Baśniobranie

Page 1

BaśnioBranie

Wojewódzki Konkurs Literacki na napisanie baśni opartej o folklor słowiański

Fundacja Lokalnego Wsparcia Kultury AITWAR Pierwsze wydanie, nieedytowane, cyfrowe, styczeń 2016


Kilka słów od jurorów ..........................................3 Słów kilka od jurorów .......................................................................................................3

Julia Muszyńska ..................................................4 „Ona już tu była” ................................................................... 4

Patrycja Balcerzak................................................7 „Braterstwo” ..........................................................................7

Amelia Olejniczak ..............................................23 „O Świetlicy i niedźwiedziu” ............................................... 23

Weronika Winiarz .............................................28 „Nieoczekiwany powrót” .................................................... 28

Julia Pałosz ........................................................35 „Bogowie jak ludzie” ...........................................................35

Bartek Kraśniak .................................................41 „Kronikarz” ..........................................................................41

Karol Klimanek..................................................49 „Baśń o rybaku imieniem Dobrowit” .................................49

Karolina Polaszek ..............................................54 „Mieszkaniec ulicy” .............................................................54

Marianna Pilarczyk............................................62 „Baśń o Babci Róży”............................................................62

Anna Łaskarzewska ............................................71 „Magiczny kamień” .............................................................71

AUTORZY: ......................................................... 77


Kilka słów od jurorów Pomysł stworzenia i przeprowadzenia tego konkursu tłukł się za mną od dawna odkąd zainteresowałam się szerzej kulturą Słowian, a w szczególności bajkami, opowieściami, bajędami sięgającymi swymi korzeniami do tego, co odległe, a jednocześnie takie bliskie - do polskiej tradycji. Bałam się. Bałam się bardzo, że mój pomysł nie znajdzie zainteresowania wśród nauczycieli i młodych ludzi, że pomyślą sobie: „Ot, co tam baśnie! Co tam Słowiańszczyzna! Na co nam to!”. Niepotrzebnie, za co bardzo Wam wszystkim dziękuję. Dziękuję nauczycielom, że zainteresowali uczniów tym szalonym pomysłem. Dziękuję Wam, młodzi twórcy, za żar słowiańskiego słowa. I obiecuję, że nie spocznę, póki ten konkurs - jeszcze dziewiczy, jeszcze młodziutki - nie rozrośnie się do miana godnego naszego dziedzictwa. Edyta Czernecka pomysłodawczyni i koordynatorka projektu „Baśni bajanie - ze słowiańskiej duszy”

Słów kilka od jurorów Mieliśmy niewątpliwą przyjemność zapoznać się z pracami wielu młodych ludzi - w wieku od 9 do 19 lat. Pracami najróżniejszymi, pracami, których najmłodsi autorzy dorównywali wyobraźnią najstarszym (a czasem ich przewyższali). Pracami o poprawnym, często bardzo dobrym warsztacie językowym. Jesteśmy pod wrażeniem wysiłku, który twórcy włożyli w sięgnięcie do źródeł, by następnie przetworzyć uzyskane informacje we właściwy każdemu z nich sposób. Prace wyróżnione i nagrodzona oznaczają się się najlepszą polszczyzną, zawierają czytelne odwołania literackie lub odnośniki do słowiańskiej mitologii. Czasem jednak są to zwyczajnie dobrze opowiedziane historie, mające logikę, rytm i naturalność gędźb opowiadanych wieczorem po izbach... a takie przecież wszyscy lubimy najbardziej.

Dziękujemy autorom za opowieści i prowadzącym ich literacko nauczycielom - za wzbudzenie w młodzieży zapału i chęci tworzenia, cierpliwości w gromadzeniu danych i wytrwałości w doprowadzeniu swoich dzieł do ostatecznego kształtu. Do zobaczenia, mamy taką nadzieję,za rok!


Grand Prix 2015

Julia Muszyńska „Ona już tu była” Dawno temu w czasach, których nikt już nie pamięta, wśród mroków lasu ukryta była maleńka wioska. Otaczające ją drzew były dla mieszkańców zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem. W jego niezbadanych zakątkach grasowały najróżniejsze stwory. Wielu dobrych ludzi znikało nagle, wywiedzionych na manowce przez licho ,wciągniętych w wodne tonie przez utopce. Mieszkańcy wioski dobrze znali ból straty. Jedną z nich był młoda kobieta mieszkająca na uboczu wioski. Zaledwie parę dni temu widziała ostatni raz swego męża i córkę. Wyszli rano do boru, aby nazbierać chrustu. Nie wrócili... Wieśniaczka nie traciła nadziei, chociaż sąsiedzi radzili jej ,aby pogodziła się z losem. Szukała swoich ukochanych wszędzie. Całe dnie wypatrywała ich na leśnych bezdrożach. A kiedy nogi nie chciały jej już dłużej nieść, siadała na progu chaty, patrząc nieruchomym wzrokiem w stronę boru. Pewnego wieczora zrezygnowana wracała do domu. Wiał zimny, porywisty wiatr. Deszcz zmywał łzy z jej policzków .Wiedziała, że już dawno powinna wrócić do chałupy, że powinna zrezygnować, ale serce nie chciało rozumu posłuchać. Szczelniej otuliła się chustą, by uzyskać chociaż odrobinę ciepła. Chuchała w zgrabiałe dłonie, chcąc choć trochę je rozgrzać. Nagle wśród padającego deszczu zobaczyła coś, co spowodowało że jej serce zabiło szybciej. W ciemności zobaczyła małą dziewczynką powoli idącą przez las. - Córuś ! - krzyknęła i pobiegła w stronę małej. Lecz już po paru sekundach spostrzegła swoją pomyłkę. Spodziewała się dwóch płowych warkoczyków, zielonych niczym soczysta trawa oczu i rumianych policzków swojej małej córeczki. Zamiast tego ujrzała zupełnie inną dziewczynkę. Nieznajoma była drobniutka.


Chude i patyczkowate palce zaciskała na dziwnym kosturze. Długie czarne włosy sięgały jej aż do kolan. Na nich miała wianek z czerwonych maków. Najdziwniejsze były jednak oczy dziecka. Wielkie i okrągłe ciemne niczym wnętrze studni. Wydawały się puste i zimne, jak gdyby stojąca przed kobietą dziewczynka była bardziej martwa niż żywa. Musi być jej zimno - pomyślała kobieta. -Zgubiłaś się ? - spytała, rozglądając się, czy nie ma w pobliżu jej rodziców lub kogokolwiek innego. Jednak mała milczała, wpatrując się w wieśniaczkę nieruchomym wzrokiem . Pewnie jest przerażona- przeszło kobiecie przez myśl. W oddali usłyszała wycie, nie mogły zwlekać. - Chodź, zabiorę cię do siebie. To niebezpieczne miejsce, nie powinno nas tu, o tej porze, być- powiedziała i podała małej rękę. Gdy tylko ich dłonie się spotkały, poczuła , że rączki dziewczynki są lodowate. Nie zwróciła na to większej uwagi. I tak obie ruszyły śród nocnej nawałnicy w ciemność. Kobieta miała wrażenie, że coś je obserwuje wśród mroku. Czuła na sobie spojrzenia prastarych oczu. Prawie biegiem dotarły do drzwi niewielkiej chatki. Kobieta pchnęła z wysiłkiem stare drzwi i wpuściła małą do izby. Usadziła dziewczynkę na drewnianej ławie, a sama zajęła się rozpalaniem ognia, jednocześnie próbując dowiedzieć się czegoś o swoim gościu: - Z kim podróżujesz? Przecież nie sama , bo to bardzo niebezpieczne okolice. Jesteś z wioski zza boru?- zadawała pytania. Jednak dziewczynka nie odpowiadała. Patrzyła tylko nieruchomym wzrokiem na kobietę. Ta poczuła się nieswojo. Spojrzenie dziecka wydawało się tak przenikliwe, mądre i stare...Wieśniaczka otrząsnęła się szybko - To tylko dziecko- zganiła się w myślach i podała małej miskę z kaszą. -Jedz kochana - powiedziała serdecznie i pogłaskała gościa po czarnych, sztywnych włosach.


-Wiesz, ja szukałam swojej córeczki i męża. Może ich spotkałaś? Zaginęli w borze. Sąsiedzi mówią, że oni już nie wrócą, ale ja wiem, że ich jeszcze zobaczę. Muszą do mnie wrócić. Muszą . -powiedziała cichym, łamiącym się głosem. Wieśniaczka wytarła dziewczynkę i położyła ją spać. Gdy o świcie zapiał kur, kobieta spostrzegła, że dom jest pusty. Pobiegła do drzwi, by szukać gościa. Otworzyła je i zamarła. Od strony boru nadchodziły dwie znajome postacie. Z krzykiem radości, wybiegła na ich powitanie . Rzuciła się w ramiona męża. Gorące łzy spływały jej po policzkach. - Gdzie byliście ? - zapytała . - Czemu płaczesz, przecież nie było nas tylko chwilę. Chyba zasnęliśmy w lesie. odparł zdziwiony mężczyzna. Kobieta milczała, kurczowo przytulając swoich najdroższych - Nie płacz mamo.- powiedziała mała. - Patrz co znalazłam. I podała matce czerwony kwiat maku. Wtedy zza drzew wyłoniła się miejscowa zielarka. Wracała z sąsiedniej wioski. Wyglądała na zmęczoną i przerażoną. Drżącym głosem zawołała: - Strzeżcie się! Cicha nadchodzi! - Cicha ?Kto to jest? -zapytała dziewczynka. - Śmierć moje drogie dziecko. - odparła stara. - Śmierć pod postacią małej dziewczynki takiej jak ty, która ze swym żelaznym kosturem przemierza wioski ,zabijając dzieci. Umarły wszystkie w wiosce, z której wracam. Teraz najpewniej idzie do nas! Kobieta mocno przytuliła córeczkę i wyszeptała jej do ucha: - Nie bój się Cichej. Ona nie przyjdzie. Ona już tu była. Łzy radości zalśniły na czerwonych płatkach maku, niczym krople rosy.


NAGRODA

Patrycja Balcerzak „Braterstwo”

Pustym wzrokiem wpatrywał się w pogrążone w chaosie miasteczko i kłębiący się ku jasnemu niebu, popielaty dym. Języki ognia lizały perłowe ściany pałacu, pozostawiając węglowe smugi. Powiew zimnego wiatru musnął go w twarz, niosąc ze sobą żałosne krzyki i płacze mieszkańców, którzy w przerażeniu uciekali ze swoich domów przed demonami. Rozbawione Licho podrzucało do stodół pochodnie i paliło stogi siana, tym samym druzgocząc wielogodzinną pracę wiejskich krasnali. Mieszkańcy opętani szaleństwem chaosu biegli przed siebie w obawie o własne życie, nie zważając na czające się niebezpieczeństwa w jeziorach. Przeprawiali się przez pobliskie wody znajdujące się obok królewskiego placu. W podartych przez ostre, cierniowe krzewy ubraniach, zmagali się z rozjuszonym przez Wodnika żywiołem. Nagle demon chwycił za nogę biegnące w stronę matki dziecko, które wydało z siebie jedynie krótki krzyk i zniknęło pod taflą wody. Świętowit wiedział, że nie może już dłużej czekać. Ruchem dłoni uniósł ciało chłopca ponad wodę, ratując go przed okropną śmiercią. Wodnik niezadowolony wyłonił się z brudnej cieczy, po czym dostrzegł stojącego na górze ponad królestwem Świętowita. Zmrużył oczy i zaczął przedzierać się przez biegnący tłum krasnali. Kiedy wreszcie znalazł się na lądzie, poprawił swoją czerwoną kamizelkę zrobioną z łusek żmii i wykrzyknął prześmiewczo w stronę Świętowita:
 – O nie, panie! Stado przerażonego bydła właśnie biegnie w stronę najpotężniejszego wodnego stworzenia. Czy mógłbyś jakoś je uchronić przed okropnym losem? – Zamilkł na moment, jakby oczekiwał od opanowanego Świętowita jakiejkolwiek odpowiedzi. Wzruszył ramionami, po czym przewrócił oczami. – Zapomniałem, że żaden z ciebie władca i nie potrafisz ich ochronić. –


Świętowit dopiero teraz ujrzał pomarszczoną, starą ropuchę, która zwracała się do niego drwiąco. Uniósł brwi w zdziwieniu, gdy usłyszał ostatnie słowa. Wodnik przybrał poważną maskę i wbił w niego groźne, pełne nienawiści spojrzenie. – Świętowicie, wkrótce nastąpi twój koniec. – Po czym odwrócił się i wolnym krokiem oddalił w stronę jeziora.
 – Panie, to najwyższy czas, aby zacząć działać – powiedział krasnal z długą, śnieżnobiałą brodą, który stał u boku Świętowita i wielkimi, pełnymi podziwu oczyma, wpatrywał się we władcę. – Demony zabiją mieszkańców, tym samym doprowadzając do wybuchu paniki i chaosu w pozostałej części kraju. Nie możemy do tego dopuścić – dodał, ściszonym głosem. Świętowit spojrzał na swojego oddanego przyjaciela, po czym uklęknął, aby zrównać się z nim wzrostem. Położył mu dłoń na ramieniu i spojrzał mu w oczy.
 – Ufam ci i wiem, że potrafisz ich obronić. Żmij, po przywołaniu będzie oddany i z pewnością posłuszny. Z jego pomocą uratujesz miasto przed dalszymi rozbojami. Ja tymczasem udam się do lasu, do władcy drzew i roślin, abyśmy wspólnie wyruszyli na poszukiwania legendarnych dziedziców – powiedział, a krasnal chłonął każde jego słowo jak gąbka. Skinął twierdząco głową i nim zdążył coś odpowiedzieć, Świętowit zniknął, nie pozostawiając po sobie żadnego znaku. Krasnal ostatni raz spojrzał na obraz pogorzeliska i chaosu, który się przed nim rozciągał, po czym zerwał się do biegu, aby przywołać Żmija. Podążając w stronę królewskiego zamku, mijał rannych na placu rynkowym i w zacienionych alejkach. Mimo to nie oglądał się za siebie. Biegł, ile sił w krótkich nóżkach, aby dopełnić rozkaz pana. Od razu w głowie przyrzekł swojemu władcy wierność i pokorność. Przeskoczył przez wijące się płomienie, niemal raniąc sobie nogi, lecz na to nie zważał. Czuł jak powoli zaczyna mu braknąć tchu, zaś drażniące opary dymu wpadały mu do nozdrzy. Mimo to nie przestawał i biegł dalej. Nigdy nie rzucał słów na wiatr. Nawet tych niewypowiedzianych.
 
 *

*

*

Każdy dzień był dla nich taki sam: pobudka wczesnym rankiem, śniadanie i poranna toaleta, następnie kilka godzin w miejscowej szkole, kolejny posiłek, chwila wolnego czasu i wreszcie pora spania. Jeremiasz wpatrując się przez szybę


na delikatnie kołyszące się korony drzew, doszedł do wniosku, że sam już nie wie, ile lat mieszka w sierocińcu. Nie potrafił nic sobie przypomnieć z okresu dzieciństwa, kiedy z pewnością był energicznym i radosnym chłopcem. Nie potrafił ukrywać swoich emocji i rzadko kiedy się uśmiechał. Wpatrywał się w kłębiaste chmury, które przesuwały się na niebie niczym delikatna wata na błękitnej tafli wody. Wyobraził sobie, jak nagle wpada w śnieżnobiały puch, mając skrzydła i wysoko wnosi się w przestworza ku innemu światu. Do rzeczywistości pełnej szczęścia i troski. Do miejsca, w którym nie musiałby pamiętać, że jest wyrzutkiem. 
 – Jaka jest odpowiedź? – Usłyszał groźny głos nauczyciela, który stał nad nim z kredą w dłoni i wpatrywał się w niego karcącym wzrokiem. Jeremiasz powrócił do szarej rzeczywistości, po czym niepewnie się odezwał:
 – Stanisław August Poniatowski? – Nauczyciel westchnął głośno i pokręcił przecząco głową. 
 – Co ja mam robić z takimi uczniami? Karać ich, czy może gratulować wybujałej wyobraźni? Nie wiem skąd nagle przyszedł ci do głowy ten władca, kiedy rozmawiamy na temat sztuki antycznej. Nie mam pojęcia, czy cokolwiek osiągniesz z takim podejściem do nauki. – Odwrócił się na pięcie i podszedł do tablicy, aby napisać kolejną datę. Jeremiasz usłyszał z tyłu klasy prześmiewcze teksty skierowane w jego stronę, ale to zignorował. Zresztą, zawsze tak robił. Czasami miał wrażenie, że nie pasuje do tych wszystkich ludzi, którzy tutaj się znajdowali w tej obskurnej sali lekcyjnej. Niekiedy nawet nie potrafił zrozumieć swojego własnego brata, który był dla niego jak ktoś zupełnie obcy. Oprócz więzów krwi nie łączyło ich nic innego. Żadna pasja, zainteresowanie, tematy rozmów, upodobania. Okrągłe zero. Spojrzał w stronę chłopca z brązową czupryną, który dokładnie notował każde słowo nauczyciela. Dezydery nie potrafił marzyć. Ignorował brata, kiedy ten wspominał o wymyślnych lądach, na które mogliby uciec zamiast tkwić w sierocińcu. Udawał, że nie słyszy, gdy Jeremiasz mówił o tym, że kiedyś wszyscy przestaną nim pomiatać. Dezydery w to wątpił. Uważał, że taki jest los i kiedy ktoś staje się ofiarą, musi minąć sporo czasu, aby nagle zmienić się w oprawcę.
 Rozbrzmiał dzwonek na upragnioną dla innych uczniów przerwę, lecz nie dla Jeremiasza, który szybko po spakowaniu rzeczy wymknął się z sali. Podbiegł do szafki, aby schować w niej podręczniki, nerwowo rozglądając się dookoła, żeby go


nie dopadła banda, która znęcała się nad nim od początku roku. Zawsze przed snem powtarzał sobie, że będzie silnym i się im postawi, lecz nie potrafił. Nie mógł nagle ogłuchnąć, aby przestać słuchać ich wiecznych docinek. Nie umiał zareagować na to, że robią żarty z nauczycieli, za które on musi później odpowiadać. Nie potrafił powstrzymać łez cisnących się do oczu, gdy okładali go pięściami i kopali w szkolnej piwnicy. 
 Kiedy próbował zatrzasnąć szafkę, jak spod ziemi wyrósł przed nim lider grupy, wyższy od niego o dwie głowy. 
 – Co tam, Stasiu? – spytał, a pozostała trójka chłopaków zaśmiała się. Przywódca najwyraźniej podsycony ich rozbawieniem, kontynuował: – Masz te pieniądze, które kazałem ci przynieść? – Jeremiasz wyobraził sobie, że jest kulawym, bezpańskim psem, a ci chłopacy to jego kaci, w postaci dorosłych i silnych wilków. Widział w myślach, jak jedno złe słowo zawisa w powietrzu, a cała horda rzuca się na niego, po czym rozrywa na kawałki. Wzdrygnął się, gdy poczuł, jak ktoś chwycił go za koszulkę.
 – Mam powtórzyć?! – krzyknął Kornel, podnosząc go za skrawek materiału o kilka centymetrów do góry.
 – Nie, nie musisz – powiedział szybko Jeremiasz, próbując wyrwać się z rąk oprawcy. Odsunął się od niego o kilka kroków, lecz wtem wpadł na kolejnego z bandy dzikich wilków, które ujrzał oczami wyobraźni. – Nie mam żadnych pieniędzy – dodał szeptem. Nienawidził siebie za to, iż nie potrafi mu powiedzieć prosto w twarz, co o nim myśli. Nie umiał dać do wiadomości Kornelowi, że jest zwykłym tchórzem i złodziejem, który prześladuje innych, aby móc się samemu dowartościować. Dlaczego musiał być aż taki słaby? Wzrokiem próbował szukać pomocy u osób znajdujących się na korytarzu. Lecz nikt nie potrafił dostrzec dziejącej się krzywdy. Każdy zajęty własnymi problemami, przyjaciółmi, rozmowami, nie zauważał proszącego spojrzenia. Kornel spuścił wzrok słysząc pod swoim adresem kolejną wiązankę nieprzyjemnych słów, która wżerała się w jego myśli niczym kwas: „Jesteś nic nie wart”, „Po co tu właściwie jesteś?”, „Wyrzutek”...
 – Nie ma ulg pieniężnych dla sierot. Albo dajesz kasę albo zaraz dam ci posmakować mojej pięści. – Kornel uśmiechnął się kpiąco i splótł dłonie na piersi.


Jeremiasz milczał. Miał wrażenie, że czas nagle się zatrzymał i teraz przed nim stoi jedynie Kornel w swoich podartych dżinsach i kurtce nabitej niezliczoną ilością ćwieków. Znajdują się w odciętym od szkolnego korytarza pomieszczeniu, gdzie panuje półmrok i walczą na spojrzenia; Jeremiasza przepełnione obawą i przerażeniem, jego pewne siebie i bojowe. Jak uciec z takiego miejsca, z którego nie ma żadnych drzwi i okien? Można by było wykopać dół, aby przemieścić się tunelami, lecz nie starczyłoby na to czasu przed porażką. Tak też było w tym przypadku. Jeremiasz nie zdążył dać żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, która zadowoliłaby Kornela. Poczuł ból, kiedy chłopak uderzył go pięścią w twarz. Czy przegrana naprawdę smakuje tak samo metalicznie jak krew? Drżącą dłonią dotknął obolałego miejsca, lecz nie zdążył się uchronić przed kolejnym gradem ciosów. Nim się spostrzegł, leżał na szkolnym korytarzu, obolały i zaczerwieniony na twarzy, dusząc się własnymi łzami. „Nie chcę już dłużej być ofiarą!” – krzyczał w myślach.
 – Zostawcie go! – Nauczyciel chwycił Kornela za ramiona i odciągnął od wijącego się z bólu chłopaka. – Co to ma znaczyć?! – Wokół nich zebrał się spory tłum, który z ciekawością oglądał zaistniałą sytuację. Nie mniej nikt nie wpadł na pomysł, aby pomóc Jeremiaszowi chociażby wstać. Wszyscy jak sroki wpatrywali się w dyrektora, jakby był błyszczącym kawałkiem srebra, przyciągającym uwagę każdego z ptaków przelatujących nad polem. Jeremiasz kątek oka dostrzegł jak przez tłum Dezydery próbuje się przebić. Uklęknął przy nim i pomógł wstać, po czym podparł ramieniem, aby nie upadł, gdyż z tego wszystkiego jakby nagle zabrakło mu sił i zaczął się słaniać na nogach.
 – Wyglądasz okropnie. Chodźmy do pielęgniarki – powiedział do Jeremiasza, który ze spuszczoną głową wpatrywał się w czubki swoich butów. Dlaczego to on akurat musiał być tym gorszym? Czemu nie upatrzyli sobie Dezyderego jako ofiarę? Skarcił siebie za to, że tak pomyślał, lecz nie potrafił inaczej wyrazić swojej frustracji. Nauczyciel zganił Kornela i jego przyjaciół, po czym zabrał do dyrektora. Kiedy Jeremiasz wraz z Dezyderym kierowali kierowali się w stronę gabinetu pielęgniarskiego, nauczyciel podbiegł do nich i oświadczył surowym tonem:
 – Kiedy już skończy się badanie, ciebie też zapraszam do pana dyrektora. – Po czym zaczął ponaglać bandę młodzieńców, aby się pośpieszyli. Jeremiasz jedynie


głośno westchnął.
 *

*

*

– Na szczęście nie są to aż takie groźne obrażenia, na jakie wyglądały – powiedziała pielęgniarka, po czym nakleiła mu na policzek plaster i zmierzwiła kruczoczarne włosy. Chłopak przez cały czas siedział ze spuszczoną głową na klozetce i zastanawiał się, jakby to było, gdyby udowodnił wszystkim, że jednak nie jest słabeuszem. Dezydery siedział w kącie na krześle i uważnie obserwował brata. Gdy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się blado, lecz Jeremiasz obdarował go jedynie nienawistnym spojrzeniem.
 – Dziękuję – burknął w stronę pielęgniarki, kiedy schodził z klozetki i ruszył w kierunku drzwi. Dezydery życzliwie pożegnał się z pielęgniarką, która powiedziała, aby lepiej uważał na swojego brata. Jeremiasz szedł z przodu w milczeniu i coraz bardziej oddalał się od gabinetu dyrektora. Skręcił w korytarz skąpany w półmroku, a Dezydery podążał za nim jak cień.
 – Do dyrektora idzie się w tamtą stronę – powiedział, chwytając go za przegub, ale chłopak szybko wyrwał się z uścisku. 
 – Nigdzie nie idę. To nie była moja wina. 
 – Skąd wiesz, że chcą cię ukarać? Może teraz nauczyciele zrozumieją, że przez cały ten czas to ty byłeś ofiarą. – Jeremiasz nagle się zatrzymał. Zacisnął dłonie w pięści, czuł jak całe jego ciało przepełnia złość. Jego własny brat mu uświadomił swoją słabość. To, że cały czas był ofiarą. Słabeuszem, tchórzem, nieudacznikiem, ofermą...
 – Dlaczego to akurat mnie prześladują? – spytał ochrypłym głosem, lecz jego pytanie zawisło w powietrzu. Nastała głucha cisza i dało się jedynie słyszeć szuranie krzesłami w salach lekcyjnych, gdyż już dawno rozpoczęły się lekcje. Zdezorientowany Dezydery wpatrywał się w plecy swojego brata nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Nagle Jeremiasz odwrócił się, czerwony ze złości, ale i także z wysiłku na pokaleczonej twarzy, z zaciśniętymi pięściami i wykrzyknął:
 – Dlaczego ty nie możesz być bity, upokarzany i szykanowany? Dlaczego ty nie możesz być ofiarą i niedołęgą, której nikt nie będzie chciał pomóc? Dlaczego ty nie możesz być wyrzutkiem?! – Jego głos był rozdzierający. Dezydery miał wrażenie, że te słowa dolatują do niego jak zza ściany lub są w innym języku i nie potrafi ich


zrozumieć. – Nie wiem, gdzie są nasi rodzice – powiedział smutno Jeremiasz. Znów nastała cisza. Przez wielkie okno na korytarzu wpadł snop jasnego światła, który oświetlił jego twarz. – Ale wiem, że gdyby żyli, to na pewno by cię tutaj nie było. – Dezydery chciał zaprzeczyć. Powiedzieć, że uczucia, jakie Jeremiasz do niego żywi są obłudne, lecz milczał. Dlaczego? Nie potrafił tego zrozumieć. Był okropny dla brata, ponieważ sam odczuwał z powodu jego szykan przykrości? Bo nigdy mu się nie żalił z tego, jak traktują go inni, kiedy Jeremiasza nie ma w pobliżu? Ponieważ wolał udawać, że jest jego bohaterem? – Wyjechalibyście gdzieś daleko beze mnie. Może na jakąś wyspę, gdzie przez cały rok jest słonecznie i ciepło. Żylibyście w szczęściu i dostatku. Miałbyś wszystko, czego zapragniesz. Przyjaciół, najlepsze ubrania, jakiś dobry sprzęt. Miałbyś rodziców. I niczego już byś nie potrzebował. – Przeszedł kilka kroków zbliżając się do marmurowych schodów. – A ja nadal tkwiłbym w tym nieznanym dla mnie świecie, wciąż szukając swojego miejsca, którego najzwyczajniej tutaj nie mam. – Echo jego kroków rozniosło się po całym korytarzu. 
 – To nieprawda, Jeremiasz. Jestem twoim bratem. Nie zostawiłbym cię. – Dezydery zaczął schodzić tuż za nim, ale chłopak był zbyt zdenerwowany i przyspieszył kroku, aż w końcu zaczął zbiegać, przeskakując po dwa stopnie. Wybiegł ze szkoły, a powiew świeżego powietrza musnął go w twarz. 
 – Jeremiasz, poczekaj! – krzyknął za nim Dezydery, który nie potrafił być taki szybki jak on. Na dodatek ciążyła mu na ramieniu torba z kilogramową zawartością książek i zeszytów.
 Jeremiasz biegł przed siebie mijając mu obcych ludzi na ulicy. Zawsze zastanawiał się, jak wygląda ich życie. Może wśród niż też ktoś był sierotą? Biegł dalej po brukowanym chodniku, wypuszczając powietrze ze świstem. Dezydery próbował go gonić, lecz co jakiś czas gubił brata w napierającym tłumie. W końcu zmusił się do większego wysiłku i przyspieszył. Jeremiasz nawet nie rozejrzał się na skrzyżowaniu, tylko jak opętany przebiegł przez przejście i wbiegł do pobliskiego parku, a stamtąd skręcił w stronę lasu. Byleby uciec jak najdalej od sierocińca, Kornela i samego siebie. W cieniu ogromnych koron drzew i gęstych krzewów wreszcie poczuł, że jest wolny. Odetchnął i wypuścił powietrze z płuc. Zamknął oczy, a po policzkach spłynęły mu ciepłe łzy. Dezydery wreszcie go dogonił, lecz


nie potrafił go pocieszyć, gdyż nawet nie wiedział, dlaczego płacze. Jedynie przyglądał się powoli spływającym łzom. 
 Nagle usłyszeli szmer w krzakach, które znajdowały się blisko pokrytego mchem starego drzewa. Dezydery od razu dostrzegł zarys dwóch postaci, które obserwowały ich w ukryciu. Jeremiasz otarł łzy kantem dłoni i wbił wzrok w krzew.
 Czy mieliby szansę na ucieczkę, gdyby teraz wyłonił się zza niego wielki niedźwiedź? 
 Jeremiasz spodziewał się dzikiego zwierza, lecz mimo to ujrzał potężnego mężczyznę o białej twarzy i ciele pokrytym korą, liśćmi oraz mchem. Oczy miał dumne i przydział poważną maskę. Czubek jego głowy zdobiły wielobarwne kwiaty i żywa trawa. Tuż obok niego wyłonił się drugi mężczyzna o równie dumnym spojrzeniu, co on. Miał na sobie wypłowiałą szatę i przepasany przez sznur miecz. Cała czwórka trwała w milczeniu. Chłopcy z przerażeniem spojrzeli po sobie.
 – Lepiej chodźmy...– szepnął Dezydery, lecz Jeremiasz nie chciał go słuchać. Wbrew bratu wystąpił na przód i powiedział:
 – Kim jesteście?
 – Jam jest Leszy – odparła drzewiasta istota nie odrywając wzroku od chłopca. – A to Tajemniczy Podróżnik, z którym przybywam do waszego świata. – Wskazał na mężczyznę w obdartej szacie. 
 – Do naszego świata? To niby skąd jesteście? Z Kosmosu? – Zadrwił Jeremiasz, lecz otrzymał kuksańca w bok od Dezyderego. Brat spojrzał na niego krytycznie.
 – Nie zadzieraj z nimi. Nawet nie wiemy, co to jest – szepnął, dyskretnie pokazując na tajemniczą istotę o skórze pokrytej korą.
 – Jesteście braćmi. – Usłyszeli głośny, niski głos. Tajemniczy Podróżnik wpatrywał się w nich i lustrował dokładnie wzrokiem. – Do stworzenia świata potrzebna była współpraca i braterstwo. Człowiek jest w stanie osiągnąć wiele, lecz kiedy połączy siły z bliźnim, jego cele mogą stać się ambitniejsze, a mimo to wciąż realne.
 Jeremiasz popatrzył na niego z kpiną i wzruszył ramionami.
 – Nic nie zrozumiałem z tego, co powiedziałeś. 
 – Nie musisz, władco – odparł Tajemniczy Podróżnik i uklęknął na jedno kolano. Leszy postąpił tak samo.
 Dezydery obserwował całą sytuację w trwodze nie wiedząc, jak ma postąpić. Kim


w ogóle byli ci ludzie i dlaczego oświadczali, że jego brat jest władcą? Co to w ogóle jest za drzewiasta istota? Czy urwali się z jakiegoś balu przebierańców?
 –W-władco? – spytał niepewnie Jeremiasz, zdumiony ich zachowaniem. Tajemniczy Podróżnik i Leszy posłusznie schylili głowy.
 – Jesteśmy gotów na wasze rozkazy – oświadczyli. Oczy Jeremiasza zabłysnęły z radości. Nieważne, że nie wiedział, kim są ci ludzie i czego chcą. Szanowali go, a przynajmniej takie odnosił wrażenie. Zdesperowany brakiem jakichkolwiek pozytywnych relacji międzyludzkich, odparł:
 – Czy przychodzicie do mnie, do władcy, w potrzebie? – Leszy podniósł głowę.
 – Panie, w naszym kraju panuje wojna. Umierają niewinni mieszkańcy. |
 – Jedynie legendarni dziedzice mogą zapewnić pokój w naszej krainie – odezwał się Tajemniczy Podróżnik i zapadał głucha cisza.
 *

*

*

Dezydery chciał jedynie bronić brata i dlatego wybrał się wraz z nim w tą niesamowitą i dziwną podróż. Jeremiasz był przejęty, że Tajemniczy Podróżnik i Leszy odzywają się do niego z takim szacunkiem i uważają za władcę. Przebrnęli przez ciemny bor, którego panem był Leszy. Przez wielkie korony drzew zaczęły wpadać promienie słońca. Wreszcie wyszli na polanę, która zachwyciła obojga chłopców. Bujne, zielone trawy okalały wzgórza i pagórki. Dookoła rozciągał się mur w kolorze perłowym, który ogradzał zamek królewski i małe miasteczko. Do żeliwnych bram prowadził chodnik usypany z kolorowych kamieni. Ku niebu piętrzyły się kłęby dymu.
 Tajemniczy Podróżnik wystąpił przed władców i zakomunikował:
 – Najeźdźcy uciekli. 
 Jeremiasz uśmiechnął się triumfująco. 
 – Nasze pierwsze zwycięstwo. A wystarczyło, że jedynie się pojawiłem. – Zaśmiał się, lecz Dezydery ze smutkiem oglądał pogorzelisko jakie pozostało po najeździe. Kiedy przekroczyli bramy miasta, uśmiechał się do zatrwożonych i zmęczonych mieszkańców. Chciałby pomóc tym małym krasnoludom, lecz musiał iść naprzód. Dostrzegł piękne niewiasty ze skrzydłami ukrytymi sprytnie pod kolorowymi pelerynami, które wytrwale nosiły cegły swoimi delikatnymi dłońmi. Zauważył psy stojące na dwóch łapach i zawzięcie o czymś dyskutujące. Miały na sobie


śmieszne, kolorowe kubraczki, lecz wyglądały na bardzo inteligentne. Jeremiasz poza wielkim pałacem, do którego zmierzali, nie zauważył niczego. Ogromna budowla przyciągnęła go swoim perłowym blaskiem, mimo smug po ogniu. Do głównych drzwi prowadził rząd schodów oraz rozpościerający się pod nogami czerwony dywan usypany z róż. 
 – Niesamowite. – Zachwycił się. Nawet nie zauważył, gdy Tajemniczy Podróżnik chwycił Dezyderego za ramię i szepnął mu do ucha:
 – Uważaj, drogi władco,na klątwę braterstwa. – Po czym zszedł po schodach i rozpłynął się w powietrzu jak mgła. Leszy dalej oprowadzał ich po komnatach, a Jeremiasz przejęty podziwiał wszystko, co błyszczące i drogocenne: marmurowe wykończenia, złote żyrandole, posrebrzane dzbanki i sztućce, wielką jadalnię oraz połyskujące zbroje rycerskie stojące w holu zamku. 
 – Czy to wszystko jest moje? – spytał drzewiastej istoty, gdy zbliżali się do sali tronowej.
 – Wasze, panie. – Poprawił go Leszy i otworzył wrota, które ukazały swe wnętrze w postaci marmurowych ścian i bogato zdobionego tronu, stojącego na środku pomieszczenia. Tuż nad nim znajdowała się ogromna rzeźba ukazująca wizerunki dwóch mężczyzn. Lecz Jeremiasz nawet nie chciał pytać, kim oni są. Czym prędzej rozsiadł się na tronie i podziwiał mozaikę, którą pokrytą był sufit.
 – To, że jesteśmy władcami oznacza, iż musimy pomóc naszym mieszkańcom – stwierdził Dezydery, który poczuł się jakby był w jakimś filmie fantastycznym. 
 – Owszem. Teraz jedynie od was zależy nasz los. – Leszy ukłonił się, po czym opuścił salę. Dezydery rozejrzał się po ogromnej sali.
 – Nie wiem czy to dobry pomysł, że tu jesteśmy. – Jeremiasz westchnął znudzony na słowa brata.
 – Jesteśmy władcami, rozumiesz? Możemy robić, co nam się podoba. Zero ograniczeń. I nikt nie może nam zagrozić. ⁃

To zbyt odpowiedzialne stanowisko. Musimy pomóc ludności. Czy widziałeś, jak wyglądają te krasnoludy? Są zmartwione i przerażone tym, co się tutaj wydarzyło.
 – Niech lepiej przyniosą królowi coś do jedzenia – mruknął Jeremiasz.
 – Niby co, skoro wszystkie plony zostały zniszczone?


– Lepiej jakby tutaj była moja postać, a nie ci dwaj. – Jeremiasz wskazał palcem na rzeźbę stworzycieli świata. Wyrażał się o nim z ironią i arogancją, nie posiadając wiedzy o ich potędze i sile. Nie wiedząc, kim byli Swaróg i Weles ani nie dostrzegając między nimi a sobą i Dezyderym podobieństw. Byli braćmi, tak jak oni i obydwoje skrywali w sobie cząstkę ich charakterów, która przeświadczy niczym w micie, który zostanie prawowitym władcą ziemi i słońca. Dezydery miał dość słuchania przechwalania się swojego brata, gdy dotarła służba. Dzięki swojej bogatej wyobraźni opowiadał, że był odważnym rycerzem, któremu przyszło walczyć ze złem w postaci hordy dzikich wilków. Krasnoludy poczęstowały ich pieczonymi udźcami, które mogli zjeść nabijając kawałki na rogi jednorożców. Dezydery jednak stracił apetyt i wybrał się na spacer dookoła królestwa. Na dziedzińcu dostrzegł krasnoluda z długą i białą jak śnieg brodą oraz ogromnego smoka z połyskującymi w słońcu łuskami.
 – Ale super! – krzyknął Dezydery, a niewielki mężczyzna podskoczył ze strachu.
 – Ojejku, władco, a więc tak się mówi w tych stronach, skąd pochodzisz? – spytał człowieczek, a chłopak się uśmiechnął. 
 – Czy on gryzie? 
 – Żmij? Nie skądże. To nasz bohater. Uratował dzisiaj królestwo. – Pogłaskał smoka po łbie, a ten w odpowiedzi polizał go wielkim jęzorem po twarzy. 
 – Co takiego was napadło?
 – Same okropieństwa. Strzyga, Licho, które świetnie się bawiło w podpalanie i Wodnik. Ponadto Jarowit, bóg wojny, zesłał na nas inne demony, które miał zgładzić naszą ludność.
 – Musimy jakoś zabezpieczyć teren, inaczej znów napadną. – Krasnolud kiwnął głową ze zrozumieniem.
 – Dlatego was sprowadziliśmy. Aby zapanował ład i porządek potrzebujemy rozważnych władców. 
 – Możesz mi zaufać, że otoczę troską i bezpieczeństwem tych biednych ludzi – powiedział Dezydery pełen przejęcia. Wszedł ponownie do zamku, po czym zaczął rozkazywać poddanym, aby zaczęli przygotowania do


zabezpieczenia miasteczka, a także do jego odbudowy. Jeremiasz z niezadowoleniem oglądał, jak jego służba odchodzi, żeby wysłuchać, co takiego do powiedzenia ma Dezydery.
 – Musimy wspólnymi siłami podjąć walkę ze złem. Nie możemy pozwolić, aby Licho bawiło się w marnowanie waszej wielogodzinnej pracy. Powinniśmy zabezpieczyć zapasy i otoczyć opieką rannych. Nikt nie będzie się czuł osamotniony w naszym królestwie. – Jeremiasz odciągnął go na bok, gdy usłyszał wiwaty na cześć swojego brata. 
 – Po co to mówisz? To tylko głupie krasnale. Niech nam usługują i tyle. Kiedy nam się znudzi, to sobie pójdziemy.
 – Nie rozumiesz, że oni istnieją naprawdę? A to, że jesteśmy władcami zobowiązuje. – Dezydery ponownie spojrzał na poddanych i zachęcił ich do działania życzliwym uśmiechem. Jeremiasz machnął ręką, po czym oddalił się do swojej komnaty.
 Rzucił się na wielkie łoże pokryte atłasowym materiałem i zamknął oczy. Wsłuchiwał się w ćwierkotania ptaków i rżenie jednorożców na polu. Poczuł, że wreszcie nie jest ofiarą. Był władcą. Mógł wszystko.
 
 *

*

*

Stracili poczucie czasu w tej niezwykłej i odmiennej krainie. Nie martwili się, czy ktoś się interesuje, gdzie mogą być. Żaden z opiekunów z sierocińca z pewnością nawet nie zwrócił na to uwagi. Dezydery był dla mieszkańców niczym Swaróg, dobry i pomocny. Nie myślał o sobie tylko podejmował działania, aby chociaż trochę pomóc poszkodowanym krasnalom. Jeremiasz zaszył się w swojej komnacie. Miał dosyć Dezyderego i myślał jedynie o tym, aby się na nim zemścić. Nie dość, że nie podzielał jego okropnego losu, to na dodatek znów prawił mu kazania i nie pozwalał rządzić. Za kogo on się uważał? Czy to nie jest idealna okazja, aby móc chociaż trochę posmakować prawdziwego, szczęśliwego życia? Dzięki temu, że Jeremiasz miał władzę, wreszcie zapomniał o bólu i przykrościach z przeszłości. A wtem pojawia się Dezydery, który znów wszystko rujnuje. 
 Jeremiasz wpatrywał się w ozdobne żłobienia na suficie w komnacie i


planował, co takiego może zrobić, aby pozbawić Dezyderego władzy. Chciał, żeby lud wreszcie przestał go słuchać. 
 Niekiedy w nocy miewał koszmary. Śniło mu się, że ucieka w labiryncie szkolnych korytarzy przed Kornelem, który pod postacią ogromnego smoka jak Żmij, próbuje go zabić. Czuł po tym uczucie, jakby coś gniotło go w piersiach. Powiedział o tym jednemu z poddanych, kiedy dowiedział się, że krasnolud zajmuje się w królestwie medycyną. Ten z przerażeniem oświadczył, iż mogła to być Zmora.
 – Zmora...– powtórzył Jeremiasz i przymknął powieki. Zapadła ciemność i cisza wypełniła cały pokój. Próbował się skupić, aby ujrzeć twarz tego demona. Chciał przyzwać Zmorę, która nawiedziłaby jego brata. Tak, to z pewnością byłaby idealna zasadzka. On niczego nieświadom ucieknie z tego świata, pełen obaw przed śmiercią i nieznanymi mocami, zaś Jeremiasz pozostanie władcą absolutnym. Każdy będzie musiał mu się podporządkować. Nie podaruje nikomu niewykonanego rozkazu. 
 „Nie chcę już dłużej być ofiarą.” – pomyślał i czekał na spotkanie ze Zmorą w krainie snów. ⁃

*

*

*

Długo rozmawiali. Ich słowa były przesiąknięte nienawiścią. Zmora przyrzekła, że Dezydery będzie cierpieć podczas snu, w nagrodę Jeremiasz obiecał jej przychylność władcy królestwa i możliwość wprowadzania kilku zasad. Tak, to był układ doskonały biorąc pod uwagę, że dzięki temu mógł zacząć rządzić sam. Obserwował zachowanie brata, które na nieszczęście w ogóle się nie zmieniło: wciąż był pomocny i dobroduszny. Nie skarżył się na nocne koszmary ani bóle. Jeremiasz pomyślał, że Zmora mogła go oszukać, lecz stwierdził, że skoro nie ona, to on wykończy go sam. Będzie mógł rządzić bez ograniczeń królestwem, miastem, całym światem.
 Był późny wieczór. Rząd kolorowych lamp oświetlał na wszystkie barwy świata dziedziniec królestwa, z którego już dawno zniknął Żmij. Jeremiasz przechadzał się wśród róż, które z każdym jego dotykiem więdły i gniły. Nie zwrócił na to uwagi. Powiedział Dezyderemu, że musi z nim pilnie


porozmawiać. Jego brat zjawił się punktualnie i podziwiał, jak buja roślinność odbija się w tafli wody w niewielkiej sadzawce. – Wreszcie jesteś. Co się stało? – spytał Dezydery. Kiedy spojrzał na Jeremiasza, wystraszył się go. Miał okropne cienie pod oczami, wychudzone policzki i zamglony wzrok zupełnie, jakby coś go opętało. I wtedy sobie przypomniał słowa Tajemniczego Podróżnika: „Uważaj, drogi władco, na klątwę braterstwa.” – Musimy porozmawiać – odezwał się Jeremiasz niepodobnym do niego głosem. – Ale o czym? – O władzy. – Dezydery poczuł ciarki na plecach. To z pewnością była ta klątwa. Chciał się dowiedzieć więcej o tych braciach, których rzeźby widnieją w sali tronowej. Znalazł w starych księgach informacje, że to oni stworzyli świat. Lecz jeden z nich, Weles, chciał zapanować nad wszystkim, co wspólnie stworzyli i dlatego pragnął wrzucić Swaroga, swego brata, do morza. – Rządźmy rozsądnie. Nie możemy pozwolić na nieludzkie czyny – zwrócił się do brata, lecz ten uśmiechnął się kpiąco. – Jesteśmy władczy, więc wszystko nam wolno. Poza tym... Dezydery, spójrz tylko. Wreszcie jestem kimś ważnym. Krasnale się mnie boją i mogę nimi pomiatać jak pionkami i to bez konsekwencji. Jestem królem ich życia. Sprawię, że ich egzystencja zmieni się w trudną drogę usłaną cierniami albo jeszcze inną, jaką sobie wymarzę. Wreszcie nie jestem ofiarą. – Jeremiaszu... jesteś ofiarą samego siebie. – W półmroku dostrzegli zarys pewnej sylwetki. Z cienia wyłonił się na białym koniu Tajemniczy Podróżnik ze swym mieczem i także pozłacanym rogiem w prawej ręce. – Co ty możesz wiedzieć... – prychnął, niecierpliwie zaczynając sięgać w stronę kieszeni królewskiej szaty. – Byłeś kiedyś prześladowany za to, że istniejesz? Byłeś traktowany za wyrzutka? – Tajemniczy Podróżnik nie zważał na słowa Jeremiasza i kontynuował, jakby w ogóle nie docierało do niego, że chłopiec zwierza mu się ze swoich cierpień. – Weles rządził krainą o nazwie Nawia. To zaświaty. Mógłby decydować o życiu, gdyby nie był samolubny i nie dążył jedynie do władzy. Czy jest to wartość ważniejsza niż braterstwo? Spoglądasz na swojego brata jak na kogoś obcego, a tak naprawdę to najbliższa osoba, którą posiadasz. Mimo tego, że trudno wam


nawiązać wspólny kontakt, on ciągle jest przy tobie. Nawet towarzyszył ci przy podróży do tej nieznanej wam obojgu krainy. Weles chciał mieć ziemię dla siebie i dlatego ukrył kilka ziaren mułu w ustach, gdy go zbierał. I mimo że dzięki temu stworzył góry, tak też podkreślił swój egoizm, swoje samouwielbienie i dążenie do chwały. Na co ci to chłopcze? Czy nie lepiej żyć w pokoju ze swym bliźnim niż wiecznie rywalizować? Jeremiasz zamilkł. Spojrzał na swojego brata smutnym wzrokiem. Lecz Dezydery rozpoznał, że to wciąż nie są jego czekoladowe oczy, a jedynie zamglone, puste źrenice. – Wolę rywalizację – odparł Jeremiasz, sięgając po rękojeść sztyletu, który miał ukryty w kieszeni szaty królewskiej. Tajemniczy Podróżnik nawet się nie poruszył, widząc w jego dłoniach ostrze. – Jam jest Świętowit. Potężny pan i bóg zamieszkujący wyspę Rugię w grodzie Arkona. Jako władca tego królestwa, miasteczka, ale także całej ziemi uznaję cię za niegodziwego tronu dziedzica legendy. To była jedynie próba. – Koń poruszył się prawą nogą. To był znak zwycięstwa. Świętowit przeszedł kilka kroków i spojrzał na Dezyderego. – Ten młodzieniec tak podobny do Swaróga powinien odziedziczyć tron. Ty zaś, Jeremiaszu, jesteś niegodny władzy jak Weles. – Chłopiec chciał coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Nienawiść zaczęła ustępować miejsce wstydowi... Jeremiasz zaczął żałować, że nie dostrzegł potęgi swojego brata ani tego, że w rzeczywistości mógł na niego liczyć, ale odrzucał jego pomoc. Dlaczego musiał być dla Dezyderego taki okropny? – To on jest prawowitym władcą. Wygnaję cię z mojego królestwa, miasteczka, a także z całej ziemi. Twe miejsce jest tam, gdzie Weles – w zaświatach – rzekł Świętowit, po czym zapadła ciemność. Zgasły wszystkie lampy, zerwał się nagły wiatr. Jeremiasz nie mógł dostrzec Dezyderego. Chciał krzyczeć, lecz słyszał swój głos jedynie w myślach. Gorączkowo go przepraszał, błagał o wybaczenie, ale wszystko na marne. Wirował w czarnej otchłani i pędził w stronę czerwonych poświat. Wylądował z hukiem na gorącym żarze. Chciał się podnieść, lecz jego ciało zaczęło tonąć. Nim czerwona ciecz zalała mu oczy, ujrzał jedynie rzeźbę


Welesa, która z kpiącym uśmieszkiem spoglądała w jego przerażoną twarz.
 
 *

*

*

Krzyknął. Tak głośno, że zbiegli się lekarze z całego oddziału. Rodzice poderwali się z krzeseł i wpadli sobie w ramiona. Matka zaczęła żałośnie szlochać, po czym mocno przytuliła swojego syna. Jeremiasz rozejrzał się po sali szpitalnej: idealnie białe kafelki na ścianach kontrastowały ze zgniłozieloną tapetą. W rogu pokoju dostrzegł drugie łóżko, w którym ujrzał swojego brata obandażowanego i próbującego powoli otworzyć oczy. Czuł ból w całym ciele oraz miał wrażenie, że nie może się ruszyć, aby się nie rozpaść na kawałki. – Jeremiaszku, kochanie, tak się martwiliśmy... Myśleliśmy, że się nie obudzisz... Dezydery wciąż śpi... – Zaszlochała matka, a chłopiec spojrzał na nią z troską. – Ten wypadek sprawił, że na pewno poświęcimy wam więcej czasu... Przepraszam, że was nie odebrałem i musieliście jechać autem z dziadkiem. On był w lepszym stanie niż wy. – Ojciec pogłaskał go po głowie, lecz nie otrzymał odpowiedzi od Jeremiasza, który wszystko musiał poukładać sobie w myślach. A zatem, czy naprawdę spotkał Świętowita? Zamknął na chwilę oczy, lecz miał wrażenie, że Zmora zaatakowała go ponownie w postaci bolesnych wspomnień: ujrzał rozbijające się auto, siebie oraz brata, jak w kałuży krwi lądują kilka metrów dalej od miejsca wypadku, ostry dyżur i później tylko sen. Głęboki sen. Musiał podejść do swojego brata. Czuł, że należą mu się przeprosiny. W tym śnie, a może i w niezwykłym wytworze wyobraźni był kimś okropnym, ale nie innym niż w rzeczywistości. Jeremiasz naprawdę nie dostrzegał w swoim bratu osoby, na której zależy mu najmocniej. Zdezorientowani rodzice nie zareagowali na to, kiedy wychodził z łóżka. W szpitalnej piżamie, wolno i ostrożnie podążał w stronę brata, który podniósł powieki i wpatrywał się w biały sufit. Jeremiasz chwycił jego wychudzoną, bladą dłoń, po czym szepnął: – Przepraszam. Braterstwo jest jedyną drogą do władzy.


NAGRODA

Amelia Olejniczak „O Świetlicy i niedźwiedziu”





Julia Dąbrowska LAUREATKA Wojewódzkiego KOnkursu Plastycznego

FarBoBajanie


WYRÓŻNIENIE

Weronika Winiarz „Nieoczekiwany powrót”

Działo się to dawno, bardzo dawno temu, gdy bory były jeszcze gęste i zielone, pełne zwierzyny oraz duchów, wody rzek czyste i pełne ryb. W wiosce niedaleko dziś zwanej góry Ślężą mieszkała mądra kobieta, Świętosława. Wioska była niewielka, licząca sobie kilkanaście domostw, a jej mieszkańcy żyli spokojnie, nie wadząc nikomu, korzystając z tego, co dobrzy bogowie chcieli im dać. Świętosława, choć nie była taka stara, miała wielkie poważanie wśród ludzi jako zielarka i szeptanka. Dbała o to, by mieszkańcy siedliska nie zapominali o bogach, zwłaszcza groźnym Perunie, wszystko widzącym Świętowidzie czy pięknej i opiekuńczej Moksze. Przypominała o darach dla nich, paleniu ognia, dbaniu o świątynie. Najważniejsze dla niej było jednak chronienie nowo narodzonych dzieci. Gdy Świętosława była młoda i urodziła pierwsze dziecko, nikt jej nie powiedział, jak uchronić maleństwo przed złymi mocami, aby się nad nim nie znęcały albo, co gorsze, nie ukradły go. Razem z mężem czekali na przybycie Roda i Rodzanic, aby pobłogosławili ich dziecię. Gdy pewnej nocy Świętosławę obudził okropny krzyk maleństwa. Za nim jednak podnieśli się z mężem z posłania, dziecka już nie było w kołysce. Kobieta zobaczyła, jak przez okno izby wyskakuje upiorna strzyga z jej synkiem w wielkich szponach. Tej nocy straciła nie tylko dziecko, ale także swego męża, który pobiegł w ciemną noc za demonem i nigdy już nie wrócił. Świętosława odeszła z wioski po kilku dniach, a gdy minęło pięć wiosen, wróciła i zajęła się leczeniem ludzi, pomocą w świątyni, dbaniem o opiekę bogów nad wioską i ochroną nowonarodzonych. Pewnej mroźnej nocy do jej drzwi zastukał Jaromir, którego po mądrą posłały kobiety, gdyż w jego chacie, nieco wcześniej niż powinno się to dziać, zaczęła rodzić młoda wdowa, przygarnięta przez niego po tym, jak spłonął jej cały dobytek w chacie rażonej piorunem. W chacie tej zginął w płomieniach jej mąż próbujący ratować


dobytek. Młoda kobieta została sama i w żalu, nosząc pod swoim sercem dziecię. Świętosława porwała szybko swój tobołek, narzuciła skórę i pobiegła za Jaromirem do jego chaty. Po wielu godzinach na świat przyszła piękna dziewuszka. Gdy tylko Świętosława wzięła ją na ręce, poczuła drgnienie w swym sercu, które myślała, że na zawsze umarło wraz z jej bliskimi. Niewiasty w izbie dołożyły do ognia, obmyły dziecko, zawinęły w płócienka i skóry, a potem położyły koło zmęczonej, ale szczęśliwej matki. Wiadomość o nowym życiu natychmiast wprawiła w wielką radość całą rodzinę i choć nie byli spokrewnieni z wdową to jednak zżyli się z nią, a skoro pod ich dachem narodziło się dziecię, wróżyło to domowi dobrobyt i łaskawe błogosławieństwo dobrych bogów. Świętosława wiedziała jednak, że trzeba zadbać o matkę, zmęczoną, niedżywioną i wyczerpaną przeżytą tragedią oraz porodem, która gasła w oczach. Wiedziała też, że w pierwszych dniach życia maleństwo trzeba szczególnie chronić przed demonami, dlatego młodej kobiecie kazała podać zioła, a sama zaczęła utykać ciernie i kolczaste kawałki roślin naokoło okien, mrucząc pod nosem zaklęcia i modlitwy do bogów o ochronę i opiekę. Następnie w progu wysypała sól oraz czosnek świeżo wyłuskany z łupinki dla wyraźniejszego zapachu. W kołysce dziecka pod poduszką i obok kołderki położyła ostre narzędzia. Trzeciego dnia, jak to było w zwyczaju, przyszykowano ucztę i oczekiwano Roda oraz Rodzanic, do których modlono się o pomyślność dla maleństwa. Gdy uczta się rozpoczęła, złożono ofiarę z chleba, sera miodu i kaszy, a następnie zaczęto wróżbami przepowiadać los noworodka. Plemienny wołchw (Kaplan) zamierzał właśnie nadać imię dziecku, gdy rozległo się stukanie do drzwi chaty. Gospodarz otworzył i zaprosił do izby wędrowca i jego dwie córki, aby ogrzały się przy ogniu i ucztowali razem z jego rodziną. Nadanie imienia odłożono tedy na czas późniejszy. Dla wszystkich było jasne, że bogowie pobłogosławili dom, sprowadzając do niego wędrowców. Po posiłku goście podziękowali swoim gospodarzom, a przed odejściem starzec nakreślił tajemnicze znaki na główce maleństwa, potem zaś powiedział do zebranych: - Nadaję Ci imię Dobrawa, bo wraz z Tobą do tej wioski zawitało dobre i tylko dobre czynić będziesz, a gdy już dorośniesz, za Twoją sprawą złe zostanie na zawsze wygnane. Następnie zwrócił się do zebranych


- W waszej wiosce zamieszkało zło i dlatego tyle nieszczęść się dzieje. Zapamiętajcie, co powiedziałem, ale nie mówcie o tym nikomu, a ty – spojrzał na Świętosławę – wiesz, jak utrzymać dziecię przy życiu, więc zaopiekuj się nią. Niech Was bogowie mają w opiece. Następnie cała trójka rozpłynęła się w powietrzu. Szmer zrozumienia rozległ się w izbie i każdy z nabożną czcią szeptał: - Rod … - Rodzanice… Tej samej nocy młoda matka wydała ostatnie tchnienie. Maleńka Dobrawa zaczęła kwilić żałośnie, a Świętosława oświadczyła gospodarzom, że zaopiekuje się dzieckiem. Wychowa je jak własne, nauczy wiedzy o ziołach i będzie chronić. Jaromir się zgodził, przyrzekł też pamiętać o nich i pomagać w miarę możliwości, a także zakazał komukolwiek ze swych bliskich mówić o wizycie dziwnych gości. Lata mijały, Dobrawa rosła. Jej przybrana matka promieniała szczęściem. Gdy dziewczynce minęło piętnaście wiosen, Świętosławę zaczęły nawiedzać dziwne sny. Widziała wielki dąb, w którego cieniu na białym koniu siedział młody mężczyzna z jasnymi włosami, który smutnym wzrokiem patrzył na płonącą górę Ślężę. Gdyby miał siwe włosy i złotą brodę, mogłaby myśleć, że to Perun, choć jak na boga był zdecydowanie za młody. Czasem widziała starca z długą brodą z kłosami w ręce, który coś wołał i wskazywał na wielkie ognisko, przez które przeskakiwał jakiś jasnowłosy młodzian. Innym razem widziała piorun, który uderzywszy w ziemię i wzniecił wielkie ognisko, w którym wśród skrzeku bólu palił się demon. Te sny bardzo niepokoiły kobietę i tym bardziej dbała o ochronę domu oraz Dobrawy. Często udawała się na górę Ślęże do dębowej kapliczki, błagając dobre bogi o ratunek. Gdy dziewczynie przeszło szesnaście wiosen, zaczął się koło ich domu coraz częściej pojawiać Racibor, chłopak który urodził się w wiosce pod nieobecność Świętosławy. Młodzian był kilka lat starszy od jej wychowanki i jak się słusznie domyślała, zaczął się nią interesować. Kobieta nie wiedziała, dlatego bardzo ją to denerwowało. Może dlatego, że czasem wydawało jej się, iż jego oczy przypominają ślepia sowy, a może dlatego, że czasem wydawał jej się przy pierwszym spojrzeniu szkaradny, a potem gdy zamrugała,


okazywało się, że to tylko przywidzenie i Racibor może nie najpiękniejszym, ale całkiem normalnym, o dość ładnej powierzchowności, młodzieńcem. Zbliżało się święto letniego przesilenia święto - ognia, wody, słońca i księżyca, urodzaju, płodności, radości i miłości, obchodzone w czasie najkrótszej nocy w roku, a Świętosława była coraz bardziej niespokojna. Wprawdzie Dobrawa wydawała się nie zainteresowana Raciborem, ale zaczęła się pojawiać w snach swej przybranej matki jako przerażona albo martwa, a Racibor o oczach sowy wyciągał do niej, zaopatrzone w szpony, ręce. Gdy nadszedł wieczór, Świętosława czuła, że zbliża się coś, na co nie ma wpływu. Martwiła się o Dobrawę, ale nie dawała po sobie niczego poznać, aby nie psuć dziewczynie zabawy. Pomogła pleść wianek, do którego dołożyła rutę oraz przemyciła bylicę. Wieczorem, gdy młode panny zebrały się nad rzeką, aby śpiewać i puszczać wianki na wodę, Świętocha razem z resztą wioski usiadła przy ognisku. Wszyscy młodzi wzięli się za ręce i tańczyli przy ogniu, świętując. Po jakimś czasie chłopcy zaczęli się prześcigać w pomysłach i sposobach przeskakiwania przez ogień. Wtedy Świętosława zdała sobie sprawę, że nie ma nigdzie jej córki. Zerwała się i zaczęła nerwowo rozglądać. Dostrzegła ją po przeciwnej stronie ognia jak niechętnie rozmawia z Raciborem, który najwyraźniej próbował ją przekonać do spaceru. Gdy wydawało się, że już mu się uda ją przekonać, Dobrawa nagle zaczęła się cofać do ogniska. Racibor porwał ją na ręce i przerzucił przez ramię, zamierzając prawdopodobnie, jak to czasem bywało, porwać dziewczynę do lasu na spacer, co wywołało śmiechy zgromadzonych przy ogniu. Tylko Świętocha ruszyła córce na pomoc. Wtem w ognisko uderzył nie wiadomo skąd piorun, ziemia zadrżała i Racibor się przewrócił, wypuszczając szamocącą się dziewczynę z objęć. Płomienie wystrzeliły w górę i wtedy wszyscy usłyszeli, jak młodzieniec zwany Wszemirem, który przejazdem był w wiosce i został zaproszony na zabawę, woła: - Racibor, może zamiast zmuszać niechętną pannę do spaceru spróbujesz, swych sił w skokach, hę? Racibor wstał z ziemi, otrzepał spodnie i groźnie spojrzał na młodzieńca: - Nie lubię takich zabaw – odparł – ale ty możesz skakać – dodał z ironią w głosie, spoglądając na wielkie płomienie.


- Wyzywam cię! - zawołał wtedy Wszemir – ten, który przeskoczy przez najwyższe płomienie, wygra możliwość zaproszenia Dobrawy na spacer. Po zgromadzonych pannach przeszedł szmer zachwytu. Młodzieniec spojrzał na Dobrawę i zapytał: - Zgadzasz się? Ponieważ z zaskoczenia zabrakło jej tchu, pokiwała tylko głową na zgodę. I z przerażeniem w oczach spojrzała na Racibora. Świętosława miała wrażenie, że oczy chłopaka znów stały się sowie i groźne. Wszemir nie czekał dalej, tylko wziął rozbieg i przeskoczył przez sam środek ogniska. Gdy wylądował miękko po drugiej stronie, stanął przed Dobrawą, zasłaniając ją przez wzrokiem przeciwnika i w niewidoczny dla niego sposób, wciskając jej coś w rękę. Dziewczyna szybko wzięła zawiniątko i schowała. Tymczasem Racibór wykręcał się jak mógł od skoku. Wreszcie, któryś z młodych zgromadzonych przy ognisku miał dość i popchnął go w kierunku płomieni. Wtedy Racibórz zaskrzeczał jak strzyga, a Wszemir skoczył na niego. Wszystkim zgromadzonym ukazała się prawdziwa twarz Racibora: wielka, pobrużdżona, o nienaturalnych sowich oczach i twardym dziobie. Zamiast dłoni miał długie szpony. Szmer przerażenia przebiegł po zgromadzonych: - Demon… Strzyga… Demon, nie kryjąc już swego prawdziwego wyglądu, rzucił się na młodzieńca, ale ten odskoczył i zamachnął się kołkiem. Strzyga przetoczyła się i rzuciła w kierunku Dobrawy. Dziewczyna jakby odzyskała nagle władzę w rękach, rozerwała woreczek, który Wszemir jej wcisnął i rzuciła jego zawartością w twarz demonowi. Skrzek i wrzask był nieprawdopodobny. Oślepiony stwór się miotał, a wtedy Wszemir zadał ostateczny cios, przebijając jego serce kołkiem i popychając w płomienie. Minęło kilka dni nim mieszkańcy wioski doszli do siebie. Najpierw uświadomili sobie, że demon prawdopodobnie podmienił prawdziwego Racibora na swoje dziecko. Ponieważ nie było Świetochy, nie miał kto zadbać o maleństwo. Dla wszystkich stało się jasne, dlaczego jego rodzice tak szybko umarli. Strzygi często wypijały krew swoich ofiar i dlatego tak wiele nieszczęść w ostatnich latach spadało na wioskę. Potem powoli zaczęły się wyjaśniać dziwne i smutne zdarzenia, jakie przez lata miały tutaj miejsce. Wszemir stał się bohaterem, ale wtedy przyznał, że Dobrawa o wszystkim wiedziała. Mając podejrzenia co do Racibora, odnalazł ją przed ogniskiem i poprosił o pomoc.


Dziewczyna, która wyczuwała, że coś jest nie tak i bała się Racibora, zgodziła się pomóc Wszemirowi, najpierw odwracając uwagę demona, a kiedy przyjdzie odpowiedni moment, rzucając mu w twarz zawartość woreczka. Największa jednak niespodzianka czekała Świętosławę. Gdy Wszemir przyszedł poprosić o rękę Dobrawy i podał swą dłoń jej matce, ta zadrżała i zapytała, skąd ma znamię na dłoni w kształcie pioruna? Gdy okazało się, że urodził się z nim, kobieta rozpłakała się wspominając, że takie znamię mieli jej mąż i synek. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Zza koszuli, ze skórzanego woreczka młodzieniec wyjął utkany talizman. Jak się okazało był to ten sam, który Świętocha zrobiła dla swego synka, dzięki któremu przeżył porwanie przez strzygę. Dobrzy ludzie zaopiekowali się maleństwem, przygarniając i wychowując jak swoje dziecko. Ponieważ byli już starzy, szybko pomarli, a wtedy Wszemir ruszył w świat szukać swojego domu. A ponieważ przy postrzyżynach nadano mu imię niosącego wszystkim pokój, starał się być godnym tego imienia. Dobrawa i Wszemir zamieszkali razem w wiosce i dochowali się wielu dzieci. Najstarsze nosiło imię Sobótka, a ponieważ była dzielną i mądrą kobietą jak jej rodzice i babka, jej imię zapisało się w kronikach. Do dzisiejszego dnia Górę Śleżę nazywa się również Górą Sobótki. Ponieważ podania i legendy różnie mówią, nie wiadomo, czy stało się tak na pamiątkę sobótkowej nocy, gdy został pokonany demon, czy imienia córki odważnego Wszemira. Nie mniej jest to nadal, po dziś dzień, jedno z najpiękniejszych, zielonych miejsc słowiańskiej ziemi.


Dagmara Świerkowska

LAUREATKA Wojewódzkiego KOnkursu Plastycznego

FarBoBajanie


WYRÓŻNIENIE

Julia Pałosz „Bogowie jak ludzie”

Dawno, dawno temu żyły trzy boginie – Dobroniega, Dobrochna i Mirosława. Mieszkały one w jednej z większych wiosek. Znane były z opiekowania się ludźmi. To dzięki nim w wiosce panował spokój i harmonia. Zawdzięczano im także brak wojen. Z tego powodu zawsze zapraszano je na uczty organizowane przez ludzi dla bogów. Ich głos działał magicznie, ponieważ każdy kto tylko go usłyszał robił co ta zapragnęła. Jednak jeżeli boginka nie chciała kogoś zaczarować jej głos był po prostu skarbem. Można go było słuchać godzinami. Był jeden z mroźniejszych ranków. Wtedy obudziła się Dobroniega, wzrok w lewo, wzrok w prawo. „Jestem dosyć zaspana, ale pójdę się przewietrzyć, wiosenny, lekki przeciąg dobrze mi zrobi.” – pomyślała. Wtem wzięła swe szmatki ( szaty, gałganki) i wychyliła się z małego domku. Stanęła, spojrzała przed siebie. „Co to?! Co się dzieje?!” – zadumała się. Tymczasem okazało się, że pogoda mocno się zmieniła. Zaczął padać deszcz, rozpętała się wichura. Dobroniega zerknęła przed siebie, po czym szybko zamknęła oczy, a kiedy je ponownie otworzyła, przestała widzieć. Z przerażeniem i lękiem zaczęła głośno krzyczeć: - Pomocy! Proszę! Tymi słowy obudziła swe siostry, które wybiegły na taras. Po czym wciągnęły siostrę do środka i same się schroniły.


- Opowiedz, proszę, co się stało. I otwórz oczy – rzekła Mirosława – jesteś bezpieczna. - I nuż o to chodzi, że zrobić tego nie mogę. Wyszłam rano przed dom, wtedy zaczęła się wichura, kiedy spojrzałam przed siebie, zostałam niewidoma. - Proszę, oby to nie była prawda – jęknęła Dobrochna – za co los nas pokarał? Jednak musimy myśleć trzeźwo, trzeba ratować Dobroniegę. – rzekła zdecydowanie. Wtem podniosła się i gestem swe siostry z domu wywabiła. Dobra pogoda powróciła, więc ruszać do przodu hen można by było. - Teraz czas przywrócić wzrok Dobroniedze – powiedziała Dobrochna – jest jeden bóg, który może nam pomóc. Teraz czekała siostry nieustanna wędrówka. Ofiara musiała znów być zdrów. Kilka dni później dziewczyny były oddalone od domu, lecz do celu wciąż daleko. - Nie damy rady dalej iść – powiedziała Mirosława – jesteśmy zbyt zmęczone. - Dobrze – odparła Dobrochna – poszukajmy miejsca odpoczynku. Szły jeszcze kawałek drogi, gdy nagle Mirosława stanęła i wskazała na jakiś domek w oddali wykrzykując: - Tam widzę! Jakaś opuszczona chata. Gdy weszły do środka, ujrzały stół, cały zapełniony pożywieniem. Chwilę zastanawiały się czy to nie pułapka, ale były na tyle spragnione i głodne, że po chwili zaczęły jeść, nie rozmyślając już. Ucztę niemałą poczęły, potem zmęczone ucięły sobie drzemkę. Gdy jasny dzionek nastał, pomyślały o swojej chorej siostrze i postanowiły, że ruszać znów


by trzeba. Jakiś czas później, gdy od miejsca odpoczynku były oddalone krzyknęły hen wniebogłosy: - Zamek Kupały! U celu! Nareszcie! Podeszły do chaty, w mosiężne drzwi zapukały. Nagle wrota niczym sezam się otworzyły i stanął w nich bóg. Miał mocno pomarszczoną twarz, jego długa siwa broda opadała na lazurową szatę, spod której wyłaniały się popielate buty. - A cóż to mam gościć u progu? – zapytał Kupała – Skąd żeście przywędrowały? - To ja – Dobrochna, a to moje siostry – Mirosława i Dobroniega. – odpowiedziała. - Ach tak, słyszałem coś o was – odparł – jednak co sprowadza do mej chaty? - Mamy prośbę – zaczęła Mirosława – moja siostra wyszła na dwór, kiedy nie trzeba i została niewidoma. Ty znany jesteś z czarów przeróżnych. Czy znajdziesz miksturę, która przywróci jej zdrowie? - Postaram się, wejdźcie – zaprosił dziewczyny do środka. Kupała przygotował herbatę, powiedział boginiom, aby wygodnie usadowiły się w fotelach i zdradziły, co dokładnie się wydarzyło… - No cóż – rzekł na koniec historii – poszukam specjalnego eliksiru. Chodźcie ze mną do piwnicy, bo tam trzymam wszystkie lekarstwa. Gdy dotarli do pomieszczenia, Kupała podszedł do jednego z licznych regałów i zaczął czytać etykiety na buteleczkach. Po jakimś czasie powiedział do Dobroniegi: - Jeżeli to, co znalazłem, zadziała, jeszcze za chwilę będziesz zdrów. - Wspaniale! – ucieszyła się.


Bóg, do eliksiru dodał kilka kropel innego płynu, wlał do malutkiej szklaneczki i powiedział do ofiary, aby wypiła to lekarstwo… Mikstura zadziałała, jednak Dobrochna miała jeszcze jedno pytanie. Podeszła do Kupały i powiedziała: - Ty nam pomogłeś, ale co my możemy zrobić dla ciebie? - Ach, jest jedna rzecz. Perun i Chors w zmowie zapragnęli światło naturalne nam przygasić, blask księżyca tylko zostawić i poddanymi nas uczynić. Jeśli zrobią tak, jak planują, ta ziemia zmieni się całkiem. - Och, czy mamy ich zaczarować swoją mocą? – niepewnie zapytała Dobroniega. - Tak, inaczej zrobią to, czego pragną. Stawią się u mnie na kolację, więc zaczekajcie – odpowiedział. Boginie zbyt wielkiego wyboru nie miały, on im pomóc zechciał, one podołać usłudze muszą. Poza tym chciały uratować ludzi. Nadeszli goście, pukają do chaty, wchodzą, oczy ze zdumienia przecierają. - Niemożliwe! – krzyknął Chors. - Jak to, wy tutaj? – zapytał Perun. - Tak – odparła jedna – mamy prośbę. -Chodzi o to – rzekła następna – że musicie odwołać swoje zamiary. - Dobrze – rzekł Perun – zrobimy to. -Nie! – wykrzyknął Chors – Kupała stosuje niesprawiedliwe sztuczki. Zmusił te dziewczyny, żeby to powiedziały, nie wiadomo co im obiecał. Nie dajmy się zwieść! W tej chwili, zanim oskarżony zdążył cokolwiek powiedzieć, bóg księżyca machnął siecią i zarzucił ją na boginie, po czym przeniósł na wóz i odjechał wraz z Perunem…


- Czego chcesz? - Przywiozłeś nas tutaj i co sobie myślisz? - My śpiewamy na zawołanie. - Ach, czy strawy duchowej mi odmawiacie? A ode mnie powrotu światła żądacie? Zmuszone dziewczyny zaczęły smutno śpiewać… Nazajutrz rano Mirosława spojrzała przed siebie i zauważyła, że Chors mocno śpi, Peruna nie ma, a sieć, w której są uwięzione, jest dziurawa. Szturchnęła więc siostry, cicho wyplątały się z siatki i wybiegły z chatki bogów. Nagle zza progu wyskoczył Perun i próbował złapać dziewczyny, jednak one odbiegły, niczym syreny skoczyły do rzeki, a zanim schowały się, jedna z nich wypowiedziała te słowy: - Zechciałeś nas z Chorsem wziąć w niewolę, a więc za karę będziemy tam w głębinach i nigdy nas nie usłyszycie… Trzy dziewczyny żyły długo i szczęśliwie. Ich schronienie tamtego dnia było jedynym, dziewczyny nigdy nie żyły na co dzień w wodzie, ale po jakimś czasie przyzwyczaiły się do tego. O całej historii postanowiły zapomnieć. Jednak ludzie bardzo żałują ich decyzji, ponieważ od dnia kiedy boginie nad nimi nie czuwają w wiosce jest wiele najazdów i wojen. Tak kończy się baśń o tym, że nie o sobie tylko myśleć warto, lecz o innym człowieku także.


Zuzanna Molska

LAUREATKA Wojew贸dzkiego KOnkursu Plastycznego

FarBoBajanie


WYRÓŻNIENIE

Bartek Kraśniak „Kronikarz” Kronikarz Rambert von Schloegel był objazdowym kronikarzem - jeździł po terenie całej Ziemi Kłodzkiej i opisywał aktualne najciekawsze zdarzenia. Ze swojej pracy nie miał nic, toteż utrzymywał się ze wszelkich datków i darowizn od ludności, której okolice odwiedzał. Jego życie nie należało do najłatwiejszych, choć narzekać nie miał powodów, gdyż ludzie chętniej niż innych wspierali go z tytułu pełnionej przezeń służby. Razu pewnego wypadło mu przybyć do miasteczka Neurode, gdzie panował Georg I von Stillfried - właściciel tych ziem, pełniący obowiązki burmistrza. Zawołał on któregoś dnia Ramberta do ratusza i nakazał mu, rzecz jasna za sowitą opłatą, udać się do oddalonego o niecałe 2 dni drogi Breslau, z którym Neurode, korzystając z faktu bycia miastem górniczym, czynnie prowadziło wymianę handlową celem zbadania pogłosek o planach wystąpienia powyższego miasta ze związku Hanzy. Ponadto Rambert zobowiązał się dołożyć wszelkich starań by Breslau w związku utrzymać, co pozwoliłoby na dalszy handel węglem gdyż to właśnie za pośrednictwem Breslau Hanza węgiel skupywała. Kronikarz posłusznie udał się do wskazanego miejsca by odbyć rozmowy z zamieszanymi w sprawę kupcami i ustalić przyczynę zdarzeń. Ustalił on, że kupcy uradzili o wystąpieniu miasta ze związku z przyczyny prostej - znikających zapasów zboża i mąki, o co podejrzewani byli kwatermistrzowie Hanzy, z powodu ich swobodnego dostępu do spichlerzy wszystkich miast związku i możliwości rozporządzania zapasami. Innym powodem był zjazd trzech króli - polskiego, czeskiego i węgierskiego, na którym, w obliczu ogromnych wojsk polskich czyhających kawałek za miastem, niewątpliwie ustalone zostanie, że Breslau przejdzie w ręce polskie, a nowi właściciele przychylniej patrzeć będą na kupców, którzy nie


współpracują z obcymi miastami. Wydało się podejrzane Rambertowi jakoby kwatermistrzostwo Hanzy, organizacji o nieskazitelnej opinii, miało kraść na własne potrzeby. Dodatkowo, nie doszły go słuchy o podobnych zdarzeniach w innych miastach związku, a jedynie w Breslau. Postanowił przyjrzeć się sprawie dokładniej i udał się do miejskich magazynów z zamiarem zapytania miejskiego logistyka o jego pogląd na sprawę. Ten początkowo nie chciał rozmawiać lecz, ostatecznie dał się przebłagać.
 - Nikt nie wierzy moim opowieściom. Ale ja wiem jak jest! Doskonale to wiem! – przekonywał kwatermistrz.
 - Więc jak jest? - zapytał kronikarz
 - Od zawsze tu pracuję, a przede mną Stary Norman, świeć Panie nad jego duszą - mówił że i on i jego poprzednik pamiętali tego małego człowieczka z brodą i takiego rudawego kota. Niby nic w tym niezwykłego, ale majster Normana zaczął pracę w spichlerzach jeszcze zanim staruszek się urodził. Nie ma siły boskiej, by jakiś kot szczekał - to raz a dwa - co by żył dłużej od jednego człowieka, a dwu to już wcale! – opowiadał przejęty logistyk. - Na moje to tu plebana trzeba, niech to licho wypędzi!
 - Żadne to licho, a gumiennik jedynie. Obraził się o coś to i kradnie zboże. Nie pracowali jacy chłopi nad młóceniem zboża w dzień świąteczny może? To by do gumiennika podobne było. - podsunął Rambert
 - Nie panie! Zysk zyskiem, ale godność swoją mamy i w święta chłopakom pracować zakazujemy.
 - Może któryś na gumiennika bluzgał? - drążył temat przyjezdny.
 - A właściwie to kto to jest ten gumiennik? Złodziej jakiś?
 - Otóż to - żaden go na poważnie nie traktuje albo o nim nie słyszał wcale! O to się demon obraża. Teraz to mu trzeba będzie ofiarę złożyć, bo inaczej dalej będzie kradł.
 - Co panie opowiadacie! Do demona to plebana, tak jak mówiłem, a nie ofiary! obruszył się kwatermistrz.


- Wiele krain zjeździłem, wiele już widziałem, więc po prostu mi zaufaj dobry człowieku.
 - No i jak ja niby mam go przebłagać? Co ja mu mogę oddać skoro sam niewiele mam? Biedny magazynier ze mnie, a z tą sprawą to do właściciela!
 - On w to wiary nie da. Dość was pracy pozbawi to i nas obu pewnie życia! Sami to załatwić musicie, albo prędzej, musimy my! Bo to także i mój interes, by Breslau w Hanzy pozostał. Gumiennika ubłagać można tylko jedną drogą - chleb mu upiec trzeba.
 - A co to za problem?! My tu w Breslau piekarzy mamy moc - jeden lepszy od drugiego! - ucieszył się magazynier.
 - To nie o takiego piekarza się rozchodzi. - zgasił jego entuzjazm Rambert, - Tu trzeba bardziej guślarza. To nie może być jakiś tam chleb tylko specjalny, ozdobny i przygotowany specjalnie z myślą o gumienniku. Szczęście mamy, że wiem gdzie takiego szukać, ale on nic za darmo nie robi i to aż dwa dni drogi.
 - Panie! Ja wszystko zrobię byście mi tego potwora przegonili! Lada dzień, a Breslau ze związku wyjdzie. Bez pracy zostanę! Prowiant ode mnie dostaniecie, jedzenia mam pod dostatkiem, byle tylko spokój z tym straszydłem był! – panikował kwatermistrz.
 - Przegonić nie przegonię, ale ubłagać spróbować mogę, toż i ja w tym mam interes.
 Mężczyźni dogadali umowę, z której wynikało, że magazynier zapewni kronikarzowi nocleg i prowiant, a ten wyruszy w drogę z samego rana dnia następnego. Jak ustalili tak zrobili.
 - A gdzie się panie udajecie? - zapytał na odchodne magazynier.
 - Na Posen, do wsi zaraz obok. Najdalej dnia siódmego wrócę. Zadbajcie by nikogo w spichrzach nie było tego dnia. - odpowiedział Rambert i odjechał na północ. Pierwszy dzień podróży przebiegał bez problemów. Na noc Rambert zatrzymał się w szynku w miasteczku Rydzyna. Nazajutrz wyruszył w dalszą drogę, lecz tej nocy


nie zdążył do celu – Mosiny. Postanowił więc zapytać o nocleg we wsi, Czempiniu, niedaleko którego zastała go noc. Niestety, mimo biegłości w języku polskim wyczuwalny był u niego akcent niemiecki, przez co żaden z chłopów nie zdecydował się na udzielenie mu schronienia, czego wynikiem był nocleg pod drzewem. Ramberta obudziło uczucie, jakby coś ciężkiego leżało mu na piersi. Dusiło go, nie mógł się poruszyć, miał wrażenie, że widzi postać podobną do kota, lecz wyjątkowo dużego. Od razu przypomniała mu się sprawa jego znajomego ze Schloegel - udusił się we śnie. Oficjalnie przyczyny nie znaleziono, lecz młody kronikarz wiedział, że stoi za tym hurbóż. Czy jego też spotka taki los? Czy wieśniacy znajdą jego blade truchło leżące pod drzewem, obok konia i z całym dobytkiem? „O nie! Nie pozwalam!" - pomyślał Rambert i poderwał się, szykując do morderczego biegu na złamanie karku, byle dalej od demona - oprawcy. Gdy obejrzał się za siebie spostrzegł. że pod drzewem nie ma żywej duszy, oprócz jego własnego konia. Wraz się zatrzymał i cofnął ostrożnie. „Pomyleniec ze mnie! Wariuję? Chyba ten szlak mi nie służy." - skwitował w myślach sytuację, po czym zaczął kulbaczyć konia. Po chwili był gotowy do dalszej drogi. Od tego momentu szlak był mu przychylny, dotarł do Mosiny - miasta, w którym mieszkał jego znajomy, w kilka godzin. Guślarz grabił właśnie liście sprzed swojej zagrody, kiedy ujrzał nadjeżdżającego Ramerta.
 - Witaj przyjacielu! Mendel lat żeśmy się nie widzieli!
 - A witaj, witaj i ty, Drogomyśle!
 Guślarz przyjął go z otwartymi rękami i ugościł strawą w postaci sera i chleba.
 - To więc opowiadaj co cię w moje strony przygnało, ostatkiem tośmy mieli okazję rozmawiać po stypie twojego ojca. Dawno to było! - powiedział Drogomysł
 - Demona mam do przebłagania. - wyjaśnił Rambert, -gumiennika konkretniej, w spichrzu miejskim w Breslau.
 - No i?


- Potrzebuję chleba na ofiarę dla niego. - wyjaśnił kronikarz
 - Doskonale wiem, czego potrzebujesz. Pytam, co z tego będę miał. Wypiek chleba takiego to najmniej cały dzień i noc cała! A ile mąki trzeba zużyć, i to nie jakiejś zwykłej, a specjalnie mielonej. Roboty mało to nie jest! - zaznaczył guślarz.
 - Wierz mi - zdaję sobie z tego sprawę jak nikt inny, lecz zaoferować ci mogę to, co sam ma jedynie - odpis księgi kryminalnej z kroniki Neurode, jest warta tyle co ćwierć tej zagrody!
 Guślarz się zaśmiał. - Nie trzeba mi książek, ni złota. Żyję dostatnie - mam zagrodę i kilka roślin, ciasno ale własno i mi to wystarczy. Jedyne co, to pomoc by się przydała, ale zadanie niełatwe.
 - Więc w czym rzecz? - zainteresował się Niemiec.
 - Mieliśmy tu księciunia, miał posiadłość kawałek stąd i tamteż się pochował. No ale cała zabawa polega na tym, że to zły człowiek był to mu teraz diabli w spokoju leżeć nie dają. - wyjaśnił staruszek
 - Chodzi po nocach?
 - Nie inaczej. Tłumaczyć ci nie trzeba raczej, co z nim zrobić przystoi?
 - Pochwycić go trzeba podczas tułaczki i przybić albo przywiązać do słupa i spalić ale do tego przecież siły trzeba! Zatrzymać umrzyka nie jest łatwo!
 - Mało wiesz przyjacielu. Jest inny sposób, bardziej niezawodny, ale do tego nie można mieć zajęczego serca.
 - Do rzeczy guślarzu - pośpieszył Drogomysła kronikarz.
 - Jego grobowiec na cmentarzu okadzić musisz białą szałwią i położyć się w jego mogile tak by on nie mógł już go zająć. Szałwia za to uspokoi go i nie będzie zdolny do ochoty. A leżeć tak będzie musiał aż kogut trzeci raz zapieje. Wtedy świt zastanie go poza grobowcem i śmierć ostatecznie go dosięgnie. - wyjaśnił guślarz.
 - Trudne to nie jest, bardziej straszne. Poradzę sobie. - zapewnił przyjezdny
 - Wyjścia innego nie masz, jeśli naprawdę trzeba ci tego chleba. To straszydło bardzo przeszkadza w zbieraniu ziół. - poskarżył się starzec.
 - Wychodzę o zmroku. Gdzie mam go szukać? - zapytał młodszy z mężczyzn.


-Krypta jest na cmentarzu, na wschód od mojej zagrody, będziesz się kierował drogą to trafisz. Szałwię dam ci ja. Rambert był pełen niepokoju, lecz wiedział że od tego zależy przyszłość handlu z Breslau, więc całą Hanzą. Od tego zależała przyszłość jego miasta - Neurode. Na cmentarz poszedł jeszcze, gdy słońce było w zenicie - by wybadać drogę i to, jak owo miejsce wygląda, po czym wrócił do zagrody Drogomysła. Ten polecił kronikarzowi by, okadził grobowiec małą ilością szałwii od razu - na wszelki wypadek, gdyby bestia wróciła w środku nocy, a następnie, by rozpalił w grobowcu małe ognisko wykorzystując resztę suchego zioła jako podpałkę by dodać sobie otuchy i mieć jakieś źródło światła. Rambert nazbierał drewna zawczasu i wyruszył na cmentarz zaraz po zmroku. Tak, jak ustalił z guślarzem, okadził grobowiec najpierw delikatnie, by potem dokończyć dzieła, rozpalając ognisko. Położył się w otwartej, pustej krypcie sztywny ze strachu. Leżał tak kilka godzin, nie czuł dokładnie ile - gdyż ciężko w takiej sytuacji zachować rachubę czasu. W tym momencie, mimo że było zupełnie cicho i prawie całkiem ciemno, nie zasnąłby choćby mu za to płacili albo może tak przynajmniej myślał. W pewnym momencie ogień zgasł i zrobiło się zupełnie ciemno. Ciszę przerwały szybkie kroki oraz sapanie, które stawały się z chwili na chwilę coraz głośniejsze, jakby coraz bliższe, aż nagle nad jego głową pojawiła się upiorna, trupia twarz, która zbliżała się do niego. Rambert zaczął krzyczeć, lecz sparaliżowany był strachem i nie mógł wykonać choćby najmniejszego ruchu. Nagle usztywnienie ustało, zrobiło się jasno. Kronikarz usiadł i zorientował się, że to był tylko sen, a on nadal jest w grobowcu. Szybko rozejrzał się wokoło i zobaczył swojego przyjaciela siedzącego na trawie przed kryptą. Wstał i skierował się do wyjścia. Zobaczył to guślarz.
 - Udało ci się. Przegnałeś go, rozpadł się w proch. - wyjaśnił.
 - Przynajmniej tyle dobrze. Jestem głodny jakbym trzy dni nic nie jadł. - poskarżył się kronikarz.
 - Prawie. - zaśmiał się Drogomysł. - Leżałeś tu dwie noce i cały dzień. Wczoraj, gdy nie wróciłeś, pewien byłem, że mamy do pozbycia się jednego trupa więcej.


Przyszedłem tu sprawdzić, czy jest co zbierać po tobie, ale na szczęście żyjesz. Po problemie. Twój chleb czeka w zagrodzie.
 - Zbierajmy się więc. - zakomenderował Rambert, po czym wyruszyli w kierunku zagrody. Następnego ranka Rambert osiodłał konia i wyruszył w drogę powrotną do Breslau, która tym razem przebiegła bez niespodzianek. Pod nieobecność kronikarza rada miasta ustanowiła, że jeśli Hanza nie przestanie kraść ich zapasów do dnia przesilenia letniego, które zbliżało się wielkimi krokami, to Breslau wystąpi ze związku. Rambert od razu skierował się do spichlerza miejskiego. Tego dnia magazyn był pusty, tak jak kronikarz nakazał logistykowi przed swoim wyjazdem. Podróżnik wszedł do środka i w głównej hali magazynu, na stole położył ogromny bochenek chleba, który ze sobą przywiózł. Dostrzegł rudego kota na drugim końcu pomieszczenia, który skradał się w jego stronę po belkach umacniających strop. W połowie drogi zeskoczył na klepisko i szedł na wprost Ramberta. Wskoczył na stół, po czym przybrał postać niewielkiego, starego człowiek z brodą i bez słowa wyciągnął swoją maleńką pomarszczoną dłoń do kronikarza na znak przebaczenia. Uścisnęli sobie ręce po czym Rambert wyszedł z magazynu. Na ulicy czekał na niego logistyk.
 - I co? - dopytywał zaciekawiony.
 - Wybaczył wam. Ale powróci. -zawiesił głos Rambert.
 - Jak to powróci? To jak żeście go przegnali? - zdenerwował się magazynier.
 - Powróci. - powtórzył podróżnik. - Wasza w tym głowa by powrócił jako dobry demon, a nie zły. Pierwszego dnia zbiorów oddać mu musicie worek pszenicy, inaczej się obrazi i znowu kraść będzie.
 - Drogo się ceni. - marudził logistyk.
 - W zamian za to wam zapewni ochronę przed pożarami i szkodnikami. Wóz albo przewóz. – wyjaśnił Rambert.
 - Ano chyba że tak. Dziękuję ci dobry człowieku, wasza pomoc dla nas niczym miód dla gardła była. Rad ci za to jestem.


- I memu interesowi to pomoże, żegnajcie. - Uciął Rambert i odjechał w kierunku Bramy Świdnickiej. Po powrocie do Neurode zdał raport swemu burmistrzowi, w co ten początkowo wiary dać nie chciał ani zapłaty. Lecz ustąpił, gdy kilka dni później przyszła wiadomość o tym, że Breslau w związku Hanzy zostaje. Obdarował Ramberta ziemią w jego rodzinnym Schloegel, oddał mu część udziałów w urobku jednej z okolicznych kopalń oraz uczynił kronikarzem Neurode. Później Rambert poślubił córkę okolicznego sędziego, żywota swego dokonał jako szczęśliwy, średniozamożny szlachcic, nie przejmując się niczym poza swoją małą ojczyzną Neurode.


WYRÓŻNIENIE

Karol Klimanek „Baśń o rybaku imieniem Dobrowit” Boleś i Witold już od dwóch dni błąkali się po lesie. Byli myśliwymi i poszukiwali jedzenia, ponieważ ich wioska głodowała przez długi czas. Nie mogli się poddać i wrócić do swoich rodzin z pustymi rękoma. Była już noc, gdy ubłoceni i głodni wyszli z lasu na polanę. Dookoła nich zaroiło się od świetlików. Nagle Witold dostrzegł na horyzoncie chatkę, znad której unosił się dym, a malutkie okienko jarzyło się przyjemnym, ognistym blaskiem. Powoli ruszyli w jej kierunku. Dotarłszy do drzwi, zapukali. Z wnętrza domku usłyszeli ochrypły głos: - Kogo o tej porze niesie ? - My myśliwi, szukamy schronienia. Noc już późna, a nasza wioska daleko odparli. - Wyczuwam w was dobrych ludzi, wejdźcie - zaprosił ich ochrypły głos. Drzwi otworzyły się, a ich oczom ukazał się brodaty staruszek. Ubrany był w długą, białą koszulę oraz spodenki z krótkimi nogawkami. Chodził boso. Zaprowadził ich do stołu, a po chwili przyniósł jedzenie. Gdy napełnili swoje brzuchy, usiedli przy ogniu. Aby odpocząć od ponurych myśli, zaczęli opowiadać sobie historie. - Słyszeliście historię o rybaku Dobrowicie ? - zapytał staruszek. - Nie - zgodnie odparli myśliwi. - Więc słuchajcie uważnie… *** Dawno temu, w małej wiosce mieszkał sobie Dobrowit. Był to młodzieniec, który zajmował się rybactwem. Wstawał codziennie bardzo wcześnie rano i szedł nad jezioro łowić ryby. W czasie rozstawiania sieci, lubił sobie pomarzyć, jak to by było zostać wodzem wioski. Wyobrażał sobie ogromną wioskę, pełną uśmiechniętych ludzi; łąki pełne zwierząt oraz siebie siedzącego na środku wioski wraz z piękną Milą u boku. Mila była córką Lechma, ówczesnego wodza wioski. Dobrowit podkochiwał się w niej już od dawna, jednak jak dotąd nie zdobył się na wyznanie jej miłości i nic nie wskazywało na zmianę tego stanu. Pewnego dnia, gdy wyciągał sieci z wody, usłyszał głośny krzyk. Zaczął rozglądać się po jeziorze. W znacznej odległości od pomostu prowadzącego do wioski kotłowała się woda. W kipieli na chwilę pojawiła się głowa dziewczynki wołającej o pomoc. Dobrowit niezwłocznie zawrócił łódź i ruszył ku tonącej. Niestety, był daleko od brzegu. Zanim dopłynął do dziewczynki, było już za późno. Na pomoście zgromadził się tłum ludzi. Na samym jego skraju stała płacząca matka, krzyczała w stronę jeziora, wciąż licząc na cud. Dobrowit dobił do brzegu, gdzie natychmiast otoczyła go grupka ludzi. Posypały się oskarżenia: - Mogłeś płynąć szybciej! - Jako pierwszy ją zobaczyłeś, udałoby ci się ją uratować!


Nie był w stanie im wytłumaczyć, że z całej siły starał się ją uratować. Oni nie chcieli go słuchać, zabrali go przed oblicze Lechma. Wódz był zły, tak samo jak reszta zgromadzonych na środku wioski. Dobrowit stał sam, otoczony nienawistnymi spojrzeniami, czekał na wyrok. - Pierwszą osobą, która ją zobaczyła, byłeś ty. Byłeś wtedy na jeziorze. Zdążyłbyś tam dopłynąć - zaczął wódz. - Czy masz coś na swoje usprawiedliwienie ? - Wodzu! Płynąłem z całych sił, porzuciłem nawet sieci, żeby zdążyć ją uratować. W wiosce byli ludzie, czemu oni nie zareagowali? - bronił się Dobrowit. - W wiosce zostały prawie same kobiety, mężczyźni poszli polować. Dobrowit wiedział, że jest bez szans. Nie chcieli słyszeć ani jednego słowa więcej, z jego ust. Nadszedł czas wyznaczenia kary. - Wygnanie! - ryknął wódz. - Wygnanie! - zawtórował mu tłum zgromadzonych. Biedny rybak odwrócił się i powoli zaczął kroczyć ku bramie wioski. Słońce powoli zachodziło, chowając się za lasem. Ono, tak samo jak Dobrowit, żegnało się z wioską. Różnica między nimi polegała na tym, że Dobrowit nie wróci o poranku. Do samej bramy towarzyszyli mu ludzie. Słychać było oskarżycielskie pomruki. Dobrowit odważnie kroczył w stronę lasu. Wiedział, że musi szybko znaleźć schronienie, inaczej dopadną go dzikie zwierzęta. Pierwszą noc postanowił spędzić w ogromnym pniu dębu. Noc była ciemna, a ziemia była zimna, ale przetrwał Dobrowit do samego świtu. Z samego rana poszedł na poszukiwanie chrustu i jedzenia. I tak mijał mu dzień za dniem, niekończąca się walka o przetrwanie. Tymczasem w wiosce zaczął panować głód. Lasy opustoszały i myśliwi nie mogli nic upolować, tak samo stało się z jeziorem. Wszystkie uprawy uschły. Nikt nie umiał wytłumaczyć tego zjawiska. Miesiąc od dnia wygnania Dobrowita wszyscy mieszkańcy wioski wyglądali jak zjawy. Każdego dnia wznoszono modlitwy do bogów, ale odpowiedzi nie było. Nie lepiej żyło się Dobrowitowi. Pewnego dnia, gdy siedział nad rzeką, bezskutecznie próbując złowić choćby małą płoteczkę, z wody wyszedł niski, szkaradny stwór. Na głowie miał dziurawy kapelusz, pod nim długie, proste, szaro-zielone włosy, a twarz delikatnie zzieleniałą. Usta były wyjątkowo szerokie. Ubrany był w ubłoconą koszulę i takie same spodnie. Szczególną uwagę przyciągały jego dłonie, bowiem między palcami porastała je błona, zupełnie jak u żaby. Szedł utykając lekko na prawą nogę. Przerażony Dobrowit chwycił prędko gruby kij leżący nieopodal i krzyknął: - Ktoś ty ? - Jestem Utopek - odpowiedziało stworzenie. - Czemu żeś tu przyszedł ? - Znudziło mi się na dnie rzeki, ryby nie są rozmownymi stworzeniami, potrzebuję z kimś pogawędzić. - O czym chcesz gawędzić ? Przecież cały czas siedzisz pod wodą. - Zdziwiłbyś się, mój drogi. Prawdą jest, że spędzam dużo czasu pod wodą, ale czasem wychodzę na powierzchnię. Zdarzało mi się podsłuchiwać was, ludzi, więc poznałem trochę waszych pieśni. Widziałem także trochę waszych narzędzi. Opowiedziałbyś mi więcej o twoim świecie ?


Oszołomiony Dobrowit zaczął opowiadać. Nawet nie zauważył, jak zaczął opowiadać nieznajomemu o swojej historii. Znalazł kogoś, kto zechciał go wysłuchać. Następnie Utopek opowiedział o życiu pod wodą. Zafascynowany rybak słuchał z zapartym tchem. Już dało się wyczuć pierwsze oznaki przyjaźni między nimi. Rozmawiali tak przez wiele dni. Gdy spotkali się pewnego wieczoru, Utopek zapytał się Dobrowita: - Chciałbyś wrócić do wioski ? - Oczywiście, ta wioska była dla mnie wszystkim. Problem w tym, że oni mnie nie lubią - odparł Dobrowit. - A co, gdybyś tak wrócił z koszami pełnymi ryb ? W wiosce panuje teraz głód, stałbyś się bohaterem. - Ale skąd ja wezmę kosze ryb, skoro sam ledwo płotkę złowię ? - Przyjaciele są po to, aby sobie pomagać - z szerokim uśmiechem powiedział Utopek. - Ale też musisz mi pomóc. - W jaki sposób ? - Nie chcę wracać do rzeki. Jest tam ciemno i nudno, nie mam z kim porozmawiać. - Chcesz zamieszkać w wiosce ? Wśród ludzi ? - Myślałem, że nasza przyjaźń jest ponad różnicami między nami. - Postaram się zrobić co w mojej mocy, aby mój przyjaciel nie był samotny. Dobrowit rozmarzył się. Widział siebie w otoczeniu mieszkańców wioski, wszyscy się cieszyli i dziękowali mu za pożywienie. Sam wódz, Lechma przyszedł, aby zaproponować mu ożenek z jego córką, Milą. Rybak pozostał w swoich marzeniach prawie do północy. Gdy oprzytomniał, obok niego znajdowały się cztery ogromne, wiklinowe kosze pełne ryb, nie byle płotek, tylko samych karpi i okoni. Utopek siedział na korzeniu drzewa z kapeluszem opuszczonym na oczy. Dobrowit nie mógł wytrzymać, za bardzo się cieszył. Obudził Utopka, serdecznie mu podziękował i powiedział, żeby zbierał manatki, bo muszą się pośpieszyć, żeby zdążyć przynieść śniadanie do wioski. I pognali. Tej nocy Lechma nie mógł spać. Stał w wartowni przy bramie wioski i spoglądał na płonącą pochodnię stojącą przed bramą. Nagle zauważył, że płomień owej pochodni zaczyna się przechylać w stronę lasu, zupełnie tak, jak wtedy gdy ktoś dmucha w świeczkę. Zaskoczyło go to, ale nie umiał sobie tego racjonalnie wytłumaczyć, pomyślał, że może to Swaróg chce mu coś przekazać. Znów się zadumał. Rozważał głównie o tym, skąd zdobyć pożywienie dla wioski. Powoli tracił nadzieję, lasy puste, poletka pousychały. Padł z rozpaczy na kolana i zaczął modlić się do bogini Mokosz. Już po kilku godzinach, okazało się, że Swaróg faktycznie chciał coś przekazać, bo z lasu w którego kierunku pokazywał płomień pochodni, wyszły dwie, obładowane koszami postaci. Stróżowie z niedowierzaniem patrzyli na całą scenę. Jeden z nich pobiegł po Lechmę. Wódz zobaczywszy Utopka i Dobrowita z koszami jedzenia, padł na ziemię jak rażony piorunem. Biedne serce Lechmy nie wytrzymało tylu zmartwień. Strażnicy nie wiedzieli co zrobić, zabrali więc ciało wodza i kazali przybyszom iść za nimi. Przywódcę wysłali na ostatnią wędrówkę tradycyjnie, w łodzi. Na drogę wyprawili go z prawie całym dobytkiem, jedynie miecz Lechmy znalazł nowego właściciela.


Stała się nim Mila. Cała wioska zgromadziła się na pomoście, aby pożegnać Lechmę. Gdy łódź już odpłynęła, zabrali się za ryby, które przyniósł Dobrowit i Utopek. Mieszkańcy zaczęli się naradzać, kto ma zostać przywódcą. Ludzie, poniesieni euforią, od razu wybrali Dobrowita. Rybak oniemiał z wrażenia. Jego najskrytsze marzenia znalazły urzeczywistnienie. Utopek podszedł do niego uścisnął mu dłoń i pochylił się nad jego uchem: - Jeśli chcesz, to mogę zdobyć więcej ryb. Wyprawiłbyś wtedy wieczorną ucztę na pożegnanie wodza. - Byłoby wspaniale, jak ja ci się za to odwdzięczę ? - zapytał się Dobrowit. - Już się odwdzięczyłeś, jestem z tobą w wiosce - szeroko uśmiechnął się Utopek. Wieczorem rozpoczęła się uczta. Dobrowit siedział w towarzystwie Mili i rozmawiał z nią. Od czasu do czasu rozglądał się dookoła w poszukiwaniu Utopka, ale nie mógł go nigdzie znaleźć. Atmosfera była podniosła, ludzie w rozmowach wspominali wodza. Opowiadali sobie jego największe dokonania. Dobrowit nagle poczuł się słabo, przeprosił Milę i poszedł na pomost. Już miał nań wejść, gdy zobaczył w świetle księżyca Utopka ciągnącego za sobą jednego ze strażników, których spotkali rano. - Co robisz? - krzyknął Rybak. - Odejdź! - gwałtownie odparł Utopek. - Nie, to mój strażnik, odpowiadam za niego. Na te słowa Utopek puścił nieprzytomnego strażnika i zaczął powoli zbliżać się do Dobrowita swoim kulejącym chodem. W blasku księżyca rybak dostrzegł błyśnięcie zębów, odsłoniętych w złowieszczym, szerokim uśmiechu. Był bezbronny, natomiast Utopek wyciągnął z kieszeni zardzewiały, wyszczerbiony nóż. Rozpoczęła się zaskakująco wyrównana walka. Tarzali się po ziemi, Dobrowit usiłował wytrącić nóż z ręki Utopka, a ten z kolei próbował nim trafić rybaka. Po chwili powietrze przeszył rozdzierający krzyk. Dobrowit spojrzał na swoje lewe ramię, tkwił w nim nóż Utopka. Szkaradne stworzenie wciąż trzymało za rękojeść. Pierwsza na miejscu pojawiła się Mila. Gdy tylko zobaczyła całą sytuację, chwyciła z miecz swego ojca i zamachnąwszy się, odcięła głowę Utopkowi. Z głowy zaczęła płynąć woda, która wylała się na wyschłe poletka, natomiast z karku wypadło mnóstwo ryb, które natychmiast wskoczyły do jeziora. Mila upuściła miecz i podbiegła do leżącego Dobrowita. Był blady, oczy miał szkliste. Córka wodza kazała zabrać go do jego chaty. Tam opatrzyła jego ranę i opiekowała się nim przez cały miesiąc. Gdy doszedł już do siebie, odbyło się wesele Mili i Dobrowita. *** Gdy dziadek zakończył swą opowieść, za oknem zaczynało świtać. Przez okienko wpadały do środka blade promienie słońca. Boleś i Witold byli zafascynowani historią, którą opowiedział im nieznajomy. Nie mogli jednak zostać dłużej, musieli iść na dalsze poszukiwania jedzenia dla swojej wioski. - Dziękujemy za gościnę… - Boleś zawahał się, nie znał imienia swojego dobroczyńcy. - Dobrowit - z uśmiechem odparł dziadek. - Na imię mi Dobrowit.


Piotr Stachowiak

LAUREAT Wojew贸dzkiego KOnkursu Plastycznego

FarBoBajanie


WYRÓŻNIENIE

Karolina Polaszek „Mieszkaniec ulicy” Dawno, dawno temu, za siedmioma lasami i siedmioma górami, w miejscu, gdzie wszystko było możliwe, a wyobrażenia często stawały się rzeczywistością, pewien mężczyzna o świetlistych oczach i promiennym uśmiechu wydał swój pierwszy rozkaz. Wszystko rozpoczęło się w momencie, gdy królewska rodzina otrzymała wezwanie z dalekiego kraju w sprawie śmierci dziedzica tronu. Połączeni więzami krwi potomkowie zyskali niesamowity majątek po przodku, a był nim jeden z największych pałaców niegdysiejszej cywilizacji. Na barki młodego księcia spadła wówczas odpowiedzialność za losy olbrzymiego imperium, a była to dopiero faza wstępna monarszego doświadczenia. Jego wysokość tysiąckrotnie nękany bolesnymi retrospekcjami, codziennie powracał do pamiętnego dnia, gdy to opuścił swój słowiański kraj ojczysty, porzucił granice ukochanego państwa, w którym dokonało się dzieło jego ojca. Za każdym razem darło mu się serce, kiedy przywoływał obraz złocistych łanów zboża, soczyście zielonych traw w okresie późnowiosennym, zbitych brył śniegu skrzypiących pod kołami wozów. Tutaj – prawie na końcu świata tradycje ostały się przez lata. Miejsce osiedlenia się było szczytem ludzkich marzeń, mimo że bardzo odległe od słowiańskich granic. Marmurowe elewacje w bezchmurne dni zlewały się ze słońcem. Od królestwa Perepłuta docierał słony zapach wody i złotego piasku, kryjącego się między wydmami. W potężnym, wzniesionym ludzkimi rękoma zamczysku honorowe miejsce znajdowało się w sali tronowej, gdzie czczono boga wojny Jarowita, gdyż to dzięki niemu głód i zniszczenie ominęły ten wolny kraj. Po rzeźbionych, szklanych schodach w ciągu wieków wspinało się wiele wdzięcznych dusz i


szkarad. Kuchnia pałacowa każdej wiosny wypełniona była zapachem ‘’bocianich łap’’, które kobiety wypiekały na powitanie tych szlachetnych ptaków, które zostały w słowiańskiej ziemi. Dziecięcy śmiech krył się w każdym ciemnym kącie przepędzając duchy i zjawy. W dniu wypełnienia się przepowiedni ojca, śmiech w pałacu umilkł, a cały dwór zebrał się w najważniejszy miejscu w całym pałacu – pod miedzianym popiersiem Jarowita, stojącym na żelaznej płycie. Szczególnie ważnym uczestnikiem spotkania w sali tronowej był młody królewicz – syn jego wysokości, ponieważ to właśnie jego osoba była nadzieją państwa, ponieważ jego krew miała przelewać się za obcy kraj, ponieważ jego dusza nigdy nie zatęskniła za słowiańską ojczyzną. Ponieważ jej nie znała… Damy dworu schowane za jedwabnymi zasłonami, plotkowały o hucznych postrzyżynach zagranicznego królewicza. Kuzynki królewicza, ubrane w zwiewne szatki i czerwone kokardy chichotały między sobą. Tylko młodzieniec siedział poważny i niezadowolony, gdyż przerwano mu ważne zajęcia związane z planowaniem oczepin. Nagle ukazał się władca. Jego twarz przybrała kamienny wyraz, był tak majestatyczny, tak dostojny. W sali umilkło. Pyłki kurzu migotały w słońcu. Cicha muzyka zagościła w sercach słuchaczy jak na każdym spotkaniu. Tylko królewicz pozostał obojętny na pojawienie się ojca. Wzrok jego wbity był w ziemię

- Spodziewacie się pewnie, że

zwołałem was tutaj moi mili, by powiadomić was o terminie oczepin, przebiegu zagranicznych spraw ważnych i mniej ważnych. Ale jak sprytnie zauważyliście – nie ma w naszym gronie moich czcigodnych doradców, więc będzie to spotkanie inne, wyjątkowe. Historia, którą wam opowiem jest zgodna z rzeczywistością i noszę ją w sercu bardzo długo. Czas najwyższy by się nią z wami podzielić – przemówił władca donośnym głosem. Tak naprawdę słowa króla skierowane były do młodego królewicza, który wciąż pozostawał znudzony i obojętny. - Była raz pewna młoda panienka, tak jak ja na słowiańszczyźnie ukochanej wychowana. Z rodziną przystawała od najmłodszych lat. Rodzina ta była wyjątkowa, jak wiele rodzin. Tradycję pielęgnowano z należytą czcią i


szacunkiem do przodków. Byli poczciwymi ludźmi. Bogom składali ofiary z plonów rolnych, przy których ciężko pracowali rok cały. W domu ich mieszkały przyjazne skrzaty i krasnoludki, które po zapadnięciu w sen domowników zajmowały się obejściem. Młoda panienka w zażyłych była relacjach z rodziną, cały swój czas im poświęcała. Podczas żniw rodzina uważała bardzo, bo mogła przytrafić im się krzywda z powodu psotnych południc, zatem trzymano się zawsze razem. Z biegiem czasu młoda panienka stała się dorosłą panną. Piękna była niczym rusałka o wschodzie słońca, inteligentna i radosna zarazem. Aż pewnego dnia, a było to w czasie kwitnięcia kwiatu paproci, dziewczyna opuściła dom rodzinny. Pragnieniem jej najgorętszym było kształcić się i świat poznawać. Opuściła dom pełen miłości i szczęścia, dom, którego każda cegła była oddzielnym wspomnieniem, dom który przeszedł cierpienia i męki. Słuch po dziewczynie zaginął. Ktoś mówił, że ułożyła sobie życie daleko za oceanem, kto inny wspominał, że tuła się po świecie niczym żebraczka, a jeszcze inny, że prowadzi skomplikowane obliczenia kosmicznych rakietach. Przez te wszystkie lata młoda kobieta godne życie z nową rodziną prowadziła, o starej zapominając zupełnie. Wykształconą była znachorką, która wiele rzeczy zrobić potrafiła. Świat cały zwiedziła nawet i dwa razy. Tęsknotę za domem zagłuszała wiarą w spełnienie marzeń w wielkim mieście. Odnalazła miłość swojego życia, powiła urocze maleństwa, ale wciąż czegoś jej brakowało. Gdy skończyła kształcenie, osiągnęła wszystko co możliwe do osiągnięcia, porzuciła dotychczasowe życie i wybrała się w ostatnią podróż do domu. Kobieta dotarłszy na miejsce zastała dom zniszczony i na kłódkę zamknięty. Sięgnęła wtedy do kieszeni płaszcza i wyciągnęła jedyny klucz. Wewnątrz dom nie zmienił się. Przetrwał lata. Czekał. Zasiadła w zakurzonym fotelu, w którym niegdyś siadywała jej babka i przypomniała sobie wszystkie wieczory spędzone z rodziną przy ogniu, wszystkie zimowe szaleństwa w białym puchu z kuzynami, wszystkie wspólne wieczerze, mające miejsce w tym pokoju. Przypomniała sobie stare, rodzinne tradycje, pielęgnowane i podtrzymywane do tego dnia. Odeszła tej samej nocy.


Z uśmiechem na twarzy, szczęśliwa, że jej ukochany dom spoczywa w dobrych rękach, że mogła spędzić w nim ostatnie chwile. Zapadła cisza. Damy dworu ukradkiem otarły łzy. Królewicz nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w ojca, Władca kontynuował: - Mieszkał kiedyś w ciepłym, przytulnym domu. Podobnie jak młoda panienka – w domu z rodzinną tradycją. Jednak jego wiara była nieczysta, dlatego nie zaznał spokoju. Kraj jego spotkała wojna i nędza, a on został porwany i wywieziony na drugi kraniec świata. Pozbawiony wszystkiego co miał, wyrzucony wraz z rodziną na ulicę. Przeklinał w duchu Boga i opatrzność za swój niedołężny los. Nie to miało go spotkać, nie tak miało się potoczyć. Nie oczekiwał tego, a rzeczywistość uderzyła go prosto w twarz. Boleśnie. Powziął decyzję, że pokona złe duchy, zrzędzenie niesprawiedliwego losu i nie podda się. Będzie walczył do ostatniej kropli krwi, ale nie podda się. Mężczyzna spotkał na swojej drodze ludzi, którzy mu pomogli. Spędził większość życia na ulicy, ale nie uznał tego za klęskę. Wierny swoim celom i wartościom zyskał coś ważniejszego niż ciepło i wygodę. Prowadził życie tułacza i żebraka, ale był najlepszym żebrakiem jakiego spotkałem. Ludzi podobnych do niego jest bardzo wielu, zwłaszcza na pamiętnej ulicy. Oni wszyscy znaleźli się w punkcie wyjścia, wyrzuceni na bruk, wykluczeni. Nic nie znaczyli w oczach ludzi z wyższych sfer. Mężczyzna odnalazł swoje powołanie i odważył się zmienić prowadzony do tej pory żywot. Dziś ulica na której mieszka tętni życiem i miłością. Ludzie są na niej szczęśliwi, bo są razem. Niestety, to nie był koniec pechowej siły wyższej. Na ulicy zamieszkanej przez mężczyznę pojawił się zły pan z odległego miasta, który poszukiwał niewolników do pracy. Zaciągnął mieszkańców ulicy do niewoli. Życie naszego bohatera runęło w gruzach, bo po raz kolejny musiał pożegnać się ze swoim domem. Bardzo cierpiał, odebrano mu wszystko co miał, a nie miał prawie nic. Tylko ulicę. Nie mógł nocą oglądać gwiazd ani tańczyć w rytmie ulicznej muzyki. Po wielu latach niewoli postanowił odnaleźć aleję, na której przeżył niezapomniane chwile. Jego ulica wcale się nie zmieniła. Wszyscy


powrócili na nią i byli szczęśliwi. Zastał ją taką samą, jaką zostawił. Nauczył tych ludzi radości. Nie mieli nic. Mężczyzna był jednak w podeszłym wieku. Ciężkie lata pracy wykończyły go i był bardzo schorowany. Władca kraju wędrując pewnego dnia ulicami spostrzegł go, jak leży pośród kwiatów, w oddali słychać było muzykę, ale on nie żył. Twarz oświecały mu jego ukochane gwiazdy. Martwy, ale szczęśliwy. Jego wysokość z żalem wypisanym na twarzy spuścił siwą głowę w zadumie. Od ścian odbijało się echo łkania. Królewicz był bardzo poruszony. Wiercił się niespokojnie, przeżywał w duchu, analizował. - Młodzieniec pochłonięty był sprawami swojego królestwa – opowiadał dalej król – Był dobrym władcą i szanowanym człowiekiem. Nie miał jednak czasu na spotkania z przyjaciółmi w wielkiej sali, na grę na fortepianie w towarzystwie ukochanej matki. Zawsze żył w dostatku, nigdy niczego mu nie brakowało. W jego pałacu panował spokój i harmonia, grała cicha muzyka, w powietrzu latały maleńkie wróżki, a ludzie byli dla siebie życzliwi. Wszyscy mogli znaleźć pomoc w murach zamku, a królewicz dbał o dobro mieszkańców. Nie doceniał tego co miał cały czas przy sobie. Nigdy nie stracił rodzinnego domu. On o nim zapomniał. To o wiele gorsze niż strata. Nie potrafił cieszyć się swoim pałacem, swoim domem i jego mieszkańcami. Przechodził obojętnie obok wspaniałych portretów Jarowita i Welesa. Załatwiał sprawy związane tylko z polityką i finansami. Miejsce, w którym żył stało się dla niego nieważne i obojętne. Historia królewicza z pałacu nie kończy się w tym miejscu. Ona dopiero się zaczyna. Młodzieniec ma przed sobą całe życie, może zrobić z nim co zechce. Lecz jeśli nie będzie kochał i szanował miejsca, w którym się wychował, straci wszystko. Młody królewicz poderwał się z ziemi i przerażony padł na kolana przed ojcem. Ujął jego dłoń i skrył twarz w miękkich szatach. Trwali w uścisku długą chwilę. Chłopiec podniósł załzawione oczy na staruszka.


- Ojcze, kim są ci ludzie? – zapytał książę. - Są ci dobrze znani, synu. – odparł król, a jego oczy również były wilgotne. – Mężczyzna z ulicy był moim bratem. Znalazłem go wczorajszej nocy, umarł z uśmiechem na twarzy. Umarł szczęśliwy. Miał piękną, bogatą historię. Codziennie patrzyłem na jego radość z okna komnaty. Wybrał takie, a nie inne życie. Był szczęśliwy. Jestem królem i mieszkam w pałacu, a mój brat odszedł jako tułacz z ulicy. Pragnął tego, tam był jego dom, nie mogłem tego zmienić. - A staruszka, która po latach wróciła do domu? – dociekał młodzieniec, zszokowany historią ojca. - Była jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Jej dom rodzinny jest i będzie też moim domem. Potrafiła docenić rzecz ważną w życiu nie tylko każdego króla, ale też prostego człowieka. Jestem jej wdzięczny, że nauczyła mnie doceniać swoje pochodzenie - Ojcze, czy ty mówisz o swojej matce? – królewicz był bezbrzeżnie zdumiony. - Otóż to, synu, a czy domyślasz się kim jest królewicz z pałacu? - ‘’Historia królewicza nie kończy się w tym miejscu…’’ – zacytował chłopiec. - Królewicz klęka przede mną – rzekł z czułością król. Młodzieniec uniósł głowę i spojrzał na siwe brwi i zmęczone oczy ojca. Nagle poderwał się z ziemi, a do głowy przyszła mu osobliwa myśl. Odszukał w kieszeni swoją starą, zniszczoną harmonijkę i wybiegł na zewnątrz. Ulica, na którą nigdy nie zwracał uwagi uderzyła go swoim odmiennym charakterem. Była najbiedniejszą w całym królestwie, choć znajdował się na niej pałac królewski. Jednak wszyscy ludzie na niej mieszkający radowali się i cieszyli życiem. Słyszał skoczną muzykę, zupełnie taką samą, jaką wyobraził sobie podczas


słuchania opowieści ojca. Zobaczył ludzi w zwiewnych, kolorowych, choć nędznych strojach. Poczuł smakowity zapach mięsa pieczonego nad ogniskiem. Na całej ulicy była tylko jedna osoba, która siedziała w ciemnym zaułku, która była smutna i przygnębiona. Młodzieniec sięgnął po swój instrument i pobudził go do działania. Osoba siedząca na ziemi podniosła oczy ku niebu. Chłopak usiadł koło cierpiącej sylwetki i zaintonował skoczną melodię. Przerwał, gdy ujrzał uśmiech malujący się na twarzy swojego towarzysza. - Biednemu nie potrzeba życia w pałacu wśród przepychu i bogactw. To jest całkowicie zbędne. Wystarczy dać mu powód do radości – odezwał się cicho mężczyzna i zapłakał ze wzruszenia. Królewicz od razu domyślił się kim jest. - Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem – rzekł – Jestem królewiczem i mieszkam w pałacu. On był żebrakiem z ulicy. Nie doceniałem tego co zostało mi dane. Otrzymałem od losu paletę wyposażoną we wszystkie ciepłe kolory życia. Twój ojciec niestety otrzymał tę drugą paletę – z barwami zimnymi. Był wspaniałym artystą, bo potrafił mieszać barwy i zmieniać je. Z barw zimnych uczynił barwy ciepłe i pomalował nimi ulicę. Ja zapomniałem jak używa się kolorów. Ten człowiek nauczył mnie bardzo ważnej rzeczy. Jeżeli w miejscu, w którym się wychowałeś zaznałeś miłości i szczęścia, zawsze będziesz chciał do niego wracać, bez względu na to, gdzie ono się znajduje. Człowiek nie jest drzewem, może zmieniać miejsce. Każdy popełnia błędy, używa nieodpowiednich kolorów, dokonuje złych wyborów. Żeby mieszać barwy poprawnie, trzeba użyć pędzla miłości. A przepis na jego zdobycie leży głęboko w ludzkim sercu.


Zofia Nawłoka

LAUREATKA Wojewódzkiego KOnkursu Plastycznego

FarBoBajanie


WYRÓŻNIENIE

Marianna Pilarczyk „Baśń o Babci Róży” Dawno, dawno temu w małym miasteczku mieszkało rodzeństwo Jaczemir i Mojmira. Obdarzani byli przez rodziców miłością i troską. Wszyscy lubili spędzać ze sobą czas. Pewnego dnia rodzice oznajmili dzieciom, że ich dom został doszczętnie zniszczony przez powódź i będą musieli razem z tatą poszukać nowego. Mojmira bardzo się zasmuciła i spytała: - A co z nami? Tata poinformował ją, że pojadą do babci Róży . Jaczemir na te słowa wykrzyknął: – Przecież babcia Róża mieszka w pobliżu strasznego lasu! Rodzice udali, że nic nie słyszeli i zaczęli się pakować, Następnego dnia wyruszyli w drogę. Wieczorem dotarli do Kadzieli. Było to dziwne miejsce. Z lasu dochodziło pohukiwanie sów i dziwne odgłosy przypominające krzyk dziecka. Dom babci znajdował się na samym końcu wsi. Przyozdobiony był licznymi suszonymi ziołami. Babcia ubrana była w długą czarna spódnicę, czarno-czerwoną bluzkę, a we włosy wplecione miała kwiaty. Na widok rodziny bardzo się wzruszyła, przytuliła każdego z osobna i zaprosiła do chaty. Pachniało w niej miętą i lawendą. Przy poczęstunku tata i babcia zaczęli wspominać jego dzieciństwo. - Nadal odwiedzają Cię Stukacz i Mrucek ? – zapytał ojciec - Tak. - odpowiedziała z zakłopotaniem babcia Po tych słowach nastała cisza. Po krótkim pobycie u babci rodzice pożegnali się z dziećmi słowami: „Kochamy was. Słuchajcie się tylko babci! Niedługo do was wrócimy.”


i wyruszyli w drogę. Rodzeństwo poszło spać na strych. Bardzo się bali się ciemności, więc zasnęli w jednym łóżku. W środku nocy obudziły ich jakieś stuki. Jaczemir zawołał: – Babciu to ty ? Jednak nikt nie odpowiedział, przytulił więc mocno siostrę i razem oczekiwali poranka. Kiedy słońce wzeszło, babcia zawołała wnuki na śniadanie. Jaczemir opowiedział jej o dziwnych nocnych dźwiękach. Babcia powiedziała im, że to właśnie Stukacz – mały, psotny potworek, który lubi straszyć ludzi. Następnie zaczęła opowieści o nawiedzonym lesie i zamczysku na wyspie. Po tej historii babcia poprosiła, aby dzieci pilnowały ognia w piecu. Sama udała się po zioła. Brat i siostra zaczęli bawić się w berka po domu. Nagle Mojmira usłyszała dziwne pomrukiwania dochodzące zza pieca mru , fru , fru mru, mru fru ,mru . Zajrzała tam ,a wtedy wyskoczył mały, niegroźny, owłosiony stworek. - Kim jesteś? – zapytała dziewczynka - Jam Mrucek. Dlaczego przerywacie moją drzemkę? - Przepraszamy. Chcieliśmy sprawdzić, co wydaje takie odgłosy - odparł Jaczemir. - Jeśli tak, to nic nie szkodzi, dawno w tym domu nie było tak wesoło . - Może się zaprzyjaźnimy? Zaproponowało rodzeństwo. - Pomyślę nad tym , a teraz wracam się wylegiwać w moim ciepłym łóżeczku odparł Mrucek. Dzieci spojrzały na siebie milcząc. Po chwili wróciła babcia Róża z kolorowymi kwiatami i zauważyła, że w piecu zgasł ogień. Rodzeństwu zrobiło się przykro. Niestety, w stodole drewna już nie było. Babcia poprosiła wnuki, aby poszły nazbierać drewna. Ostrzegła ich przy tym, żeby nie wchodzili w ciemne czeluści lasu, albowiem „kto raz tam wejdzie już nigdy nie wróci”. Brat z siostrą przyjęli przestrogę babci i poszli po drewno. Po drodze widzieli wielu nieszczęśliwych ludzi. Jednych trapiły ciężkie choroby, inni cierpieli z głodu. We wsi panowała niedola i . Nie wiedzieli, co o tym myśleć. Idąc dalej, zobaczyli


mały stawek, który wszyscy omijali szerokim łukiem. Przechodząc obok starego chłopa zapytali go: – Dlaczego nikt nie chodzi nad staw ? - Strzeżcie się Utopca, gdyż jak was złapie, się nie uwolnicie z jego rąk. – usłyszeli w odpowiedzi. Rodzeństwo nie wiedziało, co o tym sądzić, więc zamyśleni udali dalszą drogę po chrust . Na skraju lasu Mojmira poczuła zapach jagód. Od razu zapragnęła ich poszukać. Mimo ostrzeżeń babci, weszła w ciemne zakątki lasu i znalazła rozłożyste krzewy jagody z przepysznymi owocami. Nagle pojawiła się niechlujnie ubrana starsza kobieta. - Jestem Babą Jagodową! Już stąd nie uciekniesz - krzyknęła Chwyciła dziewczynkę i zaczęła dusić. Biedna nie mogła uwolnić się z objęć baby. Myślała, że to koniec. Wtem pojawił się nieznajomy. Uwolnił dziewczynkę i przepędził Babę Jagodową, a sam zniknął w gęstych zaroślach. Roztrzęsioną i wystraszoną siostrę znalazł brat, który nie mógł uwierzyć w historię dziewczynki. - Widzisz, babcia ostrzegała nas przed wejściem do lasu. Już nigdzie beze mnie nie pójdziesz! - oznajmił Jaczemir Po odpoczynku, zaczęli zbierać chrust w lesie. Było go bardzo dużo. Cieszyli się, że starczy go babci na dłuższy czas. Mieli już wracać do domu, lecz nie mogli odnaleźć drogi powrotnej. Czuli, jakby ktoś im przeszkadzał i mylił drogi. Wszystkie ścieżki wyglądały tak samo i zamiast wychodzić z lasu, brnęli w jego głąb. Nagle rodzeństwo zauważyło w zaroślach nieznajomego. Dziewczynka rozpoznała w nim swego wybawcę. Jaczemir podziękował mu za uratowanie siostry. Nieznajomemu wyraźnie zrobiło się nieswojo, ale dzieci nie wiedział dlaczego. Po chwili powiedział zawstydzony: – Jestem Borowy i to ja mylę wam ścieżki . Przeze mnie nie możecie znaleźć drogi powrotnej z lasu. Taki już jestem. Przepraszam. Rodzeństwo spojrzało się nie siebie i zaczęło się śmiać. Po pewnym czasie również Borowy wybuchnął śmiechem. Porozmawiali jeszcze przez moment i


wszyscy wrócili do swoich zajęć. Wybawca Mojmiry obiecał, że już nie przeszkodzi im w powrocie do domu. Rodzeństwo szło dalej, śmiejąc się i śpiewając. Nagle Jaczemir zauważył ślady krwi na ściółce leśnej prowadzące w głąb ciemnego lasu. Zaciekawiły one brata i siostrę tak bardzo, że postanowili udać się ich tropem. Droga była przerażająca i długa. Cały czas było słychać szelesty, pomrukiwania i płacz. Rodzeństwo to się nie poddało i po kilku godzinach wędrówki znaleźli się po drugiej stronie nawiedzonego lasu. W dolinie ujrzeli wielkie jezioro, na którym znajdowała się wyspa z potężnym zamkiem na środku. Przypomnieli sobie, że babcia opowiadała kiedyś o pewnym zamku. Jaczemir zawołał do siostry: - To ten zamek! Ten, o którym mówiła babcia! Chodź szybko! Zaczęli więc schodzić powoli po stromym zboczu. Tajemnicze ślady kończyły się dokładnie w jego połowie. Prowadziły do wgłębienia w górze, podobnego do jaskini. Ostrożnie zajrzeli i wtem zobaczyli Bezkosta z opowieści babci Róży. Zajadał się właśnie swoją ofiarą. Wokół niego było pełno krwi i porozrzucanych kości. Dzieci bardzo przestraszyły się i szybko uciekły. Przed jeziorem znajdowały się olbrzymie bagna. Wokół nich rosła gęsta trzcina. Ani Jaczemir, ani Mojmira nie mieli pomysłu jak przeprawić się przez trzęsawisko. Nagle chłopak usłyszał przeraźliwe dźwięki dobiegające z szuwar. Wyłoniły się z nich kobiety, zwane bogunkami. Wabiły one chłopaka swoim śpiewem ale był on tak brzydki, że Jaczemir nawet nie niego nie zareagował. Rusałki jednak dopięły swego przez wyzywający wygląd. Zafascynowany chłopak już wchodził do bagien, gdy nagle usłyszał wołanie swojej siostry: - Braciszku! Nie rób tego ! Jaczemir opamiętał się w ostatniej chwili. Otrząsnął się i razem z siostrą poszli szukać czegoś, co pozwoliłoby im przeprawić się przez bagna, a następnie jezioro. Drewno, które pozbierali, wykorzystali do przeprawy przez torfowisko. Po drugiej stronie jeziora stała łódka, a w niej siedzał starszy mężczyzna. Mojmira zapytała:


- Przepraszam, czy wie Pan jak można przeprawić się na wyspę? - Oczywiście! Wsiadajcie! Takie jest moje zadanie. Czas wydawał się mijać bardzo wolno. Cała podróż trwała kilka minut, a odczuwało się ją jako kilkugodzinną wyprawę. Po dotarciu na wyspę dzieci podziękowały starcowi i poprosiły, aby na nich poczekał. Oczom rodzeństwa ukazał się okazały zamek z ogromnymi, metalowymi drzwiami. Zapukali. W wejściu powitała ich niska, starsza pani. Wpuściła ich do środka, wskazując tylko na pomieszczenie, w którym znajdował się kominek. Rodzeństwo nieśmiało usiadło na fotelach przy ognisku i czekało na dalszy rozwój zdarzeń. Po kilkunastu minutach przyszła do nich dziwna kobieta. Przyglądała się raz Jaczemirowi, a raz Mojmirze. W końcu zaproponowała dziewczynce, że oprowadzi ją po zamku. Brat początkowo był temu przeciwny, ale stwierdził, że siostrze nie może stać się tu nic złego. Kobieta pokazywała dziewczynce pokój gościnny, bawialnię, piękne sypialnie, ogród ale jedynie jego część. Na końcu weszły do kuchni i usiadły przy stole. Po dłuższej chwili kobieta podsunęła Mojmirze miskę pełną słodkości i powiedziała: - Weź kochanieńka, są pyszne, kupiłam je specjalnie dla ciebie. - No nie wiem, rodzice nie pozwalają brać mi niczego od nieznajomych. – oznajmiła lękliwie dziewczynka - Weź, nie masz się czego bać. – odrzekła ciepłym głosem kobieta Uspokojona panienka poczęstowała się pysznościami. Nagle Mojmira poczuła się źle i zasnęła. Po obudzeniu zobaczyła, że znalazła się w klatce w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Obok stała dziwna pani. Dziewczynka zapytała: - Gdzie ja jestem? Kim pani w ogóle jest? - Jesteś teraz moim więźniem! A jestem Jędzą! – wykrzyczała. W tym samym czasie Jaczemir nadal siedział przy kominku. Wtem przyszła ta sama starsza kobieta, która wpuściła ich do zamku i usiadła na fotelu obok. - Przepraszam, kim pani jest? - Jestem tu służącą. – odparła staruszka


- A kto jest panem na tym zamku? – dopytywał się chłopak - Naszym panem jest wielki i potężny czarnoksiężnik. – powiedziała z dumą Następnie przyniosła napar z ziół z okolicznego lasu. Porozmawiali jeszcze przez chwilę i staruszka oddaliła się. Chłopak z natury był bardzo ciekawski, więc postanowił, że pozwiedza okazałą budowlę, Szedł i szedł. Widział tylko zwykłe pokoje, kuchnię, toaletę. Jedne drzwi na samej górze były zamknięte, co sprawiało, że Jaczemir jeszcze bardziej zapragnął wejść do tego pokoju. Niestety nie udało mu się. Usiadł w rogu korytarza i obmyślał jak dostać się do środka. Nagle usłyszał kroki. Była do służąca. Wchodząc, zostawiła uchylone drzwi. Chłopak wykorzystał chwilę nieuwagi i wszedł do pomieszczenia. Ukrył się za szafą pełną kolorowych mikstur. Tajemniczy mężczyzna podziękował starszej pani, a ta opuściła pokój. Niespodziewanie usłyszał głos: -Wyjdź chłopcze! Nie chowaj się, dalej, śmiało.

Zakłopotany, powoli wyłonił się zza szafy. Stanął i spuścił głowę. Mężczyzna zapytał: - Jak się tu dostałeś? Jaczemir opowiedział mu całą historię jak przyszedł tu z siostrą aż do momentu kiedy znalazł się w jego komnacie. Po chwili zastanowienia chłopak zapytał nieśmiało: - Przepraszam, ale kim pan właściwie jest? - Jestem panem tego zamku! Najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na całym świecie. – dumnie odparł magik. - Niech pan wybaczy! Nie wiedziałem! – odparł, kłaniając się. - Nie wygłupiaj się chłopcze. – powiedział czarodziej z uśmiechem na twarzy. Mag zaczął opowiadać młodzieńcowi o swoich badaniach. Chciał bowiem sprawić, aby w lesie przestały dziać się te wszystkie straszne rzeczy. Na świecie miał zapanować pokój. Od wielu wieków ludzi w okolicach męczą straszliwe


choroby, głód i śmierć. Dzięki temu eliksirowi to wszystko miało się zmienić. Jaczemir słuchał czarnoksiężnika bardzo uważnie. W końcu zapytał: - Czy istnieje jakiś sposób, aby pomóc panu w ukończeniu tej mikstury. - Tak. Owszem ale jest to bardzo niebezpieczne. Trzeba udać się do części ogrodu, do której nikt od wieków nie zaglądał. Następnie trzeba porozmawiać z Tęsknicą – bladą kobietą. Tylko uważaj! Musisz ustrzec się jej pocałunku, gdyż spowoduje on, że wpadniesz w głęboką melancholię. Przesiaduje ona na cmentarzu, więc dodatkowo trzeba strzec się cmentarnej baby, która zakopie żywcem każdego kogo napotka. – odpowiedział czarnoksiężnik - Dlaczego sam nie możesz pokonać tych upiorów? – zdziwił się młodzieniec. - Jestem co prawda potężny, ale nie mogę nikogo zabić. – odparł mag. - Dobrze pomogę ci. Spróbuje pomóc uratować ludzi przed tragediami. – rzekł chłopak i udał się do wyznaczonego miejsca. Po drodze słychać było warczenie, krzyki i huczenie. Kiedy Jaczemir dotarł na cmentarz, zauważył pełno porozrzucanych kości. Przestraszył się, ale obiecał czarnoksiężnikowi pomoc, więc uspokoił się i poszedł dalej. Nagle dostał czymś twardym w głowę – to była ludzka czaszka. Rozejrzał się i wtem zza płyty cmentarnej wyłoniła się przerażająca staruszka. Zaczęła gonić chłopaka. Biegli i biegli. Z nagła młodzieniec przypomniał sobie opowieść babci, w której sposobem na pokonanie cmentarnej baby było wykrzyczenie słów „kocham cię!”. Po tym baba zaczęła tarzać się po ziemi i wrzeszczeć. Jaczemir patrzył na wyjącą babę z przerażeniem. Po kilku minutach baba odpowiedziała tymi samymi słowami i pękła jak balon. Chłopak udał się w dalszą drogę. Przeszedł do końca muru cmentarnego i zobaczył Tęsknicę. Usiadł na ławce obok niej. W tej chwili kobieta przytuliła go i chciała pocałować. Świadomy konsekwencji chłopak złapał Tęsknicę i próbował wydusić z niej informację o zielu potrzebnym do uratowania ludzi od chorób. Początkowo nic nie chciał powiedzieć, ale kiedy tylko Jaczemir obiecał jej swoją miłość, przekazała cenne informacje. Opuścił ją z poczuciem winy, gdyż wcale jej nie kochał, ale później pomyślał, że zrobił to


dla dobra wszystkich ludzi. Udał się pod rozłożystą, czarna lipę. Pod nią rósł bratawnik trzepioczący – ostatni składnik magicznego eliksiru. Jaczemir szybko wrócił do czarodzieja i podał mu ziele. Mag bardzo się zdziwił, ponieważ miał wielu takich śmiałków jak Jaczemir, ale żaden nie wrócił z tej wyprawy cało. Czarnoksiężnik podziękował młodzieńcowi i zapytał, gdzie jest jego siostra. Jaczemir odparł, że poszła z jakąś kobieta zwiedzać zamek. Magik przeraził się. - Czy była ona wysoka i pomarszczona? - Tak, dokładnie taka. Skąd ją znasz? – zapytał ciekawy chłopak - To jędza, która porywa dzieci i tuczy, aby następnie je pożreć. Co ona robi w moim zamczysku! – krzyknął mag Jaczemir bardzo się zdenerwował. Chciał pobiec ratować siostrę, ale nie wiedział gdzie. Czarodziej podszedł do regału i zdjął z niego dużą skrzynię. Znajdowała się w niej magiczna kula. Oboje spojrzeli w nią i zobaczyli Mojmirę uwięzioną w klatce, a obok niej śpiącą czarownicę. Znajdowały się one w podziemiach zamczyska czarnoksiężnika. Panowie przenieśli się tam natychmiast. Byli niewidzialni, więc bez problemu mogli przyjrzeć się sytuacji. Po chwili zauważyli Mrucka – stworka, który mieszkał za babcinym piecem. Czarodziej dyskretnie go zawołał i zapytał, jak się tu znalazł, a ten odparł: - Pani Róża wysłała mnie, abym pilnował jej wnuków. Zobaczyłem, że Mojmira poszła z nieznajomą kobietą. Wydało się mi to podejrzane i nie myliłem się. Niestety nie mam pomysłu, jakby ją uwolnić. Dobrze, że Was spotkałem. Mojmira była bardzo chora. Jędza utuczyła ją tak, że dziewczynka nabrzmiała, gdyż miała uczulenie na cukier. Czarnoksiężnik pojmał demona i wtrącił do lochu, a Mrucek i Jaczemir uwolnili dziewczynkę z klatki. Wszyscy przenieśli się do chaty babci dzięki czarom maga. Babcia była przerażona stanem swojej wnuczki. Na szczęście była szeptuchą. Przyrządziła specjalne lekarstwo z ziół i podała je wnuczce. - Teraz musimy poczekać, aż zadziała, ale wszystko powinno być dobrze – rzekła.


Chłopak zapytał czarnoksiężnika o eliksir ratunku dla ludzi. Mag wyjął go i podał babci, albowiem tylko ona rozpylając go w swoim domu mogła uratować ludzi. Działo się tak dlatego, że babcia Róża miała cudowną moc uzdrawiania wszystkich chorych i cierpiących. Niestety, część choroby pozostawała w chacie babci, a druga jej część zostawała w człowieku. Rozpyliła czarodziejski eliksir i w pewnej chwili zaczął wiać silny wiatr. Przed domem utworzyła się trąba powietrzna, która wciągnęła wszystkie smutki i dolegliwości wylatujące z domu. Nagle do chaty weszli rodzice. Mojmira na ich widok od razu wydobrzała. Pomogła jej w tym miłość rodziców i wszystkich wokół niej. Przytuliła każdego z osobna i podziękowała czarodziejowi, bratu i Mruckowi. Była im bardzo wdzięczna. Następnie wszyscy usiedli do kolacji. Długo jedli i bawili się. Następnego dnia Jaczemir, Mojmira i ich rodzice wyruszyli w podróż do nowego domu. Wszyscy bardzo cieszyli się z tego powodu. Pożegnali się czule z babcią Różą i obiecali, że niedługo ją znów odwiedzą. Kiedy szli do wozu, widzieli wielu uśmiechniętych i radosnych ludzi. Nie było już słychać pomrukiwań, jęków i płaczu. Dzieci spojrzały na siebie i uśmiechnęły się. Mama zapytała: - Dlaczego się tak śmiejecie? - Długa historia – odrzekły dzieci. Teraz wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Rodzinie w nowym domu mieszkało się znacznie lepiej niż w starym, a w Kadzieli nastał spokój i harmonia.


WYRÓŻNIENIE

Anna Łaskarzewska „Magiczny kamień”







AUTORZY:

Julia Muszyńska I Liceum Ogólnokształcące w Gnieźnie nauczyciel: Maria Gołębiewska

Amelia Olejniczak Szkoła Podstawowa nr 1 w Chodzieży nauczyciel: Alicja Sarbinowska

Patrycja Balcerzak Gimnazjum nr 65 w Poznaniu nauczyciel: Katarzyna Skarbek - Piętak

Weronika Winiarz V Liceum Ogólnokształcące w Poznaniu nauczyciel: Maria Malujdy - Koźlarek

Julia Pałosz Szkoła Podstawowa nr 1 w Poznaniu nauczyciel: Małgorzata Mitkowska


Bartek Kraśniak V Liceum Ogólnokształcące w Poznaniu nauczyciel: Maria Malujdy - Koźlarek

Karol Klimanek V Liceum Ogólnokształcące w Poznaniu nauczyciel: Maria Malujdy - Koźlarek

Karolina Polaszek Gimnazjum w Żytowiecku nauczyciel: Natasza Dziubałka

Marianna Pilarczyk V Liceum Ogólnokształcące w Poznaniu nauczyciel: Maria Malujdy - Koźlarek

Anna Łaskarzewska Szkoła Podstawowa nr 14 w Poznaniu nauczyciel: Krystyna Palicka


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.