ŚWIAT SARY | Sara Błąk

Page 1

S

A

R

A

B

Ł

Ą

K

Ś W I AT S A R Y



S

A

R

A

B

Ł

Ą

K

Ś W I AT S A R Y

K

O

K

O

S

Z

K

O

W

Y

2

0

1

5


Sara Błąk ŚWIAT SARY - 1 ISBN 978-83-940083-7-6 Opracowanie i DTP: © Fundacja OKO-LICE KULTURY Zblewo, ul. Modrzewiowa 5 tel. 58 588 4250 i kom. 504 248 558 www.oko-lice-kultury.pl Foto: archiwum rodzinne DTP: Katarzyna Stosik Rok wydania: 2015


Moją pierwszą w życiu książkę dedykuję moim kochanym Rodzicom i osobom, które potrafią dostrzec coś więcej niż tylko czubek własnego nosa. Sara



Nazywam się Sara, Balbina. Całe szczęście, że nie przyszło do głowy moim rodzicom, aby odwrócić kolejność imion, a wiem, że mieli taki zamiar. Dziękuję Ci tatusiu, że tak się nie stało. Był ciepły wrześniowy dzień. Zaczynał się rok szkolny. Musiałam się ładnie ubrać, choć tego nie lubię, ale czasem dla dobra sprawy trzeba się poświęcić. Wolę sportowy, żeby nie powiedzieć chłopięcy ubiór, bo raczej taka ze mnie chłopczyca. Po porannej toalecie, mamusia przygotowała mi spódniczkę i białą koszulę. Ubrała mnie, uczesała i już byłam gotowa. Po chwili mama podała mi do mojego pokoju pyszne śniadanie. Jadłam i jak zwykle przeglądałam strony w Internecie, gdy dobiegł mnie z dołu głos mamy, właściwie mama krzyczy do mnie, tak jak co dzień. - Sara za piętnaście minut wychodzimy, spiesz się z jedzeniem. Faktycznie, po piętnastu minutach, wyszłyśmy z domu. Jadąc samochodem rozmyślałam, jak to będzie w czwartej klasie. Nawet nie zauważyłam, kiedy mama zaparkowała na szkolnym parkingu. Tym razem nam się udało! Auto stanęło na właściwym dla niego miejscu, tzn. miejscu przeznaczonym dla osób niepełnosprawnych. Czasem zadziwia mnie, bezmyślność dorosłych, bo dzieciom można wiele wybaczyć, ale dorośli powinni dawać nam przykład, nieprawdaż? Mianowicie, chodzi mi oto, iż dzieci które nie mają problemów z poruszaniem się, mogą przejść parę metrów, a rodzice najchętniej wjechaliby z nimi do szatni. Wynikają z tego same problemy, ponieważ nie mamy miejsca na swobodne 5


otwarcie drzwi samochodu i rozłożenie mojego wózka. Nie możemy również skorzystać z podjazdu prowadzącego do szkoły. Do tego rozdrażnienie mojej mamy od samego rana, lepiej z nią nie zadzierać, bo wtedy walczy jak lwica. Kiedyś widziałam ciekawy napis pod znakiem parkingowym dla osób niepełnosprawnych: ‘’Zabrałeś moje miejsce, zabierz też moją niepełnosprawność’’. Szczera prawda, warto się nad tym zastanowić. Zdenerwowana nową sytuacją, ale pełna dobrych myśli, wsiadłam na wózek i podążyłam wraz z mamą w kierunku brązowego budynku z czarnym dachem. Mijałyśmy rozszalałe, pełne energii dzieci i uśmiechniętych, wypoczętych nauczycieli. Wszyscy nas tu znają, są uprzejmi i zawsze służą pomocą. I znowu szara rzeczywistość, no może nie taka znowu szara, bo lubię tu przebywać. Wjechałyśmy na szkolny hol. - Cześć Sara! Nie wiadomo skąd przed nami pojawiła się Kornelia. - Cześć! - odpowiedziałam, uradowana jej widokiem. - Pospieszcie się, zaraz się zacznie! - przekrzykiwała gwar panujący na korytarzu. Większość dzieci w oczekiwaniu na rozpoczęcie akademii ustawiła się klasami. Po ciepłym przywitaniu uczniów przez pana dyrektora poszliśmy z naszą nową wychowawczynią, do naszej nowej sali. Tu poczułam ulgę, gdyż opiekunką naszej klasy okazała się nauczycielka języka angielskiego pani Bianka, którą dobrze znałam z nauczania początkowego. Natomiast sala klasowa była bardzo mała i roztaczał się w niej gryzący w nos zapach zielonej farby, którą dopiero co pomalowano ściany. Mój kolega Maciej, który jest alergikiem źle się poczuł i wybiegł na korytarz. Po chwili powrócił i usiadł w ławce. - Maciek, lepiej się już czujesz?- zapytała z troską w głosie pani Bianka, otwierając na oścież okno. - Nie wiem, proszę pani, może odrobinę - odpowiedział 6


zzieleniały Maciek. - Trochę tu przewietrzymy i będzie dobrze - pocieszała nauczycielka. - Witam was kochani po wakacjach i mam nadzieję, że jesteście wypoczęci oraz gotowi do nauki. Właściwie prawie wszyscy mnie znacie, pozwólcie jednak, że przedstawię się naszym nowym członkom klasowego zespołu. Nazywam się Bianka Olszyńska, jestem nauczycielem języka angielskiego i waszą nową wychowawczynią. Chciałam podkreślić, że w każdej sprawie służę wam pomocą. Po tym krótkim monologu opiekunka podeszła do ostatniej ławki i poprosiła do tablicy dwie nieznane mi osoby. Cała klasa skierowała na nie wzrok. Widać było, że czują się nieswojo. Nic w tym dziwnego, nikogo z nas nie znają, boją się zapewne jak ich przyjmiemy do swego grona. Chłopak nieśmiałym krokiem wyszedł z ławki. Był wysoki, barczysty i miał niebieskie, radosne oczy. Nażelowane ciemne włosy, zaczesane były do tyłu. Był odziany w czerwone dżinsy i czarną koszulę.

7


- Przedstawiam Wam nowego ucznia. Zadbajcie o niego, aby dobrze się czuł w naszej grupie - przemówiła wciąż uśmiechnięta nauczycielka. - Może się nam przedstawisz? - zachęciła nieśmiałego ucznia. - Nazywam się Kacper i mam nadzieję, że mnie polubicie - odezwał się cichym głosem. - Na pewno tak będzie Kacperku. Dziękuję bardzo. Możesz wracać na miejsce. A teraz poznajcie Julkę, podejdź bliżej, proszę - powiedziała pani Bianka. Do tablicy podeszła, niska, pewna siebie dziewczynka. Jasne włosy starannie związane w kucyk majtały przy każdym ruchu. Galowy strój nie wyróżniał się niczym szczególnym, natomiast policzki zdradzały przejęcie lub zdenerwowanie, ponieważ czerwieniła się jak burak. - Siemka, przyjechałam do was z Warszawy i będę się z wami uczyć, mam też nadzieję, że się zaprzyjaźnimy - hardo powiedziała dziewczyna. - Dziękuję Julia. Usiądź w ławce. Będziecie mieli dużo czasu na zapoznanie się - zapewniła wychowawczyni. - A teraz pozwólcie, że rozdam wam plan lekcji i podaruję coś słodkiego na przywitanie - mówiąc to sięgnęła po koszyk, w którym prezentowały się okazałe, świeżutkie, pachnące czekoladą mufinki. - O hura! - krzyknął Szymon - mufinki, moje ulubione! - Dziękujemy! - wtórowały mu dzieci. - Bardzo mi miło to słyszeć, smacznego - ucieszyła się nauczycielka. - Proszę pani, czy mogę zapytać, czy w tej sali będziemy urzędować? - zapytał Filip. - Chwilowo tak, ale dołożę wszelkich starań, by pan dyrektor przyznał nam inne, większe pomieszczenie. Nazajutrz zaczęła się walka o nowe lokum. Z uwagi na to, że nasza klasa miała status klasy integracyjnej, większość 8


czasu spędzaliśmy codziennie w jednej tej samej sali, więc było logiczne, że by móc swobodnie się uczyć, potrzeba nam więcej miejsca. Udało się! Pan dyrektor przychylił się do naszej prośby i otrzymaliśmy na stałe salę nr 229. Z radością stwierdziłam, że jest bardziej przestrzenna niż ta, w której spędziliśmy calutki tydzień. Prawie wszystkich nauczycieli już poznałam. Został mi tylko jeden nauczyciel od języka polskiego, na razie mamy zastępstwo. Zżera mnie ciekawość i jednocześnie niepokój. W sumie sama nie wiem dlaczego czuję niepokój, to wynika już zapewne z mojego charakteru, bo nie lubię zmian. Zawsze przywiązuję się do ludzi, z którymi przebywam i nie czuję się komfortowo wśród obcych. Zaczyna się pierwsza lekcja przyrody. Pani Marta jest bardzo zabawna. Ma krótkie ciemne włosy i pogodną twarz. Jest dowcipna i spokojna. Jej lekcje nie są nudne, zawsze dzieje się coś ciekawego. A druga, pani Halinka, jest nauczycielem wspomagającym, który ma za zadanie ułatwić mi i innym potrzebującym pomocy dzieciom, pracę na lekcji. Tak to jest właśnie w kasach integracyjnych. Dzięki temu niepełnosprawne dzieci mają szansę uczyć się ze zdrowymi uczniami w normalnej szkole. Pani Halinka, zawsze uśmiechnięta i radosna jest, można by rzec, moją prawą ręką. Bardzo się lubimy. Pod koniec lekcji zrobiło się gwarno, jak to zazwyczaj u nas bywa. Zabrzmiał dzwonek i uczniowie wybiegli z sali. Widać, że wszyscy jeszcze w głowach mają wakacje i nikomu nie chce się siedzieć w szkolnych murach. W pewnym sensie ich rozumiem, bo na dworze jest mnóstwo rzeczy do robienia, tym bardziej kiedy jest ciepło. Można biegać, grać w piłkę, skakać przez skakankę, pływać, chodzić po lesie, jeździć rowerem… Mogę tak wymieniać bez końca, ale ja niestety większości z tych rzeczy nie jestem w stanie doświadczyć. Moi rodzice zawsze dokładają wszelkich starań i umożliwiają mi przeżywanie różnych doznań, ale chodzi mi oto, że sama nie 9


mogę zrobić niczego. Szczerze się przyznam, że tęskniłam za szkołą, bo dla mnie dwa miesiące wakacji, to zbyt wiele. Tylko ciii…, bo to tajemnica. Rozpoczęła się lekcja języka polskiego. Sprężystym krokiem podeszła do nas młoda kobieta. Otworzyła drzwi do sali i zaprosiła do środka. Usiedliśmy w ławkach, po chwili powiedziała: - Dzień dobry dzieci, nazywam się - nagle energicznie łapie kredę i pisze na tablicy swoje imię i nazwisko. Czytam z zainteresowaniem zapisane słowa - Alicja Grzybek. - Będziemy wspólnie uczyć się języka polskiego - dodaje nauczycielka. Po chwili zastanowienia, opowiada jak nasza praca na języku polskim powinna wyglądać. Szymon, który lubi jasne sytuacje, zadaje pytanie: - Proszę pani, czy będzie coś zadane do domu? - Dziś nie - odpowiada z uśmiechem polonistka. Zostało pięć minut do dzwonka. Ola, siedząca obok mnie, zaczęła grzebać nerwowo w piórniku. Szymon z Kacprem bawią się długopisami, a Tadzio jak zwykle patrzy zahipnotyzowany w jeden punkt. Przemek z Dawidem głupio się do siebie śmieją. Filip z Tomkiem z politowaniem przyglądają się całej sytuacji. Nagle dzwoni dzwonek kończący lekcję. Dzieci znowu wybiegły na hol jak po ogień, a mnie wywiozła dyżurna - Kamila. Nasza rozmowa wróciła do tematu wakacji. Okazało się, że część moich koleżanek i kolegów nigdzie nie wyjechała. Większość jednak chwaliła się atrakcyjnie spędzonym czasem. Chodziłyśmy po korytarzu tułając się z konta w kont i czekając na dzwonek, który w końcu zadzwonił. Wszyscy ustawili się przed salą wyglądając pani Bianki. Przyszła i wpuściła nas do środka witając się z nami. Wszyscy 10


usiedli do swoich ławek i wyciągnęli książki. Mnie pomogła w tym pani Monika. Pani Monika jest bardzo wesoła i zawsze ma dobry humor. Jest wieczną optymistką z dużym poczuciem humoru, a pani Bianka ma zawsze uśmiech na twarzy. Rozglądnęłam się po sali i widzę jak Julia pomaga Kornelii wykonać zadanie, które otrzymaliśmy wczoraj. Ania wstaje i oznajmia, że znowu zapomniała czegoś zabrać ze sobą z domu. Michał nieustannie wpatruje się w zegarek. Kuba psoci się Gosi i Julce, które w tym momencie robią notatki z lekcji. Milena wertuje swoje książki, poszukując karteczki z usprawiedliwieniem, a Sonia rozmawia z Kamilą. Maciek pyta panią, co ma do uzupełnienia po tygodniowej nieobecności. Po chwil zamyślenia, wróciłam do zajęć. Pani Bianka kontynuowała lekcję pisząc na tablicy słówka, z których za tydzień będzie kartkówka. Podpowiedziała nam, na które słowa należy zwrócić szczególną uwagę. Po kilku minutach wszyscy już zrobili notatki z lekcji, a ja przepisywałam ostatnie zdanie. Długopis odłożyłam chwilę przed dzwonkiem kończącym 11


lekcję i spakowałam książki do plecaka. Czekałam na mamę. ……. Minęła już jesień, która w tym roku była wyjątkowo piękna. Słonko, aż do końca września grzało nas swoimi promykami. Noce stawały cię coraz chłodniejsze, a poranki rześkie. Listki powoli opadały na ziemię, mieniąc się kolorowymi barwami. Dni leniwie mijały. ……. Dziś spadł pierwszy w tym roku śnieg. Mama jak zwykle pośpieszała mnie do wyjścia. Przyszykowała na śniadanie kanapki z dżemem i mleko. Po wyjściu z domu wsiadłam do samochodu i mama ruszyła. Po kilku sekundach zorientowałam się, że ziemię pokrył biały puch. Zdziwiłam się, bo było go całkiem sporo. Wyjeżdżając z podwórka zakopałyśmy się w zaspie. Sąsiad, pan Rafał, który właśnie wybierał się do pracy zauważył, że mama nerwowo kręci kierownicą i naciska energicznie na pedały. Postanowił pomóc. Znajomy był dobrze zbudowanym i bardzo wysokim mężczyzną. Podobno ‘’duzi’’ mężczyźni posiadają ‘’duże’’ auta, co w przypadku naszego sąsiada się zgadzało. W pewnym sensie był on dla nas wybawieniem w ten zimowy poranek. Nie czekając, nasz bohater poszedł do garażu po terenówkę i linę holowniczą. - Dzień dobry Asiu! - zawołał - poczekaj chwilę! - Cześć! Widać, że zaczęła się zima - mama wypowiedziała te słowa ze złością. - Najwyraźniej - uśmiechnął się sąsiad. Najwidoczniej jemu śnieg nie przeszkadzał. Połączył linką oba samochody, po czym wsiadł do swego wozu i zaczął ciągnąć. Auto wyrwało z impetem i wyjechałyśmy z zaspy. Sąsiad odpiął linę i ruszyłyśmy w naszą codzienną drogę do szkoły. 12


- Dzięki! - krzyknęła mama przez otwarte okno do pana Rafała. On pokiwał głową i pomachał nam na pożegnanie. Dojechałyśmy do skrzyżowania i znowu, buch… w zaspę śnieżną. - O nie! Teraz na bank spóźnimy się do szkoły! - narzekała mama. Ja nie odpowiedziawszy nic, gapiłam się w niebo. Pomyślałam tylko, że mamy dzisiaj ciekawy poranek. Po dwóch minutach ktoś zapukał w okno naszego auta. Zdenerwowana mama otworzyła je i zapytała o co chodzi. - Witam, nazywam się Piotr Janecki i jestem waszym nowym sąsiadem, mieszkam obok państwa. Czy potrzebuje pani pomocy? - Jeśli nie byłby to kłopot, to chętnie skorzystałabym z pańskiej oferty. - Ależ to żaden problem - wypowiedziawszy te słowa pobiegł po sprzęt. Tym razem naszym wybawieniem była saperka i linka. Najpierw odkopał koła, potem przymocował linę do samochodów, po czym wsiadł do auta i odpalił silnik. Tak jak poprzednio udało nam się wydostać, ale tym razem facet wyprowadził nas na czystą, odśnieżoną jezdnię. Mama odetchnęła z ulgą. Podziękowała nowemu sąsiadowi i odjechała. Mam nadzieję, że na dziś to koniec niespodzianek. Muszę przyznać, obawiałam się tego, że ominie mnie moja ulubiona lekcja. Po kilku minutach dotarłyśmy do szkoły. Ulżyło mi, że już jestem na miejscu. Moja mamusia pobiegła szukać pani Kasi, która wozi nas windą. Po chwili znalazłyśmy się na pierwszym piętrze. Szybkim ślizgiem wjechałam do sali. Pani Alicja zdziwiła się, że pojawiłam się w szkole, ponieważ było już dwadzieścia minut po dzwonku, a zwykle unikam spóźnień. - Sara, a co ty tu robisz? - zdziwiła się - myślałam, że jesteś chora. 13


- Dzień dobry pani Alicjo, bardzo przepraszam za tak wielkie spóźnienie - tłumaczyła mama, ale po prostu nie mogłyśmy wyjechać z zaspy. - Ale jak to i stała pani tyle czasu ? - włączyła się do dyskusji pani Monika. Zziębnięta mama opowiedziała wydarzenie ze wszystkimi szczegółami, a dzieci słuchały z zaciekawieniem - ciesząc się, że czas ucieka, a dzięki temu coraz bliżej do dzwonka. Polonistka uśmiechnęła się do mnie serdecznie. Ma piękne niebieskie oczy a włosy koloru blond swobodnie opadają jej na ramiona. Nad brwiami stylowo i grzecznie układa się grzywka. Na jej smukłej sylwetce dobrze prezentowała się dopasowana bluzka i długa powłóczysta, bordowa spódnica. Skórzane, czarne kozaczki na płaskiej podeszwie dopełniały całości. Lekcja minęła. Pani Alicja, ku uciesze dzieci, nie zadała nic do domu. Po przerwie mieliśmy angielski. Pani Bianka przybiegła nam na powitanie, jej brązowe włosy z lekka zafalowały. Niebieskie oczy lśniły, a obcasy stukały o ziemię coraz to głośniej i głośniej. Czarna spódniczka zawirowała z wolna. Przystanęła przy sali i otworzyła drzwi. Cieszę się, że się nami opiekuje. Usiadłam w ławce i rozpakowałam się. Pani z uśmiechem na ustach zaczęła mówić. - Dzieci, mam wam coś ważnego do zakomunikowania. Ustaliłam z Waszymi rodzicami i Dyrekcją szkoły i… - dzieci słuchały w grobowej ciszy, z zapartym tchem - jedziemy na wycieczkę do Zakopanego! Huuura! hura! - wykrzykiwały dzieci. Pani krótko opowiedziała mam, jak to będzie wyglądało i rozdała nam karteczki, na których widniał tekst o wyrażeniu zgody na wyjazd, które mieli podpisać nasi rodzice. ……. 14


Minęły dwa tygodnie. Wczesnym rankiem pod szkołą zjawiło się mnóstwo radosnych dzieci. Muszę przyznać, że ja także byłam podekscytowana pięciodniową wycieczką. Po dobrej godzinie wsiadaliśmy już do autokaru. Razem z nami jechała klasa naszej polonistki 4b. Po godzinnej jeździe, jakaś dziewczyna źle się poczuła. Zaczęła blednąć na twarzy, a jej zielone oczy świeciły się jak żarówki. Pani Alicja podbiegła do niej i rzekła: - Sandra, nic ci nie jest? - Niedobrze mi - odpowiedziała dziewczyna i zanim pani zdążyła cokolwiek zrobić została pokryta wymiocinami. Teraz oczy wszystkich skierowały się na nauczycielkę. Natomiast oczy Sandry zawstydziły się. Pani Alicja, nie mając żadnych pretensji do swojej uczennicy, szybko uporała się z kłopotem. Przecież każdemu mogła się przytrafić taka niemiła przygoda. Co prawda, mnie też zrobiło się nieswojo, bo w autokarze unosił się nieprzyjemny zapaszek. Po godzinie wróciło już wszystko do normy. Dzieci usiadły już wygodnie na swoich miejscach, a kierowca, pewnie dla odwrócenia uwagi od niemiłej sytuacji, włączył nam film. Poskutkowało. Większość z nas nie wiadomo kiedy zasnęła. Nie wiem, czy film był taki nudny, czy po prostu byliśmy już zmęczeni. Ja również usnęłam. Następnego ranka po wyczerpującej drodze i kilku przerwach byliśmy na miejscu. Panie entuzjastycznym głosem jednocześnie nam oznajmiły: - Posłuchajcie, macie dwie godziny na drzemkę, a potem idziemy na śniadanie. Tu panie przestały mówić i zaczęły maszerować w kierunku drewnianej chatki. Gdy wszyscy znaleźliśmy się w środku chatki, znowu rozległ się wesoły głos pani Bianki: - Dziewczynki będą spały z lewej, a chłopacy z prawej strony - mówiąc to zajrzała do pierwszego pomieszczenia. Po piętnastu minutach wszyscy leżeli na swoich miejscach. Niewygodne materace uwierały w plecy. Jednak byliśmy tak potwornie zmęczeni, że zasnęłiśmy od razu. 15


Po dwóch godzinach do pokoju weszła pani Bianka i obudziła nas mówiąc: - Dziewczynki ubierzcie się szybko i chodźcie na śniadanie. Po czym odwróciła się, i szybkim krokiem pomaszerowała do kuchni. - O ja…, ale mi się nie chce wstać - powiedziała zaspana Ola. - Nie tylko tobie - odburknęła Kamila. - Już minęły te dwie godziny? - zapytała Ania. - To chyba niemożliwe - odezwałam się, ledwo otwierając oczy. - Wstawajcie, bo czas na zwiedzanie - zaśmiała się radośnie Sonia. Po chwili wszystkie znalazłyśmy się w jadalni. Dopiero teraz potrafiłam dostrzec piękno wnętrza. W nocy tego nie zauważyłam. Był tu cudowny kominek, w którym zapewne w chłodne dni zawsze pali się ogień. Natomiast na ścianach wisiały malownicze płótna przedstawiające górskie krajobrazy. Nad drzwiami górował wypchany łeb brunatnego niedźwiedzia z rozdziawioną paszczą, z której wystawały ostre kły. Pisnęłam 16


ze strachu, na co dzieci ryknęły śmiechem, a obie nauczycielki w sekundzie znalazły się przy mnie. Okazało się, że chwilę wcześniej wchodząc do tego pomieszczenia wszystkie dzieci reagowały w ten sam sposób co ja. Moja mama już szybciej zauważyła tego potwora, więc spodziewała się takiej mojej reakcji. Nie przestraszył jej mój krzyk, lecz tylko spowodował śmiech i rozbawienie. Dotarłam już do moich rówieśników. Zdziwiła mnie tylko jedna rzecz, przy stole było cicho jak nigdy. To pewnie dlatego, że wszyscy byli niemiłosiernie głodni. Nawet Dawid milczał jak grób. Rozglądałam się po stole w tę i we wtę, co by tu pysznego upolować. Najbardziej przykuły moją uwagę jakiejś upieczone placki z truskawkowym dżemem. Nie smakowały jednak jak placki, tylko jak ostry serek. Potem jednak okazało się, że owe placki ze śmiesznym wzorkiem, to tak naprawdę pieczony oscypek, a dżem truskawkowy okazał się sosem z żurawiny. Po upływie godziny, do gospodarstwa naszej gospodyni wbiegł jakiś chłopak, który potem okazał się naszym przewodnikiem. Na moje oko miał około 25 lat. Był wysokim brunetem z „trzydniowym zarostem’’ i pięknym uśmiechem na twarzy. Ubrany był w tradycyjny góralski strój, a na jego głowie widniał czarny kapelusz. Szczerze mówiąc, odniosłam wrażenie, że ten strój nie pasował do tak młodej osoby. Wydawało mi się, że tak ubrani chodzą tylko starsi górale. Myliłam się jednak, bo okazało się, że młodzież zamieszkała w górach pielęgnuje góralskie obyczaje. - Witam Was serdecznie w Zakopanem - odezwał się młodzieniec donośnym głosem, a ja jak zwykle podskoczyłam na moim wózku, co wprawiło w zakłopotanie nowego przybysza, który lekko poczerwieniał na twarzy. - Coś ci się stało? - zapytał z troską w głosie. Rozglądał się nerwowo dookoła, jakby szukał pomocy, bo pewnie jak zwykle, nie wiedział czy ja potrafię mówić i logicznie myśleć. - Nieee…. - wydukałam cicho i czułam jak moje policzki 17


oblewają się pąsem. - Sara zawsze tak reaguje, kiedy ktoś znienacka głośno coś powie, lub nieoczekiwanie zbliży się do niej - powiedziała mama. - Aaaa… przepraszam bardzo, ale tu w górach musisz się do tego przyzwyczaić, bo my górale tacy już jesteśmy - głośno mówimy, głośno śpiewamy i się bawimy. - Nazywam się Wincenty Łukaszczyk - i tu wszyscy ryknęli śmiechem. Nie trwało to jednak długo, ponieważ znajomy, trochę zmieszany naszym śmiechem, kontynuował. - Przez najbliższy tydzień będę waszym przewodnikiem po Zakopanem. Nasze nauczycielki poinformowały nas o krótkim spacerze po Krupówkach. Dzieci z początku niechętnie przystały na tę propozycję, ponieważ jeszcze do końca się nie obudziły. Ostatecznie uznały, że to może nie jest znowu taki zły pomysł. Udały się więc do schowka w którym trzymane były kurtki i buty, a mama i ja czekałyśmy na grupę na zewnątrz. Kiedy wszyscy wyszli z chatki, wychowawczynie musiały się jeszcze upewnić, czy aby na pewno wszyscy uczniowie wyszli i zabrały się do liczenia. Gdy wreszcie przekonały się, że ich podopieczni są na dworze, pan Wincenty krzyknął. - No to w drogę! A ja znowu podskoczyłam ze strachu. Mama wraz z nauczycielkami zaśmiały się serdecznie. Po upływie piętnastu minut naszym oczom ukazała się najpiękniejsza ulica w Zakopanem - Krupówki. Po obu stronach deptaku stały drewniane domki wypełnione rozmaitymi pamiątkami, różnymi serami w tym oscypkami. Wisiały też grube swetry i skarpety z owczej wełny, góralskie skórzane ciepłe kapcie i kierpce. W pewnym momencie dało się usłyszeć dźwięki góralskiej pieśni. Dzieci zaciekawione, 18


szybkim marszem podążały za głosem. Gdy dotarliśmy na miejsce koncertu, zatrzymaliśmy się na chwilę, by posłuchać. W pewnym momencie zauważyłam, że Kacper i Szymon, którzy szli jako ostatni coś szemrają do siebie. Wtedy już byłam przekonana, że coś niedobrego się szykuje. Za drugim razem, gdy zwróciłam na nich wzrok, już ich nie było. Z wielkim przerażeniem wodziłam wzrokiem po całym otaczającym mnie miejscu. Kiedy upewniłam się, że chłopaków nie ma, zdenerwowana całym zdarzeniem, podjechałam do pani Bianki i zaczęłam wołać: - Proszę pani, proszę pani, Szymon z Kacprem zniknęli! Pani nagle poderwała się i rzekła: - Sara, co ty mówisz? Jeszcze raz spokojnie powiedz, co się stało - powiedziała nauczycielka niedowierzającym głosem, rozglądając się nerwowo wokół. Opowiedziałam, nieco spokojniejszym już głosem to, co widziałam, jeszcze raz. Wychowawczyni natychmiast kazała ustawić się w pary, po 19


czym zabrała się do liczenia. Gdy nasza opiekunka upewniła się, że chłopców brakuje, podbiegła do polonistki i opowiedziała co się stało. Wtedy zaczęło się istne piekło! Na początku była szamotanina. Potem jednak pan Wincenty starając się opanować niemiłą sytuację, zaproponował żeby wszyscy podzielili się na cztery grupy. Bez zbędnego zastanawiania podzieliliśmy się na grupy. Jedna poszła na północ, druga na południe, trzecia na wschód, a czwarta oczywiście na zachód. W każdej drużynie był jeden kapitan. W mojej miała być nim moja mama, ale przez to całe zamieszanie poszła do innej ekipy, no i naszym kapitanem, a tak ściśle mówiąc to kapitanką okazała się pani Alicja. Gdy tak maszerowaliśmy, gorączkowo poszukując zbiegów, zastanawiałam się co też oni najlepszego wymyślili. Owszem, nigdy nie byli wzorowymi uczniami, ale żeby uciekać?! Hmmm… na pewno coś musiało się stać złego. W pewnym momencie poczułam jak ktoś zaczął mnie poklepywać po ramieniu i wykrzykiwać: - Sara, Sara zobacz! ……- nie pozwoliłam jednak Oli dokończyć. - Ola co tak krzyczysz? Czy coś się stało? - Eee, w sumie to już nic. - No powiedz, przecież wiem, że byle czym nie zawracałabyś mi głowy. - Noo…, bo jaaa…, chyba widziałam chłopaków, ale potem okazało się, że to jakieś inne dzieci - wyjąkała wreszcie Olka. - Aha, to wielka szkoda, że to nie byli oni - powiedziałam po chwili zamyślenia. Po dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań, pani Alicja zawróciła na Krupówki. Gdy dotarliśmy w umówione miejsce, cała grupa czekała już tylko na nas. Dotarliśmy jako ostatni. Po podzieleniu się swoimi obserwacjami, przewodnik 20


wraz z nauczycielkami zadzwonili na policję. Nie było na co czekać. Po skończonej rozmowie ruszyliśmy w stronę schroniska. Po dotarciu do domku zobaczyłam chłopaków stojących przed drzwiami, uśmiechniętych od ucha do ucha, jak gdyby nigdy nic… Wyobrażacie to sobie, jakie panie miały oczy? Wściekłość, zdenerwowanie, zmartwienie, a jednocześnie ulga i radość, że się znaleźli - to wszystko malowało się na twarzach wszystkich uczestników poszukiwań. Przede wszystkim obie wychowawczynie odetchnęły z ulgą i kamień spadł im z serca. - Czy wyście poszaleli! - odezwała się pani Bianka. - Odchodzimy od zmysłów, szukamy was po całym mieście, co się stało? - Gdzie wy byliście? - dołączyły dzieci. - My…. tylko chcieliśmy kupić coś do picia… wymamrotał Kacper. - No nie, trzymajcie mnie! - krzyknęła wychowawczyni. - Nie mogliście zapytać o pozwolenie? - Czy w ogóle wiecie, co mogło się stać, gdyby was ktoś porwał? - włączyła się pani Alicja. - Tak, bardzo przepraszamy - odpowiedzieli błagalnym głosem. - No dobrze, już wystarczy, porozmawiamy później. W pewnej chwili zauważyłam dość wysokiego młodzieńca, patrzył właśnie na nadchodzącego pana przewodnika. Na moje oko chłopak mógł mieć piętnaście lat. Na jego twarzy malowały się niezagojone jeszcze ślady zadrapań, jakby wpadł w krzaki, a na chudym ciele wisiała dawno już nieprana koszula. Spodnie miał przybrudzone błotem. Ahhhh… zapomniałabym o czarnych roztrzepanych włosach, które osłaniała granatowa dżinsowa czapka. Po pewnym czasie, gospodyni zaprosiła nas na obiad, a tak właściwie to na obiadokolację. Wszyscy chętnie zasiedli do stołu. Pierwszą przyczyną był głód a drugą pewnie ważniejszą, 21


było usłyszenie opowieści chłopaków o swojej dzisiejszej przygodzie. Jednak zanim Szymon i Kacper zaczęli opowiadać Michał, dostrzegł nieznajomego przybysza, no i jak to w jego stylu bywa, zaczął wrzeszczeć na całe gardło: - Patrzcie! patrzcie ! Jakiś chłopak przyszedł, ciekawe czego on tu szuka - wszystkie oczy, co do jednego, wpatrywały się w postać. - Kim jesteś? - rozległ się donośny głos Dawida. - To nasz wybawiciel! Gdyby nie on, to byśmy dalej chodzili w tą i z powrotem, spanikowani jak diabli! - wykrzykiwali jeden przez drugiego, Szymon i Kacper. W tym momencie wszyscy stanęli wryci jak słup soli. Nie wiedzieli co ze sobą zrobić. - Gdzie mieszkasz? - zapytali chórem prawie wszyscy - chłopak milczał przez pewien czas, w końcu odezwał się prawdziwą góralską gwarą. - A niby, po co wam to wiedzieć? - rzekł twardym potężnym głosem. - Tak po prostu, z ciekawości - przemówiła Kamila. - A to wy nie wiecie, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? - powiedział to z takim przekonaniem i niepokojącym uśmiechem, że wszyscy się nieźle wystraszyli. On zauważywszy niepokój na twarzy dzieciaków uśmiechnął się. Obserwowałam nowego kolegę z wielkim zażenowaniem. Czułam, że ten uśmiech nie jest szczery. Ale oprócz mnie nikt tego nie widział, a może woleli tego nie zauważać - sama nie wiem. - A drugi do nieba - odezwałam się i rozładowałam całą sytuację. Wszyscy ryknęli śmiechem. Po pewnym czasie drzwi do kuchni otworzyły się i wszyscy wstrzymali oddech. Do jadalni weszła pani Alicja i zapytała ze zdziwieniem w głosie: - Co wy tu wyprawiacie? - Myyyy… nic… - powiedział z przekonaniem Kuba. 22


Wszyscy byli przerażeni, że pani za chwilę odkryje wizytę młodego Górala. Najbardziej ulżyło, ku mojemu zdziwieniu Filipowi i Tomkowi, którzy zasłaniali naszego nowego kolegę. Gdy pani wróciła do kuchni, chłopak nawet nie podziękował za uratowanie mu skóry, tylko po prostu zwiał gdzie pieprz rośnie. Cała nasza grupa była zaszokowana takim jego zachowaniem. - Jaki tchórz - stwierdziła Kamila - nawet nie wiemy jak ma na imię. - Masz rację - powiedziała Sonia - co za dziwny typek. - Może to i dobrze - powiedziała Muszka, tak nazwano jedną z naszych Julii. Za każdym razem gdy ktoś wymawiał to przezwisko, robiło się zabawnie, choć Julia chyba nie była z tego faktu zadowolona. Po jakimś czasie drzwi do kuchni ponownie otworzyły się i wyszły z niej nauczycielki, pan Wincenty oraz moja mama. Nieśli ze sobą wspaniale pachnące potrawy oraz pyszny kompot z suszonych śliwek. Przy stole znów była cisza, aż panie podejrzliwie zerkały na Dawida i Przemka. Po skończonym posiłku pan Wincenty podziękował za przepyszną kolację i rzekł do nas: - Do widzenia dzieci, pamiętajcie, żeby porządnie się wyspać, by mieć siłę na jutrzejsze atrakcje, lecz nie mam na myśli takich przeżyć, jak dzisiejsze występki waszych kolegów. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy, bo szkoda marnować czas i nerwy - powiedział srogo i wyszedł. - Do widzenia i do zobaczenia jutro! - krzyczeliśmy, a Kacper i Szymon siedzieli ze spuszczonymi głowami. Po prostu było im głupio. Po obiadokolacji pomaszerowaliśmy do swoich pokoi, ale nikomu nie chciało się spać, bowiem pragnęliśmy wysłuchać opowieści chłopaków. Postanowiliśmy więc, że chłopaki przyjdą do naszego pokoju po obchodzie wychowawców. Tak się też stało, po wizycie nauczycielek, chłopcy szybkimi krokami opuścili swoją sypialnię i po paru minutach znaleźli się w naszej. Głównym opowiadającym był Szymon. Wszyscy 23


byli skupieni i coraz bardziej zżerała nas ciekawość. Szymon milczał dłuższą chwilę, a jego pierwsze słowa wprawiły wszystkich w potężny śmiech: - Hmmm …… jak to było? - Cicho, bo zaraz ktoś nas usłyszy - uspakajał Maciej. Po kilku minutach Szymon spoważniał i zaczął opowiadać. - Gdy stanęliśmy na chwilę, by posłuchać muzyki zachciało mi się pić. Szturchnąłem wiec Kacpra i udaliśmy się do sklepu. Nie chciałem mówić pani, że idziemy do sklepu po Coca-Colę, bo uznałem, że nie ma takiej potrzeby. Stoisko z piciem było niedaleko i sądziłem, że zdążymy wrócić, ale gdy zakupiliśmy Coca-Colę, was już tam nie było. Trochę spanikowaliśmy. Zauważył nas chłopak, który siedział na schodach prowadzących do małej kamienicy. Podszedł, po czym zapytał, czy nie potrzebujemy pomocy. My uradowani, skorzystaliśmy z jego propozycji. Opisaliśmy mu gdzie się zatrzymaliśmy i … - Całe szczęście, że znał teren - wtrącił Kacper. - No właśnie - odpowiedział Szymon, kontynuując dalej opowieść. - W czasie drogi powrotnej do schroniska próbowaliśmy z niego wyciągnąć informacje. Jak się nazywa, gdzie mieszka, ile ma lat itd. Przez całą drogę ani jednym słowem się do nas nie odezwał. W końcu zacząłem się bać, że ma jakieś niecne zamiary wobec nas, ale poznaliśmy ulicę, na której zamieszkaliśmy, więc było ok. Dopiero w chatce przemówił. Całą resztę już znacie. - Jak mogliście być tak nierozsądni, aby oddalać się od grupy i iść, nie znając okolicy, za kimś kto zachowuje się podejrzanie! - wybuchnęłam ze złości. - No właśnie, zupełnie o tym nie myśleliśmy - przyznali mi rację. - Daj spokój Sara, nie zachowuj się jak mamuśka prychnął Dawid. - Ja często chodzę sam, gdzie mi się podoba i jakoś nigdy nic mi się nie stało. 24


- No tak, ale jesteś w swoim mieście i znasz teren, a my nie mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy i dokąd nas ten ziomek prowadzi. Trochę się bałem - dodał Kacper. - Prosta sprawa, matoły, na drugi raz nie odłączajcie się od grupy, bo przez was się nałaziliśmy i teraz bolą mnie nogi powiedziała Julia. - No, właśnie, chodźcie spać, bo zaraz zasnę na stojąco powiedział Tadzio. Po skończonej opowieści chłopacy udali się do swojego pokoju. Odwiedziny kolegów wyszłyby prawie na jaw, ponieważ jeden się przewrócił i narobił takiego hałasu, że wszyscy myśleliśmy, że zaraz będą poważne kłopoty. Jednak podniósł się szybciej niż upadł i zdążyli uciec w ostatnim momencie. Dziewczyny w błyskawicznym tempie zapadły w głęboki sen, a ja rozmyślałam o tym, co się wczoraj wydarzyło i o tym, co wydarzy się jutro. Miałam jakieś dziwne przeczucie, że to nie koniec przygody z tajemniczym bohaterem dzisiejszego dnia. W końcu także i ja zasnęłam. Wstaliśmy z pierwszymi promykami słońca. Po śniadaniu w gospodarstwie pojawił się pan Wincenty. Przywitał się z nami, po czym rzekł entuzjastycznym głosem: - Drogie dzieci, mam dla was małą niespodziankę. - Hurrrrrraaaaaaaa!!! wszyscy krzyknęli. I dodał z nieukrywanym uśmiechem na ustach: - Ubierzcie się ciepło, zaraz ruszamy w drogę! Po dokładnym przeliczeniu nas 25


przez nauczycielki, zajęliśmy miejsca w autokarze. - Ciekawe, co nas dziś czeka? - powiedział Michał. - No właśnie, czemu pan Wincenty jest taki tajemniczy? - dodał Maciek. Po półgodzinnej podróży dojechaliśmy na miejsce. Wini, jak nazwały go dzieci, zabrał nas na prawdziwy stok by nauczyć wszystkich jeździć na nartach. Przy wejściu do wypożyczalni sprzętu czekali na nas instruktorzy, którzy mieli nam pomóc w nauce. Z wielką radością dzieci pobiegły ubierać narty, kaski i gogle. Okazało się, że nawet to, dla niektórych było trudne. Trzeba dobrze dobrać narty i buty, a potem dobrze je pozapinać. I to nie jest takie łatwe, jeśli ktoś robi to pierwszy raz. Instruktorzy spisali się na medal, sprawnie organizując całe to przedsięwzięcie. Osobiście przymiarkę butów i nart mam już za sobą, można by rzec, że swego czasu ubierałam je codziennie za sprawą mojej rehabilitantki - Iwonki. To właśnie ona wymyśliła, że ciężkie, sztywne narciarskie obuwie przytwierdzone do nart, pomoże mi utrzymać równowagę i nauczy mnie przesuwać stopy po ziemi. Miała rację, udało się i nawet przezwyciężyłam swój lęk przed upadkiem. Jednak w tych warunkach mogłam tylko pomarzyć o jakiejkolwiek jeździe na nartach. Było to po prostu niewykonalne. Właściwie to przyzwyczaiłam się do tego, że jestem pozbawiona wielu rzeczy, które mogą robić moi rówieśnicy. Może to się wydawać dziwne, ale chyba nawet nie jest mi przykro z tego powodu, ponieważ ja nawet nie wiem, czego może być mi żal. Ja się taka urodziłam i nie wyobrażam sobie innego życia. Czasami mam wrażenie, że ludzie patrzą na mnie z politowaniem, ale ja jestem wdzięczna losowi, że udało się lekarzom mnie uratować. Zdarzają się takie momenty, że paradoksalnie, to ja mam ochotę pocieszać niektórych ludzi patrzących na mnie ze współczuciem. Jestem po prostu szczęśliwa, że mogę żyć! Siłę daje mi moja kochana rodzina, 26


która zawsze mnie wspiera i daje mi poczucie bezpieczeństwa, i poczucie własnej wartości. W domu nie poruszam się na wózku tylko chodzę. Może nie tak, jak zdrowy człowiek, ale jakoś sobie radzę, oczywiście z pomocą drugiej, dorosłej osoby. To, w jakim jestem teraz stanie, zawdzięczam tylko jednej osobie (oczywiście moim rodzicom także, to nie ulega żadnej wątpliwości) wspomnianej przeze mnie Iwonce, kobiecie o wielkim serduchu. Ćwiczy ze mną od dziesiątego miesiąca życia. Jest kochana, nigdy mi nie odpuszcza. Jest cierpliwa, wyrozumiała i cudowna, a do tego bardzo ładna. Jest drobnej budowy, niebieskooką blondynką z pięknym uśmiechem. Zawsze się zastanawiam, skąd taka drobinka bierze tyle siły. Zawsze mówi do mnie „ty moja sroczko”. Moja choroba jest jak walka bokserska, trzeba ją pokonać. Dzięki Iwonie zaczęłam raczkować, siedzieć i zrobiłam wiele, wiele innych rzeczy. Wam, zdrowym ludziom, to przychodziło z łatwością, a ja i mój Anioł Stróż musiałyśmy nieźle się namęczyć, by takie coś osiągnąć. Jeśli mam tydzień przerwy w rehabilitacji z powodu choroby, lub innych problemów, mój wysiłek tak naprawdę, idzie na marne. Tylko codzienna żmudna paca przynosi jakieś efekty. Mama zrezygnowała dla mnie z pracy i się mną opiekuje. To wielki skarb mieć wokół siebie takich kochających ludzi. Szkoda mi tych, którzy marnują czas na głupoty i zamiast cieszyć się tym co mają, wymyślają mnóstwo powodów do narzekań. Naprawdę szkoda czasu na bzdury, trzeba się cieszyć każdym dniem swojego życia! 27


I właśnie to była jedna z takich chwil, kiedy siedziałam na wózku i patrzyłam na radosne dzieci, ciesząc się ich i swoim szczęściem, choć każde mierzone inną miarą. Nagle pan Wincenty, wyrwał mnie z moich rozmyślań, podszedł do mnie i powiedział cichutkim głosem: - A co ty, nie chcesz przyłączyć się do swoich rówieśników? - zapytał. - A niby jak? Przecież ja nie mogę jeździć na nartach odpowiedziałam zdziwionym głosem na jego niedorzeczne pytanie. - Na nartach to może nie, ale na sankach? - odpowiedział. - Świetny pomysł! - odpowiadają razem nauczycielki. - No dobrze mogę spróbować - zgodziłam się. - No to do roboty! - rzekł pan Wini i pobiegł do budki ze sprzętem. Po chwili przewodnik przyniósł mi odpowiednie sanie z zabezpieczeniami i wraz ze swoim kolegą Jankiem zawieźli mnie na stok. Na szczęście była to górka dla początkujących, niby nic wielkiego, ale gdy usiadłam na sankach poczułam lęk, nawet przyznam szczerze w pewnym momencie chciałam się wycofać. Jednak było już za późno, ponieważ młody góral właśnie pokazał trzy palce na znak startu. Błyskawicznie zsunęłam gogle na oczy i zanim się obejrzałam sanki ruszyły. Jechały z taką prędkością, że aż moje włosy się rozwiązały i fruwały na wietrze. Śnieg obsypywał mnie z każdej strony. W pewnym momencie moim oczom ukazała się mała górka. Próbowałam rękami i nogami zatrzymać pędzące sanie, ale one zamiast zwolnić nabierały coraz to większego rozpędu. Zaczęłam drzeć się na całe gardło, ale to także nie skutkowało. Zamknęłam oczy czekając na najgorsze, gdy nagle sanie uniosły się w górę. Byłam bardzo przerażona całą tą sytuacją. Myślałam tylko o jednym, żeby nie fruwać już w powietrzu. Miałam cichą nadzieję, że to tylko zły sen. Sanki nie wzbijały się już do chmur tylko zaczęły spadać. Miałam okazję poczuć 28


się jak spadająca kometa. Byłam już coraz bliżej ziemi. Widziałam łapiącą się za głowę mamę i przerażenie w oczach nauczycielek. W końcu upadłam na ziemię, chyba straciłam na chwilę przytomność. Jak się ocknęłam zauważyłam pochyloną nade mną mamę i zmartwionego pana Wincentego. Później dostrzegłam także panią Biankę odsuwającą dzieci od miejsca zdarzenia. - Sara, nic ci się nie stało? - dało się usłyszeć zmartwione głosy dorosłych. Polonistka próbowała pomóc w podnoszeniu mnie w górę. To było jeszcze trudniejsze niż zwykle, ponieważ byłam cała obolała. Wstałam i ujrzałam roztrzaskane na drobiny sanie. Powrót z górki szedł nam strasznie opornie, ale w końcu dotarliśmy do „mety”. Usiadłam na wózku i patrzyłam jak dzieciaki zjeżdżały na nartach, lecz wciąż miałam przed oczami to okrutne zdarzenie. Było ono dla mnie straszne, ale i niezwykłe. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, bo zawsze moi rodzice i bliscy troszczą się o to, żeby mi włos z głowy nie spadł. A tu taka historia! Całe szczęście, że mój tata tego nie widział oraz, że bez kontuzji zakończyła się ta moja zwariowana jazda. Wszyscy już zakończyli swoje zjazdy narciarskie i wyczerpani szli w kierunku autokaru. Gdy już cała grupa zapakowała się do pojazdu, pani Alicja zapytała: - Jak wam się podobała jazda na nartach? - Było super - wyrwały się Kornelia i Julia. - To dobrze. A tobie Tadzio, jak się podobało? - Było w porządku - odpowiedział flegmatycznie. Wam to się podobało, a ja o mały włos bym padła trupem pomyślałam. - Ale pewnie porządnie was zmroziło - odezwała się znów polonistka. - Noooooo…, nawet nie czuć palców u nóg - odparła zgodnie cała grupa. 29


- No to w takim bądź razie, pani gospodyni zrobi Wam ciepłe kakao na rozgrzewkę i smażone oscypki z żurawiną odezwał się przewodnik. - Huuuuuuurrrraaaa! - krzyknęli wszyscy chórem. Gdy autokar się zatrzymał, dzieci wbiegły z niego jakby miał za chwile spłonąć. Po skończonej kolacji, wypitym gorącym, aromatycznym kakao, poszliśmy do swoich sypialni. Wszyscy już posnęli, a ja wciąż rozmyślałam o dzisiejszym dniu. Jak sobie przypomnę o tym kaskaderskim wyczynie, to chce mi się śmiać i jednocześnie płakać. Jeszcze jakby tego było mało, nie mogę zapomnieć o tacie. Dobrze, że mama mu nic do tej pory nie powiedziała, a jeżeli powie to… Nagle drzwi do sypialni uchyliły się. Byłam mocno przestraszona. Zacisnęłam zęby by powstrzymać jęk, przymrużyłam oczy. Do środka weszła na inspekcję pani Alicja. Ogarnęła mnie nagła błogość i chyba zasnęłam, bo nie słyszałam już zamykających się drzwi. Całą noc kręciłam się z jednego boku na drugi. Śnił mi się chłopak, który był u nas wczoraj. Wstaliśmy znów z pierwszymi promykami słońca. Dzisiejszy poranek był wyjątkowo ciepły, oczywiście jak na mroźną zimę. Po skończonym śniadaniu tradycyjnie pojawił się pan Wini. Tym razem wszyscy byli gotowi do wyjścia. Jedynie ja z mamą miałyśmy zostać w schronisku. Musiałam się nieźle naprosić, by także móc iść. Dorośli mówili, żebym została i odpoczęła po wczorajszym incydencie. Tłumaczyłam im, że nic mi nie dolega. A oni nadal szli w zaparte. W końcu udało mi się ubłagać pozwolenie na dalszą wycieczkę. Jedno już wiem, na pewno nigdy nie chcę być dorosła. Weszliśmy do autokaru i jechaliśmy chyba z godzinę. Nie wiem, bo udało mi się zdrzemnąć po nieprzespanej nocy. Moja mama była w ciężkim szoku, ponieważ nie zwykłam spać w czasie drogi. Obudziły mnie potężne zakręty, po których automatycznie zrobiło mi się niedobrze. Gdy wyjechaliśmy z tych serpentyn wszyscy byli „zieloni”. W oddali można było 30


zauważyć wielką, pokrytą śniegiem górę. Pan Wincenty zauważył nasze zainteresowanie tym molochem i postanowił przekazać nam trochę historii o tej górce. Kiedy kończył swoją opowieść byliśmy już na miejscu. - Ahaaaa… całkowicie zapomniałbym, mam coś dla tej dziewczynki na wózku - odezwał się przewodnik. - Dla mnie? A cóż to takiego? - spytałam marszcząc brwi. - Na wózku pod tą górę nie da rady, więc mam dla ciebie… - Chyba nie sanki? - zapytałam z niepokojem. - Nie, nie sanki, ale bryczkę z … osiołkiem - wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu. - Uuufff… - odetchnęłam z ulgą. Wsiadłam na bryczkę i przez moment poczułam się jak królowa. Podziwiałam widoki, przepięknie ośnieżone góry i pokryte szronem drzewa, a jazda delikatnie mnie usypiała. Później zaczęło mnie boleć biodro, a następnie całe ciało. Miałam tego wszystkiego po dziurki w nosie - jednak wczoraj trochę się poobijałam. Chciałam już wstać z tego siedzenia, bo trochę jest to uciążliwe, że muszę ciągle tkwić w jednej pozycji. Nawet przeszła mi myśl, żeby wrócić do gospodarstwa uroczej starszej pani Basi. Ale to oznaczałoby przyznanie racji dorosłym, a tego nie chciałam za żadne skarby. Przecież nie na darmo się upierałam, aby iść w góry, żeby teraz siedzieć samotnie w chacie. Przez ten cały ból nie zauważyłam nagłej zmiany pogody. Na pięknym, słonecznym dotąd niebie pojawiły się czarne chmury i zaczął wiać wiatr halny. Jeszcze jakby tego wszystkiego było za mało osioł zaczął wariować, zaczął nerwowo skakać w górę. Wychowawczyni wraz z przewodnikiem próbowali uspokoić osiołka. Bez rezultatów. Moja mama i pani Alicja usiłowały ściągnąć mnie na ziemię. Zwierzę uspokoiło się, lecz po chwili zaczęło gnać prosto przed siebie. Trzymałam się rękoma i nogami czego tylko było można. Sprawiało mi to trochę trudności ponieważ prawą rękę mam niesprawną. Zrozumiałam co to znaczy ”ostra jazda bez trzymanki’’. Miotało mną na wszystkie strony. Wszyscy biegli 31


na złamanie karku za pędzącym stworzeniem. Polonistka i mama dobiegły do osła, który się trochę już zmęczył. Mamusia w mgnieniu oka wskoczyła na bryczkę, a pani Alicja wyciągnęła ręce, by mnie złapać. Dzieci patrzyły na całe to zdarzenie z przerażeniem w oczach. Pani Bianka zaczęła biec w naszym kierunku, a pan Wini pędząc, prawie unosił się w powietrzu. Zanim zdążyłyśmy się obejrzeć, biegli równolegle z uciekającym nicponiem. Mama złapała mnie za kurtkę i podała pani Alicji. Niczym piłka wpadłam jej w ramiona. Zrobiłyśmy parę kroków do tyłu i runęłyśmy w śnieżną zaspę. Osioł z mamą pędził dalej Słyszałam krzyk mamy. - Prrrrrrrrr…, stój ty cholerny ośle! - krzyczała. Nagle osioł stanął dęba, a mama wystrzeliła jak z procy i spadła na ziemię. - Jak cię dorwę, to cię przerobię na salami! - wrzeszczała wściekła. Wyobrażacie sobie minę pana Wincentego? - Proszę pana, niech pan zamknie buzię, bo… połknie pan muchę - rzekłam, by rozładować napięcie. Czułam jak pani Alicji serce bije, to zapewne spowodowane było dużą dawką adrenaliny. Ja również byłam maksymalnie zdenerwowana, nie dość, że serce waliło mi, to jeszcze cała się trzęsłam. - Na szczęście o tej porze roku muchy nie latają zripostował Wincenty, po czym wszyscy ryknęli śmiechem. Sytuacja chyba została opanowana. Mama z wypiekami na twarzy podeszła do nas. Przytuliła mnie mocno. - Wszystko w porządku Sara? - zapytała z niepokojem. - Luzik mamusiu, odpowiedziałam - choć do końca nie byłam tego całkiem pewna, lecz nie chciałam denerwować mamy. - Chodź kochanie, będę spokojniejsza, jeśli będę przy tobie. Dasz radę pomaszerować trochę? Dzieci natychmiast przerwały rozmowy i zaczęły się gapić na mnie, jak na zjawisko. Szeptały do siebie ”patrzcie, Sara umie 32


chodzić!”. W tej sytuacji pan Wini chciał zostać tutaj, ale pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Musieliśmy wracać. Przeze mnie szybkość marszu się spowolniła. Mgła rosła w takim tempie, że byliśmy zmuszeni się zatrzymać. Przeraziłam się, bo nic nie było widać. Podobno to jest pierwszy objaw nadchodzącej burzy śnieżnej. Wygląda na to, że zwierzątko wyczuło nadchodzącą śnieżycę. Wiatr wiał z coraz większą siłą. Z nieba zaczęły spadać ogromne płatki śniegu. Przewodnik chciał biec z powrotem do autokaru, ale to było bez sensu, ponieważ pojazd stał daleko od nas. Postanowił więc iść dalej w górę, miał chyba nadzieję, że dotrzemy do pobliskiej groty, w której moglibyśmy się schronić. Maszerowaliśmy szybko, muszę przyznać, że nawet mi to nieźle szło. Niespodziewanie coś huknęło. Z początku wszyscy myśleli, że jakiś kamień spadł… Po chwili przekonaliśmy się, że to nie był kamień tylko coś znacznie gorszego, lawina śnieżna. Biała warstwa śniegu błyskawicznie zsuwała się na dół. Wszyscy biegli ile sił w nogach, niektórzy skakali, gdyż w pewnym momencie wielkie śnieżne kule toczyły się po ziemi. Myślałam, że już po nas. Przecież ja nie dam rady tak szybko uciekać. Mama też już opadała z sił. Szkoda, że tu nie ma mojego tatusia, On na pewno dałby radę. Pierwszy raz pomyślałam, że przydałby mi się wózek, którego tak nienawidzę. No trudno, muszę ze wszystkich sił pomóc mamie. Lawina była coraz bliżej, płatki śniegu wpadały wszystkim do ust. Dobiegł do nas Wini i pomógł mamie mnie poprowadzić, a właściwie nieść. Nagle usłyszałam przeraźliwy jęk. Wszyscy zaczęli nerwowo nasłuchiwać i przewracać swymi ślepiami. Wyjec wydawał z siebie coraz głośniejsze okrzyki. Za nami szła też pani Bianka, a dzieci zostały pod opieką pani Alicji. Po paru krokach doszliśmy do przerażonej i obolałej 33


Gosi. To ona tak strasznie jęczała. Biedna, wpadła do ogromnej dziury. Mieliśmy utrudniony kontakt, to było spowodowane zapewne przeraźliwym hukiem i odległością, jaka nas dzieliła. Na domiar złego Gosia to dziewczynka z niedosłuchem, ciekawe jak my się teraz z nią dogadamy. Pani Bianka zadała pytanie, które wszystkim się nasuwało na usta: - Gosiu, nic ci nie jest? Dobrze się czujesz, Gosiu? Słyszysz nas? - krzyczała w kierunku otworu. Tak, jak się spodziewałam, nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi. Nadal było słychać pojękiwania dziewczynki. Nie wiedzieliśmy, co teraz począć. Gosia nas nie słyszała. Czasu było coraz mniej, lawina zaraz nas dopadnie. Jedna rzecz nie dawała mi jednak spokoju. Z jakiego powodu Gosia wpadła w tą dziurę? Nie jest ona mała i od razu rzuca się w oczy. Musiała się potężnie nad czymś zastanawiać, lub na coś zapatrzeć. Obróciłam głowę w przeciwną stronę drogi, wytężyłam wzrok i… zobaczyłam wejście do dużej jaskini. - Jesteśmy uratowani!!!! - krzyczałam na całe gardło i machałam ręką do pozostałych. - Jak to? - zdumiał się pan Wini. - Zwyczajnie, mamy ogromną jaskinię za plecami, możemy przeczekać najgorsze - uśmiechnęłam się. - Nie rozumiem? Gdzie ty tu widzisz jakąś jaskinię? - pan Wincenty zmarszczył czoło na znak zdziwienia. - Tam - wskazałam palcem. - Wielkie nieba!!! - krzyknął - idziemy tam, tyko z pełną ostrożnością. - Ma się rozumieć! - krzyknęły zgodnie dzieci, które doszły do nas z panią Alicją. - A co z Gosią?- zapytały równocześnie nauczycielki. - Właśnie, przecież jej tu tak nie zostawimy - wtrąciła się moja mama. - Proszę się tak nie denerwować, zaraz sprowadzimy pomoc. Zawiadomię TOPR i wyciągną dziewczynkę. Co prawda trochę to potrwa, bo przy takiej pogodzie ciężko będzie im 34


lądować, myślę, że z bożą pomocą jakoś damy radę - starał się uspokoić roztrzęsione kobiety - Trzeba najpierw znaleźć schronienie dla pozostałych dzieci. Ja tu zaraz wrócę. - No dobrze, a co teraz, przecież tam jest zimno jak w kostnicy - niepokoiła się wychowawczyni. - Na szczęście jestem przygotowany na taką ewentualność odrzekł nieco weselszym głosem przewodnik, po czym odwrócił się i nagle osłupiał - jego torba zniknęła, a dzieci także nie było. Lawina była coraz bliżej, musieliśmy uciekać i to czym prędzej. Potykałam się o własne nogi. Nagle obie z mamą upadłyśmy. Lodowaty, mokry śnieg wbijał się wszędzie, już nic nie czułam. Było mi zimno i okropnie się bałam. W tej jednej chwili znowu pożałowałam, że nie mam wózka. Nie mam pojęcia skąd moja mama bierze tyle siły. To pewnie adrenalina, której poziom sięga teraz u niej zenitu. Poczułam szarpnięcie i znów stałam na nogach. Z wielkim trudem dowlekłyśmy się z mamą do jaskini. W środku była już cała banda. Wnętrze jamy było przepiękne. W skalnych ścianach tkwiły zapalone pochodnie. Zupełnie nie mam pojęcia skąd się tu wzięły. To był jakiś stary system, można by rzec, latarni ulicznych. Po zapaleniu jednej z nich, kolejno zapalały się następne. Zaprojektował to jakiś łebski gość. Dawało to złudzenie ciepła i domowego nastroju. Uczniowie bardzo ucieszyli się na nasz widok, a panie, które towarzyszyły nam na tej emocjonującej wycieczce powiedziały uradowanym głosem: - Och, jak dobrze was widzieć. - Już myślałyśmy, że porwała was lawina - odezwała się Miśka. Nikt z nas się nie odezwał wszyscy byliśmy mocno wstrząśnięci zdarzeniem z przed paru chwil. Wciąż huczały mi w głowie okrzyki Gosi. Otrząsnęłam się, co było bardzo trudne. Zimno penetrowało moje ciało, nie czułam nóg. Teraz marzyłam o szklance gorącej herbaty z imbirem, no choćby o dwóch łykach. 35


Weszliśmy do jaskini i podążaliśmy w jej głąb. Nagle przewodnik zrobił wielkie oczy i począł powtarzać w kółko to samo: - To niemożliwe, to niemożliwe! - A co jest takie niemożliwe? - zapytał Filip, dzwoniąc z zimna zębami. - Czy ktoś może wie, gdzie się znajdujemy? - spytał zdumiony góral. Myślałem, że to tylko legendy, a ona istnieje naprawdę, nie do wiary! - To przecież takie oczywiste, że jesteśmy w jakiejś jamie, lub jaskini - wyrwał się Maciek. - Zapewne, zapewne, ale w jakiej? - dopytywał się Wincenty. - Nie wiemy, w końcu to pan jest przewodnikiem - zauważyła Kamila - na nasze nieszczęście jesteśmy tu pierwszy raz. - Racja, racja, święta racja - przyznał przewodnik. - No to powie pan nam wreszcie, co to za miejsce? niecierpliwił się Maciek. - Z wielką chęcią - uśmiechnął się kapitan wycieczki. - No więc? - ciekawość dręczyła wszystkich zebranych. - To jest kopalnia małego Murzyna. - Co? - wszyscy zapytali zdziwionym głosem, a po chwili ryknęli śmiechem. - Otóż ta historia może wydawać się niedorzeczna. Ale, jeśli jesteście ciekawi, to z miłą chęcią wam to opowiem zaproponował przewodnik. Pomyślałam, że to jest jego zagrywka, aby odwrócić nasze myśli od tragedii, jaką przeżywamy. - Tak, tak, prosimy! - odezwały się dzieci. - Zróbmy zatem małą przerwę w naszej podróży. Ta opowieść opowiadana jest w mojej rodzinie od kilku pokoleń. Kopalnia ta, niegdyś była siedzibą wielkiego króla Arena. Miał on żonę i trzy córki, ale nie miał następcy tronu. Aż któregoś pochmurnego dnia przyszedł do niego wielki czarnoksiężnik. Oznajmił mu, że narodzi mu się syn. Król 36


uradowany tą wiadomością wyprawił huczne przyjęcie. Jasnowidz ostrzegał jednak, by pilnował syna, jak oka w głowie. Władca nie słuchał, gdyż to było dla niego rzeczą oczywistą, po czym hojnie obdarował przybysza złotem i klejnotami, jak i zadbał o wszelkie jego wygody. Ten podziękował i odszedł. Wedle przepowiedni jasnowidza, dziewięć miesięcy później pojawił się na świecie następca tronu. Na jego narodziny całe królestwo czekało w wielkim napięciu. Nazajutrz szczęśliwy tatuś oznajmił poddanym o narodzinach syna i wyprawił taki bal, jakiego świat nigdy nie widział. Wszystkie damy były ubrane w jedwabne suknie, a panowie w smokingi. Tańcom, toastom, śmiechom i wiwatom nie było końca. Wszyscy bawili się do białego rana. Mijały lata. Następca tronu rósł i mężniał. Zaintrygowała go sztuka władania mieczem i jazda konna. Król był rad, że syn chce z własnej woli uczyć się sztuk walki, uważał bowiem, że każdy władca musi umieć walczyć. Bagnan, tak miał na imię książę… … a więc, na czym to ja….., aha… Ojciec był zachwycony zaangażowaniem syna, dał mu najlepszego konia, a władania mieczem uczył go najlepszy mistrz. Mijały lata. Było już po zmroku. Chłopiec postanowił potajemnie wybrać się na polowanie. W lesie było cicho, jak nigdy dotąd. To było dosyć podejrzane. Gdy nagle coś zaszeleściło, młody mężczyzna wyciągnął miecz. Odwrócił się i spojrzał za siebie. Ujrzał wilka. Zwierzę rzuciło się na młodziana. Książę błyskawicznie wbił miecz w jego serce. Potwór zawył i upadł na ziemię, ale zanim to uczynił, ugryzł księcia w udo. Spanikowany młodzian wrócił do pałacu i położył się na swym łóżku sycząc z bólu. W końcu zasnął. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Rana zaczęła przeraźliwie krwawić. Król 37


ojciec zaoferował pół skarbca w zamian za wyleczenie syna. Przyjeżdżali różni uczeni z całego kraju. Nikt jednak nie potrafił go uleczyć. Rodzice zaczynali tracić nadzieję, bo z raną było już coraz gorzej. Niespodziewanie przyjechał chiński uczony, Pacato. Usiadł na łożu księcia, przywitał się z nim i wyciągnął z torby kolorową chustę. Zacisnął ją mocno i głośno wymówił niezrozumiałe słowa. Kiedy skończył wyprostował ją i delikatnie położył na zranionym udzie, o czym odczekał chwilę i zdjął ją. Rana zniknęła, nie było po niej nawet śladu. Nikt nie mógł w to uwierzyć. Dopiero po jakimś czasie władca przerwał ciszę. Podziękował Pacato z całego serca i ucałował go. Ten poprosił o chwilę prywatności ze swoim pacjentem. Gdy już byli sami Chińczyk podarował księciu czerwony gwizdek. Przybysz wiedział o sekretnym spotkaniu z wilkiem w lesie. Wręczył jeszcze Bagnanowi czarny kapelusz i białą chusteczkę i nakazał mu nosić te rzeczy cały czas przy sobie. Gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, ma włożyć kapelusz na głowę, a na chusteczkę dmuchnąć trzy razy i powiedzieć nazwę zwierzęcia, w które chciałby się zamienić. Gwizdek natomiast, przywróci go do ludzkiej postaci. Opuszczając komnatę chłopca powiedział, że to, co się działo między nimi, ma zachować wyłącznie dla siebie. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, bo zaklęcie straci moc. Przed drzwiami czekali wzruszeni rodzice dzielnego księcia. Dopytywali się, czy już jest zdrów, czy czegoś mu potrzeba? Wesoły uzdrowiciel zapewnił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Założył swoją czarną czapkę z białym pomponikiem i chciał odejść. Król poprosił go jednak do swojej komnaty i jeszcze raz bardzo podziękował za ocalenie syna. Zapewnił, że jego czyn będzie należycie wynagrodzony. Ten, nie chciał słuchać o żadnych pieniądzach, miał tylko do króla jedną prośbę. Otóż chciał, by najubożsi poddani tego królestwa dostali po kawałku ziemi. Władca obiecał, że spełni jego życzenie. Ucieszony przybysz opuścił królestwo. 38


Nazajutrz monarcha wysłał powozy ładowane jedzeniem i aktami własności ziemi dla swoich poddanych. Ci wychwalali go pod niebiosa. Minął rok, zbliżały się osiemnaste urodziny panicza. Dumni rodzice, jak co roku wyprawiali swemu następcy z tej okazji huczne przyjęcie. Z komnaty balowej dobiegał dźwięk harfy. Stoły suto zastawione czekały na przybycie gości. Trębacz królewski zagrał już pierwsze nuty królewskiego hejnału i… nagle przestał. Zauważył bowiem wilki zmierzające do zamku. Jego wysokość król zaniepokoił się tym niezmiernie. Wszyscy wpadli w popłoch. Co się dzieje, myślał król. Wezwał straże, jubilata wraz z mamą i trzema siostrami kazał ukryć w podziemiach. Był tylko jeden mały kłopot, królewicza nigdzie, ale to nigdzie, nie było. Jakby zapadł się pod ziemię. Młodzieniec, nieświadomy tego co się dzieje, beztrosko przygotowywał się do balu, w swoim sekretnym miejscu, w zamkowej wieży. Wojsko wraz z dowódcą przybyli już na ratunek, ale wściekłe wilki przedarły się jednak do zamku. Rozszarpywały wszystko, co spotkały na drodze. Wiele osób zginęło. Niestety każda próba zniszczenia przeciwnika kończyła się niepowodzeniem. Przeżyli tylko nieliczni. Stwory opanowały cały zamek i krok po kroku zmierzały w kierunku wieży i chłopca. Ten zaskoczony był całą sytuacją, a zdziwiony ogromnie, nie mógł, nie zdążył się obronić. Wilki go dopadły. Nieoczekiwanie jeden z nich przeobraził się w wiedźmę, która jednym ruchem ręki zamieniła go w małego Murzynka, a drugą ręką zniszczyła zamek, który zapadł się pod ziemię, pozostawiając na jej powierzchni nieliczne ruiny. Legenda głosi, że książę nadal pilnuje ruin zamku. Taka jest historia, tego oto miejsca - zakończył opowiadanie pan Wini. Wszyscy słuchali opowieści w pełnym skupieniu. Muszę przyznać, że ja jednak nie słuchałam zbyt uważnie. Cały czas zastanawiam się, jak czuje się biedna Gosia. Nie potrafiłam skupić się na opowieści. Miałam nadzieję, że nic jej poważnego 39


się nie stało. Wini snuje opowieści, a Gosia? Czy wszyscy już o niej zapomnieli? Kiedyś mama czytała mi legendę, o jakimś tam czarnoksiężniku, czarownicy i Chińczyku. Nie myślałam jednak, że kiedyś znajdę się w takim miejscu, o którym piszą bajki. - Czemu mały Murzyn już wiemy - podsumował Maciek ale czemu kopalnia? - Ponieważ dawno temu znajdowały się tu pokłady złota, władca zatrudniał robotników, którzy je wydobywali i w ten sposób się bogacił - wyjaśnił Wincenty. - To znaczy, że…… on gdzieś tu może być? - powiedziała z wielkim strachem Ania. - Całkiem to prawdopodobne - zgodził się z uśmiechem pan Wini. Na te jego słowa kilka dziewczyn pobladło automatycznie. - No dobrze kochani, legenda legendą, ale trzeba teraz zająć się waszą koleżanką. No w końcu, pomyślałam. Zrobiliśmy krótki przystanek, aby się trochę ogrzać i ochłonąć oraz zastanowić co dalej począć. Dorośli naradzali się i po jakimś czasie ruszyliśmy w dalszą drogę. Wini twierdził, że idąc w dół tym korytarzem dotrzemy do Gosi. Trzeba było się spieszyć, bo nasza koleżanka na pewno była przerażona. Ta kopalnia ma w sobie coś tak ekscytującego, że nie chce się z niej wychodzić. Ponadto jest taka ciepła i przytulna. Czułam się tu bezpiecznie. Maszerowaliśmy zawzięcie w kierunku migającego światełka. Było jakieś dziesięć stóp przed nami. Okazało się, że to była jedna z wielu palących się pochodni, a nieopodal niej stał się wózek do przewożenia węgla. Wsiadłam na ten magiczny pojazd, na którym było ogromnie dużo kurzu. Na oparciu siedzenia malował się napis WK 416. - Proszę pana, co może oznaczał ten oto znak - spytałam nieśmiałym głosem. 40


Przewodnik zmarszczył czoło i ciężko nad czymś rozprawiał. Po chwili ciszy odezwał się spokojnym opanowanym głosem. - Nie mam pojęcia, o tym nie było w legendzie, przynajmniej tego nie pamiętam. Wózek wyposażony był w kierownicę a z tyłu miał dużą dźwignię. W tej chwili odezwała się Kornelia: - Możemy przysiąść się z Olą do Sary? - Oczywiście, będzie mi bardzo miło, chodźcie dziewczyny! - Wskakujcie - powiedziała pani Bianka. - Wszyscy są? - zapytały dzieci. - Tak, zaraz będziemy ruszać - powiedziała nauczycielka. - Tak jest! - zawołały gromko dzieci. Siedziałam w tym starym, zakurzonym i nadszarpniętym zębem czasu pojeździe i myślałam… Może lepiej nie próbować? A właściwie to, co mamy do stracenia? Może odkryjemy coś interesującego? To była okropna chwila. Ola i Kornelia trzymały mnie za ręce. Sama nie wiem czy to było z troski, czy raczej z przerażenia. A jak wy myślicie? Wszystko skrzypiało jak w starej lokomotywie, bo dzieciaki pchały nas, by pojazd ruszył. Z początku nie wychodziło to zbyt rewelacyjnie. Nic dziwnego, nie wiadomo ile lat pojazd ten stał bez ruchu w tym miejscu. W końcu ruszył z miejsca, a nieprzyjemne skrzypienie ustało. Słychać było tylko pracę dźwigni. Wózek powoli toczył się po torach. Dziewczyny siedziały zamyślone, jakby nieobecne. - Hej, co jest? Coś się stało? Macie już dość tego wariatkowa? - zagadnęłam. - Nie, tylko… - odezwała się Kornelia półgłosem. - Tylko co? - wciąż nie mogłam pojąć o co w tym wszystkim chodzi. - Rzecz w tym, że my się martwimy - odezwała się Kornelia. - Nie rozumiem… - Cały czas się zastanawiamy gdzie jest Gosia. Myślimy, że ty wiesz, co się stało - powiedziała Ola. 41


- Ach tak… biedna, wpadła do dołka - odrzekłam. - Jak to? - zmartwiła się Kornelia. - Nic jej nie jest prawda? - zapytała Ola, na jej twarzy pojawił się grymas. - Mam nadzieję, że zdążymy jej przybyć na ratunek. Niestety nie wgląda to zbyt kolorowo. Cały czas rozmyślam jak jej tam jest? - Wszystko będzie dobrze - uspakajała nas Kornelia. Słyszałam jak Wini rozmawiał z nauczycielkami. Oni mają jakiś plan. - Próbowaliśmy nawiązać z Gosią kontakt, ale… - urwałam w pół zdania i to nie dlatego, że dziewczyny mi przerwały, lecz dlatego, że moim oczom ukazała się najprawdziwsza przepaść. Hamowanie pojazdu nie miało już najmniejszego sensu. Ola zaczęła krzyczeć, Kornelia wbiła mi paznokcie w ramię, trzymając się z całych sił. - Zaprzyjcie się i schowajcie głowy - wrzasnęła Ola. Nadszedł decydujący moment, wstrzymałyśmy oddech i… wózek zrobił w powietrzu obrót i leciał, leciał, aż z hukiem upadł po drugiej stronie przepaści. Cały ten czas krzyczałyśmy z przerażenia, zdzierając gardła. Ola była biała jak ściana, Kornelia natomiast cała się trzęsła, a ja jak zwykle byłam czerwona jak burak. Pędziłyśmy dalej! Włosy falowały nam na wietrze. Nasz wehikuł nabierał coraz większego tempa. Z jednego zakrętu wjeżdżało się w kolejne. Chciałam obudzić się z tego złego snu!!! Myślałam, że już nic gorszego nie mogło mam się przytrafić. Myliłam się. Przed nami wyrosła teraz ściana. Wózek nie tracił jednak na pędzie i byłyśmy coraz bliżej skały. Dziewczyny wstały złapały mnie w pasie i podniosły w górę. - Na trzy! - krzyknęła Ola desperacko i… trzymając mnie wyskoczyły z pojazdu na ziemię. Bicie mojego serca przypominało młot pneumatyczny. To był mój pierwszy wielki skok w życiu! Wzbiłyśmy się ile sił i udało się! Lądowanie było twarde i to bardzo. Pierwsze 42


uderzenie spadło na mnie, ale to nic. Wyczyn, którego dokonały Ola i Kornelia, przy moim jakimś tam udziale, uratował mnie przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Mogły ratować tylko siebie, a jednak tego nie uczyniły. Ale… - to jest niemożliwe! Jak to mogło się stać? Ja skoczyłam!? To niewiarygodne! Chyba śnię! To miejsce jest zaczarowane! To chyba jest iluzja, już pomijam fakt, że skoczyłam, ale dziewczyny były niesamowite. Jak udało się im tego dokonać!!! Jak już wspomniałam, lądowanie nie wyszło nazbyt dobrze. Poleciałam prosto na twarz. W ostatniej chwili zdążyłam ją zakryć, ale nie na wiele się to zdało, bo odczuwałam mocne szczypanie. Kornelia bezwładnie opadła na moje plecy. Nagle usłyszałam łomot - to wózek roztrzaskał się o ścianę. Ola podeszła do nas chwiejnym krokiem i poczęła mówić: - Nic wam się nie stało? Wszystko w porządku? Kornelia niezdarnie podniosła się z moich pleców i powiedziała: - Ja miałam miękkie lądowanie na Sarze, ale za to Sara nieźle oberwała. - Sara, nic ci nie jest? - spytały. Obróciłam się i uśmiechnęłam. - Dzięki wam za uratowanie mi życia. Nie wiem jak wam się odwdzięczę! - O matko!, Sara!, ty krwawisz! - krzyknęła Ola. - To nic, do wesela się zagoi - odpowiedziałam, sama dziwiąc się sobie, skąd w tej sytuacji tyle we mnie humoru jeszcze raz dziękuję! - Nie ma za co - powiedziała Kornelia. - Nie ma o czym mówić, ty zrobiłabyś to samo - zapewniała mnie Ola. - Mimo wszystko bardzo dziękuję. - Nie ma za co - powtórzyła Kornelia - przestań dziękować, musimy się pozbierać. Przede wszystkim przydałby się jakiś opatrunek na twoją twarz. - Ja mam wilgotne chusteczki w plecaku - rzekła Ola. Po otarciu moich ran Kornelia zapytała: 43


- I co dalej? - Trzeba teraz zastanowić się, co teraz robimy podchwyciła temat Ola. - Masz rację. Rozejrzyjcie się, przecież za nami szła reszta ekipy - rozmyślała Kornelia. - Zgadzam się z tobą. To chyba najrozsądniejsze, co możemy w tej chwili zrobić, może znajdziemy jakieś wyjście stwierdziła Olka. - Ty idź, a ja posiedzę z Sarą - zaoferowała się Kornelia. - Dobrze. Pójdę, może znajdę coś ciekawego? - Oby nie tego murzyna z opowieści Winiego, choć chyba tu wszystko jest możliwe! - stwierdziła Kornelia - może znajdziesz jakąś linę. - Postaram się coś znaleźć, ale nie obiecuję - powiedziała odchodząc. - Miej oczy dookoła głowy i uważaj - rzuciłam na pożegnanie. Kornelia była tak zmęczona, że od razu zasnęła. Wtuliła się we mnie, ale ja nie mogłam zmrużyć oka. Twarz paliła mnie niemiłosiernie. Zastanawiałam się, co czuje teraz moja mama. Pewnie się obwinia za to, co się stało. Zresztą pewnie nie tylko ona. Pan Wincenty zapewne po kolei uspokaja wszystkich. Druga sprawa, która nie daje mi spokoju, to Gosia. Mam nadzieję, że żyje. Musi być jej tam bardzo zimno. W tym momencie ukazała się Ola ze starą taczką w rękach. Myślałam, że pęknę ze śmiechu. - Liny, co prawda nie znalazłam, ale mam taczkę oznajmiła ucieszona. - A do czego nam będzie potrzebna? - zapytałam tłumiąc śmiech. - Jak to? Nie wiesz? - zdziwiła się Olka. - Nie, możesz mi wytłumaczyć, o co ci chodzi? - To proste posadzimy cię tutaj i będziemy cię pchać wytłumaczyła Ola. - To nie jest takie proste, jakie się może tobie wydawać. 44


- Wiem, ale jak nie my, to kto? - Kornelię trzeba obudzić - powiedziałam. - Jak ona mogła zasnąć w tej sytuacji! - niedowierzała Ola. - Jak chcesz to zrobić? Śpi jak suseł. - O tak! Kornelia, Kornelia wstawaj! Trzeba uciekać, jaskinia się wali! - wrzasnęła na całe gardło, a Kornelia zerwała się na równe nogi, gotowa do ucieczki. My w śmiech. - Ale śmieszne! Czemu robicie sobie ze mnie żarty!? prychnęła. - To był jedyny sposób, żeby cię obudzić - wyjaśniła Ola. - A czemu mnie obudziłyście. Znalazłaś linę? - Nie liny nie, ale taczkę tak - oznajmiła Olka. - A do czego nam taczka?- zdziwiła się Kornelia. - Ty też nie kapujesz? - zapytała Olka. - Nie, a co w tym dziwnego? - zdumiała się Kornelia. - Nic. Posadzimy na niej Sarę i pojedziemy razem szukać reszty lub wyjścia z tej pułapki - wyjaśniła Olka. - Świetny pomysł, Olka! - ucieszyła się Kornelka. - Widzisz, to samo ci mówiłam Sara - Ola zwróciła się do mnie. - Nie wiem czy… Kornelia przerwała mi - Ale my wiemy - zapewniała - nie martw się, wspólnie damy radę. - To nie jest takie łatwe - próbowałam odwieść je od tego pomysłu. - Wszystko mnie boli, jak ja się wdrapię na tą taczkę. - Koniec tematu, decyzja została podjęta - powiedziała stanowczym głosem Ola. - Ale… - próbowałam zaprotestować. - Nie ma żadnego ale. Ty w tej sprawie nie masz nic do gadania - ucięła rozmowę Kornelia. - Właśnie, jak nie my, to kto? - szelmowsko zaśmiała się Ola. Dziewczyny wzięły mnie pod ramiona i... wspólnymi siłami udało się im postawić mnie na równe nogi. Teraz najgorsze, 45


46


musiałam postąpić krok to przodu. Nie sądziłam, że jestem aż tak poobijana, jeszcze nigdy w życiu nie czułam takiego bólu. Jeden niewłaściwy ruch mógłby spowodować utratę równowagi, co gwarantowałoby upadek. Już poczułam strach. Wiedziałam, że gdy będę się bała, nic z tego nie wyjdzie. Raz na jakiś czas mam taką blokadę, - jak to moja mama mówi „schizę”. Na przykład, niedawno bałam się schodzić z mamą po schodach, i to nie dlatego, że spadłam ze schodów. Tak po prostu mam. Nic na to nie poradzę. Czasem boję się irracjonalnie. Powtarzam sobie, nie boję się, nie boję się i to mi pomaga. Teraz zrobiłam to samo. Udało się! Przezwyciężyłam strach! Zrobiłam krok, potem kolejny i kolejny. Teraz to już z górki. Usiadłam na brzegu taczki, zgięłam nogi, jednym słowem skuliłam się w mały kłębek i dziewczyny ruszyły. Z trudem szło im pchanie. Wcale się nie dziwię, nie jestem przecież piórkiem. Jak dobrze, że mam takie kochane koleżanki. Teraz chciałam być taka jak one, żeby nie musiały się dodatkowo męczyć, ale cóż, nie było to możliwe. Dotarłyśmy do korytarza liczącego chyba z pięćdziesiąt metrów. Po lewej stronie paliły się pochodnie, po prawej zaś ukazywały się rozmaite freski z walczącymi rycerzami. - Tu znalazłam tę taczkę - powiedziała to Ola wskazując miejsce pokryte piaskiem. - Aha - powiedziała zdyszana Kornelia. - Patrzcie, patrzcie, tam ktoś leży! - zawołam - Może to ten książę? - To nie możliwe - zaprotestowała Kornelia. Wdać było wyraźnie, że się przestraszyła. Ja też się nieźle przeraziłam. Z nas trzech, to Olka była najodważniejsza. - No co, idziemy to sprawdzić? - powiedziała Olka. - No dobra - zgodziłam się. Gdy byłyśmy coraz bliżej i Olkę dopadł cykor. Jedno nie ulegało wątpliwości, że to nie jest chłopak, a tym bardziej Murzyn. Była to szczupła, wysoka dziewczyna, która nie dawała żadnych oznak życia. Może spała? Czerwona czapka 47


z dużym, białym pomponem zsunęła się na jej twarz. Zaraz, zaraz, czy to nie jest… Wielkie nieba! To jest Gosia!!! - Wygląda na to, że zguba się znalazła! - zawołała Kornelia. - Na to wygląda - zgodziła się uradowana Ola. - Trzeba ją obudzić - stwierdziła Kornelka. - Gosia, Gosia… - Ola poklepywała koleżankę po policzku. Gosia jednak nie reagowała. Dziewczyny przyciągnęły ją bliżej pochodni, a pod głowę podłożyły mój plecak. - Oddycha - stwierdziła Ola - chyba śpi tak mocno, nie wiem, ale lepiej jej nie ruszać. - Patrzcie, patrzcie tam jest lina i jakieś stopnie, prowadzące w górę. Może uda nam się wdrapać i sprawdzić, czy to jest wyjście z tego lochu. - Jesteśmy ocalone!!! - zawołałyśmy wszystkie na całe gardło. W szkole dziewczyny chodzą na zajęcia dodatkowe ze wspinaczki. Prowadzi je, nasza pani od wf-u. Jest to przemiła osoba, dla której nie ma tematów tabu. Wspaniały pomysł!! Jak to dobrze, że istnieją takie zajęcia… Może dzięki temu się uratujemy. - To nie jest takie proste… - powiedziałam. - Jak to, mamy przecież wszystko, co do tego potrzebne - zdziwiła się Kornelia. - Niby tak, ale…. - wahała się Ola. - Co jest? Masz cykora? - zapytała Kornelia. - Nie, tylko nie wiem, czy umiemy się wspinać - rzekła nieśmiało Olka. - Nie rozumiem? Przecież chodzimy na zajęcia ze wspinaczki - zdumiała się Kornelia. - No tak, ale tam jesteśmy asekurowane i pod czujnym okiem pani Renaty, a tu jesteśmy zdane tylko i wyłącznie na siebie. - W ten sposób o tym nie pomyślałam - przyznała Kornelia - ale … Po chwili namysłu Ola podjęła decyzję:

48


- Nie ma co nad tym rozprawiać, trzeba po prostu to zrobić, to jedyna deska ratunku. - Jesteś pewna? - spytałam z powątpiewaniem - dacie radę? Tam jest cholernie wysoko. - Damy - odparła Olka. - A co z Gosią? - zapytała Kornelia. - Poczeka z Sarą na pomoc - odpowiedziała Ola - teraz nic nie możemy dla niej zrobić. - Dobra, to my idziemy, poradzisz sobie Sara? - spytała Kornelia. - Tak, tak idzie już, wszyscy pewnie się o nas martwią rzekłam smutnym głosem. Chyba byłam bliska płaczu. - Trzymajcie się!!! - zawołały na odchodnego. Bardzo się cieszę, że Gosia się odnalazła. W końcu, tak naprawdę uratowała nam życie. Ona jedyna spostrzegła jaskinię. Co prawda, nie dotarła do niej, bo wpadła do dziury, ale ja odgadłam jej trop. To ona pomogła mi pokonać kolejny strach. Stałam się odważniejsza. Dookoła mnie zalegała przeraźliwa cisza. Słychać było syk palącej się pochodni. Zastanawiałam się, kiedy ona się wypali i nastanie całkowita ciemność. Ze zmęczenia usnęłam. Nie wiem ile to trwało, ale obudził mnie odgłos szurania i spadających kamieni. O, chyba ktoś schodzi po nas, albo ktoś nas straszy. Chyba to nie duchy. Nie myliłam się, nadeszła pomoc! Rozległ się potężny głos. - Halo, halo! Czy ktoś tu jest? W oddali zobaczyłam kilka postaci. - Tutaj, tutaj! - wołałam z całych sił. Chyba nie usłyszeli, bo szli dalej. Dotarli do długiego korytarza. Widocznie nas nie zauważyli. Jeden z nich rozglądał się to w jedną, to w drugą stronę. Przystanął, najwyraźniej zainteresował się rysunkami, wymalowanymi na ścianie po lewej stronie. Postanowiłam dać mu znak. Zaczęłam nawoływać. - Proszę pana, tutaj jesteśmy! Ten obrócił się w naszą stronę i rozłożył ręce gotów do walki. Począł krzyczeć: 49


- Podaj się, jeśli życie ci miłe!!! Zupełnie tak jakby szykował się do walki z jakimś potworem. Ten głos…, znajomy głos… To był Wincenty. Przyznam, że zamurowało mnie. Dopiero po jakichś dwóch minutach zdołałam wydobyć z siebie głos: - Panie Wincenty spokojnie, to tylko my - odezwałam się cieniutkim głosikiem. Kapitan wycieczki jakby oprzytomniał, ruszył w naszym kierunku. Oczy jego szeroko się otworzyły, patrzył na nas z niedowierzaniem. Przyspieszył kroku i zawołał współtowarzyszy. Po chwili był już koło mnie. - Nic ci nie jest? - zapytał strwożonym głosem. - Dzięki Bogu, już myślałem, że wpadłyście w przepaść. - Mnie nic, ale Gosi… - nie mogłam dokończyć zdania. - Młoda damo, a jak tyś się tu znalazła? - spytał pan Wini. - Gdzie są twoje koleżanki? - Długo by opowiadać. Teraz trzeba pomóc Gosi. - Racja, racja, święta racja - przemówił swym zwyczajem przewodnik. - To ta dziewczynka, która wpadła w dziurę? Podszedł bliżej do bladej Gosi i położył rękę na czole. Po czym rzekł niczym lekarz: - Ewidentnie, jest wyziębiona. Mówiła coś? - Nie, nie miałyśmy z nią kontaktu. Zapadła w śpiączkę? spytałam zaniepokojona. - Nic podobnego, po prostu śpi głębokim snem - starał się mnie uspokoić. - To całe szczęście - odpowiedziałam i odczułam ulgę. - Trzeba ją jak najszybciej przetransportować na górę. Tam czeka już karetka i ratownicy - zakomenderował mężczyzna. Ratownicy GOPR-u, którzy przyszli z panem Winim, położyli Gosię na noszach i okryli specjalnym kocem. - Jak ci na imię? Zapomniałem - zapytał młody Góral. - Sara - udzieliłam odpowiedzi. 50


- Sandra? - spytał z powątpiewaniem przewodnik. - Sara - powtórzyłam trochę głośniej i wyraźniej. - Najmocniej przepraszam, to niezbyt popularne u nas imię - próbował wybrnąć z dość niezręcznej sytuacji. - Nic nie szkodzi - powiedziawszy to, uśmiechnęłam się szeroko. Nie przeszkadza mi przekręcanie mojego imienia. Dobrze, że nie znają mojego drugiego imienia. Przeważnie jestem Sandrą lub Sonią. Nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak często ludzie przekręcają moje imię. Przecież Sara, to takie proste imię? Nie jestem jednak tym zaskoczona, gdyż to nie pierwsza taka sytuacja. Po prostu przyzwyczaiłam się. - W porządku! - ucieszyłam się, że w końcu się wydostaniemy. - A jak pan zamierza to zrobić? - ciągnęłam dalej. - Tak to. Wraz z moimi kolegami podwiesimy was kolejno na noszach, a ratownicy z góry pomogą nam was wydostać na powierzchnię. Uniosłam się parę centymetrów w górę, nie należało to do rzeczy przyjemnych i nagle poleciałam w dół, niczym kamień do wody. Narobiłam przy tym tyle hałasu, że dźwięk roznosił się dalej i dalej wzmagany przez echo. Pan Wini krzyknął, jednocześnie podnosząc mnie w górę. Zupełnie nie mam pojęcia czemu tak uczynił. Gosia, która w momencie mojego upadku była jeszcze pogrążona w głębokim śnie, teraz była już z nami duchem i ciałem - ocknęła się. - Gosiu, Gosiu… - powiedziałam. - Proszę pana, Gosia się obudziła - dodałam uradowana. - Jakim cudem pan tego dokonał? - zdziwiłam się ogromnie. - Bez twojej pomocy bym tego nie dokonał - mówiąc to zerknął na biedną Gosię. - Jak to? nie rozumiem. - Tak mnie wystraszyłaś! - Co ma piernik do wiatraka? - dalej nie mogłam pojąć 51


rozumowania pana Wincentego. - To dzięki twojemu upadkowi. Narobiłaś tyle hałasu, że zbudziłby umarłego z grobu, a nie tylko twoją koleżankę wyjaśniał niespokojnie. - Przepraszam, nie planowałam tego. To był czysty przypadek, po prostu jestem strasznie słaba i chce mi się pić usiłowałam tłumaczyć się. - Całe szczęście, że nic ci się nie stało! - uspokoił się nieco kapitan wycieczki. - To na co my czekamy? - zapytał goprowiec. - Dam chłopakom sygnał, że jesteśmy gotowi. - Małgorzato, nic cię nie boli? - spytał inny mężczyzna. - Gdzie ja jestem? - pytała zakłopotana. - W jaskini - poinformował ją. - W jaskini? - ja nic nie pamiętam - mruknęła pod nosem Gosia. - Nie ma na co czekać, ruszamy - zadecydował mężczyzna. Pan Wincenty podszedł do bladej dziewczynki i podał jej rękę. Gosia skrzywiła się. - Jednak coś ci dokucza?- rzekł przejęty przewodnik. - Kostka - odparła przez zaciśnięte zęby Gosia. - To nie wróży nic dobrego - zaniepokoił się pilot. - To znaczy że mogę stracić nogę? - zmartwiła się moja koleżanka. - Ty jak zwykle przesadzasz - wtrąciłam się i zdaje się, że weszłam w słowo panu Wincentemu. - Twoja koleżanka ma rację, to nie jest koniec świata. Najzwyczajniej masz zwichniętą lub złamaną koskę - wyjaśnił młodzieniec. - Najważniejsze, że żyjecie. Pozwolisz mi ją zbadać? - Tak, tylko ostrożnie! - powiedziała Małgosia. - Zrobię wszystko co w mojej mocy, by nie bolało zapewnił kapitan wycieczki. - Trzymam pana za słowo - rzekła Gosia. - Jesteś gotowa? - upewnił się pan Wini. 52


- Na co? - spytała zakłopotana. - Na obejrzenie obolałej koski - przypomniałam. - Aha - odrzekła, wahając się, czy aby na pewno podjęła dobrą decyzję - im szybciej tym lepiej. - Jesteś bardzo mądrą dziewczynką. Słuszna decyzja. Pochwalił ją pilot. Pochylił się nad jej prawą nogą, dotknął palcami buta. Czemu to miało służyć, nie mam najmniejszego pojęcia. Po chwili zdjął ostrożnie but i skarpetę. Przyjrzał się dokładnie kostce, robiąc przy tej czynności dziwne miny. - Co, kaplica? - przerwała ciszę Gosia. Przewodnik nie wypowiedział żadnego słowa, tylko delikatnie dotykał obolałej kończyny. - Ałć!, to boli! - zawołała poszkodowana. - Tak jak przypuszczałem… - urwał w połowie pan Wincenty. - Trzeba będzie obciąć nogę? - spytała przerażona Gosia. - Obciąć nogę? - zainteresował się kapitan wycieczki - aż tak cię boli? Chyba naoglądałaś się zbyt dużo filmów katastroficznych. -Nie, po prostu nie wiem, co mnie czeka. Lekarze zawsze tak mówią, a potem trzeba poddać się bolesnemu zabiegowi - tłumaczyła Małgosia. - Najmocniej przepraszam, źle się wyraziłem. Chodziło mi tylko o to, że jak przewidywałem masz dość duży obrzęk stawu skokowego. Nic wielkiego, zaraz temu zaradzimy wypowiedziawszy te słowa sięgnął za plecy po apteczkę pierwszej pomocy. - Było trzeba tak od razu! - zdenerwowała się Małgosia. - Mój błąd - przyznał przewodnik - nie chciałem cię przestraszyć. Młody góral położy walizkę na ziemi i otworzył ją. Wyciągnął z niej bandaż i ostrożnie, wprawnymi ruchami usztywnił staw skokowy. Po fachowym zabandażowaniu obolałej kostki, nasunął skarpetę leciutko na nogę i uśmiechnął 53


się od ucha do ucha. Po chwili powiedział: - Resztę roboty zrobi chirurg, jak cię dowieziemy do szpitala. Gosia z krzywą miną przystała na propozycję. Niespodziewanie przewodnik spytał. - Dobrze się czujesz? Wszystko w porządku? - W jak najlepszym - powiedziała to z wdzięcznością. - To dobrze - ucieszył się. - Przepraszam, że przeszkadzam w tak interesującej dyskusji, ale powinniśmy się już zbierać, ekipa gotowa do transportu - powiedział szczupły mężczyzna z grupy ratunkowej. - Racja, racja, trochę nam tu się przedłużyło, ale już sytuacja opanowana. - No to w górę chłopaki. - Wreszcie wyjdziemy z tej chłodni - mówiąc te słowa zsiniałe wargi Gosi drżały. Dopiero teraz potrafiłam to dostrzec. Gdy cała adrenalina ze mnie zeszła, poczułam zimne powietrze. Dziwna sprawa, iż w drugiej części podziemia kopalni było ciepło jak w domu, a tu zimno jak w psiarni! Dobrze, że możemy się w końcu stąd wydostać. Moje nogi pewnie są niczym sople lodu, w ogóle ich nie czuję. Teraz nawet poduszka elektryczna zakupiona niegdyś przez moją prababcię nie dałaby rady ich ogrzać. Zawsze, z powodu mojej choroby mam problemy z krążeniem w nogach, ale teraz to już przerosło wszelkie normy. - Droga Saro, to my już się ewakuujemy, a panowie przygotują ciebie do transportu. - Trzymaj się ciepło - rzekła uśmiechnięta Małgosia - do zobaczenia na górze. - Do zobaczenia - odparłam. Za chwilę zniknęli. Słychać było jedynie pojękiwanie Małgorzaty. Dzięki bogu, że tam na górze czeka moja mama. Przynajmniej mam taką nadzieję, że nie tata. On na pewno nie wytrzymałby nerwowo i już dawno opuścił się na linie, 54


by ratować swoją córeczkę. O tatusiu, jak ja za tobą tęsknię! Nagle zdałam sobie sprawę, że wszystko bym oddała, aby wrócić do domu. Aaaa… jestem potwornie zmęczona, zmrużyłam oczy i prawie zasnęłam, aż tu nagle słyszę głos pilota wycieczki. - Panienko, nie śpimy, tylko zwiedzamy - odezwał się dowcipniś. Podejrzliwie otwieram jedno oko, potem drugie i próbuję się podnieść. Całkowicie wyleciało mi z głowy, że siedzę na ustawionych na kamieniach noszach, i że nie mogę się zrywać, bo moje siedzisko runie, a co za tym idzie, zlecę i ja. Chwila nieuwagi i czekało mnie niemiłe spotkanie z ziemią. Stojący przy mnie mężczyzna nie zdołał się zorientować w sytuacji, a ja już zaliczyłam kolejny, niezbyt przyjemny upadek. Nie miał szansy zareagować w jakikolwiek sposób, bowiem wstrzeliłam z tych noszy, jak kamień z procy. To wynika z mojej choroby, że nie mogę zapanować nad napięciem moich mięśni. A w sytuacjach stresowych siła napięcia się podwaja. Chociaż bym bardzo chciała, nie potrafię przejąć nad tym władzy. Zamieniam się wtedy w kamienny posąg, który potrącony, z hukiem upada na ziemię. Tak właśnie w tej chwili się stało. Leżałam jak długa na twardej, zimnej skale. Po chwili przewodnik przydreptał do mnie i wielce zaniepokojony zapytał: - Coś ci dolega? - potrząsnął mną tak mocno, że aż zebrało mi się na mdłości. - Nic takiego - odpowiedziałam, usiłując usiąść. Miałam z tym trochę problemów, ale jakoś dałam radę. - Po prostu pójdziemy razem, tak jak z mamą - oznajmił. - To nie jest takie proste, na jakie może wyglądać ostudziłam trochę przewodnikowy zapał. - Jeśli twoje panie dają sobie radę, to i ja powinienem, w końcu jestem od nich silniejszy. - To nie chodzi o siłę, lecz o technikę - odparłam. Widzi pan, ja jestem podobna do samochodu… można by tak to ująć. 55


- Jak to?- przerwał mi przewodnik. - Otóż, by móc prowadzić auto, trzeba zdać prawo jazdy. W przeciwnym razie nie można wyjechać na ulicę. Podobnie jest i w moim przypadku. Owszem potrzebna jest siła, ale najważniejsza jest technika, bez niej nawet Pudzian by mnie nie podniósł. Pojmuje pan w czym rzecz? Mężczyzna stał tak, jak gdyby go ktoś zahipnotyzował. Wytrzeszczył oczy i szeroko otworzył usta ze zdziwienia. - Rozumie pan o czym mówię? - usiłowałam przywrócić go do świata żywych. Zachowywał się zupełnie jak robot. Wreszcie zamknął buzię i w ostatniej niemalże chwili zdołał połknąć ślinę. Po chwili zaczął się strasznie jąkać. - Czy, czy… mogłabyś mnie nauczyć, jak się ciebie prowadzi? zapytał nieśmiało. - Oczywiście, ale uprzedzam, nie jestem łatwym testerem uśmiechnęłam się szeroko. - Jestem gotów, od czego zaczynamy? - pałał wielkim entuzjazmem młody Góral. - Zaczniemy od zapalenia silnika - instruowałam po kolei pana Wincentego. Spodobał mi się ten pomysł. - To znaczy pomóc ci się podnieść? - spytał. - Tak, jeśli pan woli, mogę instruować bez zabawy. - Nie ma takiej potrzeby myślę, że lepiej cię tak zrozumiem. Tylko wyjaśnij mi, jak mam ustawić ręce na kierownicy. Chyba jemu też przypadł do gustu mój instruktaż. - Jasna sprawa, najpierw musi pan jednak zapalić silnik przypomniałam. 56


- Jak nam to zrobić ? - Proszę złapać mnie za ręce, zaprzeć się mocno i na trzy w górę. - Ok, stoimy. Co dalej? - Proszę przejść za moje plecy i złapać mnie za brzuch i nie puszczać hamulców, w przeciwnym razie pojazd zgaśnie - ostrzegłam przewodnika. Ten ostrożnie wykonał polecenia i czekał na dalszą instrukcję. - Dobrze, a teraz proszę, delikatnie nacisnąć gaz i złapać mnie na wysokości moich ramion - mówiąc to zrobiłam krok do przodu - proszę się nie bać, teraz pana kolej. Przewodnik delikatnie przełożył ręce i zrobił krok naprzód. - Świetnie panu idzie. Teraz proszę przełączyć bieg na drugi. Coraz lepiej nam wychodziło i byliśmy już w połowie drogi, gdy nagle niespodziewanie panu Wincentemu powinęła się lewa noga. Stracił panowanie nad kierownicą i wpadł prosto na drzewo. Pojazd prawie był w potrzasku. Na całe szczęście kierowca w porę się opamiętał i gwałtownie skręcił w prawo. W ostatniej chwili udało mu się zapanować nad sterem. - Najmocniej przepraszam - rzekł onieśmielony przewodnik. - Nie ma za co. Nawet najlepszym zdarzają się poślizgi. Najważniejsze, jak się potem z nich wychodzi, a pan wyszedł z tego obronną ręką - starałam się podnieść na duchu pana Winiego. - Jeszcze tylko parę metrów i będziemy na miejscu. Pan Wini nic nie odpowiedziawszy, wykonał wszystkie polecenia i postanowił iść dalej. - No, zdał pan sprawdzian bez zarzutu. Teraz możemy spokojnie przemierzyć razem cały świat - pochwaliłam go. - Bardzo jestem rad - ucieszył się. Zbliżaliśmy się do końca drogi. Najtrudniejsze zadanie dopiero przed nami. Tu już nie chodziło o instruowanie młodego Górala, tylko o coś znacznie, znacznie poważniejszego. Jakim 57


cudem ja się wdrapie na tą górę? Zatrzymaliśmy się przed skałą. Mężczyzna ostrożnie posadził mnie na ziemi i sięgnął do apteczki pierwszej pomocy. Z małej przedniej kieszeni wydobył długi granatowy pasek. Zamknął walizkę i położył przedmiot na ubitej glebie. Następnie rozłączył pas i podniósł jedną z dwóch części. Ta rzecz była złączona czterema czarnymi karabińczykami. A druga cześć miała tylko dwa. Pan Wincenty zbliżył się z tym ustrojstwem bliżej i zapiął pasek w tali. - Co to jest? - spanikowałam. - Zaraz zobaczysz - rzekł tajemniczo Wini. Przywiązał kolorową linę i pociągnął ją w górę, przypinając do grubej liny wiszącej z otworu, który teraz był naszym celem. Wcześniej ktoś z zewnątrz musiał ją tu zrzucić w dół. Uśmiechnął się i stanąwszy na wprost ściany założył na siebie jakiś pasek z różnymi przyrządami. O wspinaczce nie mam bladego pojęcia, z niepokojem więc przyglądałam się jego poczynaniom. Miałam cichą nadzieję, że przewodnik wie co robi. W końcu jest Góralem, przewodnikiem i ratownikiem GOPR, a oni chyba muszą wiedzieć, jak się wspinać po górach, prawda? Co ten pan Wincenty wymyślił? Co zamierzał zrobić? Wyglądało na to, iż przekonam się zaraz na własnej skórze. Szarpnął liną tak, jakby chciał dać znak kolegom na górze. - Jesteś gotowa? - spytał pan Wini. - Jak to mówią, raz kozie śmierć, im szybciej tym lepiej odparłam zdecydowanie. - Asekuracja panowie! - krzyknął w kierunku otworu. - Gotowi! - odkrzyknęli. Młody przewodnik chwytając za wystające kamienie zaczął się wspinać. Podnosił się coraz wyżej i wyżej, zupełnie nieoczekiwanie lina się napięła i… uniosłam się wzwyż. To niesamowite, co tu się w tej kopalni dzieje!!! Czułam się jak ziemia albo piasek. Może to trochę dziwne, ale tak właśnie się czułam. Wyobrażałam sobie, iż pan Wini jest koparką zbierającą ziemię. Ilekroć wzbijał się wyżej, ja leciutko podnosiłam się w górę. To była trochę taka nowoczesna winda 58


wysokiego ryzyka. Miałam obawy, czy lina nie zarwie się pod moim ciężarem. Cieszyłam się, że mamy takiego zaradnego, silnego przewodnika po tych cudownych górach. Dla niego chyba nie było rzeczy niemożliwych. Nie ukrywam, miałam pietra przed takim przedsięwzięciem, ale kolejna osoba udowodniła mi, że strach ma wielkie oczy. Mam dowody na to, iż ta kopalnia jest magiczna. Gdy tu trafiłam po raz pierwszy i mam nadzieję ostatni, nie było prostej ściany tylko pokręcona kamienna droga! Co za nie zwykłe miejsce! Zbliżaliśmy się do upragnionego celu. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla pomysłowości przewodnika. Ten to ma głowę! Ostatni krok i już będziemy w domu!!!! I stało się! Pan Wincenty zdobył chyba najważniejszą ściankę w życiu!!! Stanął na ziemi i pociągnął linę odrobinę wyżej i… wyłoniłam się z tej przeklętej dziury. Jakiś barczysty mężczyzna wyciągnął najpierw jego, a potem wspólnie wydostali mnie na powierzchnię. Miałam ochotę skakać, krzyczeć tańczyć wszystko razem. Oczywiście od samego wejścia smoka dało się słyszeć wiwaty i huczny aplaus. Stanęłam na nogach, były jak z waty. Nie mogłam utrzymać się na nich nawet z pomocą obu mężczyzn. Miałam wrażenie, iż zaraz zemdleję. Tyle adrenaliny to za dużo na moją głowę. Po chwili zaczęły się pytania. Oczywiście od razu, po jako takim stanięciu na nogi, mama uścisnęła mnie tak mocno, że myślałam, iż się uduszę. Pewnie obawiała się o moje zdrowie, ale miałam wrażenie, że jeśli będzie tak dalej mnie trzymać, to zabraknie mi zaraz powietrza. Nie miałam wyjścia, musiałam przerwać ten serdeczny uścisk. - Mamo, czy możesz mnie puścić? Zaraz się uduszę od tej twojej czułości! A po drugie, zaraz zwalisz pana Wincentego do tej koszmarnej dziury!!!! - Przepraszam cię córeczko, tak się cieszę, że jesteś mówiąc to poluźniła swój uścisk. - Czy mógłbym uwolnić pani córkę z tej uprzęży? Na pewno jest jej niewygodnie - pan Wincenty zwrócił się do 59


mojej mamy. - Ależ proszę - odparła blada, ale z szerokim uśmiechem. - Wreszcie się od tego uwolnię - powiedziałam i odczułam wielką ulgę. - Jestem panu dozgonnie wdzięczna. Gdyby nie pan to moja córka… by tam została -rzekła mama prawie przez łzy. - Nie ma za co. Ja tak naprawdę nic takiego nie zrobiłem. Gdyby nie dziewczynki, które tam z Sarą były… One zrobiły najcięższą robotę. To czego one dokonały, nie da się porównać do mojego małego uczynku - zapewnił przewodnik. - Może mnie pan wreszcie z tego ustrojstwa uwolnić?! niecierpliwiłam się. - Oczywiście! Przepraszam, zagadałem się z twoją mamą. Lepiej odejdźmy trochę dalej. Nie daj Bóg spadniemy ponownie do dziury - zaproponował pilot wycieczki. Oddaliliśmy się od przepaści wystarczająco daleko. Wszystko mnie bolało. W końcu sobie odpocznę. - Sara, Sara! - krzyczały Ola i Kornelia - jak dobrze, że już jesteś. - Mnie też bardzo miło was widzieć dziewczyny uśmiechnęłam się. - Opowiadaj, jak cię wyciągnęli z tej pułapki - pytały jedna przez drugą. Mama posadziła mnie koło Oli i Korneli. Ani trochę nie przeszkadzała mi już zimna skała. Myślałam tylko o jednym spać, spać, spać, spać... Niestety musiałam jeszcze powalczyć z sennością, bo pan Wini musiał mi odpiąć to ustrojstwo, a i moje koleżanki zasługiwały na chwilę rozmowy. Tak jak przypuszczałam, uwolnienie mnie z zabezpieczenia trwało zaledwie kilka sekund. - Saro, nic Cię nie boli? - pytała Ola. - Nie, nic mnie nie boli, tylko nie czuję nóg z zimna, ale najgorsze za nami - powiedziałam z wielkim uśmiechem 60


na twarzy. - Najważniejsze, że dzięki wam ratownicy do nas dotarli, bo bałam się, że zostaniemy tam z Gosią na zawsze. Nad moją głową troskliwie wisiały moje wybawczynie - Ola i Kornelia. Spoglądały na mnie z niepokojem. Dlaczego się tak patrzą? Czy coś się stało? Ktoś został ranny? Postanowiłam się zapytać. - Dziewczyny, czy coś się stało? - Nie - odpowiedziała Ola. - Czemu pytasz? - Tak dziwnie na mnie patrzycie… - Martwimy się o ciebie. Jesteś taka blada - rzekła Kornelia troskliwie głaszcząc mnie po twarzy. - Nic mi nie jest. Jestem po prostu zmęczona. Jak zresztą wszyscy. Lepiej opowiedzcie, co tu się działo pod czas mojej nieobecności. Jakie mieli miny jak was zobaczyli? - Zatkało ich! Nauczycielki, przewodnik i na czele twoja mama, pytali o ciebie. Musiałyśmy pokrótce opowiedzieć im o wydarzeniach. Pan Wini skarcił nas za wspinanie się z nieodpowiednim sprzętem. Potem jednak pochwalił nas za odwagę. Wraz z ekipą ratunkową wzięli specjalistyczny sprzęt oraz apteczkę pierwszej pomocy i pośpieszyli wam na ratunek. Oczekiwaliśmy w wielkim napięciu na wasze przybycie. Wkrótce pojawiła się Gosia z ratownikami i zabandażowaną nogą, no a potem pojawiłaś się ty - jednym tchem zrelacjonowała Kornelia. - Zapomniałaś o jednej rzeczy - wtrąciła Ola. - Jakiej? - zdumiała się Kornelia. - Podczas ratowania ciebie, chłopaki skorzystali z zamieszania i poszli zobaczyć, czy śnieżyca już ustała - dopowiedziała Olka. - Kto? - zdenerwowałam się. - Szymon, Dawid i Przemek - odpowiedziała Ola. - I ty tak spokojnie o tym mówisz?- zdziwiłam się. - Pewnie bujali, ja tam w to nie wierzę, powiedzieli tak sobie i tyle - uspokajała Ola. - A widziałaś ich od tego czasu? - zaniepokoiłam się. 61


- Nie - odrzekła. - Trzeba jak najszybciej poinformować nasze panie o tym zdarzeniu. Wiem, że z reguły tak tylko mówią, ale zawsze istnieje jakieś prawdopodobieństwo, iż mówili prawdę. - Masz rację - przyznała Ola. Podniosła się i zmierzała w kierunku pani Bianki. Nie zdołała jednak do niej dojść, gdy zupełnie nieoczekiwanie pojawił się Szymon. Jego niebieskie oczy lśniły z podniecenia, a wypieki na policzkach świadczyły o jakimś niesamowitym wydarzeniu. Zasapany podszedł bliżej i oznajmił wielce zadowolony z siebie. - Możemy wracać do schroniska, pogoda już się unormowała!!! - Skąd wiesz? - zainteresował się pilot wycieczki. Unosząc dziwacznie prawą brew w górę. - Bo to sprawdziliśmy - rzekł zadowolony z siebie Szymek. - Jak to? - zdumiały się nauczycielki. Na ich czole pojawiły się wzburzone fale. - Zwyczajnie! - powiedział to takim tonem, jakby nie rozumiał powagi sytuacji. - Co to znaczy, „sprawdziliście”, co i z kim? - srogim głosem zapytał Wini. - Byliśmy z Dawidem, Przemkiem i panem Romanem przed wejściem do pieczary i… na dworze jest już spokój tłumaczył się chłopak. - Zaraz zapytam kolegów … - zdecydował przewodnik, zmierzając w kierunku wyjścia. - Tam już stoją ratownicy z psami i… - chaotycznie krzyczał Szymek. - Zostańcie z paniami, zaraz ustalimy kolejność wychodzenia na zewnątrz - odparł Góral i zniknął. Oczywiście wszyscy chcieli tam pójść, ale zrobiłby się tylko straszny ścisk i zamieszanie. O takich wydarzeniach słyszy się tylko w telewizji, albo czyta się w książkach. Na domiar złego, coraz więcej osób skarżyło się na uporczywy kaszel 62


i narastający ból głowy. Pewnie mają gorączkę. To wszystko wina tego koszmarnego zimna! Na dodatek uczniowie marudzili, że są strasznie głodni. Jedyne, co nam pozostało, to czekać na decyzję. Cała nadzieja w panu Wincentym. O wilku mowa. Wrócił, miał ogromny uśmiech na twarzy. - No i co? - wypowiedzieliśmy wszyscy prawie jednocześnie. - Rzeczywiście wygląda na to, iż śnieżyca ustała. Możemy wyruszyć w drogę powrotną - uśmiech nie schodził mu z twarzy - czeka transport. - To świetna wiadomość! - ucieszyły się nauczycielki. Dzieci, proszę ustawić się ładnie, musimy was przeliczyć. Siedziałam wciąż na ziemi i czekałam, aż wszyscy wyjdą. Mama założyła plecak i szła w moim kierunku. Niewiele tych plecaków zostało, ale nasz ocalał. Już, już mama chciała mnie chwycić w odpowiedni sposób, by wstać i iść, ale przyleciał Góral z panem Romanem i rwali się do pomocy. - Niech pani nam pozwoli zająć się Sarą - zaoferowali. - To bardzo miłe, ale nie. Poradzę sobie - usłyszałam stanowczy głos mamy. Mama trzymała mnie tak, jak nigdy wcześniej. Chyba bała się o mnie. Zapewne chciała mnie mieć pod swoją opieką, blisko przy sobie. Trzymała mnie tak, jak bym była cennym, porcelanowym talerzykiem, pozostałym po babci Lodzi. - Dobrze, rozumiem. W takim razie wezmę choć pani plecak - zaproponował przewodnik. - Bardzo z pana uprzejmy człowiek, dziękuję za troskę, mówiąc to mama zrzuciła plecak z pleców i podała go pilotowi. - Panie przodem - rzekł wciąż uśmiechnięty młody mężczyzna. - Wolałabym jednak, żeby to pan szedł pierwszy. Jeśli napotka pan jakąś przeszkodę, ostrzeże nas pan. Nie będę musiała dodatkowo patrzeć pod nogi. Jeśli oczywiście, to nie jest kłopot - zaproponowała mama. - Będzie pan naszymi oczami - wtrąciłam się do rozmowy. 63


- Ależ żaden!- przystał na propozycję przewodnik. - Ja zatem będę ochraniał tyły - zaśmiał się pan Roman. Pilot poszedł przodem i przeprowadził nas przez całą jaskinię. Wszyscy na nas czekali. Została ostatnia prosta! Nagle, ziemia się zatrzęsła, wszystko zaczęło drzeć. Czyżby kolejna nawałnica? Przyspieszyłyśmy tempa. Z sufitu poczęły spadać kamienie. Czyżby kopalna miała rozpaść się w drobny mak? Katastrofa!!! W tym szalonym biegu gubiłam swoje własne nogi! Czyste szaleństwo! Zupełnie nieoczekiwanie deszcz kamyków ustał. Ale zaczęło spadać coś znacznie, ale to znacznie gorszego, wielki kamień zsuwał się powoli na dół. Ten głaz chciał zamknąć nam wyjście z kopalni!!! Machałam nogami ile sił! Jeszcze tylko parę kroków. Błyskawicznie u naszych boków ukazali się ratownicy, z przodu zaś zjawił się pan Wincenty. Pan Roman chwycił mnie za prawą rękę, a Wini za lewą, ratownik stał przed nami. Chciał chyba złapać mnie za nogi, ale w końcu stanęło na tym, iż przybrał rolę asekuranta. Najchętniej wskoczyłabym mu na barana, nie było jednak czasu. Miałam poczucie, że latam, bo mężczyźni właściwie mnie unieśli. Czułam się jak bezbronna marionetka w ich rękach. Mama biegła obok. Ogromny głaz zaraz spadnie na ziemię! Mamy niewiele czasu, teraz albo nigdy!!! Już, już witaliśmy się z gąską, gdy nagle wielki kamień zaczął się zsuwać. Mieliśmy tylko jedno wyjście, trochę dramatyczne, to trzeba przyznać. Rozpędziliśmy się jak to tylko było możliwe i padliśmy na ziemię. Ratownik, który nas asekurował uskoczył na bok. Cała grupa patrzyła na nas z wielkim przerażeniem w oczach. Stali bardzo daleko, bezpieczni. To jakieś fatum!!! Najpierw te nieszczęsne sanki, potem osioł, a teraz to! Ciekawe, co się jeszcze wydarzy. Czułam się fatalnie. Ktoś leżał na moich plecach, a całą twarz miałam w śniegu. Zastanawiałam się kiedy ten ktoś podniesie się i czy w ogóle się podniesie. W oddali, kątem oka zauważyłam panią Kasię, bo chyba tak miała na imię. Ona razem z goprowcami przyszła nam z pomocą. W tej chwili podniosła się i usiadła na śniegu. 64


Wkrótce dźwignęła się do góry, otrzepała się ze śniegu i zrobiła krok w naszym kierunku. - Pani Asiu, pani Asiu! Słyszy mnie pani? - próbowała nawiązać z mamą kontakt, bo jak się później okazało to mama leżała na moich plecach. Zupełnie nie miałam pojęcia jak to się stało. Cisza. Brak odpowiedzi. Czy coś się mamie stało? Mam nadzieję, że to chwilowe. No nic, muszę dać jej jakiś znak życia. W przeciwnym razie żebra mi zaraz wyskoczą z ciała! - Tutaj jestem, tutaj! - usiłowałam wydusić z siebie jakieś słowa. Wypluwałam przy tym śnieg, który wlatywał mi nieustannie do ust. - O matko, Sara, nic ci nie jest? - spytała zniżonym tonem - wcale cię nie widziałam. - Może pani zdjąć mamę z moich pleców? Strasznie bolą mnie żebra - poprosiłam ledwie słyszalnym głosem. - Oczywiście. Na raz, dwa, trzy - usłyszałam głos pana Romana. - Tylko proszę delikatnie - poprosiłam. - Będę starał się jak najdelikatniej potrafię - zapewnił ratownik - musimy ustalić technikę przenoszenia. - Ok - zgodziła się ratowniczka - A więc tak. Ja ostrożnie przechylę panią Asię na lewy bok. A ty wyciągniesz Sarę z tego śniegu dobrze? - Dobrze - odrzekł. - No to hop. Raz, dwa, trzy! - zawołała. Stało się tak jak zaplanowała. Na trzy przewróciła mamę. Było mi teraz o niebo lepiej! Pan Roman pomógł mi stanąć na nogi. Byłam cała, od stóp do głów, w śniegu. Brrrrr!!! Ale zimno! Całe szczęście, że mam chociaż jedną rękę sprawną. - Uwaga, niech mnie pan teraz mocno trzyma. Z góry przepraszam za obsypanie śniegiem - z lekka się uśmiechnęłam, mając nadzieję, że nie będzie na mnie zły. - W porządku, ale… Nie pozwoliłam mu dokończyć. Od razu zabrałam się do 65


działania. Zaczęłam się otrząsać, jak kudłaty pies po deszczu. To musiało idiotycznie wglądać, ale chciałam ten śnieg zrzucić z siebie, raz na zawsze. Mogłam oczywiście zrobić to ręką, ale w ten sposób oszczędzałam cenny czas. Śnieg leciał na wszystkie strony. Dobrze, że niewiele leciało do tyłu. Od dzisiaj nienawidzę zimy do końca swoich dni. To nic, że w tym czasie przypadają moje urodziny i najlepsze ze świąt w calutkim roku. Urodziny będę obchodzić latem, a Boże Narodzenie wiosną. Trudno mi będzie zrezygnować z pysznych potraw i prezentów, no ale cóż. Pani Kasia cuciła moją mamę uderzeniami w policzki. Od razu skojarzyło mi się to z sytuacją na ringu, gdy trener pobudza boksera do dalszej walki. - Panie Romanie, czy moglibyśmy podejść trochę bliżej? - odchyliłam do tyłu głowę i spojrzałam na ratownika „do góry nogami”. - Myślę, że tak - zgodził się. - Dziękuję - mówiąc to zrobiłam krok do przodu. - Nic jej nie będzie prawda? - spytałam prawe przez łzy. - Oczywiście, że nie, to tylko chwilowe zasłabnięcie ratownik usiłował podnieść mnie na duchu. - Mam taką nadzieję. - Wszystko będzie dobrze - usłyszałam głos zza moich pleców. - Pani Asiu, pani Asiu, proszę się obudzić - wołała kobieta potrząsając ramieniem mamy. - Co się… stało? - spytała otumaniona mama. - Straciłaś przytomność mamusiu - odpowiedziałam, uradowana poprawą jej zdrowia. - Czy coś panią boli? Czuje się pani na siłach by wstać? spytał pan Roman. - Myślę, że dam sobie radę. Tylko mam tylko jedną prośbę. Czy mogłaby mi pani podać rękę, chciałabym się na niej wesprzeć, jeśli można - mówiąc to usiadła i podkurczyła nogi pod siebie. - Ależ oczywiście, że pani pomogę - rzekła pani Kasia 66


i podała mamie ręce. Mama już chciała się wyprostować i stanąć na nogi o własnych siłach, gdy nagle upadła z bolesnym grymasem na twarzy i jękiem. - Co się stało mamo? - znów dopadła mnie panika. - Co panią boli? - zapytała Kasia, badawczo przyglądając się mojej mamie. - Kostka… - wyjęczała mama, trzymając się za prawą nogę. - Kostka? Zaraz zobaczymy co się stało - uspokajała dziewczyna. Po czym zdjęła mamie but najostrożniej jak tylko się dało. Mimo tego na twarzy mamy pojawiła się kolejna, nietęga mina. Musiało ją potwornie boleć. Podziwiam ją, że tak dzielnie to wszystko znosi. Po zdjęciu buta oraz skarpetki zobaczyliśmy wielkiego fioletowego bąbla. Paskudnie wyglądał!!! - I co? - zapytałam zmartwiona jej stanem zdrowia. - Nieciekawie to wygląda - potwierdziła moje obawy Kasia. - A co to takiego? Siniak? - zadawałam pytania cała w nerwach. - Siniak? To wygląda na wielki wylew. Nie martw się przyłożymy twojej mamie coś zimnego i będzie dobrze usiłowała pocieszyć mnie. Sięgnęła po leżącą obok apteczkę. Wyjęła z niej niebieski worek, do którego włożyła trochę śniegu i przyłożyła go do bolącej nogi. - Roman pomożesz mi? Trzeba usztywnić nogę, bo może być złamana. - Oczywiście! Saro usiądź tu na chwilę, Ok? - powiedział do mnie pan Roman. - Tak, proszę pomóc pani Kasi, poczekam, nigdzie się nie wybieram - zażartowałam, chyba z nerwów - a może pomogę? Po chwili miałam w ręku nieodpakowany jeszcze opatrunek. Musiałam go otworzyć. Dla ludzi zdrowych to kaszka z mleczkiem, 67


ale dla osób niepełnosprawnych, to nie jest takie proste. Jedną ręką i do tego lewą, kiedy leworęczność jest wymuszona, bardzo ciężko się manewruje. No, ale cóż, kiedyś nie miałam innego wyjścia tylko zabrać się do pracy i nauczyłam się z tym żyć. Teraz mogę nią zrobić o wiele więcej niż kiedyś. To wszystko zasługa ciężkiej pracy na rehabilitacji z moją kochaną Iwonką i w domu z rodzicami. Złapałam jeden koniec papierowego opakowania, a drugi wsadziłam do ust. Doskonale wiem, że to nie jest najlepszy sposób na otwieranie takich rzeczy, ale był najszybszym i jedynym rozwiązaniem jakie było możliwe przeze mnie do wykonania. Po chwili wyciągnęłam białą rolkę zębami i podałam Romanowi. Ten spojrzał na mnie, wyraźnie zakłopotany, bo zapomniał, że mam niesprawne ręce. Podając mi bandaż nie myślał o tym. Teraz, po chwili zamyślenia, uśmiechnął się. - Zuch dziewczynka! Dziękuję. Odwzajemniłam uśmiech. - Proszę bardzo. - Teraz będzie pani lepiej - zapewnił kończąc opatrunek. - Może spróbujemy się podnieść? - spytał. - Musimy trochę poczekać z tym podnoszeniem, bo kręci mi się w głowie - odparła mama. - To nic dziwnego, wszyscy jesteśmy już śmiertelnie zmęczeni. - Zaraz się podniosę, niech pan da mi chwilkę. Przykucnął koło mamy i zbadał puls. Zaraz potem wyjął butelkę wody i rozkazał. - Proszę się napić. Znów oczekiwałam zdenerwowana. Czy ta niedyspozycja mamy jest chwilowa, czy to coś poważniejszego? - Co się stało? - spytałam szeptem. - Oho, widzę, że dużo ciekawych rzeczy mnie ominęło - rzekła, rozglądając nie dookoła, nadal z grymasem bólu na twarzy - wszyscy cali? Zachowywała się tak, jakby dopiero teraz odzyskiwała pamięć. - Nie mamy teraz czasu na opowiadanie całej tej historii 68


- przewodnik uprzedził mamę, która właśnie teraz otworzyła usta. - Musimy wracać, więc spróbujemy panią podnieść. tymi słowami zwracając się do Winiego, który nie wiadomo kiedy pojawił się za moimi plecami. - Racja musimy wracać, myślę że… sprostam zadaniu optymistycznie wyjąkała mama. - Jest pani silną kobietą, razem damy radę ”przekicać” ten ostatni odcinek - skwitował młody Góral. - W takim razie chodźmy - zgodziła się mama - wyciągając do niego rękę. Wspólnie z Winim postawili mamusię na nogach. Widać, założony opatrunek pomógł. Ostrożnie zginała nogę w kolanie unosząc ją nad ziemią i śmiesznie podskakując na drugiej. Niespodziewanie nadbiegł Kuba. - Wygląda na to, że coś się stało - rzekła zaniepokojona mama. - Jesteśmy uratowani! Ania zobaczyła lecący helikopter zawołał zasapany Kuba. - Jak to? - zdumieliśmy się jednocześnie. Ten nie odpowiedział, lecz zaczął biec, ruchem ręki dając nam znać byśmy szli za nim. Mama starała się kuśtykać jak najszybciej. Widać perspektywa wydostania się z tego miejsca spowodowała, że nie zważała na ból. Wszyscy lecieliśmy jak na skrzydłach! Na zewnątrz było jeszcze jasno. Ile godzin tu spędziliśmy? Sama straciłam już rachubę czasu. Ciekawe. Rzeczywiście w naszym kierunku leciał helikopter! Co za szczęście! Zapewne nas szukają, oby tylko nas dostrzegli. Tak marzę o ciepłej herbatce i ciepłym łóżeczku, Już nawet nie jestem głodna. Tak czy inaczej, musimy tę szansę wykorzystać, druga taka się nie zdarzy. Tylko, co zrobić by nas zauważyli? - I co teraz robimy? - spytała Ania - wołanie i machanie nic nie pomaga. Zaraz nas ominą! - Jestem na taką okoliczność świetnie przygotowany przemówił przewodnik sięgając do swojego plecaka. Pogrzebał chwilę i wyciągnął racę. 69


- Teraz schowajcie się za tamtą skałę - polecił pilot wycieczki. Wszyscy zgodnie i bez marudzenia pokiwaliśmy głowami i udaliśmy się na wskazane przez pana Wincentego miejsce. Jaka jednomyślność i karność panowała teraz wśród nas. Nawet Dawid nie oponował - któżby pomyślał?! Najwyraźniej znudziła się mam już ta górska przygoda, ale trzeba przyznać, że jesteśmy zgranym zespołem. Gdy cała grupa oddaliła się na bezpieczną odległość, przewodnik przystąpił do działania. Pozostali ratownicy pilnowali, aby wszyscy znaleźli się w bezpiecznej od wystrzału odległości. Oczywiście ja z panią Kasią byłyśmy na szarym końcu i nie mogłam zobaczyć, jak Wini odpala racę. Wielka szkoda, byłam ciekawa, jak to działa. Po chwili usłyszałam straszny świst. Niedługo potem zauważyłam zmierzającego ku mam pana Wincentego. Hałas ustał. Wszyscy czekaliśmy, co się w tym momencie wydarzy. Z zaciekawieniem odchyliłam głowę do tyłu i obserwowałam niebo. Nabój przestał unosić się nad ziemią - wystrzelił! Na bezchmurnym niebie pojawiła się czerwona mgła. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak pięknej eksplozji! To, co się działo można porównać do wybuchu wulkanu. Teraz już miałam stuprocentową pewność, że będziemy zaraz w domu. Tego nie da się nie zauważyć, bo zadziałało. Helikopter zmienił kurs. Zamierzał wylądować! Kamień spadł mi z serca. - No, to najtrudniejsze mamy za sobą - stwierdziła Katarzyna. - Całe szczęście, bo myślałam, że pomrzemy tu z głodu odparła sina z zimna Kornelia. - Mnie jest niedobrze, ściska mnie w żołądku - odezwał się Maciek. - Wiem, kochani - odezwała się ciepło pani Bianka jeszcze trochę musicie wytrzymać, jesteście dzielni, jestem z was dumna. Wszyscy mieli już dość. Helikopter rozpoczął nieopodal nas lądowanie. Nie mogłam zebrać własnych myśli. Czułam, że 70


ratowniczka jest zmęczona marszem ze mną. Nie dawałam już rady stać na własnych nogach. To jest częste u mnie - muszę przyznać - i nie jest takie łatwe, jakby mogło się wydawać. Wyprostować kolana? Nie ma sprawy! Zdrowi ludzie nie muszą zastanawiać się, czy idą prosto, czy utrzymują dobrą postawę, czy obciążają stopy, czy trzymają prosto głowę. Nie myślą o takich błahych dla nich sprawach. Wykonują to machinalnie. Ja niestety muszę! Walczę o każde samodzielne przesunięcie mojej stopy i o utrzymanie równowagi. Codzienna harówa może być powodem do zniechęcenia. Wiele razy miałam wszystkiego po dziurki w nosie. Nie mogę już dalej rozmyślać, muszę sobie gdzieś usiąść. - Muszę gdzieś usiąść, już nie mam siły! - zawołałam na całe gardło. Opanował mnie chyba atak histerii. Emocje opadły i czułam, że nie wytrzymam już ani chwili dłużej. Miałam wrażenie, że pani Kasia zaraz padnie. - Już wam robię miejsce. Siadaj Sara - odezwała się pani Alicja. Na ziemi położyła jakiś koc, a drugim mnie okryła. Och, jak dobrze, choć powiał zimny, nieprzyjemny wiatr. Żółtoczerwony helikopter wylądował. Momentalnie po wyłączeniu maszyny wyskoczył mężczyzna. Szybkim ruchem otworzył tylne, rozsuwane drzwi. Z nich wyskoczyła średniego wzrostu dziewczyna, z wielką czerwoną torbą. Pilot zaś, pospiesznie zmierzał do pana Wincentego. Starszy brunet rozglądał się dookoła. Po krótkim namyśle podbiegł do Gosi, a ratowniczka podeszła do nas. - Jak się czujesz? - zapytała mnie. - Ja dobrze, ale z mamą gorzej - powiedziałam cała spięta. Denerwowałam się nową sytuacją. Starałam się jak najwyraźniej mówić. Pierwsza rozmowa z obcą osobą, jest zawsze dla mnie stresująca. Dlaczego? Otóż nie mówię zbyt wyraźnie. Trzeba się wsłuchać w mój głos, aby w pełni mnie zrozumieć. To jest kolejny mankament mojej choroby. Nieraz spotkałam się z zakłopotaniem osób jeszcze mi nieznanych. Zawsze jest ta 71


sama sytuacja. Najpierw człowiek robi taki zabawny wyraz twarzy. Unosi brwi do góry, mruga jednym okiem i robi zadumaną minę. Następnie wymawia „tak, aha”, udając, że zrozumiał. Doskonale wiem, że kłamie. Zdaję sobie sprawę z dezorientacji tej osoby. Po chwili staram się powtórzyć dane zdanie lub słowo wolniej i wyraźniej. W ten sposób, takiej osobie łatwiej wsłuchać się i zadać kolejne pytanie. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Nie wiem, dlaczego wstydzą lub boja się ponowić pytanie. Przecież pytanie nie boli, a ja się nie obrażam. - Chodź ze mną, pokaż mi gdzie jest twoja mama zaproponowała. - Ja pani nie pomogę, musi pani poprosić kogoś innego. - Dlaczego? Też doznałaś jakiegoś urazu? - zapytała zdumiona - widzę, ze masz całą poobijaną twarz, boli cię coś jeszcze? - Nie, ja po prostu od urodzenia nie chodzę, a moja buzia ucierpiała przy zderzeniu z ziemią, ale to nic takiego. - Nie rozumiem, mogłabyś powtórzyć - powiedziała zakłopotana. - Sara jest dziewczynką z mózgowym porażeniem dziecięcym - wybawiła mnie z niezręcznej sytuacji pani Alicja, która od kilku chwil przysłuchiwała się naszej rozmowie. - Aaaa… rozumiem - odpowiedziała zaszokowana dziewczyna - przepraszam. - Nic nie szkodzi - bąknęłam. - Ja panią zaprowadzę do pani Asi - pani Ala, nie czekając na odpowiedź ruszyła w kierunku mojej mamy. Dziewczyna chcąc, nie chcąc, poszła za nią. - Witam, jestem lekarzem. Na imię mam Zuza. Należę do załogi helikoptera. W którym miejscu panią boli? - jednym tchem przedstawiła się i jednocześnie zapytała mamę. - Kostka - rzekła mama odruchowo łapiąc się za prawą stopę. - Musimy zobaczyć, czy nie dzieje się nic złego 72


tłumaczyła dziewczyna - więc zabierzemy teraz panią do szpitala na badania. - Do szpitala? Przecież to tylko siniak! - zdumiała się mama. - Siniak czy nie, trzeba sprawdzić. - zawyrokowała. Wykonamy rentgen. Noga może być zwichnięta lub złamana. To się okaże - ratowniczka recytowała w dalej powody, dla których mama powinna się zgodzić na przewiezienie do szpitala. - No dobrze, zgadzam się - ustąpiła w końcu mama. - Czy mogę razem z wami polecieć? - zapytałam. - To zależy ile osób będzie potrzebowało natychmiastowej pomocy - odparła młoda pani doktor podnosząc się z miejsca zaraz wrócę, sprawdzę tylko, czy nie ma gorszych stanów. Po chwili przybiegła do nas. Towarzyszył jej pilot helikoptera i dwóch sanitariuszy z noszami. Jeden z nich pochylił się nade mną i rzekł: - Możesz wstać i przesunąć się do przodu? Chcielibyśmy przenieść tą panią do helikoptera. - Bardzo bym chciała, ale to jest niemożliwe - mówiąc to uśmiechnęłam się szeroko. Taka sytuacja bardzo często pojawia się w moim życiu i w sumie, to już mnie bawi. - Czy coś ci dolega? - zaniepokoił się pilot. - W pewnym sensie tak - powiedziawszy to spojrzałam do przodu. Zauważyłam panią Alicję i postanowiłam poprosić ją o pomoc. Nie miałam siły po raz kolejny tego samego im tłumaczyć. - Saro, w czym mogę ci pomóc? - zapytała jakby czytała w moich myślach. - Ratownicy chcieliby zabrać mamę do szpitala na badania. Proszą mnie zrobienie miejsca, bo tu nie mogą wejść z noszami - zdałam sprawozdanie z sytuacji. - Rzecz jasna! - rzekła. Ratownicy otworzyli szeroko usta, chyba coś zaczęło im świtać w głowach i gdy pani Alicja podeszła by pomóc mi podnieść się z koca, zrobili wielkie oczy. 73


- Bardzo przepraszam, nie zdążyłam poinformować kolegów - wydukała niezdarnie doktor Zuza. - Nic nie szkodzi. To trochę zabawne, już do tego przywykłam - odparłam z lekkim uśmiechem. - Trzeba przenieść panią na nosze - ratownik przerwał rozmowę, zwracając się do mamy. - Dla tej dziewczynki też by się przydały - odrzekł drugi. - Czy ja mogę lecieć z wami? - ponowiłam pytanie z nadzieją. - Jakieś miejsce się dla ciebie znajdzie, moja dziecino odrzekł pilot. - Dziękuję - odparłam ze ściskiem w gardle. - Nie ma za co! - odrzekła długowłosa Zuzanna. W tym momencie rozległ się głos z krótkofalówki - Zuza, zgłoś się! Zuza, zgłoś się! Kobieta natychmiast sięgnęła do prawej kieszeni kurtki. Tam bowiem, był nadajnik. Pochwyciła go, przycisnęła czerwony guzik i poczęła mówić. - Tak! Jak wygląda sytuacja u was? - odezwała się. - Nie za dobrze. Mamy dwóch pacjentów do natychmiastowego przewiezienia do szpitala - zdał relację jakiś mężczyzna. - My też mamy dwóch - odpowiedziała ratowniczka. - To nie dobrze. Musimy z kogoś zrezygnować wszyscy się nie pomieścimy - odezwał się. - Ale z kogo? Wszyscy muszą niezwłocznie trafić do szpitala - zaniepokoiła się dziewczyna. - Przepraszam, że przeszkadzam w rozmowie, ale… ja mogę poczekać - zdecydowałam się ustąpić miejsca komuś innemu. - No nie wiem czy to byłby dobry pomysł - wahała się dziewczyna. - Obawiam się, że nie ma innego wyjścia rozmyślał pilot helikoptera - tą młodą damę zabierzemy następnym kursem. - No dobrze, tak zróbmy! - zgodziła się pani Zuza. 74


- Pani Alicjo! Zaopiekuje się pani moją córką? - odezwała się mama. - Proszę się o to nie martwić - odpowiedziała nauczycielka. - Och! Dziękuję, jak ja się pani odwdzięczę. - Trzymaj się mamusiu - odezwałam się chwytając ją za lewą dłoń. - Wojtek, idziemy z pacjentką do helikoptera. Potem pomożemy ci przenieść młodych podróżników, odbiór - Zuzia odezwała się ponownie do nadajnika. - Dobrze czekam, bez odbioru! - odpowiedział krótko Wojtek. Zanim się obejrzałam mama już była w helikopterze. Pani Kasia biegła z pomocą kolejnym rannym. Po chwili zauważyłam Gosię siadającą na jakimś zielonym małym krześle z oparciem. Niespodziewanie uniosła się w górę. Pani Zuzia trzymała ją z jednej strony, a pan Romek z drugiej. Wyglądała jak królowa! Brakowało jej tylko odpowiedniej sukni. Ach… jaka ona blada. Całe szczęście, że ktoś zawiadomił szpital, zaraz jej z pewnością pomogą. Już tylko parę kroków dzieliło nas od helikoptera, powoli dreptałam z panią Alicją. To taka drobna kobietka, ale silna jak tur. Dotarłyśmy do wymarzonej mety. - Mamo jak się czujesz? Lepiej ci już? - zapytałam. - Tak już o wiele lepiej, leki zaczynają działać! - mówiąc to, uniosła głowę wyżej, spoglądając mnie. Twarz jej rozjaśniała tak jak dawniej. - Przepraszam, ale musicie się cofnąć. Nie mamy jak przejść - zwróciła się do nas pani Kasia. - Oczywiście! - odpowiedziała jej Alicja, odsuwając mnie na bok. Po chwili i Gosia była już na „pokładzie”. Ratownicy pomogli jej przenieść się na fotel, który znajdował się obok łóżka mamy. Drugi był pusty. Nie zdążyłam się dokładniej przyjrzeć, gdyż znów nadchodził następny poszkodowany. Ku mojemu zdziwieniu następnym rannym okazał się Dawid. Był strasznie blady, oczy miał szkliste, strasznie kaszlał, 75


wcześniej wyglądał całkiem dobrze. No cóż, takie są skutki szkolnej wycieczki, pomyślałam sarkastycznie. On usiadł obok Gosi owinięty kocem po sam czubek nosa. Po chwili pani Zuza wraz z panem Wojtkiem wskoczyli do helikoptera zamknęli drzwi i zajęli się pacjentami. Pilot poprosił nas o oddalenie się. Posłusznie wykonałyśmy polecenie. Po paru chwilach helikopter podniósł się z miejsca. Narobił sporo hałasu i wiatru, i wniósł się w niebo. Pomimo, iż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nasz horror dobiega końca, łzy powoli spływały mi po policzkach. Martwiłam się o moich kolegów, ale przede wszystkim nie mogłam znieść myśli o samotnej mamie. Dłuższą chwilę gapiłam się bez sensu w coraz ciemniejsze niebo. Polonistka zauważywszy moje łzy obróciła mnie przodem do siebie i rzekła. - Nie przejmuj się, wszystko będzie w porządku, już koniec tego koszmaru, teraz może być tylko lepiej - mówiąc to, starła kolejną lecącą mi łzę. - Może pani ma rację - starałam się dać wiarę jej słowom. - No, to co? Wracamy to grupy? - spytała nauczycielka. - Tak! Już mi lepiej! - odpowiedziałam. Dzieci kolejno odlatywały. Zgodnie z obietnicą pojechałam z paniami na samym końcu. Zapakowałyśmy się do helikoptera i w górę. Miałam już okazję latać samolotem, jednakże ten lot helikopterem mnie zaskoczył. Pomijam już fakt innego startu, ale huk silnika i huśtanie nie należą do moich ulubionych. Gdy wzbiliśmy się w powietrze zrobiło mi się niedobrze. Czasem mam objawy choroby lokomocyjnej i pewnie teraz to mnie dopadło. - Niedobrze mi - zakomunikowałam zawczasu. - Będziesz wymiotować? - spytała pani Kasia podając mi worek. - Chyba… - Nic się nie martw, będę przy tobie, oddychaj głęboko - pocieszała mnie, przytrzymując worek blisko mojej twarzy. Wzięłam parę głębokich wdechów i poczułam się lepiej. 76


Spojrzałam za okno helikoptera. Nie lecieliśmy bardzo wysoko. Krajobraz nie robił się coraz mniejszy, nie zanikał, tak jak to dzieje się w samolocie. Tu widać było wszystko dokładnie. Cudownie! Patrząc w dół zapomina się o całym świecie! Te góry tak pięknie wyglądają, zupełnie jak na filmie! Zazdroszczę im takiej pracy! Nie dość, że ratują ludzkie życie, to jeszcze mają okazję oglądać takie cuda natury. Chciałabym zatrzymać czas i patrzeć wiecznie na świat z góry! Niestety to jest nie możliwe, podobnie jak i moja praca w takim miejscu. Ach..., mówi się trudno. Właśnie pilot podchodził do lądowania. Helikopter osiadł na niewielkiej polanie oddalonej od schroniska. Gdy silnik przestał pracować, pani Kasia otworzyła nam drzwi i przy pomocy pana Wojtka wydostałam się na zewnątrz. Słońce zaczęło chować się za horyzont. Pani Kasia wyjęła ponownie krzesełko i poprosił pana Wojtka o posadzenie mnie na nim. Z początku nie byłam zachwycona tym pomysłem. Zwyczajnie się bałam. Ale cóż miałam zrobić? Dobrze wiedziałam, że nie dam rady przejść tak daleko. Nie miałam siły ruszyć ani ręką, ani nogą. Byłam wdzięczna wszystkim, którzy chcą mi pomagać, więc bez gadania usiadłam na tym krzesełku i jak poprzednio Gosia, byłam przytrzymana z obydwu stron. Zacisnęłam zęby i jakoś to zniosłam. Po piętnastu minutach byliśmy już w schronisku. Tam czekała na mnie niespodzianka. Na bujanym krześle ustawionym przy kominku siedziała mama. - Mamo, co ty tu robisz? Nie miałaś być w szpitalu? zdumiałam się mamy widokiem, a radość rozpierała mnie od środka. - Byłam córeczko! Wszystko dobrze to tylko wyjątkowo bolesne stłuczenie. Za parę dni nie będzie po nim żadnego śladu - odezwała się mama. - Ach… to całe szczęście. Tak się martwiłam - odetchnęłam z ulgą. - To my już będziemy się zbierać - przemówił pilot - nic tu po nas, do zobaczenia w przyjemniejszych okolicznościach. Wracajcie szczęśliwie nad morze! 77


- Bardzo państwu dziękujemy - odezwała się zza moich pleców pani Bianka. - A może zechcecie coś przekąsić? - spytała właścicielka pensjonatu. - Nie… Dziękujemy bardzo, musimy już lecieć - tłumaczył ratownik - mamy dyżur, musimy wracać. - No trudno! Weźcie chociaż mały poczęstunek - upierała się pani Basia, wciskając mu kosz z jedzeniem. - Jeszcze raz dziękujemy - odezwały się nauczycielki. - Zanim państwo pójdą ja zsiądę z tego krzesełka dobrze? - zapytałam nieśmiało - chyba, że mam je sobie zatrzymać na pamiątkę. - Jak to, nie lecisz z nami? - spytała żartobliwie pani Kasia. - Nie, może następnym razem. Póki co, mam dość ekstremalnych wrażeń - odpowiedziałam - Trzymam cię za słowo - odrzekł pilot helikoptera. Ratownik pomógł mi przejść na krzesło, po czym zabrał ze sobą tego ‘’straszaka’’ i wyszli. - Do widzenia! - zawołaliśmy na pożegnanie -dzię-kujemy, dzię-ku-jemy, dzię-ku-jemy. Wszystko było gotowe do kolacji. Zajęliśmy miejsca i z wielkim apetytem pochłonęliśmy całą przydzieloną nam porcję. Boże, jaka byłam głodna! Nagle Michał przerwał ciszę. - Panie Wincenty i co dalej? - Co dalej? - powtórzył - Michałowi chodzi o to, czy nawałnica wyrządziła znaczne szkody? Po drodze widziałam dwa przewalone drzewa. Będziemy mogli jutro wyruszyć do domu? - wyprzedziłam Michała z wyjaśnieniami. Tak bardzo tęskniłam już za tatą. - Co? Nawałnica? Nie.. Nie o to pytałem, chodziło mi raczej o dalsze losy kopalni. Tego przecież nie można tak zostawić! wyprowadził mnie z błędu. - Co do tych szkód, to jeszcze nic nie wiadomo - odezwał się przewodnik - ale będziemy informowani na bieżąco. 78


- Myślę, że jutro się okaże - skwitowała pani Bianka. -Teraz zbierajcie się do łóżek, musimy wypocząć po tak wyczerpującej wyprawie. Wszyscy padamy z nóg. - Wcale, że nie! - zaprzeczył Michał, który po posiłku się uaktywnił. - Bez gadania. Im wcześniej się położymy, tym lepiej się wyśpimy, wstaniemy i będziemy mogli wrócić to tej rozmowy - niespodziewanie zabrał głos, jak dotąd małomówny, Tadzio. - Tadzio, wszystko w porządku? - zapytały nauczycielki. Bo trzeba wam wiedzieć, iż Tadeusz rzadko kiedy odzywa się. - To górskie powietrze tak na niego działa - odezwała się ze śmiechem Olka. - Z pewnością - odparł przewodnik - weźcie z niego przykład. Ma chłopak rację. Ja też wracam do domu. - Och, dobrze! - zgodził się Michał z ciężkim sercem. Wszyscy powędrowaliśmy do swoich pokoi. Po chwili zapadliśmy w głęboki sen.

79


Śniło mi się coś niesamowitego! Chodziłam! Brałam udział w maratonie! Po rozgrzewce pobiegłam na start. Było mnóstwo ludzi! Biegacze przyjechali z różnych stron świata! Wszyscy kibicowali maratończykom. Starter wystrzelił na start! Zaczął się bieg! Dawałam z siebie wszystko! Wyprzedziłam parę osób. Osoby stojące na ulicy podawały wodę. Nie miałam już sił, chciałam się poddać! W tej właśnie chwili ktoś zaczął klaskał. Potem cała publiczność. Obróciłam głowę w bok i zauważyłam wzniesiony transparent „Sara do boju. Sara podbija świat!” To mi dodało sił! Postanowiłam zawalczyć o jakieś podium. Przyspieszyłam kroku dogoniłam dwóch przeciwników. Do mety tylko 5 metrów! Postawiłam wszystko na jedną kartę. Rozpędziłam się do granic wytrzymałości. Wyprzedziłam dwóch kolejnych zawodników, zostały mi jeszcze 2 metry i reprezentant Kenii do pokonania! Zebrałam w sobie już naprawdę ostatnie siły i… wyprzedziłam Kenijczyka! Już tylko parę kroków dzieliło mnie od mety! Wgrałam maraton! Mało tego ustanowiłam nowy rekord tej trasy! Tuż po przekroczeniu linii mety jakiś pan uścisnął mi dłoń i w zwolnionym tempie zaczął mi nakładać na szyję złoty medal. Zbudziłam się ze snu. Kornelia szarpała mnie za ramię i mówiła: - Sara obudź się! Musimy wstawać! - Co jest? Pali się? - zapytałam i podniosłam głowę do góry. Byłam cała zupełnie mokra, tak jakbym naprawdę brała udział w biegu. - Palić się nie pali, ale chyba śnił ci się jakiś koszmar, bo coś krzyczałaś przez sen. - Pani Bianka kazała nam się już budzić. Mamy pomóc w przygotowaniu obiadu - wyjaśniła Ania, która też stała nade mną. - Z resztą zaraz przyjdzie sprawdzić, czy wszystkie już wstałyśmy. - Acha - odburknęłam - szkoda, że mnie obudziłaś, miałam taki piękny sen! - powiedziałam do Kornelii. - A jaki? Opowiedz mi o nim - poprosiła. - No więc śniło mi się… - zaczęłam opowieść i nie 80


zdążyłam nic więcej powiedzieć, gdyż przyszła do nas pani Bianka. - No dziewczyny, do roboty! - zawołała - spałyście 15 godzin. - Ile? - zapytałam zaskoczona. - Już 13.00 - uśmiechnęła się nauczycielka. - To się wyspałyśmy za wszystkie czasy - odrzekła Ola. - Idźcie się umyć i przyjdźcie do jadalni - poprosiła pani Bianka. - Dobrze - powiedziała Ania. Przy pomocy mojej wychowawczyni wyszłam z łóżka. Później dziewczyny pomogły mi się umyć i ubrać, i po ogólnej toalecie, rozmowach o gwiazdkowych prezentach i śmiechach, pomaszerowałyśmy do kuchni. - Saro, co chcesz teraz robić ? My będziemy przygotowywać obiad. Chcesz nam pomóc w tym, czy masz inny pomysł na zagospodarowanie czasu do obiadu? - Mogę poprosić o kartkę i długopis?. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł - porosiłam. Niedługo Boże Narodzenie, postanowiłam napisać list do św. Mikołaja. - Dobrze, posadzę cię teraz przy tym biurku, dam ci kartkę i długopis, a jak będziesz czegoś potrzebowała to zawołaj. Wyszłyśmy z kuchni i skierowałyśmy się do przylegającego do niej, małego pokoju. Tam znajdowało się biurko. Usiadłam przy nim, dostałam długopis i kartkę, a moja wychowawczyni pobiegła do kuchni. Po chwili zastanowienia zabrałam się do pisania. Zakopane, 20 grudnia 2013 r. Drogi Mikołaju, Piszę do Ciebie tradycyjnie, ale z wielką przyjemnością już od wielu, wielu lat. Bardzo lubię te moje pisemne pogawędki z Tobą. Pewnie się wielokrotnie powtarzam, 81


82


ale muszę Ci to ponownie powiedzieć. - Uwielbiam Boże Narodzenie! Gdy siadamy do wigilijnej wieczerzy, wszyscy są tacy dostojni i radośni. Prószący śnieg za oknem, pięknie przystrojona choinka, w kominku wesoło tańczą płomyczki. Roznosi się znakomity zapach potraw, które przygotowała moja mama. Łamiemy się opłatkiem i składamy wzajemnie życzenia. Mój tata zapala świece i zasiadamy do stołu. Przyznam Ci się, że ubóstwiam ruskie pierogi mojej mamy. Świąteczny, magiczny czas! Zawsze śpiewamy kolędy i oczekujemy na Twoje przybycie. Za każdym razem, gdy zadzwoni dzwonek do drzwi wstrzymuję oddech… Nigdy jeszcze nie zagościłeś osobiście w mym domu, ale mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Na samą myśl o spotkaniu z Tobą oczy mi błyszczą szczęściem. Teraz odzwierciedlę Ci moje skryte marzenie, moją do Ciebie prośbę. Myślę, że na Twojej twarzy pojawi się zdziwienie. A swoją drogą, ciekawi mnie, czy ktoś prosił Cię o tak „dziwny” podarunek? Otóż siedzenie na wózku przez tyle lat znudziłoby się nawet największemu leniuchowi. Chciałabym dostać nowe nogi, bo jak się pewnie domyślasz, te które posiadam nie są sprawne. Pragnę, chociaż przez tę jedną, jedyną noc móc pobiegać, jak moi rówieśnicy, nie potrzebować pomocy osób trzecich, poczuć co to znaczy skakać, kopać piłkę, zmęczyć się na wf-ie, grać w koszykówkę, jeździć na nartach, skakać o tyczce. Wreszcie nie musiałabym się zastanawiać nad tym, czy mam proste kolana, czy też idę koślawo. Na samo wspomnienie takiej możliwości na twarzy maluje mi się szeroki uśmiech. Tak samo, jak Pinokio, ożyć na nowo! Podobnie, jak Collin Craven, wstać z wózka i robić wszystko, czego tylko moja dusza zapragnie. Może nawet mogłabym potowarzyszyć Ci w rozdawaniu prezentów? Byłoby wspaniale! Właściwie, to niczego mi nie brak. Mam to, co 83


najważniejsze na świecie: ciepły dom, wokół siebie kochających ludzi, ukochane książki, ale… rozumiesz? Chciałabym, byś podarował biednym na całym świecie kubek gorącej czekolady i kawałek piernika. Te biedaki marzą o takim prezencie. Proszę, spraw aby i oni byli weseli w ten magiczny, świąteczny czas. Wtedy naprawdę będę szczęśliwa. Bardzo gorąco Cię ściskam i całuję. Z niecierpliwością czekam na Twoje dary. Pozdrawiam Cię - Sara PS. Nie zapomnij o biednych !!!!!

- Ufffff… skończyłam! Ale jestem głodna. - Sara, czas na obiad - zawołała pani Alicja. - Jak pani to robi? - A co takiego? - zdziwiła się polonistka. - Czyta pani w moich myślach - wyjaśniłam - właśnie miałam kogoś zawołać i zapytać kiedy będzie obiad. Jestem strasznie głodna! - No zobacz, jaki zbieg okoliczności - uśmiechnęła się nauczycielka. Po tej wymianie uprzejmości poszłyśmy do jadani. Tam wszyscy już na nas czekali. Usiadłam na krześle i zaczęłam zerkać, co by tu upolować pysznego do jedzenia. - Saro, co chciałabyś zjeść? - spytała mama. Ona naprawdę zna mnie jak nikt. - Hmmm... Może placuszki z tymi konfiturami. - Dobry wybór - odezwała się Kornelia. Całą twarz miała umazaną wiśniowymi konfiturami, ona uwielbia dżemy i słodycze. 84


- A co z tą kopalnią? - dopytywał się natrętnie Michał, połykając ostatni kawałek naleśnika z serem. W tym momencie pani Basia weszła z wazą wypełnioną po brzegi gorącym, aromatycznym rosołem. - A cóż to za kopalnia? - zdumiała się gospodyni. - Kopalnia małego Murzyna! - wykrzyknęła podekscytowana Ania. - Doprawdy? - zapytała Góralka, dziwacznie marszcząc brwi. - W rzeczy samej. W pierwszej chwili w to nie mogłem uwierzyć, ale z czasem okazało się, iż to była prawda - rzekł przewodnik nalewając rosołu do talerz. Widocznie i ona słyszała opowiedzianą nam wcześniej legendę. - I wyście ją odnaleźli!? - zachwyciła się właścicielka drewnianej chatki, opadając na podstawionym dla niej krześle. - Naturalnie - odezwał się Maciej - my, brygada z północy. - To było widocznie nasze przeznaczenie - dodał Tomek. - Ale, to wszystko miedzy innymi, dzięki lawinie, która zeszła, to szczęście w nieszczęściu - zaśmiała się Gosia. - Była to najbardziej męcząca wycieczka w moim życiu! powiedziała Ola. - Wracając do pytania Michała - zmienił temat pan Wincenty. - Na pewno nie zostawię tego samemu sobie. To byłaby bowiem strata dla świata. To przecież niezwykłe i ważne odkrycie. - Tak, to trzeba przyznać, pięknie tam jest, tak magicznie - włączyła się do rozmowy zamyślona pani Bianka. - Mam zamiar skontaktować się z Muzeum Odkrywców. Zajmuje się ono odkryciami krajobrazowymi oraz geograficznymi - kontynuował w dalszym ciągu pan Wincenty. - Czy posiada pan już numer telefonu tej organizacji?rzeczowo spytał Filip. - W tej chwili go niestety nie posiadam, ale postaram się go zdobyć jeszcze przed waszym powrotem do domu - zapewniał Góral. 85


- Zaraz, zaraz telefon do muzeum… - rozprawiała gospodyni. Błyskawicznie wstała i pośpiesznym krokiem skierowała do stojącej nieopodal komody. Po chwili otworzyła jedną z wielu szuflad, pogrzebała w niej trochę, po czym wyjęła rękę z jej wnętrza i zamknęła ją z powrotem - Aha mam! - powiedziała ucieszona. - Co takiego pani tam znalazła? - spytał zaciekawiony Szymon. - Wizytówkę! - oświadczyła kobieta ściskając ją mocno w dłoni. - Jaką wizytówkę? - zdumiał się Kuba. - Wizytówkę rzecz jasna, Muzeum Odkrywców - wyjaśniła dumnie Góralka. - A skąd pani ją wytrzasnęła? - zapytał zdumiony Przemek. - Dostałam ją od kustosza tego muzeum. Znamy się z czasów szkolnych. - Kto to jest ten kustosz? - spytał Kacper. - Cicho! Nie czas na wyjaśnienia - skarcił go Michał. - Trzeba jak najszybciej do niego zadzwonić! niecierpliwiła się Olka. - Ola powoli, wszystko w swoim czasie - uspokajała ją pani Bianka. W tym momencie ktoś wszedł do środka. Wszyscy skierowali na niego wzrok. Moje przeczucia się sprawdziły. Był to chłopak, który parę dni temu przyprowadził naszych uciekinierów do schroniska. - Szukasz chłopcze czegoś? - spytała gospodyni. - Przyszedłem sprawdzić, jak się moi koledzy czują, po wczorajszych przygodach - tłumaczył się przybysz. - Znacie się? - zdziwiły się nauczycielki. Uczniowie spoglądali po sobie i nie wiedzieli co mają teraz zrobić. Nie powiedzieli nikomu o wcześniejszej wizycie chłopaka. Bali się reakcji nauczycielek. Zupełnie nie mogę pojąć dlaczego, nic przecież złego nie zrobiliśmy. No cóż, człowiek nie jest w stanie wejść w myśli drugiego człowieka. 86


„Mleko się już rozlało” trzeba więc wszystko powiedzieć. Rozglądałam się, kto to zrobi. Filip chyba zamierzał to uczynić. Postanowiłam wziąć to jednak na siebie. - Spotkaliśmy się z nim parę dni temu. To on przyprowadził zabłąkanych chłopaków do schroniska. - Jak masz na imię? - spytała pani Bianka. - Nazywam się proszę pani, Antoni Burczyk. - Antku, rozgość się proszę. Może jesteś głodny? zaprosiła nieśmiałego chłopaka pani Alicja. - Dziękuję bardzo - odparł chłopak ściągając wierzchnie okrycie. - Skąd wiedziałeś o naszej wczorajszej traumatycznej przygodzie? - zapytała Kornelia. - Wczoraj też byłem na wyciecze w górach. Zauważyłem was na chwilę przed zejściem lawiny. Przeczekałem najgorsze schowany pod półką skalną. Potem ruszyłem w drogę powrotną. Jakąś godzinę później dobiegłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do GOPR - u. Resztę już chyba znacie - zakończył swoją opowieść. 87


- To ty nas uratowałeś? - krzyczały dzieci. - Samotna wyprawa w góry to strasznie niebezpieczna sprawa - przestrzegł go pan Wincenty. - Znam góry, jak własną kieszeń proszę pana, proszę się nie obawiać - uspokajał Antek. - Wasz kolega wykazał się dużą odwagą i rozsądkiem. Możecie brać z niego przykład - odezwała się pani Bianka, patrząc przy tym wszystkim prosto w oczy. Najbardziej jednak zwróciła uwagę na klasowych urwisów. - Dziękujemy Antek! - zawołaliśmy chórem. - Nie ma za co, każdy by tak postąpił - odparł młodzieniec. - Powiedz mi Antku jedną rzecz. Skąd znałeś numer GOPR-u i skąd wiedziałeś jak zachować się w takiej sytuacji? dopytywał się zaciekawiony pan Wini. - Mój tata pracuje tam jako ratownik, ja też często pomagam w akcjach ratowniczych. Chcę być taki jak mój tata. - No i wszystko jasne, masz to w genach! - zaśmiała się pani Alicja. - Na to wygląda! - podchwycił dowcip Antek. - Czy możemy wrócić do poprzedniego tematu? - spytał Michał. Widać było, że bardzo mu na tym zależy. - Tak możemy. Pani Basiu, mogę poprosić o ten telefon? - spytał przewodnik. - Oczywiście - oznajmiła gospodyni. - Mogę spytać do kogo chcecie zadzwonić? - spytał Antek. - Do kustosza muzeum! - oznajmił jak dotąd milczący Tadzio. - A po co?- zdumiał się młodzieniec. - Po to, żeby zgłosić znalezisko - oświecił go Maciej. - A co takiego znaleźliście? - zaciekawił się Antek. - Kopalnię Małego Murzyna! - zawołała Julita. - To nie jest 1 kwietnia - zaśmiał się chłopak. - To nie żart. My naprawdę ją odnaleźliśmy - oburzył się Michał. - Jak to zrobiliście? - zainteresował się młodzieniec. Legendy o niej krążą w Zakopanem i okolicach. Jednak nigdy 88


nie dowierzałem, że to może być prawda. - Najlepiej, jak opowiemy to od początku do końca zaproponował przewodnik. - Tak, to chyba dobry pomysł - zgodziliśmy się z Winim.

Po zakończonej opowieści, Antek powiedział: - Muszę was niestety rozczarować. - A czemuż to? - zdziwił się pan Wincenty. - Nie będziecie mogli zadzwonić do muzeum. Linie telefoniczne są zerwane, Internet i telewizja też nie działają, póki co jesteśmy odcięci od świata. - Co my teraz zrobimy? - zapytał załamany Maciek. - Jak to co? - zdziwiła się pani Basia - jak starzy Górale, napiszemy list. - To dobry pomysł - uśmiechnęła się pani Alicja. - No to piszemy! - ucieszyłam się. Ania pobiegła po kartkę i długopis. Zaczęliśmy pisać : Zakopane, 20 grudnia 2013 r. Szanowny Panie Franciszku, Jesteśmy uczniami, czwartej klasy szkoły podstawowej ze Starogardu Gdańskiego. Przyjechaliśmy do Zakopanego wraz z wychowawczyniami na szkolną wycieczkę. Podczas wyprawy w góry dopadła nas śnieżyca, która przeobraziła się w lawinę śnieżną i przez przypadek ukryliśmy się w jaskini, która stanęła na naszej drodze. Nasz przewodnik Wincenty Łukaszczyk stwierdził, że to jest kopalnia małego Murzyna. Twierdzi on, że to jest odkrycie na skalę światową. Dowiedzieliśmy się, że jest Pan specjalistą w tej dziedzinie. Czy byłoby możliwe, by Pan osobiście włączył się w prace badawcze? 89


Bardzo nam na tym zależy, prosimy o rozważenie takiej ewentualności i o pozytywne rozpatrzenie naszej prośby. Z wyrazami szacunku uczniowie klasy IV A i B PS. Podajemy nr kontaktowy do Pana Wincentego Łukaszczyka tel. 88 290 376 555 - Skończyliśmy! - zawołaliśmy chórem. - Dobrze, to ja teraz pójdę na pocztę i wyślę list - oznajmił pan Wincenty - wrócę za jakąś godzinę. - W porządku, będziemy na pana czekać - odrzekła pani Bianka. Wincenty wyszedł. Pani Basia kazała nam umyć ręce i przyjść do kuchni. Tam już wszystko na nas czekało. Zawsze w tym pomieszczeniu przykuwał moją uwagę dziwny element. Mianowicie w prawym rogu stal starodawny, tak myślałam, rzadko spotykany piec. Na dole którego mieścił się otwór, do którego wkładało się węgiel. Całą tę konstrukcję okalały białe, lecz okopcone dymem cegiełki. Na środku tej konstrukcji znajdował się duży, dorodny kogut. Nie mogłam się mu bliżej przyjrzeć, bo musiałyśmy wjechać w głąb, pomalowanej na niebiesko i w jakieś ludowe szlaczki, kuchni. Po chwili gospodyni powiedziała: - No, moje drogie dzieci, jesteście gotowi do pracy? Przyznam się, iż myślałam, że będziemy robić kolację. Jednak się myliłam. Będziemy robić świąteczne ciasteczka. - Eee…. to nie dla nas - burknęli pod nosem chłopaki my nie baby. 90


- Nie zniechęcajcie się tak na samym początku! - zachęcała do współpracy pani Bianka. - Nie będziemy nikogo zmuszać, nic na siłę, ale może chociaż spróbujcie - dodała pani Alicja. Wszyscy stanęli przy wielkiej ladzie i czekali na rozkazy szefa kuchni. Gospodyni podzieliła nas na dziesięć grup. Każda drużyna otrzymała wielką misę, mąkę, trochę jaj, masło, przyprawy do piernika i mały słoik miodu. Dostaliśmy też solidny, drewniany wałek. - Zaczynamy! - zawołała gospodyni - pomożemy wam najpierw wrzucić jaja do miski, to jest dość skomplikowane, czy ktoś pomaga mamie w kuchni? - Tak! - krzyknęły chórem dziewczyny. O dziwo, chłopcy siedzieli cicho. Do naszej grupy podeszła pani Alicja. Błyskawicznie wbiła jajka do misy i poleciała dalej. Kolejno wrzucaliśmy pozostałe produkty. Z czasem dało się poczuć znakomity korzenny aromat ciasteczek , który przypomina o nadchodzących świętach. Wymieszaliśmy wszystko razem i zaczęliśmy to wszystko ugniatać. A tak ściślej mówiąc Kornelia wzięła się do tej roboty. Po chwili ciasto zrobiło się bardziej zwarte i gładkie. Było gotowe do wykrawania foremkami różnych figurek. Kornelia rozdzieliła je na cztery części. Każda z nas dostała miej więcej po równo. Teraz pozostało nam czekać na dalsze rozkazy szefa kuchni. - Dobrze dzieci. Widzę, że już zagnietliście ciasto. Proszę więc, byście foremkami wykrawali jakieś figurki i je własnoręcznie ozdobili - rozbrzmiał głos pani Basi. Przede mną nowe wyzwanie, coś wykroić i ozdobić. Chyba jakoś dam radę, co nie? No nic, kolejna rzecz, z którą muszę się zmierzyć. Wszyscy zaangażowali się do roboty i próbowali realizować swe pomysły. Tylko nasza grupa była jeszcze daleko w polu. - Może ja zrobię Mikołaja - niespodziewanie odezwała się Ola. 91


- A ja spróbuję ulepić renifera - dorzuciła Ania. - Ja chcę stworzyć płatek śniegu - zaoferował się Antek. - A ja zrobię bałwana - zdecydowałam. Wydawało mi się, że będzie prosty do wykonania. Mieliśmy do dyspozycji mnóstwo foremek o różnych kształtach, no i naszą wyobraźnię! Wzięliśmy się ostro do pracy, kolejno rozwałkowując swoje kawałki ciasta. Za chwilę przyjdzie czas na mnie. Boję się, że sobie nie poradzę. Głęboki oddech i do przodu, w końcu jakoś to będzie. - Pomóc ci? - zapytał Antek, odwracając się w moją stronę. - Tak, poproszę - rzekłam nieśmiało, ciesząc się, że chłopak odczytał moje zażenowanie. - Nie ma sprawy - uśmiechnął się i puścił do mnie oczko. Po chwili mój bałwan był wykrojony i gotowy do włożenia do pieca. Nagle Sonia zaczęła obsypywać Kamilę mąką, Kamila zaś obsypała Szymona, ten Filipa, Filip Tomka i...zaczęła się mączna bitwa. Wszyscy się śmiali. To było istne szaleństwo! 92


Po chwili zabawy wszyscy się opamiętali, bo w kuchni zrobiło się szaro. Dopracowaliśmy swoje ciasteczka, ułożyliśmy je starannie na blaszkach, które ustawiła na blatach pani Basia. Pierniczków było całkiem sporo. - No dobrze, to teraz wstawię pierniczki do pieca, a wy pójdziecie doprowadzić się do porządku, jasne? - rzekła pani Basia. - Tak jest! Proszę pani! - odpowiedzieliśmy i zaczęliśmy powoli wychodzić z kuchni. W tym momencie wszedł do chaty pan Wincenty. - A co tu się dzieje? Bawicie się w duchy, czy co? - spytał rozbawiony i zdziwiony naszym wyglądem, przewodnik. - My po prostu robiliśmy pierniczki i się trochę ubrudziliśmy - tłumaczyła zakłopotana Ania. - Aha, chyba to mąka wymknęła się spod kontroli! Zmykajcie do łazienki porządnie się umyć! - rzekł rozbawiony przewodnik. - Ja tymczasem pójdę do kuchni i zobaczę co się tam dzieje, może potrzebują pomocy? - Dobrze panie Wincenty! - odpowiedzieliśmy mu grzecznie i skierowaliśmy się ku drzwiom łazienki. Dobrze, że są tu dwie łazienki. Przynajmniej poszło nam nieco szybciej. Zorganizowaliśmy to mycie. Wchodziłiśmy po trzy: jedna płukała twarz i ręce, druga szorowała je, a trzecia wycierała już dłonie i twarz pozbawione białego pyłu. Jakiś czas później wszyscy wyglądaliśmy już jak ludzie, a nie jak zombi z horroru. Po powrocie do jadalni, zastaliśmy przygotowania do kolacji. Panie dokładały ostatnie półmiski i kazały nam już siadać do stołu. Niesamowite, jak szybko z tym wszystkim się uporały. Hmmm.. jaka dziś pyszna kolacja! Na stole zagościł kurczak, zrazy, pieczeń, sałatka z ogórków, buraczki i jakieś kluski. Mówi się, że góralskie powietrze wzmaga apetyt. Z początku myślałam, że to są jakieś brednie, ale chyba to jednak racja. Wszyscy zajadali, aż im się uszy trzęsły. 93


- Szymonie, jedz jak człowiek - zwróciła uwagę nasza wychowawczyni. - Jak to? Pani nie wie, że kury zawsze bierze się w pazury? - zapytał połykając łapczywie soczyste mięso. - A poza tym, tak jest o wiele wygodniej - włączyła się do rozmowy Sonia. - I nic się nie zmarnuje! - dodała Ania, chwytając w dłonie pałkę i wyjadając resztki mięsa. - My jemy, jak szlachta za dawnych czasów - odezwał się Filip. - Tylko nie wyrzucajcie resztek za siebie - powiedziała żartobliwie moja mama. - Dobrze, jedzcie, jedzcie na zdrowe!- rzekła rozbawiona pani Bianka. Reszta posiłku przebiegała w miarę spokojnie. Tylko pod koniec zaczął piszczeć minutnik. - O nasze pierniczki już się upiekły! - oświadczyła gospodyni i pobiegła wyjąć z piekarnika świeżutkie, upieczone ciasteczka. - To super! Już się nie mogę doczekać, kiedy będziemy je ozdabiać! - zawołał ku mojemu zdumieniu Michał. - Jeszcze chwilę, musimy posprzątać po kolacji, a pierniczki muszą ostygnąć - ostudziła zapał Michała gospodyni. - No to na co czekamy? Do roboty! - zawołał podnosząc się z krzesła i zbierając po kolei talerze. - Zaczekaj chłopcze, nie tak szybko, bo się zaraz przewrócisz - woła pani Bianka biegnąc za Michałem. - No dzieciaki, do roboty, trzeba tu posprzątać - rzekł przewodnik biorąc ze stołu buraczki i sałatkę z ogórków, a raczej resztki, które pozostały na dnie miski. - Ostatni zmywa! - zawołała Julka. 94


Po tym komunikacie wszyscy zaczęli sprzątać ze stołu naczynia i resztki jedzenia. W jednym momencie nie było już przy mnie ani jednej żywej duszy. Muszę jakoś się tam dostać, w przeciwnym razie, to ja będę zmywać naczynia. Poruszanie się na wózku nie jest proste, a kto tak nie myśli, jest w wielkim błędzie. Taka osoba musi mieć ogromną siłę w rękach. Przede wszystkim do tego są potrzebne obie sprawnie ręce. Ja niestety jedną rękę mam mniej sprawną, o czym już z resztą doskonale wiecie. Nie mogę złapać nią obręczy koła. Mój pojazd nie pojedzie prosto, czy do tyłu, jeśli będę go pchać tylko jedną ręką, a będzie kręcił się w kółko. Opanowałam jednak technikę prowadzenia wózka przy pomocy jednej ręki. Mianowicie najpierw kręcę cztery razy po jednej i tyle samo po drugiej stronie. Gdy mi się to nie uda cofam wózek do tyłu i ponownie próbuję. Dobrze, że mam taką długą rękę, inaczej nie dałabym rady. Nie robię tego jednak zbyt często, zawsze znajduje się jakaś chętna do pomocy osoba. Nieudolnie wyjechałam zza stołu i usiłowałam naprowadzić wózek w drzwi kuchni. Niespodziewanie pojawiła się Kamila. - Sara zaczekaj, pomogę ci! - Och, dziękuję - odpowiedziałam z wielką ulgą. Trochę się już zmęczyłam. - Ha, ha Sara zmywa! - odezwał się Maciek jak tylko mnie zobaczył. - Dobrze, tylko może mi to zająć dużo czasu - zgodziłam się z wielkim uśmiechem na twarzy. - Nie martw się, pomożemy ci - odrzekła zawsze pomocna Kornelia. Ona jest wyjątkowa. Jak powiedziała tak i się stało. Wszyscy razem zmywaliśmy naczynia. Nigdy bym nie przypuszczała, że może być to tak miłe zajęcie, ale jak to mówią - w grupie zawsze raźniej. Poszło to nam naprawdę sprawnie i już po chwili mogliśmy wrócić do jadalni, by dokończyć dekorować swoje wypieki. Dorośli przynieśli blaszki z wystygniętymi piernikami, lukier i różne posypki. Każdy wziął swoją figurkę i zabrał się do najfajniejszej 95


części pieczenia ciastek, czyli dekorowania. Wszyscy pracowali w pocie czoła i nawet panie postanowiły się do nas przyłączyć. Moja praca nie wymagała tyle zachodu, co innych. Musiałam tylko przyczepić parę węgielków, zrobić szalik, kapelusz i nos. No i oczywiście wetknąć w bok jakiś patyk zamiast szczotki. Mimo wszystko, trochę się przy tym namęczyłam. Skończyłam jako jedna z ostatnich. Kiedy zobaczyłam figurki pozostałych uczniów, dech mi na moment zaparło. Wyglądały prawie, jak prawdziwe. Teraz z całą mocą poczułam świąteczny klimat. Ciastka naszego autorstwa wyglądały bajecznie i nie mogłam nacieszyć się ich widokiem. Myślę, że gdyby zrobił je ktoś inny, nie byłabym tak pozytywnie nastawiona. Te po prostu były nasze! - Odstawię je teraz na parapet, dopóki lukier nie zastygnie - oświadczyła gospodyni biorąc jedną blaszkę. Nauczycielki zaniosły resztę blaszek do kuchni. Niedługo potem odezwał się Antek. - Niestety muszę was już opuścić. Tata pewnie się martwi, że mnie tak długo nie ma. A poza tym, jest już ciemno. - O! to wielka szkoda. Świetnie się z tobą bawiliśmy odrzekliśmy zgodnie. - Ja też ciekawie spędziłem czas - zapewnił Antek. - Przyjdziesz jutro? - zapytał Michał. - No pewnie! Może nawet uda mi się dłużej z wami zostać! - odrzekł, ubrany już, nasz nowy znajomy. - Pozdrów rodziców - powiedziałam. - Tatę - poprawił mnie Antek - moja mama nie żyje. - Przepraszam… nie wiedziałam, przykro mi - wyjąkałam. Zrobiło się cicho. To niezręczna sytuacja, ale mi głupio, że palnęłam taką gafę. Teraz już wiem dlaczego ten chłopiec jest taki ‘’inny’’, taki trochę zagubiony i smutny. I ta przybrudzona koszula, kiedy go widziałam pierwszy raz… Jak inne byłoby życie, gdyby świat był bez wad. Boże, jakie to okrutne, jakie tragedie przeżywają zwykli ludzie obok nas. Ciekawe, co się stało? Nie śmiałam zapytać. 96


- Trzymaj się ciepło Antek, do jutra - nieoczekiwanie ciszę przerwał Kacper. - Bywajcie! - odrzekł i wyszedł. Kiedy wszyscy układali się do snu, ja jak zwykle rozmyślałam o zdarzeniach minionego dnia. Wieczór, to jedyny czas, w którym człowiek może spokojnie pomyśleć. Nadchodzi tak zwana refleksja. W dzień nie ma na to czasu. Otóż dzisiejszy dzień mnie mile zaskoczył. Znowu nauczyłam się czegoś nowego, mianowicie, że nie należy tak szybko oceniać człowieka po pierwszym spotkaniu. Myślałam, że Antek jest zwykłym, zadufanym w sobie łobuzem. Okazało się zupełnie odwrotnie, jest pomocny, odważny i tolerancyjny wobec innych ludzi. Przeżył wielką traumę, a mimo to chce być potrzebny, chce dać innym coś z siebie, to widać. Bardzo sobie cenię takie osoby. Pomagają bezinteresownie, nie boją się inności. Nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Należy bowiem pamiętać, iż wspaniałe jest to, że się różnimy, bo świat byłby nudny. Jednak w jakimś stopniu jesteśmy tacy sami. Każdy, zdrowy czy chory, ma marzenia, śmieje się, płacze, wzrusza, denerwuje, złości, czasem traci zbyt wiele… Trzeba być otwartym całym sercem na takie osoby. Jestem rada, że mam takich przyjaciół, na których mogę polegać. Zawsze są chętni do pomocy. Lepszych nie mogłam sobie wymarzyć. Każdemu takich życzę! Nie wyobrażam sobie jednak, jak można żyć bez mamy. Biedny Antek, strasznie mi go żal. Niestety życie nie jest idealne. Aaaa… na dzisiaj chyba koniec. Jestem padnięta. Następnego dnia po śniadaniu przyszli do nas Górale z wielkim workiem u boku. Trochę to mnie zadziwiło, ale nauczyłam się już przez te parę dni, że w górach nigdy nic nie wiadomo. - Witojcie dzieci, gotowi na niespodziankę? - spytał jeden z przybyszów z mocnym góralskim akcentem. 97


- Na jaką znowu niespodziankę? - zapytaliśmy podekscytowani i przerażeni słowami nieznajomego. - Idziemy na spacer!- wyjaśnił następny rodowity Góral. - O matko, już się boję - pisnęła Ania. - Ja też mam dość niespodzianek - powiedział Tadzio. - Ale, zanim pójdziemy na ten spacer, musicie odpowiednio się ubrać - uprzedził mężczyzna z akordeonem, jakby nie słysząc utyskiwań dzieci. - Jasne! Każdy o tym wie! - powiedział śmiało Szymon. - Nie tak jak wy myślicie - wtrącił się pan Wincenty. 98


- A jak? - zdumieliśmy się prawie równocześnie. - U nas panuje taka tradycja, że kilka dni przed Bożym Narodzeniem chodzi się po domach z szopką, w strojach aniołków, Trzech Króli, śpiewa się różne kolędy i otrzymuje jakieś podarunki - wyjaśniał Antek. - To jak jasełka szkolne, tylko na świeżym powietrzu odezwał się Przemek. - No coś takiego - przyznał. - Tu macie przebrania - przewodnik mówiąc to, rozdawał przebrania. - Jak będziecie gotowi, to przyjdźcie do jadalni. Będziemy na was czekać. Po chwili nikogo już w tym pomieszczeniu nie było. Wszyscy pobiegli się przebierać. Ja zostałam z dorosłymi. Nie musiałam się zbytnio przebierać. Narzucili mi tylko białą sukienkę na ubranie i skrzydła na plecy. Byłam gotowa do wyjścia. Niedługo potem naszym oczom ukazały się przebrane dzieci. Po ich minach można było wnioskować, że te przebrania

99


nie są w ich guście. Założę się jednak, że to z czasem minie. Często tak jest, iż człowiek nie jest zadowolony z jakieś rzeczy, lub rozrywki, a potem okazuje się to bardzo fajną sprawą. - Gotowi do drogi? Wszyscy już są? - zapytał pan Wincenty. - Tak wszyscy już jesteśmy! - oświadczyła Julka. - Tradycyjnie podzielimy się na cztery grupy -odezwał się ponownie pan Wincenty. - Z każdą grupą pójdzie jeden dorosły. Do pierwszej ekipy przyjdzie pan Mirek, do drugiej pan Czesław, do trzeciej pan Mietek, a do czwartej przyjdzie pan Czarek. - Wszystko jasne? - zapytała pani Bianka. - Tak jest! - odpowiedzieliśmy zgodnie spragnieni nowych doświadczeń. - No to, w drogę! - krzyknął jeden z Górali wychodząc z chatki. Ruszyliśmy na spacer. Każda drużyna poszła w cztery strony świata. Rzeczywiście lawina śnieżna wyrządziła wiele szkód. Powalone drzewa, znaki drogowe. Zaczęłam się poważnie martwić, czy dotrzemy na wigilię do domu. Nie wyobrażam sobie świąt Bożego Narodzenia bez najbliższych memu sercu ludzi. To by była straszna draka! Cała rodzina z pewnością odchodzi już od zmysłów. Mieliśmy już wczoraj wrócić do domu, a tu co? - nas nie ma. Tata teraz z pewnością ma wyrzuty sumienia, że nie pojechał na tę wycieczkę z nami. Jednak nie miał najzwyczajniej innego wyjścia. Pan Brzoza pojechał do sanatorium na dwa tygodnie, a pan Bierny, jak na złość złapał jakąś infekcję. Nie miał go kto zastąpić. Musiał zostać na miejscu i pomagać chorym w potrzebie. Taką wykonuje pracę. Jest lekarzem. Doszliśmy z panem Czarkiem i panem Wincentym do pierwszego domu. Nawet nie wiedziałam kiedy tak naprawdę się to stało. Tak bardzo pogrążyłam się w swoich myślach. Nie pierwszy raz zresztą. Tuż po otworzeniu drzwi pan Czarek zaczął grać na 100


skrzypcach kolędę, a my śpiewaliśmy trochę nieprzytomni. Gdyby nie wsparcie pana Wincentego, nasz chórek poległby na całej linii. Po zaśpiewanej kolędzie dostaliśmy jakieś mięsiwo i ciasto, i pochwałę od starszej pani. Z każdym kolejnym domem było coraz lepiej. Chyba dzieciom spodobał się ten pomysł, no i prezenty, których uzbierało się całkiem sporo. Niespodziewanie na naszej drodze stanęli robotnicy drogowi. Muszę przyznać, że im dalej szliśmy, widać było już uporządkowaną drogę. - Przepraszam bardzo, mogę się dowiedzieć, na ile dni panowie przewidujecie sprzątanie? -przewodnik zaczepił jednego z pracowników. - Jutro nie będzie ani śladu po tym całym zdarzeniu zapewnił mężczyzna. - Wieczorem kierownik ma zawiadomić o tym jakichś turystów, co z wycieczką szkolną przyjechali. Podobno jutro rano ma być wyjazd. - To wspaniała wiadomość! - ucieszyliśmy się. - Pan wybaczy, ale muszę wracać do roboty! - oświadczył robotnik i wrócił do swoich poprzednich zajęć Przez resztę spaceru nie myślałam o niczym innym, jak o powrocie do domu. Strasznie się cieszyłam, że wrócę do domu. A tak swoją drogą, strasznie mi zimno i dopada mnie głód. Chcę już do schroniska! Jestem czarownicą! Wierzcie lub nie, ale właśnie zauważyłam czarny dach domu pani Basi. Widocznie nie tylko mnie było zimno i chciało się jeść. Nie mogę się doczekać kiedy poinformujemy resztę załogi o jutrzejszym powrocie do domu. - To ja już będę leciał - odezwał się pan Mirek, jak tylko dotarliśmy na miejsce - Nie zostanie pan na herbacie? - spytała Ania. - Nie dziękuję, już muszę iść - oponował Góral. - No trudno. Miłego dnia - pożegnała odchodzącego mężczyznę. Weszliśmy do środka. Wszyscy tam na nas czekali. Opowiedzieliśmy im nowinkę dnia, napiliśmy się ciepłej, 101


rozgrzewającej herbaty, ale jak obiadu nie było, tak nie było dalej. - Napiliście się?- spytał przewodnik. - Tak! - odpowiedzieliśmy - A co? - Ubierajcie się mam dla was niespodziankę - oświadczył pan Wincenty. - Znowu? A obiad? - zdumiał się Tomek. - Obiad nie zając, nie ucieknie. A niespodzianka naprawdę wam się spodoba - zapewniała gotowa już do wyjścia pani Basia. - No dobrze - zgodziliśmy się po takiej namowie. Opuściliśmy chatkę. To, co zobaczyłam myślę przeszło wszelkie, nie tylko moje, oczekiwania. Na podwórku stały dwa powozy zaprzężone w konie. Wszyscy lecieli do nich, jak na skrzydłach. Mamy w grupie kilku miłośników koni. Jak podeszliśmy bliżej zauważyłam, że dwie osoby już w jednym powozie siedzą. Okazało się, iż byli to pan Janek i pani Jagoda - instruktorzy, którzy pomagali nam na stoku dopasować narty i uczyli jazdy na nartach. Bardzo ucieszył nas ich widok. Wszyscy zapakowaliśmy się na dwa wozy i ruszyliśmy na przejażdżkę. Siedziałam w drugim powozie, który prowadzili pani Basia i pan Wincenty. Mama trzymała mnie cały czas za rękę. Pewnie obawiała się o prędkość, z jaką będziemy jechać. Trzymała mnie żebym przez przypadek nie wypadła. Widać było, że moim kolegom i koleżankom przejażdżka się podoba. Mnie nawet głód już nie przeszkadzał. Tu jest pięknie, tyle śniegu na drzewach i wygląda jak w bajce!!! Nagle konie przyspieszyły i było trochę ostrej jazdy. Widziałam, że nawet chłopaki mieli pietra, jak pojazd zaczął pędzić. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na polanie. Nieopodal paliło się ognisko. - Wow, ale fajnie ognisko! - Będziemy piec kiełbaski?! - dało się słyszeć okrzyki dzieci. Wszystko już tam na nas czekało. Gotowe kiełbaski leżały na drewnianym stole z grubych bali. Obok nich musztarda, keczup, ogórki, misa smalcu i jakieś sałatki. Dzieci były w siódmym niebie. 102


Rzuciły się na nie jak dzikusy. Gdyby nie pan Wincenty, to pewnie by się o nie pozabijali. - Spokojnie, dajcie to nakłujemy wam na patyki! Byłam tak zajęta tą sytuacją, że nie zauważyłam towarzyszących nam Górali. To chyba była kapela góralska. Śpiewaliśmy jakieś przyśpiewki góralskie, smażąc kiełbaski na ognisku. Potem była niezła uczta i konkurs skoków przez ognisko. Śmiechu było, co niemiara. Późnym wieczorem wróciliśmy do naszej przytulnej chatki. To nasza ostatnia noc w Zakopanem. Zielona noc. Ciekawe co będzie się działo? Po zgaszeniu wszystkich świateł dziewczyny odczekały chwilę, zerwały się z łóżek i wyjęły pasty do mycia zębów. Pewnie chciały uprzedzić kolegów. Potem zwinnie opuściły pokój i poszyły do chłopaków. Najpierw po cichutku wysmarowały klamkę od drzwi, a następnie bezszelestnie je otworzyły i zajrzały do środka. Było cicho, jak makiem zasiał, no może poza cichutkim pochrapywaniem. Ostrożnie przemknęły do pierwszego łóżka i zaczęły wykonywać malunki na twarzy Szymona. Trochę to dziwne, że tak głęboko spali. Czyżby nie planowali żadnego kawału? Po chwili niespodziewanie Szymon poruszył ręką. Wszystkie wstrzymałyśmy oddech. Niestety zbudził się i zaczął krzyczeć. - Aaaaaa….. co to jest?!!! Rozniósł się nasz gromki śmiech. Momentalnie wszyscy się pobudzili, a co najgorsze zaraz usłyszałyśmy następny przerażający okrzyk. - O mój Boże! Co tu się dzieje? Wszystkie już doskonale wiedziałyśmy, co ten krzyk oznacza. Ktoś złapał za klamkę od drzwi. Zapalono światło! Do pokoju wparowały moja mama, pani Bianka i pani Alicja. I cały kawał prysnął jak bańka mydlana, w jednej chwili. - A co się tu wyprawia? - dało się słyszeć głos pani Bianki. - My… tylko chciałyśmy zrobić taki mały kawał chłopakom - zaczęła tłumaczyć Julka. - Hmmm… - mruknęła nasza wychowawczyni tajemniczo, 103


marszcząc brwi przyglądała się swojej dłoni. Nie dało się wyczytać z jej mimiki, czy jest zła, czy nie. To jest niesprawiedliwe, że chłopakom wszystkie takie figle znakomicie się udają, a nam ni w ząb. Oby z tego wybryku nie było kłopotów. Od początku wiedziałam, że to nie jest najlepszy pomysł! - I zamiast chłopaków, złapałam się ja - roześmiała się nauczycielka. - To wam się kawał udał podwójnie - dodał wymazany pastą, zaspany Szymek. - Ha,ha - ryknęły dzieci - ale numer! Skończyło się dobrze, ufff! Nadszedł czas powrotu do domu. Ja to się nawet cieszę, bo bardzo tęsknię za tatą, ale moim rówieśnikom tak się podobało, że niechętnie opuszczają to miejsce. Ale cóż na to poradzić? Nie cofniesz się w czasie, nie zatrzymasz zegara. Taka jest po prostu kolej rzeczy. ... ale ja nie o tym. O czym to ja… a tak, no więc… Nasz pobyt w górach dobiegał końca. Dzisiaj wyjątkowo mogliśmy pospać trochę dużej, po wczorajszych wygłupach, ale ja i tak zbudziłam się jak zwykle. Rozmyślałam o przygodach, których doświadczyliśmy i o strachu, który nie opuszczał mnie od samego początku. Pewnie za jakiś czas będę się z tego śmiała. Mimo wszystko, przywiązałam się już trochę do tego miejsca i ludzi. Taka już jestem, że szybko potrafię przywiązać się do miejsca, w którym przebywam, do ludzi, z którymi mam styczność. Nie umiem stwierdzić, czy to wada, czy raczej moja zaleta. Jednego jestem pewna, to była prawdziwa szkoła życia. Nigdy jej nie zapomnę! Znowu musiałam przełamać swoje kolejne bariery i strach. Ta wycieczka spowodowała, że my uczniowie jesteśmy 104


sobie bliżsi, niż wcześniej. Nauczyliśmy się współpracować ze sobą. - Dziewczynki wstajemy! - niespodziewanie wyrwała mnie z zamyślenia pani Alicja. - Zaraz, jeszcze pięć minut! - odezwała się zaspana Ania. - Przykro mi bardzo, ale musimy już wstawać. Za trzy godziny przyjeżdża po nas autokar - nie dawała się uprosić polonistka. - Za pięć minut widzimy się na śniadaniu! Dziewczyny ospale podnosiły się z łóżek i maszerowały do łazienki, pogrążone jeszcze w głębokim śnie. Jak zwykle przyszła mama i pomogła mi się ubrać, uczesać itd. Niedługo potem wszyscy zasiedliśmy do ostatniego wspólnego śniadania. Stół jak zwykle uginał się od różnych pyszności, a smakowity zapach roznosił się po całym domu. - Panie Wincenty, mamy do pana taką jedną prośbę… - zaczął nieśmiało Tadzio. - Tak słucham, w czym mogę służyć pomocą? - zapytał biorąc szklankę z pomarańczowym sokiem do ręki. - Chodzi o to, że chcielibyśmy wiedzieć, czy pan Franciszek odpisał nam na wiadomość wyręczył go Michał. - Ależ oczywiście, że was o tym powiadomię - zapewnił przewodnik. - Jak tylko otrzymam wiadomość, zaraz do was zadzwonię. - To fajnie! - ucieszył się Kuba. - No dzieci jedzcie, bo trzeba się jeszcze spakować pospieszały nas nauczycielki. - Musicie dokładnie sprawdzić, czy wszystko zostało zabrane. - Już wszyscy najedliśmy się - oświadczyliśmy zgodnie. 105


- Dobrze, w takim razie idźcie się spakować. My posprzątamy po śniadaniu - powiedziała pani Bianka. Poszliśmy zatem do pokoi zabrać swoje rzeczy. Jak już wcześniej wspomniałam przychodziło to nam z wielką trudnością. Niby człowiek się cieszy, że wraca do domu, a z drugiej strony żal opuszczać tak interesujące miejsce. Ale w końcu jakoś to poszło. Spakowaliśmy się, ja oczywiście z pomocą mojej mamy i cała grupa wyszła z pokoi, kierując się do jadalni. Byliśmy gotowi do odjazdu. - Gotowi? - spytały nauczycielki. - Tak jest - odpowiedzieliśmy. - Zanim pojedziecie, chciałabym wam coś jeszcze podarować - odezwała się gospodyni, podchodząc do nas z koszykiem. - A co takiego? - zaciekawiliśmy się. - Mam dla was pierniczki, które robiliście i trochę oscypków, które wam tak smakowały - oznajmiła pani Basia. - Dam je waszym nauczycielkom. Później wam je rozdadzą mówiąc to, wręczyła koszyk pani Alicji. Wszyscy ją porządnie wyściskaliśmy. - Oj dzieci, będę za wami tęsknić! - uśmiechnęła się właścicielka góralskiej chatki. - My za panią również - zapewniliśmy kobietę. - Niestety, musimy już iść - pospieszała nas pani Bianka. Ubierzcie kurtki i jedziemy, autokar już czeka. Z pomocą mojej mamy szybko i sprawnie ubrałam się i wyszłyśmy z chatki. Po trzykrotnym przeliczeniu, udaliśmy się do autokaru. Towarzyszył nam jeszcze pan Wincenty. Pewnie chciał nam pomachać na pożegnanie. Zrobiło mi się smutno, że to już koniec. Z drugiej strony, chciałam już wracać do domu, bo bardzo brakowało mi już taty. No cóż, coś się kończy, coś zaczyna - życie! Moi rówieśnicy cieszyli się, że teraz będzie długa przerwa świąteczna, ale dla mnie to dwa tygodnie nudy. Większość moich kolegów i koleżanek nie lubi chodzić do szkoły, przynajmniej tak mówią. Ja osobiście to uwielbiam. 106


W szkole zawsze się coś dzieje. W mojej klasie zawsze jest pora na śmiech. Każdego dnia uczę się stawiać czoła moim lękom. Z tygodnia na tydzień staję się coraz mądrzejsza. Cały czas poznaję nowych ludzi. Lubię się uczyć. Zajmuje mi to znacznie więcej czasu, niż moim kolegom i koleżankom. Pisanie idzie mi mozolnie, ale piszę. To jest jeden z wielu przykładów, że jeśli człowiek czegoś bardzo pragnie, to ciężko pracując, osiągnie swój cel. Wbrew teorii jednej pani doktor, która powiedziała dawno temu mojej mamie, że nie będę umiała napisać nawet jednego słowa. To wszystko zawdzięczam głównie mojej mentorce, która nawet przez moment mi nie odpuszczała. Ale myślę, że to trochę mój upór i zawziętość zrobiły swoje. Szkoła, to dla mnie odskocznia od rodziców, domu. Wiadomo, że bardzo ich kocham, ale mogę chociaż na chwilę od nich odpocząć, a oni ode mnie. Gdy nie ma szkoły, siedzę i się 107


nudzę. W tym roku zaszło w moim życiu wiele zmian. Zdałam do czwartej klasy, o czym doskonale wiecie. W związku z tym, wszystko się zmieniło. Inna sala, do każdego przedmiotu inny nauczyciel. Nie jedynie dwie nauczycielki, jak to było w klasach 1-3. Strasznie się tego bałam, ale strach ma wielkie oczy! Jestem tego znakomitym przykładem. Powoli zajmowaliśmy miejsca w autokarze, gdy nagle usłyszałam głos Antka: - Zaczekajcie! zaczekajcie! - krzyczał jadąc slalomem na rowerze. Zupełnie, jak pijany człowiek. Pewnie chciał się z nami pożegnać. - Stop, stop! - krzyczał jak oszalały, zeskakując z rowera i wymachując jakąś kartką. - Boże jedyny, to jest list od pana Franciszka - rzekł Kuba. - List, list mamy, list! - krzyknął podając go panu Wincentemu. - Niech pan czyta! - krzyknęliśmy. Szanowny Panie Wincenty, Bardzo zaskoczyła mnie Pańska wiadomość, gdyż od dziecka mówiono mi, że to tylko jakaś starodawna legenda. A tu, coś takiego! Skąd ta pewność, że chodzi o tę właśnie kopalnię? Mnóstwo pytań piętrzy się w mojej głowie. Dowiadywałem się, co możemy z tym faktem zrobić i choć nie będzie to łatwe, przyjadę do Zakopanego z moją ekipą, i zbadamy to dokładnie. Mam nadzieję, że przy Pańskiej pomocy przejdziemy do historii. Odezwę się do Pana niedługo, żeby omówić szczegóły mojego przyjazdu. Z wyrazami szacunku Franciszek Dąbrowski 108


c.d.n. 109


110


Sara Błąk urodziła się w 2001 roku. Jest osobą niepełnosprawną. Uczęszcza do klasy szóstej szkoły podstawowej. Lubi czytać książki. Od niedawna jej pasją stało się pisanie książek.

Książka opowiada o życiu Sary, w którym następują radykalne zmiany. Bohaterka książki rozpoczyna właśnie naukę w IV klasie szkoły podstawowej. Jest pełna strachu przed nową sytuacją. Jeszcze nie wie, ile czeka na nią niespodzianek. Zaczyna poznawać siebie i …

© Fundacja OKO-LICE KULTURY

2


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.