. – Nie. Ale ja jestem idiotką, a ty jesteś ten bystry, nie? – Nie, ja jestem ten naćpany, a ty masz syndrom Me‑ sjasza. Razem albo damy sobie radę, albo padniemy, pró‑ bując, więc przestań mi tu wyjeżdżać z ochroną mojej dupy. Nic się nie zmieniło. Jesteśmy partnerami. Pogódź się z tym. Uśmiechnęłam się blado. – Jesteś nienormalny. – I tylko dlatego mogę z tobą pracować, wariatko. A teraz chodźmy, jeszcze trochę i ropuchę trzeba będzie nakarmić, a za cholerę nie wiem, co jedzą takie stwo‑ rzenia. Roześmiałam się i ruszyłam na błonia. Znalezienie Violi nie było trudne. Za każdym razem, kiedy przyjeż‑ dżała do Thornu, zatrzymywała się ze swoim taborem
20
Aneta Jadowska
na błoniach pod miastem. Na ten krótki czas, kiedy tu była, zwykle pusta łąka zmieniała się w cygańskie obozo‑ wisko. Z daleka rzucały się w oczy kolorowe wozy, two‑ rzące krąg wokół ogniska. Szczekanie psów mieszało się z krzykami dzieci, śpiewem podchmielonych Cyganów i dźwiękami harmonii i tamburyna. Szybko nas zauwa‑ żyli. Po kilku minutach za naszą dwójką ciągnął się ogo‑ nek ciekawskich dzieciaków o oczach czarnych jak wę‑ gielki. Nikt nas nie zatrzymywał. Nie bali się mnie, nie musieli, wiedzieli, że są pod ochroną Violi, a jej nikt nie zagrażał. Pewnie skierowałam się do największego wozu, pomalowanego w krzykliwe róże. Między czerwonymi płatkami wyraźnie odznaczały się stalowe ciernie, któ‑ re niczym siatka opasywały wóz barierą ochronną. Sta‑ rą, mocną magią. Zapukałam w drewniane drzwi, rzucając Witkacemu ostrzegawcze spojrzenie. – Pamiętasz, jak się bronić przed iluzją? – szepnę‑ łam jeszcze. Kiwnął tylko głową, z typową dla siebie flegmą. Drzwi otworzyły się samoistnie, zapraszając nas do wejścia w paszczę lwa.
z Premiera 18 wr
eśnia
Polub
oficjalny fanpage
autorki
kup teraz