p
l p e rz
a i n ot
TADEUSZ MAJEWSKI
przeplotnia Wybór reportaży, opowiadań, felietonów i wywiadów 1990 - 2006 Gazeta Kociewska, Tygodnik Kociewski, Kociewiak, Dziennik Bałtycki, Rejsy, Pomerania
MEDIA-KOCIEWIAK
Copyright © by Tadeusz Majewski ISBN 83-60330-01-8 978-83-60330-01-2 Projekt graficzny książki: Lech Zdrojewski, Agencja „ART-STYL”, Zblewo www.zdrojewski.com.pl Projekt okładki: Lech Zdrojewski Zdjęcia: Stanisław Fota, Marek Grania, Rafał Maciejewski, Andrzej Wojtaś, Lech J. Zdrojewski, pozostałe - archiwalne i autora Korekta: Małgorzata Legawska, Agnieszka Trawczyńska, Jan Majewski Wydawca: Media-Kociewiak Tadeusz Majewski 83-200 Starogard Gdański, ul. Gimnazjalna 1 e-mail: portal@kociewiak.pl www.kociewiak.pl Druk i oprawa: Drukarnia Mirex Mirotki 2006
od autora
Przeplotnia to dobry wyraz na tytuł do tej książki. Inaczej kratownica. Widać ją na okładce. Stoję wśród przedszkolaków. Fotograf na chwilę przerwał nam zabawę, która polegała na przeplataniu ciała z piętra na piętro lub w przechodzeniu z jednego wyznaczonego przez stalowe rurki sześcianu w drugi - w pionie, w poziomie, po skosie czy według jakiejś zawiłej, wymyślonej przez każdego z osobna ścieżki. Przeplotnia to urządzenie, gdzie nieustannie zmieniasz miejsce. Teraz jestem na poziomie czy raczej w sześcianie pięćdziesięciu lat, czyli półwiecza (jakże to określenie brzmi poważnie). Ale to nie ma znaczenia. Podobnie jak na tamtej przeplotni w Kocborowie muszę co chwila nieruchomieć i rozglądać się, by określić, gdzie właściwie jestem. Przeplotnia jest w każdym momencie tej książki. Wszystko tu się przeplata i to na różnych poziomach. Poczynając od opracowania graficznego (dziękuje Ci, Lechu), kończąc na rozmaitych formach tekstów (są opowiadania, reportaże, wywiady, felietony, kawałki prozy itd.). Ale te formy są chyba tu najmniej istotne. To tylko taki zabieg, żeby nie było monotonnie. Przede wszystkim przeplatają się historie - małe „lajfy” bohaterów, często przez nich bezpośrednio opowiadane. Przeplatają się też indywidualne czasy i przestrzenie, tworząc jeden większy czas i jedną większą przestrzeń. To jest jak układanka z puzzli. Plecie się też język. Zbytnio nie ingerowałem w składnię czy w słownictwo. Zabawa w retusze byłaby tu zbrodnią. Tak mi się wydaje. Nie należy przecież zabijać emocji ukrytych w języku. Poza tym to jest przecież nasze bogactwo. Przeplatają się problemy. Przeplata się - ogólnie mówiąc - nasze życie. Na okładce stoję wśród przedszkolaków. Z uśmiechnięta pyzą, z ufnym jak psiak wzrokiem. Teraz stoję na przeplotni w sześcianie swojego półwiecza i obserwuję ludzi w innych sześcianach - tych pode mną, z boku i nade mną. Bez pretensji, że znajduję się wyżej czy niżej. Tu nie ma takich pojęć, jak ścieżka awansu, góra, dół. Na przeplotni, gdzie nieustannie zmienia się punkt widzenia, to zupełnie nieistotne. Jedyne pewne to to, że wchodzisz na nią, bawisz przez ileś tam lat, a potem - gwizdek, czas przejść do innego wymiaru. Zupełnie jak w filmie „Cube”. Miłej gimnastyki. Tadeusz Majewski
Na skraju świata Na skraju świata czyli w centrum dzieją się rzeczy zwykłe, ale tak szczególne, że warte zauważenia, opisania, zapamiętania. Centrum jest tam, gdzie żyjemy od pokoleń albo i od wczoraj. Niełatwo jest z tego codziennego tworzywa wyłuskać obrazy, historie, opowieści, które nie tyle warto zapisać, ile trzeba, bo za chwilę zagasną jak diamenty w popiele. Życie gazety, jak jętki jednodniówki, jest krótkie. Dzień następny unieważnia numer poprzedni. Jeśli jednak obserwator - redaktor jest osobą obdarzoną talentem, to owoce jego dziennikarskiej pracy okazują się trwałe. Warte po namyśle zebrania w książkę, której zawartość tak pięknie świadczy, rejestruje życie ludzkie. W przypadku proponowanego przez Tadeusza Majewskiego zbioru zatytułowanego „Przeplotnia” tak właśnie jest. Jego reportaże literackie zasługują na dłuższy żywot niż ten w gazecie czy tygodniku. Autor to nie tylko reporter wykonujący swoje dziennikarskie obowiązki, lecz bystry obserwator niuansów codzienności, ludzi i zdarzeń, z których splata się zajmująca historia wciąż nieznanego nawet w sposób dostateczny regionu, Kociewia. Jego świadomość materii literackiej pozwala mu w krótkich, prawie depeszowych relacjach zawrzeć spostrzeżenia głębsze, pytania istotniejsze niż czyni się to w codziennej dziennikarskiej pracy. Konstrukcja tych reportaży raz jest dynamiczna, jakby pospieszna, a innym razem powolna, refleksyjna, doskonale dostosowana do potrzeby obrazu czy opowiadanej historii. I nie ma tu żadnego lukru, życie pokazywane jest takim, jakim jest. Bywa, że z pozoru błahy fakt, przypadkowe spotkanie staje się pretekstem do opowiedzenia życia bohatera, a jest ono w czasie i przestrzeni, jak się okazuje, niezwykłe, dramatyczne, zapętlone w historię trudną i okrutną, tę właśnie, jakiej doświadczyło Pomorze w XX wieku. Ma autor chłodny dystans do bohaterów swych opowieści, co pozwala nieraz ukazać to nawet, czego ów bohater nie chciał powiedzieć i dobrze, że rozpoczął swoją książkę jakby opowieścią o sobie samym, o losach swojej rodziny, która na Kociewie przyszła, wygnana przez wojnę ze swych wschodnich pieleszy. Los wygnańców wojny i Jałty jest przecież też częścią historii Pomorza. W jednym z pierwszych reportaży, jakby trochę broniąc się przed nieprzyjaznym przecież określeniem „bosy Antek”, zgrabnie ripostuje autochtonowi, że ten ma jakby rzymski, a może żydowski nos. W innej opowieści - reportażu pokazuje autor wielopokoleniowe losy kilkunastoosobowej rodziny i notuje słowa matki, która mówi, że kiedyś nie tyle wstydziła się biedy, co wielodzietności swojej rodziny, ale teraz, kiedy dzieci dorosły, usamodzielniły się, do czegoś doszły, rozrzucone po okolicznym świecie
6
jako tako żyją, to już się nie wstydzi, ale jest ze swych synów i córek dumna. Wiele w tych reportażach jest okruchów autentycznych historii, a to z czasów wojny, a to sprzedwojnia, a to z powojnia, których w innych książkach nie znajdziemy. Są to ważne, małe historie, bez których nie ma dużej historii. Pojawiają się też, i to nie raz jeden, w tych reportażach sprawy trudne czy też przemilczane, jak choćby sprawa grup narodowościowych z czasów okupacji niemieckiej. W prostych relacjach widać, jak było naprawdę. Niczego się tu nie owija w bawełnę, niczego nie tłumaczy, po prostu pokazuje się poprzez relacje tych, których to dotknęło, jak było. Warto też odnotować autentyczność języka, to wtrącanie, nieraz przewrotnie, wciąż żywej gwary kociewskiej. To też zaleta tych reportaży. Może nie do końca autor pokochał Kociewie, ale z całą pewnością wciąż na nowo próbuje je zrozumieć. Może w tym właśnie tkwi siła jego „spojrzenia” na Kociewie. Książka bez wątpienia zasługuje na opublikowanie i niejednego znajdzie, nie tylko na Kociewiu, czytelnika. Andrzej Grzyb
Pisarz, regionalista
Twórczość Tadeusza Majewskiego to niezwykle interesujące i wartościowe zjawisko z pogranicza dziennikarstwa i literatury pięknej. Z dziennikarstwem łączy go forma, nawiązująca do reportażu lub felietonu oraz - przede wszystkim - fakt, iż opisuje on zdarzenia rzeczywiste: historie, które sam przeżył bądź zasłyszał od swoich rozmówców. Od współczesnej żurnalistyki różni go jednak styl, a także podejście do tematu. Majewski nie zadawala się powierzchownym, uproszczonym i jednoznacznym opisem zjawisk. Przeciwnie, szuka w nich tego, co nieproste, pokazuje je w całej złożoności i wieloznaczności. Nieustannie dywaguje, porównuje, zmienia oświetlenie przedmiotu, by wydobyć z niego niedostrzegalne wcześniej niuanse i półcienie. W swoim pisarstwie prezentuje, w najlepszym tego słowa znaczeniu, prowincjonalny punkt widzenia. Nie tylko dlatego, że opisuje prowincję, ale dlatego, że dostosowuje narrację do innego biegu czasu, tego, jaki dostrzegalny jest poza dużymi miastami. Jego styl jest kontemplacyjny, niespieszny, refleksyjny, skłonny do dygresji, pochylający się z zainteresowaniem nad każdym nowym przedmiotem. Dariusz Szreter
Szef pionu publicystyki „Dziennika Bałtyckiego” Kierownik magazynu weekendowego „Rejsy”
7
Puścił kierownicę, z lękiem. No bo jakże to tak - jechać nie trzymając rękoma? Lekko balansował ciałem, żeby utrzymać równowagę. Poczuł przyjemność. Była to inna i niezwykła jazda. Jego ciało stało się z rowerem jakby jednym organizmem. Albo jakby to żelastwo stało się rozumną istotą, czekającą na jego polecenia wydawane ciałem. Od tamtego czasu wszędzie jeździ bez trzymanki, mając gdzieś oczywiste i banalne sposoby jazdy. Jedźmy więc.
bez
y z r t
i k n ma
Mój pradziadek na tle bzu Tak żeśmy sobie stali podczas mszy na żuławskim cmentarzu. Pogoda piękna. Kilka lat temu dymy ze zniczy jakby się zawiesiły do wysokości dwóch metrów i trudno było oddychać. W ubiegłym roku było w porządku. Wyłapywałem strzępki dialogów. „Chciałbym tutaj spocząć”. „Co ty? Masz tam, u siebie, za Wisłą, piaski, a tutaj, w tym błocie? Pochowają, a następnego dnia odpłyniesz do Tugi (kanał przepływający przez Nowy Dwór). Skroblewska ostatnio pochowała męża, następnego dnia z jakiegoś powodu trzeba było odkopać i krzyk - nie ma! Ano odpłynął sobie pod ziemią. Taka ona jest, ta ziemia na Żuławach.” Czy to ma jakieś znaczenie, gdzie, kto i jak spoczywa? - rozmyślałem wtedy. Może ma? Pewien zapomniany partyzant z Białej Podlaskiej - psychiatra, mieszkający swojego czasu w Kocborowie, przed śmiercią zażyczył sobie spalić swoje ciało (żadnych pogrzebów, żadnych znajomych!), a popiół rozsypać w wodach Wisły. Romantycznie, ale jakże strasznie samotnie. I dlaczego on tyle do tego przykładał wagi? Spoglądałem na grób dziadka. Niby zwykły napis. „Tu spoczywa w Bogu”. Zaimek, czasownik, przyimek, rzeczownik. Cztery krótkie wyrazy, a ile w nich potężnych znaczeń. „Tu” - czyli w tym bardzo KONKRETNYM miejscu, gdzie możemy się spotkać, „spoczywa w Bogu” - czyli w NIESKOŃCZONOŚCI. Czyżby w tym prostym zdaniu kryła się reguła Wszechświata? Nieskończona Boska obecność przenikająca każde miejsce, również i ten cmentarzyk w Nowym Dworze, i kroplę wody z Tugi? Jeżeli tak, to bardzo ważne, gdzie kto leży. Bo zawsze możemy się spotkać przy konkretnym grobie dziadka, który jest jakby bramką do nieskończoności (i grób, i dziadek). Wobec tego wszelkie amerykańskie wynalazki z pochówkiem, usuwające cmentarze na margines miast, to jakby wyrzucanie zmarłych na margines pamięci. I wygodna ucieczka przed pierwszym pytaniem - o sens naszego krótkiego, turystycznego pobytu na Ziemi. Odruchowo rozglądam się - gdzie jesteś dziadku? 11
W pewnym wieku coraz częściej spoglądamy w przeszłość. Patrzymy w albumy rodzinne i mówimy: „O to (byłem) ja, z tą szopą a’la Jimmy Hendrix. O, a tutaj jestem na klasowej prywatce”. A potem - w miarę jak się starzejemy - spoglądamy w nią jeszcze głębiej w czas przeszły. „O, to mój dziadek (drugi - od strony ojca), to moja babcia” - mówimy. - „A to mój pradziadek na tle bzu. A to mój pra, pra, pra...” na wyblakłym zdjęciu w pożółkłej już epoce. Przyszedł na mnie taki czas spoglądania wstecz. Niedawno oglądałem albumy moich dziadów i pradziadów. Mój drugi dziadek, Jan Stanisław, zostawił po sobie między innymi monografię Łukowa. Był też redaktorem naczelnym „Gazety Łukowskiej”, bodajże po Eugeniuszu Kwiatkowskim. Takiego dziadka Niemcy zamordowali w Oświęcimiu. Jego symboliczny grób znajduje się na cmentarzu w Toruniu. Symboliczny? Idę o zakład, że dziadek, leżący niby symbolicznie obok konkretnie pochowanej babci, tam się przy niej buja w obłokach. I buja się nad nami wszystkimi. Mówią na takich Antki. Pogardliwie - bose. W zawziętych nieraz dyskusjach o regionach, w których uczestniczyłem. Mówią, na przykład na Kociewiu, o Antkach jak o intruzach. Oczywiście to wielkie szczęście mieszkać w jednym miejscu od pokoleń i odwiedzać na jednym cmentarzu dziadków, pradziadków i tak dalej, i mieć to wspaniałe poczucie przynależności regionalnej. Oczywiście, oczywiście. Niestety ci, którzy z powodu wojny byli zmuszeni opuścić swoje rodzinne strony, nie mogą chodzić sobie spacerkiem na cmentarz, by posłuchać, czy czasami nie polatuje nad nimi duch ich pradziadka. Z zazdrością słucham, że Andrzej Grzyb pisze powieść o rodzinie pomorskiej, takiej, co to mieszka na Kociewiu sto lat i więcej. A ja tutaj wypisałem fragmenciki do powieści o mojej rodzinie. Dziadek Grosberg, spolonizowany Łotysz, w 1946 roku siedział na bogato ornamentowanym kredensie w jednym z domów w Nowym Dworze Gdańskim i ze stoickim spokojem spoglądał na spławik. Na szczupaka, któremu nadał nawet pieszczotliwe imię Jarus, polował już od kilkunastu dni. Szczupak bezczelnie meandrował korytarzem, między pustymi futrynami drzwi - z pokoju do pokoju, do kuchni. Zostawiał za sobą jak drwinę prędko gasnącą zmarszczkę wody. 12
Dziadek złowił go 16 sierpnia 1946 roku, po dwóch tygodniach uporczywej walki. Przez te czternaście dni - opowiadała babcia - zjadł tylko niecałe trzy bochenki chleba, tak się zawziął. Od tego czasu woda na Żuławach zaczęła opadać. W połowie 1947 można było już szorować podłogę po uprzątniętej warstwie namułu. W Hucie Stepańskiej na Wołyniu, zmiecionej przez napad UPA, przed I wojną światową dziadek matki przyjeżdżał w rosyjskim mundurze i mówił po rosyjsku. Dzieci jej siostry, które po II wojnie osiadły na Opolszczyźnie, mają skośne oczy i mogłyby bez specjalnych zabiegów zagrać Tatarów w „Ogniem i Mieczem”. Część rodziny matki osiadła na Żuławach - w różnych miejscach. Moja kuzynka, o surowej urodzie Ukrainki, mieszka w Mikoszewie, w wielkim, pomenonickim domu. Na marginesie - przy remoncie odkryła sporo pamiątek po rodzinie Czesława Miłosza (mieszkali tam przez rok, też szukali sobie miejsca po wojnie). Wujek Horst ze strony ojca, mieszkający w Sz., odziedziczył po Germanach rude włosy i piegi na rękach. Wujkowi Wajszczukowi, mieszkającemu w Warszawie, Niemcy proponowali listę, przekonując, że jego nazwisko pochodzi od niemieckiego wais i czegoś tam jeszcze. Czarnobrody kuzyn Reszka pokazywał mi na Powiślu sztuczki rycerskie, współzakładał tam bowiem rycerskie bractwo. Nie mogłem tej jego pasji zrozumieć, podobnie jak nie rozumiem jazdy figurowej na lodzie czy gimnastyki artystycznej. Dla mnie jak ktoś ma miecz, to musi nim walczyć, przynajmniej do pierwszej krwi. Po to wszak go wymyślono. Ciocia Aleksandra ma twarz dobroduszną i okrągłą jak matrioszka, rosyjskosłowiańską, lekko rumianą - wykapana Jelizawieta Prokofiewa Japanczyn z „Idioty” Dostojewskiego. Nos wujcia Leona, pochodzącego z centralnej Polski, podczas procesu dojrzewania i przejrzewania coraz bardziej przypominał swoim kształtem nosy Żydów z Rembrandtowskich portretów. Stuprocentowy Polak i szlachcic wujek Rozłucki przed wojną był ułanem i rezydentem na zamku w Łańcucie. W PRL-u zostały mu po tym szlacheckie, podkręcane wąsy. Pamiętam - zawstydził przewodniczkę, która w latach sześćdziesiątych oprowadzała nas po komnatach Potockich. „To jest zydel, na którym, proszę państwa, siadywał jaśnie...” - zaczęła młoda kózka, a na to wujek: „To nie jest zydel 13
dla jaśnie pana... To jest siedzisko dla pudla jaśnie pana...”. „To jest zydel...” - upierała się wyuczona na opracowaniach przewodniczka. „A co pani mi tu będzie opowiadać, kiedy ja tu przed wojną pod tego pudla poduszkę wsadzałem!” - ryknął w końcu były rezydent Potockich. Moja krewna Reichel z Oltersburga szybko, po nieuleczalnej wtedy gruźlicy, powędrowała do drugiego, podobno lepszego kraju. Odwiedziliśmy ją kilka lat temu na żydowskim, zupełnie nienaruszonym (w przeciwieństwie do tych na Pomorzu) cmentarzu w Szczytnie. Leżała sobie pod swoją macewą i półmetrową tamtej jesieni warstwą liści. Kuzyn Jan w piwnicy swojego mieszkania w Starogardzie w 1945 roku zakopał pod węglem dowód z napisem Johann Buchholz. Krewniak Wili - tak go przezywali - z Zelgoszczy wyjechał do Lubeki i tam mi mówił w 1989 roku, że „on jeszcze polski pamięta, ale to dziecko w kołysce (na które wskazywał) już ani słowa w tym języku nie powie”. A dzisiaj to dziecko, siedemnastoletni Karl, uczy się polskiego, widząc perspektywę otwartej Europy. Sentymentalną od wschodu. Babcia, z domu Klenczon, przyjechała na Pomorze w latach dwudziestych z centralnej Polski niczym markietanka za armią Hallera. Gerard Mors spod Gorzowa - też rodzina - ubzdurał sobie, że jego praprababka pochodzi ze Skandynawii. W tamtejszej pijalni piwa o wdzięcznej nazwie „U Rzeźnika” mówili na niego Byk Skandynawski. Łapy w istocie miał jak kafary. Kuzyn Jan Junior R. wydumał sobie stworzyć z tego wszystkiego, co wyżej podano, drzewo genealogiczne. W tej galerii każdy ma inne włosy, usta, uszy, bokobrody i baki; inaczej łysieje, inny ma życiowy grymas twarzy, inny kolor oczu (to ostatnie z opowieści, bo po prawdzie wszystkie oczy mają kolor brunatny ze względu na wiek papieru). W ostatniej bumsie w Starogardzie (bumsa - socjalistyczna pijalnia piwa) przygodny rozmówca po sześciu piwach zaczął pomstować na Żydów. „My, Kociewiacy...” - powtarzał jak zaprogramowany robot. Po sześciu piwach twarze widzi się już jakby w innym wymiarze. „My, Kociewiacy...” - mechanicznie powtarzałem. Ale ta twarz, w tym innym, chmielowym wymiarze, zaczęła mi się przybliżać, przybliżać i nagle ułożyła mi się niczym komputerowa kompila14
cja tych wszystkich twarzy z rodzinnej galerii Jana Juniora R. Pod wpływem zachwytu palnąłem: „Ależ pan masz klasyczny semicki nos, a jakie germańskie usta, i rosyjskie kości policzkowe, i ten sarmacki szczery uśmiech wujka z Łańcuta!”. Gość - pomimo chmielu - zmył się wściekły z bumsy. Oto w miejscu jak najbardziej publicznym splotłem go z wielu różnych miejsc, wielu narodów, bezczelnie podważyłem jego rodową jednolinijność i jednordzenność. Rodzina pomorska to w dużej mierze abstrakcja. Jak jednolitość mojej rodziny - dziadka Łotysza łowiącego szczupaka, Wajszczuka, Reichel i wielu, wielu innych. Wszystko jest niemiłosiernie przemiędlone przez wojny i pokoje, przez wielki mikser historii. Jesteśmy z wielu różnych miejsc, co zresztą bolesne. Tworzymy na przykład pomorską kulturę, mając świadomość, że minie sporo czasu, by mówić o kontynuacji i o grobach naszych tutaj pradziadów. I by kiedyś uwierzyć w piękną legendę o przynależności do jednej regionalnej rodziny, legendę o wspólnych korzeniach, legendę o gwarze i regionalnym chlebie ze smalcem. Przez tę trudną, ale jakże cenną wiarę mozolnie budujemy swoją tożsamość - pomorską, ale wielokulturową, tolerancyjną, wielonarodowościową z pochodzenia. To smutny proces, chociaż dużo smutniejszy jest tu wujek Reszka, który myśli, że machając ciężkim mieczem, wskrzesi w sobie ducha i zbuduje tradycje rycerzy krzyżackich. W kraju miotanym przez historię ze wschodu na zachód i na odwyrtkę tradycję najlepiej chyba budować ze zdarzeń teraźniejszych na przyszłość, a nie szukać jej w inskrypcjach historii. 2005
15
Piekło - Niebo Piekło, wioszczyna przylgnięta do wiślanego wału. Do Sztumu 12 kilometrów, do Malborka 25. Aż roi się tu od rozmaitych historii. Oto dwie bardzo podobne, choć - tak powiedzmy - odwrotnie proporcjonalne. Zaczęły się właśnie w Piekle, rozgrywały potem w różnych miejscach i w różnym czasie, ale to ma w tych opowieściach niewielkie znaczenie. Mama mówiła, że wróci Dziesięć lat temu. Zjeżdżaliśmy z Horstem do Piekła od strony Sztumu. Przez Białą Górę, która graniczy z Piekłem. Jechaliśmy prostą jakby snajper strzelił drogą. Las ładny, sosnowy. Drogę budowali niewolnicy - opowiadał Horst. - To znaczy jeńcy, Polacy i Rosjanie - poprawił się. Żadna chyba różnica. Na poboczu stały dwie kobiety. Jedna kiwała ręką. Mżył deszczyk. Kobiety miały ciemnofioletowe twarze. Piekielne wrażenie. Od ognia? Okazało się - od jagód, we wrześniu! Taki to był rok. A one, jak to kobiety w lesie - pogubiły kierunki. Pytały, w którą stronę do Sztumu. Horst wrócił do opowieści. Mówił powoli, przerywanymi zdaniami. Nie miał wtedy, w latach wojny, nawet dziesięciu lat. Wyskakiwał z innymi knapami z lasu i podrzucał budującym drogę jeńcom chleb. A w Sztumie przed wojną mieszkali sami Niemcy. 16
Zjechaliśmy do Białej Góry. Stąd widać było już Piekło. Oczywiście w dole. Nic dla Horsta tutaj od tamtego czasu się nie zmieniło. Pokazał szkołę, do której chodził, pokazał, gdzie mieszkał. Śluzy są dwie - jedna w Białej Górze, druga - kawałeczek dalej, należy już do Piekła, choć od niej do samej wioski ze dwa kilometry. Stanęliśmy na wielkiej grodzi śluzy w Piekle. Tej większej - na Nogacie. W milczeniu spoglądaliśmy z jej wysokości w dół, a potem dookoła. Na Nogat, Wisłę, na to ponure pod niskimi chmurami poplątanie wody. Horst, zatopiony w myślach, przekładał stare obrazy z pamięci na widok teraźniejszy. To wszystko tutaj żyło. Był port, stało mnóstwo białych statków żeglugi turystycznej. Jeden statek za drugim. Płynęliśmy często Nogatem do Malborka i z powrotem - opowiadał. Niemcy doceniali to miejsce. Podczas wojny wypoczywali tu ranni żołnierze. Mieszkańcy oddzielonej od Piekła Nogatem Białej Góry mieli obowiązek ich przyjąć. Dbali o Wehrmacht. Żołnierzy przyjeżdżało mnóstwo. Na rekonwalescencję albo - w przypadkach trwałego kalectwa - w nagrodę. Bo Biała Góra była kurortem. Horst znowu się zamyślił. Woda miała zimną barwę stali. Przy śluzie od strony Nogatu ryby łowiło się wiadrami - ciągnął po chwili. - Łososie jak byki. W ciemno wbijałeś widły i miałeś dwa, trzy. Albo przyjeżdżały ciężarówki, zjeżdżały ostro w miejsce, gdzie Wisła łączy się z Nogatem i ładowały wielkie ryby. A potem jechały ciężko pod górę. Ponieważ góra była ostra, a ryb jak buraków cukrowych na przyczepie, to Horst z innymi knapami wyskakiwał z wierzbiny, wskakiwał na przyczepę i ześlizgiwał ryby w krzaki. Bo wiesz - mówił - tu była bieda. Niby kurort, ale tutejsi nie mieli najlepiej. Zresztą jak wszędzie, byli tacy i tacy. U Horsta nie było najlepiej. Nawet czasami głód. Horst spoglądał na szuwary. Kiedyś siedziały w nich czaple. Dużo. Wykradali młode z gniazd. Tłuste, różowe, smakowite. Zawsze to dziczyzna. Ja opowiadałem, jak mój dziadek w Lubelskiem polował na wróble. Też podobno smaczne. Ale co my tu o wróblach i czaplach. Horst po chwili wyciągnął z pamięci już zupełnie inny obraz. Powiększył go. Oto zbliżają się Rosjanie, front. Niemcy w panice uciekają przez 17
Białą Górę i Piekło. Na wąskiej śluzie robi się potworny korek. Horst wskazywał na wielką skarpę Białej Góry. Na jej grzbiecie z mozołem posuwał się golf. Widok samochodu też odświeżył obraz. Co było limuzyn - wspominał - zabytkowych bryczek, pięknych pojazdów. Porzucali to wszystko, wielkie bogactwo. To właśnie wtedy uciekła jego matka. Zostawiła dwóch synów i córkę. Mówiła, że wróci. Nie wróciła. Rzecz tragiczna, tym bardziej, że zabrała trzeciego syna. Wychowywał się potem w domu dziecka w Kwidzynie. Grał nieźle w nogę, trafił do klubu w Starogardzie. Tam zamieszkał, ożenił się. Mógłby swobodnie żyć w Niemczech, ale został w Polsce. Po latach odnalazł braci i matkę w NRD. Matka go nie przyjęła. To są trudne sprawy do opowiadania. Zresztą o takie sprawy nie należy pytać. Mówiły o tym łagodne, melancholijnie pogodne oczy Horsta. Życie czasami jest nie do opowiedzenia. Można sobie tylko wyobrazić, co przeżywał. Kilka razy odwiedzał go przyjaciel z dzieciństwa. Też z Białej Góry. Niemiec. Chciał tu zainwestować, w Białą Górę, w Piekło, w port przy śluzie. Żeby wyglądało jak wtedy, z białą flotą, z tłumem wycieczkowiczów do Malborka. Warunek - inwestycje poprowadzi Horst. Gdzie mi tam teraz do takich spraw - śmiał się Horst. Miał już swoje lata. Dzisiaj nie żyje. Zmarł na wylew. Wszystko się zgadza Jana Plisa - do 2002 roku sołtysa Białej Góry - trudno zastać w domu, taki jest ruchliwy. Pomimo swoich osiemdziesięciu trzech lat albo gdzieś jedzie maluchem, często przerobionym na bagażówkę, albo ciągnikiem. Do Białej Góry przyjechał ze wschodu w 1949 roku, 12 kwietnia, w Niedzielę Palmową. - Wolę z Niemcami o północy, jak z tamtymi ze wschodu w południe - mówi o miejscu, które zostawił. - To tak na marginesie... Czy to była prawda z tym kurortem? Oczywiście. Panie, tu, w Białej Górze, przed wojną wydawano 700 obiadów! Była gospoda, rzeźnia, mleczarnia, tartak. W 1914 mieszkało podobno tysiąc ludzi. Jeszcze za mnie, w 1953 roku, w niedzielę na Malbork i Elbląg kursował statek „Odylia”. Nad rzeczką Liwą był park. Z Malborka przywozili orkiestrę na zabawy. Co z tego zostało? Chaszcze. Tamte czasy już nie wrócą, bo nie mamy rządu, a złodziei. Co tam, na górze, się dzieje? 18
Ja się brzydzę oglądać telewizję. A na tej śluzie, panie, to też jest sabotaż, też nieczysta robota. Ale my tu nie o polityce, a o ludzkich dramatach. W każdym razie - co potwierdza sołtys - w tej opowieści Horsta wszystko się zgadza. - A tragedie na śluzie w Piekle były? - Owszem, zdarzały się. Na przykład na Świętego Jana chłopy se popili, skakali i jeden się utopił. Ale więcej tragedii to było kawałek dalej, gdzie Nogat odchodzi od Wisły. Kiedyś dwie córki, ich matka i nauczycielka wpadły w wiry. Jedna drugą ratowały i wszystkie poszły z Piekła do Piotra. Czy będzie jak było? Niebo jest czyste. Z drogi, biegnącej nad wielkimi wrotami śluzy na Nogacie, widać Wisłę, tuż obok małą śluzę, Białą Górę, dalej Piekło wieś. Schodzimy po schodach. Krzysztof Nalec, Waldemar Domański, Marek Witkowski przeprowadzają tu prace konserwatorskie. Z dołu widok na stojące obok siebie śluzy jest imponujący. Przez tę starszą, z połowy XIX wieku, wpływa Liwa, biegnąca spod Kwidzyna. Przez tę wielką, z 1924 roku - Nogat. - Między tymi śluzami przed wojną przebiegała granica - wyjaśniają robotnicy. - Biała Góra należała do Rzeszy, Piekło do Wolnego Miasta Gdańsk, a za Wisłą była Polska. Taki trójkąt. Ludzie z Piekła do Polski płynęli łódką po drewno, a gdy ktoś chciał iść do Białej Góry, brał paszport, bo na śluzie było graniczne przejście. Piekło leżało w końcówce Wolnego Miasta. Ludzie mówili tu po polsku i niemiecku, stały dwa kościoły - katolicki i ewangelicki, i dwie szkoły - polska i niemiecka. - Wszyscy tu żyją historią. A dzisiaj co? - Oczywiście ta śluza działa. Co jakiś czas ją konserwujemy. Różnica poziomów wody na śluzie wynosi od półtora do dwóch metrów, w zależności od poziomu wody w Wiśle. - A ruch jest? - Specjalnego nie ma. Dwa tygodnie temu często przepływały barki ze żwirem do Malborka. O ładowności do pięciuset ton. Dzisiaj płynęły trzy jachty. Niedawno do Malborka płynęli Anglicy. Wędrowali po polskich rzekach i kanałach miesiąc. Dla nich to atrakcja. Więcej przyjeżdża autokarów - ze trzy, cztery w tygodniu - i samochodów osobowych. Przyjeżdżają szczególnie Niemcy, starsi. Prawdopodobnie 19
kiedyś tu mieszkali. Ale dzisiaj na przykład byli Litwini. Konserwatorzy śluzy śmieją się drwiąco na wzmiankę o turystyce na Nogacie. - Oczywiście, tu powinno być miejsce turystyczne, jak było kiedyś. Płażyński obiecał wielką rozbudowę, ścieżki rowerowe, przystań i inne cuda. Na obietnicach się skończyło. Jeden z nich dodaje: - Napisz pan, że mój dziadek, Sylwester Domański, oddał przed wojną Polakom ziemię pod budowę polskiej szkoły. Przez to musiał potem stąd uciekać. Moje serce jest szczęśliwe Jeżeli prawdą jest, że oczy są zwierciadłem duszy, to dusza Eugenii Gosek jest wielka, radosna i czysta. Nie przeszkadza jej, że fizycznie mieszka w Piekle. Zresztą Piekieł w Polsce jest kilka, może nawet sześć. To miejsce podobno ochrzcili tak flisacy, bo przy ujściu Nogatu rozbijały się barki. Raz w prasie ktoś dał takie oto ogłoszenie: „Diabeł z Piekła szuka żony z Nieba”. Dzisiaj też - przed domem Gosków dwie dziewczyny przypinają do kasztanowca plakat z informacją o wyjeździe do Aniołowa za Pasłękiem. Kontakty na szczeblu sołeckim. - Przyjechaliśmy z mężem do Piekła z południa w 1945 roku - mówi Eugenia Gosek. - Naszym dorobkiem było po dziesięć palców każdego z nas. Mieliśmy tu gospodarstwo i do tego jeszcze pracowałam w sklepie. Mąż zmarł w 1977 roku na zawał... Kobieta ma pracę, drugą w domu, o trzeciej zmianie nie wspomnę i wytrzyma, a mężczyzni? Po pracy gazetka w domu... Prędzej umierają, bo są za nerwowi. Pani Eugenia była w latach pięćdziesiątych pełnomocnikiem Piekła (sołtysem), prezesem OSP, zakładała KGW. Prowadziła też GS-owski sklep i Bar „Pod Łabędziem”. Dziś po barze, usytuowanym obok jej domu, został jedynie blady napis i równie blade wspomnienia po PRL-owskiej świetności. W tamtym czasie goście z Gdańska i Elbląga zamawiali u niej telefonicznie golonkę i grochówkę, „w której aż łyżka stała”. Bar od dawna zamknięty, a w ośrodku wypoczynkowym w Białej Górze kilka lat temu hodowali ślimaki. Dziś pani Eugenia ma lat siedemdziesiąt siedem. Tamtego dnia, 3 sierpnia 1985 roku, przebywała akurat w domu. Z rana zapukali milicjanci ze Sztumu. Utopiła się matka czworga dzieci. Prosili, żeby zajęła się na parę godzin sierotami i poszli szukać. Ciało znaleźli w śluzie. A pani Eugenia dzieci od razu do wanny, 20
bo „tam, po tragicznie zmarłej, była bieda.” Milicja pojawiła się po trzech miesiącach. „Nie daj nas, babciu!” - wołały dzieci. Zabrali jedno, najmłodsze, siedmiomiesięcznego Tomka. I tak to babcia, która wychowała już syna, Zenona, na stare lata została mamą. - Łukasz miał dwa i pół roczku, Piotrek niecałe pięć lat, a Kasia cztery - ciągnie pani Eugenia. - Dziś Piotrek ma dwadzieścia cztery lata, ukończył technikum, szkołę zawodową, pracuje jako kierowca. Kasia ma dwadzieścia dwa lata, zawód sprzedawcy, też ukończyła technikum, a teraz uczy się w studium ekonomicznym. Wychowała te dzieci. Odszukała też to najmłodsze. Pojechała z prawomocnym wyrokiem do domu dziecka, gdzie przebywał. Tam powiedzieli, że jest w szpitalu w Elblągu. W Elblągu okazało się, że dziecko już ma rodziców. - Doszło do diagnostyki. Ja przywiozłam swoje - tamci, rodzina zastępcza, to czwarte. Mówię do komisji: „Panowie i panie! Handlujecie tym dzieckiem jak jakąś kurą czy gęsią. Dziecko to nie kura czy gęś”. Ale to czwarte, które miało już trzy lata, wołało: „Mama, tata!”. Ja miałam prawomocne postanowienie sądowe, ta pani z rodziny zastępczej też. I aż jej szły łzy. Patrzyłam, patrzyłam, w końcu powiedziałam sobie - Boże, szkoda rozdzielać z tą matką. Sama nie mogła mieć dzieci, a teraz ja chcę jej odebrać. Na mój wniosek napisano tylko oświadczenie, że dzieci mają się kontaktować. I chłopak przyjeżdża do Piekła. Kiedy przyjechał pierwszy raz, poszli nad Wisłę. Niepewnie, skrępowani. Po jakimś czasie mówili już - brat, siostra... Tak sobie nieraz myślałam, dlaczego akurat przynieśli te dzieci do mnie, chociaż mieli kilka domów po drodze. Widać, tak już Pan Bóg przeznaczył. Może przez te dzieci odstąpił mnie paraliż po wylewie? Byłam na wózku inwalidzkim, lecz wstałam i chodziłam. Jak czujesz, że masz dla kogo żyć, wiesz, że musisz żyć, to działa siła 21
woli. Jeszcze teraz mam mnóstwo energii. Hodujemy z Łukaszem kurczaki, wszystko mamy swoje - warzywa, kartofelki... Zapasy zapraw. - Ogórków zostało parę słoików - poprawia babcię Łukasz. (Mówią na nią babcia, nie mama, bo uznała, że tak będzie lepiej.) Chłopak jest szczupły. Długa jest lista chorób, która go dotknęła. Miał już sześć operacji. Do szesnastego roku babcia robiła mu lewatywy. Choruje bez przerwy, do dziś. Teraz będzie miał lat dwadzieścia jeden. Na rok przyznali mu rentę, a dalej? - Nie wiadomo, jak ze mną będzie - mówi pani Eugenia. - Mam iść na operację. Chciałam, żeby ten chłopiec miał rentę. Powinien mieć po mnie, ale nie dadzą, bo to dzieci przybrane. Te przepisy nie są dla prostych ludzi... Życie... Może było dobrze i źle, ale moje serce jest szczęśliwe. Modlę się codziennie za Łukasza, żeby był dobry. I dobry jest - opiekuje się mną. Teraz on mną. Ale - śmieje się pani Eugenia - jak z Piekła może być dobry?
Winnetou Niepostrzeżenie, jakby chyłkiem, odeszli introligatorzy (nie mylić z aligatorami). Te istniejące jeszcze introligatornie zajmują się już wyłącznie oprawą Dzienników Ustaw i ewentualnie roczników czasopism, zbieranych przez kilku maniakalnych, małomiasteczkowych archiwistów. W latach sześćdziesiątych introligator czy introligatornia brzmiało dumnie. Biblioteka kocborowska miała z nimi bardzo żywy kontakt, gdyż co poczytniejsze książki na skutek wielokrotnego użycia rozlatywały się z niebywałą prędkością i trzeba je było albo kleić, albo zszywać. Sporo też noszono do oprawienia pozycji prywatnych - przedwojennych bądź licho oprawionych powojennych wydań klasyków polskich, światowych i radzieckich. Które z książek rozlatywały się najprędzej? Poza tak zwaną serią 22
z kluczykiem, kryminalną, z pewnością w czołówce, jak nie na pierwszym miejscu, był „Winnetou” Karola Maya (uściślając - „Old Surehand”). Na pożółkłych ze starości i nikotyny z paluchów kartkach w sposób niedostrzegalny dla ludzkiego oka odkładały się tysiące linii papilarnych. Pożyczali „Winnetou” ludzie z obu stron bramy kocborowskiego szpitala. Bóg jeden wie, dlaczego z równym zapałem czytali go zarówno pacjenci, jak i psychiatrzy. Psychiatrzy mówili, że „Winnetou” przez swoje urzekające piękno, prostotę, jednoznaczność charakterów wpływa korzystnie na zamącone dusze umysłowo i psychicznie chorych; ci drudzy pewnie myśleli to samo o psychiatrach. Oczywiście na kartkach odkładały się też linie papilarne chłopaków, którzy po przeczytaniu kilku rozdziałów wyskakiwali z wojennym okrzykiem na dwór, wyrywali jakiejś dorodnej kurze (z braku indyków) pióro, wsadzali je sobie za gumkę od skarpety nałożoną na łeb i mknęli do pobliskiego parku bawić się w Indian, budować lub burzyć szałasy. „Winnetou” w Starogardzie był tak popularny, że przed pierwszą projekcją filmową (produkcji NRD - Jugosławia i coś tam jeszcze) ogromna kolejka stojących po bilety rozwaliła drzwi do kina. Film rozczarował, bo żadna ekranizacja nie mogła konkurować z barwnym obrazem Dzikiego Zachodu, utworzonym w naszych głowach na podstawie tak pięknej lektury. Podobnie jak żaden film nie odda klimatu „Trylogii” Sienkiewicza. Później, w okresie gierkowskim i jaruzelskim, zapanowała moda na książki. Z braku innego towaru kupowano je zaciekle, spod lady, od znajomych i w antykwariatach. Pamiętam, jak do jednego z antykwariatów wszedł bogato ubrany człowiek i zażyczył sobie siedem i pół metra klasyki światowej z modnej wówczas serii z liściem dębu. W księgarni w naszym mieście to by nie przeszło. Warto tu przypomnieć, że u nas sporo trzeba było się nachodzić, by przekonać pana Depciucha (równy był gość!), że jest się bibliofilem, a nie snobem, zapełniającym półki grzbietami. Taki przykład. Weszła pewna pani w norkach i zapytała z pretensją: „Czy jest wreszcie ten Słowacki?”. Księgarz spojrzał na nią poważnie... „O...o... - ...właśnie wyszedł” - powiedział konfidencjonalnym szeptem wskazując na drzwi. Niektórzy zaufani bibliofile mieli własną półkę, to prawda. W okresie zmieniających się mód „Winnetou” odszedł jakby na drugi, 23
a nawet trzeci plan. Kupowano prozę iberoamerykańską, amerykańską, rosyjską, science fiction. Na uniwersytetach zachwycano się prozą bez fabuły, nastawioną na eksperyment. Głęboko analizowano pewną powieść, w której narratorem było okno, opowiadające, co dzieje się w polu jego widzenia. O „Winnetou” wcale się nie mówiło albo analizowano tę pozycję jako przykład książki rozrywkowej, czyli ostatniego gatunku. Bodajże w drugiej dekadzie okresu jaruzelskiego „Winnetou” pojawił się w kioskach RUCHU w formie serii broszur, wydawany w szalonych nakładach. Broszury te trafiały do introligatorów, którzy komponowali z nich opasłe tomy. Po 1990 roku dawna książka uległa przewartościowaniu. Ci wszyscy, którzy tylko dla snobizmu zapełniali nimi metry półek, wydając z trudem zdobyty pieniądz i z mozołem wyrabiając sobie chody w księgarniach, nagle sporo stracili. W antykwariatach ceny pozycji sprzed 1990 roku gwałtownie spadły, a w końcu polikwidowano same antykwariaty. W księgarniach zaczęły się pojawiać tak pięknie wydane książki, że o tych z okresu peerelowskiego zapomniano. Dziś na rynku jest mnóstwo książek. Drogie, tanie, nieważne - kto chce, przeczyta. A „Winnetou”? Obawiam się, że odszedł. Nie, nie dlatego, że go nie wydają. Po prostu zmienił się system wartości. No bo kogo dzisiaj interesują Indianie, Dziki Zachód i strzał z biodra?
Zegarki Moja przynależność do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (TPPR) trwała krótko. Zakończyła się po drugiej wymianie listów z nieznaną mi nawet ze zdjęcia Nadią. Ona w drugim poprosiła mnie o kozaczki, ja, rozeźlony, w odpowiedzi o zegarek. Po obu stronach granicy zapadła przyjazna cisza. Ale w sumie to było korespondencyjne faux pas. Być może dlatego do dziś czuję irracjonalną niechęć do zegarków i wszystkiego, co mierzy czas. Zegarków nie noszę od lat. Wszelkie tikanie wywołuje we mnie histerię. Kiedyś jako student 24
znalazłem stancję w Toruniu. Poszedłem. Cena? Okazało się - barter. Miałem przynosić węgiel za czynsz. Mankament. Pokój z setkami przesypujących sekundy zegarów i wyskakujących z nich co jakiś czas martwookich kukułek. Właściciel - doktor filologii polskiej - był zbieraczem czasu. Nie wytrzymałem nawet nocy. Ciągle tylko cyk-cyk-cyk, od czasu do czasu ku-ku ku-ku, po czym cichy trzask zamykanych drzwiczek. Ale zegarki i zegary są wszędzie. Nawet wśród spamów, jakie przychodzą na moją skrzynkę mailową. Podstawowe grupy tematyczne to: viagra, przedłużanie narządów, sex i rolexy. Tak więc zegarki atakują nas nawet w świecie wirtualnym, chcąc bezlitośnie odmierzać nasz upływ czasu. Szczęśliwi czasu nie mierzą - mówi powiedzenie. Dlatego Indianie nie noszą zegarków. Ja też nie, jak napisałem wyżej. Czego oczy nie widzą, serca nie boli - to też można zastosować pod adresem chronometru. Uciekając przed upływem czasu znalazłem się w leżącym jakby na bocznych torach świata Kasaprusie. Bez zegarka oczywiście - ani na ręku, ani w komórce, ani gdziekolwiek by on mógł występować. Poczułem się czysty, wyciszony, poza czasem. Zaszedłem pod chałupę, przedstawiłem się, przypominając kobiecinie, że byłem u niej z osiem lat temu. A ona na to: „Ano jo, sobie przypominóm, że skóndyś mi je znany tan cyferblat”. Tak powiedziała o mojej twarzy. I weź tu uciekaj przed czasem.
Dolly, starzejesz się tak szybko Pocieszająca informacja w radiu. Owieczka Dolly starzeje się w tempie kosmicznym. Pycha ludzka została ukarana. Znak, że nie można za dużo grzebać w tym, co Bóg stworzył. Tak właśnie sobie myślę. Jadę przez Bory Tucholskie. Zieleń, że aż bolą oczy. Silnik samochodu gra mruczando. Przy szosie stoją sarny. Nie lękają się? Zwalniam, 25
chcę zrobić zdjęcie. Pryskają w krzewy i natychmiast nikną z oczu. Zupełnie jakby przed chwilą nie były. Czy życie jest tylko czasem źrenic? Przystaję nad jakąś rzeką - Wdą? Schodzę na łachę przy moście. Topiki tego lata są olbrzymie. Wielkimi gzygzakami ślizgają się po wodzie, rzucając pod siebie nabrzmiałe plamki cienia. Oto stoję sam na sam z rzeką, sam na sam z wielkimi łąkami i ogromnym lasem. Przemywam twarz i nagle słyszę tuż przy uchu: „Proszę pana, gdzie ja jestem?”. Jakaś dziewczyna nadpłynęła bezszelestnie kajakiem, ciągnąc za sobą cień na wodzie. Zupełnie mnie zaskoczyła - mnie, starego trapera. Czuję zakłopotanie. Jakże mam jej odpowiedzieć, gdzie ona jest, kiedy sam nie wiem, gdzie ja jestem. Na kuli ziemskiej, w kosmosie, o - tyle mogę powiedzieć. Filozoficznie. Dziewczyna odpływa swoją drogą - w dół rzeki, ciągnąc za sobą swój cień. Wsiadam do samochodu, ruszam w swoją drogę - szosą. Nasze drogi zbiegły się na moment i rozbiegły. Jakby tak popatrzeć dookoła, wszędzie są drogi. Krzyżują się, gmatwają, biegną równolegle. Ludzie - na co dzień idący samotnie, chwiejnie, po omacku, każdy swoją drogą - szukają tylko okazji, żeby ich myśli i uczucia stopiły się w jedno i nabrały potęgi. Chcą mieć jakąś zbiorową pewność. W niedzielę drogi setek tysięcy ludzi zbiegły się w jednym miejscu - na Biskupiej Górze pod Pelplinem. Stało się tak za sprawą jednego człowieka, w którym wielu ludzi widzi cechy nadludzkie.
26
Tłumy, nieraz od godzin nocnych, bez jakichkolwiek oznak zniecierpliwienia czekały na niego w swoich sektorach. Jan Paweł II nadleciał helikopterem. Widok ośmiu helikopterów na niebie nie ma w sobie nic mistycznego, ba - jest w tym coś z filmów, na przykład z „Czasu apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. W ogóle wiele rzeczy na tym wielkim mitingu miało charakter filmowy. Ołtarz - scena, sektory, lornetki, kapelusze modnych dam, samochody, śpiewy, kamery, telefony komórkowe - co krok to technika - elektronika. Kiedy ukradkiem jadłem kanapkę z serem, mój znajomy opowiadał, że dla niego załatwienie sektora zerowego to była pestka. Wystarczył jeden telefon do... VIP-y też znalazły miejsce w sektorze zero. Zupełnie jak w kinie czy teatrze. Im bliżej, tym lepiej. Widzieć Papieża, być najbliżej Papieża, może nawet dotknąć Papieża. Dokąd zabrnęła cywilizacja, że wszystko oglądamy jak film - pospiesznie, wyrywkowo, być może powierzchownie, aby prędzej, bo czas ucieka, a przecież tyle trzeba jeszcze zobaczyć? Cywilizacja telewizyjna. Czyżby życie było tylko czasem źrenic? Nie jest tak źle. Posłuchaj słów Papieża. Tłum wraca do autokarów, samochodów, pieszo. Drogi setek tysięcy ludzi się rozchodzą; rozchodzą się myśli i uczucia. Ale jakby lepiej na duchu. Pomimo elektroniki - techniki. Jedna droga wiedzie wyżej. Święty Piotr stoi w bramce (Boże, spraw, żeby to była brama dla wszystkich grzeszników, nie wąska furtka). Przed bramką stoją budki toj toj - można jeszcze siusiu. Święty Piotr przepuszcza do nieba, dokonuje weryfikacji. Tu już nie ma zmiłuj, nie pomogą znajomości. VIP-y też nie będą miały wejściówek. Pycha ludzka zostanie ukarana. Jakieś głupie myśli o klonowaniu też będą ukarane. Dolly, starzejesz się w tempie kosmicznym. 1999 foto: Eugeniusz Cherek Pielgrzymi pod Pelplinem
27
Ksiądz Lendziński odpoczywa Na obrazach holenderskich mistrzów widać często pogodne wioski. Chałupki są na ogół przytulone do wzniesienia, na którym stoi najwyższy budynek - kościółek. Przy kościółku, często gęsto naokoło, na ostrym stoku wzniesienia rozciąga się cmentarzyk. Z tych pejzaży emanuje pogodny klimat ponadczasowej harmonii: bezchmurne niebo, powolnie wiosłujące skrzydłami ptaki, jacyś ludzie zdążający skądś - dokądś (nieważne - skąd - dokąd), jakiś osiołek wiozący chrust na grzbiecie, smużki dymu z kominów, jacyś ludzie zmierzający alejką między grobami do kościółka, jacyś domorośli filozofowie czytający „De imitationes Christi” („O naśladowaniu Chrystusa”). W tak namalowanym świecie zmarli nigdy nie są nieobecni, no bo jakże można o nich zapomnieć, kiedy leżą tuż przy nas, między murem kościoła a chałupą? Rzec by można - zmarli towarzyszą żywym w ich codziennym znoju. Jednakże ten świat holenderskich mistrzów to nie żadna nierzeczywistość. Wystarczy spojrzeć na kościółek z przytulonym doń cmentarzykiem w Kokoszkowach, Dąbrówce czy na kościół z przylegającym doń cmentarzem w Pogódkach. To właśnie te jakby holenderskie pogodne i mądre klimaty. Na pejzażach holenderskich mistrzów to, skąd pojawiają się ludzie, co robią, dokąd zmierzają, nie ma żadnego znaczenia, gdyż wszyscy wiedzą, że każda chwila jest od razu przemielona w wieczność w wiatraku Pana Boga. Mówiąc krócej - każda chwila staje się wiecznością, a wieczność chwilą. Pogoda na tych obrazach też jest zawsze sprzyjająca - zarówno dobra do zbierania ziemniaków, jak i do umierania. Na tych rzec można plebejskich obrazach ksiądz proboszcz został wpisany w pewną określoną przez ludzi, ale w dużej mierze na użytek Pana Boga, hierarchię. Ten ksiądz proboszcz z jednej strony prawi kazania, głosi mniej czy bardziej mądre rzeczy, z drugiej strony - świadom, że jego fizyczna i duchowa kondycja niczym nie różnią się od kondycji parafian, zwykłych ludzi - zachowuje się tak samo, a przynajmniej podobnie jak oni. Nie wywyższa się, nie gromi, choć potrafi zbesztać, na ogół jest dobroduszny, nie dąży do zaszczytów, bogactwa, owszem ma też swoje przywary, zwykłe, ludzkie słabostki. 28
Jest franciszkański, plebejski, taki bardzo swój. Podobnie jak na tych obrazach holenderskich mistrzów nie jest ważne, skąd do Starogardu przybył ksiądz Lendziński. W zasadzie „urzędował” tam, u siebie, na Łapiszewie, dyskretnie, bez rozgłosu, skromnie, nawet w niektórych budził irytację. Już na pogrzebie ludzie (setki, a może i tysiące) uświadomili sobie, że coś się stało. Że czegoś, gdy jeszcze ksiądz Lendziński żył, nie zdążyli dostrzec, czegoś, co ujawniło się tuż po Jego śmierci. Wytłuszczam tutaj zaimek coś - zaimek ważny, choć bardzo nieokreślony i chyba tutaj nie do określenia. (Wątpię, czy ktokolwiek z parafian księdza Lendzińskiego spróbowałby to zrobić.) Ot, zmarł ksiądz proboszcz, no i co takiego się stało? A jednak... coś się stało. To coś przewija się w wypowiedziach parafian na temat księdza Lendzińskiego, to coś widać w skupieniu ludzi, którzy kilka dni po pogrzebie co chwila podchodzą do grobu księdza, by się pomodlić, zapalić znicz, jawnie zetrzeć łzę z oka albo udawać, że im się to oko zaprószyło. A ksiądz Ryszard patrzy, patrzy (chociaż tak naprawdę nikt dobrze nie wie, skąd) na tych ludzi i jest zadowolony, bo widzi, że dobrze wykonał swoją chwilę na ziemi. Na dodatek z tą swoją plebejską chytrością usadowił się - jakby na wzór omawianych holenderskich pejzaży - ze swoim grobem przy kościele. I przy Matce Boskiej Fatimskiej. „Ha! Tu mnie nikt nie zapomni” - zdaje się triumfować. Położył się tutaj na chwilę, która jest - jako żeśmy napisali wyżej - wiecznością, aby odpocząć, położył się blisko, tak bardzo blisko naszej codzienności, między kościołem a (pomijając malutki lasek) ulicą z przejeżdżającymi samochodami. Plebejsko chytry jest nasz ksiądz Ryszard Lendziński. A przy okazji, kładąc się tutaj, być może daje nam znać, jak daleko odeszliśmy od tamtego klimatu holenderskich pejzaży, od pewnego naturalnego porządku rzeczy, mądrej i pogodnej harmonii, gdzie żywi i umarli żyją pospołu, gdzie śmierć nie jest tak straszna. Być może ksiądz Lendzński daje nam też znać - odpoczywając tutaj, pod murem zbudowanego przez siebie kościoła - jak bardzo odeszliśmy od tamtego uporządkowanego świata, wyrzucając poza nasze miasta lastrykowe nekropolie bez wyrazu gdzieś tam, w szczere pole, na ileś hektarów. Jakby chcąc się uwolnić od przykrego widoku naszych zmarłych i by wyłącznie skoncentrować się na czasie teraźniejszym. 1999 29
Witajcie w makdonaldzie Kilkanaście lat temu. Stary „ogórek”, czyli nieforemny, trzęsący się (zwłaszcza w okolicy silnika) jelcz. Wysiadamy przed dworcem w Gdańsku. Wszystko jest szare jak socjalizm. Dzieciarnia niczym stadko kuropatw ginie w czarnym otworze podziemnego przejścia. Tu główna atrakcja kulinarna dnia, pomijając bagietki i pizzę w Oliwie w drodze na AWF. Jaka atrakcja? Kokosanki! Kupujemy po dwie, trzy dla siebie i kilka jeszcze do domu. Kokosanki, czyli małe ciasteczka, posypane przywiezionymi przez jakiegoś marynarza wiórkami kokosowymi. Potem jedziemy na wielogodzinny na ogół turniej. Z powrotem, po uzyskaniu dobrych wyników, mając dietę wpadamy na obiad do „Adwokackiej”. Jest tam pełna kultura. Dzieciaki siedzą nabożnie, w całkowitym milczeniu przy owalnych półmiskach, na których pięknie leżą dania. Kokosanka i obiad w „Adwokackiej” - coś ekstra do dnia pełnego wrażeń, do dnia turnieju, gdzie należało dać z siebie wszystko, by wygrać. Tak było kilkanaście lat temu. Było minęło - jak piórko w filmie „Forest Gump”. A propos „Forest Gumpa”. Doskonały film. Najlepsza scena to właśnie to piórko na początku i końcu filmu mówił mi znajomy. - Fruwa sobie i fruwa, spada, a kamera za nim. A wiesz, jak oni to nakręcili? Nigdy kamera nie nadąży w ten sposób za piórkiem - wyjaśniał tajemniczo - toteż to piórko zostało osadzone w tej scenie... komputerowo. Amen. Najlepsza dla niego scena, bo piórko zostało sfilmowane komputerowo. Ze zdumieniem czytam w jednym z naszych lokalnych mediów ogłoszenie - wycieczka dla dzieci, w programie między innymi wizyta w makdonaldzie. No, no, makdonald zapowiadany jako główna atrakcja wycieczki! Wiadomo, pan/ni, który/a pojedzie w ramach akcji zimowej do Trójmiasta, czymś musi zachęcić dzieciarnię. Pewnie, że nie napisze - „pojedziemy do teatru albo pooglądać Sąd Ostateczny Hansa Memlinga”. Albo nie napisze - „pójdziemy popatrzeć na detale architektoniczne kamieniczek na starym mieście”. Albo nie napisze - „pojedziemy sobie podkarmić rybitwy, kaczki i łabędzie na sopockim molo”. 30
Więc może faktycznie w ramach akcji zima najciekawszym punktem wycieczki pozostał już tylko makdonald? Wyobraźmy sobie ową wycieczkę znudzonych konusów. Jadą do Trójmiasta ekstra autobusem, ekstra w porównaniu z jelczem zwanym ogórkiem, gadają jak najęte, ba, nawet wrzeszczą i plują. Pan/ni siedzi przy kierowcy i udaje, że nie widzi, bo w dzisiejszych czasach, kiedy dzieci i młodzież znęcają się nad dorosłymi, faktycznie lepiej udawać, że się nie widzi (a nuż któryś ma nóż). Konusów w Trójmieście nic nie interesuje, bo w domu i w klubach, a nawet w szkole mają większe atrakcje - przy komputerach, na kolorowych obrazkach, w sklepach. Sporadycznie jakiś konus wyda okrzyk umiarkowanego zdziwienia, bo zobaczy w mijanym sklepie coś nowego. Generalnie cała wycieczka czeka na główną atrakcję, czyli wizytę w makdonaldzie. W końcu jest - owo M, charakterystycznie wygięte jak brama triumfalna, symbol zwycięstwa nad światem. - Proszę wycieczki, jesteśmy w makdonaldzie - wyjaśnia rzeczowo pan/ni opiekunka. - Proszę zwrócić uwagę na te upajające kolory, na te panie, które was, kochane dzieci, będą obsługiwać. Jakie mają piękne, standardowe stroje a’la makdonald. Proszę wycieczki - ten makdonald został zbudowany jako drugi w Polsce, a jest jednym z... no, tysięcy w świecie. Na uwagę zasługuje fakt, że produkty makdonalda na całym świecie są takie same. A frytki, proszę kochanych dzieci, są produkowane z ziemniaka o bardzo wysokich parametrach. Takiego ziemniaka to nawet w Polsce nie można wyprodukować. - Nie pier... - mówi lapidarnie Leonek, który urwał się na wycieczkę do makdonalda wprost sprzed ekranu komputera (mamusia kazała się oderwać, bo po siedmiu godzinach przed ekranem podobno dostaje się garba). - Nie chrzań stary/a, żreć nam się chce. Leonek wymierza palcem w stronę pana/ni opiekuna/ki i strzela z tego palca - pif paf!, jak to tysiąckrotnie robił w grze komputerowej. Zabił, zakręcił się i rzucił się po potrójnego czisburgera. A wycieczka za nim. Makdonaldyzacja ogarnia nas coraz bardziej. Świat kolorowych plastików, standardowych dań, takich samych filmów. Pozorna różnorodność, tak jak w makdonaldzie pozornie różne dania. W rzeczywistości wszystko smakuje tak samo. Na początku fascynacja, a potem smutna refleksja - że już wszystko się przejadło, że nic nowego 31
nie da się wymyślić. W gruncie rzeczy świat, pomijając jakieś mało znaczące enklawy, znalazł się w szponach jednego wielkiego koncernu o nazwie „Ameryka”. Ale nie trzeba się irytować. Może coś się zmieni. - Musi być źle, żeby było dobrze - powiedziała mi ostatnio pewna pani. Zresztą ten amerykanizm, ta globalizacja, makdonaldyzacja, standaryzacja, unifikacja czy jak by to zwał, od czasu do czasu wydaje na świat coś, co zdumiewa i zachwyca, jak choćby wspomniany film „Forest Gump”. Jaka scena jest najpiękniejsza w „Foreście”? Dla mnie wcale nie nakręcone komputerowo piórko. Dla mnie scena, jak Forest ni stąd ni zowąd postanawia sobie pobiec. Najpierw do miasteczka, potem do granicy stanu, potem dalej, potem już na ful - od oceanu do oceanu i z powrotem. Dlaczego Ameryka oszalała po tym filmie? Dlaczego oszalał z zachwytu zamerykanizowany świat? Bo w gruncie rzeczy ten film jest antyamerykański - opowiada o próbie ucieczki ze spłaszczonego przez makdonalda, wypranego z autentycznych uczuć świata. Opowiada o tym, że w całym tym zamęcie kolorowych przedmiotów i sztucznych wrażeń człowiek o inteligencji grubo poniżej normy doskonale rozróżnia, co w życiu jest najważniejsze. Póki co, czekam na ogłoszenie w lokalnych mediach: „W ramach akcji zima zapraszamy dzieci na wycieczkę do Trójmiasta. Główna atrakcja - zwiedzanie hipermarketu”. Wolę moje wycieczki „ogórkiem” z kokosanką po drodze. Jeżeli sensem wycieczki do Trójmiasta jest makdonald czy oszą, to już nie można powiedzieć, że świat się nie przewraca. Świat się przewrócił. Biegniemy, Forest?
32
Pujka Przeczytałem w przewodniku po Kociewiu informację, która mnie zbulwersowała. Pisze autor, że w naszych lasach żyją takie oto pospolite zwierzęta: kret, jeż, borsuk, zając... Pospolite, czyli spotykane bardzo często i zgoła nieciekawe. Powiedzmy szczerze - można je odstrzelić. Pospolitego konia z rzędem temu, kto wlazł do lasu i spotkał na drodze borsuka, jeża czy kreta. Zwierzaki te są niepospolicie interesujące. Jeden żyje pod ziemią, co nie jest przecież całkiem normalne, a drugi uporczywie nosi na grzbiecie igły i zwija się w stanie zagrożenia w Kritersa, co też jest fenomenalne. Ba, z racji niepospolitości mówią nawet o nim wierszyk: „Czy wiesz, że jeż to dziwny jest zwierz?”. Borsuka spotyka się częściej w bajkach niż w rzeczywistości. Ostatniego zająca widziałem na szosie między Wielkim Bukowcem a Czarnymlasem w 2003. Był rachityczny i - wydawało się - zdumiony swoim spóźnionym istnieniem. Szarak też jest niepospolity - cechują go nogi, które dają mu niezwykłego kopa. Coś jak cylindry w bolidzie Formuły I. Trudno się dziwić, to wyjątkowo znerwicowane stworzenie zostało zaprojektowane do ciągłej ucieczki. Wszystkie Boże zwierzęta są niepospolite i dzielenie ich na pospolite i niepospolite świadczy o człowieczej pysze, nie mówiąc już o szowinizmie. Powinno się w tej sprawie zorganizować jakiś marsz równości. Niepospolita jest dżdżownica, wróbel i tak dalej, a nawet pujka. Tak, tak, niby zwykła, pospolita pujka, ale jak się ją poobserwuje, to ci dopiero wychodzą cechy. Jakże ona inteligentna, jakże dumna i faktycznie chodząca swoimi ścieżkami. Pomimo, że dostaje kitiket. Teraz to nawet nie chce pieszczot. Puj... puj... puj... foto: Andrzej Wojtaś
33
Opowiadała Łucja Dąbrowska - Za Dawnej Polski w każdej wiosce była szkoła i my się nie znalim ani z Klaninami, ani z Lubikami. To byli obce dla nas - opowiadała Łucja Dąbrowska z Huty Kalnej, lat osiemdziesiąt dziewięć. Żeby zrozumieć, co dzisiaj w tym nadzwyczajnego, należy wyjaśnić, że Huta Kalna, Klaniny i Lubiki leżą niedaleko siebie - trzy wioszczyny - borowe murchle. Za „Dawnej Polski” (czyli przedwojennej) na wsi panowały też surowe obyczaje. Na przykład żadna dziewczyna nie mogła iść do drugiej wioski na zabawę. Byłby wielki wstyd, gdyby poszła, bo chłopcy by myśleli - po innych wioskach lata jak łopata, bo w swojej wiosce nie ma powodzenia! Inna sprawa, że w „Dawnej Polsce” matka nigdy by nie pozwoliła dziewczynie na takie włóczęgi. A chłopcy? To coś innego - ci to na odwrót: mogli sobie chodzić na zabawy po różnych wioskach do woli. Przy okazji się między sobą trzepotali, ale to normalne, jak wszędzie, jak też i dzisiaj. Snadnie z tego wynika, że dobrze mówi przysłowie - mężczyzna poluje, kobieta łowi. Czy życie w Hucie Kalnej w „Dawnej Polsce” było ciekawsze niż dzisiaj? Chyba tak, jeżeli sąsiednie Lubiki dla mieszkańców Huty Kalnej były terytorium odległym, mało znanym, zamieszkałym przez obcych. Dzisiaj - za sprawą samochodu - odległości się mocno pokurczyły. Odcinków dróg nie ma co już mierzyć w kilometrach, a w minutach jazdy. Z Lubik do Huty Kalnej może nawet w sekundach. Kiedy pociągną asfalt z Lubik, a uściślając, od berlinki do odciętej od świata Osiecznej, to nasze Bory Tucholskie stracą resztki tego przedwojennego klimatu. Chociaż czy ten ewentualnie położony asfalt ma jakieś znaczenie? I tak po Borach Tucholskich jeżdżą na potęgę - obojętnie czy to asfalt, czy piaszczysta droga z twardymi garbami korzeni. Świat stał się - jakie to banalne - globalną wioską.
34
Na dworcu jest głęboka noc W niedzielę byłem w Domu Pomocy Społecznej w Wyrębach Wielkich. Przyjechali rodzice, usiedli w świetlicy. Występował tutejszy zespół. Maestro na elektroniku robił podkład muzyczny. Profesjonalnie dygał w elektroniczny, bezbłędny takt, profesjonalnym, pustym okiem omiatał salę. Po każdej piosence pochylał się do siedzącego wokalisty i podpowiadał, co ma teraz zaśpiewać. Wokalista przewracał oczyma aż do sufitu i pięknie śpiewał: „Na dworcu jest głęboka noc...” - balladę o dworcu, pełną odcieni nocy, przyćmionych barw i smutków. Papież podróżuje po Polsce, ja sobie podróżuję po Borach Tucholskich i zapiaszczonych wioszczynach - Klaninach. Słucham, jak mówią, że z tym papieżem to przesada. A już zupełna z tym stawianiem za życia pomników. Albo - mówią - jak bogaty może opowiadać o głodzie? A propos pomników. W miasteczku S. pewien człowiek zaproponował sam siebie na patrona szkoły. Za życia. Takie ludzie mają pomysły. Chociaż jakby tak się zastanowić, to wcale nie jest głupie - po śmierci już nie zaproponuje, no bo jak? Przez komórkę? Starsza pani siedzi przy szosie na krzesełku. Kurki w foliowych woreczkach trzyma, skarpety na zimę dzierga. - Dwa tysiące zarobiłam w zeszłym roku na jagodach, proszę pana - mówi z dumą. - Przez tydzień? - pytam. Spogląda na mnie speszona. - Nieee... przez lato. Jednak dla mnie to wystarczy. Zjeść dużo nie zjem, bo mam nieżyt żołądka, sama mieszkam, wiele nie potrzebuję. Zimą gmina pomaga. Jestem po zawale serca, to muszę ostrożnie jeść. A propos serca. 35
- Panie, serce to się kupuje w rzeźni - zwrócił mi uwagę rozgoryczony, cierpiący człowiek w Czersku. - Takie czasy, panie. Papież mówi ciągle o sercu, a wszyscy wiedzą, że w kapitalizmie serce to się kupuje w rzeźni. Łucja Dąbrowska z Huty Kalnej fizycznie ma lat dziewięćdziesiąt, umysłowo osiemnastkę. O sercu i cierpieniu też wie co nieco. W Hucie mieszka od 1919 roku. Śmieje się, kiedy mówię, że „przecież wieś polska jest taka spokojna”. Jednym tchem wymienia wiejskie tragedie. - Największa, jak to Ch. zabił narzeczoną z dubeltówki, a potem się utopił w jeziorze. Podobnie było z F. i jego narzeczoną. Albo weźmy samobójców. Przeważnie chłopy się wieszali, bo nie mogli się pogodzić w rodzinie. Tak było w rodzinach Sz. i Ch. Ale był i taki przypadek. Chłop nie miał zamiaru się powiesić. Stanął pod jabłonią, udawał, nie miał zaciągniętego paska. Stanął tak, żeby widziała przez okno w jakiej to on jest desperacji. „Bernard, co robisz!” - wrzasnęła żona, wybiegła z domu i rzuciła się na niego, by go ratować. I z tego ratunku pasek się zacisnął... Diabeł mu pomógł - konkluduje Dąbrowska. - Samobójstwo bierze się z cierpienia. Przeważnie po pijanemu, a wiadomo - od wódki rozum krótki. W pani Łucji siedzi mądrość wielu pokoleń. - Czasami są u człowieka plany dobre, a nagle się pokrzyżują i nieszczęśliwy się człowiek czuje - mówi. Albo: - Człowiek myśli, pan Bóg kryśli. Albo: - Jak człowiek sam ze sobą nie może sobie poradzić, to musi coś tragicznego zrobić. Każdy przeżywa radość i cierpienie. Rachunek powinien wychodzić na zero. Najgorzej, jak tego drugiego jest za dużo. Ale jeżeli tak jest, to warto pamiętać, że zawsze ktoś cierpi więcej niż my. Wczuj się w cierpienie drugiego człowieka. W Domu Pomocy Społecznej w Wyrębach Wielkich wokalista pięknie śpiewał: „Na dworcu jest głęboka noc...” - balladę pełną szmerów i odcieni nocy, uczuć, zamazanych barw i smutków. Przewracał oczyma aż do sufitu - oczyma bez źrenic. Kaleki wokalista śpiewał o świecie, którego nigdy nie widział.
36
Mistrzowie gry w noża Mistrzowie gry w noża grają na twardym pniu drzewa. Mistrzowie gry w noża, gry bardzo pięknej, nieświadomie wzbogacają słownictwo języka polskiego, wbijając bułę, widełki, słoneczko i tak dalej. Jednym z trudniejszych wbić jest rzut z czoła, nazywa się szmergiel. Byłem mistrzem tego rzutu, ale ostatnio - na skutek ogólnego braku włosów na głowie - rzut ten wykonuje mi się z trudem i boleśnie. Ostrym nożem można zaciąć łysinę. W grze w noża w zależności od sytuacji pojawiają się zaskakujące słowa, w których przyczaiły się jakieś nasze fobie, zaszłości, historyzmy. Kiedy w latach sześćdziesiątych nóż podczas gry trafił na ukryty w ziemi kamyk i rzecz jasna się nie wbijał, to stwierdzało się lakonicznie „żyd”. Nic my wtedy, dzieciaki, nie wiedzieliśmy o Żydach, a jednak mówiliśmy na bezeceństwo ukrytego w ziemi kamienia „żyd”! Słowa i ich nowe znaczenia rodzą się przy różnych okazjach - w grze w noża, w pisaniu sprayem na ścianie, na weselu. Rodzą się, giną, drzemią, odżywają, czasem jakieś wymknie się z głębokiej prowincji na zewnątrz i wlezie aż do „Słownika języka polskiego”. Ongiś siedzieliśmy z Hubertem Pobłockim w „Ratuszowej” i dywagowaliśmy, co by tu z tą gwarą kociewską zrobić (jakby to od nas zależało): zlikwidować, czy wpleść w język literacki? Prochu żeśmy wtedy oczywiście nie wymyślili. Wielu ludzi traktuje gwarę kociewską z przymrużeniem oka. Jakby pewną słownikową enklawę, która powstała przy grze równie mało ważnej, jak gra w noża. Niesłusznie, gwara istnieje i żyje. Pisałem o niej z kolegą ze studiów pracę z dialektologii. Opuściwszy chłodne uniwersyteckie mury, przyjechaliśmy do stolicy Kociewia. Tu nam podano adresy respondentów, to znaczy osób mówiących po „naszamu”. Podano adres babinki w Borzechowie. Pojechaliśmy z nowoczesnym wówczas magnetofonem szpulowym marki „Grundig”. Babcia mówiła i mówiła, na ogół o farmazonach (wszystkie babcie mówiły wtedy o masonach, czyli tutejszych niemieckich właścicielach majątków, którzy rzekomo zawarli pakt z diabłem). Mówiła 37
soczystą gwarą. Na końcu okazało się, że magnetofon nic nie nagrał, a babcia - respondentka soczystą polszczyzną zaczęła nas wyzywać od nieudaczników i amatorów, co to nie potrafią poradzić sobie z nowoczesnym sprzętem (respondentkę odwiedziło wielu naukowców z dużo lepszym). Tak, gwara istnieje. Podam inny przykład. Minęło kilkanaście lat mojej nieobecności na Kociewiu. Postanowiłem raz tu przyjechać. We Wrocławiu złapałem na stopa żubra (ciężarówka), który jechał do Poznania. Wskoczyłem do budy. W Poznaniu kierowca się zatrzymał. Wyskoczyłem, podszedłem do szoferki, żeby zapłacić. Kierowca oznajmił, że oni (jechał z drugim - wtedy w ciężarówkach na ogół jechało dwóch) właściwie to jadą do Gdańska. - To trzeba było od razu powiedzieć, ja też do Gdańska - wrzasnąłem i z powrotem wskoczyłem do budy. Jedziemy, jedziemy, trzęsiemy się niemiłosiernie (żubry!), zatrzymujemy się w Warlubiu. Wyskakuję, a oni, że... w zasadzie to nie do Gdańska, a do Starogardu Gdańskiego. - O! To trzeba było od razu powiedzieć. Ja też do Starogardu. Zabawniejsze było przed nami. Przed Osiekiem, po prawej stronie szosy (patrząc od strony Warlubia), jest jezioro. Pojazd się zatrzymał. Kierowca i pomagier postanowili się wykąpać. Wieczór, zachodzące słońce, romantycznie, świerszcze cykają jak szalone. Kierowca szedł i szedł w wodę, pod zmierzch, ale ciągle mu było do pasa. Pomagier szedł wolniej. Nagle kierowca krzyknął: „Tiii, ale tu je snatko!”. No tak. To usłyszycie tylko u nas. Witamy w rodzinnych stronach!
My, kosynierzy Jak każdy inteligent o białych dłoniach kocham pewne prace fizyczne. Na przykład taką murarkę. Nie ma nic szlachetniejszego, jak kłaść zaprawę i cegła po cegle stawiać mur. Raz ułożyłem w czworobok, zapominając o wyjściu. Zamurowało mnie. Podoba mi się też tynko38
wanie, ale nie mam odpowiedniego rzutu. Pomimo długich ćwiczeń nadgarstka w pingponga. Najbardziej kocham koszenie. Kosiłem od dziecka na Żuławach. Co popadnie - od chwastów po w gruncie rzeczy pożyteczną nać. Kiedy ją skosiłem i wyszło na jaw, babcia zapłakała marchwiowymi łzami. W okresie studenckim jeździłem w okolice Grójca, żeby zarobić na zbieraniu jabłek. Raz przyjechałem za wcześnie, jeszcze nie dojrzały jabłka. W pewnej wsi gospodarz zapytał mnie w trzeciej osobie (jak lekarz pacjenta): „A kosić umie?”. I zachichrał, patrząc na moje białe dłonie. Ależ mu potem pokazałem! Okazało się, że nie opryskał dwudziestu hektarów sadu, więc zarósł półtorametrową lebiodą, twardą teraz jak łyko. Kosiłem przez tydzień. Zaczynałem skoro świt. Codziennie rano po pierwszych szlusach kosy z sadu pryskały sarny - zupełnie jak zmaterializowane plamy brązowych snów. Wycinałem ścieżki, kliny, zakola. Było romantycznie. Posiłek gospodyni dawała jeden - zupę z olszówek, bo między Warką a Grójcem nie urośnie żaden inny grzyb. Od tych olszówek dostałem olszówkowych oczu (grzyby te źle wpływają na wzrok). W ostatnią noc gospodarz wyskoczył na dwór tylko w różowych pantalonach i wszczął alarm. Przed chwilą okradli go złodzieje. Z pieniędzy. Ja - kosa na sztorc i do boju. Śmiesznie to wyglądało: jednoosobowy oddział kosynierów, za nim mlaszczący bosymi stopami po asfalcie grubas w pantalonach i jeden pies w pogoni za złodziejem (-mi). Nazajutrz gospodarz z udanym smutkiem obwieścił, że na skutek kradzieży nie może mi zapłacić za tydzień ciężkiej pracy (25 zł x 7). „Rozumiem, rozumiem” - mruczałem potakująco. Poprosiłem o jeszcze jeden nocleg. Po kilku godzinach snu wstałem i poszedłem w blasku księżyca w sad. Nad ranem robota była skończona. Gdy wychodziłem z bramy opuszczając to miejsce, gospodarz płakał jabłczanymi łzami. Zupełnie jak kiedyś babcia z żalu po marchwiowej naci. Przez łzy spoglądał na kilka hektarów pościnanych jabłonek. Nie wiedział biedak, że jak się rozpędzę, to potrafię skosić wszystko.
39
Przeplotnia Była śliczna, czarna, o subtelnych rysach twarzy. Szczuplutka, z warkoczykiem. Do Kocborowa przyjechała 1 września 1958 roku, zaraz po maturze. Pani Stenia, jak ją nazywały dzieciaki. Tak w ogóle jest lwowianką. W dowodzie ma „ZSRR”. Na pożegnanie z tamtymi stronami mieli dobę. Przyjechali do Starego Pola koło Elbląga... Potem przypadek. Koleżanka miała w Elblągu kawalerkę, a w Kocborowie mieszkanie i pracę. Zamieniły się. - Ona objęła moją pracę w Elblągu, a ja jej w Kocborowie - wspomina pani Stenia. - Coś mi mówiło, że w Kocborowie się wykażę. Kiedy w Tczewie wsiadła do pociągu do Starogardu, była zdruzgotana - nie rozumiała, o czym mówią. Kociewska gwara z germanizmami, wtedy coś złego, tak bardzo się różniła od śpiewnego języka Kresów... „Mój Boże, co ja tu będę robiła?!” - zadawała sobie pytanie. Kocborowo... Miasto samo w sobie. Uderzyła ją cisza, zachwyciła przyroda i sam szpital. Odzyskała zapał. Mówiła sobie w duchu: „Zrealizuję tu swoje marzenia”. W tym miejscu, w tych murach, w tej monumentalnej architekturze było coś, co zobowiązywało do dobrej pracy. Ulokowała się w pokoju obok przedszkola. Doskonale pamięta pierwszy dzień. Genia Gburek kazała jej się ubrać w pielęgniarski fartuch do kostek. Wyglądała jak strach na wróble. Przynajmniej tak jej się wydawało. I w takim stroju musiała pójść do dyrektora. Dzieci też miały fartuszki, ale szare... Dowiedziała się, że przed nią pracowała Klara Piłat z Barłożna, osoba bardzo pogodna, miła, z poczuciem humoru. Wystąpiła z zakonu, gdyż musiała zaopiekować się sparaliżowanym ojcem. To pani Klara założyła w 1946 roku przedszkole. W przedszkolu zobaczyła jeden oddział - ponad czterdzieścioro dzieci. “Boże, takie dziecko tu przyszło. Jak tu będzie pracować?” - myślała o niej bardzo życzliwie Baumanowa. Grupa liczyła wielu chłopców. „Czy te dzieci będą zdolne?” - myślała. Już odezwała się w niej zawodowa ambicja - dzieci mają być najmą40
drzejsze ze wszystkich na świecie. W duchu jednak czuła obawę. O to, czy ją zaakceptują, czy się im spodoba, nawet jej wygląd... Pierwszy wpadł do pokoju Stasiu Cherek, ładny, szczupły. Strącił z biurka kałamarz i oblał sobie atramentem pończochy na gumkach. Bardzo się zdenerwowała. Bała się, że nie odpierze. Po pewnym czasie podjęła zaoczne studia. Po trzech latach została pierwszą absolwentką Studium Wychowania Przedszkolnego w Gdańsku. Na studiach, podobnie jak w pracy, była perfekcjonistką. - Może za bardzo się eksploatowałam? Może podchodziłam do pracy zbyt emocjonalnie? - zastanawia się dzisiaj. Żyła nią od rana do nocy. Podczas remontów musiała chować klamki, takie były ładne. Nie obroniła żyrandola w sali. Komisja BHP uznała, że nie jest dobrze zamocowany. A tak pasował do kredensu. Został ofiarowany do kościoła na Łapiszewie. W 1981 roku wywalczyła dodatkowo piętro. Przez ten jej czas w przedszkolu wszystko się zmieniło. Na te zmiany można patrzeć przez rozmaite pryzmaty, nawet przez pryzmat zabawek. Na początku były drewniane, strasznie toporne. Malowane w szarobure kwiatki pieski i zające na czterech kołach. Robili je w pracowni terapeutycznej w szpitalu. Koszmar. Po pracy zaczęła robić klocki, „ubierała” je w kolorowe szmatki, powstawały mebelki. Chodziła do kierowniczki zakładowej szwalni Gabrieli Cherek, która pozwalała jej szyć ubranka dla lalek. Zdjęcia przeważnie wykonywała sama. Ale są też inne - na przykład Stanisława Foty, którego żona, Urszula, pracowała w Kocborowie jako dentystka. Oglądamy te zdjęcia. Jedno chyba zostało wykonane w 1960 roku. Stoją: pomoc kuchenna Waleska Bauman (obiady przywożono najpierw w wiadrach, a później wózkiem w termosach z centralnej kuchni szpitala), pani Wanda Szczodrowska - pomoc nauczycielki i ona, pani Stenia. Na dolnym stopniu dziewczynka z lalką - Renata Barc, przy niej Andrzej Malinowski, dziś dyrektor szkoły w Żabie, i Wiesław Wilma. Stopień wyżej Franek Domski, syn fryzjera z alei Wojska Polskiego. Dziewczynka ze spuszczoną głową - starsza z Biedrzyckich, Wiesia, i Basia Eggert - skończyła pomaturalną szkołę fizykoterapii, ma troje dzieci, za mąż wyszła za kolegę z przedszkola Andrzeja Nibusa. Pani Stenia wychowała również ich dwoje dzieci, a więc drugie pokolenie. Stopień wyżej Jan Gołuński 41
- zawodowy wojskowy w Malborku, Leszek Kawiński - ożenił się z Anią Rogalewską, czyli też małżeństwo „przedszkolne”- obecnie mieszkają w Niemczech, Halinka Lenart - wychowanica księgowego Olszewskiego (obecnie Kosiedowska). Stopień wyżej Danusia Szarafin - dyplomowana pielęgniarka, pracuje w szpitalu, wychowała już jej dwoje dzieci, Ewa Szczodrowska i Danusia Kobierzyńska. Na zdjęciu z namiotem w ogródku są jeszcze oprócz niektórych wyżej wymienionych: Janusz Fota - inżynier, obecnie mieszka z rodziną w Niemczech, Ela Malinowska, Andrzej Migoń - lekarz weterynarii w Starogardzie i Marek Fota - doktor filozofii mieszkający w Gdańsku. I wreszcie zdjęcie, które najbardziej mnie interesuje. Przeplotnia (niektórzy mówią kratownica) - stara jak świat, jeszcze niedawno funkcjonująca. - Nie było na niej żadnego wypadku - zauważa pani Stenia. - Dzieci są sprytne i elastyczne. Wypadki się zdarzają, kiedy się o dzieci drży. I teraz już wiem, że to musi być zdjęcie na okładkę książki. Przeplotnia - konstrukcja, na której każdy chyba wybrał sobie miejsce. Czy przypadkowe? Od góry od lewej Janusz Fota, Wiesława Biedrzycka, Franek Domski, Mietek Weltrowski; pięterko niżej - Jaś Dłużewski - skończył Politechnikę w Gdańsku, Marek Gorczyca „pełen kontrastów i pomysłów chłopiec, skończył wydział zootechniki w Bydgoszczy, a przedtem fizykoterapię, obecnie pracuje w RPA”, Renata Barc. Niżej w pilotce Zbyszek Guz - „żywy chłopiec i chętnie bawił się z koleżankami”, niżej Danka Kobierzyńska, Danka Szarafin, mały chłopczyk - Andrzej Malinowski, mógł mieć wtedy ze trzy lata, obok autor książki, dalej Wiesław Wilma, Ewa Szczodrowska, Basia Eggert, Kazik Szarafin, Mirosław Szarafin, z boku Michał Majewski. - Dzieci były obowiązkowo ubrane w fartuszki z szarego płótna, żeby się nie brudziły. Niechętnie je nosiły - chłopcom kojarzyły się z „babą”, dziewczętom się zwyczajnie nie podobały - mówi pani Stenia. - Niektóre się buntowały. W końcu zbuntowałyśmy się i my, wychowawczynie. Wszystkie miały bawełniane pończoszki. Dresy i spodnie dopiero się pojawiały. Skafanderki i płaszczyki były ubogie. Jasiu Dłużewski ma płaszczyk w pepitkę. Ale widzi pan, wszystkie dzieci są uśmiechnięte, szczęśliwe. Plac zabaw był w ogródku - wspaniałe miejsce z tują. Wynoszono 42
tam stoły i robiono śniadania i obiady. W ciepłe dni wynoszono też leżaki. Dzieci przebywały dziewięć godzin, ale część przychodziła na pięć. Przedszkole było czynne dziesięć godzin. - Czy pan wie, że wtedy niektórzy myśleli o przedszkolach całotygodniowych? W poniedziałek przyprowadzałoby się dzieci, w sobotę odbierało. Takie były koncepcje... Historia przedszkola jest odnotowana w kronice. Dzieci, potem ich dzieci... Mnóstwo różnorodnych imprez. Raz zorganizowano nawet zjazd absolwentów jednego rocznika. - Spotykam w mieście swoich wychowanków. Mówią mi po imieniu, a ja nie pamiętam, takie dorosłe twarze. Nie ma co się dziwić - ogromny facet, często pod wąsem i z brodą, i jak mam go rozpoznać? Ja się mniej zmieniłam niż oni. Ale mam satysfakcję, że mnie wspominają... Pani Stenia pracowała w kocborowskim przedszkolu do sierpnia 1988 roku. Rozmawiamy, przeglądamy zdjęcia. Jestem trochę skrępowany. Ja - taki ogromny facet pod wąsem, łysy. Ona - „śliczna, czarna, o subtelnych rysach twarzy”. Brakuje tylko warkoczyka. Zupełnie jakby czas się jej nie imał. foto: Stanisław Fota
43
ŁĄKI LINOWIECKIE Gazeta Kociewska 1994 foto: Rafał Maciejewski
Kozioł jest, aby był W krótkim urlopowym rajdzie po Kociewiu odwiedziłem kilka gospodarstw wielkorolnych, małorolnych i nierolnych. W różnych celach. Targowica U pana A. na przykład chciałem zebrać informacje i porobić kilka zdjęć zabytkowego budynku, w którym mieszka. Pan A. nie dał mi dojść do słowa. Ja o zdjęciach, a on koniecznie o targowicy. - Targu - poprawiła go żona. O targowicy, czyli o targu powiatowym. Nasz jest do niczego. Pan A. wyłuszcza kwestię. - Jadę do Kartuz na targowicę zwierzęcą. Kiedy będę miał osiem koni załadowanych na samochodzie, zapłacę 12 złotych. Przyjeżdżam z jednym cielakiem - płacę 12 złotych, przywożę 40 prosiaków - płacę 12 złotych. Tam on (inkasent przy bramie) nie patrzy, ile masz, byle było jednym transportem. Kwit dostajesz od pojazdu, a nie od sztuk. A u nas, jak pan wjedziesz na targowicę, to za każdego prosiaka płacisz dajmy na to 2 złote. Będziesz pan miał 40 prosiaków, to policz pan, ile to jest pieniędzy. Od jałówki, od byczka, na wszystko inaczej. A jak tak kilka razy pojedziesz i nie sprzedasz, to co? W Kartuzach, gdzie targowica większa od tej naszej, jest zupełnie inaczej. Ponieważ nie liczą sztuk, to obsługuje jedna osoba. W Starogardzie muszą liczyć i, ponieważ jest jedna brama wjazdowa, pracuje dwóch inkasentów. Do tego mały plac i panuje tłok. Warto byłoby - sugeruje pan A. - żeby Rada Miejska pojechała do Kartuz sobie pooglądać, jaka tam jest organizacja i porządek na targowicy. Tylko czy ktoś z tej Rady ma maciory i uchował prosiaki? I musi tyle zapłacić za wjazdowe prosiaka? I czasami nie sprzeda? I wyliczy, ile „zarobi” na nich? Przy okazji pan A. poinformował, że z uwagi na degenerację naszej targowicy mało kto tu zagląda, a do Kartuz przyjeżdżają i z uzdecz46
kami, i z siodłami, i nawet jest taki, co witaminy na konie ma, jakby koń się tarł, i jest taki ze środkiem, żeby grzywa się koniowi świeciła. Tam aż z Grudziądza przyjeżdżają. Słowem, handel kwitnie i miasto zarabia. A u nas? Głupi traci dwa razy. W cieniu parasola Domek pani B. jest skromniutki, choć ładnie utrzymany. Ogródek otwarty na szosę, bez ogrodzenia. Przyciąga wzrok modnymi dziś ozdóbkami. Na podwórku, w mroku dużych klatek, króliki nerwowo skubią mlecz. Dookoła domku pani B. powstaje wielkie osiedle - mówią: sypialnia miasta. Inna sprawa, że działki wykupili tu też mieszkańcy Trójmiasta, a nawet cwajfikołki. - Nie zapowiada się, by ktoś chciał tu inwestować w jakiś zakład rzemieślniczy - wzdycha pani B. Przeglądamy zdjęcia. Kiedyś było tu kilka domów na krzyż. „Taka, wie pan, wieś nie szlachecka, jak ma w nazwie, a zbójecka”. Na starym zdjęciu, przedstawiającym kondukt pogrzebowy, widać, że od jednego domostwa do drugiego było i z kilkaset metrów. Pani B. siedzi w cieniu parasola. Pracy nie ma. Jej oczy wilgotnieją. Ona wie, co to znaczy bezrobocie. Tu wszędzie jest ziemia 6z, czyli szósta klasa nadająca się do zalesiania, a ludzie sobie to miejsce upatrzyli pod zabudowę. Ci, co mieli dużo ziemi, zarobili. Pani B. ma cichą nadzieję, że w tych powstających jak grzyby po deszczu domach bogatych ludzi znajdzie jakąś pracę. Może opieka nad dziećmi? Chociaż oni takie duże działki kupują, żeby się odgrodzić i żyć samemu. Jeden dzień z życia Pan C. mieszka też we wsi na 6z. - Jak to, nie ma co robić?! - zaperza się na moją uwagę. - No więc niech pan opowie jeden dzień z życia. Pan C. opowiada. Wstał rano skoro świt, nafutrował zwierzęta - świń przeszło dwadzieścia, owiec - cztery sztuki, kozioł jeden. Po co mu kozioł? Mleka nie daje, ale jest. - Cap, Capek! - woła, chwyta za rogi, prezentuje pan C. kozła. - To proste, kozioł jest po to, żeby był. To jest pan kozioł. Kuzyn ma kozy, to on przyjdzie z nimi. Dzięki Capkowi we wsi są jeszcze kozy. 47
I chwała Bogu. Co to by było, bez kóz. Jeszcze są kaczki - normalnie - jak to w gospodarstwie. Trzeba jakoś żyć. Na uwagę, że jedna trzecia polskich gospodarstw żyje sama dla siebie, to znaczy niczego nie eksportuje ani nie importuje, pan C. mówi o świniach, które sprzedaje, ale się nie opłaca. Więc dlaczego chowa? - Nawet jak się nie opłaca, to muszę coś robić - odpowiada pan C. To ważne, że zawsze ma pracę. Czysto gospodarczą. Każda praca ma jakiś cel. A najważniejsze to codziennie obejść gospodarstwo. Ono w przyszłości będzie zupełnie inne. Wszędzie będzie rósł las. Część zalesiał dziadek, on część też. Pan C. codziennie musi przejść przez już wysoki las dziadka i przez niziutki swój. Ten codzienny spacer przez las jest dla niego inspiracją do pisania... poezji. Będzie feste Pan D. mieszka przy berlince. Wymalował na tablicy dużymi wołami „Działki na sprzedaż”, tablicę wsadził w ziemię przy zakręcie. Zwalniają, to muszą zerknąć, przeczytać. Miejscowość teoretycznie jest rozwojowa. Lasy, jeziora i tak dalej. Siadamy w cieniu pod niskim balkonem. Na siedziskach zdemontowanych ze starego autobusu. - Ile kosztują u pana działki? Pan D. chytrze strzela oczyma. - Tyle kosztują, ile za nie dadzą. - Ale ile? - nacieram. - Jak pan powie, ile, to ja powiem, po ile są gdzie indziej. Taka bezgotówkowa wymiana informacji. Spod tarasu widać przemykające samochody. Gdzie im tam ograniczać prędkość. I pomyśleć, że niektórzy walczą o przekształcenie berlinki w drogę ekspresową. Przecież ona już taka jest. Czasami nawet ekspresowo jedzie się na własny pogrzeb. Co uprawia pan D.? - Czasami posadzi się ziemniaki, ale to loteria. Jak latem jest gorąc, to wyciąga się ugotowane. I z renty dopłacać trzeba... Ceny działek... hm... - widać, że pan D, woli o cenie działek mówić w sposób okrężny. - W 1990, kiedy byłem w Niemczech, za 500 metrów kwadratowych dawali od 30 do 35 tysięcy DM. Za zdrowotną, dycht pod lasem, dawali dwa razy tyle. A moje działki są pod lasem. Czy jest zaintere48
sowanie? Klient był, ino on chciał całą działkę wykupić, cztery hektary. Ile działki kosztują? We wsi nikt nie powie. W Koteżach podobno około 20 złotych od metra, ale tam są uzbrojone w prąd i wodę. Wychodzi 20 000 od działki 1000-metrowej. Tutaj połowę ceny powinno dać, ale czy da - diabeł wie. Oby dało, bo mam jedenaścioro dzieciaków i każdego trzeba równo obdzielić... Równo, bo jakby nie, to przyjdą na twój grób i potrampią... Jak wejdziemy do Unii Europejskiej, to będzie feste - konkluduje pan D. Tak to jest. Szósta z.
Pejzaże są Ten reportaż powstał w ostatniej bumsie w Starogardzie (ulica Lubichowska) przy piwie. Wszystkie wypowiedzi są autentyczne.
Orzeł z miasta przyszedł. Bicepsy miał takie, że mu koszulę naprężało. Wyciągał ludzi na rękę, chełpił się. Pan Mietek jak zwykle siedział nieco zatopiony w sobie. Ma chorą krtań, ale lekarz powiedział, że jak będzie tę chorobę pielęgnował, to ona da mu spokój. Taki żart, a może i nie? Orzeł kładł i kładł. Aż pan Mietek zbudził się z letargu i powiedział: „Chłopcze, a teraz może ze mną”. Orzeł pękał ze śmiechu, a Truskawa, Reklama i inni patrzyli na pana Mietka z dużym zaniepokojeniem, czy aby mu nie odbiło. „Daj spokój” mówili. Pan Mietek ma sześćdziesiąt dziewięć lat, chorą krtań, no i w ogóle. A Orzeł - młodzieniaszek z bicepsami. No i siedli do stołu. Pan Mietek chwilę potrzymał jego prawicę. „Dobry jest” - powiedział i błyskawicznie przechylił jego rękę na swoją stronę. Orzeł nie chciał wierzyć, prosił o powtórkę, jedną, drugą, trzecią, potem na lewą, a nawet na krzyż. Za każdym razem wychodził pokonany. Kiedy opuszczał bumsę, miał ręce jak połamane. Stało się tak, bo pan Mietek jest byłym kowalem i ma kowadło w ręku. Ksywy są różne. Skąd one się wzięły? Powstają w zależności od jakiejś 49
głównej cechy. Truskawa - bo ma określony nos. Poza tym Truskawa od maja do końca grzybobrania przynosi tutaj, do bumsy, grzyby. W maju jeszcze nikt nie przynosi, a on zawsze jakieś kurki wygrzebie - miniaturowe, bo miniaturowe, ale są. Przynosi tutaj i prowadzi handel wymienny - grzyby za piwo i papierosy. Fogel to kawalarz i tancerz. - Nie pisz, bo co powiedzą w robocie? - mówi Fogel. - Może nie pisz, bo oni tutaj mają strach żon. Oni tutaj przychodzą w tajemnicy przed żonami - problemami. - Franek może być zamiast pociągu, taki punktualny. Zawsze przychodzi dwie minuty po drugiej. Kapitan Hak... - Się pisze Huck? - pytam. - Zapisz pan Hak, po polsku niech będzie... Kapitan Hak jest hodowcą królików. Trzech palców nie ma. - Zyga, pan tu ma do ciebie pytanie. - Cicho, teraz proszę nie przeszkadzać - odpowiada Zyga alias Kapitan Hak. Jest skoncentrowany, rzuca strzałkami do elektronicznej tarczy. Nawet mu to całkiem dobrze wychodzi. Elektroniczna maszyna od czasu do czasu wydaje elektroniczne chrząki. Jest zadowolona. Kapitan Hak jest człowiekiem zamkniętym w sobie. - Podobno palce mu rozerwał niewypał. - Ale tego z niego nie wyciągniesz. Nie chce gadać. Uparty jak stary kozioł. - Ty, ale te stare kozły są rzeczywiście uparte. Widziałem ... - On jest gołębiarzem - przerywa Piotruś Pan. - Powiedz mu, że jest gołębiarzem, to się dopiero obrazi. Piotruś Pan, albo inaczej Francuz, nie wie, że w środowisku hodowców gołębi słowo „gołębiarz” brzmi obraźliwie. - Pardon, jest hodowcą gołębi - Piotruś Pan już się nauczył. - Franek, punktualny jak pociąg, ma ksywę Bramkarz. Przychodzi pierwszy do bumsy, żeby pilnować pani Marzenki. Potrafi siedzieć pięć godzin. Pilnować przed obcymi, bo z tutejszych nikt pani Marzence krzywdy nie zrobi. Przed przejęciem lokalu pani Marzenka trochę tu popracowała, żeby zobaczyć, czy ją zaakceptują. Zaakceptowali. Pani Marzenka dzisiaj ma ładną czerwoną bluzeczkę z cekinami na ramionach. Pieniążki nosi w torebce na pasie. Takie torebki Polacy nosili pod koniec lat osiemdziesiątych na bazarach świata. Torebka, choć niemodna, w bumsie wygodna. Tak się rymnęło. 50
Wracając do pani Marzenki. Tu nie jest łatwo kobiecie. Są różne żarty, nawet bardzo poważne. Ale nie takie, jak w bumsie przy Kościuszki. To jest do udowodnienia. Pan Zbyszek przynosi „Dziennik Bałtycki”, wskazuje na notkę. Napisali, że w tamtej kogoś pobili. Tutaj takiego przypadku nie było. Tu jest stałe grono, no i pilnuje Bramkarz Franek. I pan Mietek. Wydawałoby się, że nic go nie obchodzi, ale jak ktoś zaczyna przeginać, to potrafi nagle się zbudzić i coś takiego powiedzieć, że robi się spokój. Pan Mietek jak oliwa. Żarty są jak w rodzinie. Raz na przykład przyszedł Gwizdek, żeby się alkoholowo dociąć. Spał na siedząco, to mu pod krzesełko dla żartu podłożyli petardę. Po wybuchu ocknął się na chwilę, coś wymamrotał i spał dalej. Pirotechnicy są. Rambo kiedyś chciał całe Bobowo wysadzić, a zwłaszcza sołtysa. Chodziło o ziemię. Z moździerzem poszedł czy tam z bazuką. - A skąd miał moździerz czy tam bazukę? - Nie miał. Ma. Mówił, że na Sylwestra przyniesie. - To jest szef gazety - mówi komuś Piotruś Pan. - Od lipca nie czytałem. Człowiek jest szczupły, łysiejący, ma gorejące oczy. Ubrany w dres. Sportowiec. - Od lipca nie czytałem, ale widać, że gazeta się rozwija. Każdy coś dla siebie znajdzie. Fogel wodzi cytryną po krawędzi szklanicy z piwem. Wyciska do piwa sok. To jego sposób na przeziębienie. - Ja całe życie przeprowadzam się z miejsca na miejsce - rzuca sentencjonalnie Sportowiec. Pan Zygmunt zrezygnował z lotek. Usiadł obok. - Panie Zygmuncie, pan był saperem? To w związku z tym brakiem trzech palców. Rzeczywiście - z bliska widać dwa pozostałe - są jak hak; kciuk i wskazujący. Ksywa Hak jest trafna. Kapitan Hak znowu odpowiada bardzo oszczędnie i ponuro. Z tej wypowiedzi wynika, że to od... grochówki. - No jasne, że był saperem - szepce niepocieszony Piotruś Pan. Reklama to facet w brązowej kurtce. Podobno robi ładne wizytówki. Reklama ma talent, widzenie estetyczne. Tu o estetyce też się mówi. A co, że bumsa. Czasy się zmieniły. - To się nazywa „Akwarium”. Będzie wystrój. Jest już plastyczka. W sandałkach, długie włosy, taka laska, pięknie maluje. 51
- Ale akwarium trzeba przemalować. - Na wiosnę będzie przemalowane... - A w środku na ścianach rekiny namalować. - Ale żeby małe były. A ty, Piotruś Pan? Tak o wszystkich, a o tobie? Pamiętasz jak przed teściową chowałeś się w damskim kiblu? - A gdzie tu jest kibel damski? Faktycznie nie ma. Na drzwiach napis WC. - ... swój cwancyś ma. - A chcesz pan opisać!? - ni stąd ni zowąd unosi się nagle Kapitan Hak. - Na mojej ulicy. Chodź pan na moją ulicę!... Dziś kurwa nie, bo nie mam czasu - przygasa nagle, zatapia się znowu w sobie. - Francuz, ale ty masz włosy. Będziesz wyglądał jak baba. - No właśnie, żona mnie wysyła do fryzjera. - Wysyła i wysłać nie może. - Panie Zygmuncie, pan był saperem, prawda? - głos znowu w sprawie brakujących trzech palców. Problem nurtuje już nie tylko Piotrusia Pana. Baton jest młody. Podchodzi do stolika. - Od kiedy tu przychodzisz? - Od czasu, jak się urodził - podpowiadają. - Przychodził, jak się urodził. Rymnęło się. Największym problemem dla tego baru jest obca kobieta. Wejdzie obca kobieta, to jak psy się rzucają. Zasadniczo to męski bar. - I Kominiarz jest tu stałym klientem. Zawsze zostawia czarne ściany w kiblu. Albo mówi „cześć” i czarną łapą klepie cię po plecach. Albo zadaje ci pytanie: „Kominiarz jest czarny czy brudny?”. „No... jest czarny”. „Masz rację, bo brudny to taki, co się nie myje”. Niby tak. Drzwi do bumsy otwierają się na oścież. Wchodzi gromadka. Młody się odrywa, orbituje w stronę naszego stolika. - Pan napisze, że o dwudziestej dwadzieścia wszedł Hodowca. Hodowca jest szczupły. Znają go z fenomenu - nie boi się żadnych psów. Od knapa ma w sobie magię zaklinacza zwierząt. - Ale tygrysa byś się bał - zaczepnie ktoś. - Pan jest elementem tego krajobrazu - naukowo wyjaśnia Hodowcy jego usytuowanie w czasie i przestrzeni Piotruś Pan. Ale nikt go nie rozumie. - Mnie to gryzie, jak widzę psa w schronisku. Chude to jak takie sztypy. Chciałbym przejąć to na własność. Tam mają zero wybiegu. 52
Cztery budy na osiem psów są. - To jest facet uczuciowy dla zwierząt. - Ja nie zjem, mój pies musi zjeść. - Ja bym takiego gbura hrrrrr..., co kopie psa. Przecież prawo polskie zabrania - wtrąca swoje Sportowiec - Do beczki uwiązują, w beczce śpi. Widziałem na własne oczy, bo biegam po wioskach. - Ja umrę z psami - Hodowca. - Gdzie to trzeba zgłaszać, że ludzie poniewierają psy? - ciągnie dalej Sportowiec - W jakim urzędzie? - Dzisiaj byłem. Facet ma pieniędzy jak lodu, a pies chudy jak sztypa. „Panie - mówię - albo pan temu psu da życie, albo...”. „Pan nic nie ma do mojej prywatności” - odpowiedział. Gdyby się prezydent zgodził, to bym wziął schronisko. Na mój prywatny koszt. Za psami jestem, za kotami nie... Pies jest wierniejszy od człowieka - kopiesz go, a on do ciebie przyjdzie. - No, no, no - sceptycznie ktoś z kąta - to już przesada. - Ja lubię koty. - Mamy nowego prezydenta miasta. Może coś zrobi ze schroniskiem. Tamten chałupę sobie zbudował i wyszedł o tak... (tu gest - kciuk do góry). - Przejąć schronisko to nie taka prosta sprawa. To wszystko trzeba prawnie zrobić, a droga prawna jest bardzo skomplikowana - rzeczowo wyjaśnia Sportowiec. Hodowca wychodzi z bumsy. Sportowiec ma swoją filozofię życia - filozofię ruchu. Można sobie wypić tekilę, ale później jj... jj... jj... (to są wyrazy dźwiękonaśladowcze). Później trzeba na przykład biegać. Po wioskach, lasach. Pejzaże są. Inaczej szkoda tego życia. Szkoda na kapustę i ogórki. Biega ze trzydzieści kilometrów tygodniowo. Zbychu z niejednego pieca chleb jadł, życie zna. W Niemczech pracował. O DDR-ach ma złe mniemanie. - Czterdzieści lat im nie kazali myśleć - mówi. - Inni też nie lepsi. Opowiadają o nas: „Polacy to złodzieje i handlarze...”. I nagle, gdy dostrzegają, że mówią z Polakiem: „Ty, Zbyszek, taki nie jesteś”. A potem jadą trzysta kilometrów do Polski i kupują lampy, kiełbasę, bo nasze pachną, prawdziwy chleb, żyrandole, oczywiście benzynę itepe. Drzwi znowu otwarte na oścież. Wchodzi Hodowca z wielkim jak pagórek owczarkiem mutantem. Pokazuje, że pies, który przecież ma 53
sztucznie zakodowane w genach morderstwo, słucha go absolutnie. - Możesz majster napisać, że każdy pies mnie lubi - mówi, śmieje się, bawi się z psem Hodowca. A my wszyscy się trwożymy. Pies - jak się wkurzy, to nas zje. Zupełnie jak w piosence, tylko tam był niedźwiedź. Ale czy to jest ważne, kto zjada - pies czy niedźwiedź? Chowam się pod przewróconym stolikiem i zza blatu robię zdjęcia.
Nożycopalca W najbardziej wydawałoby się banalnych miejscach czekają niespodzianki. Weźmy zakłady fryzjerskie. Jesteśmy we fryzjerstwie w pomorskiej czołówce, jesteśmy także liderami fryzjerstwa eksperymentalnego. W dekadzie Andersa (nie tego od białego konia, a wozaka, który woził po Starogardzie lumpy, szmaty i armaty) przy alei Wojska Polskiego przyjmował fryzjer Konrad. Umiejętnie łączył golenie i strzyżenie z wykładami wojskowymi. Raz, omawiając start samolotów podczas III wojny światowej, zrobił klientowi na głowie maszynką pas startowy. Dzisiaj zostało jeszcze kilka zakładów w tamtym klimacie. Zaszedłem niedawno do jednego. Ledwo usiadłem w fotelu, a tu rzucają się na mnie trzy wyposzczone od pracy kobiety. Właścicielka unieruchomiła mi kark piersiami, pracownica przycisnęła się do mnie z prawej i zajęła się prawym bakiem, uczennica z lewej - wzięła się za bak lewy. Spojrzałem w lustro - widok zaiste niezwykły: siedzę w białym kitlu, a trzy niewiasty zajmują się mną jak pupą niemowlęcia. Z godzinę, kiedy prawie nie mam włosów! Teraz są nowoczesne zakłady fryzjerskie. Wchodzisz - kolorowo, nowocześnie. Możesz nawet sobie wziąć eukaliptusowego cukierka. Szczupła dziewczyna Loreal przygotowuje sprzęt. Schyla się trendy - odpowiednio obsuwa się jeans, widać stringi i początek pupy z tatuażem. A potem zabiera się do pracy. Palce ma szczupłe, do tego przedłużone o kilka centymetrów o paznokcie. Nie wiesz już, 54
czy strzyże włosy nożyczkami, czy paznokciami. Taka nożycpalca. Czasami dłubnie w oko, ale to nic - co tam jedno oko. Generalnie czasy się zmieniają, a w zakładach idzie jednak o to samo. Im o pieniądze. A klientowi? Nadal może sobie siedzieć jak w filmie i grać rolę główną. W zakładzie w stylu Konrada, siedząc w fryzjerskim fotelu, weźmie udział w bitwie o Anglię, gdzie indziej utkwi przed fryzjerskim lustrem jak Odys na wyspie Kalipso, a jeszcze gdzie indziej spotka się w Alei Wiązów z żeńską odmianą Freddy Krugera - Nożycorękiego. A włosy? Powiedzmy szczerze - one tylko przeszkadzają w odbiorze filmu. 55
Królowe balów maskowych Tyle jest Starogardów, ile wspomnień o tym mieście. Wśród nich jest Starogard Kazimiery Borkowskiej. Kazia snuje swoją opowieść w Modrzewiowym Dworku w Szteklinie, gdzie sprawuje funkcję zarządcy, w idealnej, odpowiadającej duchowi jej wspomnień scenerii. Ze ścian spoglądają na nas portrety dziadków właściciela dworku Albina Ossowskiego. Wisi też oryginalna mapa miasta z XIX wieku. A na fortepianie w akwarium stoi... zgaduj zgadula. Hm... Dziwna konstrukcja. Okazuje się, że to ogromne, ściągnięte z poddasza dworku gniazdo szerszeni. I W Opaleniu było już za wielu wikliniarzy. W 1905 roku mistrz wikliniarski Franciszek Borkowski z żoną Weroniką załadował swój dobytek i przyjechał do Starogardu. Wprowadził się do domu przy dzisiejszej ulicy Hallera i otworzył sklep z wyrobami z wikliny. Prawie sto lat później, po zburzeniu przylegającego do bocznej ściany domu, ukaże się niczym starożytny fresk dumny napis „Franz Borkowski”. Interes rozkręcał się dobrze i pięć lat później Franciszek postanowił przenieść się na Rynek. To był jakby awans. W 1910 roku kupił trzecią z rzędu kamienicę patrząc od fary. Była szeroka na trzy okna (8 metrów) jak wszystkie na Rynku. Działka miała 341 metrów kwadratowych. W sąsiednich kamienicach mieszkał Cyryl Jakubus, który często zachodził do sklepu Borkowskich przetelefonować, i Kazimierz Rybiński, aptekarz, właściciel „Apteki pod Łabędziem”. Z tyłu kamienicy w szybkim tempie pobudowano trzypiętrowy budynek, gdzie Franciszek urządził warsztat wikliniarski. Zatrudniał dwudziestu pracowników. Na wydzierżawionych od Niemca moczarach w Żabnie założył plantację wikliny. Ścinał też wiklinę za Wierzycą, w miejscu, gdzie kilka lat później powstanie park miejski. Wikliny z biegiem czasu było coraz więcej. Moczono ją w wodzie, usuwano korę. Pracowało przy tym około stu ludzi, między nimi Albin Ossowski. Wyroby sprzedawały się coraz lepiej. Pracownicy słynęli z wielkich umiejętności. Jeden z nich w latach trzydziestych został dyrektorem 56
technicznym w szkole wikliniarskiej w Kwidzynie. Robiono piękne komplety z importowanej, cienkiej trzciny. W ich skład wchodziły: kanapa, dwa fotele, owalny stół, nawet stojąca lampa. „Pedikrue” - nazywała go Kazia i jej siostry. Komplet kosztował 600 złotych. Dla porównania urzędnik zarabiał 120 złotych. Jeden komplet nie został sprzedany, bo wybuchła wojna. W okresie międzywojennym doskonale sprzedawały się też kosze do wina. W 1939 roku Niemcy wykwaterowali Borkowskich do kamienicy stojącej przy ulicy Spichrzowej. II Pierwsza z dzieci w 1905 roku na świat przyszła Bronisława (później wyjdzie za mąż za Franciszka Donaja). Anna przyszła na świat w 1909, Franciszek w 1910 (ukończy w Gdyni Instytut Handlu Morskiego i będzie pracował w porcie), Helena w 1912, Józefa w 1914, Kazimiera w 1920 i Edmund w 1921. Siedmioro dzieci, pięć panien. III Borkowscy oczywiście byli Polakami, podobnie jak znakomita większość starogardzian. Ale władze polskie dziwnie traktowały miejscowych. Stanowiska dostawali Polacy sprowadzeni z zaboru austriackiego. A przecież w mieście tak wspaniale przyjmowano Hallera. Po I wojnie ściągali też Polacy ze Wschodu. Przypadkowo osiedlił się fotograf Jan Borkowski. Uciekł z Rosji i w Starogardzie zobaczył szyld z napisem „Borkowski”. Zadomowił się, sprowadził rodzinę. Jedna z córek Jana, Helena, chodziła z Helą od Franciszka Borkowskiego do jednej klasy, a druga, Ala, z Kazią. Dzieci Borkowskich wychowywały się w patriotycznej atmosferze. Gdy któraś z sióstr rozmawiała po niemiecku, babcia od razu karała ścierką. To samo robiła w czasie okupacji. Panny Borkowskie w okresie dwudziestolecia międzywojennego nie mogły narzekać na nudę. Były dojrzałe, urodziwe. Chodziły na bale. Najmłodsza, Kazia, której dwadzieścia lat przypadło na 20-lecie II RP, 57
jako dziecko bawiła się w „berliner ekenbuler”, czyli w berlińskich szpiegów, kryjących się w zaułkach ulic przylegających do Rynku. „Szukała się” z Mulczyńskimi, Heniem Kaźmierskim, z Karaskami, a koło Mateusza grała w dwa ognie. Miała bardzo silne uderzenie. Raz rzuciła w lampę nad drzwiami kościoła. I to była jej wielka tajemnica. Przyzna się do tego uczynku w październikową środę 2004 roku, czyli w tym tekście. Ruch samochodowy bawiącym się dzieciom nie groził, bo po mieście jeździło zaledwie kilka taksówek. Naprzeciwko domu Borkowskich stała pompa, gdzie Kazia przemywała spocone czoło. Z młodszym o rok bratem Edkiem bawiła się w magazynach nad sklepem w wojnę. Potem chłopaka, kiedy już chodził do gimnazjum, przestało to interesować. W magazynie zaczął trenować boks. Zimą Kazia, już pannica, chodziła na narty z Albinem Ossowskim, a z Edkiem na Piekiełki. Borkowscy przyjaźnili się z Ossowskim. Był u nich codziennym gościem. I ta przyjaźń została. Mijał rok za rokiem. Starszy brat przywoził ze studiów zajączki na Wielkanoc. Jakże to było miłe, jakże rodzinne. Miasteczko też miało swoje wielkie atrakcje - przejazdy szwoleżerów. Kazia ich uwielbiała. Kiedy wracali z manewrów, wszyscy wychodzili z domów i rzucali kwiaty. Na czele wojskowej kolumny jechała orkiestra, a przed nią na białym koniu Kopelek, który uderzał w dwa bębny. Znali go wszyscy, on wszystkich też. Kazia nie śmiała się jeszcze wówczas porównywać z innymi pięknymi starogardziankami, ale musiała być nielichej urody, jeżeli Kopelek ją sobie dobrze zapamiętał. Kilka lat później, tuż po wojnie, znajdzie się w Starogardzie, zobaczy ją i powie „dzień dobry pani”. I mocno, wzruszony, uściśnie. Panny Borkowskie, piękne i majętne, mogły przebierać w kawalerach. Szkoda, że nie ma zdjęć, by je z tamtego okresu zobaczyć. Wszystkie fotki się spaliły - część w Starogardzie, część u Kazi w Sopocie, gdzie zamieszkała w 1947 roku. IV Franciszek i Edmund brali udział w obronie Warszawy we wrześniu 1939 roku. Edmund, choć niepełnoletni, dostał się do wojska dzięki protekcji Ani. Później działał w Armii Krajowej. Franciszek był narodowcem. Obaj walczyli w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie Franciszek wrócił na Wybrzeże, gdzie został aresztowany. Z losów Edmunda dałoby się sporządzić niezły scenariusz filmowy. Po upadku 58
powstania dostał się do niemieckiej niewoli. Uciekł i zdążył jeszcze powalczyć w armii Andersa. Po wojnie mieszkał na Alasce. W 1965 roku przyjechał do Polski i zamieszkał u Kazi w Sopocie. Pewnego dnia poszedł z siostrzeńcem do „Grand Hotelu” i tam ujrzał ją - tę jedyną. Wysłał liścik przez kelnera. Umówili się na wieczór. Ale Kazia w tym samym czasie zaprosiła do siebie starogardzkich znajomych. Postawili Edmundowi warunek, że owszem, może pójść na spotkanie z piękną panią, ale musi ją sprowadzić do domu. I sprowadził - aktorkę. Miała wysokie obcasy, była inna od nich. Nawet im zaśpiewała. Ślub odbył się po miesiącu, w Starogardzie. Był w mieście głośny - „Amerykanin” i aktorka, to się tu jeszcze nie zdarzyło. Wesele mieli w kawiarni obok Mateusza. V W marcu 1945 roku, podczas rosyjskich bombardowań, kiedy wszystko drżało jak galareta, z nieruchomości największą wartość miały piwnice. Borkowskich była znakomita. Składała się z trzech gotyckich pomieszczeń, oddzielonych od siebie okienkami z żelazną, zdobioną kratą. Przenieśli do nich, co tylko się dało z kamienicy od strony Spichrzowej. Tam też siedzieli podczas bombardowań. Ale najpierw siedzieli w banku. Wybudowany przed wojną, miał solidną ogniotrwałą kasę. Schroniło się tam bardzo dużo osób. Po bombardowaniu i po wyzwoleniu trzy siostry, Hela, Ania i Kazia, i rodzice wyszli zobaczyć, co stało się wyżej. Ujrzeli swój płonący dom. Wszędzie włóczyli się Rosjanie. Mówili „wolność, wolność”, pili i gwałcili. Wystraszone panny poprosiły rosyjskiego kapitana, by popilnował ich piwnicy. Uściślając - Hela powiedziała, że boją się nocy. Kapitan obiecał przyjść i przyszedł - z elegancko zbudowanym NKWD-zistą i dwoma ordynansami. Rodzice spali, a one... grały z Rosjanami w karty. VI Wszystko jest zbiegiem okoliczności - mówi dziś Kazia. Niespodziewanie do Starogardu przyjechał z całą grupą jako pełnomocnik Rządu Lubelskiego szwagier Borkowskich Franciszek Donaj. Chciał zatrzymać się z żoną w kamienicy Borkowskich, a tu ani domu, ani samych Borkowskich, którzy mieszkali wówczas u znajomych, Wirkusów, właścicieli olejarni przy ulicy Podgórnej. I to oni znaleźli 59
Donaja. Dowiedzieli się, że szwagier pracuje w magistracie. Jedna z sióstr poszła do niego w sprawie zamieszkania. Donaj powiedział, żeby znaleźli sobie jakieś puste mieszkanie, a on to załatwi formalnie. Borkowscy chodzili po starym mieście, zaglądali do pustych mieszkań, pytali, czy polskie, czy niemieckie. Z polskich wychodzili. Wreszcie Ania przypomniała sobie, że przy ulicy Paderewskiego na drugim piętrze mieszkał dyrektor „Dajmonu”. Chodziła do nich w czasie okupacji po baterie. Weszli, patrzą - puste. I szwagier im to mieszkanie przydzielił. Za meble, jakie tam pozostały, zapłacili w powołanym do takich spraw urzędzie. VII Początkowo byli bez środków do życia. Potem Ania znalazła pracę w obuwiu jako zaopatrzeniowiec, a Kazia wyjechała w 1947 roku do Sopotu. W 1956 roku, gdy do władzy doszedł Gomułka, do Borkowskich zaczęli się zgłaszać chętni do budowy pawilonów handlowych w miejscu ich zburzonego domu. Jeden kosztował 12 tysięcy złotych. Niewiele. Ania i Kazia złożyły się po 6 tysięcy złotych na budowę swojego. Wzięły z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Pawilony stanęły w 1957 roku. Kierownik budowy wybudował je na trwałe, chociaż miały być prowizoryczne, do szybkiej rozbiórki. Zresztą nikt nie chciał na trwałe - nie wierzono Gomułce, że będzie popierał prywatną inicjatywę. A potem już nikt nie chciał rozebrać. Pawilonów wybudowano dziesięć. Ania nie chciała sklepu, uparła się na kawiarnię. I powstała - jedyna wtedy w mieście - „U Anki”. Ludzie przychodzili do niej na lody, kawę, poznawały się przyszłe małżeństwa. Ania była lubiana, rozmowna, ale i tajemnicza. Do końca życia chodziła na bale maskowe, zawsze jednak o godzinie 24 znikała. W ogóle siostry Kazi lubiły bale. Później w miejscu kawiarenki powstał sklep pamiątkarski „U Anek”. W 1978 roku Kazia przeszła na emeryturę i przyjechała pomagać siostrze w jego prowadzeniu. Zostały same. Ojciec zmarł w 1952 roku, mama w 1963. Za ich sklepem było obuwie, dwa warzywne, jubiler. Sklep „U Anek” przestał istnieć w 1991 roku, bo zmienił się świat. Przyszedł czas kas fiskalnych, powstawało mnóstwo innych sklepów. No i popularne w mieście „Anki” też miały już swoje lata. Ania zmarła w 1999 roku. Co zdumiewa, dziesięć pawilonów przetrwało do dzisiaj. W latach 60
61
Pocztówka ze zbiorów Muzeum Ziemi Kociewskiej.
VIII Dzisiaj ta działka należy do Kazi i Heli, które mieszkają w Modrzewiowym Dworku. Tuż po wojnie pewien znajomy budowlaniec chciał wybudować im dom. Taki, jak stał przed wojną. Kazia pisała o zgodę. Odpisywali w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, że nie. W 1985 roku dostała odpowiedź, że można wybudować dwa piętra w górę, z zachowaniem istniejącego ciągu handlowego. Tym samym skreślili możliwość rekonstrukcji dwóch pozostałych domów, stojących przed wojną bliżej fary. Zresztą Cyryl Jakubus oddał ostatnią działkę Kościołowi... Nie ma powrotu do przeszłości. Zresztą te dwa domy zasłoniłyby farę. O tych kamienicach dyskutowano już w okresie międzywojennym. Zasłaniają kościół - mówiono - i najlepiej by było, gdyby się ta narożna spaliła. Cóż, stało się. Podpalili ją Rosjanie, którzy na pomorskich rynkach zaczynali właśnie od narożnych. Z „Anek” żyją dwie. Z pięciu sióstr tylko jedna wyszła za mąż. Kazia może mówić tylko za siebie. Nie wyszła, bo tak zrobiła wojna. Być może, ale w pamięci starszych starogardzian „Anki” pozostaną takie, jak w sklepie - tajemnicze królowe balów maskowych.
W 1910 roku Franciszek Borkowski kupił trzecią kamienicę z rzędu patrząc od fary.
pięćdziesiątych to był starogardzki „Manhattan”, a teraz?
Janowicz przeszedł rzekę Każdy ma swoją rzekę, przez którą prędzej czy później musi przejść. Jeszcze do niedawna wydawało się, że od tej najwyższej reguły jest jednak wyjątek - Bernard Janowicz. Że pan Bernard będzie tak bez końca przechadzał się swoim brzegiem rzeki, z życzliwym zainteresowaniem spoglądając na zmieniającą się na przestrzeni wieków rzeczywistość, z melancholijnym smutkiem obserwując, jak tu i tam rzekę przekraczają najpierw jego lulki, potem starsi koledzy, potem rówieśnicy, potem ludzie od niego młodsi, aż w końcu tak bardzo od niego młodsi, że już ich nie znał. Oni dawno przeszli, a on ciągle szedł swoim brzegiem rzeki. Jaka była ta jego rzeka? Zmieniała się. Ale najpiękniej wyglądała w pierwszej połowie XX wieku. Ferza wije się i kręci - opowiadał pan Bernard o rzece z tamtych czasów - od wiaduktu kolejowego aż poza ogrody i łąki Bieleckiego (nazywanego Hindenburgiem, bo nosił wąsy jak cesarz). Wyglądała jak ciąg kąpielisk. W klarownych jej wodach żyły raki i rozmaite ryby. Miejscami tak płytka, że bówki przechodziły z podkasanymi nogawkami na drugi brzeg. Ale więcej była głęboka. Ciche, wirujące kryzle czekały na słabych pływaków, by ich pochłonąć. W zatoczkach rzeki na czystym piasku rozciągały się plaże. Najpopularniejsza? Piekiełki z Piaskową Górą, Sandbergiem. Kąpieliska były też za gazownią (na wysokości parku), za skarpą toru kolejowego w stronę młyna Wiecherta, na bambryce, pod mostem kolejowym Starogard - Skórcz i naprzeciwko Francuskiej Góry, gdzie rzeka ostro skręca w prawo ku Strzelnicy. Tu kąpali się starsi i dzieci na glanca. Odważniejsi chłopcy popisywali się skokami z mostu do wody z wysokości kilku ładnych metrów. Miejsca kąpielowe leżały po obu stronach. Bówki - nagusy szczególnie lubiły psiaskule (koc.), zanckule (niem.) - głębokie na dwa 62
metry piaskowe doły za mostem. W ich ścianach miały gniazda jaskółki. Urokliwy i żywy był to widok, szczególnie w godzinach przedwieczornych, gdy jaskółki wlatywały do gniazd nad głowami bawiących się w piasku dzieci. Koryto rzeki przechodziło przez tereny dzisiejszych ogródków działkowych, dotykało alei spacerowej i szosy. Na Kuwaldzie, w Krowim Lesie, pasły się krowy. Na łące rosły wierzby. Malowniczy Bernard Janowicz sprawdza, czy wnuk Igor gra zgodnie z nutami.
Zdjęcie ze zbiorów rodzinnych.
krajobraz. W ogródkach i na łąkach rozkładano bieliznę na bielawę. Największa strzeżona bielawa mieściła się na łące Raty obok ogrodnictwa Floriana Rydzewskiego. Zakaz kąpieli obowiązywał w największej zatoce - przy moście przy ulicy Tczewskiej koło Amtu, Szlacheckiego Starogardu. Tu rano i wieczorem pojono krowy i konie z pobliskiego majątku, należącego najpierw do Wurtza, później Gałkowskiego. Obok, na wzniesieniu, 63
stała kuźnia. Okoliczni chłopi przyjeżdżali podkuć konie, naprawić furmankę, sprzęt. Wjeżdżali wozami do rzeki, by namoczyć zeschnięte koła. Myli też konie i krowy. A wieczorem dzieci myły sobie nogi i boso biegły do domu spać. Obok Piekiełek urządzono płatne Łazienki Miejskie. Miejsce urocze, wtulone między drzewa. Zarządzał nimi Juliusz Waliński, ojciec Józefa, fotografa. Wypożyczano kostiumy kąpielowe, przebierano się w szatniach, na bezalkoholowym bufecie grał gramofon. Wieczorem zapalano świeczki i wkładano je do kolorowych lampionów. W parku, obok pięknego, łukowego wtenczas mostu, miał przystań Holtz, stolarz. Łodzie, na dwa i cztery wiosła, wypożyczał odpłatnie na godziny, a nawet minuty. Bówki pływały przed południem. Wieczorem, przy mandolinie i śpiewie, wiosłowały parki. Już szemrze nurt wody i wicher dmie, A nasza łódź płynie i kołysze się... Po drugiej stronie mostu, przy pięknym domu z dużą, zbudowaną na wzór wenecki werandą, rozśpiewana rodzina Warmbierów przyciągała innych miłośników śpiewu i urządzała romantyczne koncerty płynącym rzeką lub spacerującym w parku zakochanym. Ach jak przyjemnie kołysać się wśród fal, Gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal... Tuż przy śluzie zbudowano piękną przystań ze stopniami i kutą balustradą oraz nadwodną werandą. Tu uprawiali sport wodny obywatele niemieccy. Opiekował się nią Edgar Schulz, zwany Szulesiem, największy miłośnik sportów wodnych. To on trzymał pieczę nad przystanią. Tu również urządzano spotkania przy śpiewie i muzyce gramofonowej. A na rzece płynęły łodzie przy cichym plusku fal. W takich chwilach wiele osób przystawało na moście (śluzie), by posłuchać muzyki i popatrzeć. Z początkiem lat dwudziestych w parku, na wysokości tartaku F. Munchaua (dziś Agro-Kociewie) postawiono przystań wodną ZHP. Młodzież harcerska organizowała zawody pływackie, wyścigi kajakowe i ćwiczyła żeglarstwo. Na rzece szczególnie barwne były imprezy organizowane 64
na Świantyjón. Korowód łodzi i kajaków, przystrojonych lampionami, płynął od gazowni do śluzy. Z łodzi spuszczano wianeczki z zapaloną świeczką. Podobnie spuszczały dziewczęta z brzegu (chłopcy próbowali ściągać je do brzegu). A nad wszystkimi unosiły się robaczki świętojańskie. Wędrówka wianków trwała króciutko. Kończyła się przy śluzie. Tam porywał je i międlił wir spadającej wody. A te wpływające do kanału zatrzymywały się na kratach przy młynie. Przed tym wieczorem nikt nie kąpał się w rzece, bo do tego dnia jest zakwit i wchodzić do rzeki niezdrowo. Na początku lat trzydziestych od młyna w dół, do łąk przy Strzelnicy, pogłębiono koryto rzeki. Prace wykonywali pracownicy F. Wiecherta. Pogłębiarka transportowała wydobywany żwir na lorkach kilkanaście metrów od brzegu. I tak powstało nowe miejsce do urządzania widowisk i zabaw. Na łące naprzeciw Strzelnicy „Sokół” rozpalał ognisko i umieszczał na słupach dwie zapalone beczki ze smołą. Skakano nad ogniskiem. Na barkach udekorowanych zielenią i lampionami śpiewał zespół „Lutnia”, a „Scena Polska” przedstawiała żywe obrazy i deklamowała poezje. Dziewczęta puszczały wianki z zapaloną świeczką, które płynęły po wijóncy się jakby wóż rzyce za Owidz, Kolincz, Pelplin, aż do Wisły - Wisły stary. Gdy w pogodne wieczory nad brzegami Wierzycy Wędrujemy tak w sobie zakochani... Bernard Janowicz przeszedł w końcu tę swoją rzekę. Co po drugiej stronie? Zapewne i tam się przechadza, uważnie obserwując wlatujące do gniazd jaskółki, migotanie ważek nad wodą i słuchając muzyki. I życzliwie obserwując, co po naszej stronie. 2003
65
Organista Sulewski Mam tylko dwie pieczątki w dowodzie: „Przyjęty 1 marca 1946 roku” i „Zwolniony 1 stycznia 1991 roku”. O takich mówi się dzisiaj „niedorajda” - z niepewnym uśmiechem stwierdza Józef. - Ale podobnych weteranów, co tu życie zaczęli, pracowali i pod murem leżą, jest w Kocborowie wielu. Jan na Świętym Janie Józef Sulewski ma sześćdziesiąt pięć lat. Urodził się w Gniewie. Kiedy odchodził na emeryturę, w kocborowskim szpitalu mówili, że takiego weterana w latach dziewięćdziesiątych nie ma. W 1937 roku rodzice Józefa, Jan i Józefa Sulewscy, przyjechali z Gniewa do Kocborowa i osiedlili się na Świętym Janie - samotnie stojącym gospodarstwie przy torach, niedaleko Piekiełek. Wcześniej Jan Sulewski był w Gniewie opiekunem w tamtejszym zakładzie dla umysłowo i psychicznie chorych dzieci. Po jego likwidacji przywędrował z rodziną do Kocborowa. Na Świętym Janie zamieszkiwali jako jedyni. Dziś, po modernizacji domostwa, mieszkają tam trzy rodziny. Jan i Józefa mieli dwanaścioro dzieci. Józef Sulewski był drugi co do starszeństwa, a właściwie to trzeci, gdyż dwaj starsi bracia, Zenon i Mieczysław, byli bliźniakami. Braci było siedmiu, sióstr pięć. Najstarszy brat ma 66 lat, najmłodsza siostra - 45. Święty Jan był miejscem odosobnionym. Mieszkało się tam „jak w leśniczówce”, bez prądu. Stawiano „pislampy” - lampy do „pisiania”, takie, aby świeciło. - Niemcy owo miejsce nazywali tak samo, choć po swojemu: Sankt Johann, ale wcześniej - wyjaśnia Józef Sulewski - były to tak zwane Księże Włóki, tereny należące do parafii świętego Mateusza. 66
Co jeszcze z historii? Podobno od Świętego Jana ciągną jakieś korytarze, pod rzeką, aż pod Starogard. Ale tego Józef nie może zaświadczyć. Ogólnie Święty Jan to było kompletne wydmuchowie. Dobrze się mieszkało, „plac zabaw był, a zimą - w stodole”. Jan Sulewski pracował w gospodarstwie przyszpitalnym jako magazynier zbożowy do 1950 roku. Po nim funkcję tę objął Hering. Jan i Józefa byli bardzo religijni. Józef nie pamięta niedzieli, żeby rodzina Sulewskich nie szła do kościoła. Maszerowali dwójkami. Dzieci z przodu, rodzice z tyłu. Szli nieraz przez wielkie zaspy, bo „śnieg przed wojną inny padał, mróz inny szczypał”. Józef pobiera nauki Józef Sulewski rok przed wojną zaczął chodzić do szkoły w Żabnie. „Na przełaj, polami, było z dziesięć minut”. Przez okupację też chodził i rok po wojnie też. Kierownikiem szkoły w Żabnie (gdzie dzisiaj mieści się przedszkole) był Jan Kaczmarek, porządny człowiek. W okresie okupacji gdzieś zniknął. Pojawił się nowy kierownik - Niemiec Ferdynand Stoff. Tuż po wyzwoleniu z kolei zniknął on, a wrócił Kaczmarek i objął dawną funkcję. Na krótko, gdyż starszy był już człowiek. Szkoła była siedmioklasowa. Józefowi Sulewskiemu, jak wielu innym w tym czasie, zaliczono okupację i w 1946 roku ukończył podstawówkę. Pójdziesz do introligatorni Najstarszy z braci Sulewskich, Mieczysław, od 1945 roku pracował w kocborowskiej administracji - w sekcji dokumentacji. Zenon - bliźniak Mieczysława - pracował w ogrodnictwie, tam gdzie ojciec Jan. - Miałem piętnaście lat i Zenon powiedział: „Pójdziesz do introligatorni”. 67
„A co tam robią?” „Zeszyty kleją, książki oprawiają.” W ten sposób Józef trafił do kocborowskiej introligatorni, gdzie szefem był Stanisław Drążkowski - introligator i organista w jednej osobie. Drążkowski po roku zwrócił się do Józefa: „Słuchaj, Józek, nie chciałbyś uczyć się za organistę? Spróbujemy?”. Józek spróbował. Józef i fisharmonia Grał na fisharmonii w kocborowskiej kapliczce. Pan Stanisław instruował go dwa lata, do śmierci. Stanisław Drążkowski był ciekawą postacią. Do Kocborowa przybył z Kruszwicy. Tu od 1929 roku pracował na stanowisku introligatora i organisty. Dostawał 240 złotych jako kierownik introligatorni i 260 jako etatowy organista (w szpitalu był etat kapelana i organisty). Józef Sulewski na krótko został sam na sam z fisharmonią, potem zaczął go uczyć Edmund Cybulski - organista w kościele świętej Katarzyny. Po czterech latach Józef poszedł do Pelplina na egzamin i zdał. Dziś egzamin składa się po pięcioletnich studiach organistowskich. Ukończył je syn Józefa, Mirosław, „gra na łapiszewskiej parafii”. Wnuk, Karol, uczy się w szkole muzycznej i być może też będzie grał na organach. Tak powstała rodzinna tradycja. - Mój brat Zenon miał większe zacięcie do muzyki - w głosie Józefa nie ma zazdrości - Zapał miał lepszy. Ja zostałem organistą przez Drążkowskiego Stanisława, a brat sam się zawziął, koniecznie chciał grać. Zimą trzaskającą szedł ćwiczyć do Dąbrówki i mówił sobie: „Dopłacać będę, ale muszę się nauczyć”. Zdał egzamin w 1965 roku i gra jeszcze do dzisiaj w Bobowie. W Bobowie prowadzi też orkiestrę dętą. Książki - W owym czasie były dwie introligatornie: w mieście - Henryka Janikowskiego („żony kuzyn”) i w Kocborowie. Janikowski brał większe prace, serie, a do Kocborowa pchali się pozostali. Wiadomo - za pół ceny. Pacjenci pracowali na papierochy. W najlepszych latach w introligatorni pracowało dziewięć osób i kilkunastu pacjentów w ramach terapii. 68
- Tuż po wojnie było mnóstwo pracy - naprawiało się rzeczy stare, głównie książki przedwojenne, kilka razy już oprawiane, żeby ratować - opowiada Józef. - Mój szef, Drążkowski, w czasie wojny miał wszystkie te cenne książki polskie dać na przemiał, zniszczyć, a
on je przechował w specjalnej skrytce w introligatorni. W warsztacie miał magazynek. Tysiące książek przechował. Po wojnie dostał wielką pochwałę od Kryzana. Introligatornia i drukarnia były razem. Sulewski został brygadzistą w introligatorni i zecerem. Zecerki wyuczył się samodzielnie. Podobnie uczył się Henryk Będźmirowski. Tak się obaj wyuczyli, że w Starogardzie - jak mówi Józef - nie ma im podobnych. Będźmirowski jeszcze składa. Introligatornia pracowała pełną parą. Ze szkół na okres wakacji książki i dzienniki dowozili ciężarówkami... Józef przyszedł do introligatorni na pół roku, może na rok. Pracował za miskę zupy. Takie były czasy. Pacjenci dostawali czarny chleb i czarną kawę. 69
- Pół roku złotówki nie dostałem - wspomina Sulewski. - Jak coś mówiłem, to Kryzan groził mi lekarskim młoteczkiem. Trumna wielokrotnego użytku Trzeba się wczuć w tamte czasy. Fatalne warunki, tyfus. Jakże się pielęgniarze poświęcali. Najprościej było uciec, ale nikt tego nie zrobił. Chory umierał i nieraz pielęgniarz za nim też. Stali na posterunku. I jeszcze ten szpital żołnierzy radzieckich. Jako organista Józef Sulewski towarzyszył umarłym w ostatniej ziemskiej drodze. Najczęściej chorym ze szpitala. Rodzina przyjeżdżała (lub nie), rów był wykopany, umarłego okręconego papierem, wkładano do trumny, trumnę wkładano do rowu, potem, kiedy już rodzina (jak była) odjechała, wyciągano dno trumny. Tak była przemyślnie skonstruowana, że nieboszczyk wpadał do grobu, a trumna służyła dalej - nieraz kilkadziesiąt razy. Wstrząsające? A skąd było drewno brać? I skąd fachowców? A dziennie mieli osiem do dwunastu pogrzebów. Takie czasy. Co Józefem wstrząsnęło... Na teren gospodarstwa przyszpitalnego, dokładnie gdzie dziś hodują świnie, z radzieckiego szpitala wywożono różne części ciała po amputacji. Jakiś pacjent grzebał w tym patykiem. Przechodzili dwaj oficerowie radzieccy. Jeden wyjął tetetkę i odpalił prosto w głowę, z tyłu. „Rody” Sulewski ożenił się, podobnie jak wielu innych, z przyszłą pielęgniarką. - To była nasza pierwsza ścieżka, ze Świętego Jana - zdradza. Sulewscy zapoznawali dziewczyny, żenili się.... Tak lub podobnie powstawały „rody” kocborowskie: Sulewscy, Bernaccy, Gorczyce, Berenty i Dąbkowscy. Pielęgniarze, pracownicy szpitala - jak górnicy, z dziada pradziada. Tutaj pracowały też jego dwie siostry, Urszula i Ewa. Praca introligatorska jest spokojna i ciekawa. Trudno przypomnieć sobie jakieś szczególne tytuły oprawionych książek, chociaż Józef jeden pamięta bardzo dobrze - kuria biskupia przywiozła kaszubskie dzieło Bernarda Sychty, które ładnie oprawił. Powędrowało do Watykanu, dla naszego papieża. 70
Jako organista Józef grał przede wszystkim w kapliczce w Kocborowie, a w nowym kościele na Łapiszewie, pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, siedem i pół roku. Teraz gra „na recept” (żeby nie zerwać z tą robotą) - zamienia czasem syna. Do kapliczki w Kocborowie na msze przychodzili chorzy - kobiety i mężczyźni - na dwie „zmiany” i pracownicy szpitala na trzecią. Z nimi ci z Żabna. Dlatego w ogrodzeniu parku były zawsze dziury. Ci z Żabna należeli do parafii w Kokoszkowach, ale tu mieli bliżej. Oprócz gry w kościołach Józef był członkiem kocborowskiej orkiestry dętej. Najstarszej na Kociewiu. - ...Dwie były - Karbowskiego w „obuwiance” i nasza, kocborowska. Niby w tej pierwszej grała młodzież, a w tej drugiej emeryci. Józef i kariera Raz Józef miał szansę zrobić karierę. W latach pięćdziesiątych zrządzeniem losu zatrudniono go jako starszego pisarza w randze plutonowego w Wojskowej Komendzie Powiatowej w Gdańsku. Pasowała mu ta praca, bo introligatorstwo uczy dokładności. Podczas inspekcji referat Sulewskiego pokazywano jako wzór. Dla Sulewskiego chodziło o „ecie pecie”, czyli po prostu o pieniądze, w porównaniu z kocborowskimi o wiele większe. Wojskowa idylla trwała krótko. Z Kocborowa nadszedł anonim przewodniczącego ZMP autorstwa niejakiego Ż. (co okazało się później). W anonimie przewodniczący ZMP napisał, że Sulewski „w mundurze z opłatkiem chodzi i gra na organach w kocborowskiej kaplicy - też w mundurze”. Wyszła z tego afera. Pułkownik: „K... Sulewski, tyś mnie w życiorysie nie napisał, że jesteś organistą! Jak możesz w mundurze po kościołach grać?!” Józef: „Obywatelu pułkowniku, ja się nie wstydzę munduru Ludowego Wojska Polskiego”. A potem komisje. Komisja pierwsza: „Sulewski Józefie, na czym gracie?”. Józef: „Na akordeonie...” „I jeszcze?” „Na waltorni...” „I jeszcze?” „Na organach”. 71
„No to wybierajcie, Sulewski: albo wojsko zawodowe, albo ksiądz”. „Ja to i to”. Na komisji drugiej w Bydgoszczy to „albo - albo” sformułowano mniej łagodnie: albo kapelusz, albo wojsko. Po czternastu dniach od bydgoskiego przesłuchania do Gdańska przyszedł fonogram: „Zwolnić plutonowego z wojska z przywłaszczeniem umundurowania (dali, bo kto po nim by nosił mundurowe sorty?) i bez odprawy”. - Zawód organisty mi wszystko blokował: medale, awanse... Nie czuję żalu. Kocham muzykę kościelną. Kocham muzykę. W orkiestrze grałem na waltorni, syn ze mną na saksofonie. Bóg w organach - Pan tak na organach na mszach, jako organista przy pogrzebach, to pan wie... Bóg jest, panie Sulewski? Józef dyplomatycznie milczy. Po chwili: - Cała rodzina była i jest religijna. Stąd to zamiłowanie do organów. Dzisiaj jest inaczej. Kursy organistowskie zaczyna czterdziestu, kończy pięciu. To trudna sztuka i wielu nie ma zamiłowania. Dzisiaj bigbit, gitara elektryczna, nie pójdzie do kościoła grać. Być może Bóg jest bardziej w organach niż w gitarze. - Batem gwizdnął, tak ten czas zleciał - zamyśla się Sulewski. - Człowiek w 1946 poszedł na pół roku, na rok, a minęło czterdzieści sześć lat... W 1991 roku, kiedy przechodziłem na emeryturę, powiedzieli na pożegnanie, że takiego weterana w latach dziewięćdziesiątych w Kocborowie nie ma. Nie żałuje tych lat, ale ma żal (nie tylko zresztą on), że o niektórych zapomniano podczas obchodów 100-lecia szpitala.
65
Zdjęcie ze
72
zbiorów ro
iątych.
t sześćdzies
owa z la ny z Kocbor i. cz zy u m ół Zesp ulewsk wej Józef S Drugi od le ch. ny in dz
Na stronie
Życie pod wiatr Ogródki działkowe „Relax” w Starogardzie. Domek Krystyny i Marka Buszów. Mieszkają w nim od 1991 roku. W dużej mierze są samowystarczalni. Nawet jeśli idzie o prąd.
Krystyna pochodzi spod niedalekich Ropuch, Marek z Władysławowa. Życiowo mieli pod wiatr. Ona pomagała rodzicom w PGR-ze, on wcześnie stracił rodziców i kiedy trzynaście lat temu przyjechał do Starogardu, nie miał nic. Taka proza. Z pracą było łatwiej - Trzynaście lat temu - zauważa Marek - w Starogardzie z pracą było łatwiej. Ludzie otwierali firmy. Znalazłem pracę u Józefa Kamrowskiego. Miał duże, całkiem sensowne plany, dotyczące rozbudowy tartaku, stolarni, tapicerni. Zajmował się też transportem. Chciał nawet budować lotnisko... Raz weszliśmy na wzgórek i rzekł: „Co zrobić z tą linią energetyczną? Bo ja bym tu Boeingami siadał”. Chciał je zbudować przy Lubichowskiej. Nawet chyba kończył kurs pilotażu... Pracowałem u niego jako elektryk. Potem w firmie zaczęło dziać się gorzej. Przyszły zwolnienia. Poszedłem pracować nieco dalej, u Kosickich. Tam pracowała też Krystyna. Do kolejnego kryzysu. Takie czasy - co do pracy jedno pewne - nic nie jest pewne. Wszystko powstało z altanki Krystyna miała wkład w spółdzielni mieszkaniowej. Ale akurat spółdzielnie oddawały książeczki. Pech. Wcześniej było tak - uzbierałeś wkład i czekałeś na wymarzone M-ileś tam. Zapisujemy to w kuchni ich domku w „Relaxie”. Przez drzwi widać 73
pokój, drzwi do łazienki, przedsionek. Wszystko powstało z altanki. Cały ten domek. - A staraliście się o mieszkanie komunalne? - Nie liczyliśmy na pomoc. Twardo postanowiliśmy sobie radzić sami. I rozbudować ten domek. - Czy to jakaś wasza filozofia - nie liczyć na pomoc? - Filozofia? Nie. Po prostu nie lubię brać za darmo ani liczyć na jakiś dar bez zobowiązań - mówi Marek. - Ale nie jestem człowiekiem dumnym czy upartym. Filozofia...
Nie wiem... Jakoś tak nie umiałbym jako rodzina czy człowiek chodzić do urzędów czy ogłaszać się, że potrzebujemy pomocy. - Ale są różne sytuacje, zwłaszcza dzisiaj. Bieda to nie wstyd. - No tak, ale chodzić po urzędach? To krępujące. Na pewno są ludzie, którzy mają mniej odwagi, wstydzą się i nie chodzą. 74
Takich jest wielu. Może z urzędów powinny być osoby, które by chodziły i mówiły: „Słuchajcie, reprezentuję taką i taką komórkę. W czym wam pomóc, żeby godnie żyć?”. Marzenie. Wszystko prawie mamy Dzieci Krystyny i Marka mają ładne imiona - Ruth (12) i Dawid (11). Kręcą się przy nas, czasami wychodzą do zwierząt, których jest na dziesięcioarowej działce sporo. Potem zresztą oprowadzą - pokażą rogatego kozła, kozy, kury, nawet złote bażanty w wojlerze. Pokażą też szklarenki z winogronami, różne warzywa i owoce. Działka musi produkować na cały rok. - Wszystko mamy - mówi z dumą Krystyna. - Dokupuję tylko trochę ziemniaków. - Mieszkacie tu od 1991 roku. Te dodatkowe pomieszczenia zostały wybudowane od razu? - Nie, wszystko powstawało stopniowo, jak tylko zarabialiśmy jakieś pieniądze. Na przykład ten piec w kuchni stoi od dwóch lat. Jest i własna studnia Wcześniej piec stał tylko w pokoju. Na węgiel. - Zrobiłem go z rury grubościennej - opowiada Marek. - Miał cykl spalania od góry w dół. Zasypywałem, zamykałem dysze i szyber, i paliło się przez dwadzieścia cztery godziny. A ponieważ to pomieszczenie - kuchnia - było zimne, to do pieca dostawiłem płaszcz blachy i połączyłem go rurą - dmuchawą z kuchnią. - Ogrzewanie powietrzne... A woda? - To był problem. Jesienią tutaj zakręcają, bo rury leżą płytko. Pan Kosicki dał mi plastikowe beczki. Wodę dawał nam sąsiad zza płotu Andrzej Błaszkowski. - Na początku z tą wodą było fatalnie - dodaje Krystyna. - Zimą wybierałam ze stawu obok. A teraz mamy własną studnię głębinową. I woda jest lepsza niż ta miejska. Siedzieliśmy przy świecach - Największy problem (to częsty tu wyraz: problem) był ze światłem, z prądem - ciągnie Marek. - Dobrze, że wtedy jeszcze nie mieliśmy 75
dzieci. Siedzieliśmy zimą najpierw przy świecach, potem przy lampie naftowej, później przy gazowej... Starałem się o indywidualne przyłącze, ale zakład energetyczny stawiał straszne wymogi. Trzy słupy, linia, geodeta - ogromny koszt. Trochę zabawne. Prąd był doprowadzony do Domu Działkowca i na tym sprawa się kończyła. Jest od czerwca tego roku, ale wtedy to było zupełnie nierealne. Poza tym byliśmy jedyną rodziną, która mieszkała przez całą zimę na działkach. - A teraz mieszkają inne? - Może nie rodziny, ale pojedyncze, samotne osoby tak. Wiedzy nie można wyssać z palca Kiedy urodziła się Ruth, Marek wpadł na pomysł, żeby zbudować wiatrak. Ale w jaki sposób? Wiedzy na ten temat wyssać sobie z palca nie można. A literatury bardzo mało, więcej zachodniej. Znalazł ludzi, którzy na tym terenie po wojnie budowali prymitywne elektrownie wiatrowe. - Poznałem dwóch. Jednego w Dąbrówce, drugiego, Jana Szycha, w Starogardzie. Udzielili mi wskazówek. Dał mi „Młodego Technika” z lat pięćdziesiątych, gdzie o tym pisano. Opisali prosty wiatrak do zrobienia domowym sposobem, na 200 watów. Pisali pod tym kątem, żeby budowali młodzi, bo wtedy w wielu wsiach nie było prądu... Miałem już pewien zasób wiedzy. Chciałem zrobić większy wiatrak. 200 watów wystarczy na zasilanie małego, 2-3-pokojowego domku, do oświetlenia i zasilania radia i 12-voltowego telewizora. Budowałem rok. Pracowałem w tym czasie na utrzymanie rodziny u Kosickiego. Akurat rozbudowywali warsztat i kładli dach, do którego używali kątowników. Trochę ich zostało. Odpracowałem je i z tego powstała konstrukcja nośna. U nich też spawałem. Powstał dziesięciometrowy maszt. Ile żarówek przepaliłam - Sama konstrukcja i prądnica to nie było nic wielkiego. Problemy zaczęły się ze śmigłem. W czasopismach od pana Szycha były rysunki pokazujące, jak je wykonać, ale niedokładne. Po wykonaniu takie śmigło nie miało dużej sprawności (szybkość obrotów). Deska, z której proponowano wystrugać, była za cienka i nie dało się osiągnąć odpowiedniego profilu. A śmigło musi mieć skręt, żeby dawało odpowiednią powierzchnię natarcia wiatru. W końcu zrobiłem dobre, trzy. 76
Koło wiatrowe ma średnicę 3,2 metra. Od tego czasu ta wiatrownia pracuje. - Pracowała od razu, jak tylko stanęła? - Nie od razu... Ile ja żarówek przepaliłam - wtrąca Krystyna. - Od razu nie chodziła. Przeszliśmy sporo prób i błędów, żeby zaczęła dobrze pracować przy prędkości wiatru trzy metry na sekundę... A kiedy zaświeciła się pierwsza żarówka, była wielka radość połączona z zachwytem. Dzisiaj wiatrak zasila nam wszystkie urządzenia domowe. - A jaki u nas na ogół wieje wiatr? - Średnio od 5 do 6 metrów na sekundę. Jednak zimą, kiedy ściśnie mróz, na drzewach pojawi się szadź, jest cicho i głucho. Średnio dwa miesiące w roku są bezwietrzne. Ale mamy zapas. W akumulatorach o wielkiej pojemności. Ta wiatrownia wytwarza prąd 2 kW. Trzeba ją akumulować. Mamy zapas na miesiąc. Akumulatory... Mają prąd zupełnie jak weki w piwnicy. Produkcja wiatraków Rozmawiamy jeszcze o szczegółach technicznych. O regulatorze obrotów. Musi być, żeby przy 10 stopniach w skali Beauforta elektrownia nie uległa uszkodzeniu. Na początku było takie niebezpieczeństwo. Przy dużym wietrze, przy coraz większej sile odśrodkowej, cała konstrukcja zaczęła drżeć. Ale ten problem został prędko rozwiązany. - Wicher drzewa niedaleko przewracał, a wiatrak stoi - brzmi to w ustach Marka jak słowa piosenki. - Nie macie pracy. A może by tak uruchomić seryjną produkcję? - Na południu Polski zaczynają produkować. Dla wsi. Mają z 15 metrów wysokości. Koszt - 500 tysięcy złotych. Zwrot kosztów - mniej więcej po siedmiu latach. Roczny koszt obsługi - około 2 tysiące złotych. Ja mógłbym robić wiatraki w celu ogrzewania domu o średnicy śmigła do 6 metrów i prądnicy o mocy 5 KW. Ale czy byłoby zapotrzebowanie? Raz ukazał się artykuł. Rozeszło się echem po okolicy, ludzie się zjawili i... Pojawiają się tacy, którzy mają podobną sytuację życiową jak my albo chcą coś zrobić na swoim gospodarstwie. - Ile by to kosztowało? Milczenie. Na takie pytanie Marek nie jest przygotowany. - Mówmy o samej robociźnie. - ...Za dwa tysiące bym zrobił. 77
*** Marek i Ruth odprowadzają do furtki. Muszą otworzyć bramkę wejściową, bo „Relax”, podobnie jak inne ogródki działkowe, jest ogrodzony płotem z drutem kolczastym u góry, a furtki zamknięte. To przed złodziejami. - Jakieś krótkie to lato - napomykam. Marek potakuje. - Ale mamy już dużo zapraw. I prąd. Da się jakoś przeżyć. - Chociaż lepiej byłoby w bloku, z wszelkimi wygodami... - A gdzie ja z kozą pójdę? - śmieje się Ruth. Za nic nie chciałaby mieszkać gdzie indziej. Jak wszyscy w rodzinie. Raczej myślą o rozbudowie domku - podniesieniu do pięciu metrów. Na tyle pozwalają przepisy. Żeby tylko była ta praca. foto: Anna Róg
Bronek - kamikadze Jezioro niedaleko miasta. Temperatura dodatnia, słońce próbuje się przedrzeć przez chmury, ale niespecjalnie mu się udaje. Lód jeziora pokrywa warstwa śniegu, który w zależności od miejsca ma różne odcienie bieli. Z daleka wędkarze wyglądają na tej bieli jak czarne kleksy. Z bliższej odległości, z brzegu od strony lasu widać, że każdy ma swoją ulubioną pozę. Jedni stoją, inni siedzą, jeszcze inni czekają przykucnięci. Co jeszcze widać. Niezwykle jak na ostatnie zimy stroje - grube kożuchy, obowiązkowo czapki uszatki, buciory, często czarne okulary. Wchodzimy na lód. Gdzieniegdzie sino przebija spod śniegu. Idziemy śladami wędkarzy, ostrożnie, raczej blisko brzegu. Pan Mietek siedzi na krzesełku. Pokazuje krótką wędkę - łowi na larwy komarów (otwiera pudełko, larwy są chyba większe od samych komarów). 78
- Skąd tutaj ryby? Ano z rzeczki, co ma dopływ od strony wsi Kokoszkowy. Są okonie - pan Bronek wczoraj złowił prawie kilkukilogramowego - szczupaki, płocie... Spore, chociaż w zeszłym roku było lepiej. Idziemy dalej. Pan Jan ma dobry dzień. Wysypuje na lód ryby - piękne, duże okonie. Z siedem sztuk. Spoglądamy na małą figurkę na środku jeziora. Tam barwa śniegu czy też lodu jest już całkiem sina. - Nie ma lodu ani śniegu - wyjaśnia pan Jan. - Tam już jest prawie woda. Nie ma co iść. - Ale tam łowi jakiś człowieczek. - To Bronek. Pan Jan wymawia to imię tak, jakby ono wszystko wyjaśniało. Chwilę czekamy na wyjaśnienia... I są. - Bronek Kamikadze. On dochodzi do samej krawędzi, ryzykuje. - Po co? Przecież ryby biorą i tutaj. - Tam pod wodą są krzaki i ryb najwięcej - stwierdza pan Jan i spogląda z zazdrością w stronę Bronka. - Samemu mnie korci. Korci, nie korci, wycina dziury tutaj. Z powodzeniem. Często zmienia miejsce, bo ryby mają swoje szlaki i trzeba za nimi iść. Niedaleko pana Jana inny wędkarz uderza ostrym narzędziem w lód. Odgłos jest dziwny - zrazu przytłumiony, ale po chwili dźwięczny. Taki jakby z opóźnieniem. Stajemy przy nim, przyglądamy się jego pracy. Ile trwa przekucie lodu? Okazuje się, moment. Pokrywa tutaj nie za gruba, nie ma dziesięciu centymetrów. Wędkarz z nutką podziwu w głosie mówi o panu Bronku, który czuje lód. - Z lodem to jest różnie. Na jeziorach są ciepłe zdroje i tam jest cienki. Trzeba znać jeziora. Tutaj, na Kochankach, nie ma takich ciepłych zdrojów, ale woda jest odpuszczona od lodu w miejscu, gdzie wpada rzeczka. To tam siadają łabędzie... Bronek... No tak, on ryzykuje. Kto by go tam, ratował, gdyby wpadł? No kto? Nikt. Przecież tu jest pięć metrów głęboko. Człowiek w ciemnych okularach pokazuje w siatce ryby - też okonie. Duże, warto pokazać na dłoni. Duże okonie i szczupaki. Wczoraj Bronek złowił okonia, co miał 75 deko. Spory, ale zdarzają się ponadkilogramowe. Wędkarz sceptycznie spogląda na figurkę pana Bronka. - Minus dziesięć stopni, to po dwóch dniach można iść, bo i lód ma 79
z dziesięć centymetrów, ale teraz, po odwilży? On tam ryzykuje... Wczoraj, jak była zelga (odwilż), to on wchodził na desce. To znaczy kładł deskę na lód, przechodził, potem deskę przesuwał i tak dalej, aby na krawędzi. Wędkarz wskazuje granicę, do której można iść w głąb jeziora. Dalej jest już ryzyko. Na tej granicy przy rowerze siedzi pan Edward. Próbujemy podejść do niego, ale mamy pietra. Są miejsca, gdzie po postawieniu stopy zostaje woda. Zelga. Z dziesięciu metrów wołamy do pana Edwarda, żeby wezwał pana Bronka, który, nawet jak jesteśmy już bliżej, ciągle wydaje się drobniutki. Do tego jest jakiś taki prędki w ruchach - szybko przychodzi drobnym kroczkiem z miejsca na miejsce i toporkiem wycina dziury. Pan Edward woła pana Bronka, po czym zbliża się do nas z legitymacją w ręku. Śmiejemy się - myślał, że sprawdzamy kartę. Po chwili prowadzi nas do swojego miejsca - na granicę ryzyka. Mierzy grubość lodu. Będzie z 6-7 centymetrów. - Ale do Bronka nie idźcie. Tam są ze trzy centymetry - mówi. Wcale nie mamy zamiaru iść. Zresztą pan Bronek przychodzi do nas sam. Faktycznie jest drobniutki. - Pan to by tam wpadł - mówi do mnie. - A pan to ile waży, że pan nie wpada? - Pięćdziesiąt pięć kilogramów. - A dlaczego pan tak ryzykuje? - Kto ryzykuje, w kozie nie siedzi. - Coś nie tak z tym przysłowiem. Nie jest aby odwrotnie? W oczach pana Bronka widać figlarne błyski. Lubi ryzyko. - Dziennie żem ciął pięćdziesiąt dziur - mówi z dumą. - Co to daje? Ryby. Swoją rekordową rybę, 3,5-kilogramowego szczupaka, złowił nie tutaj, a w Starym Lesie. - No tak, my tu wiemy, że jak Bronek nie złapie, to my wcale - z szacunkiem mówi pan Edward. Konferencja skończona. Pan Bronek prawie truchcikiem wraca na swoje miejsce i bierze się za wycinanie kolejnych dziur. Wracamy do brzegu. Każdy ma swoją granicę ryzyka - nasza na pewno nie biegnie przez to jezioro.
80
Ile siarki we mnie „Opis pokoju Mój pokój jest mały i wilgotny. Ostatnio, kiedy pojawiło się słońce, zaczęły się roztopy. W suficie jest dziura. Akurat nad moim łóżkiem. Przez tę dziurę widzę niebo. Od kiedy zaczęły się roztopy, kapie do mojego łóżka.... Mama od lat leży sparaliżowana... (...). Beata S.” Czytam i myślę - Beatka przecież tego nie wymyśliła. Dziecko jest bez fantazji. A zresztą po co tu wyobraźnia - woda kapiąca do łóżka? Takich obrazków nie bierze się z fantazji. Po rozdaniu zeszytów informuję klasę, że za miesiąc szkoła organizuje wycieczkę do Poznania. Dzwonek. Ogólny szaszor - klasa opuszcza salę. Proszę Beatkę, żeby została. Uff... Trudno zacząć rozmowę, kiedy ma się mówić o wodzie kapiącej do łóżka w okresie roztopów. Mówimy. Okazuje się - jak myślałem - prawda. Woda jednak kapie. Konkretnie. A wycieczka do Poznania? Dziewczynka robi się jeszcze bardziej smutna. I dopiero na końcu rozmowy rozpaczliwe wyznaje, że nie ma 200 złotych (szkoła dopłaca połowę kwoty). Po kilku dniach idę na ulicę Bieruta. Przystaję przed brudnym domem, wchodzę. Kręte, strome schody. Z góry dochodzą głośne rozmowy. Wspinam się po wytartych dechach, pukam. Pokoik brudny, zadymiony. Oko szybko rejestruje. Przy stoliku kilku facetów przy bełtach, kobietka z 150 centymetrów, w przejrzystych delikatnych różach, odsłaniających okrąglutkie piersi. Rzeczywiście leży w łóżku. Ale nieprzykryta. Macanka. Ta sparaliżowana - myślę sobie. Przedstawiam się. - O, pan nauczyciel! - wykrzykują jeden przez drugiego faceci przy bełcie. Kobietka jest też uszczęśliwiona. Pozwalają mi wejść do pokoju Beatki. Rzeczywiście w suficie dziura - tak na oko pół metra na trzydzieści centymetrów. Ładnie tu ta woda musi kapać. Beatka siedzi w kącie - w resztkach swetrów. Wychodzę z powrotem. Do pokoju libacji. Mama Beatki różowieje pod kolor wdzianka, wygina się jak liszka. W człowieku aż się gotuje, ale to jest przyjemne, kiedy się w tobie 81
gotuje, a ty jesteś zimny na zewnątrz i stajesz się precyzyjny. Mówię o wycieczce do Poznania - cisza. Mama i wujowie spoglądają na siebie z zakłopotaniem - 200 złotych to zdaje się kwota przekraczająca ich wyobrażenie (bełt w cenie 50 zł). - O, pan nauczyciel się z nami napije! - mówią zastępczo, lekko zawstydzeni. Polewają do szklanicy. Biorę i czuję, jak szkło klei mi się do palców. Wypijam siarkę i zimnym okiem rejestruję wyraz satysfakcji na twarzach wujów. - Wycieczka do Poznania, 200 złotych - powtarzam z maniakalnym uporem. Mamusia Beatki bełkocze coś o kuratorach - że nie przychodzą, że nie ma zapomogi. Na stole pojawia się kolejna butelka bełta. Potem następna. Rośnie stężenie we krwi. Bratamy się - ja, belfer, z wujami, z mamuśką. Niech będzie. Jestem przytomny, choć zastanawiam się, ile to już siarki we mnie. Chwilowy brak trunku. Jeden z wujów wyskakuje zorganizować. Po sekundach już są na stole. Atmosferka ok. Ruszam więc do szturmu - nie mnie robić w balona. - Pani taka chora, a taka gościnna - mówię z zachwytem. - A rodzina... Nie ma lepszej rodziny. - Ach, jaki pan nauczyciel szarmancki - mówią rozmarzone, wilgotne od alkoholu i wzruszenia oczęta liszki. Wreszcie nadchodzi moja chwila. 82
- Chodzi o drobne 200 złotych polskich. Czy panowie nie byliby skłonni? Właśnie te 200 złotych żeśmy przepili... Konsternacja. Mamuśka jest w stanie kosmicznym - buja się w gwiazdach, nie w tych zimnych, które nocami ogląda przez dziurę w dachu Beatka. - No co, do cholery, panowie - mówię. Teraz pijemy za zdrowie Beatki i za wycieczkę do Poznania. - Ja daję pięć dych - odzywa się jeden z wujów. Ojciec chrzestny. O, to jest to - ojciec chrzestny, w tę nutę trzeba grać. - Kto da jeszcze, kto dołoży? Na bełty, panowie, szmal jest, a tu dla dziewczynki na wycieczkę? No co, nie ma? Wysupłują - 20 złotych, 10 złotych... Grosz do grosza. I jest! Proszę was, jest 200! Dziękuję, do widzenia, wychodzę. Jedziemy do Poznania. Autobusem. Beatka siedzi wśród koleżanek... Roześmiana jak i one. A w jej oczach rosną gwiazdy. (z pamiętnika belfra)
83
Gry pokoleniowe Kiedy przed pierwszymi Mistrzostwami Świata w Kapele w Osiecznej zaprezentowano reguły gry w tę ponoć starożytną zabawę Kociewiaków, zapewne każdy starogardzianin w wieku około pięćdziesięciu lat mógł wykrzyknąć - toż to wiejska odmiana dudka! Doktor Barszcz, gdy mu na przedostatnich MŚ w Kapele opowiadałem o tych grach, prosił, żebym to wszystko spisał. Więc spisuję zaczynając od dudka. Lista gier Zanim przejdziemy do tej podstawowej gry Kociewiaków w latach sześdziesiątych, zbierzmy tu inne. Oprócz gry w dudka bardzo popularnymi „dyscyplinami” były: klipa (klucha), koperta, klasy, rzucanki (najpierw o mur, potem na glebie - ta gra później przekształciła się w banczka i różne jego odmiany, pochodną zdaje się była gra w kapsle), oczywiście gra w noża i... wojna. Na marginesie - niektóre z nich - koperta, nóż - przetrwały do dzisiaj. Wszystkie te gry łączyła prostota: proste reguły, proste przyrządy: pała, nóż, kawałek cegły, płaski kamyk albo fragment terakoty, brak jakichś szczególnych wymogów co do warunków - podwórko, placyk, ulica, zaniedbane boisko. Podczas owych gier nie trzeba było szukać sędziów - obowiązywał swoisty, podwórkowy kodeks honorowy. Nazewnictwo W niektórych grach stosowano bardzo bogate nazewnictwo. I tak w grze w noża przykładowo były: pikutki, słoneczko, paluch, tabakierka, zegarek, ramię, szmergiel (jego wykonanie można było wówczas porównać z wykonaniem spirali śmierci w jeździe figurowej na lodzie), zajączki itp. W grze rzucanki były dajmy na to: trzy i trzy łamane, faja (pięć punktów), paluch, kleszcz (kiedy moneta zderzała się z monetą przeciwnika i upadała obok) i kupa (kiedy moneta zakrywała monetę przeciwnika, co zapewniało zwycięstwo). Męska gra Wróćmy jednak do dudka - gry fascynującej, twardej i wymagającej wszechstronnych cech ze strony zawodników - siły, sprytu, prędkich 84
nóg, umiejętności fechtunku itp. Mogło grać w nią nawet kilkanaście osób, co różniło ją od klipy (dwie osoby), noża (przeważnie dwie). W kopertę - dla uzupełnienia - grały cztery osoby. Grę w dudka doskonale pamięta Bogusław Faltynowski (rocznik 1956). Ma po niej nawet pamiątkę - bliznę na brodzie. Chyba podobnych pamiątek ma więcej osób, gdyż przy grze nie stosowano żadnych ochraniaczy, rękawic czy hełmów. Gra „planktonu” - U mnie w bloku, stojącym przy ulicy Gimnazjalnej (wówczas Szymańczaka), mieszkało dwóch Prusów, Mietek i Rychu - opowiada Faltynowski. - W dudka jednak najczęściej grał „plankton” podwórkowy. Wybitnym znawcą gry w dudka jest Marek Jachimek, dziś dyrektor oddziału starogardzkiego „Energi” Gdańskiej. W klipę (kluchę, ludową odmianę palanta) nie graliśmy, bo wymagała bardzo dużego terenu. Puchy z UNRRA - Grało się codziennie w ramach miejscowego „grandprixu” - opowiada dalej Faltynowski. - Na podwórku rysowaliśmy cztery linie. Na czwartej stawiało się dwie cegłówki, jedną na drugiej, a na nią puszkę, czyli puchę (pucha - tak nazywano tę grę w Tczewie)... Z puszkami w latach sześćdziesiątych był problem. Kiedy gdzieś człowiek dostał ją po znajomości, przechowywał na ileś tam gier w krzakorach. Najbardziej pożądane były żółto-zielone puszki z UNRRA po tranie albo oleju. Takimi grało się od święta. Pały Generalnie w owych czasach każdy musiał mieć swoją osobistą pałę. Łatwiej było o nie w takim na przykład Kocborowie niż przy Gimnazjalnej, blisko centrum miasta. - Pałę robiło się z podwórkowego kasztanowca albo wycinało się na Racie. Tak wtedy nazywał się ogromny teren od mostu aż po mleczarnię, po części na zapleczu ulicy Hallera. Nazwa pochodzi od nazwiska 85
właściciela kamienicy stojącej wtedy w miejscu dzisiejszego budynku Stelli. Na Racie rosły drzewa owocowe, rajskie jabłuszka i inne niegodziwości, które kusiły dzieciaki. Kanony Z wypowiedzi Faltynowskiego wynika, że reguły gry były nieco inne niż na przykład na Zatorzu (Kocborowo, Żabno). - Każdy miał swój kanon. Żeby dzisiaj zrekonstruować tę grę w czystej formie, trzeba by ustalić, co było kanonem, a co naleciałościami z innych ulic, wziąć pod uwagę odrębności oraz modyfikacje. Bezspornie wszędzie tak samo przebiegało otwarcie gry - wybór dudka. Zawodnicy stawali na ostatniej, trzeciej linii, wyrysowanej równolegle do linii, na której stała pucha, opierali pały na czubku buta i wykopywali je jak najdalej. Kto miał najgorszy rezultat, zostawał dudkiem - przechodził za linię z puchą. W tej fazie gry zdarzało się często, że komuś pała ześlizgnęła się z buta i oczywiście od razu zostawał dudkiem. Rzuty Po wyłonieniu dudka (najprawdopodobniej od „wystrychnąć na dudka”) pozostali zawodnicy płasko rzucali pałami w stronę strefy dudka, próbując trafić w puchę. Dudek na ogół odchodził dalej, żeby nie oberwać pałą. Przy ulicy Gimnazjalnej chował się za mur. Kiedy już wszyscy rzucili, a żaden nie trafił w puchę, musieli wskoczyć po te swoje pały w strefę dudka. Ten, żeby przestać być dudkiem, musiał dotknąć wskakującego do jego strefy zawodnika i zanim ów wyskoczył ze swoją pałą, strącić puchę. Jeżeli któraś z lecących pał zbijała puchę, dudek musiał ją najpierw ustawić. W tym momencie gra jest najbardziej podobna do gry w kapele, gdzie kapelmistrz musi najpierw ustawić strącony stożek kamieni, a dopiero potem może trafiać zawodnika czapką. Fechtunek Bywały rozmaite sytuacje. Na przykład taka. Ktoś wskoczył do strefy dudka i zdążył chwycić swoją pałę. Ale dudek na niego nacierał ze swoją, by go dotknąć. Wywiązywała się walka na pały. Bez opanowania podstawowych ruchów obronnych nie miało się szans. Albo taka sytuacja. Wszyscy zdążyli już wziąć swoje pały 86
i zbiec ze strefy dudka. Został tylko jeden. Oczywiście nie miał szans, gdyż uwaga dudka koncentrowała się wyłącznie na nim. - W takich sytuacjach, jeden na jednego - opowiada Faltynowski - kiedy dudek pilnował puchy jak diabła, maruder nie miał żadnych szans. Wtedy u nas, jeżeli dudek się zgodził, na ratunek maruderowi wskakiwał ktoś drugi, ale na jednej nodze. Po trzy trafienia Kto zaliczył trzy trafienia puchy z trzeciej linii, przechodził na linię drugą. Potem na pierwszą, oddaloną zaledwie kilka metrów od linii z puchą. Oczywiście im ktoś znajdował się bliżej, tym łatwiej było mu trafić w puchę. Po zaliczeniu trzech trafień z ostatniej linii - wygrywał. - Różne były modyfikacje - podkreśla Faltynowski - gdyż nie grało się z sąsiadami i każdy dodawał coś z osobna swojego. Mój horyzont był zacieśniony, ale wiem, że w dudka grali także na tak zwanej Budowli, tam, gdzie postawili dwa nowe bloki między Sikorskiego a Gimnazjalną. W jednym z nich mieszkał Józef Milewski. Budowla - jakby zupełnie inny, odległy świat wobec podwórka Faltynowskiego, a przecież to było kilkadziesiąt metrów. Sąsiad - naturalny wróg - Ci z Budowli to był naturalny wróg. Nie graliśmy z nimi w dudka, ale mieliśmy oczywiście kontakt. Na ogół toczyliśmy z nimi wojny. Oni wybierali dziesięciu, my dziesięciu, wytyczało się pole grunwaldzkie i heja! Każdy był zaopatrzony w drewniany miecz i tarczę - dekiel od blaszanego kotła do gotowania bielizny. Co poniektórzy uzbrojeni byli w samorobne łuki. Niby niedawne czasy Tak było ze czterdzieści lat temu. Niby niedawne czasy, blisko centrum miasta. - Centrum? U nas na podwórku trzymali kozę, świnie, „nutry”, gołąbki. O kurach czy kaczkach nie będę wspominał, bo miał je każdy. Koza była palowana na Racie. Każdego dnia około ósmej rano na Gimnazjalnej dudnił po bruku z dziesięciometrowej długości łańcuch zakończony palem. Szło za nią ileś tam osób, chociaż jej było obojętne, ile. O piętnastej się ją odbierało. Potem szła odpowiednia grupa, żeby narwać mlecz dla królików. 87
Koniec dudka - To była naprawdę ostra i wspaniała gra. Dostałeś w nogę, miałeś krew jak w banku. Ale nie rzucało się pały, jak to się mówi, na pałę. Nie wolno było. Obowiązywał kodeks honorowy. Graliśmy do późnego wieczora. Na podwórku panował nieustanny ruch... Kiedy to zaczęło wygasać? Graliśmy w dudka całą podstawówkę. Do liceum poszedłem w 1970 roku i już wtedy przestaliśmy. To było równoczesne ze zmianami przy naszej ulicy. Szałerki rozebrano, kozy nie można było już hodować, świni też.
Emajl o nauczycielce
1. Zmarła Krystyna Sinicka - nauczycielka. Samotnie sobie odeszła. Co tam śmierć samotnych nauczycielek, hej! Ale wspomnienia namnożyły mi się w związku z nią liczne. Uczyła historii, ale i sama tworzyła historię - Szkoły Podstawowej nr 7, gabinetu lekcyjnego, szkolnych korytarzy, prowincjalnego miasta. Drobniutka (metr pięćdziesiąt?), z napoleońską swadą i z wielkim kijem dowodziła oddziałami uczniów, tłumiąc w zarodku bunt nawet największych żuli. Rozgrywała niezrozumiałe (pewnie i dla niej samej) bitwy i wojny o nasze umysły i dusze. O to, żebyśmy wyszli na ludzi. Za swój heroizm nie dostała orderów. W życiu jej się nie ułożyło. W szkole dała nam z siebie dużo. A w szkole ważniejsze od podręcznikowej wiedzy są postawy nauczycieli. Jeździliśmy z Nią na obozy harcerskie na Dolny Śląsk. Kiedyś podeszliśmy do zbocza góry. „Popatrzcie...” - powiedziała druhna Sinicka. W rozłupanych skałach widać było odciski paproci sprzed milionów lat - jakby cienie dawnego życia. Od tego czasu zostałem zbieraczem. Nie znoszę miejsc, gdzie nie można czegoś znaleźć. Zbierałem agaty, chryzoprazy, opale i skamienieliny. Krystyna Sinicka zostanie w pamięci jak delikatny cień tamtej 88
paproci odciśnięty w kamieniu. Dopóki sami nie staniemy się cieniami w pamięci innych. 2. Piszę ten felieton przy stoliku w salonie samochodowym. Czuję zapach nowych samochodów. Zapach nowych samochodów jest piękny. Bardzo uprzejma obsługa. Młodzi ludzie w garniturach. Miła panienka przynosi kawę. Profesjonalne uśmiechy. Kapitalistyczna gościnność. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Inaczej. Do czegośmy doszli, Krystyno? Gdzie się podział Twój idealizm? 3. Od czasu do czasu odwiedzają nas w redakcji fachowcy od komputerów. Niepokoją mnie ci młodzi ludzie, precyzyjnie myślący, zawodowo uśmiechnięci, o palcach biegających po klawiaturze jak szeleszczące pająki. Chłopcy zanurzeni w kilobajtach i ramach pamięci, emajl(małpa)ach. Żyjący w świecie elektronicznej fikcji. Między ich światem a światem ich dziadków, którzy poganiali konia ciągnącego wóz drabiniasty z okrzykiem „wiśta wiooou!”, absolutnie nie ma związku. Dziadków z zupełnie innej bajki można już zamknąć w muzeach figur przeszości. W tv mówią coraz częściej o świecie wirtualnym, nawet o wirtualnym seksie. I ten zachwyt nad mądrością ludzi, którzy już zaraz, za chwilę zamienią żywą miłość na jakiś techniczny substytut. Nałożą na głowę hełm i będziesz się kochał na przykład z Sharon Stone. To nie żart - to już tak blisko - przekonywali w tv. Na dodatek nauka donosi, że miłość to zwykłe podświadome poszukiwanie przez dwoje ludzi odpowiednich genów w celu wydania na świat najlepszego potomstwa. Nie ma już Romea i Julii, jest znowu dobór naturalny. Ostatnio ogłoszono „zdumiewające” wyniki. Na podstawie badań wyszło, że wysocy mężczyźni mają więcej dzieci niż niscy. Oczywiste jest, że karzełki w takim świecie już wcale nie mają szans na prokreację (nie mówiąc o krasnoludkach). Po analizie owych pseudonaukowych teorii można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z cwanym powrotem rasistów. Ale tak to już jest, jak człowiek chce wyjaśniać w sposób naukowy NIEWYJAŚNIONE. To niepokojące - z jednej strony perspektywa świata wirtualnego, z drugiej - świata dokładnie wytłumaczonego i strywializowanego przez naukę. Gdzie tu jest miejsce dla spraw nieprzewidywalnych? 4. Pomyślne informacje ze starostwa. Będą pieniądze na budowę hal sportowych. Jednak... Po co nam hale sportowe w świecie wirtualnym? 89
W świecie wirtualnym będziemy bić rekordy olimpijskie nie ruszając palcem w bucie. Albo - oderwani od komputerów, wyrwani na chwilę ze świata wirtualnego - obejrzymy sobie w hali mecz rozgrywany przez dobrze opłacanych zawodowców. W tych halach, gdzie będą trenowali zawodowcy (najtańsi ze Wschodu - tam jeszcze im się chce ruszać) nie będzie miejsca dla naszych dzieci. Hale sportowe nie załatwią problemu sflaczałych mięśni. Do tego wcale nie trzeba wielkich hal. Kazik Deyna zaczynał od szmacianki na podwórku, a Andrzej Grubba na wsi. Jest mnóstwo dyscyplin sportowych nie wymagających hal sportowych, a po prostu dobrych nauczycieli. Podobnie gabinety grafiki komputerowej niegdy nie zastąpią pędzla i ołówka, zmuszających do myślenia i fizycznego wysiłku. 5. W Ożarowie dojrzewały morele. Były jak wypełnione słońcem krople. Ogród po pas porastał chwastem. Rodzina, u której mieszkałem, wpatrzona w ekran telewizora lub komputera w emaj(małpa)le i internety, nie miała siły i ochoty zrywać moreli, a co dopiero mówić o ścinaniu lebiody. Znudzony tygodniowym pobytem wziąłem kosę i wyczyściłem ogród. Lubię szlus kosy (a kosiło się, panie, hektary w powiecie grójeckim; zawodowo). Świat realny to szlus kosy, to dziadek na drabiniastym wozie, wołający ściągniętymi ustami „wiśta wiooou!”, to dotknięcie ziemi, dotknięcie kobiety, skamienieliny, to nieustanne próby bicia rekordów świata w skoku w dal, nawet jeżeli ma się rekord życiowy 5,30, to pot i łzy. Świat wirtualny to seks z hełmem na łbie (czy aby z erekcją?), garb i zwiotczałe mięśnie. Ponadto - jeśli już mówimy o prokreacji - lenistwo, zahamowanie gatunku. Model rodziny przedstawiony przez „Politykę” - 2 plus 0! 6. Śmierć nauczycielki to nic wielkiego. Nauczycielki nie są potrzebne. W świecie wirtualnym oczywiście. Wiśta wio!
90
Wołali nas po numerach Paweł i Urszula Lange mieszkają obok Gertrudy i Alfonsa Lange przy ulicy Druha Grzybka, należącej do wsi Kokoszkowy. Paweł Lange jest starszy od Alfonsa, urodził się w 1924 roku, pamięta więcej. Zimą już mieszkaliśmy - Mój ojciec był robotnikiem w Kobierzynie - opowiada o przedwojniu - pracował w 220-hektarowym lesie. Poniatówki zaczęli budować w Rościszewie, Obozinie, Bączku, Kokoszkowach i Bolesławowie. Miałem wtedy trzynaście lat i pamiętam. Na wiosnę podzielono ziemię i potem do zimy budowali. Zimą już mieszkaliśmy. Ostatni ze stodół wyprowadzili się w grudniu. Ze stodół, bo one były stawiane pierwsze. Potem obory. Jak to mówią - chlewy... Poniatówki nie były tylko dla górali. Też dla robotników rolnych. Pierwszeństwo mieli robotnicy rolni z parcelowanych majątków. Ministrowi Juliuszowi Poniatowskiemu chodziło o to, żeby przez parcelację zniszczyć Niemców, na przykład w Modrowie, chociaż w Obozinie właścicielem był Polak, jaśnie wielmożny pan Karwat. - Jaśnie wielmożny pan popadł w długi, zbankrutował i za długi wzięli mu ziemię - śmieje się pani Urszula. - A skąd pani wie? - A bo oboje jesteśmy z rejonu godziszewskiego - wyjaśnia pani Lange. Przyjechali powodzianie i górale (tacy, dla których już nie było ziemi w górach) i nagle wyszło, że dla tych z godziszewskiego zabrakło ziemi. Dlatego musieli przyjechać tutaj. Ja jestem z Rościszewa, mąż z Kobierzyna, miejscowości, która już nie istnieje. - Czy było losowanie ziemi pod poniatówki? - wchodzi jej w słowo Paweł Lange. - Nie. Z godziszewskiego przyjechało pięciu na rowerach. Pięciu byłych pracowników rozparcelowanego majątku. Mieli prawo wyboru placu, miejsca. Dom wznoszono przez dzień Gospodarstwa z poniatówkami nie były tanie. Przeważnie składała się cała rodzina, żeby zapłacić pierwszą ratę. Potem przez pierwsze 91
trzy lata się nie płaciło. Resztę rozłożono na pięćdziesiąt lat. W rzeczywistości nie płaciło się osiem lat - trzy lata przed wojną i pięć podczas okupacji. Pierwsza wpłata za najmniejsze, 5-hektarowe gospodarstwo, wynosiła 1000 złotych. Dla porównania krowa kosztowała od 100 do 150 zł, ford - 4000 zł, 50 kg żyta - 7 złotych. Wpłata za 10-hektarowe gospodarstwo wynosiła 2200 złotych. Oprócz tego trzeba było dopłacić po 150 zł za studnię i sad, gdzie każdemu nasadzono 50 drzew owocowych (gruszki, czereśnie, najwięcej jabłoni, pestkowych nie było) plus dziesięć krzaczków czarnej porzeczki. - Po wojnie trzeba było nadpłacać. I nie spłacać przez pięćdziesiąt lat, tylko przez dwadzieścia. Zaległość przeliczali za żyto - tak, żeby suma wychodziła ta sama. - Przed wojną dali gospodarstwo, a po wojnie je zabrali - z nutką goryczy stwierdza pani Urszula. - Musowo zapisali do spółdzielni w Kokoszkowach i nagle z naszej prywatnej ziemi zrobiła się spółdzielnia. Zmieniło się w 1956. - Poniatówki powstawały w elementach. W Kokoszkowach na polu za pomnikiem była firma. Jan Wiśniewski, z rodziny, która mieszka koło bóżnicy, woził te elementy w sześć koni. Pamiętam, jak przywiózł do nas. Rano wychodzę do szkoły w Kokoszkowach, widzę - przychodzą cieśle. Wracam ze szkoły po południu - wierzyć mi się nie chce: dom już stoi, choć jeszcze bez eternitu. Dom wznoszono przez dzień. Całe obejście - czasami dwa tygodnie... I jeszcze pamiętam - po chwili dodaje pan Paweł - że całkowita wartość domu wynosiła 3500 zł, stodoły - 2150 zł, chlewu - 2500 złotych. W Rościszewie postawiono 32 poniatówki. W Kokoszkowach 31, na Kochankach - 4. Są też gdzie indziej, sporo w powiecie tczewskim. - Ale pan wszystko pamięta! - kręcę głową z podziwu. - Z tamtych lat pamięta. Taki stary młodość w szczegółach pamięta, ale co on wczoraj na obiad miał, to nie wie - żartuje pani Urszula. Wywieźli nas stąd dwa wagony Paweł Lange chce jeszcze koniecznie o wojnie... - Doktor Józef Milewski pisał, że Niemcy dawali do podpisania listę od 21 lat, a to nie było tak. Dawali od 18 lat. W 1942 roku można było podpisać albo i nie. Ja nie podpisałem. Niektórzy też nie podpisali. 92
Nikt nie wiedział, co będzie, jak się nie podpisze... Za to niespodziewanie poszedłem do lagru. Ze Starogardu wywieźli nas dwa wagony. Do Berlina. Stamtąd, po trzech tygodniach, na wyspy normandzkie. Kopaliśmy rowy, pracowaliśmy w porcie - załadunek i wyładunek, robiliśmy na placu drzewnym. Wołali nas po numerach. Ja byłem numer obozowy 1126. Pamiętam, kto wtedy, w tych dwóch wagonach, jechał ze starogardzkiego dworca. Lange wymienia nazwiska. - Bernard Kościński ze Starogardu, Władysław Wołoszyk, Aloś Walentowski z Wodnej, Bruno Stolp z Owidzkiej (zginął na wojnie), trzech braci ze Szczodrowa, Gadomski (?), Klasa, z Liniewa Alfons Grabe (później był wójtem), z Lipusza trzech braci (jeden przed wojną uczył się w seminarium w Pelplinie, a po wojnie wszyscy zostali księżmi - zapomniałem nazwiska), z Sumina Konrad Osowski, Józef Zbylicki, Konrad Loska (ostatni numer - 1248). Byli też z Gdyni, z Poznania, z Torunia... O tych robotach można by opowiadać... Dzisiaj nie mam żadnych papierów, dokumentów. Nie zaliczyli nawet do stażu pracy - nie ma świadków. Nie należę też do związku poszkodowanych, nie jestem w żadnym związku kombatantów. A tych kombatantów przybywa... Pan Paweł, kocborowski pielęgniarz (37 lat pracy), milknie. Jest w jego sercu zadra. W oczach pojawiają się łzy. Może to od wiatru, co biednemu zawsze w oczy dmie. Wojenka nie dała mu nawet kombatanctwa.
eło. wielkie dzi ek to było w m. tó ie ia ęc on ej p rz Budowa nich z p o ił ów m d e zagro y. Lang awały całe , że Paweł ić st w ow zi p d ę ie n si od poniatówek Trudno W dwa tyg przy drodze a d ro g Kaliska. za Na zdjęciu w Bietowie
93
Bomby i pacierze
zapis wspomnień
- Urodziłem się w 1936 roku w Starogardzie, a więc dzisiaj mam sześćdziesiąt dwa lata. W tym wieku sporo się przypomina i chyba warto się tym podzielić. Tym bardziej, że z dość niezwykłego domu, w którym mieszkałem, niewielu już pozostało przy życiu - mówi Stefan Adrych.
Urodziłem się, wychowałem, chodziłem do szkoły podstawowej i pracowałem - 46 lat, od 1 września 1952 roku - w Starogardzie. Jest to jakiś powód do dumy, że w jednym miejscu. Rodzice nie pochodzili ze Starogardu, chociaż z Kociewia. Ojciec, Franciszek, z zawodu rzeźnik, pochodził z Lubichowa. Matka, Wanda z domu Nagórska, była córką piekarza z Nowej Cerkwi, wsi leżącej koło Pelplina. Sięgając głębiej w przeszłość - matki ojciec urodził się w 1856 roku. Na Pomorze przybył z Warszawskiego. Mój dziadek od strony ojca, urodzony w 1870 roku, pochodzi spod Starej Kiszewy. Ojciec i matka przyjechali do Starogardu w 1933 roku. Wzięli ślub i wprowadzili się do „starej budy”. Na zdjęciach, często koloryzowanych pocztówkach sprzed I wojny światowej, wygląda bardzo malowniczo. Drewniany, pobielony dom z ładnym balkonem, zwróconym w stronę rzeki. Przy samej rzece ogrodzenie, ale i zejście nad wodę, jakby kajakowa przystań. Kto wie, może na terenie tej posesji rzeczywiście była? To prawdopodobne, bo na niektórych zdjęciach właśnie w tym miejscu wiosłują z zapałem śmiesznie ubrani (w podkoszulkach i jakby w kalesonach) wąsaci mężczyźni. Miejsce też wygląda malowniczo - ostra skarpa między ulicą Chojnicką a rzeką, fajna „Riviera”. Mieszkałem podobno w najstarszym domu w Starogardzie. Nikt jednak w tamtym czasie nie zachwycał się urodą budynku. Nazywano go krótko, dosadnie i pogardliwie „stara buda”. Przed wybuchem wojny w domu mieszkali: samotna osoba panna Neumann, w mieszkaniu z balkonem małżeństwo Tomaszewskich, 94
pod balkonem stolarz Radomski. Z drugiej strony, od południa, mieszkała pani Warmbier, która miała zakład „prężenia firan i krochmalenia kołnierzyków”. Z nią mieszkała córka, mężatka, Urszula Mauksz z dwojgiem dzieci, Jankiem i Ewą. Urszula Mauksz była kuzynką Huberta Pobłockiego, który urodził się w tym domu, a później wyprowadził na Abisynię. Mąż pani Mauksz pracował w Warszawie, przyjeżdżał do Starogardu, w czasie okupacji brał udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie wrócił do Starogardu i zamieszkał z rodziną przy ulicy Chojnickiej 7. Później wyprowadził się do Gdańska. Z Hubertem Pobłockim spotkaliśmy się w kinie „Sokół” na uroczystości 800-lecia Starogardu. Hubert jest o dwa lata starszy ode mnie. Spotkaliśmy się po czterdziestu latach. Długo wspominaliśmy, wymieniliśmy adresy. Dom tylko na fotografii jest malowniczy. W rzeczywistości był bardzo stary i zniszczony. Z przekazów pani Warmbier i mojej matki wiem, że mówiono o nim jako o najstarszym mieszkalnym budynku w Starogardzie. Już wtedy miał ponad sto lat, ale to jest bardzo nieprecyzyjne. Równie dobrze mógł mieć dwieście albo i trzysta lat. Nikt tego nie wiedział. Z wczesnego dzieciństwa niewiele pamiętam. Najlepiej to, co było przykre. Na przykład mnóstwo szczurów i mrówek. Szczury skakały po łóżkach. Mrówki? Nie te czerwone czy faraonki. Zwykłe, brązowe. Na noc mama stawiała na środku pokoju talerzyk z cukrem. Przychodziły do talerzyka, a mama rano zalewała je wrzątkiem. W naszym mieszkaniu stał piec kaflowy, w kuchni krystek. Wodę brało się z korytarza. Dochodziła tam z miejskiego wodociągu. Kibelek był przez drąg za domem, ale w murowanym pomieszczeniu. Co ciekawe, ten drewniany dom miał zdumiewająco mocne piwnice - bardzo grube ściany z cegieł, solidnie sklepione łukiem. Kto wie, może na tych piwnicach kiedyś stał inny dom? Te piwnice odegrały w naszym życiu niesamowitą rolę, ale o tym zaraz powiem. W dzieciństwie jak to w dzieciństwie - wspominam też barwne strony. Miejsce do zabaw wymarzone. Wielki park tuż za rzeką i tak zwany mały park w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ceynowy. Przy naszym domu była też największa górka do zjazdu na sankach. Zimą zewsząd przychodziły dzieci. Po drugiej stronie zejścia z ulicy 95
Chojnickiej do parku, w trójkącie między kamienicą Długońskiego i Mostem Chojnickim rozciągał się piękny ogród. Bawiliśmy się z Jankiem i Ewą Mauksz, Wackiem, Hubertem i Edziem Pobłockimi. Zabawy były różne, choć dość proste, na przykład puszczało się kryzle, czyli coś w rodzaju bączka. Puszczało się bączek i uderzało batem, żeby jak najdłużej się kręcił. Szmaciankę (piłkę) robiliśmy z pończochy. Ale nie bawiliśmy się dużo, bo potem nastał okres okupacji i powstało mnóstwo poważnych problemów. Należało mówić po niemiecku, a ja, na nieszczęście, nie umiałem. Z czasów okupacji pamiętam też pęknięcie rury gazowej pod mostem. Wszystkich nas wysłali podtrutych do miejskiego szpitala przy dzisiejszej ulicy Kanałowej. Trzeba było też zasłaniać dokładnie okna. Takie dość szare dzieciństwo. Bardzo dobrze pamiętam grudzień 1944 roku. Wyzwolono Warszawę i w Starogardzie pojawiły się masy uciekinierów. Pod Mostem Chojnickim, a więc tuż przy „starej budzie”, stało pełno wozów. Dlatego tutaj, gdyż z parku ciągnęła ulica łącząca się z ulicą Chojnicką. Mróz był jak piernik. Niemcy leżeli pod pierzynami, kocami, pod czym się dało, a co dawało trochę ciepła. Mówiliśmy: „O, fliśtlingi jadą”. Tuż przed wyzwoleniem prawie codziennie podrywały nas próbne alarmy przeciwlotnicze. Na początku Rosjanie bombardowali Starogard sporadycznie. Między innymi po takim nalocie bomba spadła na dworzec kolejowy. Piekło zaczęło się 20 lutego tuż po godzinie dziewiątej. Najpierw nadleciały trzy samoloty. „Jazu Maryja!” - krzyczeli ludzie i biegli do piwnicy. Siedzieliśmy tam wszyscy, prawie dwadzieścia osób. Piwnica była ogromna, mieściliśmy się w jednym pomieszczeniu. Przedtem mówili, że w tym kwartale miasta najpewniejszym schronem będzie piwnica na skarpie, między kamienicą Długońskiego a farą. Schowało się tam dużo ludzi. Bombardowanie trwało cały dzień i całą noc. Nasza część miasta, to znaczy część leżąca w trójkącie między willą Goldfarba, dzisiejszym rondem, ulicą Kościuszki w stronę Rynku i Rynkiem w stronę fary (która też dostała - bomba zburzyła Kaplicę Przemienienia Pańskiego), był bombardowany najciężej. Łatwo się domyśleć, dlaczego akurat ta część. W willi Goldfarba zainstalował się niemiecki sztab wojskowy, w budynku, gdzie mieści się „Elektrosprzęt”, miała siedzibę policja, 96
a w nieistniejącym dziś budynku między „Neptunem” a domem państwa Kałdanów - gestapo. Tak więc bombardowano budynki ważne, takie jak sztab, policję i obiekty strategiczne, na przykład Most Chojnicki. Z powodu takiego sąsiedztwa strasznie dostał też park. I dziś mógłbym pokazać leje po bombach. Dwie bomby uderzyły w nasz dom. Z dwóch stron. W balkon i w dach od strony południowej. W piwnicy krzyk, hałas, pacierze. I cóż, dom został zniszczony, ale piwnica doskonale wytrzymała. Natomiast ten podobno pewny schron... Po bombardowaniu wyszedłem na zewnątrz i ujrzałem straszny widok. Bomba uderzyła w schron czołowo. Widziałem trupy. Na Moście Chojnickiem wisiał tułów, dosłownie pół człowieka. W innym miejscu widziałem nogę. Co najmniej trzy osoby zginęły, między innymi ojciec Wacka Pobłockiego. Mnóstwo ludzi było rannych. W małym ogródku, akurat w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ceynowy, powstał ogromny lej. Po bombardowaniu ze „starej budy” zostało niewiele i tuż po wyzwoleniu rozebrano ją całkowicie. Na dnie rzeki przy moście do parku widać pełno cegieł. To z naszej piwnicy. Uciekaliśmy jak najdalej od miasta - matka, siostra Maria, najmłodszy brat Zygmunt i „środkowy” Andrzej (zmarł niedawno w wieku 56 lat). Ojca nie było - przebył typową drogę Pomorzaków: Wehrmacht, armia Andersa, Włochy. Z Włoch po wyzwoleniu wrócił w nie najlepszym zdrowiu. Uciekaliśmy do wsi Kokoszkowy. Z deszczu pod rynnę, jak się później okazało. Baliśmy się bombardowania, baliśmy się Niemców, baliśmy się strachu. Niemcy w gorączce wszystko zabierali i wywozili. Ludzi też zabierali. Nie byliśmy niczego pewni. Mówiłem z deszczu pod rynnę, gdyż akurat ulicą Gdańską w stronę wsi Kokoszkowy uciekali Niemcy. I Rosjanie zaczęli w nich walić. Mocno. Starsi mieszkańcy wsi na pewno pamiętają, jak mocno. Walki w Kokoszkowach trwały kilka dni, na przełomie lutego i marca. Potem do miasta weszli Rosjanie. Mieszkańcy „starej budy” ulokowali się na krótki czas w budynku przy ulicy Chojnickiej 7 (nad „Kociewianką”), u znajomych, Kamińskich. Pani Kamińska chorowała wówczas na tyfus, a u niej w domu siedziało kilkanaście osób. Blisko 97
Rynku, centrum miasta, więc sporo widziałem. Na przykład jak czołgi przejeżdżały ulicą Chojnicką. Doskonale pamiętam pożar hotelu „Vorbach”. Ludzie ganiali z sikawką i wiadrami, ale jakby niepewnie. Niewielu, gdyż wszyscy się bali. Kobiety, dziewczyny bały się gwałtów, mężczyźni, że ich zabiorą... Najgorzej być cywilem w czasie wojny. Potem, od marca do 9 maja, na cześć tych, co w marszu na zachód miasto zdobyli, urządzono wiec na Rynku. Ale śpiewano „Jeszcze Polska nie zginęła...” i „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...”. Dziewiątego maja zorganizowano największy wiec, z okazji zdobycia Berlina i zakończenia wojny. Na Rynku, w miejscu gdzie stawia się choinkę na Boże Narodzenie, urządzono cmentarz żołnierzy radzieckich. W ten sposób Rosjanie robili we wszystkich wyzwolonych miastach. Poległych zwożono dzień w dzień. Chowano, oddawano salwę honorową i śpiewano hymn. Cmentarz był długi jak ratusz. Nieco później na tym cmentarzu wybudowali niewielki pomnik. W latach pięćdziesiątych, na pewno przed 1956 rokiem, ekshumowano poległych. Smród szedł niesamowity. Z tamtych ludzi, z tamtych czasów, z tego ciekawego budynku żyje Hubert Pobłocki, moja siostra, Janek i Ewa Maukszowie (mieszkają w Gdańsku) i ja. Żyją i pamiętają. Często chodzę przez park do pracy i wspominam. W rzece, przy moście, kiedy słońce oświetla dno, widzę cegły z naszej piwnicy. Z nurtem rzeki odpłynął tamten czas.
98
NEWS ich życia Nowy blok w Skórczu. Eleganckie kawalerki, ciepła woda, maszynka gazowa i elektryczna, telefon, telewizor (jeszcze bez kablówki, ale będzie). Panie, trzy wdowy mieszkające w tym samym pionie, dziwią się, jak można o nich napisać coś ciekawego. Tyle przecież się dzieje: mordują w Iraku, Michnik nagrywa pod stołem Rywina, w karetkach łowcy skór dobijają chorych, tajfun wymiótł wybrzeże USA, Korea Północna pracuje nad atomówką, znowu jakaś afera korupcyjna i tak dalej. Ów codzienny serial wiadomości to dla nich obraz świata. A cóż one znaczą w tej mozaice? TVN przecież nie poda, że pewna wdowa w Skórczu wskoczyła w XXI wiek z wieku XIX, że dwa lata temu mieszkała w domu bez ubikacji, myła się w misce, a w nocy ze wstrętem odgarniała z pościeli szczury. Chyba że ta pani obwieściłaby wszem i wobec, że jakieś UFO porwało ją na zbożowym polu w Kranku i przeniosło ją z XIX wieku w XXI, zostawiając przy okazji koliste ślady na glebie. Jednak w trakcie rozmowy wyszło, że coś tam w tej przeprowadzce istotnego było, może nawet na NEWSA. Że coś tam w starych chałupach cennego zostawiły. Co? Otóż piec kaflowy. Cudowny, ciepły, do którego można było się przytulić jak do wiernego psa. Niestety, już w tym wieku nie mogłyby znosić do piwnicy drewna, przynosić do mieszkania, rozpalać, bo to za duży wysiłek. Ale - doszły do wniosku - każdy powinien w swoim czasie taki piec mieć. I nawet nie od razu kaflowy, nie luksusowy. Byle jaki, być może nawet zupełnie do niczego - taki, w którym i sam diabeł z trudem by napalił. Każdy powinien mieć taki piec, bo bez tego nie doceni, że przeprowadzka z mieszkania z nędznym piecem do mieszkania o pełnym standardzie może być materiałem na najważniejszego NEWSA - nie tylko w tygodniu, ale i w całym życiu.
99
Z wiekiem mapa pamięci, jaką miał w głowie i jaką mógł w każdej chwili wyrysować, stawała się coraz bardziej szczegółowa, wyrazista i barwniejsza. Na dodatek zaczynała pachnieć i budzić żywe, bardzo intensywne uczucia. Zaludniał ją postaciami z przeszłości, które kochał, które go podniecały, a także takimi, które budziły jego wstręt i nawet nienawiść. Przed osiemdziesiątką zawieźli go w miejsce, gdzie spędził dzieciństwo. Błądził po starym mieście, porównywał je ze swoją mapą. Młodzi denerwowali się, że nie dostrzega kolorów teraźniejszości i wielkich zmian. „Nic nie pamięta” - szeptali. Nie oponował, udawał, że nie słyszy. Traktował ich pobłażliwie. Jaki sens przekonywać ślepców, że warstwy rozmaitych czasów przeszłych mają też kolory, a nałożone na siebie tworzą obraz stokroć barwniejszy, niż tylko ten z teraźniejszości?
ck Wde
yn i Mł
ci St
amię
pa p . Ma
i c ę mi
a p y p a m za.
Gu awa anisł
102
Wymieniam ich w modlitwie Grabowo - centrum. Kościółek z XVI wieku, przy nim cmentarzyk, nic nie znacząca szosa przelotowa, dwa sklepiki z sennymi ekspedientkami, na półkach czarny Special - piwny król. Grabowo - szerzej: jeziorko, melancholia morenowych wzgórz i wtopionych w nie pojedynczych gospodarstw. Kto by tam chciał wędrować przez tę wioszczynę? A jednak. Na to miejsce zawzięły się największe armie świata - napoleońska, hitlerowska, radziecka. Przechodziły właśnie tędy. Gorzej - pukały do siebie w Grabowie i okolicach na całego. Część żołnierzy została tu w ziemi. Razem z mieszkańcami. Cmentarzyk. Wśród pomników wielka płyta. Sporo nazwisk. Różne daty urodzenia, jeden dzień śmierci. I napis „Zamordowani przez hitlerowców”. I cóż w tym niezwykłego? - ktoś zapyta. - Przecież takich płyt są w Polsce tysiące. Ale ta płyta kryje niezwykłą historię. Zróbmy zbliżenie na rok 1945. Jak w filmie, bo to się nadaje na film, przynajmniej dokument. Zupa z Niemcami Luty - 1945 rok. Wojska II Frontu Białoruskiego stoją na południu powiatu starogardzkiego. Niemcy wzdłuż Wdy. I w Grabowie. Jeszcze nie pukają do siebie. Na razie jest cisza. Wcześniej - na rozkaz - ewakuowały się rodziny niemieckie. Polskie zostały. Kobiety warzą strawę, dzieciaki zakładają łyżwy, starcy w półdrzemce siedzą przy piecach, próbując wyłowić przedzapachy wiosny. Mężczyzn w wieku produkcyjnym brak - są na frontach Europy. 103
Jedno z dzieci patrzy w niebo. Samoloty. Patrzy z zaciekawieniem. Nagle świst i huk. Chłopak porzuca łyżwy, biegnie do domu. Tu też panika. Gdzie się skryć? I koniec bombardowania. Już wiedzą, że to wstęp. Zbierają się, gorączkowo dyskutują. Piwnice w zwartej wsi są za słabe. Solidną, dwukomorową, z żelbetonowym stropem ma rolnik Piotr Mazurowski. Biorą odzież, pościel, zapas żywności. I idą - może z kilometr od centrum Grabowa. Trzydzieści osób. Posiedzą w tej piwnicy, przeczekają front. Piwnica rzeczywiście jest solidna. Przy schodach kładą co się da. Mijają dni - ciągle kanonada. W przerwach, wieczorem albo rankiem, kiedy znużone armie świata drzemią, kilku z nich wychodzi. Trzeba nakarmić pozostawione zwierzęta. Schron staje się ich domem. Siedzą trzy tygodnie. Któregoś dnia przez uchylone drzwi słychać głośne rozkazy. To Niemcy ustawiają na podwórku wielkie działo. Znaki na mundurach - Dywizja Pancerna „Hermann Goering”. Żołnierze szybko odkrywają piwnicę. Schodzą na dół. Uważnie oglądają strop. Nie dziwią się, że siedzi tu tylu ludzi. Kiwają głowami, wychodzą. Wzmaga się ogień z południa. Niemcy biegną do piwnicy. Jest ich osiemnastu. Teraz siedzi czterdzieści osiem osób. Radzieckie armaty walą coraz częściej i bliżej. Kobiety tulą płaczące dzieci i szepczą modlitwy. Boją się, również żołnierzy. Czas długo biegnie, odmierzany wybuchami. Niemcy proszą o jedzenie. Dostają herbatę, zupę. Posilają się z tych samych naczyń. Wspólny strach wyzwala ludzkie reakcje. Krótkie rozmowy. Gefrajter pokazuje zdjęcie swojej drogiej Mutter, inny fotografię swoich dzieci. Rano 28 lutego atak Rosjan sięga apogeum. Obsługa niemieckiego działa wcale nie opuszcza piwnicy. Mieszkańcy Grabowa nie widzą, jak płoną ich gospodarstwa (wieś spłonęła w osiemdziesięciu procentach - napiszą później powojenni statystycy). Może i dobrze - oczy nie widzą, serce nie boli. W tej kanonadzie słychać, jak ktoś szarpie się z drzwiami. Do piwnicy wpada światło zimowego słońca. Goniec. Polacy wyławiają słowa rozkazu: „Wycofać się. Natychmiast!”. Niemieccy artylerzyści wypadają na podwórko. Chciałoby się uciekać jak najszybciej, ale trzeba jeszcze wziąć armatę. 104
Czy to możliwe? Pomimo że ściany piwnicy drżą od wybuchów, w oczach kobiet pojawia się nadzieja. Nagle trzech niemieckich żołnierzy wpada po piwnicznych schodach do środka. Zapomnieli coś zabrać? Seria karabinu. Ludzie padają na zimę. I ogień z miotacza. Płomienie rosną w mgnieniu oka. Palą się złożone przy drzwiach przedmioty. Rozdzierający krzyk płonących ludzi. Jedyne wyjście zostało zablokowane ścianą ognia. Jakaś oszalała ze strachu dziewczyna skacze w tę ścianę. Znika. W tym piekle nagle widać, że ktoś (kto? - żołnierz, ktoś z Grabowa, a może anioł?) otwiera zakryte zamarzniętym obornikiem piwniczne okienka. Widzi to 15-letni Jan Staniszewski. Szybko się podciąga, wydostaje na zewnątrz. Za nim 17-letni Olgierd Lech. Obaj prędko odsłaniają drugie okienko i pomagają wyjść siostrze Janka, Annie, potem 10-letniemu chłopcu (nazwisko nieznane) i Anusi Kalitkowskiej. Wołają: „Mamo, podaj Jerzyka”. Wkładają kije, aby ktoś mógł je złapać. Ale stamtąd dochodzą tylko cichnące jęki. I buchają kłęby gryzącego dymu. Jan i Anna Staniszewscy w jednej chwili stracili matkę Klarę (42 l.), babcię Janinę Śliwę (72 l.), trójkę młodszego rodzeństwa - Kazika (11 l.), Felicję (6 l.) i Jurka (4 l.). W płomieniach zginęli też Mazurowscy (matka - 42 l. i jej dzieci Mieczysław - 11 l., Jadwisia - 10 l., Franek - 9 l., Halinka - 8 l.), rodzina Trederów - Julianna - 73 l., Waleria - 42 l., Józefa - 37 l., Krysia - 15 l. Inni: Waleria Mokwa - 30 l., Barbara Kitta - 81 l., Franciszka Kitta - 82 l., Celina Kitta - 9 l., Elżbieta Kalitowska - 26 l., Bronisław Kalitowski - 13 l., Marianna Kalitowska - 64 l. i Anna Kramkowska (wiek nieznany). Kiedy przeszedł front, chłopcy wracają do piwnicy. Znajdują sterty łusek po nabojach, zwęglone kości, w kącie zwęglony dziecinny bucik. Czy to możliwe, że żołnierze z dywizji „Hermann Goering” zabili kilkadziesiąt osób, z którymi wcześniej siedzieli w piwnicy, jedli z tych samych naczyń? Te wydarzenia, zrekonstruowane na podstawie ustaleń dziennikarki Aliny Łobockiej - Narloch, historyka Janusza Marszalca, mieszkańców wsi i księdza dziekana kanonika W. Kalkowskiego, wydają nam się mało prawdopodobne, zbyt - może to słowo zabrzmi tu dość dziwnie - nieludzkie. Jak było naprawdę? 105
Anioł nazywał się Treder Maj 2005. W samochodowym radyjku relacje z sześćdziesiątej rocznicy wielkiego zwycięstwa. Przemówienie Putina, komentarze. Eugeniusz Berent, rocznik powojenny, ma gospodarstwo leżące o kilka rzutów kamieniem od pozostałości piwnicy i gospodarstwa Mazurowskich. Nie słucha relacji z Moskwy. Co mu tam, ma robotę w chlewie. Historię piwnicy - mogiły zna od wuja Bolesława Berenta, który mieszkał tu aż do wysiedlenia. - Paliło się gdzieś w obiad. Nie tylko piwnica. Wszystko. Dworek Berentów też. Tu pan Eugeniusz pokazuje zdjęcia. Faktycznie - ładny, przedwojenny dworek. Przed frontem stoi jakaś dziewczyna w letniej sukience. Zapewne też był maj, być może pachniały bzy. Ziemia grabowska w tamtym czasie - wynika z opowieści Berenta - przypominała piłkarskie boisko. Niemcy gonili się z Ruskami „w ta i nazad”. Bunkier stał przy bunkrze, a w nich walały się pierzyny, naczynia itp. Diabeł wie, dlaczego działania wojenne trwały tu najdłużej. Po tej całej gonitwie przy jeziorku zostało mnóstwo czołgów, które „pręgowali” (detonowali) po wojnie. W jeziorze jeszcze długi czas haczyła sieci czołgowa wieża. Wyciągnął ją dopiero rybak Leon Nagórski. Piwnicę przy domu Piotr Mazurowski zbudował tuż przed wojną. Według opowieści wuja pana Eugeniusza, 28 lutego 1945 roku Niemcy podpalili stodołę, od tego samorzutnie zajęły się drzwi piwnicy, a potem ogień już poszedł w głąb. Pierwsza nieścisłość? A kto odgarnął gnój i wyciągał dzieci przez okienko? Anioł? Okazuje się, stary Treder, teść Piotra Mazurowskiego. On jeden siedział w domu i... strugał kartofle. Kiedy zobaczył ogień w drzwiach piwnicy, poszedł w tej strzelaninie i odkopał okienka. Gdy to zrobił, zobaczył tylko ręce dzieci. Tu już nikogo nie masz Barbara i Kazimierz Mazurowscy mieszkają w centrum Grabowa. Też są powojenni. Pana Kazimierza również nie interesują doniesienia z Moskwy. Grzebie pod maską samochodu. Jest nieco zaskoczony, że tyle wiemy o piwnicy. Po chwili jedziemy z nimi w to miejsce. Sprawdzić, co zostało po piwnicy i gospodarstwie Piotra Mazurowskiego. Kazimierz 106
Mazurowski odgarnia samosiejki, pokazuje wgłębienie, wyjaśnia układ dwóch komór. Rozczarowanie. Nie za duży dół, trochę cegieł. Barbara mówi, że akurat wczoraj wsadzili tu bzy. Za kilka lat będą pachniały. Piotr Mazurowski, ojciec Kazimierza, zbudował tę piwnicę w 1939 roku. Chciał na niej postawić parownik, ale nie zdążył. Przyszła wojna. Wobec tego jego teść Treder wysypał na niej ziemniaki i - żeby nie zmarzły - nasypał z metr ziemi. Okienka obsypał obornikiem. Kiedy Piotr Mazurowski poszedł na wojnę, zostawił żonę Walerię, czworo dzieci i teściów. Nie spalił się tylko teść Treder. Ten, co ze stoickim spokojem podczas strzelaniny strugał w domu ziemniaki. Po wojnie Treder zdetonował strop. - Ojciec, Piotr Mazurowski - opowiada Kazimierz - we wrześniu 1939 wiózł akurat dachówki. Nie dowiózł. W Wielbrandowie znalazł go listonosz z powołaniem do armii. Potem przez pięć lat był w siedmiu państwach. Na koniec wojny siedział w lagrze w Niemczech. Amerykanie mówili, że nie ma po co wracać, bo w Polsce są komuniści. Dawali mu pracę i mieszkanie, a on ruszył do domu. Po drodze w Turyngach (Turyngii) na trzy miesiące zatrzymał się u Niemki, wojennej wdowy. Trochę gospodarzył, spodobał się kobiecie. Mógł zostać, ale był bardzo religijny. W Polsce zostawił żonę, ruszył dalej. Kawałkami jechał pociągiem, kawałkami wozem. W maju dojechał do Starogardu, do ciotki Lindenau. Zapukał w drzwi. Otworzyła i przywitała go w te słowa: „Tyś wrócił?! Ty już nic i nikogo tu nie masz!”. Pojechał zobaczyć. Ujrzał tylko zgliszcza i się rozpłakał. Poszedł do Kurowskich, krewnych Trederów. Dali mu pokój i łóżko. Potem, w wieku czterdziestu jeden lat, ożenił się drugi raz, ze Stefanią Litkiewicz z Dąbrówki, wdową. Siostra urodziła się w 1948 roku, ja - w 1951. Pytamy o ten ogień - czy piwnica zapaliła się samorzutnie, czy podpalili ją Niemcy. I czy Niemcy siedzieli z Polakami. Mazurowscy potwierdzają, że gnój spod okienek rękoma wyrywał Treder, przez co uratowało się trzech: Staniszewski, Gleński, Kalitkowski. O Niemcach siedzących w piwnicy Kazimierz nie słyszał. Słyszała za to pani Barbara. Opowiadała jej Łaska Rozalia, że było dwóch młodych i częstowano ich herbatą. Podobno, kiedy wychodzili z piwnicy, płakali. Dwóch, nie osiemnastu. - To oni - na zakończenie mówią Mazurowscy. Patrzymy na wyblakłe, 107
stare zdjęcie. - Od prawej ojciec Piotr Mazurowski, żona Waleria, teść Treder. Od lewej - Jadwiga, Mieczysław, Halinka i Franciszek. Część z nich spłonęła, jak to się mówi, żywcem. Liczyli, że frontu nie będzie Dziesięcioletnim chłopcem, który uratował się z piwnicy i o którym w pierwszej części napisaliśmy „nazwisko nieznane”, okazał się Edmund Staniszewski - brat uratowanych: Anny i Jana. Mieszka w Starogardzie. - Grabowo to była bardzo spokojna wieś - opowiada Staniszewski. - Wszyscy liczyli, że tam frontu nie będzie. Tymczasem utrzymywał się przez trzy tygodnie, a wioska, po spaleniu, przechodziła z rąk do rąk. Mieszkaliśmy w chałupce naprzeciw młyna. Rosjanie stali w Skórczu, Niemcy w Bobowie, okładali się. A Grabowo leżało pośrodku. Mam przed oczyma obraz walki samolotów. Poszliśmy do piwnicy Mazurowskiego, gdy nastąpiło bardzo mocne natarcie Rosjan. Ta piwnica jako jedyna mogła pomieścić tylu ludzi. Prowadziły nas moja matka i babcia. W linii prostej z kilometr. Z rodziny szliśmy: matka, babka, brat Jan, siostra Anna, brat Kazimierz (mówię z wiekiem), ja, Felicja i Jerzy, najmłodszy; miał wtedy trzy latka. Ojciec Jan był na froncie. Zeszliśmy do piwnicy w połowie lutego. Najgorsze rzeczy mieliśmy nałożone na siebie, a te lepsze, wyjściowe, w pakunkach. Wzięliśmy zapasy jedzenia, pierzyny, koce, poduszki. Leżały w zadaszonym wejściu. Cenniejsze rzeczy złożyliśmy w skrzynie i zakopaliśmy w pobliżu domu. Wychodziliśmy na zewnątrz. Ślizgałem się nawet na stawku na łyżwach. Stale tych odstrzałów nie było. Nacierali raz z jednej, raz z drugiej strony. Niemiecka armata na podwórku? To było działko przeciwlotnicze, kaliber 76. Stało blisko zejścia do piwnicy. Siedzieliśmy w piwnicy, a Niemcy utrzymywali swoją pozycje na podwórku. Raz jakaś przejściowa formacja chciała nas wywieźć do Starogardu. Najprawdopodobniej z „Hermann Goering”, bo została po nich opaska. Z nich chyba ja jeszcze żyję - Czy Niemcy schodzili do was na dół? - Musieli schodzić, jeżeli namawiali do ewakuacji. Ale nasi się nie 108
zgadzali. „Jak mamy zginąć, to i możemy tu” - mówili. Ja 28 lutego byłem w pierwszym pomieszczeniu od schodów. - Niemcy podobno przebywali z wami, a na odjezdnym zeszli i zaczęli strzelać. - Nie pamiętam, żeby były ostrzały. Pamiętam, jak rósł dym. Starsi ludzie krzyczeli, żeby zanurzyć koce w wodzie i zasłonić wejście. Ale to nic nie dało, wszystko paliło się coraz bardziej. Nie można już było oddychać. Chciałem wyjść przez okienko w pierwszym pomieszczeniu, ale okazało się za małe. Janek i siostra Anna wyszli przede mną przez okienko w drugim pomieszczeniu. Poszedłem tam. Ciężko było przejść. Przy tym drugim okienku stał mój starszy brat, Kazimierz. Mówiłem: „Ty wyjdź pierwszy, ja za tobą”. „Nie, to ty wyjdź, jesteś mniejszy” - odparł. Pomógł mi. Zanim wyszedłem, zauważyłem przy tym okienku postrzelonego chłopca. Musiałem przez niego przejść. - Czyli jednak ktoś strzelał... - Matka kazała nam wychodzić. Trzymała najmłodszego, Jerzego. Wyszedłem i straciłem przytomność. Od świeżego powietrza. Kiedy ją odzyskałem, słyszałem jeszcze jęki i modlitwy tych, co zostali. Jedna, dwudziestoletnia Niemka, przeszła przez ten ogień, ale po czternastu dniach zmarła. Kto jeszcze wyszedł... Brat Janek, siostra Ania, piętnastoletni chłopak z Krakowa, jakaś panna i ja. Pięcioro. Z nich chyba ja tylko jeszcze żyję. Gdzie Iwan, gdzie Germańcy? - Po wyjściu leżeliśmy z pół godziny - ciągnie Staniszewski. - Nie było już modlitw, z okien buchał ogień. Koło jedenastej poszliśmy w stronę Bobowa. Uszliśmy ze dwieście metrów. Był koniec lutego, spod śniegu wyglądała czarna ziemia. I wszędzie puste okopy. Zatrzymaliśmy się, bo był duży ostrzał. Z jednej i drugiej strony. Rosjanie walili do Bobowa, Niemcy do Skórcza. Chcieliśmy przeczekać. Po jakimś czasie przyszli żołnierze niemieccy i pytali: „Gdzie Iwan?”. My: „Nie wiemy”. Minęło może pół godziny, przyszli Rosjanie. Pytali, gdzie Germańcy. Pokazaliśmy na Bobowo. Poszli. Znowu minęło z pół godziny i przyszli Niemcy, i to samo pytanie. Tak trzy razy. Koło godziny czternastej Niemcy zabrali nas do Pączewa. Po drodze mówili: „Nie patrz, nie patrz”, tyle leżało trupów. I co chwilę padaliśmy, bo dookoła nas rozrywały się pociski. 109
W Pączewie było dość dużo niemieckiego wojska. Dwóch starszych, brata i tego z Krakowa, chcieli wziąć do pomocy. Przenocowaliśmy i o świecie 1 marca poszliśmy z powrotem do Grabowa. Nie wiem, po co. Przed tą tragedią w piwnicy został trafiony nasz dom. Ania napisała każdemu kartkę z nazwiskiem. Między Pączewem a Grabowem weszliśmy do jakiegoś domu. Wydawało się, że jest pusty, ale usłyszeliśmy jakieś ruchy w piwnicy. Siedziały tam dwie starsze kobiety i mężczyzna w podeszłym wieku. Fliśtlingi, niemieccy uchodźcy. Siedzieliśmy tam do popołudnia. Nad nami latały pociski. Mam w pamięci ten świst. Po nim można wywnioskować, jak blisko upadnie... Najpierw przyszli Niemcy. Chcieli strzelać, ale zobaczyli dzieci, więc poszli dalej. W godzinę po nich Rosjanie. Też tylko strzelać. W końcu zabrali nas do Barłożna, gdzie mieli sztab. A co z tymi starszymi, to nie wiem. Kiedy przeszedł front, wróciliśmy do Grabowa. Wszędzie leżały pociski, na polach i przy jeziorze stały zaminowane czołgi. Dzieci wchodziły i je rozrywało. Leżały karabiny. Ja też sobie strzelałem. Z rodziny uratowało się nas troje. Najstarszy brat miał wtedy 16 lat, Ania - 13, ja - niecałe 10. Spaliła się mama i troje rodzeństwa, Kazimierz, Felicja i Jerzy. Najstarsza siostra, Helenka, była w Starogardzie, a Józek na wojnie. - A ojciec? - Wrócił mocno schorowany z Bałkanów w lutym 1946 roku. Nie mógł podnieść na krzesło dziesięciu kilogramów. W Starogardzie u siostry dowiedział się, że Grabowo było bardzo mocno zniszczone. Doszedł do wsi i powiedzieli mu, że rodzina została spalona i że nie ma domu. Ożenił się powtórnie w 1947 roku. Wychowała mnie druga mama. Nie tylko oni - Czy Niemcy schodzili do piwnicy na dłużej? - Nie pamiętam. Czy strzelali? Nie pamiętam. Na pewno podpalili miotaczem ognia, bo gdyby to się zaczęło palić inaczej, to płomień by się tak szybko nie rozprzestrzeniał. Co za formacja - nie wiadomo... Koszmary wojenne? Żadne wizje mnie nie prześladowały. Może to... Przez długi czas miałem nieodparte wrażenie, że zaraz spotkam o rok starszego brata. Długo mnie się pokazywał. Był silniejszy ode mnie i nie mogłem przyjąć do świadomości, że tam został. Modlę się za tych wszystkich, co zginęli. Wymieniam w modlitwie mamę, braci. 110
Jak było więc naprawdę z tymi Niemcami - schodzili do piwnicy posilić się, strzelali? Staniszewski wskazuje na kilka błędów w głównym opowiadaniu. I że każdy tę prawdę widzi inaczej. - Przecież to ja wiem, jak było. Tylko ja z żyjących siedziałem w środku - mówi w końcu. Zna też prawdę o grobie i płycie przy kościółku, którą sam fundował. Owszem, upamiętnia dwudziestu czterech spalonych w piwnicy mieszkańców wsi. - Pod płytą jest kocioł, taki do prania, z zebranymi prochami tych spalonych - mówi. - Ale tam są nie tylko oni. Po przejściu frontu wykopano duży dół i wrzucono do niego ciała zebranych w okolicy żołnierzy. Czy wobec tego ta prawda jest aż tak ważna?
Pomnik Franza Regenbrechta Na rynku wydawniczym jest coraz więcej książek o miastach, miasteczkach i wsiach naszego powiatu. Niektóre mają charakter monografii, inne albumów ze starymi zdjęciami. Do wydania albumu przygotowuje się Zblewo, gotowe opracowanie ma gmina Smętowo. Nie mają specjalnie materiałów historycznych gminy Czarna Woda, Kaliska i Osieczna. Do ubiegłego tygodnia wydawało mi się, że nie ma i Bobowo. Wieś tę znam z reporterskich objazdów i wcześniejszej pracy w tutejszej szkole. Za każdym razem, szukając materiałów sprzed wojny, trafiałem na mur milczenia - zupełnie jakby przedwojenne Bobowo zamieszkiwali ludzie, którzy pewnego dnia skrzyknęli się i jak jeden mąż opuścili tę miejscowość na zawsze. Owo wrażenie prysło jak bańka mydlana, gdy w sobotę na stole pojawiały się kolejne albumy, a pani Irena Rybicka odczytywała przez lupę drobne literki na szyldach domów uwiecznionych na fotografiach. To są albumy z XIX i początku XX wieku - mówiła. - A to zdjęcie uczniów tutejszej szkoły sprzed stu lat... Albumy pochodzą z XIX i XX wieku - ciągnęła pani Rybicka. I była 111
zdumiona, że ja jestem zdumiony. Myślała, że każdy ma w swoim domu takie zbiory. Mówiła o tym z rozbrajającym uśmiechem. A my przez szesnaście lat poszukiwań starych zdjęć, dokumentów i opowieści z takimi dokumentami jeszcze żeśmy się nie zetknęli. I to zarówno pod względem ilościowym, jak i - powiedzmy - czasowym. Na stole leżały nie tylko albumy i zdjęcia luzem. Córka pani Ireny, Lidia, co i raz donosiła jakieś pożółkłe papierzyska, które nabożnie braliśmy w palce. I tak znalazły się między innymi: lista obecności dzieci w szkole z lutego 1914 roku, polisa ubezpieczeniowa na gospodarstwo dziadków pani Rybickiej z roku 1877 roku, ważna do 1883 roku i fragmenty kroniki, którą codziennie pisał dziadek pani Ireny Franz Regenbrecht. Powoli z tej masy zdjęć, dokumentów i opowieści zaczęła się wyłaniać potężna postać Franza Regenbrechta - w Bobowie nie tyle zapomniana, ile w ogóle nieznana, a która, co pojmowaliśmy po każdym kolejnym kwadransie opowiadania, powinna mieć tu we wsi pomnik. Inna sprawa, że Franz choćby przez te zdjęcia i dokumenty sobie już pomnik wystawił. „Ja być pisarek” Franz Regenbrecht (w luźnym tłumaczeniu Łamany Deszcz - zupełnie jakby to było indiańskie „nazwisko”) urodził się 15 marca 1851 roku w Czatkowach koło Tczewa. W samym Tczewie przez krótki czas pracował w biurze jako pisarz (sekretarz?). „Jak ja być kawaler, to ja być pisarek Tczew” - kilkanaście lat później wypowie być może pierwsze zdanie łamaną polszczyzną Franz. 112
Wżenił się do Biedkównej W wieku dwudziestu czterech lat, a więc w 1875 roku, Franz przeprowadził się do Bobowa, wżenił się do Biedkównej - opowiadała pani Irena. I tu pokazano nam drzewo genealogiczne Biedków, opracowane przez Honoratę Piłat, a sięgające końcówkami dat XVIII wieku. W połowie XIX wieku w rodzinie Biedków były trzy siostry - Franciszka wyszła za mąż właśnie za Franza Regenbrechta, druga wyszła za mąż za Lewickiego, trzecia za Błędzkiego (dwa znane w Bobowie nazwiska). Franciszka Biedkówna, po ślubie Regenbrecht, urodziła Franzowi córeczkę. Potem, kiedy była drugi raz w ciąży, przez poślizgnięcie - o czym opowiadały pani Irenie babcie i mama - musiała zacząć rodzić bliźniaki prędzej. Przez to zmarła i ona, i dzieci - dwóch chłopców. W trumnie leżeli na jej obu rękach. Dano im imiona Bernard i Staś. Marianna z domu Krajnik Franz Regenbrecht był wdowcem dwa lata. W 1882 roku ożenił się po raz drugi. Przez te dwa lata dziecko wychowywała niejaka Wontkowa. Poszukiwała też Franzowi godnej żony. Znalazła w rodzinie Krajników, mających w Kulicach Tczewskich 300 morgów ziemi, czyli około 75 hektarów. Marianna z domu Krajnik spodobała się Franzowi i na pewno odwrotnie. Bo też dziadek Franz - mówiła pani Irena, uważnie oglądając zdjęcie z 1904 roku - był najprzystojniejszym mężczyzną w Bobowie. Marianna urodziła Franzowi czworo dzieci - Feliksa, Stanisława (tatę pani Ireny), Pelagię i Walerię, która zmarła w wieku dwunastu lat. Cztery urzędy w jednej osobie Pani Irena powoli przewracała grube karty pierwszego albumu. Z głęboko wyciętych w tekturze budek spoglądały na nas jakby czekające na coś twarze z końca XIX wieku i z początku XX. Oglądając taki zbiór możesz się zastanowić, jaki głębszy, metafizyczny sens mają rodzinne albumy. Myślałam, że wszyscy mają w domu takie zdjęcia - mówiła pani Irena, nie zdając sobie sprawy, że przecież nie każdy miał potrzebę 113
uwieczniania mijającego czasu, mijających chwil, mijających nas ludzi, a przede wszystkim nie każdy miał pieniądze, żeby dojechać do fotografa w Pr. Stargard i go opłacić. Franz Regenbrecht musiał być bardzo bogaty. Czego on tu szukał, ten najprzystojniejszy mężczyzna we wsi, pisarz z Tczewa? Co tu robił? Gospodarstwo mieli duże - opowiadała pani Irena - bo były tu trzy klepiska, kujnica dla krów i koni, które gnali na pole, był też - o czym pani Irenie opowiadały babki - wiatrak na wzgórzu na początku XIX wieku. Ale, zdaje się, nie z tego wyłącznie miał żyć Franz. Gdy tylko wżenił się w rodzinę w Bobowie, od razu otrzymał od Niemców cztery urzędy - udzielał ślubów, rządził szkolną kasą, był sołtysem oraz wydawał przepustki żołnierzom. Inaczej mówiąc, jednoosobowo prowadził urząd stanu cywilnego, wydział oświaty (chodził po domach i wlepiał kary pieniężne tym, którzy nie dali dziecka do szkoły!), pełnił funkcję sołtysa (stąd spisywał kronikę wsi) i prowadził biuro meldunkowe. Jego pozycja była tak mocna, że - jak opowiadały pani Irenie babki i mama - każdy żołnierz, kiedy do niego wchodził, musiał mu zasalutować. Jeżeli tego nie uczynił, Franz kazał mu wyjść i wejść jeszcze raz. W domu język polski Pani Irena nieraz się dziwiła, dlaczego jej dziadek wziął sobie za żonę Polkę. Przecież rozumiał tylko po niemiecku, a ona mówiła tylko po polsku. Z biegiem czasu musiało dojść do jakiegoś językowego kompromisu. I doszło. W domu od pewnego momentu mówiło się już tylko po polsku. To prawdopodobnie na początku tego okresu padło cytowane wyżej zdanie wypowiedziane przez Franza: „Jak ja być kawaler, to ja być pisarek Tczew”. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę Franz nie mógł się odnaleźć w nowym dla siebie kraju. Ale dalej pisał kronikę Bobowa. Zachowały się kartki, podobnie jak spisy uczniów bobowskiej szkoły. Nazwiska w zdecydowanej większości polskie i bardzo dobrze znane dzisiaj. Stanisław - syn Franza Stanisław, syn Franza, a ojciec pani Ireny, w 1914 roku ożenił się z Anastazją Bielińską z Wielbrandowa, córką Mateusza Bielińskiego, 114
gospodarującego na 120 morgach. To był nieliczny przypadek, kiedy do domu Franza sprowadzono kobietę. Na ogół to tutaj przeważnie się wżeniali - kilka razy podkreślała w rozmowie pani Irena. Węgiermuca za młodości pani Ireny Pani Irena urodziła się 1921 roku, a więc dorastała w Bobowie w okresie międzywojennym. Świat wtedy był dla niej piękny. Pamięta międzywojennych ludzi, ich twarze. Pamięta w szczegółach wieś i rzeczkę Węgiermucę, która dziś przepływa niczym martwy węgorz. Ma wodę pozaklasową. Przed wojną, w czerwcu każdego roku, po całkowitym przekwitnięciu wiosennych wód, odbywało się obowiązkowe oczyszczanie rzeczki. Nie mogły rosnąć przy niej żadne krzaki. Przez to czyszczenie był dobry odpływ, ale nie o odpływ tylko chodziło. Ta woda - dzisiaj przyjmiemy to z niedowierzaniem - nadawała się do picia i chodziło się po nią z wiadrami. Nie brakowało ryb i raków. Zapewne już nie wróci do takiego stanu - powątpiewała pani Irena. Konrad jak Franz W 1948 roku pani Irena wyszła za mąż za Konrada Rybickiego, z którym chodziła do szkoły, mieszkańca Bobowa. Konrad przed wojną uczył się na kołodzieja. W ogóle co w rękę wziął, to umiał zrobić. Identycznie jak dziadek pani Ireny, Franz Regenbrecht. Po wojnie zaczął budować według swojego projektu dom. Robił po jednym pokoju. Postawił całkiem zgrabny, który nawet i dzisiaj, po wstawieniu nowych okien, wygląda całkiem ładnie. Ale wyprzedziliśmy czas. Jeszcze przecież okupacja, czasy powojenne... Chodzili po nocach Zawsze o drugiej w nocy, raz, dwa razy w tygodniu, Niemcy chodzili po domach i trzeba było „aufsztejen” (wstawać). Zabierali na wojnę. Bobowiacy musieli przymusowo podpisywać listę. Zabrali również Konrada, jej przyszłego męża. Przećwiczyli go w Niemczech, potem wysłali do Francji, następnie znalazł się we Włoszech, ale już po drugiej stronie. Po wojnie wyuczył się tam na kierowcę i jeździł po Rzymie jak później po Starogardzie. Wyuczył się też jako mechanik samochodowy. Z Francji i Włoch pisał do Ireny gorące listy. Kiedy ostatnim transportem wrócił z kolegą do Polski, 115
mylił mu się język polski z włoskim. A kolega przywiózł do Bobowa żonę Włoszkę. Stary dom - ślady Po powrocie i ślubie Konrad Rybicki wziął się za dom. Poprzedni - drewniany, podmurowany i pokryty dachówką przez Franza (kiedy jego syn Stanisław miał osiem lat) - po wojnie by się rozleciał. Konrad rozbierał go i na belce odkrył napis - 1845 rok. W tym właśnie roku zapewne ten stary dom pobudowano. Do tego trzeba wrócić Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Na temat wiatraka, młyna, który się spalił, a należał do wujka pani Lidii - Kaszubowskiego, o banku, też należącym do Kaszubowskich, o calusieńkim Bobowie. I umówiliśmy się na następną rozmowę, bo to są niezwykłe informacje i dokumenty. Z samych tych materiałów Bobowo może mieć monografię, jakiej nie ma żadna gmina. A ja z uwagą i wzruszeniem przeglądałem listę uczniów z 1914 roku. Przypomniały mi się lata, kiedy uczyłem w tutejszej szkole. Zupełnie jakbym otwierał dziennik i sprawdzał obecność tych samych ludzi. ziną w Bobowie. Franz Regenbrecht z rod ło 1880 roku. oko z ie jęc Zd Ze zbiorów rodzinnych.
116
Faja O zamiarze sprzedaży poniatówki dowiedziałem się przypadkowo. W biurze ogłoszeń „Gazety Kociewskiej” leżała kartka z napisem: „Poniatówka w Smolągu do sprzedania” (na Smolągu - jak mówią często tamtejsi). I temat postanowiłem zrealizować dzisiaj, zaraz, teraz.
Smoląg to taka wioska - nie wioska, ot, domostwa porozrzucane bez ładu i składu przy drodze odbijającej pod Bobowem od szosy. Droga równa, las ładny, gdzie jeszcze rydza znajdziesz. Pierwsza poniatówka stoi sobie po lewej stronie i jest niezamieszkała. Murowany, duży dom obok, jakby na ironię, ładny ogródek - taki kontrast. Druga poniatówka przylepiła się do skraju lasu i przymglonej, tajemniczej przestrzeni łąk. Drewno solidnie zakonserwowane, czarne, filarek też, ogrodzenie też, fragment stajenki w kiepskim stanie, brak stodoły. Pukam do drzwi. Po drugiej stronie pies drapie dechy. Na słupie bocianie gniazdo (należy zwrócić ogólną uwagę, że w bieżącym roku bocianów było u nas jak nigdy dotąd albo jak w bardzo dawnych latach). Druga poniatówka jest z budynkami towarzyszącymi, ze stodołą prosto z pejzażu holenderskiego, z chlewikiem. Eternit na dachu - to pewnie już późniejsza sprawa. Gontem powinna być przykryta, a nie materiałem, co raka wywołuje. Babcia wychodzi, słucha, potakuje, marszczy się, nie rozumie, nie próbuje zrozumieć. Owszem mieszka tu od maleńkości, ale gdzie jej tam wspominać? Od wspomnień to głowa boli i może od nich głowę rozwalić jak dynię. Babcia przestaje słuchać, spogląda znacząco na zajadłego burka, zamyka drzwi, rygluje po drugiej stronie, wstrzymuje oddech - niech diabli go wezmą z tym aparatem fotograficznym - zapewne sobie myśli. I znowu drogą ładną, przez lasek rydzowy, łączki, tuż przy kapliczce przydrożnej, niech będzie pochwalony, aż do parterowych, czerwonych od cegły, dwuspadowych od dachów domostw. Tu Smoląg jakby się zagęszcza, próbuje stać się namiastką wioszczyny, tu znajduje swój żałośnie dumny wyraz w zaskakującej erupcji budowlanej, 117
w gmaszysku stojącym na wzgórzu, zwanym przez miejscowych pałacem, któremu czas i wieloletnia bieda rozharatały tynki, rzuciły zły urok korozji na metalowe elementy, zamieniły pałacowy podjazd w bliżej nieokreśloną przestrzeń, na której bez ładu i składu powyrastały kurniki, szałerki, stosy drewna, szopki, przedmioty drobne. Na tej przestrzeni nawet lebioda nie ma gdzie wyrosnąć, gdyż zdecydowanie woli wchodzić w paradę na grządkach. Może tylko rumianek, który przyziemny jest. Resztki bramy, kikuty filarów z ułamanym bolcem, wyglądają jak żywcem wyrżnięte z surrealistycznego płótna i postawione tu i teraz, w Smolągu. Brama, która zamiast być stróżem przestrzeni, zamykać ją, sama została przez przestrzeń osaczona i sprowadzona do roli smutnego symbolu. Dwa lata temu robiliśmy na tej przedpałacowej przestrzeni w upalne popołudnie zdjęcia z okazji patroszenia świni (akurat pasowało to pod tekst). Z dworu wybiegła wówczas gromadka dzieci, dorosła brać ustawiła się z długimi nożami nad rozciętym na dwie części zwierzęciem, fotograf pstrykał zdjęcia, ustawiał, komponował, czarował. Ani on, ani ludzie z nożami nie wiedzieli, że akurat w aparacie nie ma filmu. Zdarza się. Wybaczcie nam, panowie z długimi nożami - nikt z nikogo nie zakpił, los. Stefania Frost mieszka w poniatówce, o której była mowa w ogłoszeniu. Mieszka na wzgórzu, pod laskiem, przy drodze, za mostkiem, po prawej stronie od lewej strony, w deszczu (akurat zaczęło padać). Tak mówią w tej skoncentrowanej części Smoląga o miejscu zamieszkania pani Stefanii. Gadać nie będzie - dodają - bo nie będzie i basta. A figa z makiem. Stefania Frost, lat siedemdziesiąt siedem, rocznik 1915, jakby czeka - za mostkiem, po lewej stronie od prawej strony, w deszczu, czeka na mnie, człowieka z aparatem, czekała może nawet przez siedemdziesiąt siedem lat swego życia, czekała i się doczekała. Już pozuje do zdjęcia, prezentuje pogodny uśmiech, poniatówkę, zaprasza do środka. Widać, że na złodzieja nie wyglądam. To źle? Poniatówka, dom, o którym chciałem napisać od dawna. Wreszcie wprosiłem się do środka, jestem w środku, pukam w ściany, badam, oglądam, szacuję konstrukcję ścian, okna, pieca, odszukuję ślady zębów czasu na domowym sprzęcie, kalkuluję, żeby znaleźć uzasadnienie dla tej i innych poniatówek. Stefania Frost pochodzi z majątku Smoląg, z pałacu znaczy się. 118
Był to majątek wspaniały jak legenda, ale „tera już upedli”. - Właściciele byli z Warszawy (gdzie indziej co prawda mówią, że Angliki) i kiedy upedli (właściciele), to tedy ludzie, chtórne pracoweli, dosteli domy i działki, i odpracoweli wszystko. Ja tu mieszkałóm - mówi starsza pani. - Zaraz po wojnie zamieszkał tu Frost Bronisław. Jak mu umerła matka, to się ożenił, to znaczy ze mnó - Stefanió. Czyżby jakiś zagmatwany romans? - Po ślubie? Dopóki moglim robjić, to pracowelim. Tedy lekarz jeździł. „Srodze jest” - mówi. Cie choroba... My za ziemnia zapłacilim, to zostelim. Mnielim sie wyprowdzić, ale gdzie my pódzim? Pod gołym niebam my nie bedzim stoić. I pomyśleć, że poważni ludzie z poważnymi dyplomami niedawno przekonywali mnie, że kociewska gwara to fikcja. Panowie, język jest, a jeżeli język jest, to i naród da się znaleźć. W słownictwie Stefanii Frost słyszę skamienieliny Kociewia, belemnity słowotwórstwa, delikatne eksponaty, które nabierają nagle życia, krążą w tym pokoiku, wkręcają się do lapidarnej mowy życia starszej pani jak korki do butelek ze swojskim winem. Budynek jest drewniany: dwa pokoje, kuchnia, spiżarnia wąska, stryszek - strop drewniany, ściany drewniane, z trzciną; główne z dwóch warstw desek, pomiędzy którymi nie ma cegieł, a jest papuła. No proszę, jest papuła (jakie ładne słowo), może trociny, może coś innego jeszcze, jakaś warstwa ocieplająca. - Tu taki majster był i wszystkie te poniatówki budował. A skóndy ón był? Tego Frost Stefania nie wie. Pytam więc o warunki, jakie są zimą, latem, wiosną, pytam ogólnie o tak zwane warunki bytowe. - A kiedy przychodziły takie zimne zimy, jakich już dawno nie widzieliśmy, to co było - atakuję - ciepło w domu, a? - Ciężkie zimy? Faja! - mówi Frost Stefania. Mówi po prostu „faja”, a mnie jakby kto w gębę strzelił. - Pani Stefanio, co pani powiedziała, jakie to było słowo? Czy to pani rzekła, czy może wypadło gdzie z kąta, boć nawet Kaźmniyrz ani pan Bernard Janowicz - wybitni Kociewiacy, ludzie pióra - tego nie piseli? - Faja - panowie mówi pani Stefania. Słowo - kontrapunkt, gwóźdź ostatni do trumny, superskamienielina lingwistyczna. 119
- Faja. Cóż to znaczy pani Stefanio? - pytam szeptem, ze zgrozą. - To znaczy, zimno było jak była zima, a jak przyńdzie wicher, to nie ma gdzie się człowiek podziać. Jak pala (w piecu), to raz tam je ciepło, raz tu je ciepło. Ciepło łażące sobie zimą z kata do kąta - to można sobie wyobrazić. - Dobrze w poniatówce mieszkać, ale na starych kachlowy piec zimo ciepła mało daje i trzeba dobrze palić, ale za to latem je ciepło. Stefania Frost liczy poniatówki na Smolągu. Ma Byrent i Lewandowski i kilku innych. Oni musieli chładko budować i wprowadzać się. Stefania znowu kończy kontrapunktowo. Wygląda przez okno, wychodzi na zewnątrz, staje przy furtce, zgina energicznie ręce w łokciach, patrzy nieufnie. Na drodze stoi fiat polski, z fiata wysiada Cyganka, pod wzgórze idzie, torbę dużą niesie, podchodzi do Frost Stefanii, proponuje jakieś ciuchy, jakąś transakcję. Starsza pani kręci głową, wychodzę na zewnątrz. Cyganka spogląda na aparat fotograficzny, schodzi ze wzgórza, wsiada do samochodu, znika za zakrętem. Tak się potem dzieje, że w drodze powrotnej przystaję przy poniatówkach, pstrykam zdjęcia i za każdym razem stykam się z Cyganką, jestem albo przed nią, albo ona już wyjeżdża, i ciągle spogląda na ten aparat z zaciekawieniem, jakby krył się w nim urząd podatkowy. Wracam jednak do poniatówki Frost Stefanii, a raczej do życzliwego naszego pożegnania. Robię zdjęcia na okoliczność naszej rozmowy i na końcu zostaję jeszcze raz zbity z pantałyku. - Tylko kto panu powiedział, że ta poniatówka je do sprzedania, kedy ja nic o tym nie wiam? - Aha, bąkam - zlecenie składał ktoś z Grabowa.
120
Nie przenosić tablic Grabowiec. Maria i Kazimierz Klinowie mieszkają w poszkolnym budynku. Podwórzec jest ładnie urządzony. W kojcu rzuca się na nasz widok niebywałych rozmiarów owczarek, do którego boi się podejść - o czym się wkrótce dowiemy - nawet weterynarz. W tym budynku Maria uczyła nauczania początkowego. W 1993 roku przeszła na emeryturę. W sumie w szkolnictwie przepracowała trzydzieści dwa lata. Zaczynała z nakazu we Wdzie. Pracowała tam trzy lata i poprosiła o przeniesienie, gdyż otaczające wieś lasy robiły na niej przygnębiające wrażenie. Przeniesiono ją do Brzeźna Wielkiego w gminie Starogard. Z deszczu pod rynnę. - Tam byłam jak piąte koło u wozu - opowiada Maria. - W przenośni i dosłownie. Razem ze mną pracowało pięcioro nauczycieli, małżeństwo, narzeczeństwo i ja. Po krótkim czasie przeszła dobrowolnie do Grabowca. - To spokojna wieś. Ludzie jeździli tu na rowerach lub w konie. Dobrze mi się pracowało. Dzieciaki, które uczyłam, mają już wnuki. - Zapewne sporo z nich wyemigrowało do miast albo do Niemiec? - Nie. Akurat z naszej wsi do Niemiec nikt nie wyjechał, ani zarobkowo, ani mieszkać. Większość mieszka tu z pokolenia na pokolenie. Kiedyś Maria uczyła w tutejszej szkole dwudziestu siedmiu uczniów i po południu ośmiu uczniów zerówki. Potem było już tylko gorzej. Z dziesięć lat temu została sama zerówka, z sześć lat temu szkołę zamknięto. Jeszcze zdążyła tu pouczyć córka Marii, Justyna, z męża Zawitowska. Z powodu małej liczby uczniów Maria w latach 1979 1995 pracowała także w szkole w Jabłowie. 121
Dzisiaj stąd do Jabłowa jeździ ponad czterdziestu uczniów. Wozi ich autobus PKS ze Starogardu „kursem zamkniętym”. Jakby konkurencyjny autobus jeździ trasą Jabłowo - Jabłówko - Grabowiec i Smoląg, i zbiera dzieci do szkoły w Bobowie (Grabowiec należy do gminy Bobowo, ale część rodziców chce mieć dzieci w szkole w Jabłowie - gmina Starogard). Budynek w trzech piątych jest własnością Klinów. Tyle wykupili. Chcą oczywiście wykupić resztę, bo co to za własność, jak nie jest cała. Na przetargu będą mieli prawo pierwokupu. Mąż Marii, Kazimierz, z zawodu operator koparki, odpoczywa po latach pracy na emeryturze. Bardzo chwali sobie tutejsze tereny, chociaż ziemia ma klasę VIz (nadająca się jedynie pod zalesienie). Ich działka ma ponad tysiąc metrów i - podobnie jak wiele innych dookoła - jest bardzo malowniczo położona. - Ludzie z miasta dawno zauważyli, że tu są piękne tereny - zauważa Maria. - Już teraz nic nie ma do wykupienia, a jak coś się znajdzie, to od razu zostaje sprzedane i zagospodarowane... A takie niby nic. Nawet brakuje utwardzonej drogi, choć plącze się ich tu mnóstwo - tak wiele, że jak goni policja, to jest gdzie uciekać. Teraz Maria „w życiu” nie poszłaby do miasta. Przyzwyczaiła się do Grabowca, lubi naturę i spokój. - Las mamy pod nosem, grzyby i ryby w stawie - dodaje jej mąż. Po chwili opowiada o wielkim skarbie tej ziemi. Jest nim... woda. Ja tu znam każdą wioskę. Co się nakopałem tych stawów! Kopałem cały Skórcz, kopałem też w innych miejscowościach. A tutaj to jest teren kurzawkowy i zaraz pod ziemią woda. To wielka wartość, bo dzisiaj każdy chce mieć staw - ozdobny, na ryby. - Ile kosztuje wykopanie stawu? - Przez osiem godzin można wykopać ze 200 - 300 metrów sześciennych ziemi. Staw 10 na 10 metrów kwadratowych o głębokości 2 metrów to dziesięć godzin pracy. Za godzinę biorą 50 złotych. Czyli wykopanie takiego stawu kosztuje około 500 złotych. Pod warunkiem, że ktoś chce ułożyć wybagrowaną ziemię obok. Jeżeli ktoś chce ją wywieźć, musi doliczyć koszty transportu. - Ale co to za staw! - zauważa Maria. - Jak to co? Duży. Odpowiedni na ryby - zauważamy. 122
- To prawie oczko wodne - śmieje się Kazimierz. - Tutaj wykopałem staw 50 na 35 metrów i głęboki na 2,5 metra. - Mieszkacie tu od dawna. Grabowiec to taka niepozbierana wieś. Można się w tej plątaninie dróg i lasków pogubić. Jaka czeka ją przyszłość? Daczowisko? - Wcale nie - oponuje Maria. - Nasza wieś się nie starzeje. Jest coraz więcej młodych małżeństw. Będzie to wieś turystyczna. Tędy ma wieść oznakowana ścieżka rowerowa: Starogard - Barchnowy - Lipinki - Grabowiec. Planowali też zrobić tutaj wielki rezerwat przyrody. Są stare drzewa, zwłaszcza lipy, piękny teren. Ma być oświetlenie. Grabowiec będzie żył swoim życiem. Jeden poważny mankament to brak jeziora. Kazimierz dzieli się ciekawą uwagą. - Podobno chcą zabrać wszystkie tablice ze szkół, upamiętniające zamordowanych przez Niemców nauczycieli, i chcą umieścić je wszystkie w nowej szkole w Bobowie. To chyba nie jest najlepszy pomysł. Ludzie nieraz przychodzą popatrzeć na ten budynek, a nieraz przyjeżdżają ci, którzy się tu uczyli. Chcą sobie przypomnieć... Kiedyś jeden przyszedł i modlił się przy tej tablicy. Powiedział, że to był pierwszy nauczyciel, który go uczył. Maria dba o tablicę, odnawia w rocznice, zapala znicze i przystraja kwiatami. - Ale jakże tu wejść na ten teren, kiedy pilnuje go taki wielki pies? - Beethoven by was zjadł - żartuje (?) Kazimierz. - Ale jest zamknięty i nie ma obawy. Robimy zdjęcia na podwórzu. Szkoły, tablicy, ciekawej ławeczki z kołami. Zbliżamy się do Beethovena. Jakaś interesująca rasa owczarka, z kosmatymi łapami. Już on by nam zagrał...
123
Nie żyjemy w czasowej próżni Kiedy rekonstruuje się historię swojej rodziny, chcąc nie chcąc zbiera się materiały do historii znacznie większej - historii miejscowości i mieszkających w nich ludzi.
Rozmowa z Honoratą Piłat - Jest pani bobowianką? - Tak. Od urodzenia do 1990 roku mieszkałam w Bobowie. - Ostatnio pokazuje się sporo materiałów o gminie Bobowo. Gromadzą je i tworzą Leszek Ćwikliński, Eugeniusz Cherek, Marek Spich (ma duży zbiór fotografii). Niesamowity zbiór posiada Irena Rybicka. Wszyscy bobowiacy odsyłają mnie jednak do pani, kiedy pytam o historię. Mówią, że o gminie Bobowo wie pani wszystko. Zaczęło się od poszukiwań genealogicznych? - Informacje o rodzinie i pamiątki rodzinne zbierałam już wcześniej. Przede mną zajmował się tym mój ojciec, który zmarł w 1979 roku. Ojciec przekazał mi zapiski mojego dziadka, a jego ojca, Ignacego Piłata - wójta, sołtysa i urzędnika USC w Bobowie. Dziadek w tych notatkach szczegółowo opisał rodzinę Piłatów z Bobowa. Napisał między innymi, że jego „dziadziuś Jakub Piłat pochodził z Wysoki, ze Szwarców miejsca”. Rodzina Piłatów wywodzi się więc z Wysokiej. Wszyscy są z Kociewia. W ogóle w rodzinie Piłatów ciągle wspominało się o pokrewieństwie. Nawet wtedy, kiedy nie było to dobrze widziane w szkole. Na dobre genealogią zaczęłam się zajmować w 2001 roku - na początku genealogią rodziny ojca, Bernarda Piłata i mamy, Zofii z Dunajskich Piłatowej. - Ale na stole są trzy książki, w tym albumik o Bobowie. To już nie jest chyba sama genealogia... 124
- Rzeczywiście. Dzisiaj to zbieranie i gromadzenie informacji nie jest już tylko sprawą rodzinną. Teraz gromadzę wszystko, co dotyczy Bobowa. Te książki złożyłam i wydrukowałam sama. Pierwsza, „Moja rodzina - Lewiccy, Biedkowie, Piłatowie, Gajdusowie, Michnowie, Bukowscy, Dunajscy”, to genealogie rodzin. Druga to albumik, „Szkoła Podstawowa w Bobowie do 1965 roku”. I trzecia, też albumik - „Bobowo - wieś okazała”. Tytuł tej trzeciej pozycji wzięłam ze „Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, wydanego w Warszawie w 1895 roku (kilkanaście tomów). Tam są opisane wszystkie miejscowości. Bobowo zostało nazwane „wsią okazałą”. - Poszukiwanie korzeni stało się dzisiaj modne. Szukają nawet młodzi. Czasami dla potwierdzenia szlachectwa. Czy to prawda, że to wspaniała przygoda, jak mówią? - Ja przez to przeszłam. To jest piękna przygoda. Najpierw odwiedzałam wszystkich w rodzinie. Pierwsze informacje otrzymałam od cioci Barbary Piłat z Okola. Opowiedziała mi o rodzinie Bukowskich, między innymi o księdzu Alojzym Bukowskim, spowiedniku siostry Faustyny. Ciocia Maria i wujek Wiktor Szwarc z Wielbrandowa opowiedzieli mi o rodzinie Michnów i Piłatów z Wysokiej, a ciocia Irena Dunajska opowiedziała mi o rodzinie Dunajskich z Barłożna, Brzuśc i Kończyc. Poszukiwania dokumentów zaczęłam od USC w Starogardzie. Tam odszukałam akty dotyczące rodzin Piłatów, Michnów i Dunajskich z ostatnich stu lat. - Leszczek Ćwikliński tworząc genealogię swojej rodziny, robi zdjęcia stron ksiąg parafialnych. Z tego co mówił, wynika, że takie poszukiwania to proces nieskończony. - To może być proces nieskończony. Leszek Ćwikliński fotografuje akta parafialne i gromadzi informacje o coraz szerszym zakresie. On zaczął od początku, od pnia rodu, a ja zaczęłam od siebie. Zbudowałam drzewo wszystkich przodków w dół, schodząc w głąb czasu, a on robi rody, między innymi Ćwiklińskich, odwrotnie. Ja najpierw szukałam dokumentów dotyczących moich rodziców, potem moich dziadków i tak dalej, aż dotarłam do aktu chrztu z 1704 roku. Jest w nim zapisane, że Adam Michna urodził się w Wysokiej. W tym akcie są też zapisane imiona jego rodziców - „Adam, syn Stanisława i Katarzyny”. Ale o nich żadnych informacji nie znalazłam. Księgi zostały założone w 1670 roku i jeżeli urodzili się wcześniej, to już nie 125
ma szans, żeby się czegokolwiek na ich temat dowiedzieć. - Czyli w tym momencie historia jest skończona... Leszek Ćwikliński wykonał kawał roboty, pomocnej również innym w genealogicznych poszukiwaniach. Pani jego praca pomogła? - Oczywiście. Chociaż to nie całkiem prawda, o czym mówi Ćwikliński, że dopóki księgi parafialne dotyczące tych terenów znajdowały się Niemczech, nie mieliśmy żadnych szans na zdobycie informacji metrykalnych, a zatem nie mogliśmy ustalić, kim jesteśmy. - Można było wcześniej zdobyć takie informacje? - Księgi metrykalne ma utrwalone na mikrofilmach Kościół Mormonów w Salt Lake City. Oni mają od tej strony sfotografowany cały świat. Robią to, bo tak nakazuje ich religia. Uważają, że od nich zależy zbawienie wszystkich zmarłych i dlatego fotografują księgi. Te mikrofilmy można obejrzeć w internecie, jak się ma odpowiednią przeglądarkę. Oni mają mikrofilmy, Leszek Ćwikliński zapisuje na płytach CD i DVD. - Zrobiona przez panią księga genealogiczna jest imponująca. Mnóstwo w niej nazwisk. - Bo wyszła w końcu księga genealogiczna kilku skoligaconych ze sobą rodzin. - Są też zdjęcia. Niektóre bardzo stare. - Stopniowo zaczęłam gromadzić zdjęcia i inne dokumenty. Dużo zdjęć było w domu. Jeździłam też ze skanerem, skanowałam czyjeś zdjęcia, pokazujące członków tych rodzin i miejscowości, w których mieszkali. - Czy korzystała pani tylko z ksiąg parafialnych? - Otóż nie. I tym moja praca różni od tego, co zrobił Ćwikliński. Ja wszystkie rodziny umiejscawiam. Opisuję nawet ich gospodarstwa. Wszystkim wyszukałam księgi wieczyste, które każda rodzina ma w sądzie. Powstał w ten sposób indeks majątków, wykaz nieruchomości. Takie materiały są w geodezji, w sądach w Starogardzie i Tczewie, a starsze w Archiwum Państwowym w Gdańsku i Toruniu. Są też akta sądowe z rozmaitych procesów. Z nich dopiero można się dowiedzieć, jak wyglądało życie w jakimś okresie! Ciekawe, że nikt nie wpadł na pomysł, by pisząc jakąś historię skorzystać z tych akt. - O tu, na tej stronie pani książki, ma pani już bardzo szczegółowe dane. Dotyczą nawet ilości bydła. Skąd je pani zdobyła? - Nie żyjemy w czasowej próżni. W każdym okresie zbierano rozmaite informacje. Przykładowo w 1772 roku, jak był pierwszy rozbiór 126
Polski, władze pruskie kazały zrobić spis wszystkich gospodarstw rolnych w każdej wsi. Coś w rodzaju spisu powszechnego... Może chcieli wiedzieć, kto się nadaje do wojskowej służby albo kto ma ile płacić podatków? Nieważne. Wszystko zostało dokładnie opisane - kto mieszka we wsi, ile ma krów, ile koni, ile ziemi. Jest mąż, żona, dzieci, parobek, dziewka, woły, młodsze bydło, świnie, owce, włóki. - Można rzec, że powstał jakby indeks zdarzeń ekonomicznych... Ma pani kopie tych dokumentów? - Mam. Przykładowo Czarnylas - należał do starostwa w Osieku... Albo weźmy tu - Wysoka. Są tu oprócz innych mieszkańców wymienieni moi przodkowie z Wysokiej, między innymi Wawrzyniec, czyli Laurentus Michna. - Z ciekawości - co posiadał Laurentus? Prześledźmy jego stan majątkowy. - Jedną dziewkę, 5 koni, 6 wołów, 2 krowy, 2 sztuki bydła młodego, 7 owiec, 3 włóki (1 włóka = 16 hektarów). W tym spisie są też podane zawody. - Bardzo ciekawy spis. A ile wtedy w Wysokiej było mieszkańców? - A widzi pan? To wciąga, rozbudza ciekawość. I o to chodzi. Szukając własnych potomków, znajdujemy znacznie szersze informacje, dotyczące miejscowości, w których ci przodkowie mieszkali. I daleko wybiegające poza kwestie genealogii... Co do Wysokiej... Wieś miała 60 włók, 120 koni, 9 źrebiąt, 63 woły, 71 sztuk bydła młodego. Mieszkało w niej w tym czasie dwudziestu czterech gburów, czyli gospodarzy. Ilu było mieszkańców? Tu pojawia się problem. Są wymienieni: gbur, parobek, dziewka, właściciel, jego żona, córki oraz synowie z podziałem do dwunastego roku życia i po. Pytanie, czy parobek i dziewka nie są ujęci w jakiejś innej pozycji, na przykład w spisie nazwisk pod gburami - osób bez ziemi. Nie da się tu prosto zsumować. - Ależ to ciekawe! Dokładne dane majątkowe z 1772 roku! Nie dziwię się, że to tak wciąga. - Dla mnie to pasja. Te dane mówią bardzo dużo o organizacji wsi. Otóż wszystkie miejscowości, w których mieszkali moi przodkowie, były wsiami królewskimi, gdzie gbury byli najbardziej liczącą się grupą społeczną i ekonomiczną. W pewnym sensie mieli swoją ziemię. Owszem, dzierżawili ją, ale dzierżawa była dziedziczona. Na długo przed ogólnym uwłaszczeniem chłopów. 127
- Rekonstruując drzewo genealogiczne, zbiera pani materiały historyczne, a więc rekonstruuje pani historię. - Tak... Inny przykład. Mój dziadek Ignacy Piłat w Bobowie był wójtem i sołtysem (wójt obwodu Bobowo w latach 1931 - 1936 i sołtys wsi w latach 1920 - 1926 i 1934 - ? - nie było już informacji). Pojechałam do Gdańska, by przejrzeć dokumenty dotyczące sołtysowania i wójtowania dziadka. Przejrzałam wszystkie z Bobowa i Wysokiej. Chcąc nie chcąc, kiedy znalazłam już mojego dziadka, rozpisałam wszystkich wójtów i sołtysów. - Można powiedzieć, że napisała pani dzieje gminy Bobowo... - Czy napisałam dzieje Bobowa? Zawsze myślę, że są mądrzejsi ode mnie. I są, choć to ja zaglądałam do dokumentów, do których nikt przede mną nie zaglądał. Do wielu dokumentów. Przykładowo taka „Książka adresowa - 1905 r.” (Adressbuch - Stadt und Kreis Pr. Stargard). W niej jest napisane, kto kim był. Dotyczy to posiadających adres. Takiego, kto u kogoś mieszkał, nie ma. Z tej książki można się dowiedzieć, że w Bobowie była położna, akuszerka i tak dalej. Podobna książka wyszła w 1925 roku - „Księga adresowa przemysłu, handlu i rzemiosła z 1925 roku”. Są w niej opisane zakłady we wszystkich miejscowościach. Przy nazwisku Ignacy Piłat w miejscowości Bobowo napisano: „oberża, nr domu 45, tel. 19” (a ja widziałam tam druty i myślałam, że to z głośnika). Mam nawet zdjęcie pokazujące przedstawienie pod tytułem „Genowefa”, wystawione w sali Ignacego Piłata 6 stycznia 1931 roku. - I pomyśleć, że w tej już zniszczonej sali prowadziłem pod koniec lat osiemdziesiątych zajęcia gimnastyczne. I nic o tym nie wiedziałem... Życzę wydania z tych kilku pozycji monografii Bobowa.
128
Sortuję informacje Spotykamy się w Dąbrówce. Choć z daleka, zajeżdża punktualnie na 10.00. Wysoki, wyprostowany, nie wygląda na 1946 rocznik. Leszek Ćwikliński, człowiek łączący linie życia.
- Przyjechał pan z daleka. Co pana łączy z Kociewiem? - Urodziłem się w Starogardzie. W Dąbrówce przed wojną mieszkali moi dziadkowie. Ale mieszkałem tu króciutko. Kiedy miałem pół roku, rodzice wyprowadzili się do Słupska. Ojciec pracował tam w urzędzie repatriacji. Miał trochę wykształcenia. Przed wojną ukończył gimnazjum w Starogardzie i rozpoczął studia prawnicze w Poznaniu. Kiedy wybuchła wojna, uciekał... Mieszkałem w Słupsku do czternastego roku życia. Potem uczyłem się w Technikum Łączności w Gdańsku. - W słynnej szkole... - Tak, w jednej z poważniejszych wtedy szkół. Potem poszedłem na studia. W 1971 roku ukończyłem Wydział Elektroniki na Politechnice Gdańskiej. Po studiach, ponieważ miałem stypendium fundowane Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Szczecinie, dostałem przydział do pracy w Rejonowym Urzędzie Telekomunikacyjnym. Tam przepracowałem dwadzieścia lat i założyłem prywatną firmę, też telekomunikacyjną. I mam ją do dzisiaj. - Pana pasja - genealogia. Od kiedy zainteresował się pan tym tematem? - Interesowało mnie to od małego. Już jako dzieciak tu, w Dąbrówce, w wakacje u dziadków, rysowałem pierwsze drzewa genealogiczne swoich przodków. Chciałem poznać moje korzenie. Ale oczywiście moim głównym hobby była elektronika. Budowało się radia, telewizory... 129
- Co takiego?! - A tak, w technikum radia, na studiach telewizory. Zmontowałem kilka. Sprzedawało się za 600 złotych, taka była wtenczas cena. Równowartość moich czterech stypendiów... W sklepach sprzedawali wtedy odrzuty produkcyjne „Neptunów”. Studenci je kupowali, reperowali i montowali... Składało się jeden miesięcznie. Szły jak woda. To były pierwsze kolorowe telewizory w Polsce. - Musiał pan być niezły w swojej branży... - Kiedy już pracowałem, zająłem się tak zwaną racjonalizacją. Później zawsze byłem przewodniczącym klubu racjonalizatorskiego w zakładzie pracy. Otrzymywałem nagrody. Rocznie potrafiłem zrobić pięćdziesiąt projektów racjonalizatorskich, czyli wynalazków (musiał być projekt i realizacja). Z wynalazków miałem dwa razy tyle, ile wynosiła moja pensja. - Ciekawe... Wróćmy do wątków kociewskich w pana życiorysie. - Przez całe życie co roku przyjeżdżałem do Dąbrówki. Pomagałem w żniwach, spędzałem urlopy. Tu czułem się swojsko, bo Koszalin to miasto, gdzie wszyscy byli sobie obcy. Wracałem do miejsca, z którym wiążą się wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa i młodości. - Kiedy tak na poważnie zaczął pan budować drzewo genealogiczne swojej rodziny? - Ze trzy lata temu. Wówczas Niemcy zwrócili archiwum w Pelplinie księgi parafialne z Pomorza. Wywieźli je w 1945 roku. W parafiach zostały tylko te z ostatnich pięćdziesięciu lat. Od tego momentu można było szukać korzeni dokładnie. Dotychczas wiedzę o korzeniach miałem tylko z opowiadań dziadków, wujków i ciotek. Zacząłem jeździć do Pelplina i tam te księgi wertować. Cofałem się w czasie o dalsze trzysta lat, do 1670 roku. To pierwsza data, jaka pojawia się w księgach parafii Bobowo. - Wynalazca wpadł na pomysł i... ma pan teraz strony tych ksiąg na zdjęciach, w formie elektronicznej. Dlaczego pan to robi? - Do Pelplina mam 240 kilometrów. Przez jeden taki wyjazd dużo się nie zdążyło przejrzeć. Postanowiłem więc te księgi fotografować. - Nie ma zakazu? - Nie ma. I chwała za to księdzu profesorowi Nadolnemu. Poza tym ksiądz też jest pragmatykiem. Doszedł do wniosku, że jak ja mu te księgi sfotografuję i zostawię kopie w archiwum, to on nie będzie musiał udostępniać oryginałów. 130
- Też myślał jak racjonalizator... Jakie to uczucie, przeglądać księgi w archiwach? - Czułem się jak średniowieczny skryba. Kiedy dotykałem księgi z XVI wieku, zawsze przechodził mnie dreszczyk emocji. Przechodził też dreszczyk, kiedy człowiek, czytając w księgach o zdarzeniach, o życiu konkretnych ludzi, uzmysławiał sobie, że to było naprawdę. Taka lektura wciąga. - O jakich zdarzeniach? - Zwykłych. Księża zawsze dopisywali w tych księgach na marginesie uwagi na temat osób. Są notki o ich zajęciu, zawodzie, kim byli. Nawet o tym, że jakaś kobieta była deflorata, nie posiadająca cnoty. - Robił pan zdjęcia stron ksiąg parafialnych i wgrywał do swojego komputera w domu. Czyli przenosił pan jakby te księgi do siebie. Ile zdjęć? - W ciągu jednego wyjazdu potrafiłem sfotografować dwie, trzy parafie, to jest około dwadzieścia ksiąg. Wystarczyło na trzy miesiące przeglądania i analizowania dziejów moich przodków. - Pierwsze księgi są spisane po łacinie. Zna pan łacinę? - Nie znam, ale w tamtych księgach łacińskie teksty są takie same. Można, znając kilka słów, to wszystko odczytać. Trudniejsze przypadki wysyłałem mailem do mojego kuzyna, księdza kanonika Stanisława Szarowskiego, który znakomicie zna łacinę. On to robił bardzo chętnie - to przecież byli też jego przodkowie. - W jakim miejscu znajduje się pan po tych trzech latach? - Najpierw „rozpracowałem” listę moich przodków. Potem zacząłem do tego drzewa dopisywać poszczególne gałązki, czyli rodzeństwo przodków. Te informacje wprowadzałem do specjalnych programów genealogicznych. - I to ma pan na płytach CD? - Na płytach jest co innego. Żeby sobie ułatwić pracę, robiłem i robię do niektórych ksiąg indeksy w exelu. Nie robiłem sam. Korzystałem z pomocy innych. Na takiej zasadzie. Ktoś potrzebował mieć wgląd do jakiejś księgi, ja wysyłałem mu płytę, ale on musiał zrobić indeks. Indeks - to znaczy wypisy podstawowych danych z poszczególnych zapisów w księgach: nazwisko, imię, data zdarzenia - ślub, chrzest, zgon... To nie jakiś mój patent. W tej chwili jest prowadzona taka akcja ogólnopolska. Na przykład profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego gromadzi (spisuje) dane o wszystkich małżeństwach z XIX wieku. 131
Każdy, kto w Polsce zajmuje się poszukiwaniami genealogicznymi, jest proszony o zrobienie indeksów z ksiąg małżeństw. To akurat dotyczy ślubów. Ale te dane są najważniejsze w poszukiwaniach genealogicznych. Metryka ślubu świetnie umożliwia ustalić powiązania rodzinne. Z tego aktu możemy wyciągnąć najwięcej informacji. Ale często jest bardzo trudno ustalić, gdzie ten akt się znajduje. Robi się taką bazę danych dla całej Polski dla XIX wieku. Na razie. To już jest bardzo pomocne w poszukiwaniu innych danych. Jak się ma w internecie spis takich małżeństw, to nie trzeba szukać jeżdżąc. Zresztą zebranie danych jeżdżąc jest niemożliwe - nie da się przejrzeć wszystkich ksiąg w Polsce. - Pan zrobił też indeksy na podstawie sfotografowanych ksiąg parafialnych. Czego dotyczą i czemu mają służyć? - Robię indeksy do poszczególnych ksiąg, żeby nie przeglądając samej księgi sprawdzić, czy nasi przodkowie mają w niej zapisy. Na płytach CD mam księgi, a na końcu jej spisy... To nic nowego. Niektóre parafie też mają zrobione indeksy. Ręcznie, na końcu - spisy wszystkich aktów z nazwiskami. - Ręcznie, a pan robi to w formie elektronicznej... - Ja przepisuję informacje do arkusza kalkulacyjnego, żeby móc to posortować. Jak ma pan w jednej księdze pięć tysięcy wpisów, to bardzo trudno coś znaleźć, a jak ma pan to w arkuszu kalkulacyjnym, to znajduje się bardzo szybko. - Słowem, sortuje pan informacje... - Sortuję. Robię to tak, żeby można było szybko znaleźć daną księgę i informację o jakimś człowieku. Czy to po nazwisku kobiety, czy po nazwisku mężczyzny, czy po dacie. Przykładowo księga ma trzysta stron, a na jednej jest około dziesięć zapisów. Czyli w księdze jest około trzech tysiący aktów. A taki indeks - spis umożliwia przejrzenie tego w ciągu kilku sekund. W ciągu kilku sekund można znaleźć poszukiwaną osobę. - Robi pan zdjęcia stron ksiąg parafialnych, wgrywa do komputera, przepisuje informacje i robi pan coś w rodzaju elektronicznego katalogu tych informacji... Ile parafii pan w ten sposób zinwentaryzował? - Sfotografowałem około trzydzieści parafii od Nowego po Kościerzynę. Stąd mam prawie wszystko. Moi przodkowie - główne nazwiska to Ćwikliński, Błędzki, Szarowski, Kreft - są we wszystkich tych parafiach. Ja ich się starałem wszystkich powiązać więzami 132
rodzinnymi. W większości mi się udało. W tej chwili moja baza mojej rodziny liczy około 3500 nazwisk od XVII wieku do dzisiaj. - To ma pan sfotografowane, a zindeksowane? - Zrobiłem indeksy do kilkunastu ksiąg. Całkowicie mam zindeksowaną parafię Bobowo i dwie parafie na południu Polski, skąd pochodzi moja matka... Parafia Bobowo ma piętnaście ksiąg. W tym przypadku przejrzałem kilkadziesiąt tysięcy wpisów i zrobiłem indeksy. Dzięki temu inni mogą sobie dzisiaj przeglądać te księgi na własnym komputerze w mieszkaniu. Do tego mają indeksy, dzięki którym bardzo łatwo znajdą sobie informacje dotyczące ich rodzin. Wcześniej szukanie jednego przodka mogło trwać kilka miesięcy, jeżeli robiło się to w archiwum u proboszcza. Dzięki internetowi robi się to kilkadziesiąt razy prędzej. - Studiując te księgi poznał pan setki tysięcy jakby żywych ludzi z różnych wieków. Jakie z tych ksiąg wyłania się Pomorze? Polskie, niemieckie, pograniczne? - Chyba tu nie ma dyskusji. Z ksiąg wyłania się tutaj Polska. Niemcy te księgi zabrali, bo niemieckie nazwiska są w nich rzadkością. Zresztą oni sami mówią, że ich bytność tutaj jest szczątkowa. - Mając sfotografowane księgi można zrobić ich reprinty, kopie... - A można. Być może będą robić to w archiwum w Pelplinie. Tam teraz wstawiają komputery. Technika obroni księgi przed zniszczeniem. Ułatwi i przyspieszy dostęp do informacji... - A gdzie to można obejrzeć w internecie? - Na temat ewentualnego udostępnienia w internecie tworzonych w Polsce indeksów trwa dyskusja na forum Pomorskiego Stowarzyszenia Genealogicznego. To jest początek. Pojawia się kwestia ochrony danych. Warto też pamiętać, że zajmują się tym także i zawodowcy, którzy z tego żyją. - Jaką dziś ma pan wiedzę o swojej rodzinie? - W tej chwili tutaj, gdzie ludzie się zbytnio nie przemieszczali, jestem w stanie udowodnić pokrewieństwo lub powinowactwo z każdą osobą z parafii Bobowo - Dąbrówka... Żeby dojść do tego, do czego doszedłem, trzeba mieć żyłkę śledczego. Taki przykład... Znalazł mnie Błędzki z USA - profesor ichtiologii, jeden z najlepszych znawców żyjątek morskich w świecie. Znalazł moją stronę internetową ze spisem moich przodków (w tej chwili strona jest zablokowana) i nawiązał kontakt w sprawie znalezienia wspólnych przodków. 133
Po półrocznych poszukiwaniach w kilkunastu parafiach Kociewia znaleźliśmy wspólnego przodka w siódmym pokoleniu - Wincentego Błędzkiego, urodzonego w 1772 roku w Klonówce... Takie hobby daje też ciekawą wiedzę, która dotyczy różnych tematów. Na przykład tematu zanikania i rodzenia się nazwisk. - Zanikania nazwisk? To się zapewne wiąże ze sprawą dzietności... - Są różne czynniki. Taka ciekawostka. We wsi Wysoka w pewnym okresie żyło jednocześnie pięćdziesięciu Ćwiklińskich. Dzisiaj nie ma żadnego... Leszek Ćwikliński: Wszystkich moich przodków mam obfotografowanych na cmentarzach. Mam też zdjęcia kościołów parafialnych. W ogóle zrobiłem kilkaset tysięcy zdjęć. Zdokumentowałem na zdjęciach prawie wszystkich od pradziadka w górę. Sklejone arkusze genealogiczne mają po siedem metrów długości.
Ciąg życia w jednym miejscu Władysława i Lucjan Dzienniakowie obchodzili 24 kwietnia 2005 roku JUBILEUSZ 60-LECIA POŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO. Piszemy to wielkimi literami, bo uroczystość była niezwykła. Na rodzinne spotkanie zjechały dzieci Dzienniaków, których mają siedemnaścioro, i ponad pięćdziesięcioro wnuków! Dzisiaj rozmawiamy z Jubilatami o całym ich życiu. Wesoło było - Skąd pochodzę? Stąd. Urodziłam się tutaj w 1923 roku - opowiada pani Władysława (81 l.). - Moja mama, Ewa Jędrzejewska z domu Burczyk, też się tu urodziła. W 1891. Zmarła w 1979 w wieku 84 lat. 134
Mamy rodzice też stąd byli. Ciąg życia mam więc w jednym miejscu. - Czyli rodzina mieszkała tu w XIX wieku... Ładnie powiedziane - „ciąg życia”. To dobrze czy źle, że ma się ciąg życia w jednym miejscu? - Innego życia nie znam, ale mi się wydaje, że dobrze. Do pracy chodziło się tutaj, a jak człowiek przyszedł do domu, był wolny, nie miał żadnego kłopotu. I wesoło było. Zabawy w lesie, muzyka, lampiony... W muzyce był utalentowany mój brat Wiktor. Grał na akordeonie i na skrzypcach, i wypożyczał książki ze Starogardu do gry w teatrze. Wiktor w ogóle był wszechstronny. Raz wygrał zawody kolarskie. Starogard, dookoła i do domu, taka trasa. I organizacyjny był. Prawdziwie to prawie wszyscy moi bracia grali, na akordeonie, na skrzypcach, na klarnecie. Przed wojną na Boże Ciało grali w procesji, również na zabawach. A ojciec grał na harmonii. Raz w okupacji przyjechali tu z Gdańska w gościnę, a on zagrał „Jeszcze Polska...”. Zaraz mu harmonię wyrwali. Ojciec umiał czytać i pisać. Tata wywodził się ze szlacheckiej rodziny. Lucjan z Carskiej Łaski Pan Lucjan (83 l.) nie ma tutejszego ciągu życia. Przyjechał z rodziną z Łódzkiego, z gminy Cesarska Łaska, z miejscowości... A niech tam... Trzy lata przed wojną, w 1937 roku. - Oni mieli w Łódzkiem gospodarstwo - dodaje szczegóły pani Władysława. - Zabierali im ziemię pod tory kolejowe. Gospodarstwo zmalało i teściowej brat namówił ich, żeby przyjechali na Pomorze. Szukali tu ziemi, nie mogli znaleźć. Osiedlili się w Lipach za Zblewem, ale tam były piachy, życia w tym brakowało. I wtedy przyszli do Bietowa na majątek. - Do tego domu, w którym teraz jesteśmy? - Nie, do innego, który został rozwalony. W tym domu ja się urodziłam i tu jestem. 135
Ilu pracowało - Przyjechałem tu z rodzicami jako szesnastolatek. I tu się poznaliśmy - mówi pan Lucjan. - Tu stał piękny pałac, rozszabrowany po wojnie. - Męża rodzina pracowała na tym majątku, moja rodzina też. Mój ojciec, Edward Jędrzejewski, był na majątku kołodziejem. Pracował w szaluźni. Robił wozy... Co to szaluźnia? Tak to się nazywało. Dwa warsztaty - stolarski i kołodziejski. Z synem i bratem robił. Wtedy nie przywożono nic z fabryki i wszystko trzeba było robić samemu. Te wozy, te koła drewniane, te łby wytoczyć. Maszyna pracowała jedna, na pedały, żeby równo coś wyrzeźbić. Frezarka. - Ilu ludzi pracowało na majątku? - Sporo. Stało sześć domów mieszkalnych. Pałac liczę osobno. Pracowali w szaluźni, w kuźni, która się rozsypała, w dużej gorzelni, która też już nie istnieje. Komin i kocioł zbombardowali przez wojnę, a potem ludzie się budowali i chodzili po cegły. Po wszystkim została resztówka pałacu... Jaką jeszcze mieli tu pracę? Sadzili kartofle. Tyle hektarów (mama mówiła, że ponad trzy tysiące) z koszykiem trzeba było posadzić. Bliżej wojny tych hektarów było mniej. W 1937 roku część rozparcelowano. Tu pozostało Bietowo majątek, a gdzie parcele - Bietowo Kaliska. Ile mogło pracować? Osiemnaście tutejszych rodzin, po trzy osoby liczyć na rodzinę. Do tego na sezon przyjeżdżali ludzie z Polski, mówili - z Kongresówki. Dla nich stał specjalny dom. Gospodarz jeździł gdzieś do Polski, organizował tych ludzi. Zimową porą ten dom służył nam - robiliśmy tam potańcówki, zabawy, graliśmy przedstawienia... Pracy tu było pełno. Powiązać tyle hektarów pola. A zboże przecież kosami kosili. Pięknie wyglądało - dziewięć chłopa, jeden za drugim szedł i kosił. Lucjan pracował w konie - A pan, panie Lucjanie, co pan robił na majątku? - W konie pracowałem. Cztery konie każdy miał. - Mówili fornal, ale był furmanem... - znowu wtrąca, dodaje szczegóły, rozwija pani Władysława. - Koni chyba było sześć cugów, po cztery w cugu. Musiał dbać, czyścić, rano oprzątać. Konie były robocze. A paradne stały w stajni dla dziedziców do wyjazdu. Tam pracował kuczer. To była osobna stajnia - dla tych paradnych. Jeden człowiek się nimi opiekował, zaprzęgał do bryczki... Dobrze mieli 136
pany. Stefan Suryn, właściciel, mieszkał w Warszawie, a tu przyjeżdżał na wakacje. Na korcie goście grali sobie w tenisa... A dyrektorem majątku był Jan Susin. On potem w tych Kaliskach też wziął sobie dużą działkę. Po pewnym czasie wyjechał i już nie wrócił, i tę jego działkę z kolei ludzie rozparcelowali. - Mąż pracował już jako nastolatek. A pani? - Jak tylko wyszłam ze szkoły, w wieku czternastu lat, zaraz poszłam źrebaki paść. - Wcześnie. A mówiła pani, że było tyle radości. Potańcówki, przedstawienia. Grała pani? - Moje starsze siostry grały co zimę, a ja tylko jedną scenę. Nazywała się „Walkowe kochanie”. - Ile pani miała rodzeństwa? - Wymieniam według starszeństwa. Najpierw braci: Boleś, Wiktor, Antek, Bernard, Władek, Stefan, Edward, Henryk i Jerzy. I siostry: Marta, Anna, Helena, Weronika, Zofia i ja. Okupacja - Pani pasła źrebaki, pan opiekował się cugiem koni. Poznaliście się przez te konie? Przez te konie miłość przyszła? Miłość? Ogląda pani „M jak miłość”? Rozkwitła między wami - romantyczna, taka jak z tego filmu? - Kiedyś to tak nie było. Znaliśmy się... A potem pomału, pomaluśku doszlim do swoich lat... Ślub wzięliśmy w 1945 roku... - W okupacji tu byliście? - Przed samą wojną mieli tu swoje zawody żołnierze. Biegali po tych łąkach, ćwiczyli. Przed dworem nieraz grała wojskowa orkiestra. Jak zagrali, to Bietowo aż drżało. Przyszedł czas uciekać, to mąż musiał wywozić konie i wieźć paszę. Ty (do męża) żeś jechał z końmi aż pod Osie i tam dalej przejazdu nie było, i musiałeś wrócić... Majątkowe konie miał. Jeden mu zasłabł i został. Kiedy wrócił z końmi, to już w Bietowie był Niemiec. Zainteresował się, gdzie on był. Jak doszedł, że jednego konia nie ma, to napisał mu kartkę po niemiecku i powiedział, żeby pojechał przywieźć. I pojechał, i tego konia mu wydali. - Tata przyjechał na tym koniu - dodaje synowa Anna - bo koń już doszedł do siebie. - Naprawdę trzeba pochwalić tego Niemca. To był bardzo dobry człowiek - Eugeniusz Szyk. Miał żonę stąd. On tu w okupacji admi137
Bietowo przed wojną. Rodzina Jędrzejewskich. Władysława stoi druga od prawej. Ze zbiorów rodzinnych
nistrował... Męża do wojska nie wzięli, bo Pole (Polak). Tylko nie dostawał, tak jak my, angedojcze, kartek - na chusteczki, na spodnie, na żywność też. Zostawili go, bo był wartościowym pracownikiem. Dostawał wszystkiego mniej... Niemiec dobry, nie miał nic przeciwko temu, że między sobą mówiliśmy po polsku. Albo to. W okupacji nawet nie było wolno się spotykać, ale my się spotykaliśmy. Ja umiałam grać na bronzie. - A cóż to takiego? - Na harmonijce. Ustnej. Sama z siebie się nauczyłam. - Niesamowite, dziewczyna grająca na harmonijce... - Ja grałam, a inni tańczyli. Na podwórku, tam gdzie mieszkał pan Władysław. Jak było cicho, cicho, to nic nie mieli, ale jak było głośniej, to krzyczał. Raz w tym domu dla sezonowych zrobiliśmy sobie zabawę. Pan Szyk był w Borzechowie. Wzięliśmy koce, zakryliśmy nimi okna i ja grałam na tej harmonce. Jakaś starsza dziewczyna się zdenerwowała, bo nie chciał z nią nikt tańczyć i zerwała koc z okna, i akurat ten nasz Szyk jechał z Borzechowa, i to światło widział. I wszedł do góry! Jak zaczął krzyczeć, to my po tych schodach na dół, w śnieg, a zaspy były po kolana. Zakluczyliśmy drzwi i niby nas tam nie było. Co do charakterów - Pani grała na bronzie, a przyszły mąż się bawił? - Mąż nie tańczy wcale. No... nie umiał tańczyć. W dzień ślubu zatańczył i potem całe życie nic. Szedł ze mną na zabawę, ja się bawiłam, a on stał. - Obstawa - śmieje się synowa. - Jak to tak? Pani temperamentna, a on - jeżeli nie tańczył, to flegmatyk. Takie różne charaktery i dało się wytrzymać tyle lat? - Jakoś się pobraliśmy. I żeśmy się zgodzili. U nas nie było żadnego hałasu, żadnych kłótni. 138
- A zazdrość? - On nie był zazdrosny, a ja wiedziałam, jaki jest i o niego też nie byłam zazdrosna... Tak, ja byłam temperamentna. Jak ja słyszę muzykę, to mnie łzy z oczu lecą... Co do tych charakterów. Ja jestem bardzo spokojna, mąż trochę nerwowy. Ale jak swoje nerwy miał, to krzyczał, krzyczał, a ja się nie odezwałam i było cicho. - A pieniądze? Kto rządził? - Kasę mąż zawsze mnie oddał, ale ja musiałam liczyć, bo zawsze było za mało. - Trochę sobie brał? - Pan nie zrozumiał. On mnie wszystkie pieniądze oddał. Trzeba było myśleć i myśleć, żeby wyjść z tego wszystkiego. Mąż ani wódeczki sobie nie kupił. Osiemnaścioro - Osiemnaste zmarło po miesiącu. Wychowaliśmy siedemnaścioro. Córek siedem, synów dziesięciu. Wszyscy się porozjeżdżali po świecie. Po świecie... Tak się to mówi. Najdalej to do Gdańska. Prawie wszyscy są tutaj, w miejscowościach dookoła. Każdy czegoś się dorobił, ma swoje mieszkanie. Ponad stu ludzi przyjechało na diamentowe gody. - Siedemnaścioro dzieci wychować... - I jeszcze w pole szłam robić... Mieliśmy gospodarstwo z tego majątku, siedemnaście hektarów. Mąż od rana do wieczora tyrał... - Tyle dzieci, to państwo pomagało. - Jak pomagało? Raz mnie w szkole dali jakiś papier. Musiałam podpisać, że odebrałam pieniądze na artykuły szkolne. Wstyd mnie było iść podpisać. A oni przecież wiedzieli, że tyle dzieci, to po co ten podpis? - Ale za PRL-u szło o to, żeby dzieci było więcej, by kraj rósł w siłę. Teraz też chcą więcej dzieci. Dają nawet becikowe. Dawali wam za tyle dzieci jakieś pieniądze, nagrody, medale? A może fundnęli wczasy? - Mieliśmy trzynaście arów za dużo, żeby dostać zapomogę. Wczasy? Panie. Ja musiałam biegiem latać, żeby wszystko zrobić. Kartofle trzeba było haczką, rękoma w stogi zboże składać, tedy te stogi młócić. A przy kolacji zasypiałam. 139
Teraz to się cieszę - Teraz się cieszę. Wszyscy mnie szanują i rodzina się zgodzi. Odwiedzają się. Kłótni, zazdrości - tego w naszej rodzinie nie ma. - A różnica wiekowa jaka jest największa? - Dwadzieścia jeden lat. Jadwiga ma sześćdziesiąt jeden lat, a Janka czterdzieści. - A tych wnuków to na zdjęciu armia... Pani ich zna? - Rozpoznaję każdego. - Ja też znam wszystkich, nawet większości datę urodzin - śmieje się synowa. Na odchodnym. - Wie pan - zamyśla się, waha, wreszcie mówi pani Władysława. - Kiedyś to było mi wstyd, że miałam taką rodzinę, a teraz to nie. Teraz to się cieszę - powtarza.
Zelgoszcz wielkich ludzi Przed Świętem Zmarłych Teresa Dąbrowska z domu Michna robiła porządek przy prostym drewnianym krzyżu w Zelgoszczy. Skończyła pracę, zaprosiła nas do swojego pokoju, wyjęła pudełko ze starymi zdjęciami i zaczęła opowiadać. Opowiadanie zakończyła jakby klamrą - otóż wywiodła, skąd wziął się naprzeciw jej posesji, leżącej przy ostrym zakręcie w Zelgoszczy, ów krzyż, przy którym pracowała.
Genealogia Pani Teresa Dąbrowska mieszka w Zelgoszczy od 28 stycznia 1932 roku, „od daty urodzenia”. Jej matka, Maria z domu Urban, „wywodząca” się z tego domu, urodziła się 3 czerwca 1895 roku. Ojciec, Józef Michna, „wywodzący” się z domu stojącego przy ulicy Bosej (dawniej Bosa Strona), „był urodzony” 10 lutego 1890 roku. Dziadkowie ze strony ojca, Antoni Michna i Julianna Michna z domu Zgryza, pochodzili z wybudowania Kranek koło Skórcza. Ojciec Marii Urban wywodził się z Wdy, z osiedla Pawelec, a jej matka, Maria Damrath, z Zelgoszczy. 140
Wgłębiamy się jeszcze bardziej w czas przeszły. Pani Teresa rzuca datami jak automat. Cóż za pamięć! Historię rodziny, szkoły i wsi ma w małym palcu. Jej krewni nalegali, by napisała kronikę o babciach i dziadkach, ale ona przez późniejsze szkolne zamieszanie nie umie „tak rychtyk pisać po polsku”. W szkole Pani Teresa mieszka w Zelgoszczy całe życie. Do tutejszej szkoły poszła o rok wcześniej. Ojciec chciał, by dzieci wyuczyły się jak najszybciej i zdobyły jakiś zawód. Poza tym pani Teresa, wówczas sześcioletnia Tereska, była „bardziej pojętna” i wiedziała więcej niż jej rówieśnice. Po prostu „wciągnęli ją w naukę” czterej starsi bracia. Egzaminował ją i przyjął kierownik Władysław Orlikowski. W polskiej szkole uczyła się tylko rok, bo potem był wrzesień 1939. Orlikowski w 1938 poszedł na kierownika szkoły do Bobowa. Wrócił w kwietniu 1945 roku. Ponieważ szkoła nie była odminowana (stacjonowało w niej wojsko i mieścił się szpitalik wojenny, musieli przyjść saperzy), przez dwa miesiące uczył małych, większych, wszystkich razem, może z siedemdziesięcioro dzieci i młodzieży, na polanie u Wołoszyka. „Każdemu kartki dał, ale więcej uczył ustnie. Czytał książki, piosenek uczył, wierszy”. I on był pierwszym powojennym kierownikiem szkoły. Wykształceni przedwojenni Przed wojną - co doskonale pamięta Dąbrowska - wykształconych było niewielu, bo to kosztowało. Ale kilku z nich potem się wybiło. Kształciły się dzieci gospodarzy Zuzanny i Teofila Bielińskich. Ich syn, Gracjan, został księdzem. Kształcił się Izydor Gentza, rocznik 1919, cała gromadka dzieci Sigmullerów - Stanisław został nauczycielem i uczył w Warlubiu, Benedykt, Benek pojechał do Łodzi, Edmund był pracownikiem banku, przed wojną w Poznaniu, a po wojnie w Gdańsku, Roman został leśnikiem. Wykształcenie zdobyły dzieci Adama i Benedykty Machuttów - Janek był nauczycielem (pani Teresa nie wie, gdzie przed wojną, po wojnie w Kwidzynie), a Franek był leśnikiem. Gimnazjum miał Józef Milewski i Paweł Wyczyński. Syn sklepikarza Józefa Poznańskiego, też Józef, został nauczycielem i uczył 141
w Zelgoszczy. Dyrektor dawniejszego gimnazjum w Starogardzie, Raszeja, miał w Zelgoszczy brata Jana Raszeję, który prowadził sklep spożywczy. Dzieci Jana Raszei też uczęszczały do gimnazjum, „ale to były panienki”. Aha, i jeszcze ksiądz Bernard Bona - misjonarz. Przebywał na misjach w Indiach. Po wojnie napisał książkę „Garść ryżu”. To wszyscy, którzy wykształcili się przed wojną. Studenci działali w czasie okupacji w „Jaszczurce”... Niemcy - Polacy... Tu było tylko dwóch Niemców: Eryś Minuth i Kurt Kalinowski. Minuth wywłaszczył Jana Raszeję i wprowadził się do jego domu. Został w okresie okupacji sołtysem. Krowa a nauka „Ani jeden przecinek. Cztery procent nie miało wykształcenia.” - tak mówi pani Teresa. Wiadomo, wykształcenie wiązało się z pieniędzmi, a raczej z ich brakiem. Z tego względu Łucjan Wyczyński nie chciał dać kształcić syna Pawła. Zgodził się dopiero wtedy, gdy ówczesny kierownik szkoły Cichocki postarał się dla Pawła o stypendium. Paweł poszedł do gimnazjum w Starogardzie, a potem dalej i dalej. I został wielkim profesorem. Kosztował ubiór, podręczniki, no i środki lokomocji, czyli pociąg. „Tu była tylko kolej. Stacja - do dwóch kilometrów, jak dla kogo”. Młodzi jechali do Skórcza, a stamtąd do Starogardu. je stare zdjęcia. Teresa Dąbrowska wyjmu ał Zelgoszcz. iązek Strzelecki - Oddzi Zw ia taw eds Jedno z nich prz
142
Brat Klemens Jeden z czterech braci pani Teresy, Klemens Michna, ukończył podstawówkę i chciał iść uczyć się „za elektryka” do Gródka koło Warlubia, do elektrowni. Ale to był za duży koszt. W sumie 130 złotych miesięcznie - wyżywienie, ubiór. A 180 złotych kosztowała krowa. W domu Michnów rozpętała się burza. „Chłopcze, dwie krowy ci nie starczą na kwartał” - grzmiał ojciec pani Teresy. Dla porównania dzisiaj krowa kosztuje z 1800 złotych. Mleczna. Klemens w końcu wyuczył się „na zwykłego ślusarza mechanika”. Następnie zgłosił się do Wojska Polskiego, do lotnictwa. Ale nie zdążył polatać, bo wybuchła wojna. W czasie okupacji był w Wehrmachcie, później walczył pod Andersem. Po wojnie zamieszkał w Pelplinie, a stamtąd poszedł do Gdańska, do stoczni. Pozostali bracia Klemens nie wrócił do Zelgoszczy. Dwaj inni bracia pani Teresy też nie wrócili - „padli na froncie wschodnim”. A tego czwartego, najmłodszego, Rosjanie wzięli do niewoli pod Poznaniem i zawlekli do Woroneża. „Tamuj był jako niewolnik”. Wrócił we wrześniu 1945 roku do Zelgoszczy, a potem poszedł uczyć się za rzeźnika w Pelplinie. Niestety, w tej niewoli zachorował „na tarczycę (dzisiaj ta choroba nazywa się nowotwór )”. Zmarł w 1951 roku w wieku dwudziestu trzech lat. Albo nauka, albo gospodarstwo Pani Teresa chodziła przez rok do polskiej szkoły, później do niemieckiej, a od kwietnia do 24 czerwca 1945 roku na polanę Wołoszyka, gdzie kierownik Orlikowski uczył gromadę dzieci. A po tych dwóch miesiącach przestała chodzić, bo ojciec chorował i musiała robić w polu. Została „uwiązana” do gospodarstwa. Ona i jej młodsza siostra Łucja. A w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy jeszcze nie była zamężna, została na tym gospodarstwie już zupełnie sama. Lepsze czasy nastały, gdy siostry wzięły sobie za mężów braci Dąbrowskich z Wyrębów Wielkich. A potem znowu gorsze... Pani Teresa w 1969 roku została wdową. I znowu sama na gospodarstwie, z dwunastoletnim synem. Pracowała do 1990 roku. Teraz gospodarzy już dorosły syn Eugeniusz. Gospodarstwo ma trzynaście hektarów. 143
Kierownicy Szkoła zawsze miała wielki wpływ na wieś. Jej kierownicy są w historii Zelgoszczy niczym kamienie milowe. Po Orlikowskim przyszedł Edmund Trzoska, po nim Alojzy Grubba, po nim Bernard Sarnowski z Lubichowa, po nim Jan Cybula z Kasparusa. Czasy się zmieniały, łatwiej było o naukę. „Ze wsi za komuny kto chciał, mógł się uczyć”. Ale czy się uczył? Pani Teresa uważa, że tak. „Toć dzisiaj każdy z ludzi, którzy mają od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, ma zawód, ukończył przeważnie zawodówkę. Autobusami łatwiej było dojeżdżać, nauka mniej kosztowała. A punkty? No, też coś dawały”. Krzyż Ten krzyż powstał z okazji wojny szwedzkiej. Bo tutaj, w tym miejscu, na tym zakręcie - tak opowiadała babcia pani Teresy - był szwedzki cmentarz. Jak budowali przez Zelgoszcz ulicę, zlikwidowali cmentarz i wszystkie zwłoki przesunęli na ten skwerek, i postawili w tym miejscu krzyż. „Ta pierwsza chorągiewka to była z datą 1700..., 1600... Kiedy była ta wojna szwedzka?”. Krzyż stał do 1939 roku. Wtedy ścięli go Niemcy. W 1945 Niemcy, przed walkami w Zelgoszczy, wygnali Michnów z domu. Schowali się w Lubichowie na Murawach, u Wesołków („ona, Maria, była kierownikiem szkoły”). W szopie siedziało ze dwanaście osób. Nagle wleciał granat. Leciał może ze trzydzieści centymetrów nad głowami. Potem wybuchł, ale ludziom nic się nie stało. Ojciec pani Teresy pierwsze co powiedział, to to, że jak przyjdzie do domu, to na miejscu postawi krzyż. I postawił. I w ten sposób opowieść się zamknęła.
U Szandrachów Jesteśmy u Szandrachów. Zaskakują nas kompletnie. On ma osiemdziesiąt jeden lat i spokojnie sobie pracuje na gospodarstwie, ona ma siedemdziesiąt sześć i na wieść o naszym przybyciu jedzie z Lipinek do domu. Na rowerze.
144
Kamień leży, to podniesę Bronisław Szandrach przyjmuje nas w wielkim przedsionku. Ma na sobie przybrudzony strój roboczy, bo właśnie wrócił z gospodarskiego obchodu. Jest stworzony ino do roboty. - Jak pójdę, a kamień leży, to podniosę - mówi. Gratulujemy zdrowia, ale zaprzecza. - Chorobów to ja miał wiele. I wrzody na żołądku, i przedzawał. Ale jak syn ma robotę, idę do krów pościelić. Żałuję tylko, że mogę jedynie lekko pracować. Rozmawiamy o życiu. - Panie, ja tu dobroci nie przeżyłem. Na gospodarce jano robić, robić, robić. A za Gierka to się dorobił, kto cwany był. Kto nabrał pożyczki w tysiącach, a płacił grosze. Jedyne wczasy Bronisław miał za Niemca. W wieku szesnastu lat pracował u bauera na Żuławach. Tam miał taką oto przygodę. Siedział nad talerzem przy stole. Cichaczem stanął za nim Niemiec z Hitlerjugend. Nagle wcisnął mu twarz w zupę i zaczął rechotać. Bronisław hardy był. Wytarł twarz, odczekał i zrobił to samo z Niemcem. Rozległ się wrzask. Pojawił się bauer, wysłuchał co i jak, i spuścił manto... Niemcowi. Taka wczasowa przygoda. Poza tym całe życie na roli. No, może z małymi przerwami na wycieczki, jakie organizowała żona. Bronisław nigdy by się nie przeprowadził do miasta. No bo gdzie tam patrzeć, jak coś rośnie? Gdyby wygrał w totolotka, podzieliłby na rodzinę. Ale pieniądze należą się im i bez totolotka. Nieco później starszy pan pokazuje krówki i świnki. Zwierzęta czyściutkie, zakolczykowane, już całą mordą unijne. Pokazuje też powstającą stodołę. Starą wzięła trąba. Dosłownie. Zdarzenie było szeroko opisywane w prasie. 6 czerwca 2000 roku przyszła trąba powietrzna, podniosła stodołę i przerzuciła aż przez szosę. Wyrządziła wielkie szkody. Od tego czasu Szandrachowie czekają na odszkodowanie. Takie państwo. - A gdybyśmy my tak z jakąś zapłatą zwlekali? Od razu komornik - kiwa głową Bronisław. Niesprawiedliwość taka, że już nawet denerwować się nie chce. 145
Jeda jak diabeł do ośpic Genowefa Szandrach na wieść o naszym przybyciu wsiadła w Lipinkach Królewskich na rower i prędko przykręciła do domu. Jesteśmy nieco onieśmieleni - Bronisław w takim wieku nie może się obejść bez pracy, Genowefa, także w dostojnym wieku, swobodnie sobie kursuje jednośladem. Czyżby jakiś specyficzny mikroklimat? Do tego hoduje sporo drobiu. Genowefa wyjmuje pudełko ze zdjęciami i dyplomy. To świadectwa jej działalności jako przewodniczącej KGW. Sprawowała tę funkcję ponad trzydzieści lat. Jest jego członkiem od 1959 roku. - To były czasy - wzdycha. Na dyplomach wypisane osiągnięcia. Między innymi dotyczą skupu mleka. Tutejsze KGW dzielnie organizowało rozmaite kursy: kroju, szycia (też i kołder), pieczenia, gotowania i haftowania. No i różne imprezy i wycieczki. - Stale dokupowałam naczyń - mówi Genowefa. - Było ich w świetlicy na sto osób... Wtedy kobiety były bardziej aktywne. Pracowało się na zasadzie „igiel, szmigel, jaja swoje i tort gotowy”. Zawsze była zaradna i dzielna. - Raz wracałam z Dnia Kobiet. Zaatakował mnie piżmak, ale złapałam go za słabiznę i o asfalt. I fertich. A rowerem to rzeczywiście jeda jak diabeł do ośpic. Na ostatnie zebranie KGW przyszło dziewięć członkiń. To musiało tak wygasnąć. Kiedy panie były w równym wieku, wszystko grało, a potem grać przestało. Teraz, choć nie jest już przewodniczącą, nadal chce działać. Po ostatnich wydarzeniach, związanych ze zmianą przewodniczącej, czuje gorycz. Wiadomo, do czegoś musiało dojść. Są inne pokolenia, chcą też coś robić, być może coś zupełnie nowego. Ale ją potraktowano niesprawiedliwie. Mimo to nowej przewodniczącej życzy jak najlepiej.
146
Piętnaście bram Ocypel, „Jubilat” - jeden z tutejszych ośrodków. Siedzimy przy stole obok sklepiku. Towarzystwo mieszane - z różnych miast, a nawet krajów („Mieszkam za granicą” - mówi jedna pani), w różnym wieku, różnej płci. Bryluje pan Zygmunt. - To jest strażnik Teksasu, pardon, Ocypla - mówi jeden z gości. Pan Zygmunt faktycznie wygląda jak strażnik. Mundur polowy, wielkie jak u Chucka Norrisa okulary, słomkowy kapelusz z gwiazdą. I ten tajemniczy uśmiech. - On tu dużo wie - mówi ktoś. - Na przykład co? - Wszystko - włącza się wreszcie pan Zygmunt. - O Jeziorze Świętym, o jeziorze Ocypelek i Ocypel Wielki. Na przykład to, że nad Świętym wyrabiano węgiel drzewny. Ślady są... A jezioro Ocypel Wielki ma 105 metrów głębokości. No nie. Idę do samochodu po książkę Stefana Gołąbka pod tytułem „Kociewie. Przewodnik po szlakach turystycznych”. Studiuję ją ostatnio, bo odwiedził mnie jej autor. Wracam do stołu z książeczką. Szukam w spisie nazw Ocypla. Pan Zygmunt chyba czuje się trochę nieswojo. Wyciąga krótkiego, mocnego papierosa - „buldożera”, tak go określa. - No i widzi pan? Autor podaje, że Ocypel Wielki ma 22 metry głębokości. - Ale to jest głębokość uśredniona - próbuje bronić pana Zygmunta jeden z siedzących. Jednak pan Zygmunt był już na ten atak przygotowany. - Jezioro ma 104 metry, ale w jednym miejscu, gdzie jest taka kula - powiada. - W 2000 roku pomiar robił pilot z Malborka, to wiem. Dlatego być może ono w jednym miejscu wciąga. Tak mówią nurkowie. I Święte też wciąga. Wiry są. Kula - zanckula, kiskula, piaskula... Takie nazwy. Inaczej mówiąc głęboka dziura w ziemi. Pan Zygmunt wstaje. Musi rozprostować kości. Teraz wgląda śmiesznie - mundurowa kurtka i dżinsowe spodnie jakoś do siebie nie pasują. - Panie Zygmuncie, już czas się przygotować - mówi jeden z mężczyzn. 147
- I konieczne kozę. Pani Marysia, właścicielka ośrodka, przesympatyczna kobieta, prowadzi - ośrodkową, białą, bez rogów. Pan Zygmunt chwyta za sznur. Koza zupełnie jak nie koza - sznurowadeł nie je, kapsli od piwa nie łyka, niczego się specjalnie nie czepia. - Dałam jej jeść i chwilowo jest spokojna - wyjaśnia pani Marysia. Dochodzi kilka osób. Przeciągają przez drogę biało-czerwoną taśmę. Koza z kawałka tej taśmy dostaje kokardkę. „Samoobrona”? Przed taśmą stawiają krzesełko i kwiaty. Co jest? - Taki obyczaj. Robi się bramę na drodze ślubnego orszaku, żeby złożyć młodym życzenia i przy okazji wydębić flaszkę. Pan Zygmunt zatrzyma cały orszak. - No, no, a jak młodzi się zdenerwują i nie będą chcieli dać flaszki? - To ich nie przepuści. Po chwili pan Zygmunt siedzi w fotelu i czuwa, trzymając kozę na sznurze. Ale ta chce już fikać.
148
- Trzeba jej dać czipsy - rzuca ktoś. Dobry pomysł. Pan Zygmunt wysypuje czipsy i koza ma zajęcie. A po zeżarciu wsadza łeb w pustą torebkę. Czas mija. Idę do wcześniejszych bram (pana Zygmunta jest ostatnia). Na terenie „Jubilata” są w sumie trzy. Na pierwszej bramie mówią, że we wsi jest jeszcze kilkanaście. Wreszcie wśród drzew widać błyski wypucowanych limuzyn. Nadjeżdżają. Wolno, bo trzeba zostawić coś przy każdej bramie. I już są. Taki kontrast - pan Zygmunt z kozą i wielka beemwucha (chyba). W okienku widać panią młodą. Pan młody wychodzi, wręcza... - W sumie było piętnaście bram - mówi fotograf imprezy. - No to poszła cała skrzynia. Samochodowy orszak weselny wjeżdża i znika za głównym budynkiem ośrodka. Będą się ostro bawić. Pan Zygmunt też znika. Pojawia się po więcej niż godzinie. Z rowerem. Do domu na szczęście ma blisko.
Życzenia niekoniecznie pobożne Osowo Leśne. We wsi stoją dwa budynki poszkolne. W tym po szkole polskiej są już prywatne mieszkania, ten po szkole niemieckiej, stojący przy drodze na Młynki, należy do gminy i mieszkają w nim trzy rodziny. Miejsce bardzo ciekawe - postawiony tu zapewne na początku XX wieku budynek szkolny oraz otaczający go starodrzew czekają na swoje przysłowiowe pięć minut. O ile oczywiście te minuty już dawno nie minęły. Nic nie ma o historii Przestronne podwórko pomiędzy budynkiem poszkolnym a gospodarczym. Do tego gospodarczego przylepione resztki drewnianej, wielostanowiskowej, uczniowskiej niegdyś wygódki. Na podwórku kręci się jakiś starszy pan. Na temat daty powstania szkoły, 149
jej historii czy czegokolwiek nic nie wie. Mieszka tu krótko i jest za młody na jakąś opowieść o dziejach. Rozmawiamy więc też krótko. Słowa zagłusza ujadanie pieska - sygnałówki, zaklinowanego pomiędzy swoją budą a olbrzymim pniem lipy. Obok lipy stoi wielki modrzew. W ogóle jest tu bardzo zielono i ładnie. W domu jak na jarmarku Wchodzimy po betonowych schodach od frontu. Krótki korytarz, po prawej duże drzwi. Po ich otwarciu zaskakujący widok. Wielkie i wysokie poklasowe pomieszczenie, poprzedzielane meblościankami. Te meblościanki wyznaczają granice pokoi. Kolorowo i ładnie. I ruch jak na jarmarku. Dzieciaki machają balonikami, jedna dziewczyna siedzi w fotelu, druga zawodowo „robi” jej włosy, trzecia się temu przygląda, czwarta - szczupła kobieta - chodzi między nimi wszystkimi jak swobodny kierownik. Zostało tylko buty szyć w domu Hanna Schelling, właśnie ta szczupła kobieta, mama większości z tych osób, ma czterdzieści dwa lata i bardzo pogodne usposobienie. Z wykształcenia krawcowa, nigdy w tym zawodzie nie pracowała. Zostawiła natomiast za sobą ileś tam lat życia w „Elektronie”. Potem próbowała coś znaleźć, ale się nie dało. - „Neptun”, ten co teraz mieści się w Borzechowie, proponował pracę w domu, chałupniczą, ale trzeba było mieć swój transport mówi. - To znaczy przywieźć sobie surowiec, uszyć, a potem do nich zawieźć. Proponowali 5 złotych za uszycie pary obuwia. Nie wzięłam, bo nie mam samochodu, a rowerem tak codziennie to wozić byłoby ciężko. - Z ciekawości - ile par butów by pani uszyła? - Dziennie? Możne ze cztery, może pięć, ale to już z trudem. Czyli najwięcej mogłabym zarobić 25 złotych. Brutto. Szybko sobie przeliczamy brutto na netto, mnożymy razy ilość dni pracy w miesiącu i wychodzą mizerne pieniądze. Żyć się da - A dzieci ile pani ma? - Dziewięcioro. Trzy córki. Najstarsza, Magdalena, jest fryzjerką. Teraz przebywa na urlopie (to ta co „robi” włosy). Najmłodszy, 150
Szymon, ma rok i siedem miesięcy. Jedynie on z tej dziatwy nie macha balonikiem. Pani Hanna ma rodzinne i dodatek alimentacyjny. W sumie można wyżyć. Starsi synowie jako czeladnicy na praktyce zarobią po 100 złotych, ale sam bilet za przejazd do Starogardu kosztuje więcej. Kobieta wywalczyła to miejsce na mieszkanie. Przez dziewięć lat stało puste. Na władze nic złego nie powie, pomogły. Metraż nie jest drogi w utrzymaniu. Do ogrzania trzeba dwadziestu metrów sześciennych drewna (40 złotych za metr) i półtorej tony węgla. Chciałaby na własność - A nie chciałaby pani tego mieszkania na własność? Gmina zapewne byłaby tym zainteresowana. Nie musiałaby robić remontów. - Remonty robimy we własnym zakresie... Czy bym wzięła? Oczywiście. Każdy chyba chce mieć coś własnego. Tylko żeby dali na jakieś korzystne, wieloletnie raty... - Korzystne, czyli jakie? Pani Hania przez chwilę się zastanawia. Coś kalkuluje. Wychodzi jej 200 złotych. Trochę więcej jak czynsz. Gdyby gmina na to poszła, miałaby 56 własnych metrów kwadratowych. - O własne dba się inaczej niż o cudze czy dzierżawione. Na przykład ta wilgoć, którą czuć po kątach. Gdyby było własne, zrobilibyśmy odwilgocenie. A tak, kiedy się nie wie, jak długo będziemy tu mieszkać, nikt nic nie zrobi... Na zewnątrz też bym sobie ociepliła... I jakiś ogródek by się przydał. Tak to padają życzenia, niekoniecznie pobożne. No to robimy pomiary - Czy ma pani miarę? Zaskoczona kobieta przynosi dużą, chyba dwumetrową calówkę. - Nie, nie o to idzie. Konsternacja. Wyjaśniamy, w czym problem. Po chwili kilka głów ciężko pracuje nad problemem. - A może tak nitką? Potem zmierzymy jej długość. Pani Hania przynosi grubą nitkę. Pomysł jest ok. Wychodzimy na zewnątrz, idziemy przez podwórze. Z drogi wjeżdża na nie listonoszka. Krótki dialog. - Nic dla mnie nie ma? 151
- Nie ma. - To nikt mnie już nie kocha? Ależ ta kobieta ma humor! Przy okazji, kiedy tak idziemy, pokazuje nam młode świerki, jakie posadziła pod ścianą byłej szkoły. Czyli jednak stara się o dzierżawione. Jak się silniej zakorzenią, odwodnią teren i może trochę osuszą ścianę. Forsujemy furtkę. Tu okazuje się, że piesek nie należy do pani Hani i - jak to piesek - sygnałówka - będąc w stanie ciągłego napięcia emocjonalnego i ją może szarpnąć zębami. Ale czego się nie robi dla nauki. Zresztą i tu kobieta wpada na pomysł (ten z nitką to też jej), który pozwala uniknąć zagrożenia. Daje mi koniec nici, rozwija szpulkę, w dużej odległości obchodzi z tą nitką pień i rozszalałego pieska, i już bezpieczna, bo stoi teraz po drugiej stronie pnia w stosunku do zwierzęcia, tak zaciąga nić, żeby zetknęły się dwa końce - ten jej, i ten mój. Potem sprawa jest banalnie prosta. Wracamy do domku, mierzymy długość nici calówką. Jedna długość, druga... W końcu wychodzi... 630 centymetrów! Czyli 6 metrów i 30 centymetrów! Taki mniej więcej jest obwód przypuszczalnie najgrubszej lipy w powiecie starogardzkim.
152
Wdecki Młyn. Mapa pamięci 1 - Panie Stanisławie, kiedy pytamy w Ocyplu, kto wie coś na temat historii wsi czy ma jakieś dokumenty, mówią - Stanisław Guz mieszkający w Starogardzie. Podobnie jest w Smolnikach i Wdzie. Skąd pan więc jest? - Urodziłem się w 1928 roku we Wdeckim Młynie. Stoi tam dworek. Był majątek - przed wojną prywatny, po wojnie - własność skarbu państwa. Mój ojciec, Jan Guz ze Smolnik, po pierwszej wojnie światowej został rządcą tego majątku. Istniały tam między innymi: młyn, tartak i duże gospodarstwo. - A Jan Guz skąd pochodził? - Cała rodzina więcej niż dwieście lat była Kociewiakami. Wiem to z opowiadań mojego ojca. W 1808 roku rodzina mieszkała w Skrzyni (gmina Osiek). - Zarządca majątku. To poważne stanowisko... - W zasadzie ojciec był buchalterem, inaczej mówiąc księgowym. Ale w rzeczywistości prowadził wszystko. Również zwalniał, zatrudniał, sprzedawał. Mapa pamięci - Dzisiaj Wdecki Młyn to urocze miejsce z dworkiem i elektrownią wodną. Ale w sumie wygwizdowo, chociaż w przyszłości może być bardzo atrakcyjne dla turystów. Jaki był ten Wdecki Młyn przed wojną? Pamięta pan? - Wszystko wiem i dobrze pamiętam, chociaż mieszkałem tam sześć lat, do 1934 roku. Ja mam pamięć fotograficzną, maluję z pamięci... Po pierwszej wojnie światowej na tym majątku pracowało wielu ludzi. Oprócz dzierżawców majątku, mieszkających w dworze, w miejscowości na stałe mieszkało dziewięć rodzin. Na sezon pracowały dzieci i żony. Zatrudniano też innych, z zewnątrz. - Dzisiaj tam jest miejsce pracy dla kilku osób - przy elektrowni wodnej i może przy tym dworku. A przed drugą wojną światową, albo - jak pan określa - po pierwszej wojnie światowej? 153
- Był młyn i tartak, zawsze w ruchu. Betonowe fundamenty po tych budynkach stoją do dziś. Obok Wdy, ale od strony dworku, płynął kanał młyński. Został po nim rów. Hodowano osiemdziesiąt krów i czterdzieści koni, z czego kilka specjalnych, do bryczki, bardzo szybkich i wysokich. Nazywano je gengery, z niemiecka. Biegacze. Te brązowe konie - para - kuczery, nic nie robiły. Zaprzęgane były od czasu do czasu do bryczki i dzierżawca objeżdżał sobie teren, na przykład jechał do Skórcza. - Tą bryczką nie jeździł pana ojciec, pana rodzina? - Nie. Ojciec był tylko pracownikiem. Jeździli dzierżawcy, panowie z centralnej Polski. Przedostatni nazywał się Sobczak. Jego synowie w 1939 roku byli w wojsku. Tuż przed wojną przyjechali do mojego ojca się pożegnać. Jak to się kręciło - A młyn jak był zasilany? Było drewniane koło? - Był napędzany przez wodę. Koło wystawało ze trzy metry nad wodę, a częściowo było w niej zanurzone. Pięknie wyglądało, kiedy woda lała się w przegrody i kręciła. - Koło nasiębierne. Tak to się nazywa. - Stało na kanale. Przed tym kołem, na wodzie, w poprzek kanału, leżała gruba sosnowa sztuka (pień), która zatrzymywała jakieś duże, płynące elementy. Obok, też przed tym kołem, stały w wodzie kraty, które miały za zadanie zatrzymywać zielsko. Woda przechodziła najpierw przez tę sosnową sztukę, potem przez kraty i dopiero, już czysta, szła na koło. Między tym był most, który prowadził do dworku. Do dworku, nie tak jak dzisiaj, jechało się drogą wzdłuż kanału i mijało się to koło. Przy kole był duży spad. Drugie spiętrzenie zrobiono dalej, przy drugim moście, gdzie istniała następna śluza i węgornia. Dzięki śluzom regulowano na kanale poziom wody. Suchy chleb z węgorzem - Węgornia? Co to takiego? - Budyneczek nad wodą. Ściany miał z drewna, listwy też. Między tymi listwami znajdowały się szczeliny. Mniejsza ryba przepływała, większa się zatrzymywała. Ryba... Oczywiście węgorze. Grube jak ręka, prawie metrowe. Z boku do tej węgorni prowadziło małe wejście, 154
zamknięte na kłódkę. Mój ojciec wchodził tam w skorzniach, czyli kropówkach... długich butach. Potem patrzyliśmy z mostu, jak te węgorze ładowano. Przed mostem była kładka, na której składowano skrzynie. Do nich wpuszczano złapane w węgorni ryby. I wywożono. - Dla miejscowych nie było? - Jak rybacy chcieli, to mogli sobie węgorze wyławiać. My, mieszkańcy czworaków, też mieliśmy. W czworakach, gdzie mieszkanie składało się z kuchni i dwóch pokoi, każda rodzina posiadała swoją wędzarnię. U nas było tak. „Mamo, chleba!” - krzyczeliśmy. Mama, Helena Guz, łapała bochen i kroiła, a najstarszemu bratu dawała nóż i wysyłała do wędzarni. Po chwili każdy jadł - suchy chleb i kawał węgorza. Chyrchacz - We Wdeckim Młynie widać jeszcze gdzieniegdzie ślady po tamtym majątku, który - co wynika z pana opowieści - był dużym przedsiębiorstwem. Ale są też i inne ślady, na przykład gruz po ewangelickim cmentarzyku. Pamięta pan ten cmentarzyk? - Oczywiście. Chyrchacz, cmentarzyk, istniał jeszcze po wojnie. Cmentarna kapliczka też jeszcze stała. Chowano w nim ewangelików z Wdeckiego Młyna i z pobliskich miejscowości, z Bojanowa i Drewniaczek. Według opowieści, w Bojanowie miał być ewangelicki kościół. I zapewne był. Tam jeszcze istnieje leśniczówka i gospodarstwo. Rolnicy, którzy orali w tamtym miejscu pole, mówili, że nie mogą za głęboko, bo zahaczy się o gruz. Coś na pewno kiedyś tam stało. - To dopiero doskonały motyw dla poszukiwaczy skarbów. Wynika z pana opowieści, że Wdecki Młyn pełnił dla tutejszych wsi ważną rolę. - Podobnie jak kiedyś Drewniaczki, gdzie było leśnictwo i nadleśnictwo, a w tym nadleśnictwie urząd stanu cywilnego. Tak, nadleśnictwo. Pracował tam sekretarz, który zapisywał urodzenia, zgony, daty ślubów. Pod ten urząd podlegały Smolniki, możliwe też, że Wda, na pewno Wielki Bukowiec. To były czasy przed pierwszą wojną światową i krótko po wojnie. Kiedy pojechałem po metrykę ojca do pani w USC w Skórczu, powiedziała, że te papiery są z Drewniaczek i że zostały przekazane do Skórcza. 155
Wszystko zasilało koło - Musiało tu wszystko, dzięki tartakowi i młynowi, tętnić życiem. A właściwie dzięki temu, że pracowało wielkie koło. - Tak, Wdecki Młyn żył. Wszystko zasilało to koło, połączone pasami transmisyjnymi z prądnicą, która stała w osobnym pomieszczeniu. Energia tego koła napędzała trak i młyńskie koła. Tartak, całe podwórze, stajnie, wszystko było oświetlone niskim prądem. Prądnica miała rozmiar dużego stołu. Kiedyś takie coś, szklane, do ładowania, stało w Kocborowie. Akumulatory z wodą. Podobnie było w okresie międzywojennym w Ocyplu, gdzie jeszcze nie doprowadzono prądu. Żeby używać radia, trzeba było jechać do Lubichowa i tam takie małe akumulatory ładować. - Kanał był przy dworku. Już go nie ma. Ale po drugiej stronie Wdy pozostał drugi kanał - szeroki, dziś zdaje się martwy. Jaką pełnił rolę? - Były trzy mosty i dwa kanały. Jeden most na Wdzie, dwa na kanałach. Ten drugi kanał służył do regulacji poziomu wody w rzece. Czasem jeden nurt nie dawał rady, to regulowano drugim nurtem, tak, żeby woda się spiętrzała równomiernie. Dzisiaj przed elektrownią wodną jest płytki zalew, zbiornik wodny. Wtedy takie zbiorniki były dwa na rzece i na jeziorze Kochanka, dobrze połączonym z Wdą. Dzisiaj to jezioro istnieje, jest prywatne. Jednak woda ma niski poziom i łączy je z rzeką zaledwie strumyk. Kiedyś w tym jeziorze zbierało się dużo wody. - Ma to znaczenie przy wodnych młynach i wodnych elektrowniach. Jaka była różnica poziomów wody przy młynie? - W granicach trzech - czterech metrów. Pierwszy spływ - Teraz w miejscu, gdzie stoi elektrownia, uczestnicy spływów przenoszą kajaki. Przed wojną też były spływy? - Oczywiście. Wpływali w kanał młyński, potem nieśli... Ja miałem pierwszy spływ w 1934 roku. - Co to znaczy? Miał pan wtedy sześć lat... - Podjechaliśmy z bratem do młyna wózkiem, blisko rampy, gdzie okoliczni gospodarze przyjeżdżali ze zbożem. Poniżej młyna na kanale poili konie. Tam była szumowina, rozbełtana woda. Siedziałem w tym wózku czekając na brata. Kołysałem się. Wózek drgnął, ruszył po lekkim skosie pomału do przodu i wylądował 156
prosto w wodzie. Na szczęście skrzynka wyszła z konic (metalowych części wózka) i dzięki temu zostałem na wodzie. Zobaczył to młynarz, skoczył z rampy, złapał za wózek i mnie wyciągnął. - Za młynem i przed nim z reguły jest głęboka woda. Mogło być źle. - Tam była głęboka woda. I tak od razu trafiłem na głęboką wodę. - Wdecki Młyn z tymi wszystkimi zabudowaniami, zwierzętami i drzewami wokół musiał być bardzo malowniczy. - I z tymi mostami, śmierduchem, łąkami i polami, składnicą drewna, węgornią... Handlarze - Dlaczego pana ojciec postanowił się wyprowadzić z tej bajkowej krainy? - W 1934 ojciec zwolnił się z zarządzania tartakiem, młynem i całym majątkiem, bo zaczęło się źle dziać. We Wdeckim Młynie było iluś tam dzierżawców, a każdy działał według powiedzenia - hulaj duszo, piekła nie ma. Zaczęło brakować pieniążków. Jak pan nie miał pieniędzy, to ojciec nie wypłacał, bo z czego? Więc wolał pójść na swoje. Handlował runem leśnym, grzybami. Dzierżawił też sklep kolonialno-spożywczy w Smolnikach. W tym samym miejscu, gdzie jest dzisiaj. Pamiętam szyld i nazwisko pod spodem „Helena Guz”. Sklep prowadziła matka. Przeprowadziliśmy się tam jesienią. - A ojciec? - Prowadził skup - sprzedaż. Podobnie jak inni - Rompa, Malecki, Kośmiński we Wdzie. Dołączył do handlarzy. Jak oni skupował od gospodarzy jajka, masło, runo leśne. We wtorki i piątki mieli swój autobus. Jechał z Osieka i zabierał handlarzy z towarem z Osieka, Skórcza, Drewniaczek, Wdy, Bukowca, Zelgoszczy i Lubichowa. Jechał do Tczewa. Każdy miał tam swoje miejsce. Handlarze współpracowali ze sobą. Powrót na swoje - Smolniki są blisko Wdeckiego Młyna, ale dla rodziny mimo wszystko była to poważna przeprowadzka. A zapewne dla pana przeprowadzka do bardzo odległej miejscowości... - Ale ojciec wrócił w swoje rodzinne strony, bo pochodził z Ziemianka, wsi, która kiedyś leżała obok Smolnik, a teraz stanowi część Smolnik (dziś są Smolniki Górne i Dolne). 157
- Długo pan tam nie mieszkał, co wynika z pana książki. - Ojciec prowadził tam handel przez trzy lata. Ja uczyłem się w Ziemianku. 15 lipca 1937 roku przeprowadziliśmy się do Ocypla. - I napisał pan dwie książki. W jednej pisze pan o historii tych wsi, w których pan mieszkał. O pana historii, którą maluje pan z pamięci. Skąd taka potrzeba? - Jestem z wykształcenia malarzem, ale fascynuję się historią regionalną, a szczególnie tych miejscowości, w których mieszkałem lub po których jeździłem. Mam potrzebę pisania. Znam mnóstwo szczegółów, opowieści, przekazywanych z dziada pradziada w tych miejscowościach. Znam sprawy, o których nikt nie wie, tylko ja. Na przykład o kurhanach przy Jeziorze Świętym pod Ocyplem. Ale to już są opowieści na inny temat. - Czy mógłby pan narysować szkic Wdeckiego Młyna, jaki pan pamięta i o jakim pan dzisiaj opowiedział? - Oczywiście. Stanisław Guz wydał w kilkunastu egzemplarzach dwie książki. We „Wspomnieniach z młodych lat” opowiada o wymienionych w tekście miejscowościach, we „Wspomnieniach z 1945 roku” - o swoim pobycie w rosyjskim łagrze.
Smolniki. Mapa pamięci 2 - Pana ojciec wracał z Wdeckiego Młyna do swojej rodzinnej miejscowości. Miał tam dom? - Nie miał. Sklep i mieszkanie wydzierżawił od Grabana, mieszkającego w leśniczówce w Młynkach. Jego dom był dostosowany typowo do sklepu. Mieściła się też w nim sala taneczna. Na część mieszkalną składały się trzy pokoje i kuchnia. Do sklepu wchodziło się przez tę salę. Rodzice, jak już mówiłem, dzierżawili ten sklep. Minęło tyle lat, a w tym samym domu sklep istnieje nadal... 158
Kino - W sali oczywiście odbywały się wiejskie zabawy... - Nie tylko. Przed wojną zajeżdżało do nas objazdowe kino. Ale pierwszy film w życiu widziałem w szkole w Ziemianku. Przyjechał pan rowerem, z dużą walizką. Wyjął sprzęt, obsługiwał aparaturę. Film był niemy, zestaw obrazów. Dobrze nie pamiętam, co przedstawiały. Chyba pajace. Potem chłopcy wyjeżdżali z wózkiem do Wdy po nieco większą aparaturę. Do naszej sali przyjeżdżał inny pan. Wpuszczał do środka i coś kasował, ale nie od nas. Chłopców wpuszczał za darmo, bo kręcili tą aparaturą. Ja i dwaj moi bracia, Janek i Franek, też jeździliśmy. Miałem wtedy siedem lat. Wioski - Do szkoły chodził pan do Ziemianka. Dzisiaj to część Smolnik. Przed wojną były dwie wsie? - Zdecydowanie dwie, Ziemianek i Smolniki. Wsie... Były malutkie. Ponoć przed pierwszą wojną Smolniki całe się spaliły. Pozostały trzy stare domy. Dom Maksa Cherka, stojący naprzeciwko sklepu, dom Witkowskiego, stojący jako ostatni i dom Orłowskiego na górce. Wszystkie inne domy pod strzechą się spaliły. Zbudowano w tym samym miejscu nowe, z cegły, kryte papą. Jedynie dom Grabana był przykryty dachówką. Wymagano tego od właścicieli budynków sklepowych. W sumie domów było w Smolnikach zaledwie dwanaście. - Pisze pan w swoich książkach o życiu we Wdeckim Młynie, Smolnikach i Ocyplu z niesamowitą dokładnością. Przywołuje pan z pamięci najdrobniejsze szczegóły. A przecież był pan wtedy dzieckiem. Jak to możliwe? - Jakoś inaczej na wszystko spoglądałem. Dostrzegałem to, czego inni albo nie widzieli, albo uważali za nieistotne. Praca - Smolniki dzisiaj to daczowisko. Od ładnych paru lat nikt się tu nie urodził. Wieś wymiera, między innymi dlatego, że nie ma pracy. Przed wojną była tam praca? - Nie. Ludzie wyjeżdżali do pracy. Organizował ją Orłowski, akortnik (tak nazywano takiego człowieka). Jeździł na przykład do Wolnego Miasta Gdańska i tam organizował ludziom sezonową robotę, na przykład od marca - kwietnia do października. Potem wra159
cali. Stąd też mieli pieniądze na wzniesienie domów po tym pożarze. Z tych terenów sporo mężczyzn jeździło też na Pomry - tak określano rolne obszary między Słupskiem a Stargardem Szczecińskim - i na Zaksy - to było określenie Niemiec bardziej na południe. Mężczyźni jeździli tam też przed I wojną światową, zostawiali rodziny, wracali, tu się budowali. W okresie międzywojennym w Smolnikach takie wyjazdy organizował Orłowski, o czym już wspomniałem. W Ocyplu było więcej akortników: Suwalski, Glaza... Orłowski zginął z żoną i córką. Podczas okupacji gospodarzył na Żuławach. W styczniu 1945 roku zdecydował się z rodziną, z córką i żoną, na wyjazd do Niemiec. Był na ostatnim statku, który wypłynął z Gdańska i który został zatopiony. Z tej rodziny wojnę przeżył jeden z synów, Anastazy. Krzyż - Ziemianek, dzisiaj część Smolnik, leży w dole. Był większy od Smolnik? - Liczył osiemnaście domów, numerów. Leżał w odległości pół kilometra. Miał swój krzyż. Każda wieś miała swój krzyż. Każda chodziła do swojego w maju na różaniec. Blisko naszego krzyża mieszkał Jabłoński, który ten różaniec przodkował. Kiedy jego nie było, przodkował mój ojciec, Jan Guz. Szkoła - W Ziemianku też był sklep? - Nie, sklep był w Smolnikach. Za to tam była szkoła, do której chodziłem dwa lata, do pierwszej i drugiej klasy. Nauczycielem był Szczech. Jego syn pracował w Lubichowie na gminie. Po wrześniu 1939 roku Szczecha, jak wielu innych nauczycieli, wykończyli Niemcy. Na szkole była tablica. Człowiek, który kupił ten budynek poszkolny, ją zlikwidował. Tak nie powinno być... - Chodził pan w Smolnikach do pierwszej i drugiej klasy. Jak wyglądały lekcje? - Pierwsza i druga klasa przychodziły na godzinę jedenastą lub dwunastą. Siadały w pierwszych dwóch ławkach. Reszta ławek była dla klas starszych, od trzeciej do siódmej. Nauczyciel zadawał nam jakieś pisanie i czytanie, i prowadził lekcję z tymi starszymi. - Uczył wszystkie klasy naraz! - I dawał sobie radę. Czasami były jakieś wybryki, ale błyskawicznie je ucinał. Raz te starsze poszły jesienią do lasu narwać liści 160
i ściąć leszczynowe pręty. Wróciły po przerwie, którą same sobie przedłużyły. Mój nauczyciel troszeczkę się zdenerwował, że poszły bez jego wiedzy. Wyłowił prowodyrów, przekładał ich przez ławkę i każdy dostał trzcinką na spodnie. Na oczach wszystkich. Kiedy lał ostatniego, złamała mu się trzcinka. Wziął jeden z kijów, które tamci przynieśli. Jak on się na tej ławce obracał na brzuchu... Jezioro - W Smolnikach jest jezioro, niestety teraz zarośnięte i bez plaży. Jak było przed wojną? - To jezioro oddzielało jedną wieś od drugiej. Kiedyś było czystsze. Odchodził z niego strumyk, przecinający drogę od szkoły do lasu, w miejscu, gdzie mieszka rodzina Nogów. Bywało, gdy w rzeczce robiła się wysoka woda, że jezioro się troszeczkę zwiększało. A po bagrowaniu robił się większy odpływ i siadało. Brzegi były jak dzisiaj - trzęsawiska, łachy, dno muliste. Do kąpania jest fragment od strony północnej, jak się jedzie z Wdy do Osieka. Towar - Pana mama sprzedawała w sklepie. A ojciec? - Ojciec był handlarzem i skupował po wioskach produkty. Był jednym z zamożniejszych ludzi. A towar na miejsce dostarczali hurtownicy: Ewald Janke Gniew Pomorze - hurtownia kolonialno -spożywcza i Krzymański - Chęćka Starogard, hurtownia mieszcząca się w miejscu, gdzie dziś stoją budynki straży pożarnej. - Przy ulicy Kościuszki, przy rondzie? Tam gdzie stoi stary wóz strażacki? - Tak, właśnie tam. Mieli restaurację, sklep, hurtownię. Okazały dom został zburzony w czasie wojny... Te dwie firmy konkurowały ze sobą. Jeździł też samochód ze słodyczami Lukullus - taka była nazwa cukierków i czekolad. Wszyscy przejeżdżali na miejsce. Hurtownia Janke Gniew Pomorze dawała towar na kredyt. Wcześniej, zawsze w środę, przyjeżdżał samochodem osobowym z Gniewu wojażer. Zamawiał towar i kasował za przywieziony w ubiegłym tygodniu. Asortyment - Co było najbardziej chodliwe? - Smalec. Przywożono go w skrzyniach. „Czysto wieprzowy smalec krajowy”. Potem chleb. 161
- Miejscowi nie robili smalcu? - Miejscowi mieli dużo krów, bo nie brakowało łąk. Wyrabiali masło, z którym jeździli do Tczewa... W każdym domu była krowa, a nawet dwie czy trzy. Mieli też mleko, śmietanę, twaróg... Bardzo chętnie kupowano w sklepie śledzie - „konie”, czyli te duże, i matiasy - mniejsze i droższe. Kupcy mieli je już przeważone. Ludzie mówili do matki: „A nich pani wleje śledzionki (śledziowej wody)”. Po co im to było? Ano dodawali troszeczkę do picia dla krowy, żeby chętniej piła. A czemu gospodarz soli siano? Żeby nie pleśniało i żeby krowy chętniej je jadały. Nic się nie marnowało. W Ocyplu i w innych wsiach, gdzie były rzeźnie, dawali wurstzupę... Oczywiście kupowali też chleb, pomimo że w każdym domu był piekarnik. Pod kuchenną płytą piekło się drożdżówki, placki, szandary, inaczej blacharze, grucholce. Nie, to nie były placki ziemniaczane, które smaży się na patelni. Chleb przywoził co drugi dzień z piekarni w Lubichowie pan Piotrzkowski. Miał konika i specjalny wóz z półkami. Nakładał dwukilowe bochenki, bułki, szneki, amerykany, a na święta brukowce (ciemne, krojone ciasto w foremkach). Jechał po kolei po wsiach. Tak samo było z lemoniadą. Produkowała ją pani Lewandowska w piwnicy domu Kazika Szefera. Była szczupłą, wysoką kobietą. Wdowa, sama prowadziła biznes. Siedziała w piwnicy i produkowała. Oranżada miała kolor żółty, zielony i czerwony, a smakowała tak samo. Córki pani Lewandowskiej, podobnie jak piekarz, objeżdżały teren, tylko rzadziej, raz w tygodniu, najczęściej w piątek albo sobotę. Miały konika i wóz na piórkach. Ta oranżada bardzo smakowała. Była mocno gazowana. - A piwo przywozili? - Jasne i ciemne. Dostarczał browar w Skórczu (chociaż tam mogła być tylko rozlewnia). Pili wieczorami i raczej w sklepie. - Widać z tego, że działał cały system dostaw towaru. 162
- A tak. Wszyscy najczęściej objeżdżali trasę: Lubichowo - Zlegoszcz - Wielki Bukowiec - Drewniaczki - Wda - Czarnylas - Ocypel - Osowo - Borzechowo - Lubichowo. - Był towar, czyli pieniądz krążył. - A krążył. Mama siedziała w sklepie od rana do wieczora. Śmierduch - Wróćmy do poprzednich wspomnień. Napisał pan na mapie Wdeckiego Młyna „śmierduch”. Co to takiego? - Śmierduch... Tak nazywaliśmy pola i łąki należące do majątku. Skąd nazwa? Na tym śmierduchu, ale nie tylko, również nad rozległymi bagnami i rowami, które odprowadzały wody, i nad torfkulami (miejsca, gdzie wydobywano torf) ulatniał się widoczny w ciemnościach gaz. Warunek tylko był taki, żeby wiatr wiał w tym samym kierunku, w jakim biegła woda w rowie. Zjawisko to nazywane jest też na tych terenach świecznikiem. Najczęściej występuje latem, kiedy jest cieplej. Gaz ulatnia się z bagna, z tego smrodu. To tak wygląda, jakby ktoś szedł z dużą świecą. Podczas silnego wiatru to zjawisko nie występuje. Ludzie mówili, że to chodził smętek, czart, diabeł.
163
Daczowisko O tej porze w Mermecie ludzi jest jak na lekarstwo. Po dłuższym marszu pośród domków letniskowych (szkoda, że takie nie stoją w mieście) napotykamy wreszcie człowieka. Rąbie drewno przed weekendem. - Sołtys? Dalej. Trzeba jechać obok starej szkoły - wyjaśnia. Jest stara szkoła. Oczywiście pełni zupełnie inną funkcję. Znajduje się tutaj ośrodek Spółdzielni Inwalidów „Pomorzanka”. W niskim domku za tym budynkiem mieszka sołtys Bronisław Słomiński. W izbie obrazek jak z bajki - sołtysowa, Maria Słomińska, siedzi przy kołowrotku. - Żebym wiedziała, że taka władza przyjedzie, to schowałabym to kółko - mówi kobieta, ale my stanowczo odpowiadamy: - Nie, to kółko jest tutaj niezwykłe i ma się dalej kręcić. Owszem, widzieliśmy je podczas naszych wielololetnich wojaży tu i tam na strychach, ale żeby w użyciu? Bronisław Słomiński mieszka tu czterdzieści pięć lat. Natomiast pani Maria, sołtysowa, z dziada pradziada. Jej rodzice nazywali się Cherek. Nie umie odpowiedzieć, czy ten, czy tamten znany przez nas Cherek to jej krewny. - W Ocyplu, jak okiem rzucić, był sam Cherek - stwierdza krótko. Pani Maria urodziła się w 1933 roku. W owym czasie jedynym właścicielem wsi był człek o nazwisku Mermet, a więc z pochodzeniem nazwy nie ma problemu. Żadne legendy, żadne domniemania - po prostu nazwa od nazwiska właściciela. Kto jeszcze tutaj przed wojną i zaraz po wojnie mieszkał? Pani Maria zaskakuje nas znanym w Mermecie i okolicach powiedzeniem: „Kobieta z Mermeta, chłop ze Wdy i są krewni”. Od biedy się rymuje. Mówią też: „W Mermecie leży chłop na kobiecie”, co rymuje się lepiej. To pierwsze można wytłumaczyć w ten sposób: mało było wyjazdów, tutejsze rodziny kontaktowały się przede wszystkim z bliską Wdą, dlatego koligaciło się ze sobą właściwie kilka rodzin. Słaba wymiana krwi. A teraz opowieść o Mermecie... Mimo tego braku napływu świeżej krwi, przed wojną i zaraz po 164
niej mieszkało tu całkiem sporo ludzi. Pani Maria pamięta dobrze. Chodziła do szkoły we Wdzie, ale szkoła w Mermecie też nie mogła narzekać na brak uczniów. W sumie dzieciaków przeciętnie w Mermecie było czterdzieścioro i dlatego tę szkołę wybudowano. Dla porównania teraz w wieku szkolnym jest tylko jedno dziecko. Przed wojną w około trzydziestu domach mieszkało ze dwieście dusz. Trudno powiedzieć, dlaczego ludzie z miasta upatrzyli sobie właśnie Mermet. Jeziora owszem są - Długie z jednej strony, trzy baganka z drugiej. Ale niespecjalnie nadają się one do kąpieli. Za to na pewno skusiła ich cisza Borów Tucholskich, uroczy pejzaż i dogodne położenie - niedaleko do Ocypla, niedaleko do rzeki Wdy. - Cisza i świeże powietrze, to główne zalety wsi - podkreśla sołtys. Wielki ruch budowlany rozpoczął się ze dwadzieścia lat temu. Budowali się tu różni, często własnym sumptem, między innymi i nauczyciele, którzy nigdy do szczególnie majętnych nie należeli. Budowali mieszkańcy Starogardu, Tczewa, Elbląga i Trójmiasta. Jako pierwsi wybudowali się Szczurowski i Kłosy. Potem już poszła lawina. Kupowali niewielkie działki, po trzysta i czterysta metrów i stawiali swoje. Dzisiaj domów letniskowych (to określenie umowne, bo co to za domy letniskowe?) stoi ze trzysta! A będzie jeszcze więcej, gdyż razem podzielono i sprzedano czterysta prywatnych działek, czyli sto czeka jeszcze na budowę. Cena? Trudno sołtysowi powiedzieć, bo już właściwie nie ma czego sprzedawać. Ale przypuszcza, że od 8 do 10 złotych za metr kwadratowy. Numerów domów, w których mieszkają stali obywatele Mermetu, jest jakieś piętnaście. Porównajmy - wychodzi 300 do 15. W tych domach mieszka dwadzieścia osiem dusz, rodziny przeważnie w jesieni życia. Najstarsza obywatelka, Gertruda Guzek, ma 84 lata, najliczebniejsza rodzina Kędzierskich liczy sobie pięć osób. - A pan, panie sołtysie, zimą to pewnie dozoruje? Powiedzieli nam, kiedyśmy pana szukali, że zatoczył pan przed nami po sołectwie koło, sprawdzając tu i tam. Zarabia pan na tym pilnowaniu? - Objeżdżać to objeżdżam. Pilnować nie pilnuję, bo kiedy przyjdą złodzieje, to strach. Tak więc prawdziwie to z tego nie ma zarobku. Opędzlowują kilka domów naraz. Pewnego razu nawet sam sędzia Lech Magnuszewski ich gonił, ale nie dostał. Teraz, w dzień powszedni, 165
kiedy jadę, to widzę, kto jest. Po tym, jak kopci się z komina. Dzisiaj (czwartek) prawie że się nie kopci, ale już jutro będzie się kopciło więcej. W weekendy przyjeżdżają także zimą. A już od maja to regularnie. Od pierwszego maja na dłużej. Wiadomo, przedłużony weekend. Ale w tym roku będzie inaczej. Gdy wejdziemy do Unii, będziemy się cieszyć cały miesiąc. Iwona Siewert do Mermetu przybyła z Wieżycy na Kaszubach. Rozpoznaliśmy ją po tym, jak rzekła „kłedli”. Jest tu jedną z młodszych obywatelek, zadomowiła się, ma plany. Zauważa, że tam, skąd pochodzi, zimą przyjeżdża więcej turystów niż tutaj. Hoduje konie. Na razie ma sześć ciężkich i jednego pod siodło. Można więc organizować przejażdżki bryczką, kuligi. Pani Iwona współpracuje z jedyną powstałą tu niedawno kwaterą. Ciągłego ruchu w kwaterze oczywiście nie ma. Ktoś chce przenocować, dzwoni do właścicielki w Gdyni, a ona wtedy przyjeżdża. Jakby hotel na telefon. Pomysł ciekawy. O tej porze nie ma też sensu dla tych niecałych trzydziestu dusz otwierać stałego sklepu, jest więc objazdowy. Przyjeżdża dwa razy w tygodniu. - Wystarczająco - zauważa sołtysowa. Letnicy chcieliby, żeby przy jeziorze stanął solidny pomost (istnieje mały), ale nie wszyscy. Ci, co mają domki bliżej wody, boją się hałasu. Poza tym kąpać się? Za dużo mułu. Najpierw trzeba by odmulić. - Przyjeżdża dużo ludzi. Właściciele domków, ale też ich krewni i znajomi. Ich nie ma widać, ale oni só - mówi sołtys. Co oznacza, że przyjeżdżają tu na wypoczynek indywidualny... Liczymy. Trzysta domków, przeciętnie niech latem korzysta z sześć osób z jednego, to mamy 1800 obywateli. Na 28 stałych. Czy ci stali na nich zarabiają? - Mam siedemdziesiąt lat i po co mi to? ...W początkowe lata chodzili do nas po mleko, ale teraz nie. We wiosce może są ze cztery krowy. Pomimo tak małej liczby stałych mieszkańców, na zebrania rady sołeckiej przychodzą prawie wszyscy. Prawie, bo trzeba odliczyć młódź i tych, którzy chodzić nie mogą. Przychodzą, bo mają jakieś oczekiwania. - Jakie? 166
- No przede wszystkim utwardzona droga. Dużo obiecują, a nie robią - odpowiada sołtys. Tu wchodzimy w spór. Niedawno podobne słowa padały z ust pani sołtys w Cisie (gmina Zblewo). Przekonujemy, że gdyby powstała utwardzona droga, to Mermet by na tym stracił. Uściślając - straciliby ci z miast, zyskaliby ci stali. Zresztą czy zyskaliby? A czy pani Maria mogłaby wówczas spokojnie prząść wełnę na kołowrotku? - No tak, z jednej strony to Mermet ma dobre położenie, bo nie można nigdzie dalej przejechać - zamyśla się pan Bronisław. - A na tych zebraniach rady sołeckiej czego jeszcze chcieliby ludzie? - Przydałby się tu ewentualnie bar szybkiej obsługi - zauważa pani Iwona. - Do szkoły, ośrodka „Pomorzanki”, przyjeżdżają niepełnosprawne dzieci. - Chcielibyśmy jeszcze ze dwie lampy. Poza tym może świetlica w budynku poszkolnym? - Świetlica? Jak jest tu czworo dzieciaków? Chociaż może spotykaliby się i starsi. Pogadać na przykład o polityce... - Polityka nas nie interesuje. - To telewizji ludzie tu nie oglądają? - Do północy siedzą. - Lepper dobrze by rządził - nieśmiało wtrąca sołtysowa. - Polityka nic nie pomaga. Po co sobie nią zawracać głowę. Lepiej wziąć koszyk i iść na grzyby. A z polityki nic. W Mermecie jest jeden gospodarz, Kędzierski. Ostatni, co obrabia ziemię. Słomińscy mają jeszcze jedną krówkę i konika pod siodło. Pod koniec lat osiemdziesiątych było zupełnie inaczej. Hodowali owce - osiemdziesiąt matek. Młode rodziły się w parkach, jak to owce. I wtedy na pastwisku widziało się ich ponad dwieście. - Ależ mieliśmy interes. Z owiec wełna, a tryki skupowali do Włoch. Z tamtych owiec z lat osiemdziesiątych jeszcze została u nas wełna, może z pięćdziesiąt kilogramów. Nie na sprzedaż, bo kilogram kosztuje 2 złote. To mniej od piwa. Leży na strychu. Pani Marta robi z niej skarpety, swetry, szaliki i kamizelki. Na kołowrotku. To co mają, zostało przepisane na córkę. Wychodzimy na dwór. Trudno ogarnąć Mermet okiem. Ten Mały 167
tak, ale ten duży, z osiedlami (Parowa, Wiesełka, osiedla: Leśne, Dolne, Górne), nie do objęcia. - Być może kiedyś będzie tu mieszkało na stałe wielu ludzi. Jak ci właściciele przejdą na emerytury - zauważa sołtys. - Domy mają przystosowane do całorocznego zamieszkania. - Pan w to wierzy? Mieszczuch poza latem znudzi się po kilku dniach. ma Kociewia. znej. etu, pierwsza da m er M z y agroturystyc ek ur mnie, od kwater Dagmara Maz ro sk a ał yn cz tekst, za Kiedy pisałem ch imprezach. on na rozmaity gi re i aw Teraz sł
168
To mi wypełnia życie Wdecki Młyn. Na początku lat dziewięćdziesiątych wielu ludzi uwierzyło, że teraz będą mogli zrealizować swoje marzenia. Między innymi dotyczyły one elektrowni wodnych. Sporo na ten temat pisano. W powiecie starogardzkim powstała jedna. Dzisiaj jej współwłaściciel Adam Okroj mówi, że taką inwestycję powinno się realizować rok, bo inaczej wpadnie się w tarapaty. Niestety, mało kto realizuje, bo u nas nie da się tego zrobić w takim czasie. To znaczy, niektórzy przekonują, że się nie da. Argumentują, że przepisy, że Unia itd. Okroj odpowiada: „To my stanowimy o nas samych”. Stanowimy źle. Temat był dziewiczy Kilkanaście lat temu elektroenergetyk Adam Okroj z Pelplina przejeżdżał tędy na grzyby. Miejsce utkwiło mu w pamięci. Ujrzał niepełne piętrzenie wody. Potem to miejsce poznał bliżej. W lesie odkrył jezioro Kochanka z wyspą, jakieś pozostałości po nagrobkach, blisko starorzecze. Okazało się, że piętrzenie było nie na rzece Wdzie, a na kanale, który kiedyś prowadził wodę do wodnego tartaku (obok stał parowy). Chociaż nazwa wskazuje, że stał tu również, przy niedalekim dworku, młyn. Była też węgornia. To wtedy Okroj pomyślał o budowie w tym miejscu małej elektrowni. Nic dziwnego, czasy nastały gorączkowe. Spotykał się z kolegami. Każdy miał jakiś pomysł na biznes. - Wiadomo, był przełom, odzyskaliśmy niepodległość i wielu sobie myślało: stoi pociąg i trzeba się załapać. Ja wybrałem elektrownię. Temat był dziewiczy. Masarnia, jakiś sklep to tak, ale elektrownia? Zaczął działać. - W granicach trzech lat zeszło, zanim załatwiłem sprawy papierkowe i stałem się właścicielem gruntu. To były przepisy po komunie. Potem weszła prywatyzacja i trzeba było zbadać, czy ta ziemia do 169
kogoś nie należy. A potem nie mogłem kupić od państwa, bo to było w zarządzie Lasów Państwowych. Lasy Państwowe musiały zrzec się tego na rzecz gminy, a gmina musiała się zrzec w formie przetargu. I jeszcze musiałem zapłacić za plan zagospodarowania... Wójt jest tu porządny. Mówił: „My nie mamy nic przeciwko temu, jeżeli pan to wszystko przeforsujesz”. Lecą żurawie, płynie czas Na przełomie lat 1994, 1995 Okroj zaczął budowę. - Robiłem to własnym sumptem, własnymi maszynami, nie biorąc jakiejkolwiek firmy. Raz pracowaliśmy zimą. W 1997 było plus osiem stopni i lałem tu most. Zgarnialiśmy śnieg, żeby walić beton. Na ogół zaczynaliśmy robotę na wiosnę. Patrzymy, lecą żurawie. Słychać przeraźliwy krzyk: ajk, ajk, ajk. Wstępowała nadzieja. A kiedy klucz odlatywał, to mówiłem: „No, chłopaki, nie ma co”. Mieliśmy barakowóz. Latem autobus zaadaptowany na sypialnię, potem namiot wojskowy. Tak minęły dwa bite lata. W tym czasie były zachwiania ze spłatą kredytów. Wartość tych robót? Pięć miliardów? Tego nie można w jakikolwiek sposób wycenić... W tym czasie inni zbijali fortuny na robotach ziemnych, a tu? Tam stoi zdezelowany spych, tu koparka. To pozostałość po budowie... Temat małych elektrowni niby był na topie. Ja też myślałem, że w tej wolnej Polsce wreszcie będziemy mogli coś zrobić. Ale takich ludzi traktowali jak nawiedzonych. Tamten hoduje świnie, ma masarnię, a ten buduje elektrownię. Dziwak. Raz przyjechał Oleksy - Kiedyś robiliśmy roboty ziemne. Przyjeżdża nadleśniczy. „Adam, rób, bo tu będzie premier” - mówi. „Jaki premier?” - pytam. „No, Oleksy (mieszkał wtedy w Czarnem)”. „Kiedy?”. „Za dwie godziny”. I przyjechał. Zawsze myślałem, że on jest kurdupel, a on o pół głowy wyższy ode mnie. A ja jestem kawał chłopa. „Chciałby pan premier przebrać się w takie buty, w jakich ja tu siedzę?” - zapytałem. A on był ciekawy, skąd dostałem kredyty. „Może od papieża?” - zażartował. Tymczasem faktycznie, kredyt dostałem z papieskiej fundacji, której siedziba mieści się w Warszawie. Banki się na to „wybździły”. Premier, jak to usłyszał, zrobił wielkie oczy. Zaraz go obstawili. Klapę wypiął, załadowali się w gazik, odjechał. 170
Wreszcie turbina ruszyła Po trzech latach, dokładnie 7 października 1997 roku, elektrownia wodna ruszyła. Budowa trwała trzy lata. Trzy lata wyrzeczeń i ciężkiej harówy. W grudniu tego samego roku odpalno turbinę. Maksymalna moc 200 kW, moc czynna, oddana do sieci - w granicach 140 - 160, w zależności, jak rzeka niesie wodę. A niesie dobrze. Wda, jak Wierzyca, podciągana jest pod rzeki górskie. Spadki na kilometrze ma w granicach metra. Kredyt Okroj spłacił w 2001 roku, po pięciu latach od rozruchu. - Cały zysk z wyprodukowanej energii szedł na jego spłatę. Kogo to interesowało, że przez ten czas nie miałem co do gęby włożyć? Ulgi w podatkach? Państwo nie daje żadnych w tym temacie. Daje na dziesięć lat facetowi z Francji, który otwiera hipermarket. Nawet kosa nie chciała łyknąć Elektrownia podniosła wodę. Cofka jest na około 700 metrów w górę rzeki. Zmiany w biologii zaszły ogromne. - Jak pan spojrzy przez tę gardynę (zasłona od namiotu, w którym rozmawiamy), to co pan myśli? Że tu kartofel by urósł? Tu było łyso. Trawa rosła jak takie elastyczne źdźbła, że nawet kosa nie chciała tego łyknąć. Wody gruntowe bezwzględnie poszły w górę, nawet w jeziorze Kochanka. Każdy jeden to potwierdzi. Jest pełno ptactwa. Co rano budzi nas krzyk żurawi. Rośnie porządna trawa, a nawet owies. Pojawiła się nowa roślinność. A kiedy popada Ale powstał też problem. Deszcze popadają i zalewa łąki. I wtedy rzekomo wszystkiemu winna mała elektrownia. Nie było elektrowni, nie było problemu. A tego, że kiedyś podmokłe łąki kosiło się kosami, a nie ciężkim sprzętem, nie bierze się pod uwagę. Albo tego, że dwadzieścia parę lat temu była ostatnia regulacja koryta. Jeżeli nie ponawia się prac odmulających, jeżeli średnia głębokość wody wynosi półtora metra, to koryto nadal będzie się zamulało i będą powodzie. - Ale czy właściciel rzeki zrobił wszystko, żeby to koryto było dobre? My tutaj chcemy sami dolną i górną rzekę odmulić, od 30 do 40 centymetrów. Na to nie trzeba jakichś specjalnych zezwoleń - mówi pan Adam. 171
Chce zadbać jak o swoje, choć przecież rzeka nie jest prywatną własnością. Zrobimy przystań Obserwujemy przenosiny kajaków dookoła jazu spiętrzającego wodę. Okroj szacuje, że płynie ich w granicach stu dziennie, może i więcej. Płynie wielu Niemców. Są zafascynowani dziewiczym terenem. Dla nich czaple to coś niezwykłego. Z drugiej strony chcieliby mieć pralkę, suszarkę, ful wypas. Dlatego myśli, jak wykorzystać kawał własnej ziemi dookoła elektrowni. - Chcemy tu zrobić przystań z prawdziwego zdarzenia, z minibarem, noclegiem. Ja nie mówię, że to ma być hotel. Po prostu są takie dni, deszcz, zimno, że ci, którzy płyną, mają dość. Tu będą mogli wypić gorącą herbatę, kawę.
Owidz. Jedna z kociewskich elektrowni wodnych.
Coś pozostawić Nie żałuje lat wyrzeczeń. - Ludzie potracili potworne majątki i na dzisiaj mają mieszkanko w bloku. Życie ma się jedno i chcę coś po sobie pozostawić. Zresztą nie ja będę panem tej ziemi. Przyjdą moi następcy, przejmą, jeżeli będą chcieli. Mam syna, mam córkę, mam wspólnika. Zresztą to wypełnia moje życie, sama robota. Ja lubię się utytłać, uwalać w tym błocie, w tych niedostatkach, w tej robocie...
172
Domowa opowieść Trzy urodziwe córki Jana Góry nie musiały szukać mężów. Znalazły w swoim domu.
A.D. 1900 Lubichowo. Mała wioska z małym kościółkiem z drewnianą wieżą. Dwie szrutowe uliczki - ta na Starogard i ta na Wilcze Błota. W 1905 roku budowniczy Orlikowski rozpoczyna wznosić dwie kamienice. Kończy w 1907. Użyte tu słowo „kamienice” to nie pomyłka - powstają typowo mieszczańskie domy z pilastrami, bogatym obramowaniem okien, ciekawymi gzymsami, a nawet z szeregiem maszkaronów pod linijką dachu. Wszystkie zdobienia według najnowszej mody i obowiązujących szablonów dla małych miasteczek prowincji Prus. Maestro Orlikowski buduje solidnie. Dopiero dziewięćdziesiąt lat później jeden z maszkaronów wyłamie się z szyku, obluzuje i będzie chciał spaść na głowę pechowego przechodnia. Być może stojąc na rusztowaniu mistrz marzy o Lubichowie - miasteczku. Być może nie marzy wyłącznie on... Przecież we wsi rosną inne pokaźne budowle. Powstaje sporych rozmiarów szkoła. Inni, z zazdrością patrząc na piękne dzieło Orlikowskiego, przy tych dwóch ulicach stawiają podobne kamieniczki, choć w porównaniu z jego dziełem już nie tak paradne, a niektóre - powiedzmy szczerze zupełnie kiepskie. To zrozumiałe - nie wszyscy mają pieniądze i wyobraźnię. A.D. 1930. Widać już, że pięć minut Lubichowa w historii świata minęło, pięć minut marzeń o miasteczku. W 1930 roku kończy z nimi też maestro Orlikowski i sprzedaje najładniejszą kamieniczkę Grzegorzowi Górskiemu. Ten z kolei odsprzedaje ją Janowi i Marcie Górom, przybyszom z Kaszub. Za całkiem przyzwoite pieniądze, bo też - jak powiedzą pod koniec XX wieku córki Góry - „filary były świeżutkie, 173
żółciutkie, w środku piece zabytkowe, wzory na sufitach i krawężniki”. Jan Góra wymieni później tylko okna i piec, bo był już „przepalony”. Jan i Marta Góra (szewska rodzina z pokolenia na pokolenie) mieszkali w Sierakowicach, gdzie prowadzili „szewstwo wielkie”. Jan zatrudnił około dwunastu pomocników, miał też sklep ze skórami i fabrykę obuwia. Ponieważ mieszkał „na dzierżawie” u Augusta Retlera, dorabiał się z myślą o kupnie domu. Na Kaszubach jednak było mu za ciasno, a już zupełnie w Sierakowicach, gdzie szewstwo upodobała sobie nie tylko jego rodzina. Zaczął jeździć ze szwagrem „po ogłoszeniach”. Trafiał tu i tam, oglądał, kiwał głową i jakoś nie mógł podjąć decyzji. Wreszcie przyjechał do Lubichowa. Stanął pod numerem 33 przy ulicy Starogardzkiej i już wiedział - to będzie jego dom. Długo się targował, ale zapłacił aż 22 tysiące złotych. Gdybyż człowiek miał dar przewidywania, choćby co będzie za miesiąc, dwa... Wkrótce po tym zakupie niejaki Guzowski kupił bardzo przecież podobny dom (wzniesiony też przez mistrza Orlikowskiego), stojący obok numeru 33, już tylko za 8 tysięcy. Jan wrócił do Sierakowic i zamówił samochód - duży, bo było co zabrać. Zmieściły się i dzieci - trzy córki: Helena (dziś 76 l.), Wanda (dziś 75 l.) i Stanisława (dziś 74 l.). „Po roku byliśmy” - powie nam pod koniec XX wieku pani Helena, co oznacza, że bocian przynosił je w Sierakowicach rok po roku. W Lubichowie panienki wyskoczyły z samochodu. Taaak... Ładnie, ładnie. Kamieniczka, chodniki, co prawda nieutwardzone, ale zawsze, uliczka - drobny kamień i kocie łby. Za plecami domów pola. „Bokami się Lubichowo teraz rozbudowało, ale środek już był” - powie o minionych latach pani Helena. A.D. 1996. Pukamy do drzwi na parterze. Otwiera pan Nadolski. - „Gazeta Kociewska”? A co ma być? Musita z kobietami porozmawiać. Idziemy na piętro. Przyjmuje nas pani Helena Okonek, z dołu dochodzi pani Stanisława Nadolska. Nie ma Wandy Śliwińskiej, która nie mieszka w tym domu. Okonek, Nadolska, Śliwińska to te trzy panienki, które sześćdziesiąt lat temu jechały z Sierakowic samochodem. Pani Helena i pani Wanda są wdowami. Statystyki nie kłamią - kobiety żyją dłużej od mężczyzn. 174
Helena Okonek jest przyzwyczajona do prasy. O historii domu pisał między innymi kociewski dziejopis Eugeniusz Cherek. - Muszę teraz dokładnie wszystko powiedzieć, żeby już to grało - przerywa nam na wstępie, skupia się, analizuje, sięga pamięcią w głąb czasu. Opowiada najpierw o lokatorach. - Po przyjeździe do Lubichowa zamieszkaliśmy w wolnym mieszkaniu w tym naszym domu. W innych mieszkali lokatorzy. Zacni byli ludzie. W kamienicy mieli też sklepy. Na dole mieściła się drogeria. Prowadził ją Jan Kłos z żoną. Jedno z mieszkań zajmował z rodziną Jan Reszczyński - fryzjer (potem wyprowadził się do Gdyni). Na górze w dwóch mieszkaniach siedzieli Derkowscy - dwie rodziny, każda po małym pokoiku. Zacni byli... Zacni byli ci lokatorzy, ale wyprowadzili się z domostwa dopiero „po wielkim staraniu” właściciela. Wówczas Jan Góra założył na dole warsztat - z zapleczem, produkcją, sklepem. Ściągnął czeladników. Z Sierakowic dobrał sobie dwóch pomocników, Stanisława Gdańca i Stefana Gafke. - Stefan był fajnym chłopakiem - wspomina, rozrzewnia się pani Helena. - Miał osiemnaście lat, ja dziesięć. „Ja bym za nią czekał...” - mówił o mnie. Uprzedźmy... Nie czekał (o, niewierności męska) - wyjechał do Sierakowic, gdzie został szewskim cechmistrzem. Poza nimi pozostali pracownicy pochodzili stąd, z Lubichowa i okolic. Pani Helena wymienia: - Pierwszy był Franciszek Ryngwelski z Pieców („Fhanek” - tak o nim mówili), Jan Machajewski... Garść wspomnień chce dorzucić pani Stanisława, ale siostra kategorycznie jej przerywa. - ...Nie, po kolei. Teraz nie mówkaj. Był Bernard Wołoszyk. Ten sobie dobrał dwóch uczniów - Albina Okonka i Józefa Kotowskiego. Albin Okonek został później moim mężem. Pochodził z Mościsk. Był bardzo przystojny i zdolny, ale początkowo wcale mi się nie spodobał. Może dlatego, że poznałam go tutaj, jako ucznia. Należał do lubichowskiego towarzystwa. Dziewczyny się za nim kręciły, więc się na niego uchciwiłam i postawiłam na swoim. Tak to pierwsza córka Jana Góry poznała przyszłego męża w warsztacie taty. 175
Mistrz szewski Jan Góra był bardzo oczytany. Abonował prasę. Książki czytał nawet w pracy, ale kiedy przychodzili klienci, chował je pod ladę. Przez te książki wyrobił sobie język polski. - Ojciec był przystojnym człowiekiem. Miał 178 centymetrów wzrostu - uzupełnia pani Stanisława. Panienki Helena, Stanisława i Wanda uczyły się bardzo dobrze. Pierwsza miała wiele talentów. Szyła, haftowała, szydełkowała, kochała literaturę. Często po kryjomu, pod pierzyną, czytała książki, za co, zdarzało się, dostawała wykrzykańca. - Te talenty dostrzegł kierownik szkoły Jan Krauze (jednocześnie wójt Lubichowa) - wspomina pani Helena. - Chciał od razu przenieść mnie z siódmej klasy naszej szkoły do trzeciej klasy gimnazjalnej w Starogardzie. I być może przeniósłby, ale w 1935 roku Jan Góra zachorował. Dopadł go wylew i sparaliżował cały bok. Musiał zlikwidować warsztat. Dla panienek skończyła się sielanka, skończyły się też marzenia o gimnazjum, bo ojciec był jedynym żywicielem rodziny. Nagle trzeba było się po prostu ratować. Helena zaczęła pomagać mamie w prowadzeniu domu. - W Lubichowie młodzież była towarzysko bardzo rozbawiona, również i z tego powodu, że nie miała możliwości kształcenia się dalej - dzieli się ciekawą uwagą pani Helena. - Robiłyśmy wieczorki humoru i śmiechu, przeróżne sztuki. Kiedy Ochotnicza Straż Pożarna czy Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” coś organizowały, wzywały nas. Należałyśmy do KSM, Chóru św. Cecylii, grałyśmy w siatkówkę, a raz w tygodniu z księdzem wikarym - patronem czytałyśmy w organistówce „Co panna wiedzieć powinna”. Była równość. Młodzież wyjeżdżała na odpusty, śpiewała w Borzechowie, Zblewie... Taka idylla. Same urządzałyśmy sobie turystykę. Jeździłyśmy do Ocypla, nad Jezioro Borzechowskie. Chodziłyśmy na kurs hafciarski - kaszubski. Malowałyśmy. W dowód uznania dla naszej działalności w „małym lasku” w 1935 roku odbył się okręgowy zjazd KSM. W samym Lubichowie plaży nie było. Ludzie z zewnątrz? Czasami przejeżdżali bryczkami w stronę Ocypla. Samochód pojawiał się od czasu do czasu, przeważnie ten sam. I stawał pod naszym domem. Zajeżdżała piękna Stefania Gusmann, żona Franciszka potentata w branży skórzanej, pierwsza starogardzka automobilistka. 176
W samym Lubichowie samochodów nie było. Wielkie co, jak lekarz i jego żona posiadali rower. Po tym, jak Jan zachorował, w domu wszystko się zmieniło. Od 1935 roku mieli tu sklepy inni. - Mieszkał u nas Żyd Trachternberg, właściciel sklepu bławatnego. Był bardzo przystojny i wszyscy go szanowali - wspomina pani Helena. - Miał żonę Niemkę, Ernę. W 1939 roku zamordowali go hitlerowcy. Ona mieszkała tu jeszcze po wojnie... Brunon i Antonina Klin prowadzili sklep spożywczy i tapicerski. Dorobili się u nas i wybudowali dom po drugiej stronie ulicy. Po ich wyprowadzce sklep bławatny założył Leon Preuss. Miał tu też warsztat Antoni Śliwiński, mistrz krawiecki. - Panie to musiały niejednemu w głowie zakręcić - zauważamy (żal, że nie ma zdjęć). - Byłyśmy równo ładne i równo brzydkie - dyplomatycznie stwierdza pani Helena. Stanisława wyszła za mąż za Brunona Nadolskiego. - Nadolski też sobie tu siostrę poznał. Jak ja miałam trzynaście lat, on tu się uczył. Brunon i Stanisława spotykali się po cichu w korytarzu. A Wanda wyszła za wspomnianego Antoniego Śliwińskiego. Czyli też poznała przyszłego męża w naszym domu. Wszystkie poznałyśmy tu mężów. Potem rodzina się rozgałęzia. Ale to już inna historia - kończy pani Helena. ann
fanii Gusm Lubichowo. obniej samochód Ste od tażu. Najprawdop omu bohaterek repor d o skiego w sk ko li b Sa a y w ie stojąc iorów Zbign Fotografia
ze zb
177
Borsuk szedł o świcie. Świat był szary, a gdzieniegdzie, w obniżeniach terenu, mleczny od mgły. Przystanął na chwilę nad szarą rzeką o dość prostych i niskich brzegach. Prawie ślepymi oczyma zmierzył jej szerokość i doszedł do wniosku, że da radę. Zrobił kilka kroków i zdziwił się, że woda jest twarda. Uderzenie było niezwykle krótkie i zabójcze. Jego siła wynikała bardziej z szalonej prędkości przemykającego stworzenia, niż z mięśni. Znieruchomiałe ciało borsuka prędko stało się przedmiotem. Błyskawicznie zrobiło się chłodne i wilgotne od rosy, - ale wędrował dalej. Koniecznie musiał tam być - dojść, dopłynąć, dostać się w jakiejkolwiek formie, nawet po śmierci. Teraz ten szary Styks lekko przekraczała jego dusza. Ludzie nazywają tę rzekę szosą.
o b a f e str
a k u rs
Inny świat Droga do Kasparusa wiedzie do innego czasu. Jeszcze można zostawić elegancki samochód przy sklepie spożywczym na Kozim Rynku, jeszcze można kupić pepsi i na tym koniec z wrzaskliwą teraźniejszością - nowoczesnością. Dalsza wędrówka samochodem przez pół kilometra wioski w stronę Osiecznej albo Błędna byłaby nietaktem. Teraz trzeba spacerkiem, w bardzo wolnym tempie tutejszego życia - dalekiego od zgiełku, wszelkich nowinek, zwłaszcza budowlanych, współczesnego świata. Kasparus, z niemieckiego dom Kacpra (Kacperhausen), trzeba koniecznie przejść, starannie oglądając stuletnie, a czasami i starsze drewniane chałupy, podziwiać zawiłe, abstrakcyjne esy floresy drewnianych słojów, które niczym mapy czasu rysują się na ścianach zbudowanych z niegdyś nasączonych żywicą, a dziś suchych, popielatych od starości i słońca belek. W tych belkach już dawno zamilkły korniki, które wyżerały rdzeń, zostawiając na do widzenia - jak mówią tutejsi - „ino biel”. Może te kołatki domowe wcześniej pozdychały, ale jest też prawdopodobne, że widząc owe budynki, schodzące do lamusa historii, pewnej jesieni ewakuowały się w nowsze drewno innej parafii. W Kasparusie wszystko jakby zastygło w czasie. Symbolizuje to stara, drewniana remiza, już dawno nie pełniąca przypisanej jej roli. Swoje uparte istnienie zawdzięcza podobno wpisowi do rejestru zabytków (tak mówią miejscowi). To pocieszające, że ktoś tam „u góry”, w Województwie, o niej pamięta. Inna rzecz, że obiektu nie broni żadna urzędowa tabliczka. Spacerując po Kasparusie przy niejednym domostwie można postawić pytanie - czy aby ktoś tutaj mieszka? Dwaj miejscowi, napotkani przed sklepem GS-owskim, popijający w skwarze tej soboty w samo południe piwo, zapewniają, że jednak tak, ktoś mieszka, ba, że powracają - jak synowie marnotrawni - już zmężniałe wnuki Kasprusa z Gdańska, a zwłaszcza Elbląga. Dlaczego przy Elblągu jest słówko „zwłaszcza”? Ponieważ - jak wyjaśniają pod sklepem - związki Kasparusa z Elblągiem są bardzo, ale to bardzo ścisłe. Wynika to z prostego faktu. Otóż elblążanie (przede wszystkim pracownicy „Zamechu”) w latach sześćdziesią181
tych i siedemdziesiątych przyjeżdżali w te lasy masowo na grzyby. Zdarzało się, że w pogoni za borowikiem jakiś grzybiarz pobłądził w lesie i po wielu godzinach leśnej tułaczki trafił akurat tutaj, do Kasparusa. A ponieważ kompani dawno już odjechali „ogórkiem”, musiał prosić o wikt i nocleg w tej dziwacznej dla niego wioszczynie. Miejscowi dawali mu jedzenie i nocleg w stodółce. A w nocy działy się różne sprawy. Zostawmy szczegóły... Nieraz te noce kończyły się przed ołtarzem i emigracją do Elbląga. Warto tu zrobić zbliżenie. Można sobie wyobrazić, jak ów głodny i zmęczony grzybiarz wychodził z ciemnej gęstwiny lasu i nagle nabierał życia na widok bladego światła pierwszych, bo dopiero poznanych przez mieszkańców wsi żarówek, które przesączało się przez małe, na kilka typów ornamentowane okna, obowiązkowo do dzisiaj zasłonięte tradycyjnymi firankami (zresztą gdzie tu w drewnianych domach miejsce na żaluzje czy inne mody?). A czasami to ino dostrzegł jakieś kreski światła, gdyż gospodarze, aby uchronić się przed Złym, a prościej mówiąc przed własnym strachem, który od maleńkości tkwił w ich głowach, starannie zamykali okiennice. Elblążanin, zauroczony, a może podszyty strachem, stukał do niziutkich, drewnianych drzwi, przy których obowiązkowo wisiała podkowa na szczęście. I był uważnie lustrowany przez malutkie okienka, zupełnie jak dzisiaj lustrujemy gości przez wizjery. Tacy wieczorni przybysze wbrew pozorom nie trafiali tu jak do oazy szczęścia, sielanki, zgody. Niejedno obejście odgrodzone było od głównej drogi drewnianym parkanem wysokości człowieka i zamknięte nieufnie na skobel. Na ogół jednak posesje otoczono ogrodzeniami ze sztachet, czasami zaostrzonymi na końcu. Rano zdumiewały ich poukładane w przeróżny sposób, w zależności od fantazji drwala, kompozycje z narąbanego już wiosną drewna na opał. To drewno, tak samo jak sto lat temu, układa się w Kasparusie w prosty, ale różnorodny sposób i dzisiaj. W prostej architekturze brakowało miejsca na ganki, chociaż czasami zdarzały się chałupy z podcieniem. Na główną wiejską drogę wychodziło się bezpośrednio przez umieszczone w centralnej części frontowej ściany ładnie zdobione drzwi. Dzisiaj prawie wszystkie w Kasparusie są ślepe, nieużywane, zaketowane, a prze182
strzeń między nimi (jak i całą ścianą frontową) a płotem i drogą jest zarośnięta albo chwastami, albo rozmaitym na pół dzikim kwieciem. Natomiast do chałup zachodzi się naokoło, od podwórza. Po wczesnej pobudce i skromnym śniadaniu, zdumiony okolicznościami, w jakich się znalazł, elblążanin szedł, prowadzony przez miejscowych, na mszę świętą, do wyjątkowego jak wszystko tutaj, stojącego na najwyższym wzgórzu we wsi kościoła pod wezwaniem świętego Józefa. Budynek ten ma podstawę ceglaną, a resztę - włącznie z wieżą, wykonaną - jakże by inaczej, z drewna.
Zupełnie jakby jego budowniczowie, znudzeni w pewnym momencie układaniem cegieł na drewnianym szachulcu, porzucili kielnie, a chwycili młotki i „poszli” - w górę, już tylko z deskami. Ażeby z kolei nie zawracać sobie głowy problemami fizyki, związanymi z nasadzaniem ciężkiego dzwonu na szczycie tejże wieży, zwyczajnie powiesili go koło kościoła na stalowej belce. Największa szkoda, że i tu - być może za sprawą owych związków z Elblągiem - zerwano w pewnym momencie dziejowym strzechy i położono 183
cementową dachówkę lub, co gorsza, eternit (a kto bogatszy, pokrył blachą, która dzisiaj robi przykre wrażenie, puszczając rdzę w barwie podobną do zaschłej krwi). Nie ma powrotu do czasów, kiedy bogato zdobione drzwi frontowe, z drewnianymi szprosami w szybkach, otwierały się na widok zabłąkanego wędrowca, kiedy podkowy przy drzwiach oznaczały szczęście, a Matka Boska, przekornie podstawiona w okienku - „judaszu”, pełniła nie tylko rolę dekoracyjną. Dla Kasparusa nie ma już powrotu - chociaż tu i ówdzie powracające ze świata wnuki Kasparusa rekonstruują i rozbudowują domostwa. Przybywają tu też, ale tylko na lato, ludzie zmęczeni miastem, nieraz artyści, zostawiając po sobie jakieś charakterystyczne miejskie elementy. A tutejsi? W upalne popołudnie tej soboty wydawałoby się, że ich w ogóle nie ma. Potem, po krótkim spacerze, okazuje się - są, napotykani pojedynczo, niespieszący się nigdzie i donikąd. W nich jeszcze jest sporo z dawnych czasów. Pewna pani, nie tak stara przecież, żeby nazwać ją babcią i by mówiła gwarą, kiedy się przedstawiłem, przypominając, że byłem u niej z osiem lat temu, odpowiedziała: „Ano jo, sobie przypominóm, że skóndyś mi je znany tan cyferblat”. Gdzie, jak nie w Kasparusie nazwą twarz cyferblatem? (Czyż starsze twarze nie są ceferblatami? Ileż w tej metaforze mądrości.) Tu nawet w rozmowie o zwariowanym, pospiesznym świecie zewnątrznym słyszy się porównania związane z najbliższym otoczeniem. Dotyczy to także polityki. „A wie pan? Ten K. ma tyle dusz, co jałowiec” powiedzą przed sklepem. Dla jasności - porządny człowiek ma jeden pień (jedne przekonania przez całe życie), a nie jak jałowiec, który ma ich nie wiadomo ile. Kasparus, który stał się znieruchomiałym cyferblatem minionego czasu. magliński e Kazimierz Sz ci kś te m ny ęp Klanin. W nast rzliwej historii , opowiada o bu I ńca XVII wieku ykłą księgę z ko w e. ez ni ni le je ko zu po ka kolenia na Na fotografii po w rodzinie z po nach. przekazywaną wnież w Klani ró ją no Czyta
184
Klaniny - wyrzut świata Jechał wozak przez bory z drewnem. W miejscu, o którym piszemy w tym reportażu, przeklinał, bo było grząsko. Przeklinał i stąd wzięła się nazwa wsi - Klaniny. I do tego, jak łajno do buta, przylepiło się jakieś przekleństwo historii. Klaniny a rzeka historii Teoretycznie Klaniny powinny leżeć od wielkiej historii niezmiernie daleko. Nie powinien tu wdepnąć żaden bucior agresora, paść pocisk, w miejscowej szkółce nie powinna zawisnąć gęba Hitlera, Stalina czy innego satrapy. Bo Klaniny leżą w borach i nawet dzisiaj nie ma tu bitej drogi. W praktyce jednak wielka historia jeździła sobie po Klaninach jak walec drogowy po ślimaku. Jeździła już za Napoleona. Jeszcze przed wojną Połom powtarzał za pradziadami: „Kaśka, Maryśka, wyłaźcie z dziury, bo już Szwedów diabli wzięli”. Z dziury, czyli z bunkra wykopanego w Chojnej Górze. Wtedy zostało tu w ziemi trzech Francuzów. Tną się drogi jak wściekłe Sołtys Klanin, Jerzy Zieliński (trzydziesty siódmy rocznik), nie uważa, by wieś leżała na peryferiach świata. Prawda, w borach, ale tu drogi tną się jak wściekłe: ta z Osiecznej, ta z Huty Kalnej, ta z Osówka, Szlachty, ta na Czarne, ta z Zimnymi Zdrojami na Czubek, a w szerszej perspektywie - do Łęga, do Ocypla, do Czarnej Wody, do Lubichowa, do Osiecznej. Ba, raz powstała nawet droga strategiczna. Wybili ją na Łobodzie Rosjanie. Szła sobie od osieckiej szosy obok Klanin na Gdynię. - Po tej drodze - mówi Kazimierz Szmagliński (rocznik trzydziesty szósty) - nawet dosyć się jechało. Rosjanie zrobili przesiekę, zrównali 185
teren i położyli jedna po drugiej deski, wyrobione w Łobodzie i Szlachcie. Drewno i deski - odwieczny motyw Klanin. Ludziska od stuleci wozili je przez to miejsce do Szlachty i Łęga, a że akurat tu były bagna, wozy grzęzły w drodze. Wozacy klęli, stąd nazwa - Klaniny. Najstarszy dom w Klaninach ma ze dwieście lat, ale kto to dokładnie wie? Pejzaż sołecki jest urozmaicony. Lasy, łąki, ale i 8,5-hektarowe Jezioro Klanińskie, jedno z południowo-zachodniego paciorka jezior: Żabno, Płocicz, Okóniewek, Sztuczno, Wole Oko. Kilometr z drugiej strony płynie Wda. Pod Czubkiem jest jeszcze jezioro Lutnia. Wodę z Płocicza można pić, taka czysta. Angedojcze w Klaninach Wydawałoby się, że Niemcy w czasie okupacji nie powinni zawracać sobie głowy Klaninami, ale gdzie tam. Przyjechali i mieszkańcom pięćdziesięciu trzech gospodarstw kazali się określić, kim są. Część Polaków, jak Jan Krzyżyński, miała to gdzieś i od razu poszła budować berlinkę. - Był rajchsdojcz - rychtyk Niemiec, folksdojcz - Niemiec, ale taki, co to w Polsce mieszkał w mieszanym małżeństwie, angedojcz - Polak, który chce się zniemczyć - wymienia sołtys. - Część dla spokoju zapisywała się do angedojczów. Nie mieli szans nauczyciele, jak Beim. Ci mieli zapisaną kulkę. Leśne mogiły Angedojczom Niemcy mieli dać spokój, ale później wciągnęli ich do Wehrmachtu i wysyłali na front. Chłopcy wracali z frontu na urlop i szli do partyzantki. I zaczęły się dramaty. Pewnego dnia Niemcy rozciągnęli na stole i zakatowali żonę Mariana Wróblewskiego (była w ciąży). Jedni mówią, że Marian stał wtedy za szafą z granatami, inni, że był schowany w kominie. Żołądkiewiczów stracili, bo rzekomo pomagali partyzantom. A prawda była taka, że jeden z żołnierzy angedojczów poprosił ich o rower, żeby dojechać do wojska. Potem rower znaleziono w lesie. Rodzinę leśnego Donarskiego zamordowali, bo zabił na czarno świnię i prawdopodobnie dał ją partyzantom. Donarskich nie zdążyli nawet dowieźć na komisariat w Osiecznej. Zakatowali ich po drodze. Leżą w lesie, jak się jedzie do Ocypla. Potem przyjechali i zabili ich piętnastoletnią córkę Gabrysię. Grób 186
jest za wioską. Syn Hoppego - tutejsi mówili na niego Hapa - miał w Zimnych Zdrojach sklep, ale w Klaninach zakopał towar. Ktoś wydał, wystarczyło. Mogiła Hapy stoi koło szosy. Najwięcej partyzantów było z Czarnego. Stąd należeli Kaszubowscy i Zielińscy, Dąbki chyba też. Z jakiego ugrupowania? - A czy to dzisiaj kogo obchodzi, czy należeli do AK, czy apartne byli? - odpowiada pytaniem na pytanie sołtys. - Po prostu partyzanci. Pisali o nich w książce „Dziewięciu z nieba”. Tych dziewięciu też... Niby byli to spuszczone tu Rosjanie, ale i przecież miejscowe też. Strzelali jak diabli Działania wyzwoleńcze przyniosły kolejne ofiary. Krwawa jatka rozegrała się tu ze względu na trudną do sforsowania rzekę. - Siedzieliśmy w chlewie - opowiada Szmagliński. - Miloszka (Miloch - on miał Konrad na imię) była z dziećmi. Raz zaglądali Rosjanie i pytali: „German czy Poliak?”. Po chwili Niemcy: „Iwan czy Pole?”. I tak kilka razy. Niemcy nie dowierzali i raz puścili moździerz. Miloszka miała na ręku córeczkę. Dziecko od razu skosiło, a ona dostała ułamkiem w plecy. Strasznie cierpiała... Walki w tych stronach trwały czternaście dni. Myśmy musieli uciekać do Krówien. - A my, jak ta wojna była - dopowiada sołtys - siedzieliśmy w sklepie u Krzyżyńskich. Pół wioski tam siedziało. Raz, jak przelatywali ze schronu do schronu, jakiś szrapnel nadszedł z Huty Kalnej i poharatał. Obserwowali nas z wieży kościelnej z Huty. Ruskie, jak już zdobyli wioskę, mówili: „Uciekać, bo tu jeszcze będą walki”. Nie mogli przejść przez rzekę. Co zbudowali most, to Niemcy rozwalali. I robili ten sam błąd. Pierwsza linia zdobywała, wpadała i od razu ucztowali w sklepie. Potem Niemcy podchodzili i podpalali. Ogólnie strzelali jak diabli. Siedzieliśmy raz w kopcu, pierzyny na głowach, aż tu dziadek mówi, że musi iść napoić konie. Bał się, bo tylko gwizd. Rusek do niego: „Nie bój się, to górą idzie”. Na to dziadek: „Ale na dół spada”. Jaka może być czarniejsza godzina? Wolność dla niektórych zaczęła się źle. Grupa mieszkańców Klanin, która schroniła się w Krównach w 1945 roku, nie wróciła w całości, gdyż prawie wszystkich mężczyzn zabrali Rosjanie. Żabiński i Puczyński 187
wrócili w ramach repatriacji. Nie wrócili dwaj bracia Gełdonowie i Władysław Zieliński. Zostali na Syberii. Narastał niepokój. Kto był w AK, wiadomo - bandyta. Wieś częściowo spalona. - Spalili obejścia Chabowskich, Węsierskich, Reszków i Ćwiklińskich - wymienia sołtys. - Z osiem zabudowań poszło. A nasze zostało tutaj samo. Ludzie zaczęli wracać z wojska i z ucieczki, też z Krówien. Ale niektórzy znowu cierpieli. Gospodarze wzięli się za odbudowę. Największy z nich, Michał Połom, miał sto hektarów lasu, ale spalony chlew i stodołę. - Przyszedł raz do ojca - opowiada Szmagliński - poradzić się, jak to odbudować. Ojciec na to: „Ano sprzedaj kawałek lasu”. A on na to: „Wiesz, Władku, ojciec mi to zostawił na czarną godzinę”. A ojciec: „A jaka ona może być czarniejsza, skoro już są stodoła i chlew spalone?”. Dał się trochę namówić - zaczął wycinać drzewa, co razem rosły albo co były pochylone. Zawsze dbał o swój las, żeby chronić od zarazy i wszystkiego złego. Myślał zostawić jak najwięcej dla dzieci, a tu wchodzi ustawa o nacjonalizacji. Kto miał ponad sto hektarów, musiał zdawać. Połoma chcieli sposobem. Dawali przynętę w jego lesie, żeby w korę wchodziło robactwo. Potem wycinali chore drzewa. A Połom te wycięte zwoził do siebie jako swoje. Potem puścili robotników w ten jego, a raczej już nie jego las. Do wyrębu. Ze wsi nie chcieli iść, to wzięli robotników z Czubka, pod dowództwem leśnego Sarnowskiego. Potem dołączyli nasi. Poszli zrębem - sto metrów szerokim, kilometr długim. Może i dobrze, że Połom tego nie widział, bo go wcześniej uznali za opornego kułaka i wzięli do więzienia. Wrócił po trzech 188
miesiącach w czerwonych butach. Jak ktoś go pytał, skąd ma takie cudaczne obuwie, odpowiadał: „Nie wiesz, że w tym raju w takich się wychodzi?”. Jego syn, Waluś, jako dziecko obszarnika, był wzięty w ramach służby wojskowej do kopalni. Potem Połom wyprowadził się do Białachowa... Tak z tym lasem nie musiało się stać. W Lubikach Górnowicze i w Czarnym Zielińscy byli sprytniejsi - podzielili swój areał na dzieci, żeby nie było tych przeklętych stu hektarów. Ale czy dziwić się Połomowi? Nie mógł uwierzyć, że tak można brać czyjąś własność. Odstawy Maleńkie Klaniny, Klaninki właściwie, a przyjeżdżali namawiać do spółdzielni produkcyjnej. Z facetem z UB, który wykładał broń na stół. Namówili chłopów z Osiecznej, w Klaninach nie dali się namówić. Ale i tak musieli obowiązkowo odstawiać zboże, ziemniaki, żywiec i mleko. A ci, co mieli konie, musieli wozić do tartaku w Szlachcie drewno. Za psi grosz. A pilnował wiejski aktyw. Wallenrod zamiast Timura - Mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat i założyliśmy organizację młodzieżową - opowiada Szmagliński. - Pomysł był sołtysa. Należeli oprócz nas: Gerard Łepek, Jan Miloch, Bronisław Ciepliński, Edziek Krzyżyński, Janek Włochów (Włoch), później Fryderyk Cherek i inni. W szczytowym okresie było nas osiemnastu. Sołtys: - Jak zmarł Stalin, byłem w VII klasie w Hucie. Syreny, a ja w śmiech. Na szczęście wyrzucili mnie tylko z klasy. Stalin zmarł w marcu, a my rozpoczęliśmy działać w lecie. Prądu jeszcze nie było (przyszedł w 1960), ale mieliśmy „Pioniera”, na baterię. Opracowaliśmy program. Chodziło o to, by pomóc przejąć władzę, jak przyjdą Amerykanie. I żeby przeciwdziałać aresztowaniom, organizowaniu spółdzielni, obowiązkowym odstawom. Mówiliśmy rodzicom, bo nie szło bezpośrednio o tym gadać, że komunizm to wspólne jedzenie i kobiety. Potem chodziliśmy na ćwiczenia strzeleckie. Broń znajdowało się w lesie. Amunicja leżała pod każdym drzewem. Strzelaliśmy nad rzeką, bo tam była duża skarpa. Albo chodziliśmy do Długiego Błota i do Sarniego Błota, żeby kogoś nie poranić i żeby nie słyszeli. Ktoś musiał mnie podkablować, ale niedokładnie. Na szczęście wujek Edmunda Krzyżyńskiego był policjantem 189
w Osiecznej i oni to kryli. A już mi sznurowadła rozwiązali i brali pasek... Trzy bite lata to trwało, te nasze ćwiczenia, nasza konspiracja. Dopiero jak w 1956 roku zobaczyliśmy, że na te wypadki w Poznaniu nikt z Zachodu nie przyjeżdża, to się rozwiązaliśmy. Obiecali, że przyjdą w styczniu, może w grudniu, może jutro po południu. Zamiast patriotycznych ideałów daliśmy się na pozytywistyczne prace. Każdy poszedł do wojska i zaczął myśleć już o czym innym... Czy to była głupota? W Elblągu za podobną działalność aresztowali na osiem - dziewięć lat. Szmagliński: - Ze szkoły z Owidza przywoziłem Mickiewicza „Konrada Wallenroda”, Słowackiego - „Kordiana”, bo tu w szkole był tylko „Timur i jego drużyna”. Krówki w Klaninach Dziś... Sołtys uważa, że wioska ma przyszłość turystyczną. A rolnictwo? Tu zawsze był gospodarz, co miał jednego konika, krówkę, może kilka. - Za rolnika trzeba liczyć takiego, który posiada krowę - ustala klanińską definicję rolnika sołtys. - Takich jest nas pięciu: Jerzy Łepek, Franciszek Ebertowski, Zimnoch (nie ma już krowy), Józef (Juzin) Krzyżyński - miał cztery krowy, teraz dwie, miał konia ze źrebakiem, teraz nie ma. Na wybudowaniach Zimne Zdroje - Zygmunt Giełdon ma osiem krów. Połczyński sprzedał gospodarkę Holendrowi. Dzisiaj są tu z zabudowaniami 54 stałe numery, ale wczasowicze mają jeszcze raz tyle. Ja to widzę tak: w mojej wiosce innego wyjścia nie ma, jak nastawić się na agroturystów. Miejscowi działki sprzedali i już nie ma więcej. Idą na grzyby, na kurki. Mogliby jeszcze świeże jajka, twaróg, warzywa sprzedawać. I truskawki - też na piachu rosną. Innego wyjścia jak agroturystyka nie ma. Tym bardziej, że rośnie średnia wieku. Marii Ebertowskiej leci dziewięćdziesiąty rok, Klara Machajewska ma dziewięćdziesiąt lat. Najwięcej jest w średnim wieku, koło pięćdziesiątki. Kiedyś z młodych część zostawała, bo stąd mieli blisko do Zakładów Płyt Pilśniowych. Teraz brakuje powodów, by tu mieszkać. Ciekawe, że zaraz po wojnie, jak nie było Zakładów Płyt Pilśniowych, to ludzie się tej ziemi trzymali. Dzisiaj - widać się nie da. Ziemia niewiele znaczy. Wtedy, po wojnie, wracali do niej i nikt nie dał jej do kołchozu, a teraz oddają. Ot, całe Klaniny... 190
Dlaczego poszedłem w gady Podczas Święta Grzyba w Osiecznej w sali widowiskowej wystawiono rzeźby miejscowego artysty ludowego Zygmunta Węsierskiego. Dziełka są zbudowane na identycznej zasadzie - rozmaite stworzenia i przedmioty tworzą piętrowe kompozycje. Jest w nich coś niepokojącego, groźnego, jakieś przesłanie o nadciągającej katastrofie. Przypadek czy świadomy - jak mówią - artystyczny komunikat? Z tą zagadką poszliśmy do starego, drewnianego domu pana Zygmunta, stojącego „przy wylocie z Osiecznej na Starogard, przy ulicznym lustrze, z wiszącą na ścianie budką lęgową” (tak to nam określili miejscowi). Kim jest pan Zygmunt Urodził się w 1929 roku w Osiecznej. Wojna zabrała mu lata szkolne, więc kończył szkołę zawodową dla dorosłych. Jako ślusarz pracował na Ziemiach Zachodnich, ale w 1961 roku wrócił do swojej miejscowości. Raz - tęsknił, dwa - wzywała go mama. - Dom należał do rodziny, obok dziadek miał rzeźnię - pan Zygmunt pokazuje przez kuchenne okno na stojący za podwórzem budynek. Przez chwilę rozmawiamy o drukowanych wcześniej wspomnieniach Stanisława Guza na temat pociągu Osieczna - Ocypel. Wszystko się zgadza. - Przed wojną jeździłem pociągiem z babcią z Osiecznej do Jabłowa. Tam wujek, Karol Węsierski, przysyłał po nas taksówkę. Mówi pan, że był bogaty, bo miał na taksówkę? Tak. Był właścicielem czterech rzeźni: w Pelplinie, Grabowie, Osiecznej i Czersku. W Pelplinie najważniejsi byli wujek i Michna. Ale dla kurii dostarczał wujek. - A pociągi rzeczywiście chodziły tak często? - Rano, w obiad i wieczorem. Do Skórcza i z powrotem. Ranne miały za sobą wagon pocztowy - blankard, z emblematem poczty. Listonosze przychodzili rano po pocztę, oddawali po południu (co się przy tym nabiegali...). Ostatni pociąg zabierał do 191
Czerska i do Skórcza. Na każdym dworcu były tak zwane składnice kopalniaka, które zabierali do Czerska. Kozik - A czy zdradzał pan przed wojną talent plastyczny, rzeźbiarski? - Przyjaźniłem się z Zygmuntem Glazą, bratem naszego organisty Klemensa. Lubił wyrzynać. Chodziłem z nim do lasu. Nieraz dawał mi otwierany, prosty scyzoryk, kozik, po żydowsku. - Po żydowsku? - Ano tak, bo najtańszy i kupowało się u Żydów. Prawdziwy scyzoryk zobaczyłem, kiedy wleźli Niemcy... Kozikiem wycinałem laseczki i fajfki do gwizdania. Miałem takie zamiłowanie. Robiłem też hampelmana. Chwila konsternacji - ki diabeł, hampelman? - Pan nie wie? Dwie listewki zbite gwoździkami, figurka z drewna. Jak się go naciskało, skakał jak gimnastyk... Już dziś bym takiego nie zrobił. Madonna, nie Madonna Tak więc jako dziecko pan Zygmunt miał zamiłowanie do kozika. 192
Potem długo, długo nic się nie działo. To zamiłowanie dopiero odżyło w 1961 roku. - Kiedy wróciłem w 1961 roku, zacząłem chodzić po grzybach opowiada dalej Węsierski. - W lesie w wolnych chwilach zawsze coś dłubałem. Jedna z figurek tak mi się spodobała, że cały czas miałem ją przy sobie. Co to było? Madonna, nie Madonna. Raz się skaleczyłem i musiałem pojechać „na ocenę” do chirurga Gajdusa do Starogardu... „Na ocenę”? No, by dostać odszkodowanie. Gajdus pyta: „Co ty tam masz?”. Mówię: „Wydłubałem”. „Zostaw mi to na pamiątkę”. I mu zostawiłem. Ciągle gdzieś jest, bo po latach poszedłem do „emerytów i rencistów”, a sekretarka mówi: „Ja pana pamiętam. To pan dał tę figurkę Gajdusowi...”. Z byle czego takie coś - Byłem sześć miesięcy w NRF-ie u córki. Chodziłem po tych ich sklepach, podziwiałem te pełne półki. Szybko mi się znudziło. Dostałem z galerii sztuki ludowej katalogi. A tam co? Rzeźby z korzeni i konie z chrustu! Z byle czegoś takie coś. Po powrocie, jak chodziłem po grzybach, to zacząłem przewracać korzenie, patrzeć, co w nich jest ukryte i wybierać. Zacząłem od dinozaurów... Niewiele jednak wtedy dłubał pan Zygmunt, bo wolny czas miał tylko w soboty i niedziele. W dni powszednie musiał pracować w Ośrodku Transportu Leśnego w Skórczu. Przez myśl mu nie przeszło, że ta dłubanina dałaby mu utrzymanie. - A inni tutaj też „dłubali”, jak pan to określa? - Jeszcze nieżyjący Landowski w Byłyczku i Teodor Kałuski. Teodor był już pokazywany w telewizji i w gazetach. Miał stały kąt w Gminnym Domu Kultury. Gdy likwidowali kluby, gdzieś jego prace przepadły. Chociaż pani Zosia Ebertowska tam coś pewnie po nim ma. - Ale pan też zgromadził trochę prac. Wystawa z tego jest. Kiedy powstały? - Od 1978 roku, kiedy poszedłem na rentę. Wtedy zacząłem strugać więcej. Ale za dużo też nie, bo żona wyzywała. Siedząca obok pani Janina się śmieje. Coś nie jest tak... - Coś nie jest tak z tym wyzywaniem... - Bo żona też robiła swoje. Po chwili wszystko się wyjaśnia. Pani Janina przynosi z pokoju ślicznie haftowane obrusy. 193
- To nie wszystkie. Część porozdawałam, a najładniejszy to nam się spalił. Okazuje się, że stosunkowo niedawno domostwo się paliło. - Można w ten sposób zabić czas, jak to mówią. Lepsze to, niż gapić się w telewizor. - Ale telewizor jest czasami lepszy niż w życiu, przynajmniej nie dostanie się kamieniem w głowę - filozoficznie kończy tę kwestię pan Zygmunt. Dlaczego poszedłem w gady - Pana rzeźby są dziwne, niepokojące. Taki na przykład ptak - on jest straszny. I to wyolbrzymione jajo... - To struś. Byłem na farmie Armatowskiego zobaczyć strusia. Jedliśmy u sąsiadki, teściowej Armatowskiego, jajecznicę z takiego jaja. Wielkie jest... Rzeźby są niepokojące, bo takie mają być. - Takie, czyli jakie? - Nieraz mnie pytali: „Co to ma być?”. Odpowiadam: „Tyle z nas zostanie po trzeciej wojnie światowej”. Dlatego poszedłem w gady, bo gady dają nam bardzo dużo do myślenia. - A ktoś u pana był - z jakiegoś muzeum? Ktoś się pana twórczością interesował? - Nikt u mnie nie był. Raz, kiedy wystawiałem na emerytach, podszedł do mnie człowiek, który chodził tam z kamerą i mówi: „Pan ma mocne ręce”... Faktycznie to mam, bo rzeźby trochę są z wiśni, dużo z korzenia, a wiśnia i korzenie są twarde. Z lipy to lekka robota. Sucha wyspa - Ale w tych rzeźbach nie kryją się tylko gady. I ludzie są, i rozmaite zwierzęta, i moneta, jakaś święta chorągiewka, wąż i bociany... To przypadkowe zestawienia? - Absolutnie. W rzeźbie z bocianami na dole siedzi zając, obok widać oprawioną złotówkę z orłem, gniazdo oplata wąż. Dlaczego? Bo bociany są narodowym dobrem, pod ochroną państwa, orzeł jest symbolem państwa. Wąż - wiadomo, zagrożenie. Dobro ginie... - Że ginie, to widać w pana pracach. Skąd taki pesymizm? - Czytałem różne przepowiednie i wyobrażam sobie, że tyle nas zostanie, co pokazuje rzeźba: trzech chłopków, piesek. Tak mi się też 194
wydaje, że giniemy. Przykładowo Osieczna. Jesteśmy w ostatnich latach suchą wyspą. Wszędzie pada. Na Błędno, Tleń - idą deszcze, na Czarną Wodę - idą deszcze, w okolicach Bąka - idą deszcze, a u nas nie. Dlatego gdzieś od lat siedemdziesiątych jest coraz mniej grzyba. Kto zobaczy zająca? Katastrofizm uzasadniony. Człowiek nie żyje od dziś i ma z czym porównać. Mniej jest nie tylko grzybów. - Nad czym ubolewam... Za moich czasów, przed wojną, jak chodziłem na grzyby, zawsze mieliśmy worek suszonych... Ale nie o to mi idzie... Wtedy, gdzie pan szukał grzybów, musiał pan uważać, bo wszędzie były jaszczureczki. A taka jaszczurka zjada cztery tysiące owadów. Nie trzeba było chemii na owady. A kiedy nastawały mrozy, to do ogrodu przychodziły zające obgryzać korę. A dzisiaj kto zobaczy zająca? Do czego doszło? Żeby dziecko mogło zobaczyć dziką kaczkę, musi jechać na wybrzeże! Pan Aszyk - bobrowniczy, wprowadzając tu bobry, zapomniał o kaczkach i zającach. Co najmniej na dziesięć lat powinno się wprowadzić zakaz strzelania do kaczek. A wie pan, ile kiedyś ich tutaj było? W sierpniu jako chłopcy podziwialiśmy stojące naprzeciw tego domu najlepsze konie i najlepsze bryczki. Ustawiały się od nadleśnictwa aż do baru Stolcmana, a nieraz i do miejsca, gdzie dziś stoi gmina. - No, no, no, to prawie z kilometr drogi... - Wtedy piaszczystej, od 1939 roku brukowanej... To przyjeżdżał prezydent Mościcki zapolować na dzikie kaczki. Bronisław Wysocki - będzie, zmarł dwa lata temu - chodził z nim na polowania. Pan Mościcki miał dwóch asystentów. Jeden rozładowywał, drugi ładował i podawał. Prezydent walił na dwie fuzje, tyle było dzikich kaczek. Cała magnateria tutaj przyjeżdżała. Nawet Forster z Wolnego Miasta Gdańska. To był inny czas.
195
To jest chód proszę pana, czyli anatomia imprezy Impresje reporterskie Postawiłem sobie ambitny plan - objechać od rana do wieczora powiat po jego granicy. Ale tuż przed wyjazdem przypomniało mi się, że przecież w tę niedzielę w Osiecznej przebywa Robert Korzeniowski. No to dalej, na Osieczną.
Jest Rok Kociewski. Warto więc w ten Rok wreszcie wypromować powiat. Jego walory turystyczne. Są. Powiat starogardzki jest trochę jak Polska. Tak o nim myślę. Wszystkiego mamy po trochu. Gmina Skarszewy to takie jakby nasze góry (duże wzniesienia i głębokie jeziora); gmina Zblewo - małe nasze Mazury - myślę tu o Borzechowie i okolicach; gmina Kaliska - jakby Bieszczady z tymi swoimi Dunajkami, Bartlami, Cieciorkami; gmina Czarna Woda i Osieczna - jakby centralna Polska - nizinna, płaska, leśna; gmina Lubichowo - Białostockie, lasy, daczowiska; gmina Osiek - niech będzie, kawałek morza (Kałębie - tak zwane Morze Kociewskie); gmina Skórcz - wybitnie rolnicza; niedoceniana gmina Smętowo - melancholijne, szerokie przestrzenie, ale nie płasko, i puste szosy - raj dla rowerzystów; gmina Bobowo - teren dla konnych. Itd. Każda z gmin ma swoje imprezy. Każda może coś zaproponować dla konnych, cyklistów, pieszych, historyków sztuki, a nawet ornitologów. Imprezy. Nieraz powstają one przypadkowo, wymyślone przez osoby prywatne. Tak powstał, za sprawą Wojtka Cejrowskiego, Ciemnogród, tak powstał Gospel - za sprawą księdza Zdzisława. W Osiecznej też wzięło się z prywatnej przyjaźni - olimpijczyka Roberta Korzeniowskiego i nauczyciela wuefu Stanisława Stosika. Sucha jak pieprz Gmina Osieczna jest zawsze sucha jak pieprz. Nawet po deszczu. Deski domów, piach drogi, łąka - wszystko to jest suche. Sama miej196
scowość wydaje się nudna. Płasko, sennie, nie bardzo wiadomo, gdzie się jest. Wszędzie stąd daleko, a zwłaszcza do Starogardu. Jak nie uporządkują szosy przez Osowo Leśne z Borzechowa, to Osieczna odseparuje się w końcu od powiatu, bo ma teraz przez Krówna lepszy asfalt ze Śliwicami i Czerskiem. Czas mszy Wcześnie jeszcze. Czas mszy. Ludzie, jak teraz wszędzie, nie mieszczą się w kościele i stoją również pod drzwiami. Czy aby taka msza zostanie im zaliczona? Bóg jeden wie. I trochę za dużo jak na mój gust samochodów pod kościołem. Auta METALIC kłócą się z idącą jak po sznurku od figury Chrystusa do drzwi świątyni brzozową aleją i burzą ten tutejszy suchy spokój. Meta Przed szkołą wieszają na płocie dekoracje. Na placu szkolnym samolot - ku pamięci lotników. Biorąc pod uwagę typ odrzutowca - faktycznie ku pamięci. Szkoła, podstawówka, ma w nazwie Lotników XX-lecia czy coś takiego. Na ulicy naprzeciw budynku Urzędu Gminy, który kiedyś mieścił zapewne wszystkie gminne instytucje, stoi META. Jak w telewizji na zawodowym wyścigu kolarskim - META BRAMA, popstrzona reklamami SPONSORÓW. Tak to w Osiecznej widać GLOBALIZACJĘ. Tu i tam jeszcze jakieś poprawki, kilku strażaków, kilku innych organizatorów. Osieczna a Bałtijsk Msza trwa. Mistrz Korzeniowski zapewne śpi w domu swojego przyjaciela - tutejszego wuefisty, z którym biegał na poważnych zawodach. Ktoś mi o tym mówi. Mistrz odbył daleką podróż i odpoczywa (mistrzowie od czasu do czasu też muszą odpocząć). W Gminnym Centrum Informacji dostaję płytę CD - DEMO gminy. Nowoczesność. Możesz skontaktować się stąd z każdym zakątkiem świata. Dla porównania - dwa lata temu byłem w Bałtijsku. „To jest nasz kurort jak wasz Sopot” - mówił mi jakiś urzędnik. Chciałem wysłać maila, ale nie mieli nigdzie internetu. Daleko im do Sopotu. Do Osiecznej nawet. - Poproszę COLĘ - mówię w sklepie. - I sznekę z glancem. - To amerykanka z glancem - poprawia ekspedientka. Będzie miała dobry utarg. Ale na razie spokój. 197
Coś za coś Jest wójt Barabara Tomczak. Chwilę rozmawiamy u niej w biurze. To druga co do wielkości impreza w gminie, po Mistrzostwach Świata w Kapele w Szlachcie. W skromnie wydanym (KSERO) FOLDERZE gminy promuje się jeszcze jakiś szalony rajd samochodowy. Ale w ubiegłym roku nie zorganizowali. Są opory ze strony ekologów. Cóż, coś za coś. Albo hałas, albo cisza, albo spalinki, albo najczystsze w województwie powietrze - jak nam mówił kiedyś doktor Barszcz.
Nagrody są tutejsze Nadjeżdża pierwszy autobus. Wysypują się dzieciaki. Jeszcze wszystko rozwija się jak na zwolnionym filmie. Ludzie opuszczają 198
kościół. Jedni odjeżdżają, inni zostają. Teren wokół budynku Urzędu Gminy powoli się zapełnia. Z boku budynku, od strony wejścia do sali byłego GOK-u, scena. Obok niezwykła ekspozycja nagród. Niezwykła, bo tyle ich i nietypowe. Oni tu znaleźli znakomity sposób na nagrody. Podobnie jak na Mistrzostwach Świata w Kapele w Szlachcie są nimi wyroby tutejszych firm. Nie trzeba pieniędzy, żebraniny o kasę. Na ścianie budynku LOGA firm SPONSORSKICH i rozmaitych PATRONÓW MEDIALNYCH i niemedialnych. Luzem książki Sala po byłym GOK-u. Zaskakująco duża, ze sceną, dechy podłogowe dobre do gry w tenisa stołowego. Jakaś młodzież przyczepia do drewnianej kratownicy kartki z napisami SPONSORÓW nagród. Wzdłuż krawędzi sceny leżące luzem książki. Będzie ich chyba z tysiąc. Co tu robią? Co robi tu Hanka Sawicka, proza Głowackiego, co robi opasły tom „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” - o naszych partyzantach, i mnóstwo prozy i starych poradników typu, jak zbić karmnik dla sikorek? Co robią? O tym później. Przyjeżdżają zespoły Na zewnątrz już poważny ruch. Z kolejnego pojazdu wysiada orkiestra. Mundury granatowe, jak orkiestry z Pinczyna. Ale to nie może być. W Pinczynie nie grają saksofonistki, których w tym zespole jest kilka. Patrzę na pagony, napisy - OSP ze Śliwic. Proszę, proszę. Nie mówiłem, że te kontakty z sąsiadami niebezpiecznie się zacieśniają? Do tego informują, że dojedzie jeszcze jakiś zespół taneczny - też ze Śliwic. Ale po chwili podają - będą też nasi z Lubichowa - „Lubichowskie Kociewiaki” i zespół (zapiszmy tu fonetycznie) CZIRLIDEREK. Puszki - zgniotki Jest już tłum. Człowiek z Radia Gdańsk wyjaśnia co i jak. Ma gadane, wiadomo, radiowiec. I widać, że z wielkiego miasta. Co prawda później się okaże, że to Włodek Machnikowski, nasz człowiek, rodem z Osowa Leśnego. To on prowadzi imprezę. Rozdają też kartki z programem i ten niezbyt udany FOLDEREK gminy - nie czepiam się, ale jest czarno-biały. Przy scenie wielki pojemnik. Co i raz ktoś podchodzi i wrzuca pogniecione puszki. Jak te czasy się zmieniają. 199
Kiedyś takie przywiezione z Zachodu puszki po piwie stawiało się na półkach w dobrych domach. Służyły jako dekoracja. Teraz zgniotki trafiają do skrzyni. Urocze panie wydają za to jakieś kupony. Będzie loteria. Mistrz i aktor Zajeżdża. Mistrz. Ten dres. Dyskretnie elegancki, zgaszony w kolorach, podobnie i jego samochód. Dres - niby nic, ale ile człowiek by dał za taki sportowy ubiór z napisem POLSKA! Korzeniowski idzie na scenę z przyjacielem. Wita go pani wójt. Mistrz czuje się swobodnie, pewnie, mówi płynnie, podchodzi do widowni, daje - jak potem przez cały czas - SHOW. Mistrz to mistrz - trochę aktor. Za mistrzem przesuwają się jacyś ludzie w garniturach. Goryle, obstawa? Nie, ale coś pokrewnego. Panowie z firmy ubezpieczeniowej. No tak - jak się rozejrzeć dookoła, to LOGO tej firmy jest wyeksponowane w wielu miejscach. Smutni ludzie bujają się koło mistrza jak obstawa. Ludzie od reklamy. „Gdzie pan ubezpieczony? COMMERCIAL? Pfff... Niech pan zobaczy, jak stoją w internecie. Drugi filar to tylko u nas. Niech pan się do nas przepisze.” Nogi muszą iść Zaczyna się SHOW sportowy. Najpierw bieg najmniejszych. Ledwo co stanęli na nogach, a już zmuszają do biegu, konkurencji, do walki. Biegnij mały, biegnij, bo inaczej sobie nie poradzisz w życiu. Wygrywa jakiś malec. Tata, ostrzyżony na amerykankę z glancem (po naszemu SKIN) nie może uwierzyć. Przez kilka minut ściska dzieciaka i powtarza - „wygrałeś, wygrałeś!”. Po twarzy małego widać, że jeszcze się nie orientuje, co to znaczy. Potem następne konkurencje - w innych kategoriach wiekowych. Mistrz robi rozgrzewki. Chód. Dziwna sprawa. Nogi chcą biec, a muszą iść. - To jest chód, proszę pana - udziela reprymendy nasz człowiek z radia. Dziewczynka, chodziarka (od chodziarz) - zwyciężczyni jednego z chodów - udziela pierwszego w życiu wywiadu. Do RADIA, MEDIÓW. Pierwszy w jej życiu, oby nie ostatni. A teraz marsz OPEN. Korzeniowski namawia wszystkich. Starych i młodych, panie i panów. Za wyjątkiem tych w szpilkach. W tłumku chętnych - stosunkowo niewielu się decyduje - staje poseł Edmund Stachowicz. Pracowity człowiek, trzeba przyznać. 200
Wszędzie aparaty Stoję w tłumie. I nagle to spostrzeżenie, i myśl, która później będzie się potęgować. Grupki startujących są stosunkowo niewielkie, a ten cały tłum widzów jest uzbrojony w ŚRODKI MASOWEGO UWIECZNIANIA. W wąskim polu widzenia, bo spoglądam zza pleców, naliczyłem ponad dwadzieścia aparatów i kamer. Do tego nagrywa TELEWIZJA, program pójdzie wieczorem. Oprócz amatorów z tandetnymi COMAPKTAMI (IDIOTEN APARATAMI) sporo aparatów cyfrowych. Kilku z mediów prasowych ciągnie z CYFROWYCH seria za serią. Miliony PIKSELI. W sumie to chyba co trzecia osoba robi tu za fotomajstra - od rodzinnego po zawodowego. I od tego momentu towarzyszy mi uczucie, że autentycznych bohaterów jest tu niewielu, widzów też. Tu zgromadzili się nieliczni bohaterowie medialnego spektaklu i armia przedstawicieli środków przekazu. Coś się dzieje nie po to, żeby się z tego cieszyć w momencie trwania zabawy, a po to, żeby to uwiecznić, uwiecznić, uwiecznić. Tsunami tytułów Podobnie jest na scenie. Pracują aparaty. Zespół ze Śliwic prezentuje układy choreograficzne. Wesoło. Zanurzam się w cień sali. Już wiem, po co te książki. Są do kupienia za złotówkę (książka za 1 zł!). Zofia Ebertowska, dyrektor biblioteki, zaskakuje stwierdzeniem, że ma jeszcze na stanie 23 tysiące książek. Dużo, bardzo dużo. Dla porównania w Czarnej Wodzie jest z 10 tysięcy. Ale sporo z tego to chłam i po inwentaryzacji zostanie z 15 tysięcy. Wiele książek jest zaczytanych, wiele nieaktualnych. Idziemy wzdłuż zwałów książek. Tsunami tytułów. Nieczytane nazwiska. Jak na karcie książki przez pięć lat nie ma śladów wypożyczenia, to należy ją oddać do innej biblioteki albo, tak jak tu, za złotówkę. Zapomniani autorzy nie mogą zalegać na półkach, bo dochodzą nowe książki. Z pieniędzmi nie jest tak źle. Pani Ebertowska dostała 201
w ubiegłym roku książek za 7 tysięcy złotych. Książka - jej zdaniem - dzisiaj pełni przede wszystkim rolę informującą. Ma tu ze trzystu czytelników, z czego około trzydzistu studentów (licząc też tych zaocznych). W takiej bibliotece można się zorientować, jaki autor nie idzie. To dla niego jakby druga śmierć. Nie idą nawet za złotówkę. Tylko szkoda mi tych z „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”. Czarny Specjal Pachną kiełbaski. Idzie piwo. Dzień dobry dla gastronomików. W wielkiej skrzyni FULL. Nauczycielka polskiego Anna Czaja i dyrektor szkoły Irena Szczepańska wyjaśniają zasady zabawy. Dzieciaki zbierają puszki przez rok i oddają do skupu. Podobnie jest w innych klubach Korzeniowskiego. Potem jakaś firma losuje i jakiś klub wygrywa pieniądze. Osieczna na przykład wygrała w zeszłym roku ponad 10 tysięcy złotych na sprzęt sportowy. Puszek w skrzyni jest w tej chwili ponad sześć tysięcy. Zgniotki mówią prawdę o tutejszych piwnych preferencjach. Numer jeden - czarny SPECJAL, numer dwa - Lech. Mistrz rozdaje autografy Kolejka pod namiotem. Mistrz rozdaje autografy. Po każdym autografie koniecznie zdjęcie z olimpijczykiem. Aparaty, aparaty. Będzie pamiątka. Znajomy z profesjonalnym cyfrowym NICONEM. Robi dziesiątki tysięcy zdjęć. Jest tu często, to jego strony. Przymierza się do opracowania WIRTUALNEJ mapy turystycznej regionu. Mistrzowi asystują panowie w garniturach od ubezpieczeń z drugiego filaru. Jaki jest sens ich pracy? „Wielki. Bo to mistrz (śmiech). Trzeba trzymać się mistrza. Mistrz to najlepsza gwarancja SKUTECZNOŚCI REKLAMY.” Idzie koń Place przy UG dość szybko pustoszeją. Po asfalcie, po którym jeszcze niedawno biegli i maszerowali ludzie, jedzie drobne chłopię na koniu. Koń też prezentuje swój chód. Chód... dziwna konkurencja. Bieg jednak jest ciekawszy. I na serio. Weźmy książkę „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Nawiasem mówiąc, warto tę książkę odkurzyć, znaleźć pierwsze wydanie, kupić gdzie tylko można. Niedługo będzie bestsellerem. Książka o premierze i prezydencie. 202
Ależ ten Makuszyński był przewidujący. Wieszcz. Jest w niej taki rozdzialik o miasteczku rozkochanym w biegach. Może tamta konwencja byłaby lepsza? Bieg dookoła grodu, koniecznie o pierwsze miejsce. Sport bez walki to dziecinada. Jacek i Placek, ps. Jarosław i ps. Lech, w tej książce się, o ile pamiętam, podmienili i wygrali. Czy będą się podmieniać i teraz - prezydent z premierem? Tamten bieg w książce to były emocje, walka, żadnych zdjęć ku pamięci, żadnych aparatów cyfrowych. Autentyzm przeżywania zdarzenia, a nie przeżywania uwieczniania zdarzeń. Ostatni strzał Czas wracać. Z kamiennego murka widać już opustoszały placyk przed UG. Chociaż nie. Jest jedna osoba. Na cokole kamiennej figury, upamiętniającej COŚ TAM COŚ TAM, siedzi chłopczyk i wcina CHEESBURGERA czy jakiś inny FAST FOOD. Śmiesznie to wygląda. Nie można spłoszyć. Jeden gest i koniec z autentyzmem. On musi być zajęty tylko wcinaniem, nie może spojrzeć. Wszystko trzeba teraz robić bardzo powoli, powoli, bo to jest polowanie. Wyciągam ostrożnie z futerału aparat, nastawiam ZOOM, zbliżenie, tak, tak - teraz żeby ręka nie zadrżała. I jest! Strzał. Który to już? Patrzę na licznik. No tak, blisko końca. Jestem zadowolony. Zrobiłem na tej imprezie 178 zdjęć! Oczywiście to żaden rekord, ale zawsze coś. *Dużymi literami zaznaczono niektóre wyrazy, jakich na podobnej imprezie ze dwadzieścia lat temu nikt by nie używał. Tak to nam się zglobalizowało i znowocześniało, nawet w języku.
203
Dwa spojrzenia na Długie Wieś Długie - pępek Borów Tucholskich. Rozmaicie przynależna: obwód szkolny - gmina Osieczna, poczta - gmina Osiek, parafia Wda - gmina Lubichowo. Dojazd leśnymi drogami z Kasparusa albo Wdy (jedni kierują się liniami elektrycznymi, co jest zawodne, inni, by trafić, wiążą na leśnych krzyżówkach wstążki). Długie to krótka, piaszczysta droga z chatami po obu stronach, na której rutynowo czuwa Atos - owczarek Marksów. Wiosną wzdłuż tej drogi białym szpalerem rozkwitają bzy. Wtedy jest najładniej. Z dziesięć lat po wojnie istniała tu szkoła, ale nauczyciel przeciętnie pracował rok, uważając pobyt w Długim za karę. Już w tamtych czasach kto mógł, stąd uciekał. Kilkanaście lat temu wioszczynę odkryli ludzie z miast. Kupili stare domy i grunt pod nowe domki. Dzisiaj tych z miasta, ludzi o rozmaitej profesji, jest dużo więcej niż stałych. - Oprócz księdza i policjanta mamy wszystkich - śmieje się sołtys Urszula Szeląg. Agnieszka Marks mieszka tu najdłużej Agnieszka Marks (rocznik 1931) przybyła tu w 1955 roku z Wdy za mężem Ignacym (nie żyje osiemnaście lat). Długie a Wda są jak dwa różne kalosze - opowiada. We Wdzie zaraz po wojnie była szosa, autobus, kościół na miejscu i szkoła z perspektywami. A tu? W latach pięćdziesiątych żyło około dwadzieścia rodzin, a później - jak to się mówi - odlot. Młodzi się żenili i do miasta. Pani Agnieszka nie zgadza się z opinią, że nauczyciele przychodzili tu za karę. Księża do Kasparusa to tak, ale nauczyciel to i nieraz do Długiego sam się zgłosił, bo i świnkę, i krowę dało. Teraz to co innego. Świnka i krówka wyszły z mody. Nudy pani Agnieszka nie zna Gospodarzy nawet nie warto liczyć na palcach. Jak pominiemy tych „na polach”, to zostaje jeden - Jan Marks, syn pani Marksowej. Ziemi, V, VI klasy, Jan ma piętnaście hektarów. Na tej czarnej, przy jeziorze, rosną łąki, na piaskach żyto i ziemniaki na przemian z mieszanką. - I dokładać trzeba z emerytury babci Marks - niby żartuje pani 204
Agnieszka. - ...Pomału tę ziemię się sprzedaje, gdy brakuje pieniądza... Kto jeszcze ze stałych tu mieszka? Urszula Szeląg - sołtys, dwaj bracia i siostra Grabowscy i Józef Słomski. W sumie cztery rodziny. Oprócz Jana pozostali mają renty rolnicze. A starych domów osiemnaście. Prosty rachunek, ile domostw zamieszkują obcy. Nudy pani Marksowa nie zna, nawet zimą. Telewizję obejrzy, łobrządzi (przez „ł”) w kutelku (kąciku), porobi na drutach. Kto teraz kupuje mleko? Pani Agnieszka z dumą mówi, że we wsi mieszkają lekarze, dziennikarze i artyści od bursztynu. - Jest nawet taki, co ma inżyniera i był dyrektorem, i dla niego się to rozwiązało, i nie ma roboty, i też tu siedzi. Teoretycznie jedyny gospodarz Jan Marks powinien w okresie wczasowym sporo zarabiać. Pani Agnieszka tego nie potwierdza. - Owszem, mamy mleko, robimy twarogi, ale gdy przejdzie sezon, to co robić zimą? Mogą zarabiać inni, ale też tylko teoretycznie. Niby mają domki do wynajęcia i co? Raz jedni przyjechali, zobaczyli, że nie ma zmywarki i odjechali. Do tego brak stołówki, a jezioro niedostępne. To nie tak, jak kiedyś w Ocyplu, że gospodarze szli spać do stodoły, a gości kładli w swoich łóżkach. Zresztą co tu mówić? Kto teraz kupuje mleko? Fakt, że synowi, elektrykowi okrętowemu, dadzą zarobić, ale to nic stałego. W poszkolnym budynku niby mieści się sklep, ale czy wytrwa? ...Inna sprawa - głodny jeszcze nikt spać nie idzie. Tylko nie wiadomo, co z tymi dzieciakami dalej. Jan i Jolanta Marksowie mają czworo dzieci Krzysztofa (pójdzie do Gdańska do szkoły), Pawła (14 l.), Piotra (V kl.), Kubę (pójdzie do zerówki). Przecież nie można ich trzymać na gospodarstwie. Kiedyś mówili: „Nie chcesz się uczyć, to weź siekierę i idź do lasu”, a teraz to i w lesie nie chcą. Wszystkie na drewniane kołki Państwo Maria i Arkadiusz Mikszewiczowie z Gdańska (ona - prawnik, on - lekarz) w Długim mają najładniejszy dom. Właśnie takie powinno się budować w borach. Inne zniszczą ekologię. O ekologii gdańszczanie mówią często. Mają nawet specjalne ekologiczne szambo. 205
Kiedy spogląda się na miękki modelunek strzechy, aż trudno uwierzyć, że niedawno w tym miejscu stał dom z pustaków ze szlaki i z eternitowym dachem. Stare chałupy, wszystkie na drewniane kołki - między innymi i tę, Mikszewiczów - idealnie odtwarza cieśla Feliks Kolasiński z synem. Pan Feliks mieszka w Osiecznej, a stawia domy od Starogardu po Czersk. - Nie trzeba z nim podpisywać żadnych umów, wszystko się odbywa na zasadzie dżentelmeńskiej umowy. Czy słyszał pan dzisiaj o czymś takim? - dziwi się pan Arkadiusz. Właśnie powinien być skansen Pytamy, w jaki sposób ostatni miejscowi mogą zarobić na turystach. - Przywieźć ziemię, przyciąć sad, zrobić opryski, skosić trawę, docelowo zająć się rekonstrukcją tych chałup - wylicza Mikoszewicz. - To proste prace, ale może być przecież agroturystyka, jeździectwo, spływy Wdą (z jeziora Długie wychodzi Święta Struga, jeden z dopływów Wdy). - Powinna też być karczma kociewska - dodaje pani Maria. Wyskoczylibyśmy w krótkich spodenkach na obiad, bo nam się nie chce robić. Karczma, nie żadna gastronomia z plastikowymi krzesłami. Co tu musi ludzi ściągnąć? Właśnie skansen. To nie jest teren dla wszystkich. Tu przyjeżdżają ludzie, którzy mają inne preferencje niż przeciętni turyści. Powinien być jakiś architekt Pan Arkadiusz uważa też, że koniecznie powinien być jakiś architekt, trzymający bory pod swoją pieczą. Żeby wszystko było tu odtwarzane zgodnie z tradycją kociewską, nawet jak ktoś chce mieć w środku „Wilanów”. A gmina powinna mieć gotowe projekty, może nawet gotowy projekt małej ekologicznej wsi. Tak jest gdzie indziej. Cała Szwecja czy Norwegia to właśnie tego typu domy. Żadne inne. Jak w Stanach Więcej. Jeżeli Bory Tucholskie traktować jak wielki park, to powinno tutaj być jak w Stanach. Kupujesz bilet na określone szlaki, spisują twoje dane i wjeżdżasz samochodem. Napotykasz parkingi, leśne chatki, gdzie możesz przenocować, ułożone drewno do grilla. Jedna 206
zasada - wyjeżdżając musisz pozostawić po sobie porządek. Specjalne służby leśne, rendżersi, jeżdżą samochodami i pilnują. Pytają, gdzie jechaliście, czy wniesiona opłata, informują, że tu i tam nie wolno łowić. Tam mają takie motto: „Opuszczając ten teren, pozostaw po sobie tylko ślady swoich stóp”.
Ks. Ossowski. Dzieła wybrane Zdumiewać może łatwość w osiąganiu celu. Ale to pozory. Często wyczuwa się w nim potężne napięcie, chociaż wyraz twarzy tego nie zdradza. I ten papieros jeden za drugim. Dokąd zmierza? W tych notatkach nie ma odpowiedzi na to pytanie. Zresztą czy on sam to wie? Może szuka w tym, co robi, swojej drogi? Przypomnieć o mateczniku Kilka lat wstecz. Kościółek w Gorzędzieju nad Wisłą. Ludzie przyjeżdżają na sympozja o historii i architekturze. - Tam moja działalność miała wymiar duszpasterski i historiotwórczy - wspomina ksiądz Zdzisław Ossowski. Wkrótce pojawił się wymiar trzeci. Jakby ujrzał drapieżne zło III RP. O katolickiej nauce społecznej i gospodarce wolnorynkowej wykładali między innymi Gronkiewcz-Waltz i Olechowski. - Chodziło o integrację środowisk biznesowych. I o zapoznanie ich z problematyką przekształceń własnościowych oraz z modelem prowadzenia przedsiębiorstwa. To było po 1989 roku. Dopiero uczyliśmy się nowej rzeczywistości, określonej słowami: rynek, konkurencja, zysk. Chodziło mi o to, aby ci ludzie umieli ze sobą współpracować, a nie się zwalczać. I żeby stawiali sobie pytanie - jak stosować reguły gospodarki wolnorynkowej, zachowując w sobie uniwersalne wartości świata, z którego wyrośli? Chodziło o etykę zawodową, 207
moralność i pokorę, bo w takim świecie się je traci. Biznesmeni zapominali o religijności. Dla nich sukces, czyli wielki zysk, był tak oszałamiający, że zapomnieli o mateczniku - rodzinie i religii. Lata 1992 - 1996. W kościółku powstało sanktuarium Wojciechowe. Bo przez Gorzędziej wędrował na północ święty Wojciech. Rzeczom nadać nazwiska W 1996 ksiądz Ossowski przyjeżdża do Osieka. Obejmuje parafię. Ta w Gorzędzieju zamazała się jakby w tle. Osiek - spora wioska w Borach Tucholskich, sympatyczni ludzie. Ksiądz, historyk sztuki, lustruje kościół pod wezwaniem świętego Rocha. Z 1865 roku, neogotycki. Zapuszczony. - Nie mogłem nawet poczęstować księży kawą. Brakowało stołu i krzeseł... - wspomina ksiądz Zdzisław. - Wyposażenie kościoła, od monstrancji do ołtarza, pochodzi stylistycznie z jednego pnia. To idealny obiekt do nauki poglądowej o XIX wieku, niestety, zupełnie zignorowany przez badaczy... XIX wiek - niby niedawne czasy, a w Osieku nie można odtworzyć nazwisk wykonawców ołtarza, budowniczych i donatorów. Więcej wiemy o XIV i XV wieku niż o XIX. Minęło kilka anonimowych pokoleń i teraz budujemy historię kościoła jakby od nowa, nadając poszczególnym rzeczom imiona i nazwiska fundatorów. Tak powstały witraże autorstwa profesor Krystyny Pawłowskiej z Uniwersytetu Jagiellońskiego, a wykonawstwa Lesława Heine z Krakowa, opatrzone nazwiskami rodów, tak powstało czternaście stacji drogi krzyżowej. Fundatorzy są emocjonalnie związani z kościołem, bo pozostawili tu kawałek dorobku opatrzony nazwiskiem. To powrót do tradycji. Przyszłe pokolenia nie będą już miały wątpliwości. Historię odczytają na tabliczkach. Rzeczy kryjące tajemnicę Wieża, więźba dachowa, dach, dachówka, tynki, miedziane opierzenia, położenie stropu, instalacje, malowanie, rekonstrukcja ławek - to kolejność prac remontowo-konserwatorskich. Ogrzewana posadzka i wyposażenie wnętrza. Ołtarze poddane konserwacji i wyzłoceniom. - To trzeba było zrobić z szacunku dla historii. Za każdą z tych rzeczy kryje się tajemnica, trud, talent. I rzesza ofiarodawców. Nowa organistówka i hotel na trzydzieści miejsc. Ze zniszczonej, 208
stojącej przy plebanii obory. A pewnego dnia rozmawiamy na taki temat. - Wykopaliśmy dwie studnie - mówi lekko ksiądz Ossowski, ale z wyraźnym zadowoleniem na twarzy. - Z jednej jest pobór wody z ziemi, druga oddaje ją do jeziora. Ta z ziemi ma dodatnią temperaturę. Podgrzewa się ją jeszcze prądem. Maszyna pobiera plusy i rozprowadza w pomieszczeniach kościoła, hotelu i plebanii. Skąd u niego takie pomysły? Oryginalna „drobnostka” za 200 tysięcy złotych. W krótkim czasie, po ukończeniu w 2004 roku kaplicy przedpogrzebowej, powstało neogotyckie centrum Osieka. - Wszystko co powstaje, powinno być podporządkowane stylowi kościoła - uważa proboszcz. Centrum Świętego Rocha - Miało być sanktuarium świętego Rocha, patrona chorych, całego świata medycznego, ale biskup uznał, że to przedwczesne. Więc posługujemy się nazwą Centrum Świętego Rocha. Sanktuarium to święte miejsce, które musi się cieszyć kultem patrona. Na Kociewiu poza Piasecznem oprócz Osieka nie ma takiego miejsca, które skupiałoby tylu ludzi związanych tradycją, nabożeństwami do świętego Rocha, ruchem pielgrzymkowym i jarmarkami. Sprowadzenie relikwii świetego Rocha z Wenecji przez parafian było ukoronowaniem starań o sanktuarium. Pielgrzymi wracali wieczorem. Witały ich tłumy z pochodniami. Wywiozłem całą szkołę Renowacje, budowy, dzieła materialne. Ale były też dzieła inne. Dwa razy w roku ksiądz jeździ z dzieciakami w góry, z gronem ministrantów i dziewcząt obsługujących festiwal. - Mają narty, zjeżdżają. Raz wziąłem nawet dwieście pięćdziesiąt osób. W 1997 roku wywiozłem całą szkołę. Do Mikoszewa. A pod Łodzią było ponad dwieście osób. To robiłem parę lat. Bez odpłatności. Koncepcje rodziły się na plebanii Pierwszy Ciemnogród miał się odbyć w Gorzędzieju w 1996 roku. - Z uwagi na moje przejście do Osieka impreza została przeniesiona tu. Osiek stał się stolicą prawicy - ROP-u, środowiska „Gazety 209
Polskiej”, UPR-u. Zwołał ich Wojciech Cejrowski. Koncepcja rodziła się na plebanii, tworzono zaplecze finansowe. W 1997 roku powstał Amfiteatr Łąkowy. Budowaliśmy go w czynie społecznym, zakładając, że imprezy będą tu na stałe. Ale po czterech latach Ciemnogród się wypalił. Jednym z jego elementów był Gospel, pierwszy w 1997 roku. To już była moja koncepcja. Cejrowski głosił hasło „Osiek - kraina country”. Chciał konkurować z Mrągowem. Ja postawiłem na muzykę gospel. To nie muzyka Amerykanów, a Czarnych, którzy znaleźli się w Ameryce. Muzyka uniwersalna, bo uniwersalna jest dusza. To nie muzyka jakiejś ideologii, gdyż dusza ma „ideologię” wieczną. Gospel powstał w Osieku w sposób naturalny. W 1997 roku nieśmiało próbował zaistnieć w Amfiteatrze, a teraz to już ósma edycja. Mamy patronaty ogólnopolskich mediów, współpracujemy z trzema telewizjami, z jedną publiczną - Programem TVP II, Pulsem i Trwam. Przyjeżdża około siedmiuset wykonawców. A przewija się przez te dni ze trzydzieści tysięcy ludzi. Nie bój się marzeń Amfiteatr służył siedem lat. Jest już za mały. Nie ma odpowiedniej infrastruktury. Ksiądz wymyślił więc wielki amfiteatr. Będzie. W tym roku powstały stawy. - Istotniejszym powodem budowy stawów była potrzeba przeprowadzenia melioracji terenów, które były zalewane od czasów PRL-u z uwagi na nieprzepustowość rowów. Notuję te słowa i zastanawiam się, czy ksiądz Zdzisław żartuje sobie z czynników odpowiedzialnych za stan tych rowów. - To zdecydowało o wystąpieniu do Sapardu z wnioskiem o budowę stawów i wykopie kanału łączącego je z jeziorem Kałębie (długość - 980 metrów). Prace zostały ukończone 1 sierpnia. W efekcie jest pożytek publiczny. Pomiędzy stawami stworzyła się powierzchnia na wybudowanie nowoczesnego amfiteatru z całą infrastrukturą i parkingami. - Jak to jest, że księdzu się to wszystko udaje zrobić? - Nie bój się marzeń. Znajdą się możliwości, tylko najpierw trzeba być fantastą. Odważnie myśleć o religii Co jest dla niego ideą nadrzędną? 210
- Słyszy się głos papieża o nowej ewangelizacji - mówi ksiądz Ossowski. - Ja ten głos usłyszałem już parę lat temu. Wszystkie moje działania są podporządkowane współczesnej nauce Kościoła i dostosowaniu do niej nowej formy, która skupia młodzież. Takiej, która młodzieży pozwala o swojej religii odważnie myśleć, głośno o niej mówić i ją wyznawać. I która starszym parafianom z biegiem lat pozwala nabierać zaufania do nowych inicjatyw, kiedyś ekstrawaganckich, a dzisiaj coraz bardziej zrozumiałych. I temu służą festiwale, programy telewizyjne, również ta architektura i staroświeckie głoszenie kazań. Uważam, że mowa o nowej ewangelizacji to mowa o nowym człowieku. Nowa ewangelizacja to różne formy dotarcia do jego wrażliwości, umysłu. Dlatego zgadza się w tym pojęciu proboszcz budowniczy, proboszcz duszpasterz, proboszcz organizator życia społecznego, kulturalnego. To mieści się w mojej koncepcji pojmowania nowej ewangelizacji. Dlaczego gospel - Dlaczego akurat gospel? - Dlatego, że jest to muzyka w treści i formie bardzo prawdziwa, jak prawdziwy jest człowiek, który cierpi, który ma wątpliwości. To nie muzyka tylko i wyłącznie pewności, jak katolicka, zakładająca, że Bóg jest taki a taki. W muzyce gospel jest prośba o łaskę serca, o to, żebym ja mógł do Niego dotrzeć. Człowiek śpiewający gospel czuje się bardzo niegodny do rozmowy z Absolutem. Jest to muzyka kontaktu, modlitwy, nie pewności. Kto jest wszystkiego pewien, staje się zarozumiały. W wyznawaniu religii nie ma pewności, bo to graniczy z pychą. W religii musi być pokora. W tekstach gospelowych ona jest. 211
Nieśmiertelne Kurkowo Dookoła Kałębia w dużej części rośnie las. W tym lesie spotyka się - mówiąc umownie - dacze. Niektóre całkiem nowoczesne, inne przerobione ze starych chałup. Rzadko które domostwo należy do rodzin mieszkających tu z dziada pradziada. Dziś jesteśmy w Kurkowie, o czym wieści napis na bramie. W zagrodzie rodziny Kurków, którzy mieszkali tu od... Zaraz, zaraz, po kolei. Zawsze tu się spotykamy Dwa domy. Jeden zdecydowanie ponadstuletni, jak i stojąca przy nim lipa. To dom rodu Kurków. Drugi - nowy, z czterema mieszkaniami. Sobota jest deszczowa i wszyscy gdzieś się pochowali. Przyjmuje nas Urszula Wasielewska. Z góry schodzi jej córka, Karolina. Najpierw gawędzimy o komunikacji ze światem. - Na górze ściąga tylko jedna kreska z Ery - mówi Karolina. - Plus wcale nie odbiera, a Idea, jak się położy na parapecie. - Niektórzy podobno nie mogą tu nic ściągnąć. A stacjonarny jest? - Oczywiście. Wujek udostępnia. - Podczas naszej wcześniejszej wizyty była cała rodzina. Teraz wszystkich nie ma? - Są. Zejdą się. Siostra poszła na grzyby... Kto jest kim - Bronisław Kurek, najstarszy w rodzie, ma osiemdziesiąt dziewięć lat. Ja nazywam się Urszula Wasielewska, oczywiście z domu Kurek. Jestem bratanicą Bronisława. Urodziłam się i wychowałam w Okarpcu. Jestem Lasaczką. To podobno odłam Kociewiaków. - Okarpiec to takie ni to, ni owo. Ot, porozrzucane w lesie zagrody. A do szkoły gdzie pani chodziła? - Do Wycinek, trzy kilometry. Mieliśmy najdalej i zawsze przychodziliśmy najprędzej. W domu nie było termometru. Zdarzało się, że kierownik szkoły Edmund Chojnacki mówił: „A wy po co? Szkoła nieczynna, bo jest minus trzydzieści stopni”. Do VI i VII klasy chodziłam do Trzebiechowa (w Wycinkach było pięć klas) - pięć kilometrów. Zimą przez Kałębie, bo bliżej... 212
- Ilu wtedy chodziło stąd do szkoły? - Miałam straszne powodzenie (śmiech). Z Okarpca jako dziewczyna szłam sama. Więcej było chłopców. Ze mną chodzili trzej. Dwóch z nich, później marynarz i leśnik, już nie żyje... Jasne, że bałam się iść przez las. Uczyć Janków Muzykantów - Kiedy skończyłam podstawówkę, kierownik Henryk Ociesa osobiście zawiózł mnie na egzamin do renomowanego liceum pedagogicznego w Tczewie (tato wtedy zmarł). Wiózł jak Kopciuszka z lasu. A potem, na autobus do Wycinek, odprowadzała mnie cała wieś. - Dlaczego akurat to liceum? - Bo wymarzyłam sobie, że będę nauczycielką i że zajmę się talentami z takich wsi jak Okarpiec. Talentami, które się marnują. I nie chciałam, jak to wtedy było, żenić się z morgami... Tak więc zachciało mi się iść w szkoły. Nerwów to kosztowało, bo miałam czternaście lat. Po liceum wróciłam do... Okarpca. Marzenie się spełniło. Pracowałam w szkole w Trzebiechowie. Uczyłam młodzież ze swojej miejscowości, również swoje rodzeństwo. Niektórzy byli tylko o trzy lata ode mnie młodsi. Słuchamy opowieści jej życia. O ślubie z Ryszardem (59 l.), chłopakiem stąd, ale mieszkającym na Dolnym Śląsku, o trzydziestopięcioletniej pracy z kredą w ręku. - Teraz mieszkam pół roku tu, a zimą na Śląsku. Nie cierpię gór. Tu na wakacje przyjeżdżamy wszyscy. A ja próbuję zrobić drzewo genealogiczne. Pani Urszula rozwija swoje opracowanie. Ciągnie się na podłodze jak papier z uruchomionej drukarki, którą zapomniano wyłączyć. Papier z diagramem czasu - Senior rodu nazywał się Jan Kurek - Urszula wskazuje na tym ciągu papieru jakiś zapis. - Urodzony 20 października 1881 roku. Był żonaty z Marianną Tuszyńską, urodzoną w 1883 roku. Mieli dziewięcioro dzieci. Pobrali się w 1904 roku... Domniemamy, że jego ojciec, urodzony w 1859 roku, też miał na imię Jan, ale nie ma dokumentów... Następuje krótka przerwa. Pani Urszula chce wędrować w głąb czasu, my do przodu, gdzie na tym szczególnym papierowym 213
wykresie czasu jest już wszystko udokumentowane, a nie domniemane. - No dobrze. Syn tego Jana z 1881 roku też miał na imię Jan. Był to brat naszego dziadka, 89-letniego Bronisława. Z kolei ten Jan miał syna Jana, który jest naszym bratem. - Trzech Janów po kolei! - Mógł być czwarty. Ale nasz brat (który akurat wchodzi) postanowił przerwać pępowinę Janów. Ma dwóch synów - Mariusza Jana oraz Marcina... Wszyscy się tu zjeżdżają - powtarza pani Urszula. - Ostatnio nawet po trzydziestu siedmiu latach zrobiła nam niespodziankę i przyjechała siostra taty. Myślała, że to miejsce już dawno nie istnieje. Chałupka musi stać Znowu otwierają się drzwi. W żółtym płaszczu przeciwdeszczowym wchodzi siostra Urszuli, Teresa Rutkowska. W dowód, że pojawiły się pierwsze grzyby, pokazuje prawdziwka. - Teresa mając piętnaście lat trafiła do liceum medycznego w Tczewie... Potem zdobyłyśmy wyższe. Tak, mama dała nam wykształcenie - na chwilę rozrzewnia się Urszula. - Każdy z nas czworga założył rodzinę, ale przyjeżdżamy tu od dwudziestu lat. Odkładaliśmy do jednego worka pieniądze i zaczęliśmy budować ten dom. Robiliśmy pustaki. Każda z czterech rodzin ma teraz 54-metrowe mieszkanie. Ani centymetra więcej. Myśleliśmy, że ten dom obok - rodziców, dziadków i pradziadków - się zawali, ale nasz brat, Jan, powiedział: „Ta chałupka musi stać, bo to rodzinne miejsce”. Przyjeżdżamy, kiedy przylatują bociany... Ja w tym roku siedzę od siódmego maja, a w listopadzie wyjeżdżam. Mąż jest na rencie. Zabieram go, aby pooddychał tym powietrzem. - A my jesteśmy w każdy weekend - dodaje Teresa. Wchodzi drugi ich brat. Milczący. Kto tu jeszcze mieszka - W czasach, kiedy panie były dziećmi, z czego tu ludzie żyli? - Łąki były, więc hodowali krowy... A zimą łapało się ręcznikami węgorze. Ręcznikami, bo wyślizgiwały się z dłoni. Wychodziły z zamarzniętych jezior przez źródła. Mieliśmy sto pięćdziesiąt słoików samych węgorzy. Na obiad zawsze były węgorze. Po którejś 214
porcji narzekaliśmy, że ciągle to samo. I jak wszędzie, w absolutnej tajemnicy słuchało się Radia Wolna Europa. Zaspy były ogromne, ale ludzie mieli zakodowany strach przed UB. - A teraz czym jest Okarpiec? Ilu mieszka tu z dziada pradziada? - Rdzennymi, nieśmiertelnymi mieszkańcami są tu Grzybowscy, Kwiczory i my. - Trzy zabudowania. Na ile? - Na dwadzieścia... W tej wiosce to już nie ten duch, nie te czasy, grzyby i język. Nie wiedzą, co to jest zacierka, maguster. Mają domy ludzie z Holandii, Francji, Niemiec, Grudziądza, Elbląga, Bydgoszczy. Wszystko zostało tu podzielone i wykupione. - Ale niedaleko stoi pusty dom. Z czerwonej cegły, z figurką Matki Boskiej w okienku przy drzwiach. - Pusty? Należy do lekarza z Torunia... Dla nas Okarpiec kojarzy się z uczciwością, dobrem, szczerością. Kiedyś się szło i Grzybowska wołała przez sztachetki: „Daj całusa!”. - Ale to jakiś Okarpiec z legendarnej przeszłości. - No tak, teraz to letnisko. Wieś tutaj ma być agroturystyczna. Jednak można żyć z sąsiadami jak kiedyś... Torebki Teresa prowadzi nas do swojego mieszkanka obok, na swoje 54 metry. Przygotowała na naszą wizytę wystawę torebek, niektóre z lat siedemdziesiątych XIX wieku. We wszystkich są jakieś stare papiery. - Nasza mama zbierała po różnych pokoleniach. Kiedy byliśmy młodzi, nikt ich nie mógł dotykać. My też będziemy je przekazywać dalej. Niezwykły zbiór pamiątek.
215
Burze są nijakie Mówią, że nad całym jeziorem Kałębie leżało tych węgorzy około trzy tony. Tylko tu, na samym Dobrym Bracie, około trzysta kilogramów. - A wystarczyło wezwać wojsko, rzucić kilka lasek dynamitu - denerwuje się przechodzący wędkarz. - Pewnie, że część by ogłuszyło, ale reszta miałaby czym oddychać... Albo dlaczego wyganiano tych, którzy chcieli rąbać przeręble? To jak w tej opowiastce o psie ogrodnika... Jak to było...? - Straszna śmierć, panie - mówi inny. - Pod lodem rozgrywała się tragedia. Węgorze wgryzały się przy brzegu w ziemię, żeby wyjść na brzeg, ale ziemia twarda. Kłusownicy Wędkarze z domków wczasowych sporo wiedzą. Opowiadają o nocnym kłusownictwie, o polowaniach prądem, o niebezpieczeństwie, choć przyznają, że od roku już tego nie ma. - Ale wcześniej to tylko agregaty chodziły. Po chwili płynie opowieść o słynnym panu K., który kłusował za komuny. Nasadzali się na niego, nasadzali, Milicja Obywatelska i Państwowe Gospodarstwa Rybackie. I w końcu go namierzyli. W nocy. Osaczyli go z różnych stron reflektorami. Stał w łódce. Zaczęli krzyczeć z radości, bo każdy wiedział, że K. nie umie pływać. A K. skacze do wody, piorun jeden! Wolał śmierć niż wstyd... MO z PGR-em zaczęli się zastanawiać, kto ma pójść zawiadomić rodzinę. Wreszcie jeden poszedł. Puka, wchodzi skrępowany do chałupy, a K. ...leży pod pierzyną i udaje, że go zbudzili z głębokiego snu. Opowiada o tym jeden z wędkarzy. - Znałem go dobrze - dodaje na zakończenie. - Nie wytrzymałem i pytam: „K., umiesz ty w końcu pływać, czy nie umiesz?”. „Nie umiem, ale wiem, którędy chodzić. Bo Kałębie, wbrew temu co piszą w folderach, jest płytkie”. Ów wędkarz kiedyś tę głębokość badał. Wyszło mu w najgłębszym miejscu pięć metrów z haczykiem. Tak więc K. rzeczywiście mógł dojść do brzegu, jeżeli świetnie znał miejsca. 216
Opowieści W sezonie jak to w sezonie - ktoś zapala lampkę i mieszkańcy domków zbierają się niczym ćmy. Przychodzą też tutejsi. Jest nastrój. Krążą nowe i stare opowieści, poważne i głupstewka - choćby o tym, że w jednym z kibelków wisiał sobie czajnik i wszyscy musieli cichutko.... Bo w czajniku na jajkach siedział ptaszek. Albo historyjki o szczurach piżmowych i kurkach wodnych. W tych opowieściach do niedawana prym wiódł Jan Wedeł, człowiek, który dużo przeżył. Zmarł rok temu, w sierpniu, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Z jego śmiercią umarło wiele historii. Przychodzi teraz Wedeł junior, ale jego opowieści są już z drugiej reki. Na przykład ta o nazwie Dobry Brat. W Osieku żył zły, tu dobry. Ten zły zabił dobrego i utopił w głęboczku (okrąglaku, jeziorku). Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nad głęboczkiem straszy, a na dnie jeziorka leżą potężne, obrobione pniaki. Skąd się tam wzięły? Znowu nie wiadomo. Tajemnica ciągnie za ogon tajemnicę. Wedel nie Wedeł Zachodzimy do okazałego domostwa. Obok, przy chałupinie ze źle wypalonej cegły, stoi mężczyzna. Wedeł junior - Zygmunt (54 l.) zaprasza do nowego domu. Tu niespodzianka - Zygmunt Wedel. - Ojciec mówił: „Żebyś pisał mi się Wedel”. Pan Zygmunt sprawdzał w dokumentach, inni też. Faktycznie, jest Wedel, jak ci warszawiacy. - To nazwisko spod Hamburga, niemieckie - wyjaśnia gospodarz. Jakaś rózga tej rodziny zaplątała się w te strony i mieszka od pokoleń. Na Dobrym Bracie osiadł mój pradziadek. Kupił tu 3,5 hektara lasu, wykarczował i postawił chatę. Spaliła się podczas wojny. Według pana Zygmunta jezioro Kałębie prawdopodobnie kiedyś należało do trzech rodzin - Milewskiego, Wedla i kogoś jeszcze. Przynosi dyplom. Czytamy, że Maksymilian Wedel, urodzony 14 października 1884 roku w Osieku, zdał 10 kwietnia 217
1948 roku egzamin na mistrza rybackiego. Podpisy komisji i pieczątka świętego Piotra - patrona rybaków. Maksymilian Wedel był dziadkiem Zygmunta. Cała rodzina rybaczyła tu z dziada pradziada. Ta zawodowa nić tradycji urwała się całkiem niedawno. Z różnych przyczyn. Choćby z tej, że pan Zygmunt ma dwie córki, Annę i Małgorzatę. Młodsza, Anna, jest podleśniczym i studiuje w Poznaniu, starsza mieszka w Warszawie, jest leśniczym i też studiuje w Poznaniu. Pan Zygmunt mówi o córkach z dumą. Ciągał je po lesie, nazywał ptaki i drzewa. Dzięki niemu poznały piękno przyrody. Młodsza za wyniki w nauce w Technikum Leśnym w Tucholi mogła pójść bez egzaminów do Bydgoszczy, ale pojechała zdawać do Poznania - tak bardzo chciała zostać leśnikiem. Charakterna dziewczyna. Jest też myśliwym. Kiedyś na swoje urodziny postanowiła ustrzelić dzika. Wsiadła o ósmej rano na rower, o dziewiątej wróciła i zameldowała, że ustrzeliła. „A gdzie go masz?” - zapytał tata. „Tato... toż on wielki jak szafa!”. Spoglądamy na drobniutką pannę Annę, która akurat przyniosła kawę. Panna Anna ma też ładne zbiory. W gablocie z napisem ZBIÓR ENTOMOLOGICZNY widać rusałkę żałobnika i inne motyle oraz rozmaite żuki, niektóre z okropnie długimi wąsami. - Ale pazia królowej nie ma! - A bo pod ochroną - odcina się Anna. Ojciec partyzant Rybak Jan Wedel, ojciec Zygmunta, był postacią nieprzeciętną. Miał ojcowiznę na Dobrym Bracie, ale przy drodze, a nie - jak Zygmunt - nad samym jeziorem. Mieszkający w lesie starsi ludzie nieraz wspominają wojnę, jakby toczyła się wczoraj. Często opowiadał o niej Jan, teraz opowiada Zygmunt. - 1939 rok, wrzesień. Jan dostał się do niewoli pod Łowiczem. Niemcy puścili go do domu. Wracał w polskim mundurze. Szedł 218
z Dolnym z Leśnej Jani. Wysiedli na stacji w Skórczu i w tych mundurach postanowili pójść na spacer po miasteczku. „O, wy polskie bandyty!” - zakrzyknął na ich widok syn aptekarza Müller. Wyjął pistolet i prowadził do lasu, by ich zastrzelić. Nagle koło budynku poczty pokazał się SS-man Durau, właściciel młyna w Szladze. „Wie heiβen sie?” - pyta Durau. „Wedel, Dolny...”. Durau do Müllera: „Możesz tych ludzi puścić”. Potem już nie szli szosą, a polami, łąkami, lasami. Przyszli do domu po ciemku. Okupacja w Osieku Były dwie możliwości, albo - albo. Albo Stutthof - albo Wehrmacht. Nie, była jeszcze możliwość trzecia - las, partyzantka. Każdy wybór rodził tragedie. - Demska była w ciąży. Jej mąż siedział akurat w stodole. Miał karabin. Zajechali Niemcy, pytają, gdzie mąż. Zakatowali ją na jego oczach. Chciał strzelić, ale co to by dało... Kałębiem zarządzał w imieniu III Rzeszy Niemiec Girka. Wziął do pracy wszystkich młodych. Pewnego dnia Jan łowił ryby. Podeszło kilku SS-manów, zachciało im się ryb. „Idźcie do Girki. To ryby Girki”. I znowu, po raz drugi, pistolet przy skroni. Próba nerwów. Girka potem powie: „Spróbowaliby to zrobić”. To powiedzenie przeszło do rodzinnych opowieści Wedlów jako przykład czarnego dowcipu. Partyzanci - SS-mani jeździli za partyzantami - opowiada Zygmunt. - W partyzantce walczyli szwagry Jana. Mój wujek, Jan Redzimski, też. Walczył w wielkiej bitwie Armii Krajowej pod Dębią Górą, gdzie stoją jeszcze drzewa ze ściętymi wtedy przez pociski wierzchołkami. SS-mani tropili partyzantów, aż wytropili ich siedzibę. Bobkowskiego syn wystrzelił pierwszy i trafił wysokiego rangą SS-mana z Gdańska. Niemcy ściągnęli posiłki i okrążyli bunkry. Partyzanci znaleźli w pierścieniu słabe miejsca i tam uderzyli. Wujka ojciec miał celne oko. Co się wychylał, trafiał. Wychylał się i trafiał, wychylał się i trafiał, wychylił się i dostał w samo czoło. Partyzanci poszli w końcu na białą broń. Co było Niemców pozabijane! Leżeli w nadleśnictwie w Błędnie i w szkole w Osieku. 219
W Danii Jan Wedel krótko był w Wehrmachcie w Danii. Pewnego razu duński ruch oporu podjechał pod bramę obozu i wycelował karabin maszynowy w wartownika. Bramę otwarto. Jan wyszedł w pełnym uzbrojeniu, w mundurze, wsiadł do samochodu i odjechał. Tak formalnie został partyzantem w Danii, elegancko, bez zgrzytów. Później walnie przyczynił się do wysadzenia wojennego okrętu. Poszedł sobie do portu, popatrzył, gdzie, co i jak. Wymierzyli w niego, po raz trzeci w tej wojnie. Dzięki informacjom, jakie zebrał, Duńczycy wiedzieli, gdzie założyć miny. Założyli. Okręt co prawda nie zatonął, ale na morze już nigdy nie wypłynął. Po wojnie dwa lata Jan siedział w Danii i czekał na trzecią. Szukał przez Czerwony Krzyż rodzinę. - W 1945 roku miałem cztery lata. Siostra, Barbara, urodziła się w maju 1945 roku. Pamiętam front na Dobrym Bracie. Spoglądamy na pana Zygmunta podejrzliwie. Cztery lata i pamięta? Może? Intensywne przeżycia. - A pamiętam. Siedzieliśmy w bunkrze na terenie dzisiejszego ośrodka. Tam, gdzie dziś stoi przystanek PKS, postawili działo, Ostrzeliwało las w kierunku zachodnim. Potem przyszedł Rosjanin i kazał uciekać z Osieka, bo „będzie za duży grób”. Tak tłumaczył, ale bunkier był dobrze zrobiony. Myślę, że sami chcieli się w nim schować. Nocą, brzegiem jeziora, niósł mnie na rękach do Osieka wujek Józef Guz. Siedzieliśmy u Milewskiego w stajni. Michał Trzoska doił krowę i dawał mleko. Pan Zygmunt przynosi fotkę - portretówkę Jana, wykonaną w Danii. Z tyłu napis ołówkiem. „Zygmuśku, to jest Twój tata”. - Tata nigdy nie należał do żadnego związku kombatanckiego kończy opowieść o ojcu pan Zygmunt. Jeden człowiek ile może narobić Na Dobrym Bracie jest sześciu gospodarzy. - Pipiórka Stanisław, Grabowski Józef, Lica Adam, Demski Andrzej, moja matka Wedel Agnieszka - wymienia Zygmunt. - Wszystko jakby jedna rodzina. W czasie okupacji ludzi nie było więcej, może nawet mniej, a na tym niewielkim skrawku Bogu ducha winnej ziemi jest siedem mogił. W jednej nawet Rusek z Niemcem leżą. Prawdopodobnie zakopał ich Lica. W innej pochowano dwóch 220
Niemców. Leżeli ranni w chałupie. Chałupa zaczęła się palić, nie mogli się wyczołgać... Jako dzieci dbaliśmy o mogiły i dziś dzieci też dbają... Jeden człowiek ile skłócił świata... Jest gorzej? Starsi ludzie przeważnie mówią, że jest gorzej niż było. Jakby nie przeżyli wojny, a potem socjalizmu. Pan Zygmunt nie należy do „starszych”, ale też tak mówi. - Jest gorzej, bo sporo ginie. Na przykład pełno żurawin rosło, a dzisiaj nic. Grzybów? Już nigdy nie będzie tyle, jak kiedyś. Burze są nijakie. Takiego suma - 75-kilogramowego, co to na dwóch skrzyniach rybackich leżał, a ogon mu się jeszcze ciagnął po podłodze - na Jeziorze Czarnym już nikt nie złapie. To jest też złe, że w perle przyrody postawili kotłownię, co dymy wypuszcza. Ogólnie można się zgodzić - tym bardziej, że mówi tak większość. Wychylamy się przez okno z wysokiego piętra, skąd lepiej widać postawione po wojnie przez Jana Wedla gospodarstwo pod strzechą. Spoglądamy na posadowione tuż przy nas na elektrycznym słupie bocianie gniazdo. Bociek siedzi na wyciągnięcie ręki. Patrzymy oko w oko, dziób w dziób. Nie jest tak źle, Maćku.
221
Kopacz korzeni Biegną kurczaki - oryginalne, spod kluki. Zresztą później pani Józefa Serocka (dwudziesty ósmy rocznik) na dłoni przyniesie takiego, co się akurat wykluł. Między psem a kurami pełna komitywa - burek swoich nie chwyta. Jak kura się niesie u niego w budzie, to cierpliwie czeka, aż zniesie. - Stary dom, co był onegdaj, stawiał matki ojciec - wyjaśnia Roch. To były insze czasy, lampów nie było, drzazgi zapalali, potem lampki naftowe przyszli. Ale nikt okularów nie miał, jak dziś dwunastolatki. Stara data długo żyła... Ta dzisiejsza to niedobita data. Teraz Seroccy mieszkają w domku, który ma ściany poprzedzielane dyktą, ale im miejsca dość. Ten stary, stawiany przez ojca matki Rocha, miał ze sto pięćdziesiąt lat. Z Torunia przyjechali fachowcy, obrysowali, pomierzyli, rozebrali, przewieźli do siebie - do skansenu. - Obiecali, że nas tam zawiozą, byśmy zobaczyli, że niby taki sam postawią. Dom był zdrowy - z balów, sama drzazga, a teraz to nie drzewo, sama biel. Obiecali i przyjechali po nas. Zobaczyliśmy dych ten sam jak tu, wszystko take same, akannice, małe okienka i tan komin z pacy. Óni tu go pomaluśku rozebrali i w Toruniu z powrotem złożyli. Identycznie ten sam dom. Serocki w Toruniu się wzruszył. Rodzinny dom, autentyk, choć na innej ziemi. Przy okazji odwiedził „Damrokę” - knajpkę w skansenie, gdzie podają piwo. Roch opowiada też, że niedaleko stoi starszy dom, Teodora Licy. Ma dwieście lat. - Jezioro w Skórzennie, Słone, łączyło się z Kałębiem - mówi. - Kule takie są... I to jezioro było eszcze wnet o połowę większe. Rybak ze Skrzyni Alfons Renkiewicz żaki stawiał, gdzie dzisiaj pasą się krowy. I jeziora jest coraz mniej. Przez pięćdziesiąt lat ubyło. Dlatego, że raz byli susze, a potem powstał muł i zaczęły robić się chwasty. Skórzenno nie nazywało się wcale Skórzenno, ale o tym za chwiłka. 222
Przed wojną stało tu tylko sześć - siedem domów, nie było żadnych jezdniów, normalnie leśna droga. Tedy przyszli brukarze - sto lat temu. Nie... nie kłamać! - sam siebie upomina Roch. Okazuje się, że bruk układali już za życia Rocha - miał wtedy szesnaście lat. Jego ojca wówczas wóz przejechał... - Więc Skórzenno nazywało się Kozie. Toć tu nie było krów, a sama koza. I kóniów, kaczków, gęsi w pioruny. A rower, panie, to miał Kruża i Władysław Brzóska. A samochód to jechał raz - po niego i po młodą żonę, kiedy wprowadził się do starego domu. Potem Roch budował betonowy most w Szladze - prawdziwy, z betonu. Potem dał się na szosę, został najpierw młodszym dróżnikiem, potem poszeregowali go na starszego, a potem - zrobili redukcję. Ze trzydzieści lat temu zaczął wyplatać z korzenia. Nie z wikliny, bo tu nie rośnie. Poza tym korzeń lepszy. Fachu nauczył go ojciec. - Tu kiedyś wszyscy umieli. Kosze właściwie robię trzydzieści lat, opałki do futrowania koni (teraz mają takie duże kipy...). Korzenie bierze się na ogół z jałowca. Potem łupie się ręcznie, rozwarstwia. Oczy mogę zamknąć i robić. Kosze do ziemniaków, łupianki. Korzeń musi być świeży, wilgotny, wtedy można wypleść, ale jak dostanie słońca, ta jano pyk! Kiedyś od Serockiego kupował LAS, dziś sprzedaje po gospodarzach. - Panie Rochu, a może te z wikliny lepsze? - Z wikliny nie nałożysz jednego na drugie - obrusza się, wyjaśnia Serocki - bo okrągły i ci spadnie, a jałowiec - pleta. I trwałość mniejsza. Wiklina szybko się psuje... - Tu ten las sadziłam - wtrąca Józefa, pokazując dookoła ręką. 223
Według Serockiego całkam je co dziesiańć lat inaczy. Po tym stwierdzeniu Roch sam dostrzega, że myśli dziesiątkami lat. Nie, nie o wielkiej polityce. Co on ma wiele do myślenia na temat wielkiej polityki, nawet jak myśli dekadami? Za jeden przecinek osiem miliona starych złotych renty (on) i pół miliona (ona) nie warto myśleć. - Telewizję ogląda - ale tylko patrzy, czy deszcz będzie padał - mówi Józefa. - Ale dziś nie wierz w ta telewizja - przestrzega nas Serocki, a po chwili ostrożnie. - Mówią, Bóg rządzi aurą. Z jednej strony być prawda może, a z drugiej, czy ją ktoś pcha, tę chmurę, czy ją po prostu wiatr goni?
Zapamiętane na całe życie Na drodze do Studzienic biały lód. To oczywiste - nikt nie będzie sypał piachem jakichś podrzędnych szos w Borach Tucholskich. Z półmroku wyłaniają się zabudowania. Henryk Sikorski, mieszkający przy ulicy Jagodowej 21, przed zmierzchem obchodzi swoje. Wjazd na podwórze ma wysypany piachem, a na podwórzu wyczyszczone od śniegu rondo. Jeden z nielicznych świadków W mieszkaniu - co nas nieraz na wsi zaskakuje - luksus. - To dzięki dzieciom - mówi pan Henryk. Ale do rzeczy. Sikorski jest jednym z nielicznych świadków tego, co się działo w okresie okupacji w Studzienicach i w okolicznych lasach. - Urodziłem się w Starych Prusach w 1933 roku - mówi, a my zachodzimy w głowę, gdzie to jest. - Teraz należą do Pomorskiego, ale jeszcze niedawno leżały w gminie Czersk, w powiecie Chojnice, a więc w Bydgoskiem. Przed wojną też. Granica z Rzeszą 224
biegła dopiero w Człuchowie... Do Studzienic przeprowadziłem się w 1939 roku. Rodzice uciekli z Bietowa Z tą przeprowadzką to był galimatias. - Po kolei - mówi pan Henryk. - Tutaj, w Studzienicach, od dziada pradziada mieszkał mój dziadek, Józef Osowski. Stąd poszedł do Starych Prus. Ściągnął go szwagier, by gospodarzył tam. Moi rodzice w 1938 roku, kiedy parcelowali majątki, przeszli ze Starych Prus do Bietowa koło Lubichowa, gdzie dostali poniatówkę. Ja zostałem w Starych Prusach. Wolałem dziadka Józefa. Ale oczywiście odwiedzałem rodziców w Bietowie. W 1939 roku rodzice uciekli z Bietowa i przyszli tu, do Studzienic, na gospodarstwo dziadka. - Uciekli z Bietowa, bo wybuchła wojna? - Nie, jeszcze nie wybuchła. Po prostu ich tam ciągle okradali, dlatego uciekli. - Jak to okradali?! - nie możemy wyjść ze zdumienia. Tyle tekstów o poniatówkach, również tych bietowskich, ale o tym nikt nie mówił. - A okradali. Na domu złodzieje pisali „Goliński”, od golec. Gospodarstwo z poniatówką sprzedali państwowemu funduszowi. Niestety, nie dostali pieniędzy, bo wybuchła wojna. - A dostali po wojnie? - Skądże. Byłem i tu, i tam - Rodzice przyszli do Studzenic. A dziadek Józwa? - Dziadek cały czas był w Starych Prusach. Ja całą okupację byłem tu i tam. - Jak to? - Bo za dziadkiem to poszedłbym w ogień. Bardzo go lubiłem i czasami szedłem do niego dziesięć kilometrów. W takiej odległości od Studzienic leżą Stare Prusy. Szedłbym nawet w nocy. - A co w domu? - Były dwie małe siostry. A ojciec miał złamaną nogę. - Czyli kursował pan jako dzieciak między domem rodziców i dziadka? - I jeszcze między domem wujka w Czarnej Wodzie, który był leśniczym. Kursowałem, ale wszyscy z rodziny przed wojną gdzieś jeździli. Ojciec jeździł z Bietowa na parcelę do Starych Prus, dziadek 225
woził drewno do tartaku w Czarnej Wodzie (były dwa tartaki), a mnie zostawiali u wujka Leona Osowskiego. Nieraz chodziłem do sklepu Drewka po papierosy dla niego. Rodzice zostawiali mnie u cioci i wujka, ale jak przyjeżdżał dziadek, uciekałem z nim. Krewny generała Sikorskiego - Zapewne przez te włóczęgi znał pan na wylot tutejsze tereny? - Znałem. - W 1939 roku przyszli Niemcy. Wcielali tutejszych do Wehrmachtu. - Ale ojca nie wcielili. Nie chcieli go angedojczować, bo uważali, że był krewnym generała Sikorskiego. „Krewny i koniec” - tak mówili. - A był krewnym? - Skądże... Przez całą okupację był Polakiem. - Nie kazali mu się wynosić? - Woził drewno do tartaku Brandta z Pieców. Ten Brandt go bronił, kiedy Niemcy mówili, że ojciec może być partyzantem. „Jakże on może broić, kiedy codziennie jest u mnie na tartaku?” - mówił Brandt. Były dwa zamachy - A po zamachu na Hitlera się nie czepiali? - Zamach na Hitlera był w Cisie. Tutaj, w Studzienicach - Kamiennej Karczmie, partyzanci wysadzili cały transport z żołnierzami. O mało co nie wywalili tego domu, który stoi przy torach. - Kiedy w Cisie wysadzili pociąg - włącza się do rozmowy żona pana Henryka, Jadwiga - to po mojego wujka przyszło szupo. Akurat wrócił na urlop z wojska do domu w Zblewie. Wzięli go jako podejrzanego i przesiedział sześć tygodni w więzieniu. Kiedy po sześciu tygodniach nie stawił się do jednostki, ci z wojska przyjechali po niego i zwolnili. Jeszcze raz chcieli mu dać urlop, ale już nie wziął. - To ci pech. Wziął urlop, wrócił do Zblewa i w pierwszy dzień trafił na zamach na Hitlera... Panie Henryku, widział pan partyzantów? Tu były partyzanckie miejsca - A jakże. Tu były partyzanckie miejsca. Działał tu między innymi oddział Miętkiego. Opisano to w książce „Dziewięciu z nieba”. Mieli niedaleko bunkier. Widziałem go zaraz po wojnie. Zwykły, z drewna. Takich bunkrów zrobili tutaj dużo. Tu ciągle coś się działo. Niemcy 226
się mścili. Na przykład zabili Józefa Jażdżewskiego. Nie był partyzantem. Mieszkał w państwowym domu, który stał między jeziorem Smolnik a czarnowodzkimi łąkami. Pracował, podobnie jak Mokwa, na tych łąkach. Chodził w noce i robił drogi. Zabili go za współpracę z partyzantami. Wielbunek - To między Studzenicami a czarnowodzkimi łąkami jest jezioro? - Ano jest. I bobrów od diabła. To tam jest ten mały wielbunek... - Co to takiego wielbunek? - Wymurowane urządzenie. Dołem płynie woda, a górą kanał. - Akwedukt. - Tak, akwedukt. Kiedy przyjdzie wiosna, poprowadzę. To było takie nieludzkie - Mówił nam malarz Kujawski, że strasznie rzeczy pan widział w 1945 roku... - W 1945 roku miałem dwanaście lat i pasałem krowy. Nasza wioska była duża. Ze szkołą, remizą, licznymi domami. W styczniu albo na początku lutego 1945 roku widziałem te Żydówki. - Które leżą przy berlince... Co pan tam robił? - Sołtys nakazał, by każdy z rodziny szedł odśnieżać szosę. Oni tą szosą prowadzili Żydówki. Te, które nie mogły iść dalej, zabijali... Chodziliśmy odśnieżać co trzy dni. Po śladach na śniegu, w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik, było widać, że ktoś wszedł do lasu. Poszliśmy zobaczyć, kto. A tam leżały trzy kobiety, nieco dalej pięć. Cała wioska to widziała.... Młode, ładne kobiety. Nie wytrzymały. Wszystko miały uszyte z koców, a na nogach drewniaki. W takim mrozie, jak dzisiaj. Zastrzelono je w tym miejscu i tak leżały. Zostały zakopane po wojnie. Wtedy nie, bo wszyscy mieli stracha, że jeszcze nas to spotka... Ciała leżały jedno przy drugim. To się zapamiętuje na całe życie. Za dziewięciu z nieba - To były Żydówki prowadzone z obozu koncentracyjnego. A kiedy przyszła zagłada Studzienic? - Niemcy spalili nas za tych dziewięciu z nieba i wszystkich partyzantów. I to w jakim momencie... Kiedy Rosjanie byli już obok, w Kamiennej Karczmie. 227
- Mieszkańcy byli we wsi? - Niektórzy byli. My siedzieliśmy tutaj, w piwnicy. Paliła się stodoła. Zaczęliśmy uciekać. Ojciec na krykwiach (kulach) z drewna, matka z jedną moją siostrą, a ja z drugą. Szliśmy pod Bartel. Z pięćdziesiąt metrów za wioską jechał na koniu Niemiec i wołał na kobiety, że to palą Rosjanie. Żartował sobie. Potem w Studzienicach znowu były działania wojenne. A my mieliśmy wykopane parowy (bunkry) i tam siedzieliśmy dwa dni i dwie noce. Rano było słychać ruskie czołgi i strzelaninę, jakby ktoś walił grochem o ścianę. Kiedy wróciliśmy, ujrzeliśmy same zgliszcza. U nas, w Studzienicach, prawie wszystko było zniszczone. To co jest dzisiaj, wybudowano po wojnie. Z przedwojennych zostały chyba ze cztery domy. Umarła szkoła z umarłej wioski - A ma pan jakieś zdjęcia przedwojennych Studzienic? - Zdjęcia miała Zosia Wójcicka. I wszystko pamiętała, co tu się działo. Po chwili Sikorski przynosi album. Wertuje uważnie kartki. Jest. Zdjęcie przedwojennej klasy przed szkołą w Studzienicach. Jakaż to pamiątka z umarłej wioski. Na odwrotce napis: „Szkoła powszechna, Studzienice, rok szkolny 28/29”. Czy ktoś tu jeszcze może siebie rozpoznać po takim czasie i po takich losach wsi? dzienice, echna, Stu
sz rskiego. „Szkoła PHow enryka Siko Ze zbiorów
228
y 28/29”.
rok szkoln
Chłopiec i kajaki Czarna Woda niegdyś intensywnie pachniała truciznami z Zakładów Płyt Pilśniowych, buchała parą, buczała i waliła ściekami we Wdę, aż rzeka dostawała piany. Wcześniej tą wodą kajakiem spływał Karol Wojtyła. Dziś ZPP już tak nie buczą, a Wda ma prawie pierwszą klasę czystości. Rzeka jest szansą dla Kociewiaków.
Tadeusz Zaremba (ur. w 1961 r.) może dokładnie określić miejsce, gdzie odbierała go akuszerka. Taka tu była, za przeproszeniem, wiocha. Dorastał na gospodarstwie przy Wdzie. Na amen zapamiętał pierwszy spływ. Zróbmy zbliżenie. Jest rok 1968. Siedmioletni chłopiec biegnie między domem a „chlewikiem dolnym” (bliżej rzeki), gdzie pasie się krowa. Z góry rzeki bezszelestnie jak cienie wypływają kajaki Gdańskiej Stoczni Remontowej. Mnóstwo ich. Jest zimno. Kajakarze proszą o nocleg w stodole. Jeden z nich, Karol Goga, dzień potem bierze chłopca do kajaka. „Fajne miejsce na przystań” - rzuca w stronę ojca Tadzika. Potem przepływały inne kajaki. W 1953 płynął Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II. Modlił się przed ołtarzami z odwróconych kajaków i przed krzyżem z wioseł. W dniach 28, 29 czerwca odbędzie się kolejny spływ jego śladami. Z Czarnej Wody w dół rzeki. Spływ kameralny, na sześćdziesiąt osób, impreza zamknięta. Spływów wtedy za wiele nie było. Obrzydliwie ciepła woda miała kolor kawy z mlekiem. Do tego ta wstrętna biała piana. Nieliczne wówczas grupy dziś wyznaczają sobie jubileuszowe spotkania, między innymi ta, która czterdzieści lat temu płynęła od Szramkowej Góry (przy moście). W latach siedemdziesiątych ZPP skierowały ścieki na oczyszczalnię i woda rzeki zaczęła się poprawiać. Do 2003 roku Zaremba pracował w Urzędzie Miasta Czarna Woda. Tam wpadli na pomysł, żeby z powrotem uruchomić wypożyczalnię kajaków. Miała przyciągać turystę. Wcześniej, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, istniała przy drewnianym moście. Teraz urząd wybrał kiepskie miejsce - przy cmentarzu, ze trzysta metrów od wody. Do tego ten sklejkowy sprzęt. Kto dziś na czymś takim 229
pływa? Nie szło, więc zapytali Tadeusza, czy nie chciałby spróbować na swoim terenie, gdzie było gospodarstwo. „Nie ma sprawy” - powiedział. Pewnego dnia Tadeusz z synem Oktawianem stanęli bliżej szosy, na wyższym miejscu i objęli wzrokiem te swoje ponad pół hektara. Trawa po pas, bajzel. Tadeusz przez chwilę wędrował myślami do czasu dzieciństwa, do tamtego pierwszego spływu, jaki zobaczył. A potem zabrali się za porządki. Ścięli trawę, zamontowali dwie plastikowe rynienki z trzema kranikami z zimną wodą, postawili dwie sławojki. Kupili też dziesięć nowych kajaków, bo jakże - pływać na urzędowych? W piątek idziemy przez ten teren nad rzekę. Wszędzie trawa ścięta na jeża, nad rzeką porządny pomost z drogo-, a raczej rzekowskazem. Wyżej dwa prysznice z gorącą wodą w dużych kabinach, cztery toj toje, stawek. - Ryby tyle, co kaczki przeniosły, ale to na razie - mówi Zaremba. Ogólnie hajfi - jak w zagranicznych folderach. Tadeusz już nie pracuje w urzędzie. Od kilku sezonów miejscem jego pracy jest rzeka. W hangarze leży pięćdziesiąt nowych kajaków. To drogi binzes. Danka, żona Tadeusza, podaje kilka liczb. Jeden toj toj - ponad dwa tysiące złotych, kajak z wyposażeniem - około dwa tysiące. I ciągle trzeba inwestować. W tym roku choćby w traktorek do trawy, bo spalinowa kosiarka, nawet ta z żyłką, za mocno daje w kręgosłup. - Dotąd dostawałam na urodziny kajaki. Teraz pewnie dostanę ten traktorek - śmieje się Danka. W tym biznesie, podobnie jak z rzeką - nie ma odwrotu. Ruch na Wdzie robi się coraz większy. Kajaki wypożyczają: Tadeusz Śliwiński z Wielkiego Bukowca, Jacek Dąbrowski ze Skórcza, „Kurka Wodna” z elektrowni wodnej we Wdeckim Młynie, właściciel Sklepu Kolonialnego w Osowie Leśnym, w Kasparusie i inni. Nie ma konkurencji, jest wodniacka życzliwość. Spotykają się raz w roku, naradzają odnośnie cen, pożyczają sobie nawzajem sprzęt. Spotykają się też na rzece. Nie ma konkurencji, bo „rzeki nikt nie przerobi” mówił dwa lata temu Śliwiński. 230
Duża część spływów zaczyna się u nich, choć początek ma miejsce wyżej, w Lipuszu. Wielu jednak boi się płynąć przez Jeziora Wdzydzkie. Grupy, osoby indywidualne... Ilu dziennie? Ilu przez pięć miesięcy sezonu? Na takie badania - uważa Tadeusz - jeszcze za wcześnie, ciągle za mało ludzi. Na realizację wielkich planów zagospodarowania Wdy (jednolite pola biwakowe, wiaty kajakowe itp.) z kolei nie ma środków. Ale pionierzy jakoś sobie radzą, nie czekając na unijne czy samorządowe pieniądze. Masz kajaki, wypożyczasz je, jesteś instruktorem, masz pole namiotowe, myślisz, co by tu dalej. Pomysł rodzi pomysł. Niektórzy klienci chętnie wynajmują instruktorów. - Rok temu zadzwonił gość z Rumi - opowiada Tadeusz. - Był zupełnie zielony, nigdy nie pływał kajakiem. Chciał z rodziną spędzić kilka dni na spływie. W Czarnej Wodzie jest kilku instruktorów. Miasteczko ma drużynę kajak polo, więc trudno się dziwić... Wynajął instruktora. Minęły trzy tygodnie od pierwszego spływu i wrócili - już nie na dzień, a na trzy (dwadzieścia kilometrów dziennie, sześć godzin wiosłowania). Tym razem popłynęli sami. 231
Biznes rodzi biznes. Jest pole namiotowe, to czemu nie zrobić gastronomii? Na razie Tadeusz kieruje ich do miasteczka. Można rzec, że dzięki niemu restauracja ma dodatkowych klientów. Okoliczne sklepy też. - I dobrze mają się „browary” - dodaje Danka. Na razie, bo Zarembowie nie ukrywają, że myślą o hoteliku i gastronomii. To takie oczywiste. Na polu namiotowym bywa sporo osób. Rekord? Dwieście osiemdziesiąt. Ale na jubileuszowym spływie ma być trzystu. Zimą, na trzydniowy spływ ogólnopolski, przyjechało stu osiemdziesięciu, fanatyków. Nocowali w szkole. Płyną różni ludzie. Ogólnopolski spływ mają na przykład lekarze. Wyłowili protezę nogi (oczywiście ortopeda) i sztuczną szczękę (oczywiście stomatolog). Każdy widzi rzekę po swojemu. Albo ci z Bydgoszczy. Wieczór, chłodno. Przychodzi jakiś z pola i pyta, czy mogliby przyjść i pograć. Oczywiście, oczywiście, lokal jest, ciepło, światło, dlaczego nie? Po chwili wchodzi czterech facetów - około sześćdziesiątki, łysych, brodatych, z futerałami jak tego z „Desperado”. Flaszki na stół i zaczynają. Clapton mógłby ich posłuchać. Albo grupa, która spłynęła z Lipusza. W internecie bardzo kiepskie prognozy - tydzień deszczu. No to oni zebrali namioty do kupy i zrobili duże zadaszenie. I przychodzą. „Potrzebny wielki kocioł. Będziemy gotować bigos” - mówią. Tadeusz znalazł. Trochę pachniał mydlinami, ale nic to. A oni nakroili kapuchy i zrobili swoje. Bigos na deszczówce. Bigos doskonały, bigos bigosów. Nie było takiego z pola, który by nie zjadł... Niektórzy pływają ze zwierzętami. Przeważnie z psami, ale raz jakaś babka wzięła ze sobą dwa koty. Potem ją drażniły, bo co podpływała pod drzewo, wskakiwały na nie. Nie bały się wody, chodziły po całym kajaku. Co jeszcze... Najmłodszy znany im uczestnik miał pół roku, najstarszy - dziewięćdziesiąt dwa lata. Bywa, że na polu nie ma nikogo. Zwłaszcza jak szumi zakład. Gdy ZPP stanęły, ludzie dobijali tu codziennie. Na ogół płyną grupy do trzydziestu osób, ale zdarzają się samotnicy. Danka opowiada o gościu z Sosnowca. Przyjechał samochodem, popłynął pod prąd do Lipusza, opłynął wszystkie Jeziora Wdzydzkie, wrócił do Czarnej Wody i popłynął do Tlenia. Na polu mieszkał samotnie, jadł jakieś grzybki i w ogóle to, co dała natura. Siedział w jedynce przez 232
trzy dni, bo padał deszcz. Na odjezdnym poprosił ich o wodę. „Sklep jest tam...” - wskazał Tadeusz. On na to, że chce akurat tę, by zabrać ją do Sosnowca. Bo... jeszcze nie pił takiej dobrej kawy. Wda dla Kociewia może być jak ważna szosa. Ale tu ludzie szukają innych usług niż ci z szosy. Jakich? Trzeba zgadywać, bo to wszystko dopiero się rodzi. Chcą przenocować, rozpalić ognisko, napić się kawy, naładować komórkę (!), umyć się i wykąpać. A czasami chcą czegoś więcej, na przykład boiska. Jedni postawili właśnie taki warunek: ma być boisko do siatkówki. „O której godzinie?” - zapytał Oktawian. Po trzech godzinach stanęły słupy. Następnego dnia tamci utworzyli trzynaście zespołów. I grali, grali - przez dwa dni. - Ogólnie - mówi Danka - chcą nieskażonej przyrody, widoku żeremi bobrów, pięknych ważek, romantycznych wieczorów, gdzie się całuje ukochaną w kolano jak w „Jeziorze osobliwości”. Tak to widzi Danka, ale ona jest romantyczką.
Życie w szare kropki
zapis
Helena Katulska mieszka w Osieku. Urodziła się 8 marca 1910 roku. Od dziecka mieszkała w domu pod strzechą przy dzisiejszej ulicy Za Jeziorem 5, popularnie zwanej - za sprawą letników - „deptakiem”. Za Jeziorem to żadna ulica - zwykła piaszczysta droga na Wycinki nad jeziorem Kałębie. Życie pani Heleny w pewnym sensie przypomina życie bohatera książki „Kobiety z wydm”, który przymusowo siedział w piaszczystym leju. - Brzydko wyglądał dom. Stary był, z grubych bali. Kiedyś stał w lesie jako leśniczówka. Został przywieziony i postawiony tutaj. Teraz ściany są z cegły i pustaków, ale dach ma ciągle pod strzechą... Dzisiaj ulicą Za Jeziorem co chwsiłka przejeżdżają samochody i przechodzą ludzie, dlatego „deptak”. Kiedyś przez Osiek ledwie parę osób szło. 233
Pani Helena siada na ławce, otacza ją gromada prawnuków. Opowieści prababci znają na pamięć. Od czasu do czasu przypominają, o czym ma jeszcze powiedzieć. - Pamniantam, że bieda mnielim w szare kropki. - O, dlaczego w szare kropki? - Ano tak się mówi, po kociewsku... Bieda wynikała z różnych powodów. Przede wszystkim z braku pracy. I z ziemi. Brzydka tutaj, nic nie rodzi. W tym ogródku trzecia zima nic nie ma. Duży ogród, a musi wszystko kupać. Moje dzieci dobrze pamiętają: szuńdy, wiadra i nosić wodę z jeziora do ogródka (jezioro dzieli od ogródka ze trzydzieści metrów!). Ile tych wiader niosły... Wyrastało żyto. Kłoski jak trochę palca. Więcej było zasiane, jak zebrane. Dwa centnary żyta zasielim, a zebrelim centnar komosy. - Chodziłam rok do niemieckiej szkoły. Kiedy powstała Polska, wszystkie dzieci ze szkoły stojeli z chorągiewkami. Starsi też. Żołnierze polscy przyszli spod Skórcza. W Osieku, owszem, mieszkał jakiś Niemiec, podobnie w innych wioskach, ale pojedynczo. Mieliśmy siedem klas. Kierownik nazywał się Dziarnowski. Nauczyciele byli dobre. - A wycieczki szkolne organizowali? - Za mojej pamięci nie było nigdzie jechane. Najwyżej wycieczka do lasu i nad jezioro. Co tam zresztą wycieczki. Jak przyszlim ze szkoły, musielim pracować. Dzieci z karo po drzewka do lasu szli. Dziś palcem nie kiwną, jano rosną dwumetrowe. Dobrze jedzą i rosną... Wojny? Pamiętam, jak tata z pierwszej niemieckiej wojny na urlop szedł. Druga wojna... Niemcy wleźli, a my uciekalim do Markocina. Tu odchodziliśmy, a tam wleźlim w ogań... Boże męki poóbalali w Osieku trzy... Wojnę trzeba było cichutko przeczekać. Lampa naftowa gasić. Nie mogło być żadnego światła. Jak się paliło, to zaraz przychodzili szupy, wewaleli w samochód i pogłuszyli (zabili). Tą drogą prowadzili dziewczyny, chłopaków. Pięciu Polaków bunkier niedaleko zrobiło. Ukrywali się przed wojskiem. Trzech zabili... Jak się położę, to mi się wszystko przypomina, ale jak tak chładko, chładko, to nie idzie. Jak się położę, widzę jak łogań wszędzie był. - Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, wyszłam za mąż za robotnika, ino roboty dla niego nie było. Mąż miał na imię Jan, dzieci - Małgorzata, Stanisław, Jan, Edmund i Bronisław. 234
- A ślubne zdjęcie jest? - Nie było za co zrobić. Ślubnego tyż nie. Pracował jedan fotograf we wsi, Mańkowski. Takie robił brzydkie zdjęcia, że wychodziło, jak nikt nie wyglądał. A on mówił: “Jak kto wygląda, tak robię”. Tera choć kto licho wygląda, to ładnie wychodzi. A wtedy zdjęcia były takie zamulałe... Kino, owszem, przyjeżdżało. Jak czasem było darmowe, to poszlim. Do kościoła w korach się szło, a buty pod pachą, żeby się nie poniszczyły, bo na drugie nie stało. Bogatych, co mieli sklep, było mało. Trzech rzeźników, dwa z żywnością, jeden, u którego mógł kupić materiał, jeden piekarz, jeden fryzjer. Ci to byli bogate. Rybacy byli dwa - na Kałębiu Bielicki, na Czarnym Szumała. Przed wojną turyści tu nie przyjeżdżali. Jak kto jakiegoś krewnego miał, to go wzión. A wtedy tu ładnie wyglądało. Ani trzciny na tym jeziorze nie było, mógł się tedy wszędzie kąpać. Dużo rybaków łowiło, rachować nie idzie. Teraz ryb mało, zwłaszcza przez ta tanga zima. Jak byłam młoda, zabawa robili raz w roku. Po wojnie wafelków napieklim na kozim mleku i nieślim dzieciom na zabawę... Tera je za dobrze. Jestem na rencie i wszystko mogę kupić. A wtedy dzieci nie mieli na cukierka. - Na górce mieszkała handlarka Franciszka Mazur. Kupowała jagody i woziła do Gdańska. Ale od wszystkich ona nie wziana, ino od tych najbiedniejszych. Ludzie zbiereli różne jagody, i z liściami, i z jagliewiem. Franciszka Mazur żartowała, że były jeszcze ubiegłoroczne gały. Latoście, ale zmarzłe. Mieli też takie maszynki z drutu - ściągali z liściami i z samymi jagodami to wszystko w kosz. Takich jagód nikt by nie kupował... Zbierelim jagody, borówki, pod koniec sierpnia żurawiny. Franciszka Mazur miała ciężarowy samochód. Skupowała przed pierwszą i drugą wojną. Była starsza jak ja. Lasów nie wycinano jak teraz. Jak żem poszła z trzema dzieciami, to przynosiłam i ze trzydzieści litrów... Przed wojnami i po wojnach chodzilim zawsze na jagody i na grzyby. Trochę zmieniło się po drugiej. W zimie na chrust chodzilim i robilim mietły. Na tych mietłach był najlepszy zarobek. Tedy moglim sobie co do ubrania kupić, też jakaś szafa, stół, materiał. Wcześniej to się siedziało na ławie. Przyjechał samochód i wzión mietły chrustowe do zamiatania ulic. Teraz to mietły wcale nie są potrzebne. - Co to dało z tych jagód? Każdy był rad, że na chleb zarobił, 235
a na niedzielę na ćwierć funta cukru... Dzieci, ile to jest funt? Prawnuczki i prawnuki wzruszają ramionami - Kilogram to dwa funty. Chodzita do szkoły i nic nie wieta... Cukier na niedzielę na chleb się posypywało i jagodowej zupy się zrobiło. Do tego też był cukier potrzebny. O dżemie nikt nie myślał, bo nie było za co kupić. - Babciu, a placki ziemniaczane? - Było to same ciasto z kartofli, trochę mąki, na rynach od blatu smażone. Blat to duża kuchenka z cegły. Wychodziły placki - szewcy. Był olej, jano nie dało za co kupić. - Babciu, powiedz panu wiersz. Babcia mówi wiersz. Wówczas, kiedy się bramy rajskie na guziki zapinały, ptaszęta w ostrogach chodziły, a bociany na rowerach jeździły, w tym stała góra Synaj na płomieniach, Żydy od strachu uciekały, a psy w pyskach słomę nosiły, aby ten ogień ugasić i przyprowadziły człowieka, który ani ręką, ani nogą mówić nie mógł, a chciał pić, szedł wtedy trzydzieści dni i trzydzieści nocy, aż przyszedł na brzeg Morza Czarwonego. Tam ujrzał trzy okręty - jeden cały, drugiego pół, a trzeciego wcale widać nie było. Wsiadł na ten, co go wcale widać nie było i jechał znowu trzydzieści dni i trzydzieści nocy. Tam ujrzał śliczną jabłoń, włazi na ta gruszka, zrywa te czereśnie, patrzy na te śliwki, kobieta krzyczy: “Dlaczego zrywasz te winogrona? Ja biorę te pomarańcze.” Na rynek przychodzi niewiasta, pyta, ile kosztują te ogórki. „Jeszczem takiej kapusty nie widziała.” 236
To wszystko zapisane u jednej starej kobiety w spódnicy w fałdzie, która się urodziła i na trzy dni przed narodzeniem zmarła. - A skąd pani zna taki absurdalny wiersz?! - Jak miałam dwadzieścia trzy lata, byłam w Kopytkowie w robocie. Poznałam tam takiego młodego, co nawymyślał takich różnościów. Teraz w Osieku są turyści. Tak za dobrze to nie jest, bo oni są bogacze i pokazują co mogą. Wszystko tera się pcha do wsiów. Wszyści mają tera rogi od zbytków. Nie wiedzo, co robić. - A może tak musi być, pani Heleno? Po co się mozolić z piaskami? Dlaczego życie pani Heleny przypomina życie bohatera „Kobiety z wydm”? Ano przez te ogródki, trzydzieści metrów położone od Kałębia, do których pokolenie za pokoleniem na szuńdach nosiło wiadra wody, a i tak prawie nic nie rosło. I ta bieda przez całe życie, łatana jagodami i miotłami z chrustu. - Po co tak uparcie mieszkała pani na tych piachudrach? - Raz chciałam się przeprowadzić. Nadarzyła się okazja, ale kto by się opiekował rodzicami, którzy mieszkali w tym domu pod strzechą? Zresztą czy to jest tak ważne, gdzie się mieszka? Moja siostra w Gręblinie, Berta Golicka, ma sto cztery lata. Najważniejsze w życiu aby zdrowie. 1997
nie żyje. t. żyła 105 la Helena już ta Golicka er B i. a m tr ka u os n Jej si azw pani Helen Na zdjęciuiorów rodzinnych Zdjęcie ze
zb
237
c. Pała
d
Owi
ar
tarog
S z pod
.
5 rok
200 dem.
jak
y z r p
e i z jd
w e l u
Gdy przyszedł wielki ulew, dom się załamał w jętce - w tym kręgosłupie dachu. Sufit obniżył się po raz kolejny i wieczorami, kiedy wzmagał się wiatr, groźnie trzeszczał. W każdej chwili mogło ją pogrzebać, ale broń Boże nie miała zamiaru opuszczać tego miejsca. Zresztą nie życzyli sobie tego Oni, jej rodzice. Dla nich jej pokoik był jedyną dopuszczalną przestrzenią, gdzie mogli sobie swobodnie rozmawiać z córką. Zupełnie jakby była małą dziewczynką, a nie prawie stuletnią panną.
Starsza pani pilnuje Brzeźno Wielkie, gmina Starogard, wbrew nazwie nie jest wcale wielkie. Ale z roku na rok ładnieje, to trzeba powiedzieć. W pobliskim Rywałdzie mawiają, że ludzie w Brzeźnie Wielkim potrafią się zorganizować. W efekcie ich wieś wygląda całkiem ciekawie. Mieszkańcy własnym sumptem wybudowali drewnianą tancbudę, obok urządzili stawek z przystanią, a na trawniczku na rozstaju dróg postawili atrapę żurawia. Takiego do studni, żeby nie było nieporozumień. I dbają o porządek. Sporo tu też elementów nawiązujących do tradycji ludowej. Nie musi do tradycji ludowej nawiązywać Agnieszka Kaszubowska (lat 94), córka Piotra i Salomei Kaszubowskich z domu Połom. Ona po prostu tkwi w tradycji. W całości. W 2001 roku, po wielkich opadach deszczu, zachodziła nawet obawa, że ta tradycja zawali się na nią i ją pogrzebie. Część dachu, pokrytego ciężką dachówką holenderką, tak nacisnęła na ściany nośne, że te pękły, obsunęły się belki, a leżący na nich sufit niebezpiecznie się obniżył. Liczący bez mała dwieście lat przetrącony domek stoi od tamtego czasu w centrum wsi jak wyrzut sumienia. Dziewięćdziesiąt cztery lata ukończyła Agnieszka Kaszubowska w maju tego roku. W 2001, po tym, jak na Polskę przyszedł ulew, miała lat dziewięćdziesiąt. Ponieważ w domu ma wszystko śwante, to pomaga jej Pan Jezusik - a to przy złamanym obojczyku, a to przy złamanej ręce, a to przy innych dolegliwościach. Zresztą Pan Jezusik zdrowie jej dał jak trzeba, tak że nie była i nie jest zwyczajna po lekarzach chodzić. Ma się rozumieć, że przed wielkim deszczem też ochrania, choć niekoniecznie musi do końca. W Brzeźnie Wielkim pani Agnieszka zamieszkała w szóstym roku życia, kiedy to jej ojciec (zawzięty Polak był - równak patrzał, żeby do Polski) przeprowadził się tu z Jabłowa. Za tę zawziętość starał się już w wolnej Polsce o rańtę, ale mu nie deli. To była pierwsza krzywda, jaka spotkała jej rodziców i poniekąd panią Agnieszkę. Druga krzywda to się ciągnie do dzisiaj - otóż ktoś 241
tak sprzedał nieruchomości rodzicom Agnieszki Kaszubowskiej (jest sporządzony po niemiecku akt notarialny), że leży ona w różnych kierunkach świata - jedne morgi idą w stronę Zdun, łąki w drugą stronę, jezioro w trzecią. Toć to utrudnienie, takie rozbicie majątku. Dalsza krzywda przyszła w okresie okupacji, kiedy to Agnieszka Kaszubowska w wojennym czasie dostała w styczniu ojca do grobu, a matkę w przódzi. Wszystko w domu, co odziedziczyła pani Agnieszka, do dzisiaj jest jak było. Pierzyna, łóżka, śwante obrazy, kapliczka narożna, krystek stoją sobie tak, jak osiemdziesiąt, a może i sto lat temu. Nawet podwójne łóżko też tak stoi, jak je postawili rodzice. I nie zostało, rzec można, przez panią Agnieszkę skonsumowane. Starsza pani w młodości nie wyszła za mąż, ponieważ ojciec z jakiegoś powodu jej nie pozwolił. Następne krzywdy wynikają z różnych przyczyn. Dajmy na to na prawnie do niej należącej ziemi, na tych jej łąkach, na tym jej jeziorze siedzą ludzie (tu pani Agnieszka wymienia nazwiska), a ona biedę klepie - rańty ma ze 300 złotych i coś tam pielęgnacyjnego. Niby taka bogata (o czym mówią zapisy notarialne), a dostaje grosze. Dookoła pani Agnieszki, która jest w bogactwie, a biedę klepie, mieszkają ludzie czasem dobrzy, ale czasem i niepoczciwi. Chcą, żeby się wyprowadziła do domu starców, by przejąć cały majątek. Nic z tego. Ona nie ma absolutnie zamiaru nigdzie pójść, bo to jest po rodzicach i ona tu musi umrzeć. Kwestia tylko taka, że zanim zdąży umrzeć w normalnym, wskazanym przez Pana Jezusika czasie, na głowę może spaść cały ciężki od dachówki i czasu dach, który ledwo, ledwo się trzyma. Nie dość, że deski są już zruńcowane, to jeszcze był ten wielki ulew. Dach po prostu zaczyna się obsuwać. Do tego ściany utraciły pion. Generalnie dziw, że chałupa jeszcze stoi. No to od kogo chce pomocy, czego chce pani Agnieszka, jeżeli wyprowadzić się nie wyprowadzi z szacunku dla rodziców? Otóż chce, w ramach wynagrodzenia krzywd, jakie ją spotkały (za same podatki to by miała cztery nowe domy, a ponadto ojciec 242
i matka napracowali się dla Polski), żeby gmina pomogła jej boki chałupy zwalić w taki sposób, że najpierw siedziałaby w tym kawaluszku, w którym rozmawiamy, pstrykamy zdjęcia, z zapałem notujemy kociewskie wyrazy i oglądamy różne akty notarialne, a potem żeby jej nowe pobudowali, by za życia choc w nowej izdebce mogła posiedzieć i godnie w ojcowiźnie umrzeć... Aha, i jeszcze żeby na pogrzebie wieźli ją bogato, w honorowym samochodzie - za ta jej krzywda. Takie ma niewygórowane życzenia pani Agnieszka. Za ich spełnienie odwdzięczy się chociażby śpiewem, bo głos ma wielki. Śpiewem przeniesa wszystkich w kościele - mówi. Odwdzięczy się, tym bardziej, że jest w bogactwie, co prawda na którego odzyskanie nie ma sposobu. To wszystko, co wyżej, zanotowaliśmy w 2001 roku. Teraz jest jesień 2005 roku. Na szczęście przez cztery lata ulew nie przyszedł. W międzyczasie gmina postawiła obok zrujnowanego domostwa elegancki kontener mieszkalny. Tym razem przy krystku siedzi wnuczka starszej pani i podkłada kawałki boazerii. Krystek coś tam radośnie mamle ogniem. Jakby w podzięce daje mnóstwo ciepła, które - chyba bez te śwante obrazy i Pana Jezusika - nie wyłazi przecież licznymi szparami na zewnątrz, a koncentruje się pod obniżoną powałą izby, nad owym podwójnym łożem, w którym leży pani Agnieszka. Pytamy o to i owo. Kontener? Owszem, przywieźli, ale potem zabrali, bo babcia nie chciała się przeprowadzić - wyjaśnia wnuczka. Pani Agnieszka potakuje. Nawet jedan śwanty z obrazu w tym pudle by się nie zmieścił - mówi. No tak, po co jej taki kontener, jak ona nad łóżkiem w boskiej symetrii ma śwante obrazy dwa? Starsza pani dodaje, jak cztery lata temu, że wszystko pamięta, detalicznie całe swoje życie, wszystkie krzywdy i całą krew, jaką oćce oddali. 243
Jeszcze tylko zdjęcia. Również z zewnątrz, od wejścia. Już zupełnie zdewastowana w 2001 roku część została rozebrana, przez co domek pani Agnieszki stał się śmiesznie maleńki i nieproporcjonalny. W tym miejscu powstaje nowy dom z pustaków. Buduje rodzina. W ogóle dookoła rudery coraz to powstaje coś nowego. Przez furtkę na rowerach zajeżdżają dzieci. Śmieją się. Prawnuczki? Nieważne. Otaczający ruinę z pozostałym jednym ciemnym pokojem z krystkiem, śwantymi i Panem Jezusikiem świat jest wielobarwny, roześmiany i pędzący. A pani Agnieszka? Pilnuje jak pilnowała. I w tym uporczywym pilnowaniu, które wystawia na próbę cierpliwość młodych krewnych i bardzo aktywnej tutaj społeczności wiejskiej, widzi sens, którego nikt z nas nie jest w stanie pojąć.
Pałac kupuje się raz w życiu Konrad Ber: - Od dwóch lat szukałem pałacu. Widziałem i ładniejsze, i tańsze, i bez ludzi. O tym, że kupiłem ten w Sucuminie, zadecydowała kwestia lokalizacji. Dzięki temu ten pałac zarobi na swoje utrzymanie. Ale motywem zakupu Bera nie były wyłącznie pieniądze. - Jestem zaangażowany w sposób emocjonalny w uratowanie tego zabytku - zdradza w rozmowie. Kociewski wyrzut sumienia Pałac w Sucuminie stał do niedawna niczym wyrzut sumienia kociewskiej historii. Pory bezlistne obnażały jego niszczejące piękno, latem litościwie zasłaniały go drzewa i samosiejki. Znany łódzki antykwariusz Konrad Ber (54 l.), od maja tego roku właściciel pałacu, pierwsze co zrobił, to uporządkował park („niestety resztóweczkę”). Pozostawił zdrowe 150-letnie lipy, dęby, kasztanowce i około 100-letni modrzew, a chore drzewa wyciął („drzewa też umierają”). 244
Wyciął też ze czterdzieści 30-letnich topoli, które nasadzone równolegle do szosy, zasłaniały obiekt i stanowiły zagrożenie dla ruchu. - Dzięki temu odsłonił się widok na kociewskie pagórki i jezioro. Ba, widać nawet kościółek w Suminie - zauważa Ber. Mówi już „kociewskie”, choć jeszcze w maju, kiedy kupował pałac, o Kociewiu nic nie słyszał. Czystka w parku odsłoniła też i pałac. W miejscu, gdzie istniała niedawno wiejska kaplica, Ber urządził filię swojego łódzkiego antykwariatu. Na razie eksponatów ma niewiele, sprowadził je z Łodzi, ale tutejsi już znoszą starocie (w trakcie naszej rozmowy przynieśli dwa dzwonki i angielską lampę naftową). Kim jest Ber Jest kolekcjonerem od młodzieńczych lat. Zaczynał od filatelistyki, numizmatyki, potem zainteresował się antykami. Na 25-lecie Ogólnopolskiego Ruchu Kolekcjonerskiego otrzymał wyróżnienie, z czego jest dumny. Natomiast z wykształcenia jest chemikiem i wiele lat pracował w tej branży w Łodzi. - Zamiłowanie do antyków to choroba - żartuje Ber. - Każde kolekcjonerstwo to uzależnienie. Jak papierosy, wódka... A pałac? Cóż, to taki trochę większy antyk. Kupiłem pałac. Raz w życiu. Chociaż pałacami pewnie też można handlować. Od dwóch lat rozglądałem się za jakimś zabytkowym obiektem do zagospodarowania. Obejrzałem około trzydzieści na terenie całej Polski, w różnej cenie, w różnym stanie, niektóre z lokatorami, niektóre puste. Zdecydowałem się na ten z racji niewątpliwej urody architektonicznej i bardzo dobrego położenia przy znaczącej drodze, która przebiega bezpośrednio przy parku. Przeczytałem o nim anons w „Rzeczpospolitej”. Pewnego dnia wsiadłem w samochód i przyjechałem obejrzeć. Nigdy nie słyszałem o Kociewiu. Wiem, że jeszcze niedawno właścicielem pałacu były zakłady mięsne z Gdańska, które rozpadły się osiem lat temu, a potem obowiązki właścicielskie przejęła gmina Starogard, która od czterech lat próbowała go sprzedać. No i wreszcie sprzedała. Za ile? No właśnie. Mniej więcej wiemy, ile kosztuje domek, metr kwadratowy bloku, a pałac? 245
Ostatnia cena wywoławcza wyniosła 700 tysięcy złotych, ale przy zobowiązaniu gminy, że w ciągu roku zapewni wszystkim mieszkańcom pałacu i rządcówki (dawna siedziba rządcy) mieszkania. - Chcieli dostać pieniądze najpierw, za obietnicę, że wyprowadzą ludzi. Ale taka sytuacja jest niepewna - komentuje to Ber. Skorzystał z innej formy zbycia. Wziął obiekt z lokatorami. Po zastosowaniu ustawowej zniżki i zwolnieniu gminy z obowiązku zapewnienia szesnastu rodzinom mieszkania zapłacił 200 tysięcy złotych. W sumie kupił pałac - 1570 metrów kwadratowych - i budynki przyległe: rządówkę ze stajniami - z 1500 metrów, owczarnię - z 1000, starą świniarnię - z 600. I dwie chlewnie z lat siedemdziesiątych, o czym napiszemy niżej. Razem - bez współczesnych chlewni - z 5 tysięcy metrów kwadratowych. Ber: - Mój przyjaciel kupił XVII-wieczny zamek od rządu niemieckiego za markę, pod warunkiem, że będzie dbał o ten obiekt. I otrzymał ponad milion marek na remont. Niemcy wiedzą, że właściciel nie zabiera pałacu do grobu, że w pewnym sensie taki pałac jest dobrem narodowym. U nas, owszem, można się ubiegać o dotację, ale to droga przez mękę. Więc próbuję zagospodarować ten obiekt własnymi funduszami. W Polsce jest też ciężko z gotówką, dlatego tak długo ten pałac był sprzedawany. Pięć tysięcy metrów kwadratowych za 200 tysiecy złotych. Przy takiej skali obiektów i ich charakterze nie jest ważne, ile to kosztowało, ale ile trzeba będzie w to włożyć. - Sam pałac wymaga dużych nakładów finansowych. Pokój hotelowy też można zrobić za kilka tysięcy złotych, ale można i za kilkadziesiąt. Są to znaczne sumy. A ogrodzenie? A pozostałe budynki, które nadają się już tylko do rozbiórki? A zapewnienie lokatorom mieszkań? Tak, bo teraz na mnie spoczywa ten obowiązek. Podjąłem takie zobowiązanie wobec gminy. Jeżeli będę potrzebował więcej miejsca, to zapewnię ludziom mieszkania do wynajęcia nie gorsze od tych, w których mieszkają. Ewentualnie w grę wchodzą jakieś refundacje. Na spotkaniu z nimi okazało się, że wszyscy chcą pozostać w Sucuminie. Obiekt musi na siebie zarabiać Można postawić pytanie, dlaczego ludzie kupują pałace. - Ze względów prestiżowych, snobistycznych, niektórzy robią jakiś 246
hotelik - wymienia Ber. - Odrestaurowują środkami pochodzącymi z innych źródeł. Ja zamierzam odnowić ten pałac przede wszystkim na potrzeby własne. Filia mojego łódzkiego antykwariatu już tu funkcjonuje. To ma być siedziba, która jednocześnie ma przynosić dochód. Z racji lokalizacji to miejsce ma zarobić. Oczywiście poprzez zmiany historyczne to miejsce jako ewentualny folwark straciło bezpowrotnie ekonomiczny sens. Poprzedni
właściciel miał tutaj 360 hektarów ziemi, gorzelnię, młyn i to wszystko pracowało. Dochód uzyskiwany z tej działalności był między innymi kierowany na utrzymywanie pałacu, parku i resztówki podworskiej, dziś w większości wykorzystywanej jako dom mieszkalny. Mam piętnaście rodzin, a tej ziemi już nie ma. Ja chcę uruchomić tutaj miejsca noclegowe, hotel, restaurację i to ma dać pieniądze na utrzymanie pałacu. Po pięciu latach obiekt powinien pracować już sam na siebie. Nie będę dopłacał, bo nie jestem Rotszyldem, chociaż wcale bym się nie zmartwił, gdybym do tej rodziny należał. 247
Style Marzycielstwo hobbysty czy chłodny realizm? A może i jedno, i drugie, co ponoć daje najlepsze wyniki. - Handluję antykami, żyję wśród antyków - mówi „pan na Sucuminie”. I się zapala. - Tu widać gdańską robotę. Z wielkim znawstwem opowiada o ornamentach drzwi, witrażach, schodach, jakże skromnych pozostałościach. - A sam pałac? - Sytuacja trochę mieszana. Jest część starsza, z 1860 roku, w stylu neoklasycystycznym, dość czysta w formie. Ale to nie najstarsza data. Jak to często bywało z pałacami, na jednym miejscu, na starych fundamentach, kiedy dwór ulegał technicznemu zniszczeniu albo przestawał być modny, budowano nowy dwór, częściowo wyburzając stary lub burząc całkowicie. I tu tak jest. Dwór stoi na fundamentach... gotyckich, więc można powiedzieć, że przez ostanie 600 - 700 lat zawsze był tu jakiś budynek, być może i sakralny. Zachowała się jedna piwnica gotycka z oryginalnym oknem gotyckim o grubości ściany powyżej półtora metra. Fundamenty są zbudowane z nieociosanych głazów polnych i cegły. Na tym do istniejącego starego dworu dobudowano być może w XVIII wieku pałac neoklasycystyczny na podmurówce z ciosanych głazów. W tamtej zachodniej części z interesujących wnętrz zachowała się lustrzana sala balowa (tylko luster brak), reszta została zdewastowana. Nie ma wyposażenia ruchomego. Nie chodzi jedynie o meble. W rejestrze z 1977 roku jest napisane, że w sali balowej wisi brązowy żyrandol. Wsiąkł. Tutaj, gdzie rozmawiamy, w przedwojennej bibliotece, też był. Wszystko co pan widzi, przywiozłem z Łodzi. A przekazano mi to, co było wpisane - dwa żyrandole... Jedną część pałacu opisaliśmy. Teraz ta wschodnia, z wieżą. Około 1890 roku wyburzono stary dwór - XVIII-wieczny (?) i na tym miejscu zbudowano reprezentacyjny pałac (pałac to już nie jest dwór), zawierający elementy eklektyczne i wczesnej secesji niemieckiej. Eklektyczne, czyli taka powtórka z historii. Na budynku są ozdobniki z Ludwika XVI, formy barokowe, klasycystyczne, ale najwięcej jest oryginalnych form secesyjnych 248
(koniec XIX w. i początek XX w.). To wszystko stoi na starych gotyckich murach. Piwnice bardzo wysokie. Są tu już tak duże nawarstwienia, przeróbki, że nie jestem w stanie wyrokować, co i kiedy. W dokumentach nie ma o tym wzmianki, chociaż prowadzono badania, jaki był charakter tej budowli. Najprawdopodobniej obronny, a po przebudowie ozdobny. Jeśli idzie o przynależność - od XV wieku do drugiej połowy XIX właścicielami obiektu były rodziny polskie. W drugiej połowie XIX wieku przeszedł w ręce niemieckie na zasadzie sprzedaży. Co się zachowało - Z wystroju wnętrza do dzisiaj dość dobrze zachował się wystrój sali balowej (lustrzanej). Są sztukaterie. Niestety, podłoga jest współczesna. Zerwano starą, nieudolnie położono współczesną klepkę słabej jakości. Zachowała się ciekawa secesyjna klatka schodowa łącznie z werandą. Schody zdewastowane, brakuje tralek. Jedna sala, klatka schodowa w pierwotnej formie, reszta - ruina. I pomieszczenia w nowszym skrzydle - dawna biblioteka i jadalnia ze snycerką neobarokową, secesyjny łącznik z czytelnią, miejscem, gdzie siedzimy, w kształcie litery omega, i uchylne drzwi na zawiasach, takie jak w saloon barach. Kominek - oprócz blach tandeta. I przykra niespodzianka - ukradzione okna. Z zewnątrz była opuszczona stara żaluzja, a od wewnątrz stał ołtarz i przed kupnem nic nie było widać. Po odsunięciu ołtarza okazało się, że otwory okienne są częściowo zabite deskami, za które wciśnięto słomę. Sześć par okien, które stolarz musi zrobić według starych wzorów! Z ciekawostek na plus - odkryłem drzwi, dotąd zablokowane współczesną boazerią. Za nimi są kręcone schody. Stąd więc było zejście do piwnicy, a z piwnicy niekrępujące wejście do ogrodu. I - również po wewnętrznych kręconych schodach - wejście do sypialni na piętrze. Ogrzewanie. Pozostały tylko dwa stare kaloryfery. W piwnicy odkryłem nawet resztki starych malowideł na suficie. Spustoszenia - Obiekty pozbawione dozoru stają się w ciągu miesiąca - dwóch ruinami - zauważa Ber. Zwiedzając liczne dwory i pałace w Polsce napatrzył się na te dewastacje. Wyrwane okna, drzwi, piece, bezsensownie porobione dziury 249
w ścianach. Napatrzył się na ruiny zabytków. Według niego w części tego narodu jest jakiś demon zła i zniszczenia. Próbuję oponować. - W okresie socrealizmu zabito w nas zmysł estetyczny - mówię. - Poza tym to lokowanie w pałacach dyrekcji PGR-ów... A jak z tą dewastacją było w Sucuminie? Kiedy najwięcej stracił? Ber: - Najbardziej dostał w radosnych latach Gierka, kiedy powstawały współczesne obiekty przemysłowe (hodowla świń 15 tysięcy ton), zbudowane przez Zakład Hodowlano-Produkcyjny - filia Zakładów Mięsnych w Gdańsku. Powstały betonowe silosy o tajemniczym przeznaczeniu, no bo dlaczego fundamenty mają pół metra szerokości i są zakotwione? Mam podejrzenie nie do udowodnienia, że docelowo te silosy były przeznaczone na jakieś hangary pod ciężki sprzęt, a dopiero później zrodził się pomysł na hodowlę. Jakby mu było mało metrażu, to jeszcze dostał takie dwie nowoczesne świniarnie - silosy. Bo w ten sposób podzielili grunt. Nie dość tego, konserwator nie chce dać mu zezwolenia na oddanie tych silosów sąsiadującej obok firmie „Bat Forum”. - Ja wziąłem obiekt zabytkowy, a nie współczesne bunkry. Chętnie się ich pozbędę. Nie będę ich rozbijał, bo to ogromne koszty. Samo wywiezienie gruzu to kilkaset ciężarówek. Spacerujemy po starych, XIX-wiecznych zabudowaniach gospodarczych. Określamy stan dewastacji: owczarnia, chlewnia, rządcówka połączona ze stajniami. Wszystko w opłakanym stanie. - Z racji nieprzeprowadzania remontu i z racji braku dozoru nawet zaczęli wycinać ze stajni belki połaci dachowej. Wybili szyby. W stajni, gdzie widać nawet kafelki, leżą popękane poidła. Ktoś chciał wyrwać jedno, zniszczył dwadzieścia. W końcu i te dwudzieste pierwsze też zniszczył. Strasznie się napracował i nic z tego nie miał... Widziałem obiekt pod Kępnem z 1700 roku (zachował się kamienny portal z herbami i datą). Chcieli za niego 30 tysięcy złotych. Tam był PGR. Ludzie, jak tylko dostali mieszkania, zaczęli wszystko dewastować. Powyrywali nawet i rzucili w pokrzywy metalowe części pieców... Wracając do tego pałacu. Na dodatek eternit - wiadomo, z azbestem i będą problemy z demontażem. Dzwonnica - dzisiaj transformator. Dzwon jeszcze jest. Nie ukradli, bo był pod prądem o bardzo wysokim napięciu... 250
Podróż do Okola Danuta Stachowicz, z domu Kulikowska, mieszka wraz z mężem i córką w niemiłosiernie nadgryzionym przez ząb czasu domostwie w Okolu. Siedzimy w kuchni, delektujemy się sernikiem i rozmawiamy. Spoglądam z niepokojem na strop, który wyraźnie nie chce trzymać poziomu. Wybrzusza się. - To przez demokrację - kwituje krótko pani Danuta. Ooo, demokracja jej się nie podoba? - Ta nasza demokracja to jest dzisiaj w cudzysłowie. Wspomnienie Kołyszek Jej życie było burzliwe. Zwłaszcza w okresie wojennym, bo wojna nikogo nie pieści. Kiedyś mieszkała daleko stąd, w miejscowości Kołyszki koło Lidy - w dużej posiadłości, należącej do jej rodziny z dziada pradziada. Jej rodzice nie byli byle kim. Józefa, z domu Hryniewicz - jak najbardziej herbowa pani, Stanisław Kulikowski - udokumentowane pochodzenie od 1414 roku. - To pani jest szlachcianką? A jest. No więc posiadłość w 1944 roku przejął oddział gospodarczy NKWD, a im kazał się wynieść. W Lidzie spotkali znajomą z przedwojennych czasów rodzinę piłsudczyków, Głodnych ze Starogardu, która akurat wracała ze zsyłki z Syberii. Pozwolono im wyjechać w nagrodę, gdyż młody wówczas syn Głodnego, Leon, posiadający wybitne zdolności plastyczne, namalował piękny portret Stalina. Głodni zaproponowali 251
Kulikowskim przeprowadzkę do Starogardu. Po Kołyszkach pozostały łzy w oczach i smutek w sercu. Wybór Okola Kulikowscy kupili pozwolenie na wyjazd do Polski i w 1945 roku wraz z Głodnymi wyruszyli w podróż do Starogardu. Pani Danuta miała wówczas dziewięć lat. Doskonale pamięta te czternaście dni. Jechali bydlęcym wagonem z dwiema krowami, koniem i prośną, dużą maciorą. Od zwierząt nabawili się świerzbu. W maju 1945 roku Rogoża - inspektor osadnictwa w Starogardzie proponował im do zamieszkania willę Konkla (przy ulicy Zblewskiej, za cukiernią Gadomskiego) i dziesięć hektarów ziemi. Ale ojciec pani Danuty wolał Okole z 27 hektarami ziemi. Co wpłynęło na taki wybór? - Jak ojciec poznał tu przyszłych sąsiadów, Piłata, Wesołowskiego, zdecydował się na to. Dobrzy byli ludzie, dobrzy gospodarze... Sąsiedzi po wojnie nic nie mieli, więc prosiaczki od przywiezionej maciory bardzo się przydały. Wówczas w Okolu było siedem porozrzucanych gospodarstw. Bukowski, Piłat, na miejscu, gdzie mieli zamieszkać, siedział Niemiec - dzierżawca, Czapiewski, Gdaniec, Wesołowski i jeszcze jeden Niemiec. Dzieci wychowała dobrze Dowiedzieli się, że w domu bardzo dużo osób zmarło na gruźlicę, więc najpierw całą chałupę wydezynfekowali i pobielili. Pani Danuta chodziła do szkoły w Żabnie. Często płakała na wspomnienie miejsc, które opuściła. Jeszcze i dzisiaj, kiedy mówi o czasach dzieciństwa, stają jej w oczach łzy. W 1953 roku wyszła za mąż za Czesława Stachowicza z Linowca. Wychowywała dzieci, a jej mąż pracował w Rejonie Dróg Publicznych. Dzieci wychowała dobrze - dwie córki, Annę i Aleksandrę, i dwóch synów, Jana i Marka. Przeprowadzki przez drogę W 1988 roku zaczęli budować po drugiej stronie drogi dom, bo ten już się sypał - ma ze 150 lat, a może i więcej. W 1961 roku jej ojciec oddał dziesięć hektarów do skarbu państwa, 252
za rentę. Nie dostał jej, zmarł. Część ziemi im została. Z tej części wykroili kilka działek i sprzedali. Poza tym hodowali świnie, bywało, ponad sto sztuk. Przed 1989 rokiem powodziło im się całkiem dobrze. Mieli już swoje pieniądze na dom. Do tego wzięli kredyt i budowa poszła prędko. - Za materiały budowlane trzeba było dawać łapówki, a to pół świni, a to szynkę. Oprócz tego oczywiście się płaciło. Zamieszkali w nowym domu w 1989 roku. Był pięknie urządzony, w boazerii, z salonem z belkami. I przyszedł Balcerowicz. Wzięli 6 milionów kredytu, a nagle, po reformie, zrobiło się z tego kilkadziesiąt. Więc dom trzeba było sprzedać i przeprowadzić się z powrotem. Pewnie, że żal tamtego, co pod drugiej stronie stoi, ale „życie jest droższe od majątku” - tak panią Danutę nauczyła wojna. Dzisiaj - Demokracja? Niech tam będzie część tych bogatych - ocenia pani Danuta. - Ale teraz ile jest biedy? My tam mamy jakiś chlewik, ale wielu nie ma. Poza tym w PRL-u człowiek miał pracę, wiedział, że nie zostanie na bruku. Owszem, są dzisiaj fortuny, fortunki, jednak na ogół biorą się z lat osiemdziesiątych i z Zachodu - kto ma tam rodzinę, to dobrze wyszedł. A pozostali? ...Dzisiaj to i renty nie można dostać. I ta wzajemna nienawiść. Trzeci w budowie Szlachcianka pani Danuta na chwilkę znowu oddaje się wspomnieniom. Jak to mama w Kołyszkach brzdąkała na fortepianie. Nie była zwyczajna pracy. Tam, na Wileńszczyźnie, na gospodarstwie miała służących. Zresztą służący jeszcze krótko byli i w Okolu. Tam, u rodziców, pracowała cała wioska. Ojciec pani Danuty dawał im miód, ryby, orzechy laskowe. Co tam dawał. Obdarowywał. Kiedy wyjeżdżał, całowali go po rękach i mówili: „My panu będziemy wszystko pilnować, niech pan wraca”. - A teraz swoje zwłoki ma w Gliwicach... A z majątku zostały fundamenty. Wychodzimy przed domostwo, do którego tuli się stare jak i ono drzewo. Zaglądamy do wielkiej i głębokiej studni. Jest niespotykana, bo obłożona cegłami. Woda - kryształ. 253
- No to pani w swoim życiu dwa razy dom straciła - zauważam. Twarz pani Danuty jest pogodna. Takie życie. Zresztą obok chałupy leżą już materiały budowlane, a kilkadziesiąt metrów dalej widać wylane fundamenty. Trzeci dom w budowie.
A oto zdjęcie z przyjęcin Heleny, siostry pani Danuty. Zostało wykonane w Okolu w 1950 roku. Rodzice pani Danuty siedzą. Od prawej Rozalia Kaliszczakowa (z okolic Lwowa, mieszkała na Łapiszewie w budynku przerobionym na obecną kaplicę), państwo Seroccy - małżeństwo ze Starogardu, Władysław Kistowski, kuzynka zamieszkała w dworku Konkla, Ala Amigo Osmecka (jej ojciec był żołnierzem Piłsudskiego), Leon Kulikowski - inżynier miernictwa i jego żona Anna - wnuczka Piłsudskiego, Maria Kistowska i pani Danuta.
254
Może zrobią wreszcie porządek? Mirowo, gmina Skarszewy. Pałac, drzewa? - Po co to komu? Mirowo leży na krańcu powiatu starogardzkiego w gminie Skarszewy. Słynie z doskonałego żwiru. Trudno stąd dojechać autem (2 km) do szosy Godziszewo - Gdańsk, bo wąska droga i co kilka minut walą nią ciężarówy ze żwirem. - Panie, od czasu jak zaczęli budować autostradę, to my tu mamy istne Kongo - mówi obywatelka Mirowa. - Jeżdżą na okrągło, w nocy też. Żwirownia przez trzy lata zrobiła się gigantyczna. Ogromne hałdy, wiszące nad nimi jak dinozaury taśmociągi, wielkie kopary. Za hałdami olbrzymie sztuczne jezioro. Ruch jak diabli. Ale to nas dzisiaj interesuje marginalnie. Przyjechaliśmy zbadać, co dzieje się z najciekawszym parkiem w powiecie i sprzedanym przez gminę pałacem. Krótka historia Tutejszy zespół - jak to się fachowo mówi - parkowo-dworski należał do Paula Heringa, o czym opowiadała nam trzy lata temu mieszkanka Mirowa Helena Myszker. Do Heringa, czyli Śledzia. Śledź dobry był człowiek. O tym zaręczał pani Helenie jej ojciec, Bernard Meyna. Trudno się dziwić, że chwalił - pięciu Meynów chodziło do Śledzia do roboty, a jeden to nawet „kuczrem jeździł, z lampami z przodzi”. W okresie przedwojennym na tym oddalonym o trzy kilometry od granicy z Wolnym Miastem Gdańskiem majątku pracowali prawie sami Polacy, podobnie w okupacji. W 1945 roku Hering w czasie wielkiej ucieczki dostał pod Gdańskiem kulkę albo odłamek, co zresztą jest mało istotne, bo skutek był jeden - śmiertelny. Pałac przetrwał, gdyż, tak samo jak w tym bolesławowskim, zamieszkał tu na kilka tygodni sztab Ruskich. Po wojnie wiadomo - PGR. Na szczęście krótko. 15 sierpnia 1958 roku powstała w obiekcie szkoła. Za dyrektora Jerzego Gołuńskiego uczyło się 255
Szkoła w pałacu w latach sześćdziesiątych. Wśród dzieci dyrektor Jerzy Gołuński.
Pod drzewem był sklep W Mirowie ludzie są otwarci. Podejdziesz, zapytasz o pałac, park wezmą prawie pod mankiet i oprowadzą. Tak jak Jadwiga Hoffmann. Mieszka tu od 1954 roku, od momentu, kiedy to została urodzona, mówiąc metaforycznie, na podłodze w domu. Jej rodzice - Rozalia i Antoni - pracowali tu w okupacji. Rozalia, z domu Jurczyk, została z siostrą wysiedlona spod Kościerzyny i skierowana tu na roboty. - Dzieciństwo miałam wspaniałe - opowiada pani Jadwiga, rozgarniając śnieguliczki i jakieś inne samosiejki zarastające parkową alejkę. - Wszystko rozgrywało się w tym parku. Grelim w karty, prowadzilim sklep. Boże, jak tu było pięknie! Przede wszystkim bawiliśmy się w sprzedaż. O, pod tym drzewem. Rozalia Stybrowska i Małgosia, i Bożena Niemczyk też. I inne dzieci. W tym sklepie albo ktoś miał cukierki, albo coś innego. Ja przynosiłam z domu kakau z cukrem. Pomieszelim i był smakołyk. Drzewo szeroko rozkłada nad panią Jadwigą wielkie, dobre palce. A ona? Wyciera łzy. Otwiera się księga wspomnień, która nijak ma się do teraźniejszości.
Fragment zdjęcia. Ze zbiorów rodzinnych Gołuńskich.
w niej nawet sto trzydzieści dwoje dzieci. Wtedy budynek znajdował się w przyzwoitym stanie. Park też - oczko w głowie Gołuńskiego. Już w nowej Polsce, w III RP, szkołę zamknięto, a gmina sprzedała pałac i park osobie prywatnej. I teraz w tej części wsi też zrobiło się Kongo, ale ciche.
Kiedy była szkoła Odszukujemy inne drzewo. Jakby siodełko. Odszukujemy, bo po alejkach jej dzieciństwa nie ma śladu. - Żeśmy się w tym siodełku chowali - wspomina dalej pani Jadwiga. - A w szkole? Za mnie chodziło 112 osób. Szkoła była wspaniała. Dyrektor Jerzy Gołuński też. Jakiś problem? Poszedłeś do niego i zawsze udzielił pomocy. To był człowiek z powołania. Nieraz skarcił. Miał ładny kijek z czubkiem. Czasem przejechał 256
przez końce palców i wystarczyło. Człowiek dostał i nie narzekał, że źle. Pan Gołuński jeszcze mówił, by w domu nie opowiadać, bo po co drugi raz knapy mieli oberwać. A teraz, jak dziecko dostanie od nauczyciela, stawiają się. Dzieciaki i rodzice. I rodzice, i dzieci jeszcze przy nauczycielu dyskutują, że się nie powinno. Co za czasy... Potem była filia. Starsze dzieci wzięli do Godziszewa, a tu było do trzeciej klasy. Miała je pod sobą Eugenia Latoszewska. Cudowna kobieta. Jakby się coś stało, to ci z pomocą przyjedzie nawet w nocy. Cudowna po dziś dzień. I zawsze bardzo była za sprawiedliwością. Przerywamy rozmowę. Nadchodzi grupka młodzieży. Prosimy ładnie, by zawrócili i jeszcze raz zawrócili, i szli na obiektyw. Jakby grali w filmie. A to po to, by pokazać rozmiary ogromnej topoli. Człowiek przy niej staje się karzełkiem. Kto to ma? - Kiedy to wszystko było sprzedawane, nikt w Mirowie nic nie wiedział. Ja usłyszałam o tym raptownie. Zaraz po sprzedaży Wiechu Dering był stróżem i opalał. A potem już zaczęło popadać w ruinę. Jeszcze niedawno stały schody zakończone kulami. Teraz nawet ich nie ma... Kto to kupił? Nikt nie wie. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu samochody. Wysiadają jacyś ludzie, oglądają. Ale to już ruina. A ile było wcześniej warte? Weź pan logicznie, same mieszkania. Łazienka u góry, na dole salon. U góry pięć klas. Ładny taras, dziś najbardziej rozwalone miejsce. - Pani Jadwigo, dlaczego wieś nie reaguje, widząc takie szkody? - A gdzie mamy się spotkać? Pod tym dębem? - Faktycznie, dąb. Wielki jak wszystkie inne tutaj drzewa. No nie, na zebrania miejsce kiepskie. 257
- Zebrania to mamy tylko wtedy, kiedy trzeba wybrać sołtysa. I jeszcze teraz będzie - w sprawie wodociągu. A jak była szkoła, to nauczycielka otwierała salę i się odbywało. Był też we wsi klub, zbudowany w czynie ze świniarni. Teraz mają tam mieszkania. Trzeba zrobić porządek - A może to ludzi nie obchodzi - ten pałac i park? - Skądże! Mieszkańcy nie mogą przeboleć. Jak idziemy do sklepu, to każdy mówi - „Boże najświętszy, co się zrobiło!”. Tylko każdy się boi piska otworzyć. Ja się nie boję. Raz wejdę do sklepu i, kurwa, przedzwonię. No bo jak można tak to zostawić. A ile krzywdy było przy sprzedaży! Nauczyciele, co mieszkali w pałacu, to musieli sobie lokum szukać w m i e s i ą c. Tak ich prędko chcieli się pozbyć, żeby sprzedać... Ja jestem za sprzedażą, ale w porządne ręce. Ustalamy z panią Jadwigą, że trzeba wreszcie zrobić porządek. Prawo mówi, że jak ktoś kupi coś takiego zabytkowego i nic nie robi, to musi oddać. Pani Jadwiga potakuje. Kantów nie można tolerować. - Czytam gazety i wiem, że w Polsce kupują takie majątki, robią sobie zdjęcia, że coś takiego mają i w Niemczech dostają na to pieniądz.... Tak, trzeba zrobić porządek. Mnie się podoba Marcinkiewicz. Jest bardzo kulturalny i z Bogiem więcej. Może się za takie sprawy weźmie. A potem? Gdyby ten pałac z parkiem dostał się w dobre ręce, to i Mirowo by odżyło. Dzisiaj to ludzie nie wiedzą, gdzie ono w ogóle jest. Nawet jak pogotowie wołać, to nie wiedzą. Niechby to za czymś wyglądało. Dzisiaj w ten park idzie się jak w norę. A już wieczorem - nie daj Boże. Tu możesz człowieka zamordować, do tego doszło. I nikt się tym nie interesuje. Z małymi wyjątkami. Na przykład - słuchaj facet - jak zrobiłeś burzówkę, to przyjechali z ochrony przyrody i powiedzieli: „Tu nie wolno, bo woda może iść do parku, a tam są cenne drzewa”. Albo od razu cię mają, jak pójdziesz z siekierką po drewno. Przechodzimy przez parkową rzeczkę. Dawniej była czysta jak łza. Szła do stawu, gdzie ludzie się kiedyś kąpali, dziś bajora. Przystajemy przy wielkim modrzewiu. Suchy. Umarł. Postoi jeszcze lat ileś. Z siekierą lepiej nie podchodź. Samo się zwali. Tak tu jest.
258
Ani nic Kamierowo - szczere pole. Szczere przynajmniej na urzędowych papierach. W rzeczywistości na tym szczerym polu stoi domiszcze jak z horroru. Kiedyś, za PGR-ów, rozbierano w tej okolicy wszystkie domiszcza, a o tym zapomniano. W papierach jednak je zlikwidowano - powiedzą jego mieszkańcy. Ci mieszkańcy od maja roku ubiegłego żyją bez prądu. Idziemy na reporterski zwiad.
Idziemy, bo dojechać nie sposób. Droga - nie droga zawiana. „Jak nie było dróg, tak nie ma. Zimą, jak zawieje, dzieci do szkoły nie mogą dojść” - powiedzą potem w domiszczu. Idziemy od gospodarza Platy z czterysta metrów. Domiszcze im bliżej, tym bardziej szpetnieje w oczach. Jedynym ładnym akcentem są kolorowe ule. Z bliska widać tekturową sławoję, mnóstwo porozwalanych przedmiotów. Dwoje nastolatków żaguje na koziołku grubą pytę drewna. Szczekają burki - jeden tak kosmaty, że nie widać, gdzie zad, a gdzie morda. Wchodzimy i... No tak, laptop stracił energię, a tu przecież nie ma prądu. Ale porządny reporter zawsze ma w zanadrzu długopis i kartkę papieru. A jak nie ma, to pożyczy. Gdzie praca, się szło W środku dość jasno, gdyż jeszcze nie czas na zapalanie świeczek. Robimy małe zgromadzenie trzech rodzin, a właściwie to jednej dużej, dziewięcioosobowej, bo to wszystko tutaj jest skoligacone. Siadamy przy stole, obok pieca buchającego ciepłem. Rzecznikiem prasowym trójrodziny jest Mieczysław Wiśniewski. Opowiada swoją i wszystkich tutaj historię - smutną (dla niektórych) jak transformacja ustrojowa. - Pracowałem w PGR-ach, zakładzie rolnym, w Kamierowskich Piecach. Mieszkałem w Mirowie, potem w Kamierowskich Piecach na blokach. Ponieważ były coraz większe opłaty, musiałem te bloki opuścić. Zaproponowano mi tutaj. Zamieszkałem z rodziną w 1987 roku. W PGR-ach byłem traktorzystą, potem budowlańcem. Więcej płacili. Dobrze, bo trzeba było wyżywić siedmioro dzieci. Potem było różnie. Po upadku PGR-ów w 1991 roku zasiłek dla bezrobotnych, 259
znowu praca - w Starogardzie, Pruszczu, Tczewie. Gdzie była, tam się szło. Od lipca, od wypadku, jestem w gorsecie. Spadłem z rusztowania i złamałem kręgosłup. Kategorie B/NZ i B/BZ Pan Mieczysław zajmuje teraz część domiszcza z żoną, dwojgiem dzieci i trzecim, dopiero wędrującym na ten padół. Starszy syn Ireneusz B/NZ (na zasiłku) z synową Wioletą i z dwojgiem dzieci zajmuje drugą część. W sumie jest ich ośmioro. Dziewiąty, czyli trzecia rodzina, jest Zenek - brat Wiolety, lat 31. Kategoria B/BZ (bezrobotny, bez zasiłku). Radyjko - kontakt Spoglądam na jakieś urządzenie. - Prądnica? - strzelam. Głupio wyszło, bo to zwyczajnie telewizorek na baterię, ale zepsuty. Na baterię jest tu jeszcze radyjko - jedyny kontakt ze światem. Łatwiej pisać, czego tu nie ma niż co jest. Ano nie ma wody - tej z wodociągów. Jest studnia, ale tam ciecz, nie woda. Śmierdzi, pić nie idzie. Ubikacja sławojka - z trudem wytrzymałaby standard XVI-wieczny. W papierach nie istnieje - Jak w budowlance pracowałem, to były obietnice, że PGR dom wyremontuje - mówi pan Mieczysław. - Ale na obietnicach się skończyło. Chodziłem po urzędach, a tam mówili: „Co my możemy zrobić, jak to (domiszcze) w papierach nie istnieje?”. Mówiłem: „Dajcie mi jakiś dokument”. „Panie, co ja mogę dać, jak to nie istnieje?”. Teoretycznie więc dom nie istnieje, a więc teoretycznie tych trzech rodzin mieszkających tutaj też nie ma. Ależ problem! Przecież fizycznie są. Pierwsze prądu odłączenie Ciekawe jednak, że nic tu nie istniało, a prąd dochodził. Biegł kawał drogi z transformatora do dwóch liczników, potem wpadał do środka i do żarówek. Czyli jednak ktoś wiedział, że budynek istnieje realnie. I kasował pieniądze. Potem nie było z czego płacić i nastąpiło pierwsze prądu odłączenie. Na początku lat dziewięćdziesiątych, 260
kiedy to „to” należało do Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, pan Mietek próbował załatwić nawrócenie prądu po urzędach, ale tam mu powiedzieli: „Jak mogę podpisać wniosek o założenie licznika, kiedy to nie istnieje?” . - Jeżeli to nie istnieje, to jakim cudem mnie zameldowali? - zadaje sobie retoryczne pytanie pan Mieczysław. - Z kierownika na kierownika szło, a to nie było w dokumentach. Latalim jak te psy. Trzy lata bez prądu. Nawrócenie prądu załatwiła w końcu siostra pana Mietka. Nawet była w tej sprawie u wojewody. Pan G. kupił ziemię Dookolna ziemia od czasów transformacji przechodziła różne losy, ale co im, biedakom, do tego? W końcu AWRSP ją komuś sprzedała. Komu? Ano jakiemuś kapitanowi portu w Gdyni. Ale ten kawałek, gdzie stoi domiszcze, kupił kto inny, pan G. z Pólka. - Był tu i mówił, że to jego własność i że płaci podatki. Kupił ziemię z formalnie nieistniejącym domiszczem? Ciekawe... Budżet Czyli razem dziewięć osób. Liczymy: Pan Mieczysław - chorobowe - 420 zł, jego żona Stefania - rodzinne na dwoje dzieci - 85 zł. Pani Wioleta - rodzinne 85 zł na dwoje dzieci plus zasiłek dla bezrobotnych na męża do kwietnia - 429 zł. Zenek sobie dorabia - na jedzenie i paczkę papierosów. Na budowie pracował, wszędzie go kiwali. W sumie na dziewięć osób z 1000 złotych. A po kwietniu - minus odebrany zasiłek. Czy się za to wyżyje? Ziemniaki są... Grunt to. Drugie prądu odebranie W maju ubiegłego roku nastąpiło drugie prądu odebranie. Bo niezapłacone było. Wzięli liczniki. Zasilanie odcięli od transformatora. Ale to już nie miało znaczenia - ktoś zwinął druty od transformatora do domiszcza. Druty z czterech słupów, kawał liniowego metrażu. Zawodowcy musieli być, bo wysoko. Jeszcze wisi główny kabel, tak że ten prąd można by nim przywrócić. - Jak się kogoś chce wygnać, to się odcina prąd - stwierdza pan Mieczysław. - To jasne, że za prąd nie płacimy, bo z czego? 1000 złotych na dziewięciu ludzi razem. Oni chcieli zaległości i na bieżąco 261
- z 300 złotych. Normalnie było płacone, tylko w tych ciężkich czasach to już nie dało z czego i zrobiła się zaległość. Żyjemy tu jak na pustyni - Radio na baterię. Bez prądu to nawet nie idzie dobrze wyprać ani nic. Czyja to wina? Moim zdaniem kierowników. Jeżeli to domiszcze nie istniało, no to jakim cudem to sprzedali panu G.? To są ludzie szmalowni, kasę pakują w co się da. A ziemia jeść nie woła, a jej cena rośnie. Szmalowny przyjedzie, nas wywali, wyremontuje i ma. A ziemia tu cenna, bo tylko parę kilometrów do pól golfowych w Postołowie, pejzaż latem piękny - mówi kobieta pana Mietka. Co dalej Pan Mietek: - Gdyby to (domiszcze) nam dali, to by się mieszkanie odnowiło. Pracowałem na budowie, to wiem. Teraz to ruina - w nocy się raz zawaliło i od komina pożar wybuchł. A co na to opieka społeczna? Byli tu na wywiadzie, to poznali te warunki. Zresztą oni o tym, jak my żyjemy, dobrze wiedzą. Ja nie wierzę w pomoc. Jeszcze ta choroba - człowiek ma tego wszystkiego dość. - A co mówią w gminie? - Oni tam żyją od dziś do jutra - stwierdzają jedni mieszkańcy domu. - Oni nawet do nas nie przychodzą, to skąd mamy wiedzieć? mówią drudzy. - Oni powinni mniej łoić - mówią następni. Dobrze, różnie można sądzić, ale co zawiniły te dzieci, że przy świeczce będą czytały „Janka Muzykanta”? Jak w ogóle nauczą się czytać. PS. Ule są pana G., właściciela gruntu. 2003
PS 2. Wkrótce po publikacji tekstu mieszkańcom domiszcza dano prąd.
262
Pogódki - Republika Tysarczyków Twórzcie drzewa genealogiczne! To wspaniała przygoda prywatna podróż w głąb czasu, po pniu, gałęziach i gałązkach. Kto będzie miał szczęście, dokopie się do korzeni i korzonków (to już tylko w archiwach). W takiej podróży niezwykły jest obraz historii Polski, opowiadany przez starszych członków rodziny i odnotowany w pamiętnikach, jakie zostawili po sobie zmarli. Obraz zgoła inny niż ten kreślony przez historyków.
Niedziela, dyszące z gorąca Pogódki. Zbliża się godzina jedenasta. Na drodze przed barokowym kościołem sporo samochodów. Różne tablice rejestracyjne, najwięcej z GD. Tłum rośnie. Ludzie witają się, obejmują. Powoli grupkami wchodzą do wnętrza świątyni. Słychać wysokie, leniwe dźwięki organów i kłujące zaśpiewy dwóch jaskółek śmigających pod świętym stropem. Mają gniazdo w organach? W wejściu ostatnie dyskretne pouczenia - niech młodzi wyłączą komórki. Fakt, jakże komórkami Panu Bogu przeszkadzać? Dźwięki organów rosną. Jeszcze ktoś dochodzi, ktoś coś poprawia. Na krótko zapada cisza. Msza. Liczę nazwiska W wejściu do kościoła wisi wielka tablica. Nazwiska, daty, miejscowości. „Pomordowani, polegli i zaginięci z Parafii Pogódki”. Trzy kolumny razy 37 nazwisk, czwarta - o jedno nazwisko więcej. Razem 149. Ginęli w Skarszewach, Jaroszewach, Su(p)kowach, Kampinowie, Włochach, Jugosławii, w Wolsztynie, w Kroacji, w Sztutthofie, w Katowicach, w Szpęgawsku, pod Monte Cassino, w Radomiu, w Koźmienie, w Mathaus, na Uralu, na froncie wschodnim, we Francji, w Niemczech, na froncie zachodnim, w Płocku, pod Stalingradem, w Łobrzeźnicy, w Królewcu, w Oranienburgu, w Finlandii, w Międzyrzeczu, w Dragaczu, w Dahau, w Holandii, nad Renem, we Lwowie, w Kutnie, w Krakowie, w Smoleńsku, w Nowym Wiecu, w Warszawie, w Grudziądzu, w Oświęcimiu, w Gdyni, na Łotwie, 263
w Górnej Grupie, w Lipinkach Wschodnich, w Leningradzie. Na tej tablicy jakby się zameldowali po wojnie. Smutny to meldunek w przeciwieństwie do meldunku Tysarczyków. Ksiądz - o więzach krwi Świątynia wypełniona. Ktoś robi zdjęcia, ktoś powoli omiata zebranych kamerą. Będzie pamiątka z trzeciego już zjazdu rodziny. Ksiądz mówi o istocie narodzin i więzach rodzinnych, mocniejszych nade wszystko. Opowiada o dwóch braciach - bogatym i biednym. Bogaty nie zaprasza biednego. Żona kilka razy pyta, dlaczego. Ten odpowiada, że wstydzi się biednego brata. Aż raz żona nadbiega i mówi, że w domu zabiła bandytę, który ją napadł. Co teraz będzie? Aresztują ją. Trzeba wynieść ciało. Mąż idzie do przyjaciół, ci odmawiają pomocy. Idzie do brata. Brat bez namysłu pomaga - bierze ciało, gdzieś je zakopuje. Po pewnym czasie przychodzi policja. Donieśli przyjaciele. Kopią we wskazanym miejscu - szok, nikogo nie ma. Wszystko to wymyśliła żona, żeby brat się przekonał, co znaczy przyjaźń, a co wspólnota krwi. Taki thriller. Na polanie Brzęczek Jedziemy z Pogódek na Skarszewy, potem skręt w ciemny, liściasty las. Szrutem kilka kilometrów. Kawalkada aut. Kto dziś mył, stracił. I jest - polana Brzęczek. Jaka orgia zieleni. Chyba zatoczyliśmy ogromne koło i jesteśmy na tyłach trzeciego pogódzkiego jeziorka. Każdy coś dźwiga z samochodu. Na polanie wielka drewniana wiata. Część się w niej już ulokowała. Inni siadają przy ławach na wolnej przestrzeni. Niektórzy rozkładają parasole, inni zakładają na głowy wilgotne ręczniki. Ponad trzydzieści stopni. Na stołach pojawia się picie, jedzenie. Przed wiatą staje Prezydent zjazdu Stanisław Tysarczyk. - To jest rodzinne gniazdo, Pogódki - informuje. - Jesteśmy na polanie Brzęczek, dzisiaj Tysarczyków... Wszyscy mają się do siebie odzywać po imieniu, za wyjątkiem starszego pokolenia. Do starszych należy mówić wujek, ciocia. Każdy ma identyfikator, bo nie wszyscy się znają. Identyfikatory bardzo pomagają. Są na nich: imię własne, ojca, dziadka. Gospodarzem jest Rafał Młyński z Pogódek. Pani Danka z gdańskiej gałęzi Szukamy z Danutą Parys (danutaparys@wp.pl) cienia, gdzie 264
moglibyśmy porozmawiać. - Siadamy? - mówi pani Danka wskazując na krótką trawę. Siadamy. Patrzę z niepokojem, jak do plastikowego talerza, do bigosu, wchodzą mrówki, a na spodnie pajączki. - Świeżo skoszona ze stoickim spokojem zauważa pani Danka. Pajączki nie robią na niej wrażenia, bo „w tej naszej rodzinie w Gdańsku mamy sporo harcerzy”. Ona też jest. Pływała na „Zawiszy”, zaliczyła oceany. Po UW (filolog językoznawca) wróciła uczyć do szkoły w Gdańsku. Tej samej, gdzie przed wojną uczyli się członkowie jej rodziny i przyjaciele, wtedy Polskiej Szkoły Handlowej, dziś ZSZ nr 1. - ...A moja mama przed wojną była uczennicą polskiego gimnazjum w Gdańsku. Materiały pomocnicze Na trawie pojawiają się materiały: ksero drzewa genealogicznego, bryk o historii Tysarczyków, rodzinne zdjęcie z 1904 roku. - Zjazd wymyśliły dzieci, zwłaszcza Stanisław Junior, syn Stanisława Listonosza - pocztowca Polskiej Poczty w WM Gdańsk, który zmarł dwa lata temu - opowiada pani Danka. - Ale wcześniej rodzina też się kontaktowała. Mama i babcie woziły nas po różnych ciotkach i babkach po całej Polsce. Patrzymy na podstawę pnia. MORAWY CZESKIE, 1780 rok, Ignacy. Kilka zdań o dwóch braciach Morawianach, Janie i Ignacym, którzy po klęsce armii Napoleona zostali w Pogódkach. Jan zmarł od odmrożeń, Ignacy założył rodzinę. - Próbowaliśmy zebrać o nich informacje na Morawach, ale niechętnie z nami rozmawiali. Historia nie jest jeszcze naukowo opracowana. Łączy nas krew i sztandar Na polanie krzątają się ludzie. Na liście sto sześćdziesiąt osób, 265
ale przyjechało znacznie więcej. Pierwszy zjazd odbył się w Gdańsku, drugi, w 2001 roku w Dąbrówce koło Starogardu, gdzie stawiło się dwieście dwadzieścia osób. Tu, do Pogódek, miejsca rodowego, zaprosiła ich babcia Rafała Młyńskiego. - Łączą nas więzy krwi, ale i sztandar patriotyczno-martyrologiczny. To zawsze była rodzina patriotów. W okresie WM Gdańska, jak ktoś w domu chciał mówić po niemiecku, dostawał od dziadka po gębie... Jest książka „Gdańsk 1939”. Udokumentowano tam dramatyczne historie naszej rodziny. Większość z nas to gdańszczanie... Jako dziecko byłam źle odbierana w szkole. Nazywali mnie „autochtonka”. Mama mówiła pięknie po niemiecku, ale uczyła nas po polsku i po niemiecku. Jakby przewidziała, że będą wytykać palcami. Drzewo się rozrasta Dołącza Brunon Tysarczyk II. - Mój ojciec, pracownik kolei, zginął na moście w Lisewie z 31.08 na 1.09.1939 roku, kiedy nadjechał pociąg pancerny z WM Gdańska - mówi. A do pani Danki: - ...Prostuję błąd. Jestem Brunon, nie Bronisław. Po ojcu dostałem. Urodziłem się po jego śmierci. Jest też i Prezydent, syn Stanisława Listonosza. Omawiają zdjęcie z 1904 roku, jedno z najstarszych w rodzinie. A przy wiacie ruch. Na jej ścianach wiszą dwa wielkie drzewa - jedno z listą obecności, gdzie nakleja się na swoje miejsca zielone listki, drugie - gdzie wpisuje się nowych Tysarczyków, „odkrytych” i tych, co przyszli niedawno na świat. Drzewo, stale uzupełniane, niebywale się rozrasta. Opowieści też zabawne - Moja babcia, Waleria Milbrodt, uciekała przed Rosjanami i znalazła się sama w Lubece - opowiada jedna z pań. - Poszła do kościoła, modliła się o pomoc. Wychodzi z kościoła, a tu na placu stoi Stanisław Listonosz. (Potem w Gdańsku mówiono, że miał w Lubece kochankę, a to była jego siostrzenica.) Razem wrócili do Polski. Albo taki motyw. Dwie siostry (von) Czapiewskie z Wieprznicy pod Kościerzyną wyszły za mąż za dwóch braci Tysarczyków. - Na tym zjeździe - mówi pani Danka - zrobimy statystykę zawodową. Ilu lekarzy, ekonomistów, prawników i tak dalej. Jeśli ktoś znajdzie się w potrzebie, będzie wiedział, z kim się kontaktować. 266
Ja na przykład chcę dziś pogadać z kuzynką - prawnikiem. To jest nasza republika - Tu jest Prezydent, Premier, jednodniowa republika Tysarczyków - mówi Brunon Tysarczyk. - Nie płacimy podatków, nie wypełniamy PIT-ów, wszystko odbywa się pokojowo. To najlepsze republiki w świecie. - A o polityce dyskutujecie? - O polityce tu się nie mówi. Tu Brunon cytuje wiersz Brzechwy pt. „Wiec wariatów”. Wypisz wymaluj o Sejmie III RP. Przysiada się były premier Eugeniusz Tysarczyk, również były sołtys Dąbrówki. Mówi o Tysarczykach w Dąbrówce. Piętnaście lat zbierania materiałów - Wiem z przekazów Stanisławy Ciecholewskiej, że Tysarczykowie byli murarzami - Brunon wyraźnie ma zacięcie historyka. - Chodzili pieszo z Więcków do Starogardu, budowali szpital w Kocborowie (w dwie strony ze trzydzieści kilometrów). Kiedy się dorobili, kupili sobie rowery. Z jej przekazu wiem, że w 1930 roku wieś Więckowy przeszła do parafii skarszewskiej ze względu na to, że kiedy dziewczyny szły do Pogódek przez las, straszyli je chłopcy. To załatwił ojciec Stanisławy, Andrzej Tysarczyk... A w 1910 roku w Więckowach było dwanaście rodzin Tysarczyków!... Informacje o rodzinie zbierałem ja ze Stanisławem, dzisiejszym Prezydentem. Wertowaliśmy księgi w Pogódkach za kadencji nieżyjącego już księdza Prądzyńskiego. Zrobiłem mnóstwo zdjęć nagrobków w Pogódkach, Skarszewach, Starogardzie, Gdańsku i Kościerzynie. Porównywałem, kto do kogo należy, kto kiedy zawarł związek małżeński. Informacje zbieraliśmy piętnaście lat. Klub Tysar Wyglądają jak zawodowi kolarze. Koszulki, napisy, sprzęt. - Jesteśmy z Gdańska - mówi Bogdan Tysarczyk. - Mam warsztat rowerowy. Założyliśmy grupę TYSAR, zrzeszającą dwadzieścia osób zainteresowanych jazdą turystyczną. Przyjechaliśmy tu na rowerach, ja i synowie Jacek i Piotr. Zaczęło się od pielgrzymki do Częstochowy, potem było Wilno (570 km). Teraz jedziemy do Wiednia (1000 km). 267
Czy jest zew krwi? Zdzisław Tysarczyk (odnoga Mateusza I) przyjechał spod Jasnej Góry. - Mój ojciec pochodzi z Więcków (tu patrzymy na ksero z drzewem, by się zorientować, na jakiej gałęzi akurat jesteśmy). Był żołnierzem Korpusu Ochrony Pogranicza na Wschodzie. W 1928 roku dostał przydział do Policji w Częstochowie... Jestem na zjeździe pierwszy raz. Tutejsi mają łatwiej, bo przez miedzę, a ja - sześćset kilometrów. - Często pan wraca w rodzinne strony, na Kociewie? Czuje pan tu zew krwi? - Jestem tu pierwszy raz, nie licząc pobytu siedemdziesiąt lat temu. Wzruszenie, zew krwi? ...Widzę, że tu wszystko ubogie, nie jak u nas. A kiedyś ci stąd mówili, że Kongresówka biedna! Mój dziadek nawet odradzał ojcu żenić się z tamtejszą. „Lepiej wziąć kobietę stąd, bo pracowita” - mówił. Sentyment mam do Gdańska... - Byłem w Częstochowie - dodaje Brunon. - Znalazłem Zdzisława w książce telefonicznej. Powiedziałem przez telefon: „Wpadnę na chwilę”. Chwila trwała wiele godzin.... Albo taka nasza historia. Mojego ojca zabili Niemcy, a jego ojca Rosjanie w Miednoje... Cała historia rodziny będzie wydana drukiem. Łatwo, bo w rodzinie mamy drukarnię. Nieszpory Kręcimy się po Republice. Wszyscy dyskutują w grupach i grupkach, dzieci się bawią, młodzieńcy rozkładają siatkę do kometki. Sielanka. - Tak wielkie spotkanie rodzinne najczęściej jest na pogrzebie mówi Prezydent Stanisław Tysarczyk. - Sporo przyjeżdża też na wesela. Ale tamte spotkania mają zupełnie inny charakter. Tu chodzi o to, żeby było serdecznie i wesoło, i żeby młode pokolenie się uczyło... Zaraz odśpiewam Nieszpory. Prezydent wychodzi przed wiatę i śpiewa przez mikrofon: Rzekł pan do pana / Przy sposobności / Nie żeń się chłopie / Nigdy z miłości / Bo co się stało / To się nie odstanie / Miłość przeminie / A baba zostanie. Zapisałem. Od razu otoczyło mnie kółko z zeszytami. Teraz ja musiałem dyktować. Koło serca coś ścisnęło Hubert Józef, emerytowany komandor porucznik, lek. med. chi268
rurg, mieszka na Helu. Na zjazd przyjechał po raz drugi. - Dopisywałem córkę - wyjaśnia. - Mam troje dzieci, trzech wnuków i wnuczkę. Człowiek nie znał ludzi, a teraz się okazuje, że ten mnie pamięta, ten mnie widział. Chciałbym poznać jak najwięcej osób. Przed chwilą pokazywałem zdjęcie wnuczki. Mam w portfelu... Te strony? Raz przy okazji skręciliśmy w Więckowach. Jeździłem tam jako licealista, do siostry mamy. Wszystko zmienione, ale koło serca coś ścisnęło. Trawa pachnąca żubrem Od strony lasu, ze spaceru, idzie o lasce starszy pan w kapeluszu. Zerkam na identyfikator. Gerard. Z Gdańska. - Po zapachu odkryłem, że tu jest trawa żubrowa - mówi do mnie. - Nie wiesz jaka to trawa? Nie piłeś żubrówki? Taka trawa rośnie w Puszczy Białowieskiej... Nie, nie jestem przyrodnikiem. Trochę polowałem. Ależ te Kaszuby, Kociewie są piękne. I te strony. Nasze, rodowe.
Fenomen Skarszew
Rozmowa z Wiesławem Brzoskowskim
Chodzi o to, żeby ludzie nie żyli tylko czasem teraźniejszym. Bez zaglądania w przeszłość nie mamy dystansu, nie rodzi się refleksja. Niestety, teraźniejszość jest przytłaczająca. - Wydałeś kolejną książkę - Skarszewiacy w służbie świętego Floriana. Wymieńmy te poprzednie. - Historia Skarszew w 1998 roku, Dzieje Demlina w 2001, Historia skarszewskiej „dwójki” w 2002, dwa albumy - Skarszewy na starej pocztówce i fotografii i Skarszewy i Pogódki i Godziszewo na starej pocztówce i fotografii w 2002 roku. - W Skarszewach mamy do czynienia z jakimś szczególnym zjawiskiem. Co roku ukazuje się kilka tytułów o tematyce tutejszej. Czy wcześniej, w czasach PRL-u też tak było? - W 1963 roku ukazała się książka Wacława Odyńca i Zygmunta 269
Zielińskiego Dziesięć wieków Skarszew i Edwina Kozłowskiego Ziemia Skarszewska. To wszystko. Tenże Kozłowski wydał w 2002 roku Słownik biograficzny Skarszew i okolicy. Ma 475 stron! - Ile jest książek o Skarszewach? - Sześć moich, dwie pozycje Edwarda Zimmermanna, 800 lat Skarszew - praca zbiorowa pod redakcją Henryka Paulego, trzy pozycje E. Kozłowskiego, Joannici w Skarszewach i na Pomorzu Gdańskim Andrzeja Macieja Tomczyka (1999), Legendy Skarszew i okolic (1998) - praca zbiorowa, Jarosława Ellwarta Skarszewy i okolice - przewodnik turystyczny (1998), nieco starsza pozycja Józef Wybicki w Skarszewach, praca zbiorowa, 1987 r. Warto tu dodać, że Paweł Pizuński ze Skarszew pisze i wydaje książki o Krzyżakach. - W sumie siedemnaście pozycji o Skarszewach i okolicach Skarszew! Jak na miasteczko liczące nieco ponad sześć tysięcy mieszkańców to ilość niezwykła. Ale tą pierwszą, chyba najbardziej znaczącą pozycją była monografia Skarszew. I to w twoje ślady ruszyli inni. Powstały Dzieje Starogardu, monografia Zblewa, pokazują się książki o Skórczu. - Ja to ruszyłem. Moja monografia była już napisana w 1996 roku. Wyszło dziesięć numerowanych, pięknie oprawionych egzemplarzy. Teksty były starannie przepisywane na maszynie, kartki kserowane. Rozdziały zaczynają się od ozdobnych inicjałów. Te były też naklejane i kserowane. Podobnie podpisy pod zdjęcia w rameczkach. Są też strony z kolorowymi zdjęciami na kredowym papierze. Zrobił je właściciel mleczarni, który miał pierwsze kolorowe ksero w okolicy. Od tego się zaczęło. Ale również Zimmermann, wyciągając różne ciekawostki, zainteresował mieszkańców Skarszew historią. - Monografia Starogardu powstała później i rodziła się w bólach. Poza tym napisał ją człowiek z zewnątrz, na zlecenie. Co innego, jak monografię miasta pisze jego mieszkaniec, a co innego, jak ktoś z zewnątrz. Jaka siła pcha człowieka, żeby coś takiego napisać? - Wewnętrzna potrzeba, wypływająca z chęci uwieczniania siebie. Wszak pomnik zostaje zniszczony, a książka pozostanie. Na pewno był to pierwszy motyw. Drugi motyw - ogromne zapotrzebowanie. 270
Dziś bardzo dużo osób kontaktuje się ze mną, by dostać tę książkę. Co więcej - są liczne osoby, które nadsyłają materiały, zdjęcia, negatywy. - Czyli być może będzie drugie, znacznie poszerzone wydanie. Czy tę książkę można dostać? - Monografia Skarszew już dawno się rozeszła. Dzisiaj sam bym kupił z pięćdziesiąt egzemplarzy... Jest też trzeci motyw. Jak to wzrusza, kiedy cieszą się ludzie, bo są również w tej książce. Inna sprawa, że to rodzi olbrzymie niebezpieczeństwo. Możesz kogoś pominąć. To wręcz tragedia. Poza tym są ciągle tematy tabu. Dotyczą przede wszystkim skarszewiaków, którzy przed wieloma laty opuścili Skarszewy, i również Niemców. - A może tu jest jeszcze jakiś inny czynnik, że powstaje tyle książek, zwłaszcza o historii? Szczególny duch. Rozmawiamy przed Świętem Zmarłych, kiedy tyle mówi się o pamięci. Tu, w Skarszewach i w okolicach Skarszew, jest mnóstwo znaków pamięci. Niedawno chodziłem po Bolesławowie. Tam na każdym prawie budynku jest data jego powstania. Tu widać, z jakim zapałem ludzie datowali swoje dzieła, mając świadomość, że czas to rzeka, w której płyniemy tylko chwilę. To datowanie było dla nich niezwykle ważne jako świadectwo wpisywania się w dzieło przeszłych i przyszłych pokoleń. W okresie PRL-u jakoś ten zwyczaj datowania zanikł. Zresztą to zrozumiałe - wojna przerwała mnóstwo genealogii, pokoleniowych dzieł. Teraz ten duch, to poczucie, że żyjemy w czasie i musimy w nim zostawić datę swojego istnienia, odżywa w Skarszewach w postaci książek. - Być może tak jest. To fakt, że kiedyś ludzie datowali wszystkie swoje dzieła. Nawet widokówki z życzeniami mają wszędzie daty. Tych widokówek Skarszew, które są w posiadaniu kolekcjonerów, a więc takich, o których wiemy, jest około setki. Najwięcej jest tych sprzed I wojny światowej. - Czy coś ciebie zaskoczyło, kiedy pisałeś książkę o skarszewskich strażakach? - Zaskoczyło, ale to dotyczy straży w Starogardzie. Nie wierzyłem, że Starogard ma aż tak starą straż pożarną. Tymczasem miałem w rękach dokumenty powstałe u Paula Kaschubowskiego, właściciela drukarni i księgarni w Skarszewach, które mówiły o roku 1862 jako dacie powstania straży w Starogardzie. Chodzi tu między innymi o zaproszenie na obchody 50-lecia OSP w Starogardzie z roku 1912. Moja książka mówi o skarszewskich strażakach od 1894 roku do dnia 271
dzisiejszego. Fascynował mnie język archiwaliów. To, jak przewijał się w dokumentach i korespondencji w tej kancelarii strażackiej język polski. Po 1924 roku ten język już wygrał. Wcześniej Skarszewy były bardzo niemieckie. Przyjęło się mówić, że podział na katolików i ewangelików był jednoznaczny z podziałem na Polaków i Niemców, ale tak do końca nie było. Mieszkali tu też Niemcy katolicy. Ja przyjmuję, że z sześćdziesiąt procent katolików to byli Polacy. Mówię o końcówce XIX wieku. Pogódki były bardziej katolickie od Skarszew i bardziej polskie. Tam na cmentarzu leżą wspaniałe postacie. Na przykład Szczepan Keller był pierwszym redaktorem „Pielgrzyma”, który wychodził od 1869 roku. Zmarł w 1872 roku. Niezwykłym człowiekiem był Franek Nierzwicki, który zmarł w 1904 roku. Chłop, który miał w domu bogatą bibliotekę, poszedł do Rzymu na pielgrzymkę, korespondent „Pielgrzyma”, kociewski Drzymała, wielki patriota. Po mojej interwencji odnowiono jego grób. - Barwni ludzie. Chłop, który poszedł na pielgrzymkę do Rzymu. Historia na książkę, może film. - Bardzo barwni. Szkoda, że szkoły szukają gdzieś daleko jakichś patronów, a zapominają o miejscowych. - Szkoła w Pogódkach też? - Akurat nie. Pogódki mają imię przedwojennego posła Piotra Szturmowskiego. Ale moja szkoła ma imię Kopernika. W Starogardzie jest Kopernika, w Tczewie też. Takie same szkoły i tak samo wybudowane. - To może zmienić patrona? No bo faktycznie, ile może być szkół Kopernika? - Można było skorzystać z reformy, by zmienić, ale to i tak są koszty. Nowy sztandar, tablica pamiątkowa. Wiem coś o kosztach, bo przyczyniłem się do zmiany nazwy ulicy. Tu była ulica Sikorskiego i osiedle Sikorskiego. Powtarzały się numery. Nieraz przychodziła do mnie błędna korespondencja. Wystąpiłem o zmianę nazwy ulicy Sikorskiego na przedwojenną, Młyńską. I zmieniono, ale było dużo protestów z tytułu poniesienia kosztów zmiany wszystkich dokumentów. - Teraz, jeżeli idzie o nadawanie nazw ulic, jest - tak to określę - politycznie pasywny kierunek. Chodzi o nadawanie nic nie mówiących nazw, na przykład Łąkowa, Kasztanowa, Żabia. Czy uważasz, 272
że to dobry kierunek? - Jestem zdecydowanie zwolennikiem nadawania ulicom imion lokalnych wybitnych postaci. Zdecydowanie. - Czy gmina Skarszewy ma medal „Zasłużony dla Skarszew”? - Nie ma. - To zaskakujące. Tylu bohaterów... Wróćmy do książek. Do fenomenu Skarszew... Do fenomenu? A może to jakiś powrót do normalności, przerwanej PRL-owską cenzurą, gdzie wydanie czegokolwiek graniczyło z cudem? - Raczej powrót do normalności. Bardzo mnie inspiruje, jeżeli chodzi o sposób zajmowania się historią, Pruska Szkoła Historyczna z przełomu XIX wieku. Wówczas wchodzono do miast i miasteczek z całym warsztatem historycznym, z przypisami, bibliografią, badaniami archiwalnymi. Powstawały rozmaite opracowania. I to było powszechne. To robili historycy lokalni, nawet amatorzy. Tu pisali pastor Paul Schmidt (końcówka XIX w.) i Emil Waschinski (początek XX w.) - katolicki wikary w Skarszewach. Ten drugi został później wybitnym historykiem Gdańska. Dzisiaj niemieccy historycy też są zainteresowani naszymi terenami. Mam prace niemieckie. Dość słabe, ale cenne są w nich informacje o koligacjach rodów, o wszystkich majątkach. Oni pozabierali archiwa, więc te dane mają. - Dlaczego nie ma tłumaczeń starych i nowych książek niemieckich o Skarszewach, Starogardzie czy Pogódkach? Dzieje się tak, jakby powstawały dwie niezależne historie. Jestem ciekaw, jak oni widzą historię Skarszew czy Starogardu. - Mnie też bardzo by to interesowało, ale może jest jeszcze na to za wcześnie. - Książek wychodzi coraz więcej. Monografie mają już sołectwa, na przykład Barłożno, Brzeźno Wielkie czy Krąg. Ale nie mają jeszcze niektóre gminy. Ba, nie powstają kroniki, tymczasem „historia dzieje się codziennie”. - Może to kwestia zachęty. Mnie do pisania zachęcił najbardziej „dziadek” Milewski. Otóż za jego czasów organizowano konkursy szkolnych izb pamięci narodowej. My jako „dwójka” byliśmy kilkakrotnymi laureatami konkursów wojewódzkich. W jednej z komisji siedział Józef Milewski. Rzekł do mnie: „Panie Brzoskowski, dlaczego pan tych zbiorów nie opisze?”. To prawda, historia dzieje się codziennie. Małe gminy mają w szkołach historyków, którzy znają 273
warsztat. U nas w gminie są nagrody burmistrza za prace magisterskie na temat gminy. Dotyczy to nie tylko historii. Może być o planowaniu, architekturze, ekologii itp. Warunek podstawowy - musi być terytorialnie o gminie Skarszewy. - I taka praca może być wydana jako książka? - Oczywiście. 130-stronicową, bogato ilustrowaną książkę można dzisiaj łatwo wydrukować. Trzeba tylko mieć około dziesięć tysięcy złotych. I świadomość, że na książkach się nie zarobi.
Potęga wody Niemcy, co mieli wybudować na Wierzycy, już wybudowali - mówi Zdzisław Pałkowski, zarządzający elektrowniami w Czarnocińskich Piecach i Owidzu.
Według właściciela młyna i elektrowni wodnej „Dolina” Władysława Nagórskiego, w Polsce jest około sześćset elektrowni wodnych. Powiat starogardzki ze swoimi elektrowniami wodnymi zdecydowanie bije powiatową średnią krajową. Elektrownie mamy na Wierzycy - w Czarnocińskich Piecach (gm. Skarszewy), w Starogardzie koło młyna Wiecherta, w Owidzu i Kolinczu (gm. Starogard). Dodajmy tu, że na Wierzycy są jeszcze trzy elektrownie w powiecie tczewskim w Pelplinie, w Steckim Młynie koło Kulic i pod Gniewem. Mamy też w naszym powiecie elektrownie na Piesienicy - koło „Drajmostu” (gm. Starogard), we Wdeckim Młynie (gm. Lubichowo) i pod Skarszewami - na Wietcisie (wspomniana wyżej „Dolina”). Choć małe, dają prąd. I mogą być turystyczną atrakcją. Pasuje do krajobrazu Elektrownia wodna w Czarnocińskich Piecach. Kierownik Zdzisław Pałkowski przejął pracę po ojcu Zygmuncie, który pracował tu od 1951 roku. Pan Zdzisław dodatkowo dozoruje elektrownię w Owidzu. Obie należą do firmy w Straszynie. Elektrownia w Czarnocińskich Piecach jest położona w pięknym miejscu. Dookoła wysoki las, mnóstwo zieleni. Zapora i budynek 274
nie szpecą pejzażu, wręcz odwrotnie, dodają mu malowniczości. Idziemy wąskim pomostem po zaporze. Po prawej niewielkie, zarośnięte rozlewisko, po lewej - szeroka i spokojna Wierzyca w betonowym korycie. Z góry to wszystko wygląda bardzo ciekawie. Różnica poziomów wynosi 3,8 metra. Niby nic wielkiego... Zalało buty - Proszę zejść na dół, nad rzekę. Spuszczę trochę wody - mówi Pałkowski. Z dołu, z betonowego brzegu, widać drewniane elementy tamy i leniwie spływający warkoczyk wody. Robimy zdjęcie. Po chwili sytuacja gwałtownie się zmienia. Jeden z segmentów zapory został bardzo szybko podniesiony. Nie przy pomocy kół na korby na zaporze, a przy pomocy automatycznego urządzenia, o czym dowiadujemy się nieco później. Woda teraz wali na całego i burzy się w miejscu styku z wodą rzeki na dole. Robi się mała Niagara. Robimy w takim zacietrzewieniu zdjęcie za zdjęciem, że ani żeśmy się spostrzegli, jak nam zalało buty. Tak prędko podniósł się poziom wody pod zaporą. Niby niecałe cztery metry, a widać potęgę wody. A co dopiero mówić o wielkich powodziach czy innych katastrofach wodnych. Będzie stulecie Gościnny gospodarz oprowadza nas po obszernym pomieszczeniu, gdzie ta potęga wody jest przetwarzana na ruch, a ruch w prąd, który też przecież jest swojego rodzaju ruchem. Urządzenia są stosunkowo nowe. A sama elektrownia? - Najstarsza czynna na Pomorzu - z satysfakcją mówi pan Zdzisław. - Zaczęto ją budować w 1906 roku, ukończono w 1907. Inwestorami byli właściciele pobliskich majątków ziemskich - Niemiec z Bączka i Belg z majątku za Wierzycą (stał tam pałacyk, po którym już nic nie zostało). Chcieli produkować prąd dla siebie i dla Skarszew... Tak więc za rok będziemy obchodzić stulecie. Moc naszych elektrowni Moc elektrowni w Czarnocińskich Piecach wynosi średnio 135 kW. Prąd idzie stąd do sieci ogólnopolskiej. Nieco większą moc ma elektrownia w Owidzu, bo 160 kW. Tam różnica poziomów jest oczywiście nieco 275
większa. Owidzka elektrownia, podobnie jak w Kolinczu, wybudowana przez Wiecherta, jest trochę młodsza - ruszyła w 1910 roku. Największy spad ma elektrownia w Kolinczu - 6,4 metra, moc 460 kW. Podobny w Starogardzie - przy śluzie koło młyna. W sumie wartości niewielkie w porównaniu z elektrownią w Bielkowie pod Straszynem, na Raduni, gdzie spad wynosi 14 metrów, a moc 2,5 MW. Wszystko wykorzystane To godne podziwu, że mniej więcej w jednym okresie na Wierzycy powstało kilka elektrowni wodnych. - Było to możliwe - mówi Zdzisław Pałkowski - gdyż Niemcy mieli bardzo dobrych inżynierów. Poza tym szło im szybciej, bo na świecie nikt nie słyszał o ekologach. Po prostu mieli zlecenie, by to zrobić i robili. Zdaniem pana Zdzisława prawie wszystkie miejsca, gdzie można było postawić takie elektrownie, a więc gdzie był odpowiedni spad lub gdzie można było spiętrzyć wodę, zostały przez nich już wykorzystane. Potwierdza to nieudana przymiarka do budowy elektrowni pod Klonówką. Nieraz za takie inwestycje biorą się też amatorzy, nie patrzący, że spiętrzona woda może naruszyć stabilność na przykład stopy filara mostu. Dodajmy też, że budowa elektrowni wodnej to olbrzymie koszty. - To, co widać „na powierzchni”, jest jakby wierzchołkiem góry lodowej - tłumaczy Pałkowski. - Żeby mieć spad, trzeba zalać zbrojonym betonem cały fragment koryta rzeki. Szacuje się, że zwrot kosztów takiej elektrowni następuje po pięćdziesięciu latach. Ciekawe miejsca Elektrownie, zwłaszcza te starego typu, są ciekawe do zwiedzania. Dwadzieścia razy większa w Bielkowie przyciąga turystów. Nasze, owszem, są pokazywane w przewodnikach, ale zainteresowanie nimi jest niewielkie. - Kilka razy w roku pojawiają się tu szkolne wycieczki, jednak uczniów nie bardzo interesuje, jak energia wody zostaje przetworzona w energię prądu - zauważa pan Zdzisław. - Najbardziej są zainteresowani ogniskiem i kiełbaskami z grilla. Dużo zależy od nauczycieli. Cieszy natomiast to, że na Wierzycy pojawia się coraz 276
więcej kajaków. Codziennie przepływa ze dwóch samotników, dwa, trzy razy w miesiącu ktoś organizuje spływy grupowe. Dla tych ludzi stare elektrownie i tereny przy nich są sporą atrakcją.
gara.
ę mała Nia
go. Robi si
łe teraz na ca Woda wali
277
Zupełnie słusznie zaczęli najpierw wznosić piec z kominem, a nie fundamenty. Co tu gadać, przecież na nim opiera się cała konstrukcja domu. I opiera się (czego jakoś nie zauważamy) konstrukcja życia. Kobiety robią jedzenie, w piecowej wędzarni trzymają zapasy, jest też duchówka. A o jego kaflowe ściany można się oprzeć i ogrzać plecy aż do przyjemnego bólu. Ale w pokoju na ścianie wisi szabla. Od czasu do czasu przestaje być dekoracją. On bierze ją ze sobą i wyjeżdża, ona czeka, kiedy wróci. W długie miesiące jego nieobecności niespokojnie budzi się w nocy. Z niedowierzaniem dotyka swoich rozgrzanych piersi, na których nie leżą jego dłonie. Zachodzi wtedy w głowę, dlaczego od czasu do czasu on woli tę szablę od ciepłego pieca.
j รณ r k ca e z pr pie
Przekrój życia, przekrój pieca - Jestem zdunem, syna kształciłem na zduna, jednak zdecydowanie chwalę sobie centralne - mówi zdun ze Skórcza, Klemens Piórek. Ale pan stron zapisał - dodaje. - Ano zapisałem, bo to już historia, ale, panie Klemensie, historia taka niedawna. Przecież centralne tak na dobre zapanowało w latach osiemdziesiątych. Lata Klemens Piórek przyszedł na świat 4 października 1913 roku w Leśnej Jani. - W sobotę miałem czterdzieści osiem lat... Chwila konsternacji. Klemens Piórek śmieje się. No bo Niemcy mówią „firundachcyś” - cyfry na odwrót. Gdyby sprawa wieku wiązała się tylko z przestawianiem cyferek... Z drugiej strony Klemens ma pogodne usposobienie - właśnie na czterdzieści osiem lat, a nie osiemdziesiąt cztery. Rodzinny motyw muzyczny Klemens Piórek urodził się w rodzinie małorolnej (dwa hektary i trochę), ale bynajmniej nie biednej. Jego ojciec, Bernard, żonaty z Teklą z domu Wasiak, umiał sobie radzić, pomimo tak śmiesznie małego areału. Jak nie pracował na swoim, to brał instrumenty i hajda - grać na weselach i innych imprezach. Musiał być nie lada muzykiem, jeżeli grał, jak rzecze Klemens Piórek, na kontrabasie, trąbce, skrzypcach i na nerwach (to tak żartem - Klemens). Był też „akordium”. Wszystkie te instrumenty znajdowały się na stanie rodzinnego majątku (spróbujmy dzisiaj zgromadzić takie instrumentarium muzyczne). - Instrumenty przepadły w 1945 roku, kiedy Leśną Janię oswobodziła armia radziecka - wspomina Klemens. - „Akordium” wzięli Rosjanie do naprawy i nie przysyłają do tej pory. Trąbkę i skrzypce też.... Ojciec schował w specjalnym schowku w hałdzie drewna, ale wyniuchali... „Akordium”, flet boczny, kontrabas... Nie, z kontrabasem było inaczej. Przyszedł Rosjanin i po prostu go potłukł. Skąd u ojca takie muzyczne talenty, tego Klemens nie wie. W każdym 281
razie w rodzinie ojca nie było. Bardzo podobała mu się muzyka w Berlinie, gdzie pracował będąc kawalerem. Może to stąd? Glina Do muzyki jeszcze wrócimy. Teraz o piecach. Klemens miał szesnaście lat, kiedy w domu Piórków stawiano piece. Zdun szeptał do ojca: „Dajcie tego chłopaka do mnie na naukę, bo pomagał i urabiał dobrą glinę”. - Umiałem urabiać, bo w Leśnej Jani była cegielnia (spłonęła przed wojną) i pracowałem tam jako chłopiec. Nosiłem na przykład uformowaną cegłę (pacę) do suszenia. Potem wędrowała do pieca, choć zdarzało się, że domy budowano też i z pacy. Praca sezonowa. Człowiek się cieszył, bo zarabiało się 3 złote, choć nieraz trzeba było pracować dwanaście godzin. A za 6 złotych można było kupić robocze buty (niedzielne były droższe)... To nieprawda, że przed wojną nie było pracy. Nie miał jej ten, kto nie chciał. Drogi W 1935 roku - po trzech latach nauki u mistrza Bąkowskiego w Gniewie - Klemens Piórek zdawał egzamin czeladniczy w Grudziądzu. Ale o tym za chwilę. - Przed zdobyciem zawodu wykonywało się różne prace. Dajmy na to tłukłem nad szosą kamienie. Mistrz Bąkowski zaznaczył w umowie, że jak nie będzie zimą pracy (a zdun zimą nie pracuje), to wyśle nas do domu... I zimą tłukliśmy... Na przykład jak sypano szosę na drodze Mirotki - Starogard. Kocie łby? Nie, nie o to chodzi. Układało się na drodze kamienie, zasypywało żwirem, potem na mokro wałowało dużym walcem, zaprzężonym w sześć koni. Zasypywał specjalny drogowy, a później naprawiał uszkodzenia. Taka droga ze Skórcza do Starogardu była jeszcze długo po wojnie. Kostka ciągnęła się dopiero od Jabłowa do Starogardu. Ojciec mówił: „Jak ja byłem młody, to też tłukłem nad szosą kamienie”. Tłukliśmy na przykład przy trasie Kopytkowo Jaszczerek - ja i brat. Czasami przyszedł 282
ojciec. Przynosił też maty, co zasłaniały od wiatru. Pieniądz z tego był całkiem niezły, gdyż za metr sześcienny płacili 5 złotych i 80 groszy. Zarabialiśmy nieraz kilkanaście złotych dziennie. Całkiem duże pieniądze. Mówimy o latach 1930 - 1933. Betonówka na odcinku Warlubie - Osiek - prosty jak strzelił fragment szosy, która miała łączyć Warszawę z Gdynią - powstawała w latach 1934 - 1935... Ja mogę powiedzieć, że w życiu się napracowałem. W lesie żeśmy wykopywali pnie. Na opał. Teraz się tego nie praktykuje - pnie gniją w ziemi. Cygaro - W 1935 roku zostałem czeladnikiem. Ten okrąg należał do Izby Rzemieślniczej w Grudziądzu. Zdawałem egzamin. Tradycja była taka: skrzynka, dwie zapalone świece, starszy cechu częstował po zdaniu egzaminu cygarem. Jakby kogoś przedtem złapali na ulicy z papierosem, musiał uczyć się ćwierć roku dłużej. Ale i tak po kątach się paliło... Mówili: zdun - garncarz jedno. Ja stawiałem piece, ale Kleina w Nowem wyrabiał też kafle ręcznie. Każdy zdun mógł po praktyce to robić. W Skórczu była duża kaflarnia Pawłowskich. W czasie okupacji i tuż po wojnie pracowało w niej około pięćdziesiąt osób. Kaflarnia stała w miejscu firmy LAS. Potem braci Pawłowskich wywłaszczyli. Maszyny sprzedali do Skarszew. Po wywłaszczeniu Augustyn Pawłowski jeszcze tam przez jakiś czas pracował, bo znał się na fachu, ale zarządcą był niejaki Damrath z partii. W biurze siedział, o niczym nie miał pojęcia. Takie były czasy... Jasne, że powinna być reprywatyzacja... Potem Pawłowski zrobił sobie piec elektryczny i wypalał z córką, ale i to się wkrótce skończyło. Wróćmy do czasów przedwojennych Klemens po zdobyciu fachu długo się nie napracował. Do wojska poszedł do Starogardu, do drugiego pułku szwoleżerów. - No bo dawniej, jak chłopak nie był w wojsku, to go omijały dziewczyny... - Za mundurem panny sznurem, wiadomo. Ale czy panu, takiemu majstrowi, wojsko się podobało? - Najgorszy był pierwszy rok. Najpierw należało dbać o konia, potem o koński rząd, a w trzeciej kolejności o siebie. W drugim roku miał łatwiej, bo był już na funkcji. Został furażowym, czyli zaopatrzeniowcem. Wydawał siano, owies. 283
- W 1937 roku wyszedłem z wojska, ale popracować wiele nie popracowałem, bo stale powoływali. A to Hitler zajął Austrię, a to Czechy, a to coś innego i ciągle ogłaszano mobilizację. Kiedy wkroczył do Czech, żartowaliśmy: „Oj Czechu, zabrał cię Niemiec na miechu”. A oni: „Oj Polaku, Polaku, będzie i to z wami”. I było. Mówimy o historii pozytywistycznej Po wojnie Klemens Piórek pracował w Tczewie. Wtedy jedynym systemem ogrzewania mieszkań był piec i czasami do tego jeszcze trzony kuchenne. W piecu znajdował się piekarnik na chleb - bratnik (piec chlebowy). - W niejednych piecach dawałem framugi (ci z Kongresówki mówili duchówki), żeby trzymać podgrzany obiad. Rzeczywiście, mówili też duchówka. Ciekawe jaka to pokrewność wyrazu, czy od ducha, duszy, czy duchoty... - Robiłem framugi. W swoim piecu również. Przyszli chłopcy z łyżew i buch - mokre buty do framugi. Potem szewc mówił, że naprawiać nie będzie, bo buty nadpalone i nie jego wina. Kiedy wymieniłem piec, to tę framugę zlikwidowałem. „Nie będę butów palić”... - mówiłem sobie. Nastawiałem tysiące pieców. Nieraz było niebezpiecznie - policja wzywała kominiarza i zduna, bo na przykład kobieta w Zblewie leżała w łóżku martwa. Za prędko zamknęła szyber, jeszcze był czarny węgiel. Prowadzono śledztwo, kto winien - zdun, czy kominiarz. A nikt nie był winien. Po prostu każdy chciał szyber, ale na swoją odpowiedzialność. Rysujemy przekrój pieca. Palenisko, wężownica, czyli kanały grzewcze, rura łącząca piec z kominem. W tej rurze chcieli szyber, żeby zasuwać. Proste - zasuwa się prędzej, to piec potrzyma dłużej ciepło. Ale nie może odprowadzić gazów i niebezpieczny jest. Fragmenty historii ogrzewania - Pracowałem do lat osiemdziesiątych. Postawiłem tysiące pieców, ale w miejscowościach do pięciu tysięcy mieszkańców. Pinczyn, Zblewo, Kościelna Jania. Na Kociewiu. Do pięciu tysięcy, bo miałem kartę podatkową, a w Starogardzie już było na zasadach ogólnych, na rachunek... Najlepszy był piec, który latem sam od siebie wysechł, a nie przez palenie. To tak, jak z dotarciem samochodu... Ja stawiałem, inni też. Skórcz słynął ze zdunów, bo była kaflarnia (w mia284
steczku jest pierwszorzędna glina). Stawiali: Józef Pawłowski, Józef Pakmur, Walkowski z Kranka, Sztanger z Barłożna, Budnarowski z Kierwałdu, Brzózka z Karszanka. Piec kosztował średnią pensję. Dużo droższy był z białych kafli. Brało się za pracę o połowę więcej, bo trzeba było bardzo dokładnie... Potem wymyślali różne systemy. Na przykład ogrzewanie etażowe. Westwalka z wężownicą w kuchni - miała ogrzewać kuchnię, dwa pokoje i łazienkę. - I ogrzewała? - Gdzie tam ogrzewała! ...Można by ułożyć całą historię sposobów ogrzewania. Pamiętam jeszcze piece ceglane. W domu, w którym rozmawiamy (państwa Piórków w Skórczu), było sześć pieców. Gdzie indziej stawiano czasami piec na dwa pokoje, ale wtedy dużo ciepła szło w ścianę. W szkołach piece ustawiano tak, żeby drzwiczki wychodziły na korytarz - po to, żeby nie nabrudzić w klasie. Potem już nastało centralne ogrzewanie. Ale w historii to różne zdarzały się zwroty. Centralne ogrzewanie jest wygodniejsze, ogrzewa równomiernie. Kiedyś przyszła taka zima, że wszystkie piece nagrzane, a w kuchni zamarzła woda... Nagrody i odznaczenia - Mam z cechu odznaczenia. I order Zasłużony Ziemi Gdańskiej. Czterdzieści lat grałem w orkiestrze strażackiej. Aż żal - dzisiaj mają taką okazję... Instrumenty za darmo, ale nie ma chętnych, tylko szarpidruty. - No bo ty jesteś człowiek starej daty - wtrąca żona, Berta. Pytamy, jak się żyło rzemieślnikom w socjalizmie. - Były ciężkie czasy. W lutym dali mi domiaru 3,5 tysiąca złotych. Prosiłem o rozłożenie na raty. Ludzie w Skórczu wtedy się wieszali, „dilrium” dostawali. „Ciekawe, czy z tego zapłacisz raty” - mówili do mnie. A ja z Osieka przez Starą Janię, Mirotki dłużycę woziłem, żeby spłacić. Pan C., którego nazwali kułakiem, bo nie chciał zboża dać (miał sto hektarów ziemi i w jednego konia jak mógł, dowoził), musiał po Starogardzie chodzić z tabliczką z napisem „Kułak, nie chce zboża dać!”. Takie czasy. Młodzi dziś mówią: „Wujek, co tam mnie obchodzi, co było pięćdziesiąt lat temu?”, a przecież historia jest ważna... Orkiestra w Skórczu powstała w 1956 roku. Jestem jednym z pierwszych, którzy ją zakładali. Za Gomułki to myśmy już grali całą parą. Ale też nie obeszło się bez polityki. W latach 1965 - 1970 285
wydzwaniał tutaj Niedźwiedzki, dyrektor „Polmosu”, prezes OSP i ważny aparatczyk partyjny. Mówił, żeby orkiestra broń Boże nie grała na Boże Ciało i żeby nie wydawać instrumentów. Ale nic z tego. W Zelgoszczy mieszkał Anastazy Klin, hobbysta od instrumentów (grał na naszym weselu). Miał komplet na małą orkiestrę dętą: dwa basy, tenory, klarnety, bęben swojskiej roboty. I nam go pożyczał. Niby tylko piec. Cichy, dyskretnie stojący sobie w rogu. A ile wokół niego historii.
Jak kolej się rozbiera Przez gminy Smętowo Graniczne, gminę wiejską Skórcz, miasto Skórcz, gminę Lubichowo i gminę Osieczna biegnie linia kolejowa, a ściślej mówiąc biegnie samo torowisko, bo pociągów już nie uświadczysz. PKP chce owe tory rozebrać, dało jednak do końca roku szansę samorządom (w tym i starostwu), by tę linię przejęły za darmo razem z infrastrukturą. Samorządowcy jakoś się do tego nie kwapią, tym bardziej, że nie znają kosztów obsługi ewentualnie uruchomionej linii. Na temat tych kosztów i na inne „kolejowe” tematy mówi Władysław Jaszul, mieszkaniec Skórcza. Młode są precz Dworzec i cała kolejowa substancja w Skórczu robi przygnębiające wrażenie. Brud, brzydkie napisy, oberwane dachy, zarośnięte torowisko, zniszczone zadaszenie wieży ciśnień. Tak to jest, jak brakuje gospodarza. Robimy zdjęcia, a Władysław Jaszul obserwuje nas z ogródka. - Panie Władysławie, kto by nam tu opowiedział o historii tej linii i ewentualnych kosztach? Kto tu na kolei ostatnio pracował? - Młode są precz, a stare już powymierali - krótko mówi pan Władysław. Pan Władysław ma siedemdziesiąt osiem lat. Od 15 stycznia 1946 pracował na PKP w Skórczu, a wcześniej w Zblewie. Na zasłużoną 286
emeryturę przeszedł w 1985 roku. Przez długie lata zajmował się konserwacją łączności właśnie na tej interesującej nas linii: Smętowo Graniczne - Skórcz - Szlachta. I na drugiej linii: Skórcz - Starogard. Zna więc je jak własną szufladę. - A jak to było na tej linii: Smętowo - Szlachta? - Pociągów dużo, chodziły dzień i noc. Wywożono drewno, tarcicę, ale najwięcej kopalniaków. Przychodził węgiel, nawóz. Średnio ładowano na stacji Skórcz dziesięć wagonów dziennie, ale bywało, że i z piętnaście. Kiedy przechodziłem na emeryturę, te linie zaczęli likwidować. Stopniowo. Pociągów jeździło coraz mniej, a w końcu już nie poszedł żaden. Nie wierzę Pan Władysław śledzi publiczną dyskusję na temat ewentualnego uruchomienia linii Smętowo - Szlachta z irytacją. - Nie wierzę w to, że odżyje, bo w tym nikt nie ma interesu. - Znaczy, nie można na tym zarobić? - Tak, nie ma biznesu. Bo gdzie ma być? Dziś prawie każdy, kto chciał, dorobił się samochodu. Niektórzy mają dwa czy trzy. Ma każdy, kto musi jeździć. Ja też mam. Miałem syrenę, wartburga, teraz dostałem peugeota 106 diesla. Jeszcze się na długie trasy daję. Do Szczecina, Poznania... Mam tam córy. - To pan pewnie jest najstarszym kierowcą w Skórczu? Chwila zamyślenia. - Tak... Pewnie tak. Wracając do rentowności - Co to może być za rentowność, jak ludzie tu czekają o piątej rano na autobus do pracy? - zastanawia się pan Władysław. - Z tego wynika, że pierwszy pociąg musiałby jechać już o piątej rano. - Ale to ma być trasa turystyczna, sezonowa... - Trasa turystyczna odpada. Co to za turystyczna trasa, kiedy oni, ci turyści, i tak przyjeżdżają swoimi samochodami. Dzisiaj wszystko własnymi samochodami przyjeżdża. Mają sobie porobione wczasy, domki, miejsca w Ocyplu, bo o to jezioro chodzi. Każdy ma swoje. Kolej też tam ma. W postawionych na stałe wagonach mieszkają ludzie ze Śląska i z Wrocławia. Zimą to jest martwe, żyje jedynie w lecie. - Kolej te wagony też rozbiera. 287
Prędko rozbiera - Przyglądaliśmy się, jak prędko PKP rozbierała linię Starogard Skarszewy. Czy tu też będzie tak prędko demontować? - Już jest część zdemontowana. - Tory?! - Nie. Nie istnieje już łączność. Ale to i słusznie, bo dziś łączność jest nowa. Są komórki i inne sposoby. Linia przewodowa stała się zbędna... Kto rozbierał? Prywatny to przejął. Za rozbiórkę dostał materiał. W dwa dni rozebrał od Szlachty do Smętowa. Miał pięciu ludzi, zwijał przewody kołowrotkiem zamontowanym na ciągniku, a słupy kładł na przyczepy. Dali mu to za rozbiórkę. Czy zarobił? Bezwarunkowo. Tam stały dobre słupy, więc pociął je na belki i na dechy. Druty? Wszystkie były z żelaza. Miedź ukradliby już dawno. Podobnie jak aluminium. Było na stacji w Skórczu. Na wyładowniach, gdzie robiłem, wszystko poginęło. Na słupach oświetleniowych też. Jak wszędzie. - Że też tak sobie kradli... - A kto tu miał doglądać? Semafory jak pnie ścięli - Na sesjach mówi się o semaforach. Radni pytają. Nie wiedzą, w jakim są stanie. 288
- Semaforów już nie ma. Te, które tu stały, wycięli w pień. W jeden dzień. Przyjechali jednego dnia z aparatem. Nie kopali postumentów, tylko ścięli równo z ziemią palnikiem. Potem pocięli na trzy, cztery części i wywieźli na złom. Semaforów było na tym kierunku do Smętowa pięć. - A czy, zakładając że taka kolejka powstanie, semafory byłyby potrzebne? - Semafory regulowały ruchem. Przy jednej linii nie byłyby potrzebne. Na głównej linii Tczew - Chojnice też polikwidowali. - Jednak mówi pan o tej „wycince” semaforów z przekąsem. Dlaczego? - Bo PKP robiły to bez jakiegokolwiek rozumu i żadnej oszczędności. Powinni wykopać i chociażby komuś innemu sprzedać, na przykład na maszty do wiatraków. - Nadawałyby się? - No jasne, że się nadają. Ale nikogo nie pytali, nic... Damy, ale ecie pecie - Może trzeba było się zwrócić do PKP? Może by dali? - Damy... Wojnarowicz chciał w wieży ciśnień zrobić harcówkę. Mówiłem, że kolej nie da. Zwrócił się do PKP, a oni od razu, żeby w dzierżawę wziąć. W dzierżawę, a co tam jest? Wszystko zdewastowane, i dachy, i okna, i drzwi. Romanowski chciał coś zrobić, to też nie. Ecie pecie chcą i to zaraz. Na dworcu jacyś ludzie chcieli zrobić restaurację, to też nie. W pustym przydworcowym magazynie chcieli urządzić dyskotekę i nic. Ktoś chciał pod powierzchnię magazynową - za drogo. Sami nie wykorzystują, a innym nie dadzą. Wolą, żeby się dewastowało. I cegłę już wydłubują, bo puste stoi. W schronisku dla pracowników PKP, gdzie była kuchnia i łazienka, ktoś chciał sobie zrobić mieszkanie. Też nie dali. I dzisiaj to już kompletna ruina. - W tych pokolejowych domach są mieszkania. Ile na dworcu? - W budynku dworca PKP mieszkają trzy rodziny. W budynku za torami mieści się prywatna przychodnia doktora Łacika (chciał kupić, ale że za blisko torów, to nie chcą sprzedać) i trzy mieszkania. Zabytkowo jest - Budynki pokolejowe mają swój urok. Czerwona cegła, dachówka, mnóstwo ozdobników. Być może to właśnie, a nie linie kolejowe, 289
ma większą wartość. I powinno być objęte opieką konserwatora zabytków. Tymczasem aż przykro patrzeć, jak to się dewastuje. Panie Władysławie, kiedy powstały te budynki? - Kolej powstała tutaj w 1906 roku... Zabytki? Nikt się tym nie opiekuje. Na domu, w którym mieszkam, zerwali dachówkę, położyli eternit i ciekło. Monitowałem, a kolej nic. W końcu zagroziłem im, że nie będę płacił czynszu, jak nie zaczną remontować. Kiedy nie zapłaciłem, weszli mi na emeryturę. - Biorą czynsz, to powinni się interesować i coś naprawiać. - W ogóle się nie interesują. Ta chałupa istnieje dziewięćdziesiąt lat i nigdy nie było kapitalnego remontu! Jakbyśmy tu z sąsiadem pieniądze z tego czynszu odkładali na gromadkę, to co roku byłoby coś zrobione. Ja płacę miesięcznie 100 złotych, sąsiad 150, zawsze coś. Dzięki naszej pracy ten dom się jeszcze jakoś trzyma. Reszta jest zdewastowana i szpeci. - To może lepiej by było, gdyby ten majątek przejęła gmina? - Gmina nie przejmie dziadostwa, bo to wymaga wielkiego remontu. Gdyby dali pieniądze na remont, to może tak. Zresztą gmina ma swoje problemy. Tu, za moim domem, stoi barak, który miasto postawiło dla bezdomnego. I miało miejsce morderstwo w tym baraku. Mieli to wywieźć, ale ktoś spod niego koła ukradł, nawet oś wyjął. Przyjechał dźwig, miał podnieść, ale był za słaby i to stoi dalej. Burmistrz obiecał, że wywiezie i czekam. A tu chodzą różne bractwa. Się popija i bawi w miłość. Gmina ma swoje problemy, swoje domy komunalne. - A gdyby PKP sprzedawały te mieszkania tak, jak swojego czasu PGR-y swoim pracownikom, za niewielkie pieniądze... Kupiłby pan? - Oczywiście. Przecież ja na to czekam od lat. Sporo pism w tej sprawie poszło. Bez odzewu. Szyny - Wróćmy do tej linii. Jak samorządy nie przejmą, to PKP rozbierze? - To nie ma wielkiego znaczenia, chociaż nie sądzę, żeby chcieli roze290
brać, bo to jest koszt. Tam leżą trzystumetrowe szyny. Kiedyś były ośmio, dwunasto i piętnastometrowe. Na dodatek te na Starogard są spawane, a więc jeden ciąg. Koszt rozbiórki przekroczyłby wartość tego złomu. Musieliby ciąć po metrze, bo huta nie przyjmie innych. - Załóżmy, że linia pozostanie. Czy nie dałoby się uruchomić jakiejś turystycznej budy na kołach? - Pod Chojnicami gdzieś tam na jakiejś linii chodzi, ale na króciutkiej. Musi mu się to kalkulować, ale tu to ja wątpię, żeby komuś coś pasowało. Za długa linia. Poza tym to nie takie proste. Przecież taka linia musi być zgodna z połączeniem na dalszy pociąg. Rozkład jazdy jedno z drugim musi wiązać. A kto tu powiąże? Owszem, na Zachodzie robią takie kolejki. Tam przejmuje prywatny i ma, ale nasi lokują złodziejskie kapitały w bankach za granicą, a nie w linie kolejowe. A biedny to w PKO ma parę groszy i jeszcze podatek od tych oszczędności płaci. Złodziejstwo niesamowite. Oni siebie nie okradną. - I pan, związany całe życie z koleją, tak mówi o tej linii? - Obserwuję. Żeby jeździć, trzeba mieć klienta. A ja z okna patrzę, jak chodzą autobusy. Prawie że same dzieci jadą. Kiedy ich nie ma, autobus z wiatrem jedzie. No to jak tu ma zarobić pociąg? Koszty - Nikt jakoś nie może określić kosztów utrzymania kilometra takiej linii... - Są ogromne. Nawet jakby się kto bawił w kolejkę turystyczną. Tor musi być codziennie skontrolowany, musi być potwierdzone, że jest drożny, a jeszcze od czasu do czasu musi być przeprowadzona konserwacja. Łącza muszą być co pewien czas odkręcane i przykręcane, chociażby raz na rok, a to jest trzydzieści kilometrów i w jeden dzień się nie przerobi. Drużyna przerobi to przez cały rok i musi mieć do tego odpowiedni sprzęt. Tu, na odcinku Skórcz - Szlachta, pracowało trzydziestu ludzi, a na odcinku Smętowo - Skórcz - Starogard około czterdziestu. - Często pan jeździł trasą na Ocypel? - Często. Miałem silnik od SHL-ki, wózek i jeździłem z ludźmi. Remontowałem bez przerwy. - Czy to jest atrakcyjny teren na taką kolejkę? - Od Smętowa pola, od Lubichowa do Szlachty sam las. Nic ciekawego. 291
Ma święta cały czas
Wielbrandowo. Po Bożym Ciele wpadliśmy, zabiegani w codzienności, w jakiś taki świątobliwy, refleksyjny nastrój. Małgorzata Wróbel, opiekunka bożej męki we wsi, nie potrzebuje świąt. Ona, pogodna kobieta, w takim nastroju żyje cały czas. Pani Małgorzata mieszka w domu z czerwonej cegły, stojącym przy wielkim zakolu szosy w centrum wsi. Dom musi być wiekowy, bo szosa leży znacznie wyżej od jego fundamentów. Po drugiej stronie asfaltu lśni w słońcu świeżą farbą boża męka. Kobieta mieszka tu od 1938 roku. Dom stary, starożytny niemal, ale dało się go funkcjonalnie przerobić. - Tak zrobiłam mieszkanie, że mogę wchodzić z tej strony, od szosy, i z drugiej - mówi wesoło pani Małgorzata. Na co dzień opiekuje się bożą męką. Ostatnio kupiła farby. Odmalował syn, Janusz, malarz. Ryszard Plutowski, Jerzy Wróbel i Wiesław Ciesielski zrobili płotek i też pomalowali. - Pan tyle nie pisze, bo będą same Wróble - zauważa nagle pani Małgosia. - Jak jest ich tylu i działają, to trzeba. Wróble to w Wielbrandowie rodzina rozrośnięta. Do rozmowy włącza się bratowa pani Małgorzaty, Janina Naschke. - Jestem z domu Naschke - mówi. - Pochodzę z rodziny niemieckiej. Moi dziadkowie mówili po niemiecku i po polsku. Mama prędzej policzyła po niemieckiemu jak po polsku. 292
Ojciec poszedł na wojnę i już nie wrócił. Wyszłam za szewca Wróbla w 1958 roku, chociaż mama nie kazała. Nie podobał jej się. - Ale dlaczego? Szewc to był we wsi pan. - Nie podobał się z nazwiska. Mąż miał zakład w Skórczu. Robił porządne buty. W ogóle kiedyś but wytrzymywał dłużej. Mąż zrobił parę bucików, które nosiły po kolei wszystkie dzieci. Mój dziadek też był szewcem. Ojciec brukarzem, a mama krawcową. Hm... Takie buty... - W czasie wojny mieszkańcy wsi musieli pod przymusem kapliczkę rozebrać. Rozebrali i przenieśli w kawałkach do Falgowskich. Po wojnie postawili nową. Z tamtej udało się uratować figurę Matki Boskiej, ale bez rączek. Próbowaliśmy je dorobić, odlać. Kiedyś kapliczką opiekowała się ciocia, a teraz ja, gdy się tu wprowadziłam. - Tak tu ludzie bezgranicznie wierzą w Pana Boga? Małgorzata Wróbel nie chce się wdawać w dywagacje tej natury. Dla niej Bóg istnieje wszędzie, a przede wszystkim w obrzędach i tradycji. - W sobotę o dziewiętnastej mamy mszę świętą. Na majowe ludzie też przychodzą. Raz mniej, raz więcej, ale się modlą. - Te, co nie chodzą, to nie chodzą, aż coś się stanie - wtrąca pani Janina. A potem rozpoczyna się taki dyskurs. - Jak ktoś we wsi umrze, to cała wieś powinna uczestniczyć w pogrzebie, bo to jest ostatnia przysługa. - Iść za tym zmarłym, to przeważnie idą, chociaż jedne mówią, że po co iść, kiedy on już za nimi nie pójdzie. - My mamy wpojone od dziecka, że należy chodzić do kościoła i się modlić. Kiedyś mama chodziła do Skórcza na roraty. Ja aż taka nie jezdem, ale nie powiem, że nie chodzę. Jezdem rada, że mogę coś zrobić i się przysłużyć. W kościele (w świetlicy, gdzie odbywają się msze) każdy ma swoje obowiązki. Bratowa zajmuje się ornatami, a ja noszę kielich, chusteczki i koszyk do pieniędzy. Daje się jednak usłyszeć nutkę obawy. - Jak z naszego rocznika wymrą, to nie będzie mszy, bo nikt się tym nie zajmie. Ale w to, kiedy już tak mówimy o wierze, nie chce się wierzyć.
293
Jestem wojenny Wielki Bukowiec to wieś niezwykła. Wieś lokalnego pogranicza. Patrząc z Wielkiego Bukowca w stronę Starogardu czy Pelplina widzi się tereny bezleśne, uprawne pola. Patrząc w drugą stronę, za szosę, widzi się ścianę Borów Tucholskich. To graniczne położenie wywarło swoje piętno na architekturze Bukowca - drewniane, bardzo stare domy są jakby wyjęte z Kasparusa, Osiecznej czy Osieka, równie stare domy z czerwonej cegły przypominają te murowane z Bobowa czy Kościelnej Jani. Ogólnie we wsi niemal fizycznie czuje się zapach historii. TU I STĄD Stanisław Kosecki mieszka w Wielkim Bukowcu od urodzenia, czyli od 1940 roku. „Jestem wojenny” - mówi krótko o sobie. Rodzina? Ojciec, Józef Kosecki, był STĄD, matka Józefa, z domu Cerowska, urodziła się w Semlinie. Józef Kosecki urodził w 1895 roku i mieszkał w domu, w którym rozmawiamy. Nie dość tego. Objął gospodarstwo po swoich rodzicach, ojcu Izydorze, który też urodził się TU w 1857 roku i leży na cmentarzu w Czarnymlesie. I jeszcze nie dość tego. Dziadek Stanisława też po dziadzie dostał. - TU Kosecki cały czas od wieków na tym był - konkluduje pan Stanisław. Na tym, czyli na tej jednej gospodarce, jednej i tej samej ziemi. Józefa, żona Józefa Ale dom był ze sto pięćdziesiąt lat temu w tym miejscu inny, bo Bukówiec (miejscowi wymawiają nazwę przez „ó”) się trzy razy spalił. - To wiem z przekazu. Inna sprawa, że za dużo tego przekazu nie wiem, bo ja straciłem ojca w czasie wojny, w 1944 roku. Moja mama, Józefa, żona Józefa, prowadziła gospodarstwo. A ten dom powstał po ostatnim pożarze w Bukówcu w 1872 roku. W tym czasie najprawdopodobniej zostały zasadzone kasztanowce, stojące do dzisiaj przed frontem domu. Tak się rozrosły, że aby otworzyć furtkę, trzeba było wciąć się w pień drzewa. 294
Gbur to je mur - Prawdę panu zaraz zreferuję... Tu pan Stanisław kreśli historię wojenną, przedwojenną i powojenną. Według tej opowieści gospodarstwo Koseckich było kiedyś duże, stumorgowe. Po wojnie zostało przedzierżawione na innych, bo na nim nie miał kto robić. Ojciec pana Stanisława z wojny nie wrócił, starszy o trzy lata brat Zdzisław zginął tragicznie, bo rozkręcał pocisk. W 1945 roku, kiedy we wsi byli jeszcze Ruskie. Mama pana Stanisława, nauczycielka, tuż po wojnie była w domu z nim i jego siostrą. Później uczyła dzieci w Skórczu i w Bukowcu. - Pana mama była nauczycielką? Wyszła za mąż za chłopa? Mezalians? - Nie mezalians. Przed wojną mówili: „gbur to je mur”, a dziś gbur to nędzarz... Tak to jest, jak chłopa nie ma - A pana losy jak się potoczyły? - Wyuczyłem się za piekarza. Przeszło dwadzieścia lat pracowałem w piekarniach w Starogardzie. Dojeżdżałem z Bukówca. A potem powoli, powoli zacząłem wracać do rolnictwa... W pewnym momencie nie byłem już w stanie jednocześnie pracować w piekarni i na gospodarstwie. Musiałem jedno rzucić. Przestałem dojeżdżać do Starogardu na początku lat osiemdziesiątych. Tu, na gospodarce, nie było nic, wszystko rozszabrowali przez wojnę. Tak to jest, jak chłopa nie ma... Człowiek się narobił, narobił i czas umrzeć, i pewnie nic lepszego nie doczekamy - wyrywa się Koseckiemu. Gdzie się kto urodzi, tam rad chodzi - A czego by pan oczekiwał? - Zadowolenia z tej pracy, a tymczasem ona jest nierentowna. Jak się za tucznika dostaje 300 złotych, to już nie ma co o gospodarce gadać. W głosie pana Stanisława słychać nutkę goryczy. - Zmieńmy temat. Wielu mieszka w Bukowcu takich jak pan, z dziada pradziada? - Już za bardzo nie ma. Wielu napływowych. Starzy powymierali, 295
młodzi za pracą powyjeżdżali, posprzedawali swoje. - Normalna na Zachodzie migracja. Czy to, pana zdaniem dobrze, czy źle? - Gdzie się kto urodzi, tam rad chodzi. Tak uważam. Ale może to zależy od charakteru człowieka. Jeden człowiek się przywiąże do tych swoich spraw, otoczenia, a innemu wszystko jedno. - Ale czy to dobrze, czy źle, że opuszczają ziemię swoich dziadów, zrywając z tradycją życia w jednym miejscu? - Dzisiaj takie czasy, że ludzie miejsce zamieszkania i zawód muszą zmieniać. Tylko że to nie każdy umie. Tradycja tak, jednak wszyscy nie mogą na wiosce pozostać. Moje dzieci do Warszawy nie idą - A pana dzieci? - Moje dzieci do Warszawy nie idą. Jedna córka mieszka w Bukówcu, druga w Czarnymlesie (ale to ta sama parafia), syn w Pączewie, drugi razem ze mną gospodaruje. - No to jest kontynuacja tradycji... - Ale też i z tego wynika, że w mieście pracy nie dostanie, i musi siedzieć na tej wiosce. Młodzież z wioch jest bez perspektyw. Córka po agrobiznesie mogła dalej iść się uczyć, ale czy było stać? Jak nastał przewrót, to myślałem, że zapanuje jakiś porządek. Chyba jednak za tej komuny było bezpiecznie i się lepiej żyło. - Punkty na studia dawali za pochodzenie, ale ze wsi dużo mniej studiowało niż dzisiaj. - Studiują zaocznie... Ja to zaraz panu udowodnię - Że lepiej się żyło, to ja to panu zaraz udowodnię. Jak to może być, żeby wójt zarobił tyle, co jedna wioska w podatkach nie złożyła na jego pensję? No i zastanów się pan sam. Taki wójt zarabia siedem tysięcy miesięcznie, a jest tylu ludzi w gminie, którzy nie mają na kawałek chleba. Mówią, że według odpowiedzialności się płaci, ale przecież to rada decyduje. Pan po świecie lata, to pan wie, jak to wygląda. A weźmy tych całkiem u góry. Ile oni zarabiają? Nieadekwatny zarobek do swojej roboty. A ile Balcerowicz ma? A ile mają ministrowie? Pięćset milionów. A jest wielu takich, że po śmietnikach chleba szukają. 296
- Czy widział pan kogoś w Bukówcu, kto po śmietnikach chleba szukał? - ...W Bukówcu może nie. Młodzi żyją z rent dziadków... A co będzie jak te dziadki umrą? Dzisiaj na gospodarstwie ciągnik się weźmie i nie ma co robić. Gospodarzy teraz gnębią gorzej niż po 1945 roku, kiedy była taka bieda, że cały Bukówiec plackami kartoflanymi pachniał, bo nic innego nie mieli. Bo widzą wyjście z kryzysu tylko przez tego gospodarza. Tu tkwi sęk, żeby gospodarzowi zapłacić. Tak, na wiosce jest bieda... Trzy złote za świnię. Toć ona więcej pożre. Byczka chować dwa lata i dostanie za niego 1500 złotych, i to musi być dobry. A tu, w Czarnymlesie, było „Zwycięstwo”, jedna z najlepszych spółdzielni produkcyjnych. - Ale sam pan powiedział, że ciągnik się weźmie czy kombajn i potem rolnik nie wie, co robić. A czy pan nie widzi zmian? Albo tego, że ludzie w niektórych wioskach wymyślają, jak zarobić na czymś innym? - Ja widzę, że pan mówi, jak ci z telewizji... Każdy rok jak siekierą - Ale czego by pan oczekiwał od teraźniejszości? Wyjazdu za granicę? Wczasów? Był pan za PRL-u na wycieczkach? - Nie byłem. Urlopy spędzało się na gospodarstwie... Wycieczki mnie nie interesują. Jestem po pięćdziesiątce. Do pięćdziesiątki to jeszcze dobrze, ale potem to każdy rok jakby człowiek siekierą w łeb dostawał. - No więc co mogłoby pana ucieszyć? - Ucieszyć? Nie wycieczka, ale by syn wiedział, że będzie miał lepiej od taty. A widoków nie ma. Ilu u nas jest rolników. 297
Mniej więcej z piętnastu. Nie mówię o hektarowym czy mniejszym. Hektara nikt dzisiaj nie obrabia. Bieda jest wszędzie. A ci na dużych? Taki na czterdziestohektarowym gospodarstwie powinien sobie jak przed wojną w kapelusiku chodzić. Tymczasem ten na większym gospodarstwie ma większą biedę niż ten na małym. Pan Stanisław odprowadza do furtki. Pan Stanisław - człowiek wojenny.
Ciary Czarna Woda albo gdziekolwiek. Czarny wieczór, czarny mercedes, czarny płaszcz, czarna dziura twarzy pod czarnym kapeluszem i pytanie: „Która godzina?”. Odpowiadasz konkretnie, na przykład 19.32. Następnego dnia umierasz. Odpowiadasz: „Pańska”, przeżyjesz. Plotki rosną. Moc truchleje, dzieci bledną, dorośli martwieją przy kolacji z półmiseczkami w dłoniach. Łażą po nich ciary strachu. Jakby dla przeciwwagi dla Zła tydzień temu na przystanku PKS w Rywałdzie ludzie ujrzeli z zachodu czerwony krzyż na niebie. Dobro też się pokazuje, choć przestrzega... Nie wierzę w to wszystko. Jadę ze Skórcza. Ktoś łapie na stopa. Kobieta. Ok. Staję, wsiada. Kątem oka widzę: czarne oczy, czarne mini, czarne kabaretki, czarne spojrzenie. - Pan gdzie pracuje? - zagaja czarnym głosem. - Rozmawiam z ludźmi. Taka praca. - Hmm... To ciekawa praca. Ja też mogę panu coś powiedzieć... Właśnie wyszłam z więzienia w Sztumie. Jest o czym porozmawiać. Kobieta śmieje się w dziwaczny sposób. Dociskam pedał gazu. Nic przecież mi nie zrobi przy stu kilometrach na godzinę... Godzinę, godzinę, godzinę... - Która godzina, proszę pana? - Pańska. Zawsze jest Pańska! - krzyczę, czując na karku ciary strachu. 298
Mistrzynie wieńca Są prawie wszystkie: Halina Wika, Stefania Cegłowska, Elżbieta Szlosowska, Danuta Bukowska, Teresa Ceyrowska, Regina Kuczyc. Nie ma Elżbiety Doering i Marii Kołodyńskiej. Panie z Pączewa, bohaterki wojewódzkich dożynek.
- Na zwycięstwo się zapowiadało, bo macie panie tutaj wspaniałe dożynki gminne, gdzie między innymi w kategorii wieniec jest ostra rywalizacja. Od czego taki charakter dożynek zależy? - Od samych mieszkańców gminy, organizatorów, tych, co biorą udział i od widzów. Żeby byli widzowie, trzeba ich czymś przyciągnąć. Choćby darmowymi ciastkami, darmową kawą. Tego nie ma w żadnej gminie. Chleb ze smalcem, ciastka, kawa, bigos, kiełbasa są wszędzie, ale odpłatne. - Są widzowie, to i ostra rywalizacja. A u nas mamy jedenaście wiosek i każda ambitna. Walka jest zawsze zawzięta. Między innymi w kategorii najładniejsze stoisko. - Nie ma jakichś wzorów stoisk. Każdy może zrobić, co kto uważa. Wolny wybór. - Potem konkurencje sprawnościowe. Każdy jest w czymś dobry... - Ja w obieraniu ziemniaków. - Barłożno w pieczeniu pączków - dorzucam. - Ale receptury nie zdradzą. - Mają najlepsze... - Dlaczego pan się uparł na Barłożno? - Bo mają najlepsze w świecie pączki... Dobrze, zostawmy Barłożno. Czyli charakter tych gminnych dożynek, zacięta rywalizacja powoduje, że jest coraz wyższy poziom. Jakie są jeszcze konkurencje? - O stoisku już mówiliśmy, potem wieniec, następnie występy artystyczne i sprawnościowe. - Od kiedy panie zaczęłyście przygotowywać wieniec? - Szukałyśmy pomysłów już w kwietniu. - A gdzie się szuka? - W głowach. Punktem wyjścia było to, że jest Rok Eucharystii, więc coś z tego musiało w wieńcu być. - Miałyśmy już doświadczenie. W Rytlu zarzucano nam, że wieniec 299
nie ma kształtu dożynkowego. - Co to znaczy - „kształt dożynkowy”? - Mówili, że jest ładny, ale to dzieło artystyczne, a nie wieniec. - W Rytlu? Czyli też na konkursie wojewódzkim... - Tak. Bo w zeszłym roku nasz wieniec na dożynkach powiatowych też miał pierwsze miejsce, dwa lata temu też pierwsze... Trzy lata pod rząd mamy na powiatowych pierwsze... Chwila przerwy, jakby panie dopiero teraz sobie to uświadomiły. - W Rytlu nie określono warunków. Przywozili wielkie wianki, nawet na lawetach. Był na przykład wóz, konie... - Wozem przywieźli wieniec? - Nie. To był wieniec. Normalnej wielkości koń, wóz, chłop... - Kobieta z facetem siedziała, konie też sztuczne, obłożone kłosami... Wieniec - cały zaprzęg. Ale to chyba było w Lubaniu albo w Stężycy. - A wasz wieniec w Rytlu skrytykowali. Publicznie, komisja? - Nie, podsłuchaliśmy. Mamy gumowe ucho. Jurorzy mówili, że za dużo dzieł, a za mało wieńców. - I prawda. Czego tam nie było. Święte obrazy, ziarnami obkładane, wiatrak, młyny, łodzie, dzwon, kapliczka, a nawet Jezus Miłosierny (takie było „dzieło”, że się nie mieściło w głowie). - Każdy mówił - mój najładniejszy. Dlatego w tym roku zmieniono regulamin. Powiedziano, że ma być korona. Z tym, że do nas ta informacja trafiła już za późno. Na szczęście myśmy już to miały w takim kształcie, nie wiedząc o regulaminie. - Przeciek, gumowe ucho? - Bez żadnego przecieku. Takie było nasze założenie już w ubiegłym roku. - A ten wasz ubiegłoroczny wieniec co przedstawiał? - Świecę paschalną. Miała 180 centymetrów wysokości. Musiałyśmy ściągać płomyk, by przewieźć mercedesem dostawczym. - Dobrze, że taki regulamin wprowadzono. Z drugiej strony... wszystko teraz jest podobne. - No tak, owszem, jeden wzór, ale każdy robi inaczej. I nad tym się skupiasz... - No więc najpierw był pomysł, a potem? - Szkic. Narysowała Danuta Bukowska. Na kartce. Cała ósemka zaakceptowała i rysunek powędrował do Jana Batkowskiego - wła300
ściciela firmy „Agrometal”, który zrobił stelaż. Trzeci rok z kolei, całkiem darmowo. - Potem stelaż trafił do świetlicy... - Niby świetlicy... To jest... Zastanawiam się przez chwilę, gdzie tu, w Pączewie, jest świetlica. - W takim zniszczonym domu. Ale ładnym. Gdyby ktoś go kupił i odnowił, to zmieniłby się wizerunek wsi. - Ciii... To jest temat tabu. - Boże, jak posłanka lata i klepie... - No dobrze, dajmy spokój tajemnicom świetlicy. Co dalej z wieńcem? - Stanął, 180 centymetrów wysokości, półtora metra szerokości. Popatrzyłyśmy i, o Boże..., co tu teraz zrobić, taki wielki? - Westchnęłyśmy ciężko i do pracy. Zaczęłyśmy w połowie lipca. Sześć tygodni do zrobienia. Od poniedziałku do piątku, tylko weekendy wolne. - Efektywnej pracy było gdzieś półtorej godziny dziennie, ale mogłyśmy sobie porozmawiać. - Bo tylko jedna osoba mogła przy tym wieńcu robić. Reszta mogła podawać... - Ale wcześniej trzeba było to wszystko nazbierać. - Chyba, że było kradzione. - Krojone... - No to kradzione czy krojone? Przepraszam - niedosłyszę. O co chodzi? Co krojone i co zbierane? - Wszystkie gatunki zbóż, cztery... Pięć. Żyto, przenżyto, pszenica, jęczmień i owies. - Niech sobie w mieście przypomną nazwy zbóż... - I jeszcze trzeba było to dobrze ususzyć, żeby się nie sypało, żeby się nie łamało, żeby nie było czarne. To było zbierane zielone, w maju - czerwcu. - Słuchaj, w maju, na Zofii, kiedy kwitnie żyto. - No dobrze, na przełomie maja i czerwca. - Żyto ja zbierałam w maju... Potem to leżało na strychach. - Tym zajęły się dwie panie - zaopatrzeniowcy. Zboża, kwiaty, trawy, zioła. Najwięcej było kacanków. I to wszystko, już wysuszone, było zgromadzone w świetlicy. - Stelaż został wypełniony styropianem i gąbką. W trakcie rozmów została określona kolorystyka. 301
- Trzeba mieć wizję kolorystyki. - Jak koleżanka w nocy nie śpi, to ma wizje artystyczne i rzuca na wianek. - Upinający jest najważniejszy. Nadaje kształt wszystkiemu. Jakby każdy chciał inną ręką upinać, to by wyszło nie wiadomo co. - Pałąki dwie osoby upinały. - Kielich, koronę to ja. - O czym panie dyskutowałyście przez te dni? O polityce? - O polityce nie. O programie artystycznym na dożynki, bo piosenek trzeba było się nauczyć, o wystroju stanowiska, o sprawach organizacyjnych.
- Wieniec był gotowy po dobrym miesiącu. Jeszcze się poprawiało. - Świetlicę zamykałyśmy. Tajemnica państwowa... A byli ciekawi, co też te kobiety co wieczór robią, za czym latają. Wiedzieli, że robimy wieniec, ale nie wiedzieli jaki. 302
- Jak skończyłyśmy, usiadłyśmy przy nim i go podziwiałyśmy. Że też takie coś powstało. Dotąd nikt nic takiego tutaj nie robił. Po prostu nie było takiej okoliczności, nie zaistniała taka potrzeba, żeby ktoś coś takiego miał zrobić. Jedynie do kościoła trzeba było zrobić wianek. Nie organizowano takich imprez. Dopiero jak w Pączewie oddano do użytku szkołę, wójt zrobił dożynki. - Wieczorem wkładaliśmy wieniec do samochodu. - Żeby nikt nie zobaczył? Tajemnica państwowa? - Żeby sprawdzić, czy się zmieści do samochodu... - Było mówione, że jak się nie zmieści do samochodu, to w piątek bierzemy wieniec i idziemy na sobotnie gminne dożynki do Wielkiego Bukówca, i robimy pielgrzymkę. - Robiły panie ten wieniec w tajemnicy, żeby nikt nie widział. A ciekawie by było, gdyby panie tworzyły przy drzwiach otwartych, w strojach ludowych... - Bardzo byśmy chciały mieć stroje, ale trzeba nam funduszy. W strojach to dopiero byśmy promowały region! - Może się znajdzie jakiś sponsor... - Stroje strojami, ale robić trzeba przy drzwiach zamkniętych, bo by konkurencja podpatrzyła. - Mamy pierwsze miejsce w powiecie trzeci raz i dlatego to, co robi Pączewo, musi być ściśle tajne. - Pan zaznaczy, ile szpileczek. Trzy kilogramy krawieckich, to jest trzydzieści tysięcy. Te wszystkie kłosy, kwiatki i bukieciki są nimi przypięte do styropianu i gąbki. - Trzydzieści tysięcy szpilek... Ktoś o tym wie, że jest ich tyle? - Być może złomowcy. - Każdy kłos i kwiatek jest przypięty trzema szpilkami. - My jesteśmy przygotowane na każdą wichurę... Chodzi o to, żeby spod kłosów i kwiatów nie było widać pianki. - W Wielkim Bukowcu wypakowywali panowie. Czterech niosło, z wielką dumą. - W Bolesławowie było dwadzieścia sześć wieńców... Niektórzy potraktowali temat zbyt dosłownie. Jurorom chodziło głównie o kształt pałąków, żeby były półokrągłe... - Jak w waszym... Gumowe ucho? - Nie, my wiedziałyśmy, o jaką koronę mogło chodzić... Wiemy, jak ma wyglądać korona dożynkowa, w ogóle korona. Przecież kiedyś 303
u nas nie mówili wianek, tylko mówili: „O wej, korona!”. - Są różne style. Kaszubi mają większe tradycje. Robią tradycyjnie. Wiążą zboże do zboża, zamiast szpileczek używają kleju. - Prawie wszystkie wieńce były ładne, harmonijne, ale niektóre miały elementy sztuczne. - No właśnie, nasza Danka bardzo nie lubi wstążek, sztucznych kwiatów. Do tego wieniec musi być kolorystycznie stonowany. - Przeciek od jurorów? - Jurorzy mówili, że nie powinno być sztucznych, ale nam się też to nie podoba. - Co teraz z tym dziełem sztuki? - No właśnie. Stoi w Bolesławowie. U nas w kościele stał dzień, między dożynkami gminnymi a wojewódzkimi. Ludzie podchodzili i oglądali z niedowierzaniem. - Powinien jechać gdzieś dalej, nawet na dożynki prezydenckie... - Za szybko robią dożynki w Częstochowie... - Szkoda, że na rok to przygasa... Teraz już trzeba myśleć o nowych dożynkach i nowym wieńcu. - W Częstochowie był wieniec kilkumetrowy... - My byśmy też zrobiły taki duży, na przykład 2,5-metrowy. Co to dla nas... - Kto wie, czy on nie był spawany w elementach.... Panie już dyskutują o wielkim wieńcu, już się zapalają... I tak je zostawiamy. Szkoda, że bez wieńca, który wygrał dożynki wojewódzkie. Gdzieś tam się teraz w świecie poniszczy, a tu by go ktoś utrwalił na parę lat. Zresztą i bez utrwalania długo by wytrzymał. - Tak został zrobiony, że nic by się nie zmarnowało, nic by się nie zepsuło, nawet nie wysypało, bo w kłosach nie było ziarna.
Fotografia: wiec 2005. ieniec. Wielki Buko zewa z dumą niosą w ąc P z ie Panow a foto: Marek
304
Grani
U Jędernalików Borzechowo, sobota. Obejście sołtysa Jędernalika, „Edwarda od urodzenia” - żartuje jego żona, Rena. Siedzimy w cienistej altance nad pudłem zdjęć. Rozmawiamy o tym i owym. Rena Jędernalik (radna gminy Zblewo): - Kadencja się kończy. Ja będę głosować na Trawickiego, bo przedrzeć się do Warszawy z takiego Zblewa nie tak łatwo. Każdy działacz polityczny, który ze wsi idzie do Warszawy, naprawdę ma ciężko. Znam warszawski sposób myślenia. Zanim on się rozejrzy, zanim porobi znajomości, wejdzie w to środowisko, minie jakiś tam czas. Jedna kadencja, jak on był posłem, teraz zaczyna procentować. Przetarł ścieżki, dotarł do... Nie wiem do kogo, ale ma znajomości. Teraz wie, gdzie do kogo pukać. Nazwisko też jest znane, chociażby z tego, że Urban go opisał. Reklama różne ma oblicza. Trochę jest Europejczykiem. Gajewski albo głosował przeciwko, albo wstrzymywał się od głosu. A powinno się mieć jakąś receptę. Jeżeli ja coś krytykuję, to powinnam pokazać, jak ja to zrobię lepiej. - A jak się żyje na wsi? Edward Jędernalik: - Żyje się. Kto chce pracować i kto umie pracować, ten żyje bardzo dobrze. Nie pójdzie po dziesięć groszy prosić. Każdy dobry gospodarz umie wyjść z obojętnie jakiej sytuacji. Nie żyje się jak za Gierka, ale na normalnym poziomie. Byka się sprzeda i dalej jedzie. Albo z tym nowym domem (sołtys wskazuje na nowy dom, budowany obok ich domu dla córki i zięcia)... Firma za pokrycie gontem papowym chciała 8 tysięcy, a ja z zięciem cały dach robimy sami. A za te pieniądze na położenie gontu to się go właśnie kupi. Ja sobie nie dam zrobić, jak sam umiem. Budowa była zaczęta pod koniec września ubiegłego roku, a teraz co widać? - A wasz dom? Jak długo powstawał? E.J.: - Nasz dom budowaliśmy sami. Cztery lata, co się wprowadziliśmy. Ale ciągle w nim coś robimy. W tym roku zrobiliśmy łazienkę w piwnicy. Teraz muszę wymieniać okna. R.J.: - Ja na ten dom miałam 100 tysięcy złotych kredytu. Jako nauczyciel na jeden procent. Co kwartał wpłacałam ratę 1130 złotych. I tę ratę dostawałam ze szkoły, bo zrzekłam się służbowego 305
mieszkania. I za te 100 tysięcy postawiliśmy stan surowy. Uczyłam języka polskiego i historii. Dyrektorka szkoły i paru radnych, Roman Krzemiński, Frischmut, Kośnik, Anna Rożek, Daniela Gołuńska (ci dwoje z poprzedniej kadencji) są moimi uczniami. To zabawne, na sesjach siedzę jako radna ze swoimi byłymi uczniami... Nowy dom jest dla córki Celiny i jej męża Dariusza. Oni budują, my pomagamy. - Mąż jest spod Bydgoszczy? R.J.: - Mąż jest z Borzechowa. Życiorys ma prosty: w Borzechowie się urodził, w Borzechowie mieszka. Urodził się przy ulicy Kociewskiej 2. Jego ojciec, Franciszek, był piekarzem. Przed wojną i w czasie okupacji miał prywatną piekarnię, a po wojnie sklep. Przez całą okupację Niemcy pilnowali piekarni, ale teściowa, Marta Jędernalik, dawała im wódkę, a Polakom dyskretnie chleb. Gospodarze przywozili po cichu zboże, jeździli do młyna, robili mąkę. Teściowie przechowywali nad piekarnią dwie Żydówki. - Panie Edwardzie, jak to było z tymi Żydówkami? E.J.: - Moi rodzice, Franciszek i Marta Jędernalik, przyjechali tu w latach trzydziestych... Żydówki siedziały w czasie wojennym nad piekarnią, na poddaszu, nad strychem. Tam tylko można było leżeć, tam miały spanie. Jedna miała ze trzydzieści lat, druga koło czterdziestu. W nocy wychodziły za swoją potrzebą, na górze się wypisiali. One były gdzieś pół roku. Nosiłem im wieczorem picie i jedzenie. Byłem wtedy gówniarz - urodziłem się w 1938, miałem z sześć lat. Pamiętam, że przyszły zimą, boso. Gnali je jak bydło. Nogi miały odmrożone, mama je leczyła. Po wyzwoleniu zostały wypuszczone. - Niemcy je gnali? E. J.: - Niemcy. Ale tutejsze Niemcy byli inne. Za Polakami stali. Całą moją rodzinę postawili pod murem, a Niemiec Knupa nie pozwolił nas zabić... Za co postawili? Czy ja wiem za co? Przyjechali i po prostu pod mur. Rodzina Rudowskich, wywłaszczona, też stała pod murem... Kogo zabili? „Feliks małpa musi buksy” - tak go nazywaliśmy, bo nienormalny był, chodził i tak mówił... Tego zabili. Nazwisko? Jak się nazywała garbata Jadzia? Słomska... Feliks Słomski. I jego, i ją zabili. - A co z tymi Żydówkami? E.J.: - Jak weszli Ruscy, to Żydówki wyszły. Podziękowały, powiedziały mamie, że się wywdzięczą i za progiem wyrzuciły adres. A siedziały tyle czasu... O, pan Kolbusz przyjechał (do altanki wchodzi 306
Tadeusz Kolbusz, właściciel „Koltelu”). Dzięki niemu Borzechowo jest czyste, ale opisz to wokół hydroforni. Należy do gminy: płot rozwalony, trawy nikt nie kosi. A to wieś turystyczna... Tu była jedna rodzina. Wszyscy gospodarze. Jędernalikowi drzewo wozili, bo chleb był robiony na drzewie. Widać, trzeba wojny, żeby sobie pomagali. Hany Kamiński miał rzeźnię - dzieciakowi pęto kiełbasy założył i jeszcze powiedział „smacznego”. A Niemców mieszkało tu może ze czterdzieści procent. Dobre były. Tylko dwóch szupo. - Długo jest pan sołtysem? E. J.: - Dwanaście lat. Ludzie mnie wybierają. Ja nie chcę być sołtysem, a ludzie wybierają. Jak sołtys trzyma krótko, jak jest dyscyplina, to wybierają. Podobnie w Piecach. Świat lubi porządek, a dupa lubi bat. R.J.: - Kto ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę. Tak się mówi inaczej. E. J.: - A teraz wystartuję na radnego. Borzechowo, Bukowiec i Radziejewo, Wirty, Jeziornik - to wszystko będzie głosowało na mnie. - A jak tam Unia Europejska? Nie boicie się tego wejścia? E. J.: - Ale jak wejdziemy do UE, to tę przedwojenną niemiecką część Borzechowa mogą wziąć Niemcy. Żydzi już żądają swoich działek w Warszawie. Tak samo będą i Niemcy żądać. A na jakiej zasadzie mamy oddać Żydom, jeżeli Warszawa była zrównana z ziemią? A tutaj też, każdy gospodarz za te niemieckie ziemie zapłacił państwu, więc z jakiej racji ma oddać? - Myśli pan, że tak będzie? E. J.: - Ja mam taką obawę, a nie chciałbym tej obawy mieć. - A jakie macie sukcesy, pan jako sołtys, a pani jako radna już dwóch kadencji? E.J.: - Nie ma pojedynczych sukcesów. Pierwsze co było - od stadionu chodnik do cmentarza, telefony. Potem chodnik przy ulicy Wczasowej, szatnia na stadionie, zmodernizowane oświetlenie. 307
Światło dostała cała ulica Szkolna. Drogi. O wszystko trzeba było się starać. R.J.: - Albo te ponad sto pojemników na śmieci. Dzięki temu w lasach nie ma śmieci. A początki były trudne. Najpierw było pięciu chętnych, potem mąż z panem Tadeuszem Kolbuszem chodził od domu do domu... E.J.: - I nazbieraliśmy w ten dzień trzydziestu sześciu chętnych. Ale trzeba jeszcze zrobić porządek z Kośnikowem. Ja bardzo szanuję mieszkańców tego osiedla, jednak śmieci muszą wziąć na siebie. Pan Kolbusz brałby dwa razy w tygodniu worki i byłby porządek. Jako sołtys uważam, że porządek powinien być. Jestem wdzięczny ludziom, że uwierzyli w tamto moje namawianie. Teraz jest nawet segregacja szkła. - Dziękuję za rozmowę. E.J.: - I my dziękujemy. I zapraszamy na zjazd rodzinny. Będzie 17 sierpnia. Msza o 16.30. Orkiestra już zamówiona.
Święte musi być jasne Kleszczewo. Oto obraz wsi sprzed siedemdziesięciu mniej więcej lat, jaki zachowała we wspomnieniach Helena Cieślińska.
Helena Cieślińska (z domu Łącka) mieszka od urodzenia w okazałym domostwie rodziców przy krzyżówce. Stąd drogi wiodą na Zblewo, na Skarszewy i do centrum wsi. Obok posesji stoi Chrystus z marmurową tablicą. Napis informuje, że figurę postawiono w dniu dwudziestej piątej rocznicy pożycia małżeńskiego rodziców pani Heleny, Joanny i Franciszka Łąckich. Robimy zdjęcia domostwa i figury. Po chwili siedzimy w pokoiku. Na ścianie stary, święty obraz z Matką Boską. Oświetlają go lampki. Święte musi być jasne. Do Flemingowej na fortepian - Pani Heleno. Ten dom to prawie dworek. Widać, że Łąccy byli bogaci... 308
- Pochodzili ze szlachty... Cały ten majątek kupił pradziadek. Nie tylko ten dom. Naprzeciwko, za szosą, miał zajazd, oberżę, gościniec... Przyjeżdżali podróżni, nocowali. Swoje miejsce na noc miały też konie... Łąccy... Dokładnie o genealogii może powiedzieć Marian Łącki. Jest księdzem w Lubikach, koło Czarnej Wody... Tak, byli bogaci. Marta Fleming, też z rodziny, miała jeszcze sklep kolonialny. Do niej nawet czasem ktoś przyjechał samochodem. Miała dwa pomieszczenia: w jednym kupowano towar, w drugim, w wyszynku, można było sobie wypić. Do Flemingowej szło się też na fortepian. Bywało, że dla gości grała jej córka. - Zupełnie jak w westernie... Rodzeństwa miała czworo Ksiądz Marian to syn siostry pani Heleny, Bronisławy Grzony z Lubik. Rodzeństwa pani Helena miała czworo - trzech braci: Franciszka, który przed wojną uczył się w Skórczu, a potem w zakonie w Górnej Grupie, Alfonsa, który był kupczykiem w domu handlowym u Gumińskiego (w miejscu dzisiejszego RDH) i Benedykta, który „przez wojsko” dostał się do Australii - i siostrę, wspomnianą Bronisławę. Pani Helena w lutym będzie miała osiemdziesiąt dwa lata. Urodziła się dokładnie 26.02.1923 roku w Kleszczewie. Daleko nie jeździli - Wychowywała się pani tutaj w okresie międzywojennym. Szkoła była? - Dwie. Tu zaraz, na rogu, dwuklasówka, a w wiosce druga. - A czy jeździliście na wycieczki? Na przykład do Gdyni, nad morze? 309
- Szkoła czasem organizowała wycieczki, ale do pobliskiego lasu. Dalej jeździliśmy z mamą. Pociągiem z Piesienicy do Starogardu czy Kościerzyny. I często do Piaseczna. Bogaci i biedni - Łąccy byli najbogatsi w Kleszczewie? - Ludzi, którzy jeździli bryczkami, było z sześciu. Brejza na Lisówku, Łącki, Szulc, Landzberg, Januchowski na Wałdówku. Jak szedł pan, to trzeba było zdjąć czapkę. Dobrze ktoś się kłaniał, to mógł dostać robotę. Z tym, co łeb tylko stulił, było gorzej. Nie miał szans na Marcinki (11 listopada). Wtedy wymieniało się pracowników. Tych, co nie czapkowali, nie brano. I ci, co źle robili, też mogli sobie iść gdzie indziej. Te biedne chodzili po wsi ino z pindlami. - Czyli było rozwarstwienie? - Tak. Na nas gadali ino: „kułaki, te diable kułaki”. - Ale samochodu nikt tutaj nie miał. - Nie miał. Bogaci jeździli do kościoła do Pogódek bryczkami, biedni szli, z siedem kilometrów. My mieliśmy bryczkę i do niej kuczera, woźnicę. Woził, ale i doglądał koni, i czyścił uprząż. Miał pod sobą dwa konie paradne i kilka do pracy. - Dlaczego do Pogódek? Przecież w Kleszczewie jest kościół. - Został zbudowany przed wojną. Ja byłam jeszcze chrzczona w Pogódkach. - Wieś musiała być bogata, jeżeli postawiono taki piękny kościół. I ze ślicznymi witrażami. - Mój ojciec był sołtysem. Zwołał raz zebranie i zaproponował budowę kościoła. Ale pieniążki na budowę zbierali wszędzie. Samo Kleszczewo by nie dało rady. A o witraże postarał się w czasie okupacji ksiądz niemiecki. A teraz o pracy - Mamy wielkie bezrobocie. Na wsi także nie ma pracy. Jak to wyglądało przed wojną w Kleszczewie? - Kiedyś było więcej gospodarzy. Teraz szkołę kończą i już ich nie ma. - Pani rodzice mieli sto czterdzieści hektarów i Jezioro Kleszczewskie. A ile zwierząt hodowlanych? - Dwanaście krów dojnych, pięć koników, świniaków ze dwadzieścia, 310
pełen chlew. Do krów mieli dziewczynę i kobietę, która doiła. Chłopak pasał krowy. - No to mamy już trzy etaty. - W domu była służąca i piastunka (Anna Burczyk z Tomaszewa), co nas bawiła. Mama uczyła nas szyć i wyszywać. - Pięć etatów. A z woźnicą sześć. - I dwóch stałych na tych stu czterdziestu hektarach. Razem osiem osób. Ojciec trochę pracował, ale więcej rządził. - ...Zarządzał. Też praca. Oprócz tych ośmiu stałych pewnie najmowało się innych? - Tak, na przykład w żniwa ojciec najmował z czterech, pięciu kośników. Za nimi szły kobiety i wiązały, a jak była dobra pogoda, to nawet stawiały sztygi. Parobcy (najemni) wywozili też wozami obornik. Ojciec miał jeszcze swojego rybaka, który łowił na zamówienie. Ale on miał swoje gospodarstwo. - Czyli osiem osób stałych i z dziesięciu najmitów (dzisiaj powiedzielibyśmy - zatrudnianych na umowę zlecenie albo dzieło). Wszyscy dostawali wyżywienie? - Parobki dostawali jedzenie. Źle im nie było, tyle że się napracowali. W izbie stał duży stół, na dwadzieścia osób.
311
- A jakie na majątku były maszyny? - Ojciec miał maszynę do koszenia, młocarnię i klaper - wialnię do czyszczenia zboża... Dzisiaj na sto czterdzieści hektarów wielu ludzi nie trzeba, bo robią za nich maszyny. Zięć Gajewski ze Zblewa ma pięćdziesiąt świń i to oporządzi mu jeden chłop. Poidła mają, paszy nasypie i same żrą. Z produkcji rolnej majątków żyli inni. Na przykład mięso kupował rzeźnik Władysław Prabucki, który z kolei zatrudniał czeladników i miał sklep masarski. Ludzie sobie śpiewali - Ludzie byli religijni jak dzisiaj, o czym świadczy ta figura i liczne kapliczki. - Byli bardziej religijni. I weselsi. Grali sobie i śpiewali. Moi bracia też grali. Jeden na skrzypcach, drugi na mandolinie... Ta figura? We wrześniu 1939 roku przyszedł do nas tutejszy Niemiec i powiedział, że mają ją rozwalić. No to nasi ją zdjęli i na wózku w nocy zawieźli do kościoła. Postawiono ją przy konfesjonale. Tablicę matka dała wyjąć i schować na strychu. *** W czasie okupacji bracia pani Heleny poszli do wojska, a ją, matkę i siostrę najpierw wywieźli do Kongresówki, a potem na roboty do Niemiec (ojciec już nie żył). Po wojnie jeden z braci pani Heleny, Alfons, zamieszkał w Australii. Został lekarzem. Ze Starogardu ściągnął przyszłą żonę, którą przed wojną poznał w KSM (on przed wojną prowadził w Starogardzie KSM męskie, ona KSM żeńskie). Wrócili Franciszek i Benedykt. Ziemię podzielono. Najstarszy poszedł do zakonu, najmłodszy musiał gospodarzyć. Figurę postawiono z powrotem. Stoi jak stała. Ale wszystko inne się pozmieniało.
312
Sarnowski i bobry W wioskach borowiackich żyją jeszcze rolnicy. „Lepiej byś pan zalesił tę VIz albo przystosował na kwaterę agroturystyczną” - wyskoczyłby z takim tekstem do chłopa mieszczuch. No bo jak może się opłacać jakaś hodowla na śródleśnych łąkach i VIz?
Krótka historia łąk Jezioro Ostrowite w Małym Bukowcu zostało spuszczone „pod koniec Stalina”. Wykopano wtedy głęboki na 8 metrów rów, wsadzono weń 800-metrową rurę, po czym zasypano. Dalej wykopano z 1200-metrowy rów otwarty. I tą drogą wyższa woda z jeziora spłynęła do rzeki Wdy. Poziom wody w jeziorze opadł i zmniejszyło się ze 100 do 30 hektarów. Osuszono kotlinę jeziora. Z bagien powstał kompleks łąk. Skorzystali rolnicy - najwięcej w Iwicznie (gmina Kaliska), gdzie powstało około 80 hektarów łąk. Zdarzały się awarie kanału. Wówczas jezioro się podnosiło i groziło zalaniem łąk. Pierwsza była w latach sześćdziesiątych, kiedy wszędzie szukano ropy. Jeździli górnicy i według wojskowych map wiercili otwory głębokie na 20, 30 metrów. Wkładali w nie rury i czekali, czy coś wytryśnie. Nie wytryskiwało - rozwalali otwory dynamitem. Mocno, po żołniersku. Powstałą dziurę musiał zasypywać rolnik. W Małym Bukowcu podobno znaleźli gaz, ale to było ściśle tajne. Jeden otwór trafił w kanał. Nie mieli pojęcia, że tam leży. Przebili go, a potem rozwalili dynamitem. Zalało około 50 hektarów łąk. Ci, co kopali, uciekli. Rolnicy napisali skargę aż do Komietetu Centralnego PZPR w Warszawie. Po interwencji partii, wrócili. Rozkuli grunt, otworzyli ziemię i położyli nowe rury. A rolnikom musieli zapłacić za zniszczenia. Awaria przydarzyła się też rok temu. Starostwo chciało przerzucić koszty remontu rurociągu na rolników. Przy okazji wyszło, że nie wiadomo, kto jest właścicielem kanału. Awarię udało się szybko usunąć dzięki energicznemu działaniu wójta Gajewskiego i rady sołeckiej. Tyle historii. 313
Teraz też zalewa Według sołtysa Małego Bukowca Bogdana Sarnowskiego, poziom wody we Wdzie ostatnimi laty podniósł się o około pięćdziesiąt centymetrów. Na skutek tego zostały podtopione użytki zielone, czyli łąki. Nie tylko w Bukowcu, ale i w Lubichowie, Wdzie, Bietowie, Osowie i dalej, aż do Czarnego (w stronę Pieców - gmina Kaliska). - Moje też - mówi Sarnowski. - Mam trzy hektary łąk przy rzece, a rolnicy w Małym Bukowcu ze trzydzieści. Zgłaszałem problem do gminy, do starostwa, do wojewody, do posłów, PiS-u i „Samoobrony”. Bez skutku. - Po co te łąki? - Tak samo pytali inni. I Sarnowski zaczyna cierpliwie tłumaczyć: - Mamy tu słabe ziemie. Za PRL-u zapłaciliśmy duże pieniądze za pełną uprawę, za meliorację, rowy. Pooraliśmy i posialiśmy trawę. Zaczęła rosnąć - szlachetna, o pełnej wartości paszowej dla bydła. Tego bydła ja mam trzydzieści sztuk. Takich jak ja jest więcej. Grzegorz Wróblewski z Borzechowa ma ponad czterdzieści sztuk z młodzieżą i też korzysta z łąk. Są potrzebne, bo około pięćdziesiąt procent paszy dla bydła to musi być siano, a zimą głównie. Jeżeli jest dobrej jakości, można na nim bazować przez cały rok. Mieliśmy z tych łąk minimum pięćdziesiąt procent paszy. Teraz muszą kupować - Szlachetne trawy były wysokie do metra. Teraz rosną na trzydzieści centymetrów i są zachwaszczone przez mlecz i rzeżuchę, dobrą dla koni i kaczek, ale nie dla bydła. Dziesięć lat temu sprzedawałem siano do Stada Ogierów, teraz dodatkowo kupuję z Czarnowodzkich Lądów, od Zakładów Płyt Pilśniowych. Od nich kupuje większość rolników. Iwiczno, Zimne Zdroje, Czarne, Huta Kalna, Lubiki. Trzeba jechać z piętnaście kilometrów, zebrać. Podwójny koszt. Proces degeneracji łąk zaczął się z dziesięć lat temu. Według Sarnowskiego miało na to wpływ kilka czynników: podniesienie wody na Wdzie przez zaporę we Wdeckim Młynie (elektrownia wodna), działalność bobrów i niebagrowanie rzeki. Ostatnio czyszczono dno pod koniec lat sześćdziesiątych. Po tym czyszczeniu rzekę można było przejść mając wodę zaledwie do pasa. Burty (brzegi) sięgały do metra, a teraz latem mają od dwudziestu do pięćdziesięciu 314
centymetrów wysokości, a zimową porą - zero. I zalewa. - Pomimo tego cały czas bazujemy na sianie z naszych łąk. Jednak koszty produkcji rosną, bo jakość siana jest coraz gorsza i trzeba uzupełniać paszą treściwą, pokarmami okopowymi i wysłodkami z cukrowni. Jeszcze jakaś część traw jest szlachetna, ale coraz trudniej wjechać sprzętem, bo mokro. Koszt produkcji bydła wzrósł o około czterdzieści procent - mówi Sarnowski. Cofka Podwyższona woda we Wdzie powoduje, że rowy, które miały odprowadzać wodę z łąk do rzeki, działają dziś odwrotnie - woda wali na łąki. Klasyczna cofka. Za kilka lat nie będzie czego zbierać. - I nikt się waszą krzywdą nie zainteresował? - Odpisali, że łąki niby same się degradują. I że rolnicy nie czyszczą rowów. Czyszczą, ale to, z uwagi na cofkę, niewiele daje. Przyjechała pani z Urzędu Wojewódzkiego i mówi: „Panie Sarnowski, niech pan się cieszy, że łąki są zalewane, bo idziemy w naturalne środowisko. Unia stawia na ekologię, ochronę środowiska, a łąki będą zatapiane, między innymi przez bobry. A pan dostanie za to odszkodowanie”. Ci z Zachodu będą tu jeździć i oglądać nas jak jeden wielki rezerwat. Tak właściwie sugerowała... Szkoda, że nie mam tych argumentów udokumentowanych... Im mogło się wydawać, że ja to wszystko, 315
tę teorię na temat zalewania łąk, wyssałem z palca, więc powiedziałem: „Chodźcie na łąki zobaczyć, jak to się odbywa”. Może oni sądzą - myślałem - że jeżeli część tych łąk nie jest wykaszana, to znaczy, że rolnicy odchodzą od hodowli bydła? Może myślą, że nie ma takiej potrzeby, jak ja to przedstawiam? - A może o to chodzi, żeby rolnicy odeszli? - Może... Starostwo wcale się tym nie zainteresowało. A ja chciałbym, żeby ktoś przyjechał i konkretnie zajął się tematem. Wystąpiłem przez gminę do wojewody i mam odpowiedź, że po wejściu do UE wojewoda będzie wydawał zezwolenie na odstrzał bobrów, bo dotychczas wydawał minister. A tych bobrów jest tu, w Małym Bukowcu, ze dwieście sztuk. - A skąd pan wie, że dwieście? Ktoś liczył? - Jeden z rolników puścił piłę motorową w tę jejich rurę i bobry zaczęły tak wylatywać, że na łące aż się zrobiło czarno. Inaczej nie da się policzyć. Żądamy - Czego żądamy? Odszkodowania za te łąki. I doprowadzenia ich do pierwotnego stanu. Po tej degradacji sami tego nie zrobimy. Kilo mieszanki łąkowej kosztuje 15 złotych, na hektar trzeba 40 kilogramów, czyli 600 złotych sama trawa. A gdzie koszt uprawy, sprzętu na podwójnych kołach? Trzeba wszystko, ze sto hektarów, zrobić od nowa: stależować, zorać, pogryźć glebę, posiać i zwałować. Dopiero wtedy znowu wyrośnie dobra trawa. I będą dwa pokosy siana, i trzeci, jako wypas zielony bydła. Tak jak było. Sarnowski walczy o swoje i nie tylko swoje. Jak na razie bez skutku. Może walczy na próżno. Kto wie, czy nie ma takiego planu, jaki zdradziła pani z Urzędu Wojewódzkiego. Wszak bagna i moczary z bobrami to dopiero atrakcja dla tych z Zachodu. A co tam nasze bydło. 2002
316
Ty, Jerzyk, nie gań Gospodarstwo Zielińskich leży niecałe trzysta metrów od oddanego kilka dni temu do użytku mostu na Piesienicy. Jedziemy do Zielińskich porozmawiać o moście i okolicy. Po ciemku nierówna droga z Miardowa do Białego Bukowca strasznie się dłuży. Wreszcie zjeżdżamy po stromiźnie w dolinę rzeczki. Reflektory w ciemnościach wymacują most, położone obok niego na wzgórku gospodarstwo i drogę w prawo. Tam majaczą światła domu Zielińskich. Rodzina Zielińskich siedzi w obszernej kuchni. Jerzy, głowa rodziny, zaprasza do wielkiego stołu. Przedtem jednak oglądamy święty obraz na ścianie. Jest jakby trójwymiarowy, z Matką Boską i Dzieciątkiem z porcelany. Na oko ma ze sto lat. - Macie wreszcie nowy most, panie Zieliński. A hektarów ile? - Most, w prostej linii patrząc, znajduje się od nas ze 250 metrów. Ile ziemi? Do orania siedemnaście hektarów. Po tamtej stronie Piesienicy niecałe dziewięć. Po tej stronie reszta. Łajno nie ziemia, bo leży na stoku do rzeki. Chciałem zalesić, ale w starostwie nie powiedzieli mi prawdy, co trzeba zrobić, by dać pod las. Co dwa tygodnie mnie wołali - a to znaczek trzeba kupić, a to co innego, tylko nie po to, by powiedzieć, jak przekwalifikować. Tyle, że sobie przy okazji zrobiłem prawo jazdy... Po drugiej stronie rzeczki jest nawet i trzecia klasa. - Ty, Jerzyk, nie gań. Oni wszystko napiszą - upomina pana Jerzego żona. - Nowy most, ale w tym miejscu jest pal na palu. Ja pamiętam cztery mosty - ciągnie, nie bacząc na żonę, Jerzyk. Woda inaczej stała - Jestem stąd. Mój ojciec, 1904 rocznik, też był tu rodzony. Ożenił się w 1932. Ja jestem 1946 rocznik. Co ja pamiętam, chłopie? Że to teraz będzie czwarty mostek za mojego życia. Byłem gówniarzykiem i on wtedy leżał na szynach. A pod dołem Niemcy zawiesili miny. Widziałem. Nie udało im się wysadzić. Przy mostku woda inaczej stała jak tera. Rozlewisko siegało aż po krzakory, a woda aż po kra317
wędzie brzegów. A rybów ile było. Pamiętam też, jak taki dziadek z Gołębiewa kafarem wbijał pale pod nowy most. Którędy bym jeździł - A tym ostatnim mostem kiedy pan jeździł? - Jeszcze przed wyświęceniem - środa to była. Ten poprzedni most wytrzymał pietnaście lat. Był niższy od nowego i miał betonowe słupy. - Ciągnikiem? - I ciągnikiem, i kombajnem klaasem. Z pół metra węższym od bizona. Zje połowa tego, co bizon. - To znaczy - ile zje? - 7- 8 litrów ropy na godzinę. A bizon 14 zje... oj, 16 potrafi. - A gdyby ten stary most się zawalił, to jakby pan jeździł na pole? Przez wieś Piesienicę? - Piesienice są trzy. - ?! - Piesienica Młyn, Piesienica i Piesienice. Jeździłbym przez Egipt (tutejsza nazwa części Karolewa), Karolewo, Młyn, na Pinczyn i do rzeki przy Piotrowskim. Razem z osiem kilometrów. Ale szło jeszcze po starym jechać (tego pan nie szrajbuj), choć dziura już była. - A ile czasu by panu zabrał taki dojazd naokoło, gdyby nie ten most? - Z godzina trzeba burczyć, a nazad też. Powoli, bo nie możesz szaleć kombajnem. W sumie dwie godziny. To w jeden dzień, ale trzeba by dojeżdżać kilka dni. To dziesięć hektarów, trzy morgi po naszemu... Przez ten mostek dojeżdża też dwóch chłopaków z Miradowa do pracy do Pinczyna. Daleko od dróg - Żyjecie tu z daleka od dróg utwardzonych, w kwartale między berlinką, szosą od berlinki na Skarszewy, z Piesienicy do Pinczyna. Ile stąd jest kilometrów do większych miejscowości? - Do Pinczyna jest 3,5 kilometra, ale żeby dojechać, trzeba dojść do Karolewa na autobus - 1,5 kilometra. Do Miradowa jest dokładnie 2,15 kilometra. Tak wyliczyli, jak do mnie dwanaście lat temu zakładali telefon. Daleko od szos, ale choć cichutko... A te drogi nierówne? Zawsze zrobią wtedy, jak jest już po czasie. Po żniwach 318
równiarka przeleci, tedy są deszcze i robi się jeszcze gorsze diabelstwo jak było. Dawna Piesienica - Jak jeszcze istniał w Zblewie „Bakutil”, to po Piesienicy chodził Waryński i wybierał. Od czasu, gdy ruszyła oczyszczalnia na Piesienicy pod Zblewem, jakby diabeł strzelił. Ani razu nie pogłębiano. Tą rzeczką lecą wszystkie ścieki. Nie dość, że się nimi zamuli, to jeszcze swoje robią korzenie. Teraz pieniądze mam dołożyć, żeby odmulić. A kto to zamulił, ja? - Ale ta rzeczka nie jest taka brudna. Nie śmierdzi. - Śmierdzi, tylko zależy kiedy. A kiedyś tu się kąpali, w tej rzece. - Rybek nie ma? - Ani żaby chłopie nie zobaczysz. A kiedyś z mostku widziałeś jak chodzą. Galikowscy nieraz wybierali duża balija ryb. Wtedy sobie wzięli szczupaki, a resztę wysypali. A raki - teraz mówią, że hodują szlachetne - to takie skurczybyki chodzili, że nieraz pół kosza żem wziął. Ale to było wtedy, jak byłem gówniarzykiem. To się skończyło, kiedy raz wsadziłem palec między korzenie i mnie chwycił. Myślałem, że mam dużego raka, a to był szczur wodny. Latem, kiedy tu był dupny zalew, przyjeżdżało wielu ludzi. Zresztą teraz też dużo jeździ. Kiedyś ludzie chodzili wędkować do Zblewa, gdzie przy młynie była woda i tu, niedaleko, do Piesienicy. Tu drugi młyn kręcił. Zalew był aż po Biały Bukowiec. Podczas burz dwa razy turbinę zatrzymało. Mój ojciec przyniósł wtedy z tej turbiny cały worek węgorzy. - Jaki związek mają burze z węgorzami? 319
- Węgorz nie wytrzymuje burzy. Uciekał z zalewu i wkręcał się w turbinę. Ojciec je obciągał. Z zewnątrz były całe, ale w środku połamane. Ojciec miał nerw na te węgorze. Ale smakowały. Legendy - Koło mostku jest ładny dom na wzgórzu. Ma ciekawe okna. Są wypukłe jak ekran telewizora. Kiedy świeci słoneczko, to z daleka zobaczysz je jak lustra. Na tym wzgórzu prawdopodobnie mieszkał jakiś rycerz. Wzgórze było otoczone wodą w fosie. Kiedyś znajomy spychał kawałek ziemi i mówi do mnie: „Jerzyk, to nie jest normalnie nasypane. Tam są ludzkie kości”. A studnia jaka tam jest. Murowana z cegły, średnica jak stąd do pana (przez stół, ze dwa metry). Ziemi w konia nie zrobisz - Jak po dotacjach unijnych? - Źle nie jest. Mam trzydzieści świniaków, kur z dziesięć. Siedzą, gdaczą, jaja niesą. Wszystkiego mam po trochu. Te ziarka... Ja to wszystko przetworzę. Ziarka przerobię i lepiej wyjdę na tym, niż ci, którzy sprzedają. Bo tucznik idzie w górę, a ziarka w dół. Mądrze mnie uczyli: „To, co z pola zwiezione, powinno być przerobione i z powrotem wywieziony obornik na pole”. Ale to je roboty kupa. Ziemi w konia nie zrobisz, kobieta możesz. Pan Jerzy śpiewa Wychodzimy z domu. Gospodarz z nami. Prowadzi nas jeszcze do warsztatu. Chce się czymś pochwalić. Okazuje się, że lubi konstruować. Pokazuje przyrząd do znakowania świń „na dupa”. - Z tyłu, jak ucieka, chlapniesz i masz. Czternaście numerów - PL, numer gospodarstwa. Taki jeden fabryczny numerek kosztuje 13,50 złotych. Sama rączka 80 złotych. A ja przez trzy godziny żem sobie powyginał. Za całość bym zapłacił 260 złotych. Igiełek na te numerki musiałem zrobić ze dwieście. W trzy dni to miałem zrobione. Wsiadamy do samochodu. Pan Jerzy idzie w ciemności za nami i śpiewa radosną pieśń o ziemi, świecie i kosmosie. Śpiew podobno dobrze wentyluje płuca, zwłaszcza po papierosach. Kto wie, może Jerzyk zaśpiewa jeszcze o Piesienicy pełnej raków i węgorzy?
320
Kolejarska opowieść Irena i Zygfryd Chrzanowscy mieszkają w domku stojącym przy ulicy Kociewskiej w Smętowie Granicznym. Jest już po południu. Miejscowość po trzynastej jakby wymarła. Przeglądamy setki zdjęć rodzinnych. Większość ze strony rodziny pani Ireny. Może dlatego pani Irena wiedzie prym w rozmowie. Rozmawiamy długo. O odległej historii, o Maksymilianie Ubowskim, o smętowskim teatrze i teraźniejszości. Dziadek Pani Irena pochodzi z rodziny Ubowskich. Rodziny niezwykłej. Weźmy choćby jej dziadka. - Po pierwszej wojnie światowej miał młyn koło Prabut - opowiada pani Irena. - Można sobie wyobrazić, co to wtedy znaczyło mieć młyn, w czasach, kiedy za mąkę dało wszystko. Ale dziadek młyn sprzedał, bo - tak mówił - „musiał wrócić do Polski”. Za młyn dostał masę pieniędzy, ale zaraz po transakcji mógł je nosić w koszach jak makulaturę. Hiperinflacja, rzeklibyśmy dzisiaj. Na szczęście tuż przed tym zdążył kupić dom przy ulicy Świeckiej w Tucholi... Więc wrócił do Polski. W tym domu urodziła się pani Irena. Kolejowy szlak jej ojca - W Zblewie mieszkałam od 1946 roku. Wie pan, jak to jest kolejarskie życie. Zblewo... Piękne mam wspomnienia - wzdycha pani Irena. Kolejarskie życie, bo ojciec pani Ireny, Maksymilian Ubowski, w Zblewie był zawiadowcą stacji. Przed wojną i tuż po wojnie. Przed Zblewem był też jakiś czas zawiadowcą stacji w Liniewie koło Skarszew. A tak w ogóle kolejowy szlak ojca pani Ireny wygląda następująco: Tuchola, Subkowy, Liniewo, Zblewo, Smętowo, Zajączkowo. Burzliwe życie Maksymiliana Maksymilian Ubowski był postacią wielką. Zanim „osiadł” na kolei, uczestniczył jako ułan w wojnie w 1920 roku i brał udział w bitwie o Warszawę. Otrzymał srebrny krzyż Virtuti Militari. 321
„Wiadomo nam tylko - czytamy w pismach rodziny Ubowskiego - że tak wysokie odznaczenie wojskowe otrzymał na froncie bolszewickim, wyprowadzając duże ilości wojska polskiego z okrążenia...” Virtuti Militari Virtuti Militari (z łac. za męstwo wojenne) - najwyższy order wojskowy, nadawany za wybitne zasługi bojowe osobom wojskowym, cywilnym, odziałom wojskowym, miastom, korporacjom itp., ustanowiony przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego 22 czerwca 1792 r. dla upamiętnienia bitwy pod Zieleńcami. Pierwotnymi odznakami VM były złote i srebrne medale z uwiecznionym koroną monogramem króla (SAR - Stanisław August Rex) i napisem na odwrotnej stronie Virtuti Militari. Order został zniesiony w 1792 r. przez konfederację targowicką, a przywrócony w 1807 r. Wówczas też ustalił się istniejący do dnia dzisiejszego podział na pięć klas: Krzyż Wielki, Krzyż Komandorski, Krzyż Kawalerski, Krzyż Złoty i Srebrny. Od 1815 r. order istniał pod nazwą Orderu Wojska Polskiego. W 1832 r. zniesiony przez cara Rosji Mikołaja I. Ostatecznie został przywrócony uchwałą sejmową z dnia 1 sierpnia 1919 r. jako najwyższe odznaczenie bojowe. Virtuti Militari w każdej klasie może być nadany tej samej osobie tylko jeden raz. Order w odczuciu Polaków posiada niezwykle wysoką wymowę i znaczenie. Stanowi bowiem świadectwo bohaterstwa, odwagi i poświęcenia polskiego żołnierza. - Przed wojną za Virtuti Militari otrzymywało się 300 złotych rocznie - ciągnie pani Irena. - Była to niebagatelna kwota. Pamiętam, że pieniądze odbierało się w styczniu w Tczewie. Po wojnie tego odznaczenia nie uznano. 322
W kopce siana - Do dworca w Zblewie wiodą dwie drogi - wyjaśnia to zdarzenie pani Irena. - Dwóch jechało rowerami, żeby go ostrzec. Każdy inną drogą. Jednym z nich był ksiądz Rudnik. Tata wsiadł na rower, wjechał w las. Pedałował z całej siły. Niemcy ścigali go na motocyklu. Jakaś kobieta rozmyślnie 323
Fotografia ze zbiorów rodzinnych.
Ostatni jak kapitan We wrześniu 1939 roku Maks opuścił stację w Zblewie jako ostatni. Wiadomo, zawiadowca jak kapitan na statku. Znalazł się w paskudnej sytuacji - przebywa na wcielonym do Rzeszy Pomorzu, ma wspaniałe ojczyźniane papiery, wielkie ordery, na dodatek działał w Związku Zachodnim. Już wiedział, że jak go złapią z takim bagażem, będzie źle. Postanowił uciekać. Dojechał do Jeżewa pod Grudziądzem. Tu, w ubikacji na stacji, na górnej desce, położył wszystkie dokumenty. Przeleżały sześć lat! Po tym doszedł do wniosku, że ucieczka nie ma sensu. Wrócił do Zblewa i w ustępie utopił szablę i rapiery. Poszedł na dworzec. Tam powiedzieli mu, że go szukają. Na szczęście byli pierwsi.
Leokadia i Maksymilian Ubowscy z dziećmi. „Mama była piękną kobietą” – mówiła pani Irena, która na zdjęciu stoi nad rodzicami i bratem.
Veto Leokadii Maksymilian był bardzo blisko Piłsudskiego. Służył w Belwederze, w Szwadronie Przybocznym Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Chciał się przeprowadzić wraz z rodziną do Warszawy, ale mama pani Ireny, Leokadia („piękna była kobieta”), wyraziła stanowczy sprzeciw. Nie da się dziś odpowiedzieć na pytanie, czy nie odpowiadał jej zgiełk stolicy, czy nie wyobrażała sobie życia tak daleko od Borów Tucholskich. W każdym razie na skutek stanowczego veto Leokadii Maks Ubowski pożegnał się z karierą ułana przy boku Pana Prezydenta. Zaopatrzony na drogę w przepiękną szablę, dwa rapiery oraz pamiątkową fotkę, wrócił na rodzinne łono, na Pomorze. Leokadia zwyciężyła.
pokazała im drugą stronę, zmyliła... Maksymilian ukrywał się tu i tam. Raz siedział w kopce siana i widział egzekucję kilku ludzi. Pytał napotkanych ludzi o nas, o rodzinę, ale myśmy jeszcze nie przyjechali z Chełmna. Nikt specjalnie nie chciał go ukrywać, bo ludzie myśleli tak, jak mówi porzekadło: „Wszy sobie za kołnierzem nie będę przetrzymywać, bo zjedzą”. U Fischerów - W końcu, zrozpaczony, zrezygnowany i skrajnie wycieńczony, postanowił się zgłosić. Wyruszył z lasu do Zblewa. „Panie Ubowski, gdzie pan idzie?! Co pan robi?! Przed chwilą rozstrzelali mojego wuja” - kręcił z przerażeniem głową napotkany zblewiak. Znowu pojawiła się jakaś kobieta. Schowała go w stodole. A potem bywało różnie - też u Fischerów, w piwnicy. - Kiedy szpręgowali drogę do młyna (dziś droga nr 22), w Zarządzie Budowy Dróg pracował inżynier Hering. Zarząd urządził sobie biura w domu Fischerów. Hering wiedział, że Ubowski był „politisch verdächtig (politycznie podejrzany). Początkowo, kiedy do Fischerów przychodzili Niemcy, mówił: „Maks, masz uciekać” i Ubowski zbiegał do piwnicy. W Zblewie ukrywali się też inni, jeden nawet przez sześć lat. Wyuczył się angielskiego. W firmie Todt W 1941 roku Niemcy nieco się ucywilizowali. Nie było już samosądów. Ubowski się ujawnił. Zatrudniono go w firmie Todt. Ta wysłała go daleko na wchód, żeby budował drogi. Wysłano go w czas. - Ojciec miał powiązanie z partyzantami z Czarnej Wody (pani Irena ma zdjęcie grupy czarnowodzkich partyzantów!). Po wysadzeniu pociągu Niemcy przyszli do ich domu, żeby go wziąć. Tymczasem on był już od pewnego czasu na podbitych terenach ZSRR. Niemiecki porządek nie zawsze był taki „ordnung”. W 1945 roku Maks uciekł z firmy Todt. „Zsyłka” do Zajączkowa - Po wojnie ojciec z orderem Virtuti Militari nie mógł się specjalnie pokazywać - ciągnie pani Irena. - Ośmiu lat służby w wojsku również mu nie zaliczyli. Nie miał też żadnych szans na awans. Z innych, pozarodzinnych źródeł dowiedzieliśmy się, że „zesłano” 324
go na stację Zajączkowo koło Tczewa. - Jeżeli szukacie podobnych historii, to zapytajcie o rodzinę Dończyków. Tam były same dziewczyny. Miały bardzo dużo polskich książek. Mieszkały w domu przy drodze Zblewo - Pinczyn. Odwiedziliśmy wskazany dom. O Dończykach zaginęła nawet pamięć. To smutne, podobnie jak smutne są liczne pisma rodziny Maksymiliana, adresowane do wydawcy redagowanego w latach dziewięćdziesiątych Słownika Biograficznego „Kawalerowie Virtuti Militari 1914 - 1921”, by go uwzględnić. Maksymilian Ubowski zmarł 20 października 1973 roku. Smętowskie wspominki W Smętowie Irena Ubowska wyszła za mąż za Zygfryda Chrzanowskiego. - Po wojnie była tu węzłowa stacja PKP. Zniszczono mosty w Tczewie i tędy szły linie z Warszawy - przez Prabuty, Kwidzyn, Smętowo, Tczew, Gdańsk, do Gdyni. Z Kwidzyna przez Opalenie, przez drewniany most. Później go zdjęli. Wtedy Smętowo coś znaczyło. Dziś nad Wisłą zostały wypusty, ale to po moście starszym niż ten drewniany. Pan Zygfryd opowiada o powojennych smętowskich realiach. - A jak pan poznał panią Irenę? - Poderwałam w teatrze. To było w 1953 roku. Wtenczas odbywały się tutaj zabawy. Była też orkiestra. Wszystko organizował Zbigniew Oparka, kolejarz, prosty człowiek bez szkół. Miał polot. Organizował też przedstawienia. Molier z pieczątką - Wyjeżdżaliśmy do Pelplina, do Nowego, stroje pożyczaliśmy z teatru z Bydgoszczy - dopowiada pani Irena. - Może pan sobie wyobrazić, że ten teatr to nie było bylecajstwo. Wystawialiśmy „Śluby panieńskie” i „Świętoszka” - ambitny repertuar. W „Ślubach panieńskich” grałam panią Dobrójską, a w „Świętoszku” Elwirę. Pan Zygfryd był redaktorem technicznym. Zajmował się światłem, kasą... Tak, tak... W Smętowie były stemplowane bilety. Jeździł też do Świecia do cenzorów po zezwolenia. - Zezwolenia załatwiało się w starostwie - wspomina Chrzanowski. - Przedstawiało się książeczkę, na przykład Moliera, wbijali stempel i Molier przechodził. 325
Polowanie na chłopców - A jak to było z tym podrywem w teatrze? Pani Irena: - Poznaliśmy się podczas przedstawienia. Pan Zygfryd: - Na przedstawienia przychodziło wielu ludzi, bo nikt nie wiedział jeszcze o telewizji. Pani Irena: - Mąż jest 1924 rocznik. Wtedy w Smętowie mężczyzn z tego rocznika nie było wielu. Można powiedzieć, że to mi się udało. Jak się jakiś chłop pojawił na horyzoncie, trzeba było go łapać. Między nami jest pięć lat różnicy, w granicach przyzwoitości... Ale nie był to chybiony wybór. Jak to było dokładnie? Sala nieogrzewana, trzeba było się przebierać za kulisami, a mój przyszły biegnie z płaszczem. Był troskliwy. Pan Zygfryd: - Łatwo było udawać. Pani Irena: - Na dłuższą metę to się nie da udawać. Okupacja. Wspomnienia Zygfryda - Rzeczywiście, chłopów w Smętowie było mniej niż kobiet potwierdza pan Zygfryd. - Wielu nie wróciło... W 1943 wzięli mnie do Wehrmachtu. Wylądowałem na Rhodos. Na Bałkanach dostałem się do niewoli jugosłowiańskiej. Miałem szczęście. Na początku Jugosłowianie z jeńcami się nie patyczkowali. Nie pytali, czy Niemiec, czy Polak. Od razu kulka w łeb. A swoją drogą nie mieli powodu pytać - Niemcy mocno zaleźli im za skórę... A Smętowo podczas okupacji? Za sklepem w centrum przebiegała granica między powiatami starogardzkim i świeckim. Przychodziło się tu za okazaniem odpowiedniej przepustki. Przed wojną parafię zakładał ksiądz radca Paweł Szynwelski. W miejscu, gdzie dziś znajduje się remiza. Jego imieniem nazwano ulicę. W części Smętowa należącej do powiatu starogardzkiego od 1905 roku istniał kościół ewangelicki. A to dlatego, że w niedalekim Bobrowcu zamieszkiwali ewangelicy i trzy rodziny polskie. Może nie trzy - niech pan napisze kilka, tak będzie bezpieczniej. Do parafii katolickiej szło się więc w czasie okupacji do powiatu świeckiego. Przez pola, żeby uniknąć kontroli. Warto o proboszczu - Warto napisać o tym proboszczu. Był w Smętowie cały czas. Parafię utworzył w 1937 roku. W 1939 Niemcy go aresztowali i wywieźli do Dachau. Siedział w obozie do końca wojny. Wyzwolili 326
go Amerykanie. Po wojnie nosił brodę, bo miał zdeformowaną szczękę. Działał w Smętowie. Chętnie przychodził na spektakle. Smętowo dzisiaj - Jest niby kółko seniorów, organizują spotkania, ale na ogół koncentrują się na organizacji wycieczek - zauważa pan Zygfryd. - To miejscowość kolejowa. Właściwie przed wojną mieszkali tu sami kolejarze. Co to była zresztą wtedy za miejscowość? Stacja, poczta, mleczarnia i jeszcze Czerwińsk, majątek. Trzy domy i nieco później poniatówki... Świetlicę zlikwidowano z rok temu. Stała naprzeciw dworca. Kiedy powstała? Tuż po wojnie, z rozebranej ekspedycji kolejowej w Opaleniu. Zlikwidowano, bo mówili, że wymaga za dużo remontów. Łatwo się rozbierało, bo pruski mur. A szkoda odbywały się w niej wesela i zabawy. Jest gminny dom kultury, ale bez dużej sali. - Troszeczkę śpiące to wszystko - kończy pani Irena.
lecajstwo. dgoszczy. nie było by atru w By to te z ie ch ow y ęt czon Teatr w Sm ch wypoży no w stroja Sztuki gra zbiorów rodzinnych. Fotografia
ze
327
Tonbank, wajnsztuba i wystawinóżka Pinczyn. Historia próbuje zatoczyć tu koło. Ale po okresie socjalizmu, który na długo przerwał nić tradycji, nie ma powrotu do przeszłości.
W centrum Pinczyna stoją dwa paradne domy. Jeden został zbudowany w 1907 roku, drugi, stojący naprzeciwko - w 1911. Daty, niczym podpisy końcowe dzieła, widnieją na elewacjach. Wędrujemy śladami historii. Franciszek, Franciszka i Franciszek II Zachodzimy do nieco młodszego domu. - Ten stulatek przeżyje wszystkich - mówi właścicielka Maria Ossowska. Maria zamieszkała tu w 1950 roku, po ślubie z Franciszkiem Ossowskim. Jej mąż odziedziczył dom po rodzicach, Franciszce i Franciszku Ossowskich. - Widać, że rodzina darzyła świętego Franciszka wielką sympatią... Jeździmy, pytamy o historię starych domów. Ten został postawiony przez Ossowskich? - Teść (teściowie zmarli w 1969 roku) kupił go w stanie surowym i dokończył. Ale on w tym stanie surowym został postawiony na naszej ziemi - podkreśla Maria. - Wcześniej podobno w tym miejscu stała chałupka jakiegoś Żyda czy Niemca. Spaliła się. Tak słyszałam z opowiadań. - A wie pani coś konkretnego o historii tego budynku? - Był bardzo reprezentacyjny. W środku mieściła się karczma, restauracja i pokoje hotelowe... To był po prostu zajazd. Dziadek miał to zrobione pod tym kątem. Obok stała też wajnsztuba. - Wajnsztuba?! - Ano tak, wajn - wino, sztuba - chyba kąt. Winny kąt, winny pokój. Był też zajazd dla koni. Z murowanej cegły. W karczmie stał też tonbank. 328
- Tonbank? A co to takiego? Ot, mamy lingwistyczne problemy. - Lada. Na tej ladzie jeszcze po wojnie stała ręczna kasa fiskalna. Bawiła się nią córka, Elżbieta (która przysłuchuje się naszej rozmowie i od czasu do czasu coś dopowiada). Pan Ossowski i wystawinóżka - Ludzie mówili do mojego teścia „Pan Ossowski”, chociaż najbogatszy w Pinczynie to on nie był. Albo mówili: „Pamiętam pana Ossowskiego”. Miał autorytet. Zwracali się do niego z wielkim szacunkiem. - I zapewne nosił się dostojnie... - Miał biała westka i zegarek na złotej kecie. - Teściowa z pewnością też pięknie się nosiła? - Babcia Ossowska to była taka wystawinóżka. - ???! - To znaczy bardzo elegancka kobieta. Miała zawsze nienagannie wyczyszczone buty - wyjaśnia Elżbieta. No proszę, jaki ten język polski jest bogaty. Po czasach GS-ów Po wojnie historia domu układała się, jak historia PRL-u. Część dołu wydzierżawiły GS-y, w części znalazły miejsce Klub Rolnika i przedszkole. Po 1989 roku pomieszczenia po GS-ach przejęły (panie mówią: odzyskały) córki pani Marii. - Trzeba było odnawiać, bo GS-y zostawiły to w złym stanie. Cała kamienica przeszła gruntowny remont. Nowe drzwi, okna, schody, ściany, dach. - I teraz ładnie wygląda. Historia w pewnym sensie zakreśliła koło. W domostwie są obecnie eleganckie placówki handlowe. - Teraz są tu cztery sklepy prywatne - mówi Elżbieta. - Jedną część ma córka Elżbieta (Klinkosz) - wyjaśnia Maria - drugą córka Barbara (Rytlewska). Sklepy przejęły w latach dziewięćdziesiątych. - Nie bała się pani tak z marszu przejąć i uruchomić sklepu? W 1990 roku jeszcze mało kto sobie wyobrażał, jak będzie wyglądał prywatny handel... - zwracamy się do Elżbiety. - Byłam jedną z pierwszych ze zwolnień grupowych w „Elektronie”. Nie pracowałam wcześniej w handlu, nie miałam doświadczenia 329
i wchodziłam w to z pewną obawą. Nie spałam wtedy kilka nocy. Do tego duże obiekcje przy przejęciu tych sklepów miał ówczesny prezes GS-ów Franciszek Puttkammer. Powiedział mi tak: „Nie wiem, czy pani wytrzyma, bo będziemy konkurencją”. „To nic, zaryzykuję” - odparłam. Jakoś się kręci - I po tych kilkunastu latach dzięki tym sklepom budynek odżył. Jak idzie? - Ni płakać, ni skakać. Mam swoich klientów. Mam... Właścicielem sklepu jest mąż, Roman,
więc on ma. Zatrudniamy na całym etacie dwie osoby i jedną na pół. Siostra ma też swoich klientów. Ona miała pewne doświadczenie, bo wcześniej pracowała w sklepie państwowym. - Nie może być źle. Ten dom ma tradycję i tu jest przecież centrum wsi. - To nie centrum. Dzisiaj to właściwie koniec wsi. Społeczeństwo jest tu, w tej części Pinczyna, stare. I mamy we wsi osiem sklepów spożywczych. 330
Faktycznie - ten wielki Pinczyn wyrósł po drugiej stronie torów. Historia zatoczyła tutaj koło, ale tylko częściowo. 2005 Na zdjęciu za tonbankiem stoją teściowie Marii, Franciszka i Franciszek Ossowscy.
Nie chcą śładczyć Klara (86 l.) i Franciszek (90 l.) Zalewscy mieszkają w Zblewie przy ulicy Borzechowskiej 7, pod laskiem. Borzechowska 7 to jednak kawał drogi do właściwego Zblewa - tak daleko, że Klara z przyczyn zdrowotnych nie była już w Zblewie parę lat, a Franciszek odwiedza Zblewo jak musi, ale na rowerze. Piechty nie będzie chodził, bo noga mu durch cała spuchła. Klara pochodzi z Czarska, Franciszek z Pinczyna - niby blisko, ale oboje kiwają głowami, że to je daleki śłat... Daleko od siebie, a jednak się poznali. Klara obchodziła osiemdziesiąte szóste urodziny pierwszego maja, a Franciszek dziewięćdziesiąte całkiem niedawno, bo czwartego sierpnia. Zalewscy wyciągają też inne dokumenty rocznicowe - dyplom ze złotych godów, potem z kolejnych. A w styczniu, jak Bóg da, będzie 65-lecie. Co do długowieczności mają swoje zdanie - dzielą ludzi na miękkich i twardych. Oni akurat są twardzi, zwłaszcza rodzina Franciszka. Jego brat, Alojzy Zalewski, mieszkający również w Zblewie, ma dziewięćdziesiąt jeden lat. - I w życiu ani jednej tabletki nie brał, ani kropli, nic - zauważa Klara. Wśród dokumentów leży nieco pożółkły egzemplarz „Gazety Kociewskiej”, gdzie napisano cały reportaż o Franciszku - ostatnim kołodzieju... Co to znaczy, kołodziej? Franciszek produkował swojego czasu koła, powózki (czyli bryczki, wozy pojazdowe), kary. 331
Nie ma już jednak kołodziejów, podobnie jak nie ma na przykład bednarzy. Ostatni bednarz, co to zaopatrywał w beczki cały powiat starogardzki, nazywał się Maks Bukowski i też mieszkał w Zblewie, choć w pewnym czasie pracował w starogardzkim browarze. - Takie czasy, że wszystko produkują maszynowo - wzdycha Klara. - Z tym trzeba się pogodzić. Ale tym razem do Zalewskich przywiodło nas co innego, nie kołodziejstwo. Klara i Franciszek Zalewscy mieszkają w Zblewie już sześćdziesiąt trzy lata, dokładnie od 1935 roku. - Tak - liczy Klara - w 1934 się bralim (co oznacza, że brali ślub). Potem krótko mieszkali w Czarsku, a w 1935 roku przyjechali do Zblewa. Mogą co nieco powiedzieć o historycznych zdarzeniach, które zazębiają się z teraźniejszością. - Ano w Zblewie Matka Boska stawiają - przypomina Klara. Wie, bo o tym dużo się mówi. Zalewscy pamiętają tamtą figurę, Królowej Korony Polski, którą rozwalili Niemcy. Nie ma już w Zblewie oprócz nich takiego, co by opowiedział, jak wyglądała. A oni pamiętają, że na czarnym dole widniał złoty napis. Niemcy zburzyli ją chyba już we wrześniu. Chyba, bo sporo czasu upłynęło i zatarło się w pamięci. Figura stała nieco bliżej ulicy, bliżej na ten róg, niż ta stawiana dzisiaj. - A co wtedy zblewiacy mówili na temat zburzenia? - Co mieli powiedzieć? ...Nikt specjalnie nie mówił, bo było strach. Oni nie tylko zburzyli tę figurę. Rozwalali też przydrożne krzyże. A strach był, bo pierwsze co zrobili, to rozstrzelali pięciu Polaków. Na terenie między kościołem a elektrykiem. Wzięli takich, co za Starej Polski po chlewikach świnie kradli. Przykro powiedzieć, ale ludzie sami wskazywali, kto kradł. Szumilas kradł. We wrześniu walczył w kampanii wrześniowej. Wrócił z wojny. Dzisiaj przyszedł z wojny, jutro go rozstrzelali. Krótka śpiewka. - A inni jak się nazywali? Zalewscy przypominają sobie jeszcze Snazę i Skrzypka z Bytoni. Był też ktoś z Białachowa. Ale jak Rusek wlaz, to też wskazywali. Przyszli i wzięli brata Klary. Za to, że u Niemca robił. A przecież musiał, bo Niemiec by go zastrzelił, taki narwany był. Borzyszkowski na przykład był chory na gruźlicę i pomimo choroby musiał robić. 332
Raz się położył w łóżku, bo już nie mógł, a Niemiec, Wolf - rychtyk Wolf, właściciel młyna (młody miał tartak, a stary młyn) wlaz i chciał go krzesłem dobić. - Niemiec trzaskał i Ruch też - krótko podsumowuje Klara. Przy końcu wojny Rosjanie zrobili łapankę. Cały zbożowiec był zapełniony ludźmi. Dwa piętra. I szkoła też. Śmiało pięćdziesiąt osób. Potem kazali im iść. Pomylili kierunki - najpierw szli na Chojnice, doszli pod Rytel, potem na Starogard, w końcu na Grudziądz. Ruch nie był lepszy od Niemca. Narlocha wieźli na wozie, bo stary był i nie mógł na nogi. W tym strasznym marszu zginęła połowa, między innymi brat Klary, w Leśniej Jani. Nigdy już nie wrócił Oerlich Jan. W ogóle nikt z tych z marszu już nigdy nie wrócił. Franciszek mówi, że to przez ruski bałagan. Bo oni mieli już raz schwytane, ale żaden nie dostał pomaski (papieru, zaświadczenia), że już był puszczony. Odchodził i parę kroków dalej znowu go łapali. - Czy ktoś te sprawy, zabójstwo pięciu Polaków, tragiczny marsz zblewiaków opisywał? - A kto by opisywał! Nikt nie chciał śładczyć - Franciszek. - Choć teraz też nie chcą śładczyć, jak ktoś widzi bandytę. Tak mówią w telewizji - Klara. - Ale tera to oni już nie przyńdo? - z niepokojem pyta Zalewski. Ruscy albo Niemcy. Bo coraz częściej mówią, że wrócą. 1998
333
Spis treści
Janowicz przeszedł rzekę
62
Organista Sulewski
66
Życie pod wiatr
73
Bronek Kamikadze
78
Ile siarki we mnie
81
Gry pokoleniowe
84
Email o nauczycielce
88
Mój pradziadek na tle bzu
nas po numerach 11 Wołali Gazeta Kociewska 1995
91
Piekło - Niebo
i pacierze 16 Bomby Gazeta Kociewska 1998
94
Winnetou
ich życia 22 News Kociewiak 2004
99
Zegarki
24
Dolly, starzejesz się tak szybko
25 MAPY PAMIĘCI
Ksiądz Lendziński odpoczywa
28 Wymieniam ich w modlitwie
103
30 Pomnik Franza Regenbrechta
111
33 Faja
117
34 Nie przenosić tablic
121
35 Nie żyjemy w czasowej próżni
124
37 Sortuję informacje
129
38 Ciąg życia w jednym miejscu
134
40 Zelgoszcz wielkich ludzi
140
46 U Szandrachów
144
49 Piętnaście bram
147
Kociewiak 2003
Gazeta Kociewska 1996
Od autora
Kociewiak 2005
Tygodnik Kociewski 2003
Wstęp Na skraju świata
Gazeta Kociewska 1994 Kociewiak 2005
BEZ TRZYMANKI
Magazyn Rejsy 2005 Magazyn Rejsy 2005
Gazeta Kociewska 1999 Kociewiak 2006 Gazeta Kociewska 1999 Gazeta Kociewska 1999
Witajcie w makdonaldzie Gazeta Kociewska 1999
Pujka
Kociewiak 2006
Opowiadała Łucja Dąbrowska Gazeta Kociewska 2000
Na dworcu jest głęboka noc Gazeta Kociewska 1999
Mistrzowie gry w noża Gazeta Kociewska 1999
My, kosynierzy Kociewiak 2006
Przeplotnia
Gazeta Kociewska 1994
Kozioł jest, aby był Gazeta Kociewska 2000
Pejzaże są
Gazeta Kociewska 1997
Gazeta Kociewska 2000
Magazyn Rejsy 2005 Kociewiak 2005
Gazeta Kociewska 1992 Kociewiak 2005 Kociewiak 2005 Kociewiak 2005 Kociewiak 2005 Kociewiak 2004 Kociewiak 2004 Kociewiak 2005
Nożycopalca
54 Życzenia niekoniecznie pobożne 149
Królowe balów maskowych
56 Wdecki Młyn. Mapa pamięci
Kociewiak 2006 Kociewiak 2004
334
Kociewiak 2005 Kociewiak 2005
153
Smolniki. Mapa pamięci 2
158 Może zrobią wreszcie porządek
255
Daczowisko
164 Ani nic
259
To mi wypełnia życie
169 Pogódki - republika Tysarczyków 263
Domowa opowieść
173 Fenomen Skarszew
269
Potęga wody
274
Kociewiak 2005 Kociewiak 2004 Kociewiak 2004
Gazeta Kociewska 1996
Kociewiak 2005
Tygodnik Kociewski 2003 Kociewiak 2005 Kociewiak 2004 Kociewiak 2005
STREFA BORSUKA Inny świat
181 PRZEKRÓJ PIECA
Klianiny - wyrzut świata
185 Przekrój życia, przekrój pieca
281
Dlaczego poszedłem w gady
191 Jak kolej się rozbiera
286
To jest chód, proszę pana
196 Ma święta cały czas
292
Dwa spojrzenia na Długie
204 Jestem wojenny
294
Ks. Ossowski. Dzieła wybrane
207 Ciary
298
Nieśmiertelne Kurkowo
212 Mistrzynie wieńca
299
Burze są nijakie
216 U Jędernalików
305
Kopacz korzeni
222 Święte musi być jasne
308
Zapamiętane na całe życie
224 Sarnowski i bobry
313
Chłopiec i kajaki
229 Ty, Jerzyk, nie gań
317
Życie w szare kropki
233 Kolejarska opowieść
321
Tygodnik Kociewski 2002 Tygodnik Kociewski 2003 Kociewiak 2005 Kociewiak 2005
Tygodnik Kociewski 2003 Kociewiak 2004 Kociewiak 2005
Gazeta Kociewska 1996 Gazeta Kociewska 1996 Kociewiak 2005 Kociewiak 2005
Gazeta Kociewska 1997
Gazeta Kociewska 1997 Kociewiak 2004 Kociewiak 2005 Kociewiak 2004 Kociewiak 2006 Kociewiak 2005 Kociewiak 2004 Kociewiak 2005 Kociewiak 2004 Kociewiak 2004
Gazeta Kociewska 1995
Tonbank, wajnsztuba i wystawinóżka
328
Nie chcą śładczyć
331
Kociewiak 2004
JAK PRZYJDZIE ULEW
Gazeta Kociewska 1997
Starsza pani pilnuje
241
Pałac kupuje się raz w życiu
244
Podróż do Okola
251
Pomerania 2005 Kociewiak 2004
Tygodnik Kociewski 2002
335
Urodziłem się w 1955 r. w Lęborku, ale po kilku miesiącach życia znalazłem się już w Kocborowie, w tym ścisłym centrum Kociewia. Żyłem w cieniu gigantycznego szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych, gdzie pracował mój ojciec – mag i psychiatra, a od kilku lat uznany poeta. Doskonale pamiętam 1956 rok. Przedwieczerz. Pora spadania kasztanów. Robotnicy chcą zdążyć z planem i do wieczora kładą na bruk ulicy Skarszewskiej (dawna Via Mercatorum) smołę zwaną asfaltem. Pracują jak w piekle. Nad szosą unoszą się kłęby smołowego dymu zmieszanego z parą. Zapalają się wielkie okna szpitala. Nie ma zasłon. Pacjenci są ubrani tylko od pasa w górę. Przez te wielkie okna widać, jak spacerują po salonach dyndając przyrodzeniami. Z jednego z oddziałów, z XXIII, dobiega nieludzkie wycie (nie było wtedy neuroleptyków). Mój ojciec, ekspert od ludzkich umysłów, zatrzymał się na chwilę i westchnął: „Jesteśmy chyba w piekle”. Słyszałem to westchnienie leżąc w koszyczku (miałem wtedy roczek). Ale w głosie ojca nie było przerażenia. Wręcz odwrotnie – raczej jakiś odcień triumfu. Bo mój ojciec przyjechał tutaj rozprawiać się z diabłem. To życie w cieniu psychiatrycznego szpitala opiszę w osobnej pozycji, choć w „Przeplotni” o Kocborowie też jest sporo. W okresie gierkowskim mieszkałem w Szczytnie, a potem w Toruniu, gdzie studiowałem filologię polską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. W tym czasie pisałem wiersze. Debiutowałem w „Faktach” wierszykiem „Podsumowanie zająca”, w którym poruszyłem częsty później w mojej twórczości motyw tchórzostwa (trzeba mieć odwagę, żeby pisać o tchórzostwie). Prędko porzuciłem poezję, bo co to właściwie jest – wiersz? Do kogo dziś dociera? Po studiach wróciłem na Kociewie. W czasie „Solidarności” współredagowałem pismo „Nasz Głos”. W okresie jaruzelskim robiłem różne rzeczy, nawet gipsowe odlewy. W 1989 r. wróciłem do dziennikarstwa. Prowadziłem między innymi „Gazetę Kociewską” (10 lat) i „Tygodnik Kociewski” (od 2000 r.). Od 2003 redaguję magazyn „Kociewiak” - reportażowy dodatek do „Dziennika Bałtyckiego”. Kilka lat temu zainteresowały mnie media elektroniczne. Stworzyłem portal „Wirtualne Kociewie”, ale dziś jestem rozczarowany – materiały w formie elektronicznej nie budzą refleksji. Rok temu postanowiłem złożyć ze swoich prasowych tekstów książkę. Tak powstała „Przeplotnia”, książka – dziwoląg. Jest w niej mniej więcej połowa tego, co chciałem zmieścić. Za kilka miesięcy ukaże się druga połowa, bo jakże to tak - zostawiać połówkę na stole? A potem, cóż. Chyba jednak powieść, jeśli Pan pozwoli. I być może ten porzucony na początku wiersz, nawet jeżeli są to komunikaty skierowane w pustkę (?) jak w filmie „Ostatni rejs”. Bo wiersz - mimo wszystko, mimo wszystko - ma jakiś ponadczasowy i niewytłumaczalny sens.
336
4