Baśnie polskie nietykałek

Page 1

„NIETYKAŁEK” Witajcie mi w krakowskiej gospodzie, rymarze – przyjaciele! Otom powrócił z wędrówki. Niejednegom dukata po wsiach wyrobił z krowiej skórki! Tu — sprzężaj nowy po mnie ostał, tam — lejce a uzdeczka. Niejednemu się przypatrzyłem, niejednegom nasłuchał. Ho-ho! Ciekawe są gościńce, przydrożne gospody, wsie, pola i lasy! O, suniecie ku mnie po stole dzban szumiący pianą przedniego piwka! Piękne dzięki i wiwat! Wasze zdrowie! Cechu zdrowie! Zdrowie króla jegomości. Zygmunta Jagiellona! Ponoś — do kamienic mieszczańskich zagląda i o nasz los się przepytuje. A nielekki ten los, gdy się szlachta panoszy, mieszczański stan poniża i cechy niszczy. Tedy — jeszcze raz za pomyślność pognębionych cechów! Pełnym dzbanem! Niechże nam dostatkiem zakwitną! Wiwat! Wiwat! Co? Chcecie, bym wam o wędrówce mojej opowiedział? Hehe, towarzysze cechowi! Nie starczyłoby na to wieczora! Ale jedno wam powiedzieć muszę, bom do dusznego Krakowa wszedł jak pijany od kwiatowej woni: łąki zakwitły! Krakowskie łąki zakwitły, przyjaciele! Bije od nich zapach mocny, krzepiący jak zapach starych miodów. Płynie od nich donośne ćwierkanie pasikoników i warkot maluśkich skrzydeł pszczół, os, bąków, trzmieli. Krakowskie łąki zakwitły, przyjaciele! Unieśmy dzbany. Wiwat szałwie o kwiatach pełnych miodu! Wiwat trawy — drżączki, chwiejące srebrnymi serduszkami na łodygach strzelistych! Wiwat złotokwiaty, z których każdy jest jak pozłocista kobiałeczka! Znam je: znam ich woń, szelest w blasku słońca i mroku nocy. Ileż to nocy przespałem na łąkach, podłożywszy pod głowę swoją wytartą kapotę! Przez pierś skakały mi pasikoniki: hoc-hoc-hoc. Wiatr szumiał w trawach. Przymknąłem oczy, błogo zapadałem w sen. Któregoś wieczora, gdym się na trawie do snu układał, posłyszałem powolne ludzkie kroki i rżenie koni. Rozwarłem przymknięte już powieki. Łąką szedł ku mnie stary człowiek wiodąc za sobą dwa piękne konie o szyjach pięknie wygiętych jak łuki, o cieniuśkich pęcinach. Pozdrowił mnie obyczajnie. Odpowiedziałem mu życząc dobrego wieczoru i tak oto zaczęliśmy gadać. Jam mu opowiedział, że wędrownym rymarzem będąc śpię często gdzie popadnie, a najchętniej u skraja łąki, by swym ciałem nie miętosić traw, on zaś rzekł mi, iż jest koniuchem dworskim i że z pastwiska konie wierzchowe do stajni prowadzi. — Rącze to konie — rzekłem. — Piękne. — Rącze — odrzekł koniuch. — Prawda, że rącze. Ale chimerne. Zbytne. Tedym je spętał. Jakoż przednie, jakby drgające wciąż od chęci pędu nóżki koni spętane były konopnymi sznurami. Rżąc cicho, wstrząsając głowami, posuwały się piękne wierzchowce ciężkim skokiem. — Żal mi ich — rzecze koniuch. — Ale cóż? Niemłody już jestem, nijak mi ich inaczej upilnować. W szkodę biegną, umykają. Żywe jak ogień. Nie daj Bóg, by się im coś stać miało! Strzec ich muszę jak oka w głowie, bo to konie dworskie, a dziedzicowi człowieka w pysk strzelić, to tyle co muchę ręką odpędzić. Tak to u nas na wsi. A jak w miastach? — Hm... W miastach swawola pańska mniej widna, ale także przecie dokuczliwa. Dostatek mieszczański niszczy. Kiwnął stary koniuch głową, westchnął, zamyślił się chwilę. Po czym rzecze: — To wyście czeladnik? — Ano. Czeladnik rymarski. — Niegłupi z was chłopak. Miło z wami pogwarzyć. Ja tu mało kiedy mam z kim pogadać. Chyba — z tą łąką — Z łąką gadacie? — zdumiałem się. — Ano: z łąką — A jak? — Ciekawyś? Tedy na początek, jako żem koniuch, pogwarzę sobie z konikami z łąkowych traw. To rzekłszy wyciągnął przed siebie swą ogorzałą dłoń i ćwirknął przez zęby niegłośno a przenikliwie. Wraz kicnął mu na dłoń z traw jeden pasikonik, drugi, trzeci! Uniosły do góry tylne


nóżki, złożyły je, rozłożyły z cichuśkim skrzypieniem. Koniuch spojrzał na nie, oczy przymrużył i zaszeptał szemrzącym, jakby z traw bijącym głosem: Koniczki bez dyszla, wiśta, wiśta, wiśta! Dlaboga! Wykręciły się pasikoniki na szerokiej parobczańskiej dłoni i: hoc-hoc-hoc! — w lewo po niej kicają! A stary koniuch modre oczy zmrużył, śmieje się i znów ćwirknąwszy przez zęby, zaszepce: Nie ta droga, nie ta. Nawracajcie: hetta! Dlaboga! Zakręciły pasikoniki w prawo i w prawo: hetta, hetta! — po dłoni koniucha kicają! Otwarłem ze zdumienia gębę, a koniuch roześmiał się szeroko i świsnął. Pasikoniki hochoc-hoc! — zeskoczyły mu z dłoni w trawy, a on powiada: — Widzicie, tak się z pasikonikami gada. Z bąkiem przecie inaczej, inaczej z trzmielem, z osą, inaczej z zielem, inaczej z trawą. Ale by wiedzieć — jak, trzeba się z łąką dobrze znać. Trzeba wiedzieć, jak i gdzie jaka trawa rośnie. — A wy wiecie? — Ja wiem — rzecze koniuch i zadumał się chwilę, uśmiechnięty. Nagle obejrzał się: z głębi łąk ozwało się rżenie. — Masz ci los! — krzyknął koniuch. — Konie mi uszły! — i porwawszy się pobiegł w łąki. Pobiegłem za nim, by mu rozbrykane konie pomóc schwytać. Biegnąc zaś pokrzykiwałem głośno, zdumiony: — Kto to wam konie rozpętał? Kto im sznury konopne z pęcin poodwiązywał? Kto? — E, tam! — zawołał ku mnie koniuch z dala. — Kto czy co — jedna bieda! Pomóż mi konie ująć, boś młody i śmigłe nogi masz! Może i śmigłe mam nogi, ale nie fraszka to schwytać wierzchowce ogniste! Rżały w trawach, jakby się zanosiły śmiechem i heja! hej! — tupotały cwałem po łąkach, zataczając na lotnych nóżkach taneczne kręgi. Zadyszeliśmy się oba z koniuchem, zanimeśmy je schwytali i ująwszy ostro przy pysku, wiedliśmy je, okryte pianą. — Źleście je spętali — rzekłem łapiąc dech. — Stąd cała turbacja! — Et! — fuknął strudzony koniuch i ręką machnął. — Spętałem je jak należy. Sznur mocny był. Konopny. — Więc jakoż się to stało, że pogubiły pęta? Stary nic nie odpowiedział. Wiódł konia milcząc i patrzył bystro pod nogi, w trawy. Z nagła przystanął. — Spójrzcie — rzekł do mnie. Spojrzałem. W trawach leżało rozwiązane końskie pęto. Obok niego ujrzałem jakieś drobne ziółka o kwiatuszkach żółtych jak szafran i strzelistych liściach. Koniuch schylił się, podjął pęto konopne i ruszył dalej przed siebie bez słowa. Szedłem za nim i jak on wciąż patrzyłem w trawę. Po chwili rozpoznałem znów w mrocznym już gąszczu ziela kwiatuszki szafranowe i długie liście. Obok nich leżało drugie pęto. Rozwiązane tak zgrabnie, że jeno lekkie otarcie konopnego sznura widne było w miejscu. gdzie węzeł zaciśnięto. Schyliłem się i podjąwszy podałem je staremu. — Któż to rozpętał wam konie, powiadajcie! — spytałem po raz wtóry. Koniuch zły, zbiegany, spojrzał na mnie spode łba modrymi oczami i rzekł: — Niechaj ci to łąka powie. Pora mi już konie do dworskiej stajni wieść. Z łąką się dogadaj. I odszedł z końmi ku wsi, ku świecącemu w zachodnich zorzach dworowi. Zostałem sam na łąkach. Świerszcze cięły łapkami ostatnie rwane dźwięki swojej ostrej muzyki. Słońce znikło za widnokręgiem, łąka pociemniała, tylko białe kwiaty kminu świeciły w mroku. Rozpostarłem na skraju łąki swoją kapotę, ułożyłem się na niej, lecz nijak zasnąć nie mogłem. Zdawało mi się, że widzę wpatrzone we mnie modre oczy koniucha, że spoglądam na jego ogorzałą rękę, po której hopsają pasikoniki: wiśta, wiśta! hetta, hetta! W trawach obok mnie poruszało się coś, szurpotało skrzydłami, szeleściło, tykotało. Łąka pełna była maluchnych żywotów, ich niepokojów, lęków i radości. Nie mogłem spać.


Wstałem i wstąpiłem w łąkę, w wysokie zioła, które już okrywać zaczęła rosa. Nagle przystanąłem: ujrzałem u moich nóg lśniące w mroku, żółte jak szafran kwiatuszki. Poznałem je. Poznałem i liście szabliste, te same, przy których naszliśmy z koniuchem rozwiązane konopne sznury. Nachyliłem się ku zielu. Posłyszałem cichy szelest płatków i liści: Rozmotaj — związane, rozerwij— skowane, odemknij— zamknione listeczkiem zielonym Nastawiłem ucha. Czy mi się śni, czy też zaprawdę słyszę mowę łąkowego ziela? Przykląkłem w trawie, nachyliłem się nad drobnym ziółkiem bardziej jeszcze. I usłyszałem znów szeleszczący, psotny głosik: Rozmotaj — związane, rozerwij— skowane, odemknij— zamknione listeczkiem zielonym Wtedy, przy tym szmerze, przypomniało mi się wszystko, com dziś oglądał na łące: rozwiązane pęta, taneczny cwał dworskich koni, pasikonikowe sztuczki i słowa koniucha. Wyciągnąłem rękę, uchwyciłem ziółko, zerwałem je i ukryłem za pazuchą. Żółte kwiatuszki przytuliły mi się do piersi jakby żywe, nagrzane gorącym dniem letnim. Ech, ech! Widzę, czeladnicy — bracia, iż mrugacie ku sobie nad dzbanami. Jeśli nie dajecie wiary moim słowom, a tę opowieść za kłamliwą fraszkę macie, czemużeście obsiedli mnie kołem i wsparłszy twarze na rękach, bacznie nasłuchujecie? Toć nikogo do słuchania nie niewolę! Komu nie w smak opowieść moja, niechajże rusza spać pod pierzynę, bo już księżyc wygląda nad dachy krakowskie i blask złoty jak miód sączy przez okno gospody. Cóż? Nikt się pod pierzynę nie kwapi? Dajcież mi tedy przepłukać gardło tym przednim polskim piwkiem. I już prawię dalej. Noc stała nad łąką. Cicho było. Tylko gdzieś z daleka od strugi derkały derkacze. I moje serce, na którym spoczywały szafranowe kwiatuszki stukotało: stuk-stuk... — Stuk-stuk! Stuk-stuk! A to co? Stukocąc, klekocąc toczyły się koła szerokiej landary po przyłąkowej drodze. Konie człapały pomaluśku, koła mełły piach, skrzypiały Dwie krzywo osadzone olejowe latarnie chwiały się z obu stron rozwalistego pojazdu, rzucając na drogę smugi bladego światła. Nagle z okna landary doleciał mnie krzyk: — Oj, nie chcę, nie chcę, ciotula, do stryjkowskiego dwora! Nie, nie! — Nie krzycz, smarkula! — huknął w odpowiedzi gromki głos wieści. — Łaskę stryjowską znaj i uszanuj! Że cię, sierotę, wyposażyć chce i za bogatego sąsiada za mąż daje! — Oj, nie chcę, ciotula, nie! Nie chcę ni posagu, ni tego narzeczonego z brzuchem jak faska, z głową pustą jak stodoła na przednówku! — Proszę! Jak się to zwinnie dziewczyński języczek obraca! Jakie to wyroki na konkurentów wydaje! „Nie chcę!"A kto się ciebie pyta, chcesz czy nie chcesz? Biedna jak mysz kościelna, oskubinami stryjowskiej łaski starczyłoby cię sycić, a ty, gdy ci ją pełną garścią świadczy — jeszcześ nie rada! — Nie radam! Nie chcę posagu! Nie chcę narzeczonego! Nie chcę nic! Otwórzcie drzwi kolaski! Ucieknę! Zatracę się! Zagubię się! Bił ostry dziewczyński krzyk z landary i wraz ozwało się tarabanienie maluśkich trzewiczków: buch-buch-buch! Dałem susa z traw i stanąłem na drodze. Blady blask latarni oświetlił okno pojazdu. Kłębiło się w nim coś, miotało. Dwie drobne rączki zatrzepotały jak skrzydełka ptasie. Opadły. Z głębi zaś donośny głos srożył się i złościł: — Nie czyń larum, Rozalka! Na nic się to nie zda! Cicho! — Bach-bach-bach! — biły w drzwi panieńskie trzewiczki i żałosne łkanie niosło się z


okienka na drogę, w łąki, w noc. Serce mi podskoczyło w piersi, jak to się z nim zawsze dzieje, gdy oglądam krzywdę ludzką. Cicho, po piaszczystej, kopnej drodze, pobiegłem do sunącej wolno landary. Na piersiach czułem muskanie drobnych szablistych listków łąkowego ziela. Sięgnąłem w zanadrze i wciąż, ciszkiem stąpając przy toczącym się pojeździe, tknąłem ziółkiem drzwiczek szepcąc zasłyszane łąkowe słowa: Rozmotaj — związane, rozerwij— skowane, odemknij— zamknione listeczkiem zielonym. Lekuchno otarły się zielone listki o pojazd i z nagła: trach! — rozwarły się drzwiczki! Wraz furknęło coś przy mnie szeroką spódniczką, przewionęło, przeleciało, wpadło w gąszcz traw. Uskoczyłem w bok, w przyrowek. W sam czas! Bowiem z landary wychyliła się w noc postać niewieścia, wysoka, szeroka, rozpierająca sobą otwarte drzwiczki i rozpłomieniona złością, jęła krzyczeć ku woźnicy: — Łapcie ją! Łapcie ją! Myślicie, że woźnica przystanął? Gdzie zaś! Odwrócił się jeno ku pudłu landary, nagiął dłonią ucha, z czego zmiarkowałem, że był przygłuchy, i zwróciwszy się znów ku koniom, ponaglił je, świsnąwszy biczyskiem: — Hetta-wio! —Nie „hetta wio!", a„łapcie ją" powiadam, niedojdo! — krzyczy jejmość w złości. — Łapcie ją! —Hetta-wio! Jaśnie wielmożna pani! Niech będzie, jako chcecie: Hetta-wio! — Łapcie ją! — Hetta-wio! Gadaj z głuchym! Wśród tych wrzaskliwych przekomarzań rączo toczyła się naprzód landara brzdęcząc nie domkniętymi drzwiczkami: — Ram-tam-tam! Ram-tam-tam! Roześmiałem się w głos i wsunąłem za pazuchę drobne ziółko, którego drobne listki zdawały się szeleścić cichym śmieszkiem. Nagle zaszumiały za mną trawy i wychyliła się z nich drobna główka, wianuszkiem warkoczy otoczona. Błysnęły w mroku wesołe oczy. — Hej-hej! — ozwał się cienki głosik. — Jest tu kto? —Ano jest, panienko. Jest. — A kto? — Ja. — Jaki „ja"? — Czeladnik wędrowny. Rymarz. — Z dawna tu jesteście? Widzieliście dworską karocę na drodze? — Pewnie, żem widział, skorom was, panienko, z niej uwolnił! — Więc to wy rozwarliście drzwiczki i ze srogiej opresji mnieście uwolnili? — Ano, tak jakby i ja. — I wy? Więc jeszcze jest tu ktoś? — Nie, nikogo więcej nie ma. Jeno ta łąka. I zioła wokół. W takiej to niegodnej znaleźliście się kompanii! — O! — zawołała dziewczyna patrząc mi prosto w twarz jasnymi, wesołymi oczami. — Cóż to mi kompanię wybieracie? Wiecie, jaka mi się godna widzi? Wiecie, o jaką ja stoję? — Pewnie o równą sobie. — Równą? A wedle czego ludzi równać mamy? Wedle miary ich kiesek? — Różni ludzie różnie ludzi mierzą, panno. I każdy swą sprawiedliwość głosi. Jest sprawiedliwość pańska, jest szlachecka, jest chłopska i czeladnicza. — Jakaż wam się najlepsza zda? — Jaka? Ano: moja. Człowieka, co go własny trud żywi. — Tedy się dogadamy. Bo i ja tak myślę. A moje serce z moimi myślami jest zgodne.


— Czegoż chce wasze serce, panno urodziwa? — Chce wierne być temu, którego kocha. — Któż to ten szczęsny człek, którego wasze serce wybrało? — Rzemieślniczy syn, złotnik krakowski, jako i ojciec jego. — Hm... hm... — Ano prawdziwie„hm... hm..." Co tu czynić, gdy mnie ciotka i wujo za głupiego bogaczasąsiada wydać umyślili! Co czynić? Wiecie o mnie wszystko — radźcie tedy! Radźcie! Wyście mi uciec z dworskiej landary dopomogli, drzwiczki zaparte otworzyli — może i teraz dobrą radę i pomoc dacie! — Rada czeladnika — krewka! Jeśli się na nią zdajecie, tedy radzę: Uciekajcie do ojców kawalera, jeśli wam sprzyjają! — Jako córkę miłują. — Uchodźcie więc do Krakowa! — Jak? — Dajcie rękę... Wstąpcie ze mną w trawy... Nachylcie się... niech nas drżączki, szczawie, lebiody skryją... Ciszkiem... Ciszkiem... Przy drodze... ku karocy... — Ku karocy? Ciotce rozsierdzonej w ręce? — Pst! Zawierzcie mi... Chodźcie ze mną... Księżyc świecił i puch kwiatów na łące skrzył się jak srebrne piany. Szliśmy cichuśko w szumiącym, wysokim zielu. Pod stopami trzaskały nam maluśkie korzoneczki, kłącza zielone, ździebełka — wonne poszycie łąkowe. Puchate ćmy trzepotały nad nami, uderzały miękkimi skrzydłami w skronie. Tu i tam skrzybotały niewidne w mroku maluśkie owadzie nóżki, coś skakało: kic! coś przemykało: szust! — my zaś nurkaliśmy w trawach dalej i dalej, nie wiedząc nawet, jakie sprawy, świerszczowe, motyle, żucze czyli trzmiele, mijamy spiesząc. Obok nas za przyrowkiem znaczyła się w mroku płową smugą droga. Uszliśmy spory szmat, nim ujrzeliśmy na niej czarny, rozwalisty kształt dworskiej landary. Stała. Konie kiwały łbami, parskając. Głuchy woźnica przygarbił się, przekładał bat z ręki do ręki, landarę zaś obiegała wokół jejmość wymachując rękami i krzycząc: — Rozalka! Gdzieżeś ty? Odezwij się, Rozalka! Wołała tak donośnie, że woźnica, choć dobrze przygłuchy, słyszał ją przecież. — E! — ozwał się z kozła i machnął leniwie batem nad grzbietami koni. — Toć będzie ze dwanaście staj stąd, jak nam uszła jejmościanka! Nie tu jej szukać! — Złaźcież z kozła, gamoniu! Szukajcie jej! Rozalka! Rozalka! — Złaźcie, powiadacie, jaśnie wielmożna... A konie? — A toć nikogo wokół a konie łagodne. Nikt ich nie spłoszy ani nie skradnie. Złaźcie z kozła! Szukajcie panny Rozalki! — Hi-hi... — parsknęła cichuśko śmiechem w piąstkę panna Rozalka. — Szukają tego, co pod nosem mają... — Pst! Nie chichoczcie, jejmościanko, pod nosem ciotki dobrodziejki... Niechaj się oddali... — Oddala się... Patrzcie, jak to drogą biegnie... Kiecka szumi za nią, pył się unosi... Patrzcie: woźnica z kozła złazi... Za ciotką śpieszy z biczyskiem w garści, podskakując... Hi-hi! Już są daleko! Szukajcież wiatru w polu! Szukajcie panny w łąkach! Śmiała się i śmiała. Alem musiał tę beztroską radość stłumić, bośmy przecie jeszcze sprawy z ciotką nie wygrali. Nabarmuszyłem się, brwi ściągnąłem i powiadam srogo jak bakalarus: _ — Zamilknijcie, panno płocha, nie pora na chiszki-śmiszki. Później śmiać się będziecie. Teraz — podejdźmy do koni. — Do koni? — Tak. Znacie je przecież. Ten na prawo — karoszek. Ten na lewo — jabłkowity. Który wam się lepiej pod wierzch zda? — Pod wierzch? Chcecie wyprząc te konie? Toć nim to uczynicie, obaczą was z drogi woźnica i ciotka. Nawrócą. W ręce im wpadniemy i wszystko na nic! — Niech was o to, panno, głowa nie boli. Który pod wierzch lepszy? Jabłkowity? Karoszek? — Karoszek.


— Chodźmy tedy ku koniom. Wystąpiliśmy z traw na drogę. Stanęliśmy przy koniach, które zwróciły ku nam swe głowy, parskając leciuchno, życzliwie ku znajomej dziewczynie. Sięgnąłem w zanadrze. Wyjąłem zza pazuchy ziółko o szafranowych kwiatuszkach i tknąłem nim uprzęży karosza. Zaszeptałem: Rozmotaj — związane... W mgnieniu oka, nim jeszcze przebrzmiały moje słowa, opadła z karoszka, przestąpił koń lejce, otrząsł się z chomąta i zarżał cichutko, radośnie. — Skaczcież mu na grzbiet, panno, jeśliście jeździć oklep zwyczajna, i hajda! — na Kraków! Zwinna to była dziewczyna! Skoczyła na karoszka, ścisnęła piętami jego boki, stuliła usteczka, cmoknęła. Ruszył karoszek z kopyta, puścił się cwałem krakowską drogą. Patrzyłem za nim: umykał. Coraz mniejszy i mniejszy w oddali. Już na zalanym blaskiem księżyca szlaku zdawał mi się maluśką z krakowskiego kramu zabaweczką, gdy zadudniły za mną spieszne kroki. To nawracała ku landarze zadyszana ciotka panny Rozalki, a za nią sadził wielkimi susami woźnica. Nagle mocna dłoń jejmości opadła na moje ramię, donośny głos huknął wprost w moje ucho: — Ej, ty łaziku, włóczykiju, koniokradzie! Gdzie to karoszek! Kto uprowadził? Pewnie złodziejska kompania twoja! Trzymajcie go, Jakubie! Strząsnąłem dłoń jaśnie pani z ramienia, zmierzyłem okiem zdyszanego woźnicę, który obaraniałym spojrzeniem patrząc to na mnie, to zaprzęg stargany, następował mi już na pięty. —Anim ja koniokrad, ani złodziej — rzekłem. — Aspani koń wyprzągł się i uszedł. I spojrzałem jej prosto w oczy, co mi łatwo poszło, bo jako żywo mówiłem prawdę. Lecz jejmość żachnęła się, fuknęła i nuż krzyczeć na drogę, w łąki co sił: — Uszedł! Uszedł! Gładko kłamiesz, ladaco! Karoszek uszedł, koń, jak baranek łagodny! I mam w to wierzyć! Nuże, Jakubie! Ładujcie go do karocy i trzymajcie mocno! To niebezpieczny ptaszek! Zmowa naokoło! Panny Rozalki ani poświeć, karoszek przepadł w oka mgnieniu! Trzymajcie włóczęgę i jedziem do dwora! Jakub miał twardą garść. Poczułem to, gdy mnie za kark chwycił. Alem się nawet i nie bardzo bronił. Listeczki drobnego ziela szeleściły mi na piersiach. Wiedziałem, że mi jakoś pomogą, a ciekaw byłem, co dalej będzie święcić. Dałem się tedy woźnicy pociągnąć do karocy. Trzymał mnie mocno kościstymi dłońmi i wołał: — A kto jabłkowitym powozić będzie, jaśnie pani? — Ja! — huknęła jejmość, na kozioł się gramoląc. — Ja! Dajcie mi bat, Jakubie! Ha-ha! To ci była jazda! W lejcach biegł nieporadnie jeden koń jabłkowity obzierając się, gdzie to kompan jego, karoszek. Jejmość zamaszyście trzaskała nad nim batem. Koła landary skrzybotały w piachu, pudło kolebało się z boku na bok, dzwoniły okienka. Taratając, skrzypiąc, brzęcząc zajechaliśmy przed rozłożysty dwór jaśnie pana. Psy dworskie obskoczyły nas szczekając donośnie. Drzwi dworskie trzasły, pachołki wypadły na ganek i stanęły z otwartymi z podziwu gębami, patrząc na rozsierdzoną jaśnie wielmożnąna koźle, na zaprząg w jednego konia, z którego zgrzanych boków biła para. Na psi gwałt wyszedł przed dwór sam jaśnie wielmożny, w płaszczu na kunich skórkach narzuconym na nocną koszulę. W jednej dłoni trzymał woskową świecę, a w drugiej miecz obnażony. — Co się dzieje? — huknął. Psy na pański głos umilkły i łasząc się zbliżyły do ganku. Jejmość huknęła z kozła: — Panie bracie! Rozalka nam uszła! Karoszek nam zginął. A wszystko z winy tego obwiesia, któregom ujęła! — Gdzie ten obwieś? Jakub go w landarze za kark trzyma. Poskoczył pan do drzwiczek, rozwarł je, zajrzał do środka, kazał Jakubowi postawić mnie


przed swoim jaśnie pańskim obliczem. Co tenże uczynił, mocno — A taki owaki! — krzyknie pan. — Gadaj zaraz, coś przewinił. A nie, to cię do loszku zamknąć każę! — Wola pańska. Ale gadać nie mam co. Jam rymarz wędrowny i przypadkiem jenom na drodze jaśnie pani się znalazł. — Łżesz. Nuże! Pachołki! Prowadźcie go do loszku! Loszek była to piwnica dworska, snadź kiedyś za składzik wina służąca. Dziś — pusta. Ostała w niej tylko jedna, chmielem pachnąca beczka, i to mocno zaszpuntowana. Do takiego to ustronia wepchnęły mnie pańskie pachoły obiecując w jaśnie wielmożnego imieniu baty, pręgierz i gorsze sprawy jeszcze, jeśli nie powiem, co się stało z panną Rozalką i karoszkiem. Alem tylko zęby zaciął i milczałem jak niemy. Tedy zatrzasnęli za mną drzwi i zamknęli je na klucz, który zaskrzybotał złowrogo. O stałem się w loszku sam. Może by i strach mnie opadł, może by mnie dręczyły srogie obietnice razów i pręgierza, gdyby nie lekuchne muskanie listeczków, które czułem na piersi. One to sprawiły, że roześmiałem się beztrosko i jąłem obchodzić wokół loszek. Na którejś ścianie dojrzałem wianek zeschłego czosnku. Jeść mi się nie chciało, a że w kieszeni miałem kawał chleba, przekąsiłem jednym i drugim. Ostre to jadło chleb i główka czosnku. Pić mi się zachciało. Podszedłem do zaszpuntowanej beczki. Stuknąłem w nią. Nie, nie była pusta. Cóż? Wyjąłem ziółko z zanadrza, zbliżyłem się do szpuntu i powiedziałem: Rozmotaj — związane, rozerwij— skowane, odemknij— zamknione listeczkiem zielonym. Stuk! — odszpuntowała się beczka. Pociekło z niej piwo smakowitą strużką. Podstawiłem usta i opiłem się jak bąk. Teraz nie warto tu było przebywać dłużej. Z ziółkiem w garści podszedłem do drzwi loszku i zbliżywszy listki do zamku powtórzyłem znówRozmotaj — związane, rozerwij— skowane, odemknij— zamknione listeczkiem zielonym. Zaskrzypiał zamek, rozwarły się drzwi ciężkie. Stanąłem w progu loszku, przestąpiłem go i ruszyłem dworskim ogrodem ku widnej w księżycu murowanej bramie. Cicho było, psy się pospały, lipy szumiały pięknie swoje szeleszczące śpiewy. Za dotknięciem ziela rozwarła się przede mną dworska brama i oto ujrzałem przed sobą drogę na Kraków. Szedłem nią, piosenkę przez zęby sobie chwacko świszcząc, aż do świtu. O świcie zatrzymałem się w jakiejś wsi, ażeby się pożywić i zasięgnąć języka: czy nocą nie jechała tędy oklep na karoszku urodziwa panna. Lecz ludzie, uczęstowawszy mnie chlebem i mlekiem, pokręcili głowami. Panna? Na karoszku? Oklep? Nocą? Nie widzieli nic. Może i tętniło coś po drodze. Może to karosz z pan- ną, a może wiatr... Często się tak nocą poderwie, zaświszcze, zatętni, zacichnie... Wiatr niespokojny. No i patrzcież; doszedłem do Krakowa, tu i tam sprzężaj naprawiając, z tym i owym gawędząc i nicem się o pannie Rozalce nie dowiedział. Myślę przecież, że się do rodziców swego miłego dostała, że go poślubiła, bowiem była to panienka zamaszysta i rezolutna. Nie słyszeliście o niej w Krakowie? Nie? Co? Powiadacie, żem wam bajkę wierutną opowiedział? Nie dajecie wiary moim słowom? Chcecie obaczyć owo rozwiązujące pęta ziółko? Pięknie proszę: oto ono. Obeschło nieco, aleć zawsze rozpoznać można szabliste listki i kwiatuszki o barwie szafranu. Proszę, bliżej, bliżej do stoła, kompanowie! Przypatrzcie się mojemu ziółku. A kto jesteście, wasza wielmożność w ciemnym płaszczu? Doktor? Nauk przyrodzonych


doktor? Ho-ho! Zaszczyt to dla mnie niemały, żeście słuchali słów moich! Znacie to ziółko? Wiecie, jak się zowie? Powiedzcież tedy. Jak? Jak? „Noli me tangere"? Po jakiemu to? Po łacinie? Nie przy mnie to pisano. Powiedzcież, jak się po polsku zowie. „Nietykałek"? Ha-ha-ha! „Nietykałek"! Pomnijcież, bracia czeladnicy — oto Nietykałek krakowski. Co czynicie? Zbliżacie obeschnięte listki do drewnianego szpunta przy kufie z piwem! Chcecie obaczyć na własne oczy, czy można dać wiarę słowom moim. Nie otwiera? Hm... hm... Może — że obeschło — moc z ziółka uszła? A możem i zmyślił coś niecoś w mojej opówieści? Nie otwiera. Ni szpunta w beczce, ni drzwi krakowskiej winiarni. Ale jedno rozwiera przecie szeroko: krainę wiejskiej baśni, baśni a i kwitnących łąk. Łąki zakwitły, przyjaciele! Ja zaś prowadziłem was w baśń z łąk kwitnących.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.