Jacek Komuda "Ostatni honorowy"

Page 1



Ilustracje Robert Adler

Powieść oparta jest na autentycznych wydarzeniach, które rozegrały się w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia. Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione.

Lublin 2015


Znaj, mości chamie, co to szabla. Szabla to jest szlachecka broń. Siekierą Kain zabił Abla, więc Bóg „przeklinam” wyrzekł doń. Stanisław Wyspiański „Wyzwolenie”

Pamięci Andrzeja Piątkowskiego, wybitnego trenera kadry narodowej i CWKS Legia, medalisty z Melbourne, Rzymu i Tokio


Rozdział I

Trzecia krew Na początek jak zwykle trup • Sprawa honoru • Enerdowska spartakiada • Sędzia od Ceauşescu • Zapomnij o Los Angeles • Bratnia popijawa • Najazd Rumunek • Nieproszony gość • Tjost

Warszawa, Zakład Medycyny Sądowej, ulica Oczki, poniedziałek, 15 marca 1993, godzina 7.14

B

udynek Zakładu Medycyny Są‑ dowej sam rozkładał się jak trup. Ponury, klasycystyczny, pokry‑ ty lisza­jami plam. Spod odłażącego tynku jak zza rozkładającej się skó‑ ry wyzierały brudne czerwone cegły. Potłuczony, sfatygowany chodnik przed wejściem nie zapraszał do środka. Wnętrze wyglądało jak połącze‑ nie starego uniwersytetu z powiatową komendą poli‑ cji. Szare, ciemne korytarze, a na zapleczu wysłużone chłodnie do przechowywania nieboszczyków.  Tytus Błażyk wchodził tu z bladą twarzą, jakby miał zostać pacjentem zakładu. Szedł w towarzystwie poli‑ cjanta w cywilu – z Komendy Wojewódzkiej, niskiego,


6

Jacek Komuda

z czerwoną, nieogoloną gębą. Był też technik, wysoki, chudy, siwe włosy zaczesane na bok i przyklejone do czaszki; na długich, ruchliwych palcach żółte plamy po nikotynie.  – Cykora pan nie miej – gadał. – Brat źle wygląda. Ja tam nie wiem, ale... Zobaczycie.  – Nie straszcie – warknął policjant. – Musimy zi‑ dentyfikować ciało.  – Ja tam nic, panie władzo. O, tu leży.  Chłodnia przerażała nie tylko zimnem, ale i wy‑ glądem. Poszczerbione, źle dopasowane kafelki, ściana z aluminiowymi drzwiczkami, jak ze starych radziec‑ kich lodówek. Za przepierzeniem wył silnik, może wen‑ tylator. Ciągnęło suchym lodem i śmiercią.  Technik złapał jeden z uchwytów, otworzył. Tytus westchnął i nabrał powietrza, jak się okazało, przed‑ wcześnie. Pracownik kostnicy wyciągnął ze środka metalowe nosze, na których... leżał długi czarny wo‑ rek – jak kokon otulający ledwie rozpoznawalny kształt człowieka.  – Przykre, panie, będzie – skrzeczał technik. – Po‑ paleńcy to oni tacy zawsze, wisz pan...  Tytus przymknął oczy; otworzył, dopiero kiedy usłyszał chrzęst suwaka i szmer folii.  W worku leżało coś, czego początkowo nie mógł rozpoznać. Sylweta, ogólny zarys człowieka, pokrytego jednolicie zwęgloną skórą. Widok nie był nawet strasz‑ ny, po prostu dziwny, jakby posąg oblano klejem i obsy‑ pano grubą warstwą tłuczonego węgla. W pęknięciach prześwitywała skóra albo bladawe kości.


Trzecia krew

7

– To pański brat? – zapytał beznamiętnie gliniarz. – Jakub Błażyk, urodzony dwudziestego pierwszego lute‑ go tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku? Poznajecie?  Gadał, jakby myślał, że zmarły miał wypisane na czole datę urodzin, numer dowodu osobistego i pesel. Tytus pochylił się.  – Wzrost jakby ten sam. Twarzy nie poznaję.  Schylił się jeszcze niżej i wtedy poczuł – a może ra‑ czej wmówił sobie, że poczuł – słodkawy swąd spale‑ nizny.  Odwrócił się na pięcie, skoczył do umywalki; mdło‑ ści prawie wywracały mu żołądek.  – Panie, gdzie! – jęknął technik. – Do kubła! Umy‑ walka od dawna zatkana. Wody ni ma.  Prawie siłą podsunął mu pod nos plastikowe wia‑ derko. Jednak Tytus wziął się w garść, zadygotał, przy‑ mknął oczy, przełknął napływającą do ust ślinę, oddy‑ chał głęboko.  Odwrócił się, dopiero kiedy z ulgą usłyszał szybki chrzęst suwaka. I odważył się spojrzeć na coś, co miało być szczątkami jego brata.  – Wybuch gazu i pożar – gadał monotonnie glina. – Mówiłem panu, pewnie bandyckie porachunki. Nie my robiliśmy sekcję, tylko Anglicy. Przysłali samolotem. Dlatego w takim stanie. Rozpoznaje pan?  – Nie jestem pewien.  – Jakiś szczegół? Brak palca? Na nodze, na ręce? Ob‑ rączka?  – Nic nie widzę.


8

Jacek Komuda

– Chodź pan na chwilę.  Policjant wyprowadził Tytusa do sąsiedniego po‑ mieszczenia. Tu było nieciekawie – lastrykowe sto‑ ły sekcyjne, wgłębione, z rowkami do odprowadzania krwi, pod ścianami grube gumowe węże. Przewodnik pstryknął wyłącznikiem starej lampy, wydobył z szafki podłużny szermierczy worek, rozwiązał.  – Poznaje pan rzeczy brata?  Kolejno wykładał na biurko: przepaloną, rozpada‑ jącą się skórzaną kurtkę. Potem dwa nadpalone zdjęcia, jedno pogniecione. Tytus od razu wskazał je ­palcem.  – To Kuby – powiedział smutno. – Jego wszystko.  – Jest pan pewien?  – Tak. – Zdjęcia przedstawiały dwie kobiety, ciem‑ no‑ i jasnowłosą. – To jest jego narzeczona, Anna Ru‑ dzińska... Ta druga... tylko o niej słyszałem.  – I jeszcze jakiś... Hm... Miecz? Brat handlował an‑ tykami?  Wyciągnął z worka długą, okopconą, wygiętą łagod‑ nie klingę zwieńczoną przepaloną rękojeścią i kabłą‑ kiem w kształcie litery L.  – Był szermierzem. Znaj, panie, co to szabla. Jego broń – powiedział smutno Tytus.  – No to jesteśmy w domu. Podpisze pan identyfi‑ kację?  –  Jak trzeba...  Zaszeleściły formularze. Technik zbliżał się niepew‑ nie.  – Nie żebym ja coś, broń Boże... Ale golnij pan sobie seteczkę czystej po tym wszystkim – zagadał. – A jesz‑ cze lepiej dwie. Znam knajpkę...



10

Jacek Komuda

– Uciszcie się! – mruknął gliniarz, zajęty wypisy‑ waniem kwitu.  Tytus wziął w rękę zdjęcia kobiet.  – Mogę zabrać? Na pamiątkę.  Policjant podniósł zmęczone, czerwone oczy.  – Bierz pan! Śledztwo zakończone. Nie moja sprawa. Warszawa, sobota, 7 maja 1938, kwadrans po jedenastej

Silnik chevroleta sedana six dudnił pod maską jak mo‑ tor czołgu. Podążali Czerniakowską we wczesnomajo‑ wym słońcu, wzdłuż rzędów niskich ceglanych kamie‑ nic. Komin przy stacji pomp rósł w oczach, w drugą stronę – na Solec – jechały z turkotem wozy naładowa‑ ne beczkami z browaru Haberbuscha. Za porośniętym dzikim winem parkanem ktoś machał chustą na kiju, przeganiając stado białych gołębi. Po trotuarach prze‑ biegali gazeciarze z „Expressem” i „Kurierem”.  Siedzący obok kierowcy wojskowy z gwiazdkami kapitana na pagonach obrócił się do tyłu, gdzie wciś‑ nięty w skórzaną kanapę, przycupnął spocony mężczy‑ zna. Bez przerwy tarł krótką, szczeciniastą brodę.  – Jak, Stasiu? – zapytał kapitan. – Dobrze?!  – Dobrze? Trzeci raz się spotkam z tym... wariatem. Wiesz, to się już robi zabawne: on i ja.  – Tym razem tylko do pierwszej krwi. Chyba się nie pozabijacie.  Mężczyzna drżącą dłonią sięgnął do kieszeni kurt‑ ki, rozpiął guzik na piersi, wydobył fotografię ukazującą


Trzecia krew

11

szczupłą, wysoką kobietę w białej, marynarskiej, plażo‑ wej sukni, z parasolem. Obok stało dziecko, dziewczyn‑ ka, mała, może trzyletnia, i – co zwracało uwagę – gar‑ bata.  Mężczyzna ucałował brzeg karty. Schował ją na po‑ wrót. Kiedy zapiął guzik, jego ręce już nie drżały, tak mocno zaciskał je w pięści.  Skręcili w prawo, w ulicę 29 Listopada, przy oficer‑ skim domu Funduszu Kwaterunku Wojskowego. Poto‑ czyli się między niskimi ceglanymi budynkami w stro‑ nę koszar Pierwszego Pułku Szwoleżerów. Płaska, biała wartownia, brama na dwóch słupach z latarniami. War‑ townik wyskoczył do nich, ale znieruchomiał, kiedy ka‑ pitan zamachał przepustką.  Wjechali do środka, skręcili w lewo, wzdłuż rzędu koszarowych, ceglanych budynków. Dzień był gorący, parny, słońce przesłonięte mgłą obłoków, a tylko gdzieś nad Mokotowem kłębiły się i ciemniały chmury.  Zaparkowali nieopodal wrót ujeżdżalni, m ­ iędzy dwoma pustymi furgonami. Kapitan wyskoczył pierw‑ szy, otworzył tylne drzwi, pomógł wysiąść koledze. Kie‑ rowca, podchorąży, zabrał z deski rozdzielczej rogatywki. Nałożyli je szybko, wygładzili mundury, a potem – skrzypiąc wyglansowanymi oficerkami – ruszyli żwi‑ rową dróżką do budynku niskiej, szerokiej u ­ jeżdżalni.  Tamci czekali w otwartych drzwiach. Oficerowie w wyjściowych mundurach, bryczesach i butach z cho‑ lewami jak szklanki, bez letnich płaszczy. Dwóch po‑ ruczników, rotmistrz z Pierwszego Pułku Szwoleżerów – niewysoki, ale gibki, w okrągłej czapce z amarantowym otokiem.


12

Jacek Komuda

Z boku stał lekarz w kitlu, w furażerce na głowie i okularach na porowatym nosie, obojętny, jakby co dzień brał udział w podobnych scenach. A na czele gru‑ py przyciągał uwagę człowiek w mundurze z general‑ skim wężykiem, ze srebrnym krzyżem Orderu Virtuti Militari na piersi, w rogatywce na zaczesanych gładko do góry włosach.  Mężczyzna o posągowej postaci i rzymskim profilu, że nie sposób było ominąć go wzrokiem. On był słoń‑ cem – pozostali mogli tylko krążyć wokół niego.  Bolesław Wieniawa‑Długoszowski, dowódca Dru‑ giej Dywizji Kawalerii. Wyglądał zawadiacko w ro‑ gatywce opuszczonej na oczy i nieco przekrzywionej w bok, jakby wyjęty żywcem z karykatury na okładce „Cyrulika Warszawskiego”.  – Witam kolegów – rzekł, wyciągając ręce. – Jakże zdrowie naszego korpusu oficerskiego? Mam nadzie‑ ję – uśmiechał się wesoło – że równie dobre będzie po ceremonii, jak i teraz.  – Panie generale... – zaczął meldować jeden z tam‑ tych, ale Wieniawa odgonił go machnięciem ręki.  – Wszystko gotowe, a jakże – mówił, ściskając im po kolei dłonie. – Ja to przygotowałem, bo jeszcze tu rządzę. Do czwartku. Bo potem, wiecie, na Kwirynał!  Zagarnął ich i poprowadził przez ujeżdżalnię, pu‑ stą o tej porze, do drugich drzwi, a przez nie na placyk, ogrodzony drewnianymi balami.  – Oto i pole chwały! – zawołał Wieniawa. – Racz‑ cie, panowie sekundanci, sprawdzić. A was poproszę do mnie.


Trzecia krew

13

Brodaty mężczyzna i dumny rotmistrz zbliżyli się do generała. Bynajmniej nie po to, aby podać sobie ręce.  – Pan porucznik Stanisław Kasprzycki z Pierwsze‑ go Dywizjonu – Wieniawa skinął w stronę brodatego oficera – i pan rotmistrz Samuel Przeździecki, także z Pierwszego... Z mojego pułku szwoleżerów! – zaak‑ centował dumnie.  Potwierdzili, salutując. Przeździecki, jak stary rę‑ bajło, nosił na kciuku dziwny szeroki pierścień‑skuw‑ kę zdobiony wizerunkiem trupiej czaszki. Jakby się bał, żeby przeciwnik nie obciął mu w ferworze walki tego najważniejszego palca. Z tyłu sekundanci obchodzili pole, sprawdzali twardość ubitego gruntu, próbowali wytrzymałość barierek.  – Stwierdzam – ciągnął Wieniawa – że mamy tutaj sprawę honorową. Wszystko rozumiem, pan porucz‑ nik raczył zbyt długo pocieszać damę pana rotmistrza. A pan Przeździecki ma słuszne prawo zadośćuczynić wymogom honoru w pojedynku na szable, do pierw‑ szej krwi, nieprawdaż?  – Za pozwoleniem, do trzeciej – stwierdził kapitan, który razem z pozostałymi sekundantami wracał z roz‑ poznania miejsca. – Przypominam, panie generale, że obaj panowie wiodą zadawniony spór, który już wcześ‑ niej próbowali załatwić honorowo. Na razie wszakże bezskutecznie. Dwa razy. Ale jak mówią: do trzech razy sztuka.  – Ale dziś oczywiście tylko do pierwszego zranienia – upomniał Wieniawa. – Poczuwam się w ­obowiązku


14

Jacek Komuda

­ ouczyć panów, że ciągle możemy zakończyć to wszyst‑ p ko przeprosinami. Ostatecznie my, kawalerzyści, podob‑ nie jak poeci, jesteśmy jedną wielką rodziną. A że cza‑ sem czynimy wszystko w galopie...  – Nie! – uciął rotmistrz. – Nie będzie przeprosin.  – Ani przebaczenia – uzupełnił cicho porucznik.  – Zatem, panowie, czy macie pisma, te... mniejsza z tym, nie jestem dobry w pismach, gdybym był, został‑ bym kancelistą, a nie ułanem.  – Są protokoły i oświadczenia – rzekł jeden z sekun‑ dantów Przeździeckiego, wyciągając z mapnika pliki papierów, spisane i podpisane. – Proszę bardzo, panie generale.  – Zatem do dzieła. Gotujcie się, panowie.  Sekundanci pomogli Kasprzyckiemu i Przeździec­ kiemu. Zdjęli im pasy, koalicyjki, czapki, zegarki. Ofi‑ cerowie zostali w samych koszulach; rotmistrz od razu podwinął rękaw aż po łokieć.  – Mam nadzieję – zamruczał Bolo Wieniawa – że będzie inaczej niż we Lwowie, gdzie nasz kolega rot‑ mistrz zaczął i skończył smutno, choć, nie przeczę, ho‑ norowo.  – Za pozwoleniem pana generała – mruknął Przeź‑ dziecki ze złośliwym uśmiechem – wszak po tym po‑ znaje się mężczyznę.  – Chciałbym ustalić reguły – rzekł kapitan – chy‑ ba nie ma sensu ograniczać się do cięcia w górną część ciała.  – Oczywiście – westchnął Wieniawa – jesteśmy ofi‑ cerami, więc sztychy i cięcia w nogi są dozwolone.  –  Zgoda!


Trzecia krew

15

Porucznik pokiwał głową. Przeździecki uśmiech‑ nął się zimno.  Jeden z sekundantów podał płaskie, długie, ­okute mosiądzem pudło. Wewnątrz leżały szable, ukry‑ te w błyszczących metalowych pochwach z trzewika‑ mi, z płaskim, zamkniętym kabłąkiem przy rękojeści. Zwykłe oficerskie szable. Wieniawa wziął w rękę pierw‑ szą, wyciągnął z pochwy i skrzywił się.  – Panowie – wybuchnął – cóż to za koromysła? Nie będziecie trudzić sobie na to ręki! Czaruś – skinął na adiutanta – przynieś z kasyna nasze szwoleżerskie, te z Leszna, sam wiesz.  Oficer zasalutował i zniknął. Czekali na niego z piętnaście minut, aż Wieniawa, zwany także Bolem i Wieniawesem, zniecierpliwiony podszedł do otwar‑ tych drzwi ujeżdżalni. Adiutant wracał zasapany, ge‑ nerał powitał go z otwartymi ramionami. Ujął w ręce dwie lekkie dwudziestkijedynki, wyciągał z pochew z pomocą sekundantów i sprawdzał.  – Mości panowie, nasze pojedynkowe szable. Od Borowskiego z Fabryki Broni na Marymoncie. Lżejsze, krótsze i lepiej wyważone.  Przyskoczył lekarz z flakonem i watą, rozszedł się smród fenolu, kiedy dezynfekował głownie.  Wieniawa zaprezentował broń Kasprzyckiemu. Po‑ rucznik wziął tę z lewej. Drugą zabrał Przeździecki. Mocno zacisnął dłoń na rękojeści.  Dżentelmeni byli już gotowi. Stali naprzeciwko sie‑ bie; na czole Kasprzyckiego perliły się grube krople potu.  – Moi mili panowie! – Wieniawa stał teraz między sekundantami, nieco z boku, dłoń w rękawiczce uniósł


16

Jacek Komuda

na wysokość twarzy. – Przypominam reguły pojedyn‑ ku. Na sygnał zajmujecie miejsca, na: baczność! przy‑ gotowujecie się. Na: złóż! wyciągacie szable. Na: walcz! zaczynacie starcie. Na: stój! moje lub dowolnego se‑ kundanta, przerywacie akcję. Kopanie, rzucanie bro‑ nią, atakowanie po „stój” przerywa pojedynek, a wi‑ nowajca będzie ogłoszony człowiekiem bez zdolności honorowej. Pojedynek toczycie do pierwszej krwi lub do chwili, gdy któryś z was będzie niezdolny do dalszej walki. Zrozumieliście?  – Tak jest – wydyszał Kasprzycki. Na jego obliczu nie było strachu.  – Możemy zaczynać. – Przeździeckiego jakby wy‑ kuto z kamienia.  – Proszę zająć miejsca.  Porucznik i rotmistrz cofnęli się na kilka kroków. Stanęli na wprost siebie, chmurni i zadumani.  –  Baczność!  Ustawili się w postawach szermierczych – z wy‑ kroczną, to jest prawą nogą wysuniętą do przodu i za‑ kroczną – lewą – obróconą pod kątem dziewięćdzie‑ sięciu stopni w lewo. Kasprzycki schował lewą rękę za plecy, u Przeździeckiego zwisała swobodnie przy boku.  –  Złóż się!  Wyciągnęli szable przed siebie. Kasprzycki rozchy‑ lał wargi, jakby coś szeptał albo się modlił.  –  Walcz!  Ostrza nie opadły od razu. Każdy z walczących uczy‑ nił krok przed siebie, potem drugi... Ale Przeździec­k i nie atakował, z ostrzem szabli skierowanym w dół ob‑ chodził Kasprzyckiego krokami bocznymi, jakby pró‑


Trzecia krew

17

bował ustawić się do ciosu. I tylko raz i drugi – bezgłoś‑ nie – jakby przy kartach mówił: sprawdzam, podnosił szablę niby do ataku.  Porucznik nie dał się sprowokować. Czekał, koły‑ sząc się na ugiętych nogach.  Przeździecki wyskoczył do przodu jak wąż! Szybko, gwałtownie, choć opanowany.  Kasprzycki ciął wprost na głowę, szabla błysnęła mu w ręku.  Rotmistrz sparował to piątą zasłoną, odbił cięcie w lewo.  A porucznik zripostował – dał sztych, jak kroczący żuraw. Przeździecki przepuścił go bokiem; po prostu obrócił się w lewo; in quartata, przyjął całą furię wro‑ ga, aż ten prawie wpadł na niego!  Zanim się zebrał, szwoleżer mógłby go ciąć po krzy‑ żu. Nie zrobił tego...  – Stój! Stójcie! – krzyczał Wieniawa.  Szabla porucznika zahaczyła o ziemię. Sekundanci przyskoczyli, przytrzymali; kapitan prawie wydarł broń z ręki zdyszanego pojedynkowicza. Doktor zawzięcie dezynfekował ostrze fenolem.  – Siła wyższa – rozłożył ręce prowadzący pojedy‑ nek Bolo Wieniawies. – Czysta przyjemność takie cię‑ cia – mruknął cicho. – Przypominają mi się młode lata w Legionach. Kiedy w Krakowie pojedynkowałem się o pannę Sulimę. Boże wszystkich szwoleżerów, cóż to była za kobieta...  – Wznawiamy – rzekł kapitan. – Proszę na pozycje.  Wieniawa dał znać i zwarli się znowu. Tym razem szybciej, zwinniej, bezlitośnie.


18

Jacek Komuda

Kasprzycki szedł ostro, zdesperowany. Ciął, ale bez zamachu – z prawej i z lewej na przemian. Rotmistrz nagle parsknął zimnym śmiechem. Śmiał się i zbijał wszystko oszczędnymi machnięciami dłoni, samym ruchem nadgarstka...  Raz – z lewej, panowie!  Dwa – z prawej, panowie!  Trzy – panowie!  Cztery... i...  Przeździecki ciął na głowę i uderzył zwodem – za‑ miast na spocony łeb porucznika – na nogę, płasko, ni‑ sko, kurcząc się.  Kasprzycki podniósł stopę, ostrze przeszło pod obcasem, prawie zawadziło o but; rozdygotany po‑ rucznik ciął z góry – prosto w podgoloną głowę rot‑ mistrza!  Chybił o włos, bo Przeździecki odskoczył na ugię‑ tych nogach, umknął spod ostrza, potykając się, omal nie zawadzając ostrzem szabli o ziemię.  Porucznik spadł nań jak zły cień – rąbnął w pierś, na głowę, potem poprawił w nogi...  Przeździecki obronił się pierwszą zasłoną, z le‑ wej, pionowo, ostrzem w dół. I z tejże samej zasłony jak błyskawica uderzył z dołu, z podlewu – rozchlastał podbródek i brodę wroga z takim impetem, że niemal słychać było, jak cięcie idzie po żuchwie...  – Stój! – krzyczał Wieniawa, darli się sekundanci.  Przeździecki nie słuchał. Szabla sama chodziła mu w ręku; przekręcił ją w nadgarstku niesamowicie płyn‑ nie – półmłyńcem i wysuwając rękę w przód, wypunk‑ tował w szyję Kasprzyckiego!


Trzecia krew

19

...z jego lewej strony, piórem, po gardle, aż z tętnicy trysnęła krew – spieniona, pełna bąbelków!  Nic z tego... W ostatniej chwili nadzorujący pojedy‑ nek kapitan podbił rękę rotmistrza, pozostali sekun‑ danci chwycili go pod ramiona. Cios poszedł w powie‑ trze. Rotmistrz szarpał się, coś krzyczał, wyrywał się.  Porucznik leżał na boku, jęczał, zakrwawiony. Doktor przyciskał do rany bandaż, krzyczał o pomoc, o przyniesienie torby. Oczy Kasprzyckiego były puste, nieruchome, ale żył. Przeździecki spoglądał na niego z wrogością.  Patrzący na to wszystko Wieniawa zgniótł i odrzucił egipskiego przedniego. Już wiedział, że ten trzeci z ko‑ lei pojedynek między porucznikiem i kapitanem bynaj‑ mniej nie zakończy raz na zawsze całej waśni. Drezno, sobota, 19 maja 1984, godzina 14.50

Drezdeńska Sporthalle, pamiętająca jeszcze czasy bru‑ natnych sztandarów i hałaśliwych wieców, szumiała jak targ w upalne popołudnie. Spartakiada pomału dobija‑ ła do finału mistrzostw drużynowych. W ostatniej wal‑ ce na planszy dwa na dwadzieścia cztery metry miał zmierzyć się Wiaczesław Sienielnikow z Dynamo Mos‑ kwa i Kuba Błażyk z warszawskiej Legii. To była do‑ grywka, a Polak brał udział w decydującej walce.  Wyświetlacz, wielki i opatrzony napisem ddr, po‑ kazywał 8 : 8, w małych zaś punktach było 62 do 62. Poniżej kręciło się mrowie ludzi w ciemnych dresach


20

Jacek Komuda

z ­naszywkami asv Vorwärts, z czerwonym V na ż­ ółtym tle, kibicowali tak głośno, że aż musiał ich uciszyć ros‑ ły i dumny Niemiec w szarym mundurze nrd‑owskiej ­armii i okrągłej czapce.  Główny sędzia – wąsaty, tęgi Rumun w błękitna‑ wej marynarce – podniósł się i dał znak. Niepotrzebnie, zawodnicy stali już na planszy, na liniach startu, dwa metry od siebie. Każdy w białej kurtce i masce szer‑ mierczej. Sienielnikow nisko, w mocnym przysiadzie, krępy i przysadzisty jak ruski tank, Polak bardziej wy‑ prostowany, czujny.  – En garde! – padło z ust Zoltana Obliescu.  Obaj przyjęli postawę szermierczą.  –  Prets.  –  Oui! Oui!  –  Allez!  Wpadli na siebie jak dwie błyskawice, tnąc wąski‑ mi klingami szabel, które zderzyły się z trzaskiem. Sie‑ nielnikow pejczował, co było typowe dla jego nacji: ani ładne, ani honorowe, ale za to skuteczne. Uderzał bar‑ dziej płazem niż ostrzem, aby gibkie ostrze mogło za‑ winąć się na przeszkodzie i sięgnąć przeciwnika nawet za zasłoną.  Trzask – jeden, drugi!  Kuba miał farta, całe dziesięć fartów, zbił szablę Sie‑ nielnikowa w bok, uderzył z góry!  Rąbnął go w maskę szermierczą z takim rozma‑ chem, że prawie poszły iskry. Sam dostał w rękę, ale po‑ niewczasie; niemal był pewien, że sędzia tego nie uzna.  Publiczność zafalowała – w samym środku try‑ bun zerwała się na nogi grupa Polaków, razem z nimi


Trzecia krew

21

enerdowcy z asv Vorwärts, którzy cementowali pol‑ sko‑niemiecką przyjaźń litrami gołdy, tonami kryszta‑ łów, dżinsów, walkmanów i kaseciaków przywożonymi zza żelaznej kurtyny. Usłyszał oklaski i gwar, z którego przebijały się okrzyki:  –  Wal kacapa!  –  Bij ruska!  Były tak głośne, że kolejny Niemiec w czarnym mundurze i czapie okrągłej jak naleśnik popatrzył po publiczności tak posępnie jak przewodniczka uciszają‑ ca młodzież w Mauzoleum Lenina.  Owacje były wielkie. Legia wygrała i tylko to się liczyło. Kuba poczuł, że się dusi, zerwał z głowy szer‑ mierczą maskę, ścisnął pod lewą pachą razem z szab‑ lą. Wyciągnął dłoń do Moskala – co mi tam, pomyślał, trzeba trzymać fason.  Dłoń zawisła w próżni. Zoltan Obliescu wziął mi‑ krofon i oznajmił:  – Werdyktem sędziowskim wygrywa...  Wskazał Rosjanina.  – Wiaczesław Sienielnikow, Dynamo Moskwa!  Krzyk ucichł, Kuba niemal usłyszał jęk zawodu.  I nagle wszystko potoczyło się jakby wokoło, świat obiegł go niczym fala. Złe krzyki publiczności, trener Andrzej Piątkowski, zwany w klubie Pintolem, prze‑ dzierający się przez tłum, krzyczący coś do sędziego.  I werdykt, bezlitosny i bezczelny:  – Jakub Błażyk, Legia Warszawa, dyskwalifikacja za zdjęcie maski przed analizą sędziego.  Cyfry migające na wyświetlaczu: gold medal cccp.


22

Jacek Komuda

Co się stało?  Gwizdy z widowni.  Piątkowski był swój chłop, przyskoczył do sędzie‑ go, spierał się, gestykulował. Razem z nim do Rumuna podeszli sędziowie boczni, ale Obliescu rozgonił ich jak jakieś pieprzone kozy w Karpatach. Pozostał tylko Po‑ lak, tłumaczył coś, prawie krzyczał.  Cios w plecy. Kuba przegrał. To była właśnie ta chwila, kiedy zaczynał mieć w dupie tę całą sportową szermierkę.  R zucił maskę szermierczą na planszę i kopnął, aż poleciała na drugi koniec, mijając linię ostrzeżenia i końcową. Z drugiej strony Sienielnikow, niski, kwa‑ dratowy typ ostrzyżony na jeża, typowy rusek z Mos‑ kwy, spoglądał na Polaka czujnym wzrokiem. Kiedy od‑ wrócił się i odszedł w towarzystwie trenera oraz ruskiej baby w dresie, Błażyk zobaczył na jego głowie drobny ślad krwi. Widać ostrze sportowej szabli także zawinę‑ ło się na masce, sięgając karku.  Mała satysfakcja...  Kuba odwrócił się i ruszył do szatni. Nie zwracał uwagi ani na Piątkowskiego, który odesłany do stoli‑ ka komisji sędziowskiej walił pięścią w blat, ani na kie‑ rownika drużyny Korzyca, który prawie siłą odciągał trenera od stołu. Nie patrzył, jak jego maskę szermier‑ czą podniósł brat Tytus, zawsze miły i układny, z bu‑ rzą ciemnych włosów na głowie – postawionych nad czołem, a z tyłu opadających aż na kark. Ominął ko‑ legów z klubu, którzy chcieli mu pogratulować wygra‑ nej walki.  Wyszedł, zostawił cały rozgardiasz za sobą.


Trzecia krew

23

Pół godziny później, szatnia

Szatnia i umywalnia drezdeńskiej Sporthalle była po‑ nura jak cała rzeczywistość bloku wschodniego. Sza‑ re umywalki, nierówno położone białe płytki na ścia‑ nach, żelazne szafki na rzeczy, kratki w podłodze ledwo błyszczały. Na szczęście prysznic lśnił czystością.  Kuba z trudem zdjął ciężką od potu kurtkę szer‑ mierczą, wziął z szafki mydło i ręcznik.  Pod prysznicem aż zaklął, bo lunęła woda zimna jak lód, można było ochłodzić w niej flaszkę Blauer Wür‑ gera, ale nie zbolałe ciało. Długo czekał na ciepłą. Miał gdzieś całą dalszą ceremonię – na wręczanie medali trener musiał znaleźć sobie kogoś innego.  Usłyszał, jak trzasnęły drzwi, a potem w szum wdarły się dwa podniesione głosy:  – Andrzeju, uspokój się, do kurwy nędzy! Co ty wy‑ prawiasz?!  – Nie ja, ale ten pieprzony sędzia. Widziałeś, co zro‑ bił! Jaka dyskwalifikacja...  – Młody zdjął maskę. Nie mogłeś nauczyć go zasad?!  – Przywalił Iwanowi, aż jucha poszła. Wygrał. Cała widownia za nami!  – Andrzeju, uspokój się, wygrał, przegrał, mówi się: trudno.  – Co trudno! – Kuba rozpoznał głos Piątkowskie‑ go. – Powinno być ostrzeżenie, a nie takie coś.  – Uspokój się. Czasem tak trzeba. Wiesz, świat jest pełen złych ludzi, na których ja nic nie poradzę. I ty też nie. Nie wygłupiaj się, przestań chrzanić! I wycofaj je‑ bany protest!


24

Jacek Komuda

– Przecież mam rację.  – Ty masz rację, on ma rację i oni mają rację. Tu idzie o inne interesy, nad którymi nie panujemy. I tak masz srebro, to dobrze.  –  Nie wycofam!  – Chcesz jechać do Los Angeles? A może ci nie za‑ leży na sekcji?!  – To ma być szantaż?  – To jest tylko prośba – niski, tubalny głos Korzyca, kierownika drużyny, przebijał nawet szum wody, niósł się po całej umywalni.  – Chcesz powiedzieć, że Sandomierski nie wypu‑ ści nas do Stanów? Na olimpiadę? Powiedz: jedzie mi tu czołg?  – Powiem, że niektórzy z chłopaków mogą nie do‑ stać paszportów. Co ty myślisz, po tej aferze... no, kur‑ wa, ze złotem. Ledwie ukręciłem jej łeb. Chcesz, żeby było jak ze Żmijewskim i Tramsem?! Po co ci to?!  – Bo ty niczego nie rozumiesz! – wybuchnął Piąt‑ kowski. – Tu idzie o honor drużyny. Dziś damy ciała Rumunowi, a jutro będą nas kiwać wszyscy!  – Masz wycofać protest! Rozumiesz?  Piątkowski coś powiedział, ale Błażyk tego nie do‑ słyszał – szum wody zagłuszył resztę wymiany zdań. Trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho.  Przykręcił czarne kurki, wycierał się ręcznikiem. Wolno odsunął postrzępioną zasłonę, wyszedł spod prysznica, sięgnął po ubranie i zamarł.  Wiesław Korzyc, kierownik drużyny na spartakia‑ dę w Dreźnie, stał na środku pomieszczenia, w sfatygo‑ wanym, przyciasnym mundurze. Spoglądał na Błażyka


Trzecia krew

25

zmęczonymi oczami, pod którymi rysowały się wory jak po dwudniowym kacu.  – Słyszałeś – to było bardziej stwierdzenie niż py‑ tanie.  Kuba poczuł tremę, ubierał się szybko.  – Andrzej złożył protest przeciwko decyzji sędzie‑ go.  –  Ma rację.  – Głupota. – Korzyc wzruszył ramionami. – Świat jest pełen złych ludzi...  – Sami jesteście jeszcze gorsi.  – No, no, mądrala się znalazł. – Kierownik sięgnął po paczkę klubowych, stuknął w dno, wybijając jed‑ nego, skasował go, długo gniótł w placach, wreszcie zapalił, nie częstując Kuby. – Przez takich ja potem... Napchacie, kurwa, dżinsów, złota, tych tam płaszczy, a mnie potem w dupę biją.  – Ja nic nie przywożę, kierowniku... Pamiątki. Z bratniego nrd.  – Ty nic się nie bój o to, co dzisiaj. – Korzyc błą‑ dził wokół tematu nieszczęsnego meczu. – Powinieneś wygrać, mówię to z ręką na sercu. Ale, kurwa, co ja poradzę. Sam wiesz... Towarzysze enerdowscy są czuli. Musimy docenić bratni wkład... Inaczej byłoby, gdybyś czasem pomógł organom.  – Ja nic nie podpiszę, panie kapitanie – rzekł twar‑ do Kuba. – Nie nadaję się.  – Ale na olimpiadę to byś pojechał. I wiuuu – mach‑ nął ręką z papierosem, aż kilka drobinek popiołu opad‑ ło na podłogę, i zademonstrował przy tym elektronicz‑ ny zegarek Casio na prawym ręku – w szeroki świat.


26

Jacek Komuda

Nie żeby to ode mnie zależało, ale wiesz, jakie na woje‑ wódzkich są upierdliwe urzędasy.  – Jestem szablistą, nie zajmuję się polityką.  – Twój brat może mieć kłopoty – mruknął kierow‑ nik. – Niby w wojskowym klubie, a chce założyć war‑ sztat. Prywaciarz. – Uśmiechnął się.  – Też panu odmówił? – zapytał Kuba.  – Tyle państwo wam daje. Tyle – westchnął Korzyc – a tak mało żąda.  – Chyba raczej odbiera. – Błażyk zapiął dres.  Tamten nie odpowiedział. Na korytarzu rozległy się kroki, głosy, nawoływania. A potem gromada ko‑ legów z sekcji szablistów wpadła do środka, gestykulu‑ jąc, krzycząc i wyciągając ręce z gratulacjami do Kuby. Francja, posiadłość w pobliżu Compiégne, 2 maja 1984, godzina 11.28

Charles zakończył walkę na trawie z przebitymi bebe‑ chami. Niedobre pchnięcie – rapierem pod serce, pew‑ nie dodatkowo przez płuca. Leżał, charcząc, pluł krwią. Obok jego ręki spoczywał długi, prosty tasak. Włoski falcion, dobry do ćwiartowania, nie do błyskawicznej walki. Nie sprawdził się.  Doktor niewiele był w stanie zrobić. Przykładał ban‑ daż do rany, tamował krew, próbował reanimować – trudna sztuka bez ambulansu, defibrylatora i sprzętu medycznego. Równie dobrze mógł już teraz zamknąć umierającemu oczy.


Trzecia krew

27

– Wykruszają ci się ludzie, Max. – Miller, kwadrato‑ wy, łysy i napakowany przydupas najbogatszego spon‑ sora turnieju, nie krył złośliwego uśmiechu. – Wisisz nam trzy koła. W zielonych.  Max szarpnął go za rękaw, przytrzymał.  – Kiedyś nie oddałem?  – Oddałeś. Zawsze honorowo. Przypominam. – Miller wyrwał rękę. – Czep się lepiej swojej kobity. I jedź szukać nowego mięsa.  Max nic nie odrzekł. Wolał określenie „walczący” albo „szampierz”. Ale Miller miał rację. W ostatnich wal‑ kach stracił już dwóch zawodników. Słabi... Zbyt słabi.  – Ja ci radzę, szukaj ludzi u ruskich. Za kurtyną. Francuziki jeden szajs – charczał mu do ucha Miller.  – Sam wiem, co zrobić – powiedział powoli Max. Opuścił głowę zrezygnowany. Charles’owi nic już nie mogło pomóc. Chyba tylko modlitwa do świętego Krzysztofa.  Miller miał rację, trzeba szukać nowych ludzi. Ale gdzie? Za ile? I kiedy?

Polub nas na

facebooku

kup teraz


P

olska w latach PRL ‑u.

Kuba Błażyk to młody szermierz, zawodnik warszawskiej Legii. Młodzik niedobrze znosi dominację sportowców Dynama Moskwa. Kolejny stronniczy werdykt na korzyść rosyjskich „braci” przelewa czarę goryczy. Kuba szarpie się ze sobą. Chce odejść. Wtedy właśnie pojawia się atrakcyjna propozycja udziału w pojedynkach na ostrą broń białą. Walki są aranżowane dla obcokrajowców – bogaczy i arystokratów. Sparingi organizują dla zabawy, zakładów lub chcąc załatwić porachunki między sobą.

Kuba dostaje szansę na pozornie łatwy zarobek.

Trzeba tylko przeżyć. Przeciwnicy nie stosują się do sportowych reguł. To walka na śmierć i życie.

Wyłączny dystrybutor

fabrykaslow.com.pl ISBN 978-83-7964-063-8

9 788379 640638 facebook.com/fabryka

34, 44,9090zł**

* cena zawiera 5% VAT

Patronat medialny


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.