Lichwiarz - Wiktor Noczkin - fragment

Page 1



Ilustracje Rafał Szłapa Tłumaczył   M ichał Gołkowski

Lu bl i n 2 0 16



prolog

N

a miejsce dotarłem równo o czasie. Jeszcze wychodząc na skrzyżowanie Kaletniczej i Sta‑ rego Zaułka, gwizdnąłem cicho. Odpowiedział mi taki sam, pozor‑ nie nieistotny gwizd.  W podcieniu budynku nieopo‑ dal czekał na mnie człowiek: solidny, zwalisty, ale coś niskawy. Hm, raczej nie Obuch, ten był sporo wyższy. Dopiero przyjrzawszy się, poznałem Higa, zwanego też Krótkim. Ciemno było choć oko wykol, ale widziałem całkiem nieźle dzięki zapobiegliwie włożonemu amule‑ towi.  – Cześć, Krótki. A gdzie Obuch?  – Pilnuje się Obuch – odpowiedział Hig z niezadowo‑ leniem. – Sam widzisz, Kulawy: kazał się z tobą spotkać, powiedzieć, co i jak, a w razie czego pomóc. Potem, jak ty skończysz, to i on się zjawi. Znaczy ja po niego pójdę.


6

Lichwiarz

– Dobra. – Wzruszyłem ramionami. – To co robimy?  Hig sapnął i zrobił jakiś taki nie do końca przekonu‑ jący gest. Czekałem. W końcu wydusił:  – Nie moja sprawa, żeby myśleć... No bo co ja? Co mi Obuch powie, to robię. Tylko że... No, nie leży mi to. Ro‑ zumiesz, zdecydował, żeby Chudego, no... w sensie, ten teges. U niego w domu, na rympał. Żeby się ludzie do‑ wiedzieli. A ty drzwi otworzysz.  Jasne. Wszystko jasne. Ten teges. Żeby się wszyscy dowiedzieli. Drzwi otworzę. A drzwi do domu Chude‑ go, rzecz jasna, zamówił swoimi czarami Nieśpiący. I to zamówił na fest.  No, ale dobra, załóżmy, że otworzę. A za drzwiami niby kto będzie? Ani z Nieśpiącym, ani tym bardziej z Rzeźnikiem nie miałem ochoty się spotykać. Nawet je‑ żeli jest akurat środek głuchej, ciemnej nocy, to Nieśpią‑ cy nie dostał swojego przezwiska przypadkiem, a i Rzeź‑ nik może mieć przy sobie wystarczająco dobry amulet alarmowy. Aha. I jeszcze Obuch woli się pilnować i nie pchać, żebym to ja sam drzwi otworzył. Paskudnie to wygląda... Ale co robić? Przecież Obuchowi się nie od‑ mawia.  Na głos zapytałem tylko:  –  Rzeźnik...? Nieśpiący...?  – Rzeźnika akurat nie ma w mieście. Dom sobie ku‑ pił gdzieś w Hawszy, pojechał tam dzisiaj ze swoją młód‑ ką. No a Nieśpiący zachlał w trzy dupy i chrapie u siebie.  – O, co ty nie powiesz? – W ogóle podejrzane mi się wydało, że akurat obydwaj niedysponowani, ale kto wie... – No to co, idziemy?  –  Ano, idziemy.



8

Lichwiarz

Puściłem Krótkiego przodem – kiedy sprawy nie ty‑ czyły się magii, a zwykłej mądrości życiowej w tym co‑ kolwiek paskudnym mieście, to Hig miał nade mną sto punktów przewagi. Do tego Chudy mieszkał w „czystej” części miasta, więc teoretycznie mogliśmy nadziać się nawet na patrol straży. Nie była to najgorsza nieprzy‑ jemność z gatunku tych, które czyhają na zbłąkanych przechodniów nocą, ale i tak lepiej było, żeby Krótki pro‑ wadził.  Dwie ulice od celu Hig kazał mi poczekać i znik‑ nął w ciemnościach. Po kilku minutach coś zaszeleściło, zgrzytnął kamień pod butem – Krótki wyjrzał zza rogu i machnął na mnie ręką. Podeszliśmy pod dom Chude‑ go, Hig pokazał mi prześwit pomiędzy dwoma budynka‑ mi po drugiej stronie – dostrzegłem leżące ­nieruchomo ciało.  – Jeden z ludzi Chudego – szepnął mój towarzysz. – Rozumiesz, jak Rzeźnika nie ma w mieście, to Chudy niepewnie się czuje. Ochronę postawił.  We dwóch wzięliśmy pechowego ochroniarza pod ręce i odciągnęliśmy w sąsiednią bramę. Swoją drogą, jeszcze zipał. Właśnie za to Higa lubiłem, bo starał się nie zabijać bez potrzeby, co w naszych czasach i kręgach było rzadkością. Wróciłem po zostawioną pod ścianą la‑ skę, a Hig podszedł do właściwych drzwi i zbliżył do nich ucho. Rzecz jasna, tylko zbliżył, a nie przyłożył – le‑ piej było nie dotykać. Kto wie jakimi zaklęciami je Nie‑ śpiący obłożył? Starając się nie szurać i nie hałasować, dołączyłem do towarzysza.  – Niedobrze – mruknął. – Ktoś w środku nie śpi. Sły‑ szę.


Prolog

9

Dziwne trochę, nie śpi, ale alarmu nie podniósł? Na‑ wet bardzo dziwne, ale słuchowi i powonieniu Krótkie‑ go akurat ufałem. Pomyślałem chwilę, w końcu powie‑ działem:  – Dobra, dalej sam spróbuję. Weź się pokręć dookoła, żeby strażnicy na nas nie wleźli. Jakby co, to zagwiżdżę, daleko nie odchodź.  – Spoko. – Hig zniknął w ciemności.  Zwinny jest, skubany, ani pół szmeru nie zrobi. Dob‑ rze, jak się ma obie nogi sprawne...  Popatrzyłem na drzwi, w których wyraźnie wyczu‑ wałem zaklęcia ochronne. Hig mówił, że ktoś w domu nie śpi. Hm, hm... Mój skąpy arsenalik nie dawał szcze‑ gólnego wyboru, więc sięgnąłem po cienką, miedzianą rurkę. Odszukałem szczelinę pomiędzy drzwiami a fu‑ tryną, wsunąłem tam spłaszczony koniec rurki i dmuch‑ nąłem mocno. Mag, któremu podwędziłem ten czar, na‑ zywał go Tchnieniem Erhula Starego. Musiała to być oczywiście ledwie słaba podróbka potężnych zaklęć usy‑ piających tego – skądinąd znanego – czarownika, ale nic lepszego na podorędziu nie miałem.  Za drzwiami, dosłownie zaraz po drugiej stronie, rozległo się głośne sapanie, które po upływie pacierza przeszło płynnie w równomierne, głębokie oddechy. Powiadają, że prawdziwe czary Erhula działały błyska‑ wicznie... No i patrzcie, co to za strażnik mógł tam być? Przecież musiał chyba pod samymi drzwiami przykuc‑ nąć i czekać, nie wydając najmniejszego nawet dźwięku. Czekać, aż otworzę drzwi! Czekać celowo, na mnie.  Posłuchałem parę chwil tego idealnie równego od‑ dechu i przyjrzałem się drzwiom raz jeszcze, ale już


10

Lichwiarz

­ ważniej. O złamaniu czarów na zamku nie było nawet u co myśleć... No dobra, a zawiasy? Zawiasy też zaklęte, hm... lecz tu magia nie była szczególnie mocna, a poza tym nie miałem zamiaru tych zawiasów nawet naruszać. Bo jeśli zasuwa nie siedzi nazbyt głęboko w futrynie... Tak, była szansa!  Wyciągnąłem płaski przecinak i spróbowałem pod‑ ważyć główkę jednego z hufnali, którymi przybite były okucia zawiasów. Rzecz jasna, gwoździ tkwiących w sa‑ mych drzwiach nawet nie dotykałem, chociaż wyglą‑ dały na mniej solidne. Wszystko, co tyczyło się samych drzwi, było nasycone splątaną magią tak, że i przez cały dzień bym się nie wyrobił, żeby przełamać zaklęcia Nie‑ śpiącego. A miałem, od biedy, godzinę – albo nie znam Obucha. No dobra, ale wróćmy do mocowania zawia‑ sów w futrynie.  Po dobrych trzech pacierzach pot lał się ze mnie ciurkiem, ale większą część pracy miałem za sobą. Da‑ łem radę nieco przytłumić magię w futrynie i nawet na próbę zacząłem wyciągać jeden gwóźdź. A drzwi sobie Chudy sprawił takie, że dajcie bogowie zdrowie! Dodat‑ kowym problemem było to, że chciałem działać jak naj‑ ciszej. W końcu hufnal wyszedł, ale do kolejnych o wie‑ le bardziej przydałaby się czysta, brutalna siła Higa niż moja powierzchowna znajomość sztuk rzekomo tajem‑ nych. Świsnąłem krótko, przywołując partnera – ten po‑ jawił się jakby znikąd, tak absolutnie bezszelestnie i nie‑ spodziewanie, że aż znów mu szczerze pozazdrościłem.  Pokazałem gestem, co trzeba zrobić. Krótki tylko po‑ kręcił głową z powątpiewaniem i pociągnął się za pła‑ tek ucha: hałasu narobimy. Ja w odpowiedzi energicz‑


Prolog

11

nie pokazałem na drzwi i podniosłem dłoń z amuletem: dobrze będzie!  Ledwo zobaczywszy moje świecidełko na konopnym sznurku, Hig kiwnął głową z uśmiechem i podszedł do drzwi. Już nie pierwszy raz robiliśmy z Krótkim w pa‑ rze, więc wiedział, do czego służy amulet. Chciałem Hi‑ gowi pokazać, jak wyciągałem przecinakiem pierwszy gwóźdź, ale on tylko odsunął mnie pogardliwie i wydo‑ był spomiędzy fałd swoich lekko przepoconych ciuchów pełnowymiarowy łom. Technikę używania amuletu już znał: okręcił go sobie na nadgarstku i bez zwłoki wziął się do roboty.  Żeby zająć się czymkolwiek chociaż w przybliżeniu pożytecznym, postanowiłem, że jeszcze trochę podmu‑ cham rurką Erhula za drzwi. Magia w artefakcie już praktycznie się wyczerpała, a ja nie miałem możliwości w tym miejscu i stanie jej doładować, więc warto było wykorzystać tę odrobinkę, jaka jeszcze pozostała.  Jakiś czas później Hig leciutko puknął mnie w ra‑ mię. Dał radę, skubaniec, wyciągnąć wszystkie gwoź‑ dzie. Na wszelki wypadek wsunąłem pod drzwi koniec laski i oparłem się o nie plecami. Nie daj Gangmarze, żeby miały nam teraz z hukiem wylecieć. Hig podważył łomem obydwa zawiasy, po kawałku odczepiając je od futryny. Odbywało się to w absolutnej, idealnej ciszy – amulet działał jak ta lala. Wykorzystując moją laskę jako punkt podparcia, powolutku zaczęliśmy odciągać drzwi, wysuwając zasuwę z gniazda...  I wtedy zorientowałem się, że przegapiłem jeszcze je‑ den, ostatni, malutki czarek: od zamka ciągnęła się, hen, gdzieś daleko, niewidoczna niteczka. Jeśli prowadziła


12

Lichwiarz

do amuletu alarmowego w sypialni Chudego, to... A nie, biegła gdzieś na zewnątrz. Pewnie do samego Nieśpiące‑ go. Jeśli tamten rzeczywiście chrapie pijany, to pół bie‑ dy, ale jeśli nie, to będzie dym. Zresztą trudno powie‑ dzieć, jak powinien zareagować taki magiczny alarm, bo w końcu zamek przecież jest nieruszony. Może i nic się nie stanie.  – No, to już... – Odsapnąłem, gdy okazało się, że wej‑ ście do domu lada chwila stanie otworem. – Dawaj, wo‑ łaj Obucha.  – E, najpierw sprawdzimy – odpowiedział Krótki.  Odsunął mnie i ostrożnie podszedł do powstałej szczeliny. Hig był ogarnięty, spokojny i ostrożny, a do tego bezgranicznie oddany Obuchowi. Doskonale go ro‑ zumiałem – bał się wzywać szefa, dopóki nie wyczyści wszystkiego, co tylko się da. Obydwaj wiedzieliśmy prze‑ cież, że w środku jest jeszcze milczący strażnik. Krótki postał przy drzwiach dłuższą chwilę, jedynie nasłuchu‑ jąc, potem ostrożnie zajrzał do środka.  Nie stało się nic.  Hig powoli zaczął wciskać się do wnętrza. Tak sobie pomyślałem: a co ja zrobię, biedny żuczek, jeśli on wej‑ dzie i przepadnie? Nie wiem przecież i nie chcę wiedzieć, gdzie Obuch czeka. A co, jeśli nagle zjawi się patrol stra‑ ży? Ale Hig dość szybko wyjrzał na zewnątrz, przyło‑ żył palec do ust i przywołał mnie gestem. Zajrzałem do środka równie ostrożnie ponad jego ramieniem, co nie było wielką sztuką ze względu na wzrost złodzieja. Na podłodze, u samych stóp Krótkiego, spał pies.  Ba, żeby to był zwykły pies – ale annarwijski brytan! Oj, paskudne legendy krążyły o tych potężnych psiskach.


Prolog

13

Podobno były nadzwyczaj inteligentne, silne i wredne. Szczerze mówiąc, w jednej chwili uwierzyłem we wszyst‑ kie te opowieści: przecież to bydlę musiało wyczuć, że się dobieramy do drzwi. I co? I czekało sobie spokojnie! Pies nawet nie miał zamiaru szczekać, żeby, nie daj Gangma‑ rze, zbudzić swego pana – miał pewność, że sam sobie z nami poradzi. Pewnie tak by się to skończyło, gdyby nie moja rurka z Tchnieniem Erhula.  Hig nachylił się nad śpiącym zwierzakiem – powoli, powolutku... Potem jeden szybki ruch – widziałem, jak naprężyły się jego plecy, mięśnie na ramionach nie‑ malże zatrzeszczały z wysiłku – coś chrupnęło i mlas‑ nęło, a pies zaskrobał pazurami po podłodze. Aż mnie wstrząsnęło, po plecach przebiegł dreszcz. Hig ode‑ tchnął, wypuścił psa, który miękko opadł na ziemię. No tak, Krótki jedną ręką złapał psa za mordę, żeby ten nie zaskowyczał, a drugą jednocześnie wsadził mu kindżał w ucho, ale pies, nawet umierając, nieźle się szarpnął. I tak nie mógłbym mu pomóc, bo w korytarzu przy wej‑ ściu było zbyt ciasno, a pies leżał pod samymi drzwiami.  – No, teraz można – szepnął Krótki, przeciskając się na zewnątrz. Poklepał mnie przyjacielsko po ramie‑ niu i poszedł wołać Obucha, a ja zostałem, oczekując na jego złodziejską wspaniałość i pilnując wyważonych drzwi.  Poczekałem, aż Hig odejdzie, a potem sam zanur‑ kowałem do środka. Przyznam, że zainteresowała mnie psia obroża... Tak jest, zgadza się. Cała obroża nabita była metalowymi blaszkami i mdło połyskującymi kamienia‑ mi. No proszę, pewnie bursztyn, a może i coś lepszego. Oczywiście, całość była obłożona zaklęciami, aż dziw, że


14

Lichwiarz

tak łatwo udało mi się ją przeciąć i ściągnąć z szyi mar‑ twego psiska.  Wytarłem zakrwawioną zdobycz o futrzasty bok, zwinąłem i schowałem na dno sakwy. Nie miałem poję‑ cia, czy Obuch uzna za stosowne zapłacić mi za dzisiej‑ szą fuchę, a tym tutaj już się raczej nie przyda. Znalezio‑ ne – nie kradzione.  Jak gdyby nigdy nic wyśliznąłem się na ulicę. Nie‑ zadługo przybył też Obuch w eskorcie siedmiu siepaczy. Podszedł do drzwi, wziął się pod boki i krytycznym wzrokiem ocenił rezultaty naszej akcji.  – No i co tak długo?  No tak, wszystko normalnie: szef zawsze musi być lekko niezadowolony, ale i tak głos Obucha sugerował mi coś wręcz przeciwnego. Następnie jego światłość podał mi sakiewkę, którą pokornie odebrałem. Hm, sakiewka była przyjemnie ciężka i nawet zabrzęczała jak należy.  – Nawet nie zajrzysz? – zdziwił się Obuch.  – Tobie ufam. – Aha, jeszcze czego mu się zachciewa. Żebym zaczął liczyć kasę na ulicy, przy scenie włamu? W ciemności? A zresztą, kto wie? Może się potargować?  – Dwa kelaty tam masz – wyjaśnił wielki wódz.  Nooo... Suma była sporo większa, niż zakładałem. Obuch dał mi dużo. Za dużo. Nawet więcej, niż zapła‑ ciłby za taki włam profesjonalnemu najemnikowi. Raz jeszcze powtórzę: jakby nie miał ochoty, to mógłby mi w ogóle nie zapłacić. Więc chodziło o coś grubszego. Nic nie mówiłem i czekałem.  Milczenie przeciągało się.  – Wchodzisz ze mną – w końcu raczył oświadczyć Obuch. – Kto wie co ten fajfus Nieśpiący tam namotał.


Prolog

15

Dziś będziesz mi też potrzebny w środku. Masz odpo‑ wiednie doświadczenie. Ruszaj przodem, Kulawy!  Aha. Nie no, spoko. Do środka z nim wejść. Ten te‑ ges, rozumiecie. Na rympał, żeby się wszyscy dowiedzieli.  Ot, dureń ze mnie. Myślałem, że sprawa ograniczy się do akcji zastraszającej: psa zabić, podrzucić Chudemu pod drzwi sypialni urżnięty koński łeb albo umiarkowa‑ nie jadowitego węża do pokoju. A tutaj, okazuje się, nie doceniłem Obucha i poziomu jego wkurwienia. I mieli‑ śmy pełnowymiarową ekspedycję karną. No tak, w koń‑ cu po to zebrał najlepszych ze swoich żołnierzy.  I teraz Chudego wykończy.  Wykończy po chamsku, pokazowo dla całego mia‑ sta. Żeby się każdy cham i prostak w całej Liwdzie do‑ wiedział, że z Obuchem się nie zadziera. Tak więc wódz osobiście do tego domu wejdzie, a dowiedzą się o tym wszyscy.  A ja wejdę razem z nim. Żegnaj, spokojny drugi eta‑ cie cwaniaka z torbą pełną amuletów! Teraz moją słodką tajemnicę pozna całe to siedlisko żmij mieniące się Liw‑ dą. Jutro Nieśpiący wytrzeźwieje, Rzeźnik wróci z Haw‑ szy i miasto po prostu eksploduje. Jutro, najpóźniej po‑ jutrze.  Powiem wam, czułem to w kościach.  Będzie dym.


i r o z d z i a ł

K

antor z wymianą monet przy Wschodniej Bramie w Liw‑ dzie – trudno nazwać to losem, o którym marzyłem. Marzyłem tak niedawno, jeszcze tak niedaw‑ no... Raptem cztery lata temu wy‑ szedłem z tego miasta, cuchnące‑ go martwymi marzeniami, gnijącymi rybimi flakami, chucią i strachem. Wyszedłem, uciekając przed wspo‑ mnieniami dzieciństwa, przed beznadzieją jutra, apatią i nudą – idąc tam, gdzie spełniają się marzenia, ku miej‑ scom, w których króluje uczciwość i honor.  Słowem, opuściłem Liwdę, aby zostać najemnikiem w Hewie.  Cztery lata temu... Ech. Wtedy wierzyłem, że dam radę się z tego wyrwać, zacząć nowe życie.  Matka umarła w przeddzień moich dziewiątych uro‑ dzin.


Rozdział I

17

Słabo ją pamiętam. To znaczy pamiętam dobrze, ale w tym wspomnieniu nie ma nic konkretnego – sama była bardzo zamknięta w sobie, więc i mnie tak wy‑ chowała. Umarła na suchoty, nie powiedziawszy – na‑ wet na łożu śmierci – ani słowa o tym, kim był mój rodzic. Potem przygarnął mnie do siebie szewc wdo‑ wiec, który trzy razy wysyłał do matki swatów i trzy razy dostawał kosza. Ten był jednym z nielicznych dobrych ludzi, j­akich spotkałem w życiu, ale i tak nie mógł stać się mi bliski; miał przy tym już swoje ­własne dzieci.  Zbyt wcześnie poza tym odkryłem, że jest we mnie coś jeszcze, co nieubłaganie stawia mnie na uboczu całe‑ go społeczeństwa. Nie wiem, skąd wziął się mój Dar, ale przypuszczam, że spłodził mnie jakiś wędrowny mag, bo ponoć magia jest dziedziczna. Tak, pewnie tak było. Jakiś sztukmistrz‑włóczęga, dla którego matka była przygodą na jedną noc. Albo dwie, albo kilka... Ot, epizod jakich wiele w podróżach. Ulotny obrazek.  A moja mama nie zapomniała go aż do śmierci. Ni‑ gdy nie była z innym mężczyzną, do samego końca po‑ została wierna temu jednemu, wspomnieniom o chwili ulotnego szczęścia.  Pogodziłem się z tym, że nigdy nie poznam prawdy.  Zresztą prawda nie miała znaczenia.  Droga do Rennpristu zajęła około miesiąca. Nie dzia‑ ło się nic szczególnego, ale starałem się być w miarę moż‑ liwości ostrożny i nie wyruszałem z nikim, wobec kogo miałem najmniejsze chociażby podejrzenia. Oczywiście, nie podróżowałem też samotnie – na to jeszcze starcza‑ ło mi rozumu.


18

Lichwiarz

Po drodze patrzyłem, słuchałem i starałem się zaro‑ bić. Jeśli się nie dawało – kradłem, ale tym ostatnim zaj‑ mowałem się tylko z rzadka, niechętnie i bardzo ostroż‑ nie. Czemu nie odważyłem się nigdy wykorzystać moich umiejętności magicznych zarobkowo? Nie wiem. Niby było to takie łatwe: iść do terminu, przyuczyć się, parę lat ponosić kaptur czeladnika. A jednak z jakiegoś po‑ wodu doszedłem do wniosku, że mój Dar muszę ukry‑ wać.  Tym bardziej że nie miałem oszałamiających zdol‑ ności. Ściślej powiedziawszy, raczej marne. Same z sie‑ bie były niczym, za to w połączeniu z resztą umiejętno‑ ści potrafiły przechylić szalę losu na moją korzyść. Może i było coś więcej w tych moich młodzieńczych strachach przed odkryciem?  Od losu jednak uciec się nie da – i tak skończyło się na kapturze.  Kapturze, którego nigdy nie zdejmuję i nigdy nie zdejmę.  Na rogatkach sławnego miasta Rennprist zapłaciłem miedziaka, jak i wszyscy. Już później, gdy sam zacząłem trudnić się lichwą i wymianą, często zastanawiałem się, co też rada miejska Rennpristu robi z taką górą miedzia‑ ków? Codziennie przecież setki tych monetek trafiały do kasy z posterunków bramnych, a latem to już chyba na‑ wet tysiące.  A le tamtego dnia, gdy po raz pierwszy wrzuciłem swój grosik do brudnej, poobtłukiwanej skarbonki przy bramie, targały mną zupełnie inne wątpliwości. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy już znany ze słyszenia przy‑ bytek „Pod Starym Wiarusem” i byłem wstrząśnięty jego


Rozdział I

19

rozmiarami. Pamiętam, że serce waliło mi wtedy w pier‑ si jak oszalałe w oczekiwaniu na cud...  A cud nie nadszedł. Rennprist nawet mnie nie za‑ uważył. Bo niby jak? Po co? Kolejny naiwny młodzik, przygnany przez głupie nadzieje i złudzenia.  Nikt mnie nawet nie sprawdzał, nie było naśmiewa‑ nia się z młodego gołowąsa, sprawdzania znajomości przyśpiewek ani wojackich odzywek, których tak pie‑ czołowicie uczyłem się po drodze. Nic. Nie próbowano mnie obrazić ani sprowokować, mimo że widziałem już pierwszego dnia, jak potraktowano tak kilku młodzików.  Teraz, po latach, rozumiem pełną głębię hańby, jaką niosło dla mnie takie traktowanie. Przeważnie w „Sta‑ rym Wiarusie” młodzież sprawdzano, nieco poszturcha‑ no, po czym pozwalano zająć się robotą, przyjmowano jako swoich. A mnie nikt nie zauważał.  Było to jednak nie tylko hańbiące, ale i niebezpiecz‑ ne – kończyły mi się pieniądze, a na kradzież w Rennpri‑ ście nie miałem odwagi. W końcu, gdy już zupełnie stra‑ ciłem nadzieję, szczęście jednak się do mnie uśmiechnęło.

Tamtego wieczora, przed wejściem do domu Chude‑ go, zwinąłem swój kramik dobre pół godziny wcześniej, nim strażnicy zaczęli zamykać bramę miejską. Chciałem spłynąć po cichu, niewidziany... Niestety, nie udało się.  Erstwin jak gdyby wiedział, że będę zamykać przed czasem, bo już przestępował z nogi na nogę pod ścianą po drugiej stronie uliczki. Stał tak po prostu i bawił się okuciem paska, rozglądając się na lewo i prawo – i słusz‑


20

Lichwiarz

nie, bo Wschodnia Brama to średnio dobre miejsce, żeby paradować samotnie. Szczególnie jak ma się pasek ze sre‑ brzonym okuciem. Ale co zrobisz? Nie miałem ochoty ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, a poza tym była jeszcze jedna sprawa. Osobista.  Erstwin był moim... kolegą. Nie przyjacielem, bo na to był zdecydowanie za młody, ale chyba jego jednego w tym całym przeżartym zgnilizną mieście określiłbym właśnie takim mianem. Jedyny, który nic ode mnie nie chciał i nie wymagał. Nie to, żeby nie był w stanie – za‑ równo jego majątek, jak i pozycja społeczna w pełni mu na to pozwalały – ale po prostu tego nie robił. Uważał się za równego mnie, a mnie miał za równego sobie. Dwu‑ nastoletni Erstwin, syn Walndta, barona LaVerkoy.  – Witaj, Erstwinie! Jakie wieści? Przyszła odpowiedź z Engrii?  – Witaj, Kulawy. Nie, ani słowa. Ale za to papa do‑ wiedział się, że Jego Wysokości w Engrii już nie ma.  – O, proszę! A ja słyszałem, że tamten dopiero nie‑ dawno wrócił...  – Tak było. Potem od razu ruszył do Wanetynii, za‑ bierając wszystkich zdolnych do noszenia broni. Tak więc w Engrii nie ma teraz nikogo, kto mógłby odpo‑ wiedzieć na nasze pismo.  – Taak... No, to ciekawe. A dlaczegóż to Jego Wyso‑ kość w takim pośpiechu opuścił swoją stolicę? Mówią coś ludzie?  – Powiadają, że uzurpator Alekijan wyszedł przeciw niemu z wielką armią. Będzie bitwa.  – Erstwinie, bądź tak dobry, posłuchaj mojej rady. Dopóki ta bitwa się nie rozegra i nie rozstrzygnie, po‑


Rozdział I

21

staraj się unikać obdarzania obydwu jej dowódców epi‑ tetami.  – Hę...? – Erstwin nie załapał. Westchnąłem, za‑ zdroszcząc mu niewinności.  – Nie nazywaj Welicjana prawowitym cesarzem ani Alekijana samozwańcem, dobrze?  – Kulawy, przecież wiem! Wiem, ale ja tak tylko to‑ bie...  – Mnie też. Słyszałeś przecież, że ściany mają uszy? No właśnie. Erstwinie, wybacz, ale dziś się spieszę. Bądź tak dobry, dowiedz się jeszcze, co tam się dzieje w Engrii i Wanetynii, a jutro porozmawiamy. Dobrze?  – No doobrze... – Chłopak był niepocieszony.  Ba, nie dziwię mu się! Przyniósł mi przecież ważne wieści, myślał, że go pochwalę i skomentuję. Poza mną też nie miał z kim pomówić. W każdym razie na po‑ ważnie.  – Erstwinie, naprawdę mam dzisiaj coś do zrobienia. Bardzo ciekawi mnie to, co wiesz o wydarzeniach w Ce‑ sarstwie, ale dziś... – Zerknąłem mu w oczy spod kaptura. Chłopak patrzył na mnie tak żałośnie, że się ugiąłem. – A zresztą chodźmy razem. I tak chcę jeszcze coś przeką‑ sić, więc pogadamy po drodze. Może być?  –  Oczywiście!  Erstwinowi od razu twarz pojaśniała. Dzieciak mu‑ siał cały dzień snuć się, czekając na spotkanie ze mną jak na jakieś święto. Rozumiem go – pewnie całymi dnia‑ mi kiśnie w Ratuszu u boku ojca, wszyscy tam są dorośli, on nikogo nie zna, zabaw i rozrywek zero. Mało weso‑ łe miejsce dla dwunastoletniego niedorostka, ale też nie miał za bardzo innego wyboru.


22

Lichwiarz

Jego tatuńcia, barona LaVerkoy, wygnali z jego włas‑ nego zamku zbuntowani chłopi, prowadzeni przez jego własnych zbuntowanych wasali. Kłuł ich w oczy wyso‑ ki, bogaty zamek cesarskiego lennika, leżący akurat do‑ kładnie pomiędzy ich ubogimi spłachetkami ziemi. Jak tylko poniosły się słuchy o buncie i rzezi w Wanetynii, a potem o śmierci Eleuzyliusza Drugiego, wszyscy od razu powstali przeciwko wszystkim. Powątpiewam, aby sojusz wasali barona miał przetrwać zimę. Jak tylko La‑ Verkoy zbiegł, jego wrogowie na pewno skoczyli sobie od razu do gardeł. Niełatwo w końcu podzielić zamek na kilka równych części...  Tak czy inaczej, baron z rodziną utkwił teraz w Liw‑ dzie. Jako gość honorowy Rady, dostał swoje pokoje, służbę, mizerny wikt i prawo do bezskutecznego pro‑ szenia, wnoszenia i suplikowania o pomoc. A barono‑ wi nikt nie pomoże, dopóki się nie wyjaśni, czy Cesar‑ stwo przetrwało zawieruchę. Przewodniczący Rady, nasz cwany mistrz Ligel, nie chciał psuć sobie z nikim nie‑ potrzebnie stosunków; to taka jego nieoficjalna dewiza. Nie będzie więc odganiał od swych drzwi lorda Walndta, barona LaVerkoy – to tak na wypadek, gdyby nowy ce‑ sarz miał ująć się za ukrzywdzonym lennikiem i wielko‑ dusznie zdecydować, że należy zwrócić mu zamek. Ale ten sam mistrz Ligel nie da jednocześnie złotoustemu baronowi ani złamanego szeląga, aby w przyszłości nie beknąć za to przed nowym panem na zamku LaVerkoy, kimkolwiek by ten miał być.  Pomoc lordowi Walndtowi była w zasięgu zarówno ręki, jak i sakiewki naszego przewodniczącego Rady, ale mistrz Ligel nawet palcem nie kiwnie, póki nie będzie


Rozdział I

23

wiedział, że kiwa ku stronie wygrywającej. Przecież już teraz barona gościł i podejmował, wyrażając mu przy każdej okazji swe współczucie i zrozumienie, dostarcza‑ jąc do komnat wygnańca pod dostatkiem inkaustu, per‑ gaminu oraz piór.  A nieszczęsny baron ślęczał nocami i pisał, słał pisma, układał coraz to nowe supliki i skargi: do króla Metriena w Engrii, do Wanetynii do Welicjana, który ponoć za‑ siadł teraz na tronie, do rezydencji biskupa Santlakii, do głównodowodzącego największym santlakijskim garni‑ zonem w samej Wernie, do znajomych baronów, hrabiów, diuków i margrabiów... Pisze i pisze, a pożytku z tego żadnego – nikogo nie obchodzą kłopoty jakiegoś tam barona z zapadłej prowincji, kiedy ważniejsze rzeczy się na świecie dzieją.  Młody Erstwin zaś musiał u boku ojca sterczeć na nieskończenie długich i nudnych posiedzeniach Rady i uroczystościach, siedzieć na ucztach i kręcić się na wi‑ doku syndykom i możnym Liwdy. Szlachetni panowie, drodzy goście, kłaniamy się nisko, zapraszamy, a jakże...  Chłopak pewnego dnia przypadkiem trafił do mojego kramu, żeby wymienić stareńką monetę. Monetka była ciekawa, więc zrobiłem mu krótki wykład na temat tego, kto, po co i jak kazał wybić na rewersie tak dziwny herb. Erstwina to zaciekawiło, nawet nie zauważył, jak opowia‑ dając, wyprowadziłem go w bezpieczniejszą część miasta. A następnego dnia przyszedł znów, i potem też... Tak to od monety zaczęła się nasza znajomość, która z czasem urosła, no tak, muszę to powiedzieć: w przyjaźń.  Byliśmy z Erstwinem do siebie podobni – i jeden, i drugi osamotniony w ogromnym, umierającym mieś‑


24

Lichwiarz

cie, pełnym obcych ludzi. Nie ma się co oszukiwać, on był młodszy i mniej doświadczony; swoje już w życiu wi‑ dział, przeżył w końcu rzeź rodzinnego gniazda. A ro‑ zumu miał aż nadto, żeby samemu umieć obserwować, analizować i wyciągać wnioski.  Poza tym pomyślcie sami: rozmawiają dorośli, a obok siedzi dzieciak. Myślicie, że ktokolwiek kazał mu wycho‑ dzić albo zatykać uszy, gdy rozmowa schodziła na na‑ prawdę poważne sprawy? Bynajmniej, bo zarówno ojciec, jak i jego rozmówcy uważali Erstwina właśnie za dziecko. Tymczasem Erstwin wszystko słyszał i rozumiał, a jeśli nie rozumiał, to pytał mnie. Dzięki temu i ja byłem na bieżąco z wieloma sprawami, które toczyły się akurat w naszym miejskim Ratuszu.  Ale nie dla własnej korzyści trzymałem z Erstwinem sztamę. Inaczej – nie tylko dla korzyści. Chłopak był mi naprawdę bliski. Był jedyną w całej Liwdzie istotą zdol‑ ną mnie chociaż częściowo zrozumieć. Jednym z nielicz‑ nych, którzy znali mój sekret i mój Dar.

Doszliśmy w końcu do „Ostrogi sir Tigilla”, ja ciężko podpierając się swym kosturem, Erstwin w podskokach, wyprzedzając mnie i kręcąc się dokoła. Gdy chłopak za‑ uważał, że wyprzedził mnie za bardzo, stawał i czekał na mnie, uśmiechając się przepraszająco. Potem bardzo starał się iść moim tempem, ale w końcu zaczynał się zapominać i przyspieszał, nieustannie gadając i gada‑ jąc... Cóż, ja w jego wieku też miałem kłopot, żeby cho‑ dzić powoli.


Rozdział I

25

Zaprosiłem go do karczmy na poczęstunek, a on się zgodził. Ech, nie nauczył się jeszcze Erstwin, że w podob‑ nych przypadkach wypada grzecznie, ale z pewną dumą odmawiać. No cóż, życie go nauczy.... Na razie jeszcze nie rozumie też, że dziedzicowi możnego rodu nie wypada siedzieć w brudnej gospodzie za jednym stołem z byle przybłędą. A tym bardziej przyjmować od niego gości‑ ny. Chłopak po prostu cieszył się, że będzie mógł pobyć ze mną.  Miałem też wrażenie, że chciał spróbować przynaj‑ mniej raz porządnie przyjrzeć się mojej twarzy, bo pod‑ czas jedzenia zsuwałem nieco kaptur. Nie wiedzieć cze‑ mu, dzieci zawsze i nieodmiennie fascynuje brzydota. kiedyś i ja nie byłem wyjątkiem od tej reguły. Ale w „Os‑ trodze” było ciemnawo, a ja nigdy nie siadałem w pobli‑ żu lampy. Stolik w kącie był wygodny, można spokojnie usiąść przodem do drzwi, ponadto łatwo smyrgnąć stąd do kuchni. Z kuchni małe, wąskie drzwiczki prowadziły na zaśmiecone podwóreczko, a dalej, za płotem, zaczy‑ nały się ciemne zaułki i labirynty uliczek Liwdy. Tam już łatwo się ukryć, zgubić pogoń.  Człowiek prowadzący życie podobne do mojego musi zawsze myśleć o tym, żeby mieć jakąś drogę ucieczki. Co prawda jak dotąd nie byłem zmuszony do korzysta‑ nia z wyjścia kuchennego w przybytku staruszka Kerta, ale... Ale jakoś tak wychodzi, że zawsze o tym myślę. Tak mnie już życie wytresowało.  Erstwin szybko rozprawił się z serem i polewką, po czym, jak zwykle, zaczął wiercić się na ławce, próbując niby przypadkiem zerknąć mi pod kaptur. Ja z kolei uda‑ wałem, że nie zauważam jego cokolwiek nietaktownych


26

Lichwiarz

zachowań. Kulawym nazywali mnie dlatego, że twarz zasłaniałem kapturem, ale gdybym miał ją odkryć, to ani chybi wołaliby mnie Koślawym albo Sparzonym – tak to jest, jak ma się połowę twarzy w bliznach.  Nie lubię, jak ktoś mi się przygląda. Ludzie widzący taką szpetotę albo się odwracają z obrzydzeniem, albo zaczynają demonstracyjnie okazywać, jak bardzo mi współczują – a ja i jednym, i drugim zachowaniem gar‑ dzę. Ot, wielkie mi co, blizny. Gdyby mogli zajrzeć mi w duszę, to... Ech.  Dojadłem swoją porcję, posłuchałem naiwnych opo‑ wieści Erstwina dotyczących równie naiwnych planów jego ojca, po czym podniosłem rękę, przywołując Kerta. Zostawiłem gospodarzowi na stole kilka monet, oparłem się na lasce i nie bez trudu wstałem.  – No, paniczu Erstwinie, pora na mnie. Dziękuję po‑ kornie za towarzystwo, a teraz chodźmy. Odprowadzę cię do skrzyżowania.  – To ja dziękuję za kolację. – Oho, chłopak przypo‑ mniał sobie o manierach. – Ale może lepiej to ja odpro‑ wadzę ciebie.  – Nie, mój drogi przyjacielu. Doskonale wiesz, że szlachcicowi z dobrego domu nie przystoi pokazywać się przy mojej ruderze. Szczególnie o tej porze. Czas na ciebie.  Moja nora położona była w takiej części miasta, gdzie młodzi dobrze urodzeni stanowczo nie powinni się po‑ jawiać po zmroku. Odprowadziłem Erstwina do rogu, poczekałem, żeby na pewno skręcił w ulicę Kołodziejów, prowadzącą do lepszej i czystszej części miasta, pożegna‑ łem gestem ręki. Postałem chwilę, nasłuchując.


Rozdział I

27

Było jeszcze jasno i cicho, ale młode wilki ulicy już powoli budziły się ze snu. Nie spiesząc się, ruszyłem przez Liwdę ku swemu barłogowi. Zanim tam dojdę i tak zapadnie już zmrok.  Ulice pustoszały, a moje kroki i stuk kostura odbijały się echem w pustych podwórkach i zaułkach. Skręciłem w boczną uliczkę, żeby skrócić drogę...  – Hej, panie ubogi. Zwolnij pan, co? – za mymi ple‑ cami rozległ się nieprzyjemny, nosowy głos.  Odwróciłem się. Od ciemnej ściany oderwały się dwie sylwetki.  – Panie ubogi, chodź pan tu...  Zrobiłem im krok na spotkanie, wygodniej ujmu‑ jąc laskę. Nie wiedzieć czemu, ludzie najpierw zwracają uwagę na to, że kuleję, dopiero potem do części z nich dochodzi, że cały czas mam w ręku solidną, ciężką lagę. Pożałowania godny brak spostrzegawczości, jak zapew‑ ne przekonała się ta druga część.  – Eee, to Kula‑awy... – mruknął nieprzyjemny głos, ewidentnie zawiedziony. – Spadamy stąd, Kleszczu.  – Ale... – zaczął Kleszczu, lecz towarzysz złapał go za ramię i pociągnął za sobą.  Cienie cofnęły się pod ścianę domu i roztopiły w zmierzchowej szarówce.  Nie znałem żadnego Kleszcza, tego drugiego też nie pamiętałem. A mimo to on mnie rozpoznał bez pud‑ ła... No i Gangmar z nimi, nawet lepiej, żeby ktoś mógł potwierdzić, że z karczmy szedłem do domu. Nie da się wykluczyć, że alibi mi się przyda, i to właśnie od takich Kleszczy i jemu podobnych.  Dzisiejszej nocy Liwda miała zapłonąć.


28

Lichwiarz

Do domu było już niedaleko, obeszło się bez kolej‑ nych niespodzianek. Udając, że opieram się ręką o ścia‑ nę – nigdy nie wiadomo, czy starucha z domu naprzeciw‑ ko akurat nie patrzy – przesunąłem palcami po amulecie wprawionym w futrynę, dezaktywując czar ochronny, a dopiero potem otworzyłem zamek kluczem. Zamek to pikuś, byle ciul z ulicy go otworzy, ale czary to już coś...  Popchnąłem drzwi, posłuchałem, poniuchałem. Chyba nikt nie próbował tu włazić pod moją nieobec‑ ność, można wejść. No i byłem u siebie... Nie powiem, że „w domu”, bo to zakłada zupełnie inne konotacje. Miesz‑ kałem tu, i to wszystko.  Schyliłem się za łóżkiem w rogu, wymacałem skryt‑ kę i wsunąłem do niej sakiewkę z monetami. Pienią‑ dze były moim podstawowym narzędziem pracy, dziś pora na działalność poboczną. Wyciągnąłem zawinięte w szmatkę przybory czarodzieja, wsunąłem do sakwy.  Gotowe. Można było wracać do roboty, i to na przy‑ słowiowej jednej nodze, bo Obuch nie lubił spóźnial‑ skich.  Obuch był szefem jednej z przestępczych band, która ostatnio przejęła władzę nad dobrą czwartą częścią mia‑ sta. Tak się złożyło, że również nad moją plugawą dziel‑ nicą. Obuch był drugim człowiekiem w Liwdzie, który znał moją tajemnicę. Oczywiście, wolałbym, żeby po‑ został w nieświadomości, no ale... ale w zamian za jego „patronat” wykonywałem dla niego od czasu do czasu jakąś małą, tyci‑tyci robótkę. Dzisiaj plan był taki sam – małe, gówniane byle co. Obuch składał zlecenie, a ja od‑ mówić nie mogłem, szczególnie że jednak miał w zwy‑ czaju za moje usługi płacić – to raz, a dwa – nie mogłem


Rozdział I

29

się wykręcić. Nie mogłem, bo Obuch miał swoje proble‑ my z dużą rybą – lichwiarzem i lombardzistą o ksywie Chudy.  Chudy zaczynał swoją karierę jako zwykły aferzysta i awanturnik. Niektórzy twierdzą wręcz, że jakiś czas płacił haracz Obuchowi, ale potem zwąchał się z Rzeźni‑ kiem, wciągając w to wszystko jeszcze Nieśpiącego.  R zeźnik to kawał bydlaka, chłop jak dąb. Kiedyś po‑ dobno naprawdę pracował w jatce i zarzynał krowy, do‑ póki ktoś mu nie przeliczył, że za ludzi płacą więcej, a ro‑ bota zasadniczo ta sama. Nie dość, że sam z siebie był silny jak pięciu chłopa, to jeszcze miał słabość do wszel‑ kiego rodzaju amuletów i zaklętych talizmanów. Cho‑ dził zawsze od stóp do głów obwieszony tym barachłem, a dodać należy, że spora część jego biżuterii to ho, ho – niezłe sztuki same z siebie.  Z kolei Nieśpiący był magiem. I to dobrym magiem, silnym i zdolnym – na tyle dobrym, że jeszcze do nie‑ dawna pracował na legalu.  Historia była taka, że nasz Chudy wydał swoją jedy‑ ną córkę za Rzeźnika, więc nagle ze stosunków partner‑ skich przeskoczyli na poziom teść – zięć. Nie muszę chy‑ ba mówić, że rodzina to w Liwdzie nie przelewki, więc Rzeźnik za Chudego gotów zabić, i nie była to wyłącznie figura retoryczna. Zabijać Rzeźnik umiał, miał w tym niemałą wprawę i lubił tę robotę – szczególnie teraz, gdy amulety szykował dla niego sam Nieśpiący.  Bo Chudy poszedł po rozum do głowy i dał Nie‑ śpiącemu procent od zysku, więc ten ostatni był teraz, jak w romansach rycerskich, duszą i ciałem mu oddany. Okopany w taki sposób Chudy nieco się znarowił, zaczął


30

Lichwiarz

podskakiwać i w efekcie odebrał nawet Obuchowi kilka dość intratnych aktywów na mapie miasta.  Mój mecenas starał się reagować, ale chyba zbyt deli‑ katnie i przewidywalnie. Efektem było tylko to, że stracił kilku ludzi i twarz – Rzeźnik okazał się dla niego zbyt twardy. Do samego króla lombardów w ogóle nie dało się już podejść, bo krył go na wszystkie strony Nieśpią‑ cy. Obuch, rzecz jasna, ostro się tym wszystkim w końcu wkurwił i zorganizował ekspedycję karną, której uwer‑ turę już wam na początku opowiedziałem.  Bardzo nie miałem ochoty tego robić. Chudy to jesz‑ cze jako tako. Rzeźnik... Bydlę i prostak, ale nie mój kli‑ mat, pewnie by mnie nawet nie zauważył. Natomiast Nieśpiący – no, jego bałem się jak cholera. Nie mój po‑ ziom, nie mój kaliber przeciwnika.  A mimo to stałem teraz przed domem Chudego. Obok mnie Obuch, zadowolony, jakby mu kto w kieszeń nasrał. Pod ścianą stały odsunięte drzwi... a sam Obuch patrzył na mnie wymownie: wchodzisz pierwszy.  Kłopoty zawsze mnie lubiły.


premiera

6 maja Polub nas na

facebooku

kup teraz



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.