redakcja@gazeta-gorzowska.pl
Nr 2 (02) lipiec 2015 r. | Numer bezpłatny
Przeczytaj: Awantura o kontrakty
/gazeta-gorzowska www.gazeta-gorzowska.pl
Czy J. Wójcicki wie co robi? Ring polityczny, wydanie drugie. Robert Anacki kontra Senator Helena Hatka
Do przodu!
Polityczna klasa próżniacza Głód zmian w regionie jest duży, ale niewystarczający, by odspawać od stołków wiecznych radnych, cynicznych działaczy, a także osób blokujących rzeczy nowe i dobre dla mieszkańców. Gra ma swoje żelazne reguły: okładamy się politycznie, ale nie ruszamy swoich stref wpływów. Wszystko dlatego, że w Gorzowie każdy od każdego w jakimś obszarze zależy, a jak nie on bezpośrednio, to jego żona lub dzieci. Zazwyczaj chodzi o etat w tej lub innej instytucji, ale także o zlecenia oraz zależności biznesowe. Stosunek lokalnych polityków do spraw publicznych przypomina więc piramidę: u podstawy jest najliczniejsza grupa, dbająca o partykularne interesy – rodziny, partii, związku, znajomych lub układu towarzyskiego, a na samej górze garstka ludzi, którym chce się pracować bezinteresownie.
Reklama
Pierwsi, do których spokojnie można zaliczyć Mirosława Rawę i Romana Sondeja z PiS, Jerzego Ostroucha, Helenę Hatkę i Krystynę Sibińską z PO, czy Jana Kaczanowskiego z SLD, to modelowy wzorzec politycznego oportunizmu. Tylko czekać, aż w takiej właśnie roli znajdą swoje miejsce w szwajcarskim Sevres. Od lat chodzi im tylko o to, by wciąż trwać i nie dać się wyrzucić na wolny rynek pracy, gdzie liczą się doświadczenie oraz kompetencje pozapolityczne. Dla wielu z nich mandat radnego lub posła to
nie jest prerogatywa do działania, ale ochronka przed zwolnieniem z pracy, a także punkt przed zakończeniem doli próżniaczej. Nie bez znaczenia jest nieopodatkowana dieta, która w przypadku radnych pełniących swoje funkcje kilkanaście lat, wyniosła już grubo ponad ćwierć miliona złotych na osobę, co pozwala żyć spokojnie nawet przy największych wahaniach kursu franka szwajcarskiego. Doszło do tak kuriozalnych sytuacji, że gdy PiS stracił władzę w kraju, a stanowiska kuratorów oświaty obsadzał rząd PO – PSL, rzekomo ideowy R. Sondej bronił się rękoma i nogami, byle tylko pracować jako kurator w administracji kierowanej przez politycznych przeciwników. Gdy o zgodę na zwolnienie wystąpiła do Rady Miasta wojewoda Helena Hatka, ta oczywiście była na „nie”. Sama Hatka nie była lepsza, abstrahując od faktu, iż po przybyciu z Lubina w Lubuskie nieprzerwanie zmieniała partie i frakcje, byle tylko być przy „korycie”, od 1998 roku wciąż pełni publiczne funkcje za spore pieniądze, choć po blisko 20 latach trudno wymienić jeden jej sukces. Można do tej grupy dodać od lat okupującego Radę Miasta Mirosława Rawę. Zaczął w 1994 roku jako samorządowiec i etatowy działacz związkowy, później przez pół roku był wiceprezydentem, a przez kolejne pięć miesięcy wicewojewodą, by w końcu znaleźć ciepłą posadę w miejskiej spółce. Trudno pominąć Jana Kaczanowskiego z SLD, protoplastę tej formy „bycia dla bycia” w życiu publicznym, który – jak sam powiedział – aktywny jest od 50 lat. Najpierw jako sekretarz w PZPR, a w wolnej Polsce jako samorządowiec. Tym samym, na oczach kolejnego pokolenia wyborców, tworzy się nowa „klasa próżniacza”, której członkowie żyją z tego, że są znani, mają rozległe
koneksje, a w razie czego potrafią też pokazać pazurki. Najlepiej wychodzi im mówienie o rozwoju miasta, jego transparentności oraz szansach dla młodzieży, ale gorzej z realizacją tych wzniosłych haseł. Okłamują nie tylko opinię publiczną, członków swoich partii, ale siebie samych. Ich droga w górę pożyteczności dla miasta i regionu, kończy się sufitem, którym są towarzyskie zależności, wygoda oraz zwykły oportunizm. Nie mamy pańskiego płaszcza. I co pan nam zrobi? – to tekst z „Misia” Stanisława Barei, ale jak ulał pasuje do tych, którzy od lat próżnie pełnią funkcje publiczne, zasiadają w rajcowskich ławach oraz są reprezentantami regionu w Sejmie i Senacie. Obiecuję od dawna to samo i nic nie zrealizowałem? A co mi zrobicie? – zdają się myśleć. Klasa próżniacza to jak średniowieczne armie, gdzie rycerze nie dostawali żołdów, ale żyli z tego, co udało im się złupić. Taka mentalność i sposób działania to jednocześnie wytłumaczenie zaciekłości, która towarzyszy w Gorzowie publicznym sporom, gdzie nie zawsze chodzi tylko o miasto. Jest więc racja w twierdzeniu Franka Underwooda z „House of Cards”, że władza jest jak nieruchomości: liczy się lokalizacja, a im bliżej źródła, tym więcej można wyciągnąć. Jesienna wygrana Jacka Wójcickiego, a także uzyskanie samorządowych mandatów przez osoby z polityką wcześniej niezwiązane, to dowód na to, że wzrasta odsetek tych, którzy zaczynają widzieć i rozumieć coraz więcej.
Robert Bagiński
Miarą jakości prasy jest umiejętność skupienia pod jednym tytułem autorów, którzy się różnią, a nawet stoją po przeciwnych stronach publicystycznego sporu. Taki mieliśmy cel od samego początku i mimo przeciwności losu - często stymulowanych lokalnymi zależnościami - staramy się realizować. Pierwszy numer wywołał sporo emocji, obecny też nie przejdzie bez dyskusji, ale myśl o kolejnych niech porusza najbardziej wyrozumiałych: zapytamy o sposób finansowania powstającej drogi przy nowej „Galerii Manhattan”, koszty patio wejściowego do PWiK-a, czy wreszcie o nowe ruchy w spółkach miejskich. To tylko wybrane tematy. Dzisiaj sporo politycznych wypowiedzi: Sebastian Pieńkowski z PiS, Helena Hatka z PO i wywołujący najwięcej emocji w regionie bloger Nad Wartą Robert Bagiński, którego pojawienie się w gazecie wzbudziło kontrowersje tak innych autorów, jak i reklamodawców. Dlaczego? Bo nie owija w bawełnę. Nie wszyscy wierzą, że gazeta może być niezależna, ale to możliwe. Zapewniam ...
Marek Sawicki
02
Informacje z miasta
Aktualności – Nie dam rady już tak pracować. Jestem przygotowana na zwolnienie, dlatego nie boję się głośno mówić o nieprawidłowościach – zaznacza z żalem portalowi Barbara Rosołowska. Położna zanim trafiła na Dekerta kilkanaście lat pracowała w szpitalu w Kostrzynie. Ale... 2007 rok i prywatyzacja – zwolniono ją z dnia na dzień. Dwa lata szukała pracy w zawodzie. Znalazła w Gorzowie – w szpitalu wojewódzkim był potrzebny personel. Jako położna mogła pracować na oddziale dziecięcym. Jednak w 2009 roku, za dyrektora Andrzeja Szmita, w grę wchodziła tylko umowa cywilnoprawna – nie przyjmowali na umowę o pracę. Zapowiadano restrukturyzację i cięcia. Choć nie był to najgorszy okres dla szpitala to dyrekcja oferowała tylko i wyłącznie samozatrudnienie. Dobra stawka do czasu Pani Barbara sama przyznała, że dostała dobrą stawkę – 28 zł na godzinę. Ponadto na początku obowiązywała ją niska składka ZUS. – Tak sformułowana umowa cywilnoprawna po prostu się opłacała – przedstawia sytuację swoją i koleżanek, które wówczas zaczęły pracę w szpitalu B. Rosołowska. Ale były też minusy: na takich warunkach pani Barbara musiała wypracować minimum 168 godzin w miesiącu czyli więcej niż na etacie. Ponadto gdy zachoruje i pójdzie na zwolnienie musi się liczyć ze znacznie mniejszym uposażeniem. Do tego już od lat sama opłaca pełny ZUS, odprowadza podatki, korzysta z usług księgowej. Przy tym za ewentualne błędy – tych nikt nie jest w stanie wykluczyć – odpowiada przed sądem cywilnym. – Wkuwam się w żyłę, dawkuję i podaję leki. Jak każdy mogę popełnić błąd – praca odpowiedzialna, bo w grę wchodzi życie i zdrowie pacjenta – podkreśla. Tymczasem formalnie nie jest pracownikiem szpitala – jedynie wykonuje usługi pielęgniarskie na rzecz placówki. To z kolei wcale nie oznacza, że jej zakres obowiązków jest mniejszy niż koleżanek na umowie o pracę. B. Rosołowska w szpitalu ma 14 dyżurów w miesiącu, każdy po 12 godzin. Gdy zaczynała pracę zarabiała 28 zł na godzinę – tak było przez rok. Potem kierownictwo lecznicy systematycznie zmniejszało kwotę aż do 24 zł. Niedawno stawka wzrosła o złotówkę. To oznacza, że obecnie pani
Awantura o kontrakty – Wyzysk bez opamiętania – tak o pracy na kontrakcie w gorzowskim szpitalu mówi położna Barbara Rosołowska. Sprawę nagłośnił na sesji radny sejmiku Marek Surmacz. Co na to lecznica? Prezesa Piotra Dębickiego dziwi alarm, bo od lat wszyscy znają warunki. Barbara ma 4.200 zł minus 1100 zł ZUS-u, 100 zł wydatków na księgowość oraz podatek i koszty dojazdu z Kostrzyna. Zatem faktycznie zostaje jej nieco ponad 2000 złotych. – Czuję się okradana, to śmieszne pieniądze za taką odpowiedzialność – zwierza się z żalem portalowi. Szpital: jasne zasady od lat Jak widzi sprawę Piotr Dębicki, wiceprezes szpitala w Gorzowie? – W 2009 roku były stanowiska pielęgniarek był też konkurs na ich obsadę – zasady były jasne, czytelne, wszystkim powszechnie znane. Pani Rosołowska wygrała i pracuje, a to oznacza, że zgodziła się na warunki i została podpisana umowa cywilnoprawna – przedstawia sytuację. W szpitalu w podobnej sytuacji jest około 150 pielęgniarek i położnych – właśnie tyle spośród 800 jest zatrudnionych na umowie cywilnoprawnej. Nowe zasady wprowadzono za czasów dyrektora Andrzeja Szmita. Wtedy też część personelu przeszła ze starych umów na kontrakty, oceniając, że to może być korzystne finansowo. Chodziło o dodatkowe dyżury – teraz zdarza się, że pielęgniarki pracują w kilku miejscach, nawet powyżej 200 godzin w miesiącu. – Sytuację wymuszają niskie zarobki. Taka forma zatrudnienia doprowadza do tego, że ludzie pracują ponad siły – zwraca uwagę B. Rosołowska. Bez urlopu od siedmiu lat? Czy faktycznie od siedmiu lat – co sugerował wiceprzewodniczący sejmiku – pani Barbara nie była na urlopie? – Na takim jaki przysługuje na umowie o pracę, rzeczywiście nie – odpowiada położna. Ale od razu wyjaśnia: – Jestem na oddziale infekcyjnym zatem zdarzało się, że byłam na zwolnieniu lekarskim. Gdy chciałam wyjechać gdzieś na dłużej to komasowałam dyżury i po czasie je wykorzystywałam – przedstawia sytuację. Raz się zdarzyło się, że wzięła dwa tygodnie wolnego, ale wtedy nic nie zarobiła i musiała zapłacić duży ZUS. Zatem gdy bierze urlop to nie zyskuje a nawet traci. Ocenia, że to trudna sytuacja – ma 27 lat stażu pracy, gdy jest zdrowie to jest wszystko w porządku, ale co gdy go zabraknie... Przyznaje, że na takiej umowie czuje się zagrożona, a Wiceprezes Dębicki zgodził się z oce-
ną, że za zmianą formy zatrudnienia idą lepsze warunki socjalne – także te związane z urlopem wypoczynkowym. Ale zapewnił zarazem, że każdy z pracowników zatrudniony na kontrakcie bez problemu jest w stanie wypracować sobie wolne dni bez większej straty finansowej. Przyznał też, że położna ubiega się o zmianę formy zatrudnienia, ale szpital nie może sprostać jej oczekiwaniom. Jest etat, ale nie dla położnej W ubiegłym roku szpital zatrudnił na kontrakt nową pielęgniarkę. Z kolei w maju inna zrezygnowała z etatu. Dyrekcja wbrew deklaracjom zmieniła nowej pracownicy warunki na korzystniejsze czyli umowę o pracę. Pani Barbara, przyznaje, że jest pewna różnica – przyjęli pielęgniarką a nie położną, ale formalnie obie panie mogą wykonywać swoje zadania na oddziale dziecięcym. – Pracuję już siódmy rok, ale nic z tego. Z kolei nowa koleżanka po pół roku
dostała etat. To nieuczciwe – zauważa. Co ważne, B. Rosołowska już przed rokiem starała się o zmianę warunków na umowę o pracę, jednak nie było zgody prezesa Dębickiego. Wtedy stało się dla niej jasne, że nie ma wolnych etatów. Tymczasem niewiele później okazało się że, szpital bez przeszkód zatrudnił na umowę o pracę nową pielęgniarkę. Właśnie dlatego ponad miesiąc temu położna jeszcze raz złożyła podanie o etat. I co? Ciągle czeka na pisemną odpowiedź. Niby jest gotowa tylko bez podpisu prezesa. Do tej pory nic nie dostała. Poza sugestią naczelnej pielęgniarek, że jak nie pasują warunki to zawsze może się zwolnić. –Wmawia mi się, że nie dostanę etatu, bo jestem położną. Nie rozumiem takiego tłumaczenia, bo albo lepsze umowy dla wszystkich albo dla nikogo – podkreśla pani Barbara. Prezes Dębicki przyznaje, że w całej sprawie ważny jest fakt, że chodzi o po-
łożną a nie pielęgniarką. Dlaczego? Bo pielęgniarek w szpitalu brakuje. Stąd właśnie ostatni przypadek zatrudnienia na etat. W ubiegłym miesiącu na sesji sprawę nagłośnił Marek Surmacz, wiceprzewodniczący sejmiku poinformował, że położna z Kostrzyna od siedmiu lat jest bez urlopu i bez bezpieczeństwa socjalnego. – Szpital, aby skutecznie przeprowadzić restrukturyzację wprowadził samozatrudnienie personelu medycznego – od lat słyszymy, że to tylko czasowe rozwiązanie, na okres najtrudniejszy – zaznaczył w rozmowie z portalem radny. Dodał, że władze województwa (samorząd jest organem prowadzącym dla szpitala) już dawno ogłosiły sukces restrukturyzacji, a położna nadal jest bez podstawowych praw pracowniczych.
Adam Oziewicz www.gorzow24.pl
Wieeelka kakofonia… Radni klubu Ludzie dla Miasta chcą dyskusji o ustawie krajobrazowej, która wchodzi w życie 11 września. Nasza przestrzeń jest dziś jedną wielką kakofonią – uważa Ewa Hornik. 11 września wchodzi w życie tzw. ustawa krajobrazowa, która z założenia ma uporządkować reklamy w miejskiej przestrzeni. Radni klubu Ludzie dla Miasta chcą na ten temat szerszej dyskusji, po to żeby miasto przygotowało się na wdrożenie ustawy w życie. - Żyjemy w chaosie wizualnym i jesteśmy do tyłu w porównaniu zresztą europy. Nasza przestrzeń jest jedną wielką kakofonią a nasze płoty śmietnikiem. Teraz jest czas na dyskusję przed wejściem w życie ustawy. Zależy nam przede wszystkim na edukacji – powiedziała radna LdM, Ewa Hornik.
Ustawa daje możliwość regulacji kwestii szpecących krajobraz reklam prezydentowi miasta. Jacek Wójcicki zlikwidował jednak w ramach reorganizacji
urzędu stanowisko plastyka miejskiego. - Ma się pojawić architekt miejski, który powinien mieć szersze kompetencje – dodała Ewa Hornik. -Dziś nie wiemy ile reklam jest. Polityka miasta w tej sprawie nie musi być nachalna, ale przyjazna i estetyczna. Reklamy, na które patrzy się przyjemniej, powinny być skuteczniejsze. Może warto wrócić do konkursu na najładniejszą i najbrzydszą reklamę – stwierdził Grzegorz Musiałowicz.
Filip Górecki www.gorzow24.pl
Reklama
Wydawca: RankUp, ul. Podmiejska 21a, 66-400 Gorzów Wlkp. Redaguje zespół. Redaktor naczelny: Marek Sawicki. Skład: własny. Druk: Polskapresse Oddział Poligrafia. Drukarnia Łódź, ul. Ks. I. Skorupki 17/19, 90-532 Łódź
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych reklam. Poglądy zawarte w artykułach należą do ich autorów i nie są stanowiskiem redakcji. Opublikujemy każdą odpowiedź na tekst zawarty w gazecie pod warunkiem uzgodnienia jej objętości i zgodności z ustawą Prawo Prasowe. Powielanie materiałów zawartych w gazecie jest dozwolone pod warunkiem podania ich autora i źródła.
03
Informacje z miasta
Krzyżowiec z PiS w armii Kukiza Antysystemowy Kukiz złapał wiatr w żagle, ale programowy cudzysłów okazał się tak pojemny, że w mieście nad Wartą zmieścił się w nim nawet działacz, który zapowiada walkę z partyjniactwem, choć jeszcze niedawno sam był członkiem Prawa i Sprawiedliwości, a nawet pobierał tam wynagrodzenie. Teraz chciałby osiągnąć polityczną „nirwanę” w ramach ruchu na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych. Ludzka skłonność do samookłamywania się w imię partykularnych interesów wydaje się nie mieć w Gorzowie granic, a błyszczenie w antysystemowym i antypartyjnym „blichtrze” ma tu swoją polityczną wartość. Tyle tylko, iż jest mało wiarygodne, a chwilami sięga głębi kałuży lub politycznego szamba.
ralnych, najbardziej widać w kwestii poglądów P. Kukiza oraz zawodowej aktywności jego przedstawiciela w Gorzowie. Absolwent wydziału teologicznego, katecheta i nauczyciel religii w Kłodawie wspiera otwarcie osobę, która głosi poglądy stojące w sprzeczności z jego życiowym credo, a nawet zawodową aktywnością.
Chcemy rozmawiać z ludźmi o odpartyjnieniu Polski – zapowiedział niedawno prezes Ireneusz Gasza z Ruchu Obywatelskiego poparcia JOW i Pawła Kukiza. Rzecz o tyle kontrowersyjna, że jeszcze niedawno sam był elementem tego systemu, czuł się w nim jak ryba w wodzie, pobierał za to wynagrodzenie, a został wyeliminowany z powodu nierzetelności. Mówiąc wprost – szef gorzowskich „kukizowców” to przebieraniec, który niedawno aktywnie działał w Prawie i Sprawiedliwości, a nawet pracował w biurze parlamentarnym Elżbiety Rafalskiej.
Program wkrótce zostanie przez naszych zwolenników stworzony – ogłosił na jednym z portali, ale jakby zapomniał, iż gdyby poglądy rockmena z Lubina wprowadzić w życie, to on miałby problem. Od zawsze, od samego początku byłem przeciwny lekcjom religii w szkołach, bo uważam je za szkodliwe – stwierdził Kukiz w rozmowie z Konradem Piaseckim z RMF FM nie dalej jak miesiąc temu, a to oznacza, że chciałby pozbawić swojego zwolennika pracy w charakterze katechety.
Tak, należał do PiS i pracował w moim biurze. Złego słowa nie powiem, bo był działaczem partyjnym bardzo aktywnym – mówi wiceprzewodnicząca lubuskich struktur PiS E. Rafalska. Pamiętam go i choć był zaangażowany, nawet aż za bardzo i skrajnie, to raczej nie na tyle lotny, by przewodzić czemukolwiek, a już na pewno nie walce z systemem. Trochę mnie dziwi ta jego antypartyjna aktywność, bo partia to było jego życie. Sam z siebie raczej na to nie wpadł. Ktoś musiał go wysłać z misją. – rozważa były dyrektor biura PiS, a dzisiaj przedsiębiorca i radny Gminy Krzeszyce Andrzej Żmijak, który w latach 2005-2007 był szefem I.Gaszy. To balansowanie na cienkiej linie wiarygodności oraz otwarte flirtowanie z polityką z powodów koniunktuReklama
Nie inaczej ma się rzecz w kwestii związków partnerskich, przeciwko którym Kościół – którego naukę I. Gasza studiował i naucza – oficjalnie kontestuje: Nie jestem przeciwnikiem homoseksualizmowi oraz związkom partnerskim. Co na to wszystko sam prezes Gasza ? To osobisty pogląd Kukiza. Ma do niego prawo, tak samo jak ja do swojego – odpowiada na pytanie, ale wątpliwości w kwestii, co się stało, że syreni śpiew skusił go do wstąpienia do armii Kukiza, a za chwilę skieruje go na polityczne skały, po których pozostaną jedynie wspomnienia z kilku występów w lokalnych mediach, pozostają aktualne. Więcej światła na sprawę rzuca szef gorzowskiego PiS-u Sebastian Pieńkowski, który swoimi informacjami wręcz nokautuje jego antysystemowy wizerunek. Uporczywie nie wywiązywał się
Aktualności
z płacenia partyjnych składek i dlatego został skreślony z listy członków PiS. Dziwię się, że jeden z najbardziej ultrakonserwatywnych członków naszej partii, bo kimś takim był I. Gasza, dzisiaj angażuje się w promowanie ruchu człowieka, który oficjalnie głosi poglądy nie tyle przeciwne, co wrogie Kościołowi – wyjaśnia Pieńkowski. Tym samym, kwestionuje jego kreowanie się na ikonę walki z systemem, podając w wątpliwość całe przedsięwzięcie. Jest niewiarygodny. To hipokryzja! – dodaje. Jego wątpliwości budzi także zaangażowanie logistyczne, przez udostępnienie ruchowi Kukiza pomieszczeń przez Augustyna Wiernickiego, który z jednej strony deklaruje mocną identyfikację z nauką Kościoła, a z drugiej wpiera człowieka występującego przeciw tej nauce. U nas na Zachodzie ludzie Kościoła stoją po stronie lewicowej i liberalnej. To trzeba zmienić. Wydaje mi się często, że ten podział w zakresie systemu wartości idzie przez to, że część ludzi odrzuca prawdę, a przecież prawda nas wyzwoli. Nawet ludzie wykształceni odrzucają prawdę: nie chcą tego słuchać, nie chcą tego wiedzieć – perorował 27 czerwca br. w Radiu Maryja w „Rozmowach niedokończonych” A. Wiernicki, oburzając się, iż ludzie popierają aborcję, eutanazję, związki partnerskie oraz godzą się na walkę z Kościołem oraz prymat kapitału nad człowiekiem. Jego rozmówcy, a także ojcowie redemptoryści z Radia Maryja, zapewne nie wiedzieli, że w swoim rodzinnym mieście wspiera organizacyjnie ruch Pawła Kukiza, który głosi poglądy pasujące do nauki Kościoła tak bardzo, jak sztućce do świńskiego koryta. Pan Wiernicki oficjalnie wspiera człowieka, który jest przeciw Kościołowi,
a nawet z Kościołem chce walczyć. To niestety nie pierwsza taka sytuacja w jego wykonaniu i to w sytuacji, gdy nasza formacja cieszy się dużym poparciem opinii publicznej – komentuje prezes Pieńkowski. Nie inaczej z teologiem I. Gaszą. Jak dla mnie to został wysłany, by całą inicjatywę Kukizowi rozwalić – konstatuje A. Żmijak. Inaczej mówiąc – jak Feniks z popiołów rodzą się i pojawiają ci, którzy pod hasłami antysystemowości, chcą zablokować zmianę tego, co w polityce ma miejsce co najmniej od 8 lat: kolesiostwa, układów oraz zawłaszczania państwa, a przede wszystkim – załapać się na pociąg do wielkiej polityki.
Tylko pobieżny przegląd działalności lidera gorzowskich kukizowców potwierdza tezę, że choć ruch antysystemowy przeżywa renesans, to jeszcze większe odrodzenie przeżywa polityczna hipokryzja. Zapewne szybko armia Kukiza zamieniona by została w legiony Chrystusa, a Kukizowe koszary przy ul. Garbary w Przystanek Jezus.
Robert Bagiñski
04
Reklama
05
Felieton
Z gór cynizmu...
Joł, joł – czyli JOW
Z gór cynizmu na podwórko przy Krasickiego. Daleko w Gorzowie do polityki, w której półprawdy nie będą narzędziem w walce o władzę. Problem w tym, że gdy polityk przyzwyczai się do manipulowania ludźmi, przestaje w końcu wierzyć w moc prawdy.
Ostatnio tematem przewodnim dysput wszelkiej maści polityków stały się jednomandatowe okręgi wyborcze, czyli tzw. JOW-y.
Politycy z krótkim terminem ważności i wiarygodności uwielbiają składać obietnice i deklaracje bez pokrycia. Nie potrafią złożyć obietnicy niewielkiej, ale realnej. Wolą składać te większe, bo są bardziej medialne. Kiedyś taka po-
złożonej przez samorządowców deklaracji – oficjalnie zapytał miejskich urzędników. Okazało się, że lewitujący pomiędzy dolinami możliwości, a szczytami cynizmu politycy, okazali się nie pierwszy raz mało wiarygodni.
Kotlet odgrzany niedawno przez Pawła Kukiza stał się przyczynkiem do narodowej wręcz dyskusji, a przecież JOW-y to żadna nowość. Warto przypomnieć, że w pierwszych latach działalności Platformy Obywatelskiej jednomandatowe okręgi wyborcze były ważnym filarem programu tej partii. PO, zanim jeszcze doszła do władzy, propagowała je jako lek na całe zło. Potem o pomyśle tym zapomniała, jak zresztą o wielu innych. Warto też wspomnieć, że Janusz Palikot w piętnastu postulatach ogłoszonych podczas Pierwszego Kongresu Założycielskiego RPP, odbywającego się 4 października 2010 roku, również mówił o potrzebie jednomandatowych okręgów wyborczych. Idea JOW-ów, która ostatnio tak bardzo porwała Polaków, stała się swego rodzaju zjawiskiem socjologicznym.
stawa była powodem do wstydu i kompromitacji, dziś skutkuje możliwością kontynuowania aktywności publicznej. Bywa, że ktoś powie: sprawdzam. Przekonali się o tym radni Platformy Obywatelskiej Robert Surowiec i Jerzy Sobolewski, którzy w ubiegłorocznej kampanii wyborczej oprotestowali forsowaną przez eksprezydenta Tadeusza Jędrzejczaka koncepcję przebudowy kwartału ulic Mieszka I – Mickiewicza – Krasińskiego –Dąbrowskiego, deklarując jednocześnie środki i remonty w budżecie na rok 2015. „To podwórko trzeba zrobić” – mówił Surowiec. „Projekt prezydenta jest oderwany od rzeczywistości i przez 15 lat nie był z nami konsultowany” – wtórował mu Sobolewski. Kulejąca prawdomówność działaczy PO została zdekonspirowana za sprawą interpelacji radnego SLD Jana Kaczanowskiego, który – podejmując temat
Nie zabiła ich afera „martwych dusz”, to nie zabije ich sprawa manipulowania mieszkańcami. „Kwartał wymaga zagospodarowania, choć nie w taki sposób, jak chciał poprzedni prezydent” – tłumaczy dziś przewodniczący Surowiec. Lista win i zaniechań radnych Surowca i Sobolewskiego jest długa, ale ich niezmącone myśleniem twarze wciąż nie są i długo nie będą pozbawione radości, bo każdego dnia mogą obiecać coś nowego, a odpowiedzialność i tak spadnie na miejskich urzędników.
Reklama
Robert Bagiński
Co drugi Polak jest za! Gorzej, gdy tego „co drugiego” Polaka zapytamy, co oznacza pojęcie jednomandatowy okręg wyborczy. Odpowiedzi padające najczęściej, to sformułowania typu „No, żeby ci z partii nie wchodzili do Sejmu”, „No, żeby ci sami nie siedzieli po kilka lat w parlamencie”. Wynika z tego, że ludzie w większości nie wiedzą, co to jest JOW, bo tak naprawdę nikt im tego nie wyjaśnił. Ot, chwytliwe, ładnie brzmiące hasło, rzucone jak wiele innych pustych frazesów jako panaceum na istniejącą sytuację polityczną naszego kraju. A przecież to rozwiązanie jest już u nas stosowane w wyborach do Senatu oraz do rad gmin nie będących na prawach powiatu. Na tym gruncie JOW-y się sprawdzają, lecz według mnie nie ma to przełożenia na wybory parlamentarne.
Felieton Wyobraźmy to sobie na przykładzie. Jesień 2015 roku. Polska zostaje podzielona na 460 okręgów wyborczych, w których znaleźć musiałaby się mniej więcej taka sama liczba wyborców. Technicznie i administracyjnie trudne, ale jest do zrobienia. W każdym z tych okręgów wybierać będziemy jednego człowieka. Znikają listy partyjne, które zawsze są przedmiotem kalkulacji i walki o wpływy, co nie oznacza oczywiście, że politycy znikną z list wyborczych. W każdym okręgu znaleźć się mogą bowiem zarówno znani już parlamentarzyści, obecni radni oraz członkowie wszelkich struktur partyjnych. Ten, który otrzyma najwięcej głosów w swoim okręgu, zostanie wybrany do parlamentu. I nie jest ważne, ile procent głosów otrzyma dana partia w skali kraju, ale w ilu okręgach wyborczych uda się wygrać jej przedstawicielom. System JOW nie doprowadzi więc absolutnie do odpartyjnienia naszego kraju, ale sprawi, że będzie wręcz przeciwnie. W jednomandatowych okręgach wyborczych promowane będą główne siły polityczne dotychczas rządzące w Polsce, a średnie i małe partie w ogóle nie wejdą do Sejmu, gdyż ich przedstawiciele przegrają z bardziej rozpoznawalnymi kandydatami dużych partii, za którymi też stoi większe zaplecze finansowe.
Monika Twarogal
06
Felieton
Felieton Niezależnie od tego, jaką cywilizację byśmy wzięli „na warsztat”, ani do jakich czasów byśmy nie odnosili problemu, wszędzie u władzy znajdziemy jakąś zamkniętą elitę. Dla Polaków jest zupełnie jasne, że występuje ona w monarchiach, w totalitaryzmie czy w państwach religijnych. Mając świadomość własnej wyższości nad tymi systemami, możemy się z nich spokojnie nabijać. Kpimy zatem z Białorusi (wszystko ustawione - od lat rządzi ten sam Łukaszenka), żartujemy z Rosji (dramat anty-demokracji – wszystko ustawione, od lat rządzi ten sam Putin), rechoczemy z Korei Północnej (katastrofa – od zawsze rządzi tam jakiś Kim). Radujemy się natomiast z naszej własnej, wspaniałej demokracji. To ona właśnie ma przed sobą najbardziej świetlaną przyszłość! Ma też niebagatelną przeszłość, którą warto poznać. W takiej starożytnej Grecji, w – będących kolebką demokracji – Atenach, władzę mieli teoretycznie wszyscy. To znaczy, władzy nie miały kobiety, niewolnicy, przestępcy, młodociani, gastarbeiterzy oraz osoby niezamieszkałe w mieście na stałe. Nawet, jeśli odjąć owo towarzystwo od około 120 000 mieszkańców ówczesnych Aten, to było tam 40 000 dorosłych mężczyzn, mających pełnię praw i mogących brać udział w procesie rządzenia miastem-państwem. W tym miejscu należy podkreślić, że niewątpliwym osiągnięciem naszej współczesnej cywilizacji jest rozciągnięcie praw obywatelskich na kobiety (co jest akurat zupełnie jasne), ale też na przestępców, pracujących na umowach śmieciowych, osoby młodociane oraz na od dawna mieszkających na drugim krańcu świata. Wspaniale, prawda? W starożytnych Atenach natomiast problem z demokracją polegał na tym, Reklama
Klub tak bardzo nowoczesny? W autokracji, monarchii czy w rządach monopartii zawsze jest tak, że rządzi elita. To jasne, bo są to „gorsze” systemy. Ale ten sam mechanizm działa również w demokracjach! Niestety, nie uczy się o tym w szkole ani nie mówi w mediach. To wielka szkoda, bo w konsekwencji nie mamy nad naszymi elitami żadnej kontroli. że rządzenie odbywało się tam niemal codziennie. Może nie same głosowania, ale narady, spotkania itd. Niestety, z 40 000 obywateli mających prawo do rządzenia, tylko niewielu mogło sobie pozwolić na taki luksus. Rządzenie wymagało bowiem czasu, a zwykli obywatele nie mogli zostawić swoich warsztatów garncarskich, składów wina czy zakładów rzeźniczych i „iść rządzić”. Niby za udział w posiedzeniach coś tam wypłacano, ale nawet dziś każdy, kto ma własny biznes wie, że więcej można zarobić, kiedy się jest w pracy, niż kiedy się w niej nie jest. W konsekwencji, w Atenach w codziennym rządzeniu brało udział dużo mniej osób niż było do tego uprawnionych. Czy była to tragedia grecka? Czy podupadła z tego powodu demokracja? Ależ skąd! Byli tacy, którzy uratowali ten system! W grupie około 3000 obywateli Aten, którzy zawsze mieli czas na rządzenie, znajdowali się niemal bez wyjątku ci, którzy pracować z racji własnego bogactwa wcale już nie musieli! Byli to głównie właściciele posiadłości ziemskich położonych za miastem. Bogaczy tych nazywano eupatrydami. Stanowili oni swoistą elitę demokracji. Ich środowisko krok po kroku zamieniało demokrację ateńską w demokrację arystokratyczną. Oczywiście, jako „zwykli obywatele” łaskawie nadal przychodzili na agorę. Tyle, że jako posiadający ciut więcej czasu, byli tam codziennie. Jako owi „zwykli obywatele”, – tyle, że posiadający ciut więcej czasu – zakładali stronnictwa i rządzili aż miło! A zawsze starali się przy tym, aby – niezależnie od stronnictwa – ich sprawy zawsze były „na wierzchu”. Trwało to przez dziesięciolecia. W końcu eupatrydzi zajęli i „zabetonowali” wszystkie ważne instytucje demokracji ateńskiej: areopag, sądy, stanowiska najważniejszych urzędników i wiele, wiele innych.
Eupatrydzi podporządkowując sobie władzę, w gruncie rzeczy podporządkowali sobie całe miasto. Od ich decyzji zależeli wszyscy. Kupcy zależeli od ich zamówień na towary, artyści od opinii o sztuce, w końcu wszyscy zależeli też od ceny produkowanego przez nich zboża... No i oczywiście od tworzonego przez nich prawa. Niepokornych, na przykład piszących niecne paszkwile na ważnych obywateli, eupatrydzi mogli oczernić, postawić przed sąd, wygnać, odebrać obywatelstwo… Mogli wszystko! No i pamiętajmy, że ciągle nazywano to demokracją. Czasem lud dostrzegał problem. Ale spokojnie! Kiedy tylko eupatrydom zaczynała palić się ziemia pod nogami, natychmiast porzucali swoje koterie, stronnictwa i partie. Ale nie odchodzili z polityki! Nie! Na Zeusa! Po prostu zakładali nowe koterie, stronnictwa i partie, które od tej pory stały po stronie ludu [ ;-) ] i dla niego pracowały w pocie czoła [ ;-) ]. To były czasy! Kiedy człowiek tak sobie rozpatruje koleje demokracji w starożytnej Grecji, to napawa się dumą, że u nas jest tak samo. Ba! Jesteśmy nawet lepsi niż kolebka demokracji, bo u nas w mieście wybory proporcjonalne a demokracja przedstawicielska! Naprawdę! Niech mnie przewieje, jeśli mechanizm nie jest taki sam. Otóż u nas, kiedy którejś partii powinie się noga, albo jakieś niecne knowania powodują u niej spadek słupków, to zaraz można się cieszyć z nowego ugrupowania politycznego. Elity i elitki natychmiast zmieniają barwy, tworzą programy, ustawiają na nowo szeregi. Bo trzeba się dużo napracować przy reformowaniu, żeby zostało po staremu! Uważam, że to zupełnie słuszne. Przecież szczere chęci do pracy dla dobra wszystkich obywateli nie mogą się marnować! Nie można nie dać szansy tym,
którzy naprawdę i od lat doskonale znają się na rządzeniu! O ileż przecież lepiej, że ich wybraliśmy i że mieliśmy wpływ na to, kogo wybieramy, prawda? A nie tak, jak w tej Rosji, czy na innej Kubie, gdzie wszystko ustawione i nie dość, że zawsze rządzą ci sami, to jeszcze ich ugrupowania od zawsze nazywają się tak samo. Jak tak można!? Ale tam wiadomo: patologia władzy, nie to co u nas. U nas jest bowiem demokracja pięcioprzymiotnikowa i jest to najdoskonalszy z ustrojów! Potrafimy z niej korzystać! A co! Właśnie teraz, w tej chwili, w naszym mieście pojawia się naprawdę nowy, pełen werwy i ochoty Klub Radnych. Ma on grupować samych najświatlejszych ze
światłych, najwaleczniejszych z walecznych i najprawszych z prawych. Oczywiście osoby te będą też jednocześnie najstarsze z najstarszych stażem i najbardziej zasłużone z zasłużonych. Będzie to zatem klub nie tylko nowy, ale też niezwykle nowoczesny. Dla dobra demokracji oczywiście [ ;-) ].
dr nauk społecznych Piotr Klatta
07
Felieton
Polska innowacyjna czy biurokratyczna?
Felieton
Żyjemy w czasach, kiedy słowa innowacja i innowacyjny odmieniane są przez wszystkie przypadki. Czy dotacje z Unii Europejskiej czynią Polskę i nasze miasto bardziej nowatorskimi? Czy ludzką pomysłowość w ogóle da się pobudzać publicznymi środkami?
Zanim każdy z nas usłyszał o innowacyjności (z łac. innovatio – odnowienie) od nachalnej propagandy funduszy europejskich – sam był już innowacyjny. Każdy w domu stosuje innowacje w gotowaniu, sprzątaniu, robimy to także zmieniając (odnawiając) reguły gier, czy np. umeblowanie mieszkania. Innowacja biznesowa to wprowadzanie szeroko pojętych nowatorskich rozwiązań w funkcjonowaniu przedsiębiorstwa. Może to być racjonalizacja przestrzeni magazynowej, porządkowanie danych, czy nowy sposób pozyskiwania klientów. Ludzie robią to co najmniej tak długo, jak długo istnieje wymiana handlowa. Skąd więc ta nowomowa o dotacjach na innowacje, wspieraniu innowacyjności, spotkania, konferencje, panele? Czy ogromne fundusze wydane w latach 2007 – 2013 r. pobudziły innowacyjność? Najlepszą chyba odpowiedzią jest anegdota o tym, że gdyby Larry Page i Sergey Brin, założyciele Google, starali się o dotację unijną nie dostaliby ani euro, gdyż nigdy nie spełniliby wymogów formalnych. „Innowacyjna” gospodarka Już wiemy, że w Polsce za unijne dotacje nie powstał nowy Facebook czy Gogle. W ramach unijnych dotacji powstał za to taki „hit” jak portal „emp@ tia” – strona o zasiłkach, zbudowana na zlecenie Ministerstwa Pracy kosztem 50 mln, z czego 85% współfinansowała Unia Europejska. Obserwatorzy mówią za to, że skala nieprawidłowości przy rozdzielaniu i wydatkowaniu dotacji jest ogromna. Często głównym czynnikiem decydującym o tym, kto dotację dostanie – są po prostu znajomości. Jak Polska długa i szeroka powstają parki technologiczne. Takowy planuje się również w Gorzowie. Nieistotne wydają się argumenty, że prawie wszystkie parki technologiczReklama
ne – jak dotąd – okazały się kompletną klapą. Ważne, by pieniądze pozyskać, wydać i rozliczyć – co nie jest takie proste. Kiedyś ekonomista, prof. Krzysztof Rybiński opowiadał, jak jego znajomy, anioł biznesu z USA, czytał listę projektów nagrodzonych w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka. Amerykanin miał powiedzieć, że z kilkudziesięciu pomysłów – na wolnym rynku żaden nie dostałby grosza. Czy to zły wolny rynek, czy takie słabe pomysły? Więcej wolności gospodarczej Innowacje będą mieć miejsce bez urzędniczych dotacji, a przedsiębiorcy zaoszczędzą czas na wypełnianiu zbędnych papierów. Skąd w ogóle pomysł, że to urzędnicy powinni decydować o tym, który pomysł na biznes jest dobry? To rynek weryfikuje ostatecznie wartość pomysłu, a szczególnie jego wykonanie. Urzędnik nie sprawdzi przecież czy pomysł osiągnął sukces rynkowy, ale czy wnioskodawca spełnił zakładane we wniosku parametry. Inna sprawa, że pomysły prawdziwie innowacyjne, czy wręcz odkrywcze, zazwyczaj wyprzedzają swoje czasy. Jak więc urzędnik, dla którego ważne jest tylko to, czy papiery się zgadzają może w ogóle rozeznać, czy taki lub inny pomysł jest dobry czy nie? Co z wynalazkami? Dużo szumu o innowacjach niemal całkowicie zasłoniło coś dużo ważniejszego od innowacji, czyli wynalazki. Nie przez przypadek Polska pogardliwie nazywana jest wielką montownią, a Gorzów jest chyba najlepszym tego przykładem. Ciekawe czy Nobel, Tesla, Diesel czy Ford stworzyliby swoje wynalazki, gdyby starali się o unijne dotacje. Niestety, dane są alarmujące. W Polsce od lat spada liczba patentów, a ponadto część z nich rejestrowana jest tylko pro forma przez uczelnie, by
dostać grant badawczy. Elity upajają się wspaniałością ostatnich 26 lat tzw. wolnej Polski, mówiąc o wielkim sukcesie Polski i Polaków. Tymczasem, jeśli za miarę sukcesu przyjąć patenty, to jest to raczej historia 26 lat staczania się i stawania się podwykonawcą prostych komponentów sąsiadów zza Odry. Dla porównania Korea Południowa i PRL w 1989 r. pod względem patentów na osobę były na porównywalnym poziomie. Tymczasem w 2015 r. oni mają Samsunga, LG czy Hyundaia – a jakie polskie marki technologiczne stały się markami globalnymi? Potrzebujemy Drzymały, a nie Boniego Jak to możliwe, że mimo tego, iż Polacy chwaleni są na świecie za wszechstronność i niekonwencjonalne podejście do tematu, jesteśmy wynalazczą
pustynią? Wąsaty pan Janusz z Polski, w Anglii czy w Niemczech potrafi zastąpić trzech miejscowych fachowców, a często zrobi jeszcze szybciej, lepiej, i taniej. Dlaczego więc wszystkie dane mówią o tym, że jako kraj jesteśmy w ogonie Europy? Pamiętajmy, iż Michał Drzymała swoim ultainnowacyjnym przesuwaniem domu na kółkach zagrał na nosie pruskim okupantom, jednocześnie nie łamiąc prawa. To właśnie takich ludzi, jak Michał Drzymała (jego potomek to znakomity przedsiębiorca), Krzysztof Olszewski (założyciel Solarisa), czy Roman Kluska (założyciel Onetu i Optimusa), potrzebuje Polska XXI wieku. Wizjonerów pokroju Boniego, z których wizji nic nie wynika, czy specjalistów od wydawania unijnych funduszy w postaci Elżbiety Bieńkowskiej,
można posłać na zasłużoną emeryturę – oczywiście po ukończeniu 67 lat. PS. Polacy wynaleźli m.in. lampę naftową, kamizelkę kuloodporną, niebieski laser, wykrywacz min, kolorową fotografię. Projekty te nie były współfinansowane przez Unię Europejską ani Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Michał Obiegło
08
Ring Polityczny Robert Anacki: Pani Senator, nadal w PO? Helena Hatka: Tak oczywiście. RA: A jakie nastroje w Platformie Obywatelskiej po wyborach prezydenckich i jak Pani uważa, dlaczego Prezydent Bronisław Komorowski przegrał te wybory? Jak Pani to widzi? Jaka jest diagnoza? HH: Diagnoza jest taka, że trzeba zrobić po tych ośmiu latach audyt tego, co nam się udało osiągnąć, ale z drugiej strony jest to czas na taką refleksję, co dalej trzeba zrobić żeby wszyscy Polacy, a przynajmniej większość cieszyli się z tego, że Polska się tak szybko rozwija, że mamy tak wiele zmian. (…) Kampania prezydencka, czy też wygrana Pana Dudy jest to dla Platformy sygnał, że pewne kierunki, które określiliśmy sobie być może powinny być troszkę zmodyfikowane, a przypomnę, że do tej pory koncentrowaliśmy się na poprawie infrastruktury technicznej, co było wymuszone przez pieniądze z Unii Europejskiej. Rozwinęło się rolnictwo.
Robert Anacki Przedsiębiorca związany z branżą internetową od 1998 roku, inżynier informatyki, specjalizujący się w szeroko pojętym e-marketingu. Na przestrzeni ponad 10 lat zrealizował kilkaset projektów w branży IT. Swoje doświadczenie wykorzystuje przy realizacji działań marketingowych dla klientów w Polsce i za granicą, gdzie prowadzi swoje biznesy. Od niedawna związany z działalnością na rzecz szerzenia myśli wolnorynkowych, wspiera działania partii KORWiN oraz ruchów wolnościowych.
Ring Polityczny
Drugi Lubuski Ring Polityczny: Robert RA: To, czego zabrakło w takim razie, że poparcie dla Pana Komorowskiego tak bardzo spadło? Jakie kluczowe elementy o tym zdecydowały? HH: Niewątpliwie zostały popełnione błędy. Pan Duda dużo lepiej tę kampanię prowadził, ale na jedną rzecz chcę zwrócić uwagę, liczba osób, które głosowały na Pana Komorowskiego, to jest, prawie dokładnie liczba osób, jakie głosowały w wyborach parlamentarnych prawie cztery lata temu. Nie znaczy to jednak, że ten sygnał, jaki otrzymaliśmy powinniśmy bagatelizować. Już wiemy, że w strategii na najbliższe lata szybko musimy się zająć sprawami młodych ludzi, którzy nie wszyscy głosowali na Platformę i właściwie są wkurzeni… RA: Ten elektorat właśnie odpłynął… HH: Są wkurzeni na nas i dlatego musimy prowadzić dialog z młodymi ludźmi. Mamy już konkretne propozycje. To jest ten pomysł: sto tysięcy miejsc pracy dla młodych ludzi do trzydziestego roku życia. Pracodawcy dostaną dofinansowanie do miejsca pracy nie tylko w kwocie najniższej płacy plus ZUS i pochodne. Podkreślam, że chodzi o umowę stałą, a nie śmieciową. W drugim roku dofinansowanie jest podobne, jeżeli chodzi o stałe miejsca pracy. (…) Lepiej zaktywizować młode osoby, nie ma niczego gorszego, jak po szkole młody człowiek, który pobiera zasiłek. To demoralizuje, a dla państwa polskiego to nie jest dobre rozwiązanie. (…) Program dla młodych może mieć dwie odnogi, z jednej strony w przedsiębiorstwach, które już funkcjonują, a z drugiej strony specjalne warunki dla młodych ludzi, którzy zakładają działalność gospodarczą. (…) RA: Mam takie pytanie: albo idiota, albo złodziej pracuje za sześć tysięcy złotych, zgadza się Pani z tymi słowami? (Red.: Chodzi o wypowiedź Pani Bieńkowskiej: HH: Ja słyszałam, że to zdanie zostało wyjęte z kontekstu. Rzecz dotyczyła tego, że ministrowie od sześciu lat nie mają podwyższonego wynagrodzenia, a rzecz dotyczyła wiceministra. (…) To nie dotyczyło Polaków, a dotyczyło ministrów. RA: Nie istotne, pytanie do Pani,
Reklama
bo taka teza została postawiona, czy pracujący za sześć tysięcy jest idiotą czy złodziejem? HH: Pozostawiając kontekst, to jest bardzo niezręczne. Oczywiście to jest nagranie, które nie powinno się odbyć, ale jeżeli tak się stało to niezręczne. Mnie się to nie podoba, żeby było jasne. (…) RA: Jakie są Pani największe porażki, największe sukcesy w ostatniej kadencji? Z czego jest Pani dumna? HH: Ja się koncentrowałam na ochronie zdrowia. Ścigałam pewne absurdy, które niestety w ochronie zdrowia jeszcze mają miejsce. Najbardziej dumna jestem z tego, tu lokalnie, że udało mi się uratować dwanaście gminnych rehabilitacji. Jak byłam dyrektorem Kasy
Chorych, a potem dyrektorem NFZ zawsze dążyłam do tego, aby rehabilitacja była blisko pacjenta w związku z tym utworzyliśmy, inaczej niż w innych województwach, ośrodki gminne. Taki jest w Bogdańcu, Dobiegniewie, Ośnie Lubuskim. To działało. Niestety przeniesienie kompetencji z gminy na powiaty te ośrodki zlikwidowało. Tu miałam ciężkie rozmowy z NFZ-etem.
(…) Znów MAMY te rehabilitacje. (…) Jestem zwolenniczką rynkowości w ochronie zdrowia. Zwolenniczką nagradzania wysokiej jakości i rozliczania z rezultatów świadczeniodawców. (…) W ochronie zdrowia nie można robić rewolucji, ale ewolucyjnie zmieniać to, co powinno być zmieniane. (…)
09
Ring Polityczny
Anacki kontra Senator Helena Hatka Szybkie proste: Robert Anacki: Paweł Kukiz. Gwiazda jednego sezonu, czy przyszły premier Polski? Helena Hatka: Pożyjemy, zobaczymy. Robert Anacki: Nowoczesna.pl – widzi Pani swoją przyszłość w partii Pana Petru? Helena Hatka: Ja jestem w Platformie i będę w Platformie. Robert Anacki: Religia w szkołach – tak czy nie? Helena Hatka: Tak. Robert Anacki: In vitro. Dozwolone czy nie? Helena Hatka: Szanuję życie od momentu poczęcia. Robert Anacki: Czy jest Pani za legalizacją związków partnerskich, homoseksualnych? Helena Hatka: Jestem za tym, aby wszyscy mieli podobne prawa. Nie za tym by ktoś był specjalnie traktowany. Robert Anacki: Legalizacja marihuany?
fot. Anna Kaczorowska
Helena Hatka: Nie będę nigdy za czymś, co szkodzi ludziom. Robert Anacki: JOW-y do Sejmu. Tak czy nie? Helena Hatka: Tak w Senacie to się sprawdziło. Robert Anacki: Finansowanie partii politycznych z budżetu. Tak czy nie? Helena Hatka: Tak jak Platforma uważam, że nie należy z naszych podatków finansować partii. Robert Anacki: Senat do likwidacji? Czy jak najbardziej potrzebny? Helena Hatka: Potrzebny. Pokazał to. Każdy, kto będzie przeciwko Senatowi będzie działał przeciwko państwu polskiemu.
fot. Anna Kaczorowska Robert Anacki: System prezydencki.
Ring Polityczny Jest Pani za jego wprowadzeniem, czy woli Pani sytuację, jaka jest obecnie, gdy ośrodek prezydencki nie ma silnej, realnej władzy? Helena Hatka: Ja jestem za realnymi zmianami, ale widzę, że bardzo trudna będzie zmiana Konstytucji w zakresie tak ważnym, o którym Pan mówi. Zupełnie innym systemem jest system prezydencki.
Helena Hatka Senator RP VIII kadencji. Członkini senackich Komisji Zdrowia i Ustawodawczej. Od 2015 r. wchodzi w skład polskiej delegacji w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy. W latach 2007 – 2011 jako pierwsza kobieta pełniła funkcję Wojewody Lubuskiego. Doświadczona manager w ochronie zdrowia. Wieloletni pracownik administracji rządowej. Tworzyła od podstaw Lubuską Regionalną Kasę Chorych. Pełniła funkcję Pełnomocnika Regionalnego ds.Organizacji Regionalnej Kasy Chorych w Biurze Pełnomocnika Rządu do spraw Wprowadzania Powszechnego Ubezpieczenia Zdrowotnego. Kierowała Lubuską Regionalną Kasą Chorych, następnie była dyrektorem lubuskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia Ukończyła studia na Wydziale Nauk Społecznych KUL, a także studia podyplomowe m.in. na Uniwersytecie Warszawskim (profilaktyka społeczna i resocjalizacja). Kształciła się na Portland State University (MBA) w Wyższej Szkole Bankowej w Poznaniu (zarządzanie) i Krajowej Szkole Administracji Publicznej w Warszawie. Jest także absolwentką Helsińskiej Szkoły Praw Człowieka. Autorka licznych artykułów, publikacji i wystąpień poświęconych tematyce ochrony zdrowia w Polsce.
10
Reklama
11
Felieton
Czy Jacek Wójcicki wie co robi? Jeśli tak, to nie boi się krytyki...
Felieton
Każda władza chce być chwalona i doceniana. Myślenie, że wystarczy być miłym, pojawiać się na sesjach, rozmawiać... i to zmieni Gorzów – jest błędne. Nic bardziej mylnego. Niestety, styl pracy J. Wójcickiego nie gwarantuje rozwoju miasta. Nadzieja, że styl ulegnie zmianie umiera ostatnia. Dziś, pół roku po wyborach, wychodzi na to, że nowa władza nie ma wizji rozwoju miasta, nie wypracowała pomysłów na strategiczne dziedziny życia, uczy się miasta i tak naprawdę stoi w miejscu. Pamiętam, jak w czasie debaty telewizyjnej przed wyborami J. Wójcicki mówił o wacie cukrowej i lodach, gdy odwiedzał Gorzów z rodzicami. Dziś, tak jak w trakcie tamtej debaty, nic poza watą cukrową nie ma do zaproponowania. Może poza podwyżkami cen wody, śmieci i jednopasmowej Kostrzyńskiej. Nie wiem, jak pracowali radni w Deszcznie i jak przykładali się do swoich obowiązków, ale w Gorzowie na merytoryczne uwagi radnych prezydent nie może odpowiadać, że powrót do normalności w relacjach prezydent – radni ma nam wystarczyć, a brak odpowiedzi na merytoryczne pytania będzie normą. Długo czekaliśmy na bilans otwarcia nowej władzy. Na konkretny plan działania. Czy się doczekaliśmy? W bilansie otwarcia mamy jedno piękne hasło: ”Urząd jak firma, miasto jak dom, prezydent jak manager”. Po pół roku rządów hasło to nie przekuwa się jednak w praktykę. W dokumencie mamy informacje powszechnie znane. Wszyscy wiemy, że wynagrodzenie gorzowian jest niższe niż w innych miastach, że stan dróg wpływa na jakość życia. Mamy pytania, ale nie mamy odpowiedzi. Czyż informacja o zmianie stawek czynszowych, 14 mln na remont dróg w ciągu 4 lat, czy budowa obwodnicy za 180 mln zł, na którą nie ma złotówki w budżecie, termomodernizacja szkół rozpisana na 5 lat – to wszystko na co czeka Gorzów? Czy na taki raport trzeba aż pół roku? Jeśli Gorzów ma się rozwijać, to w raporcie muszą być podane konkretne rozwiązania. Jak przyciągnąć kapitał do miasta? Jak prowadzić politykę podatkową? Jak zwiększyć dochody budżetowe miasta? Skąd pozyskać nowe środki inwestycyjne? Jakie działania podjęto, by wypracować strategiczne kierunki rozwoju miasta? Jakie są te strategiczne kierunki rozwoju? Niestety, czas na naukę się skończył i jasno trzeba powiedzieć, że raport otwarcia nie niesie ze sobą wartości poznawczych i nie zawiera konkretów. Reforma administracji? Każda reforma ma swój zasadniczy cel. Poprawić skuteczność działania i obniżyć koszty tego działania. W Japonii mówią, że co roku należy zwiększyć wydajność o 5% i zmniejszyć koszty o 5%. Czy ktoś dziś potrafi powiedzieć, o ile mniej – po reformie Wójcickiego – jest stanowisk kierowniczych niż za T. Jędrzejczaka? Było 90 dyrektorów i kierowników na 540 osób. Czy ktoś potrafi odpowiedzieć, ile pieniędzy podatników zaoszczędzimy w ciągu roku w wyniku tej reformy? Prezydent
tego nie przedstawił – dlaczego? Gdzie jest przejrzystość działań prezydenta? Jaki jest cel tej reformy? Wprowadzić swoich na stanowiska? Wyrazić wdzięczność za pomoc w kampanii? Podwyżki cen wody i śmieci Miasto ma ponad 83% udziałów w spółce PWiK. Jedna decyzja rozwiązuje problem podwyżek. PWiK, które ma służyć gorzowianom i osiąga pokaźne zyski, może regulować cenę tak, by nie było tak dużych podwyżek. Dlaczego spółka miejska tego nie robi? Związek Celowy Gmin MG-6 został powołany po to, by powstał Wielki Gorzów. Jeśli naszym kosztem gminy ościenne obniżają sobie koszt wywozu odpadów, to trzeba podjąć męską decyzję i wyjść z tego związku. Miasto posiada najnowocześniejszy zakład utylizacji odpadów i wprowadza najdroższe opłaty za śmieci. Kto jest w stanie mi to wyjaśnić? Mamy zarząd w MG-6, który doprowadził do sytuacji totalnie kryzysowej. Prezydent-manager w takiej sytuacji natychmiast odwołuje ludzi, którzy się nie sprawdzili i zatrudnia lepszych. Co robi J. Wójcicki? Głaszcze po głowie i jego działania można skwitować zdaniem: spróbuj raz jeszcze – to nie są pieniądze nasze tylko podatnika, nie ma się co martwić, mamy problem podniesiemy cenę – zapłacą gorzowianie. Dziś każdy gorzowianin, który zrobił nadpłatę za śmieci, ma składać pismo, ma prosić, by mu ją zwrócili. Do jasnej cholery – to oni tam nie wiedzą, kto, ile i za jaki okres wpłacił i komu należy zwrócić? Porządek i zieleń w mieście 17 marca br., na wniosek radnych PiS zwołano sesję ws. zieleni i porządku w mieście. Zadaliśmy cały pakiet pytań, m.in. jak miasto monitoruje firmy zajmujące się porządkiem? Przedstawiliśmy propozycję poprawy sytuacji. Nasza propozycja zmiany systemu na efektywniejszy, tj. powołanie miejskiego zakładu zieleni do dziś nie został oceniony. Mimo obietnic przeanalizowania nowych rozwiązań w ramach analizy SWOT czy analizy porównawczej, tj. benchmarkingu – do dziś nie mamy żadnych informacji zwrotnych. Prosiliśmy o strategię, kolejność rewitalizacji parków w Gorzowie, kosztorysy, nowe projekty – by choć do końca kadencji odnowić 2–3 parki i dalej tego nie otrzymaliśmy. Minęło ponad 2,5 miesiąca i cisza. Jak mamy to skomentować? Władza nie wie, nie ma planu, na co czeka? By zamknąć nam usta, prezydent rozwiązał problem w najgorszym stylu z możliwych – z punktu widzenia sztuki zarządzania. Wrzucił worek pieniędzy i problem bałaganu i koncepcji utrzymania zieleni został zasypany kwotą 1,5 mln zł. Jak nie wiesz, co zrobić – zgaś pożar kasą podatników. Dlaczego 1,5 mln, a nie 3 mln? Na co konkretnie to zostanie wydane? Czy będą negocjo-
wane nowe umowy? W obecnie działającym systemie, przy zyskach firm utrzymujących zieleń od 20 do 40%, tj. od 0,3 mln zł do 0,6 mln zł z kwoty 1,5 mln zł trafi do właścicieli firm. I oczywiście nikt nie ma do nich pretensji. Firmy są po to, by zarabiać. Jednak prezydent jest po to, by wydawać pieniądze podatników z głową. Gdyby powołać miejski zakład zieleni te 0,3–0,6 mln zł trafiłoby dodatkowo na zieleń i porządek w mieście. Prawdziwe zarządzanie nie polega na gaszeniu pożaru, tylko na wdrażaniu systemowych rozwiązań, które podnoszą efektywność działania i zmniejszają koszty tego działania. Tutaj tego, niestety, brakuje. I ciekawostka na koniec. W kwietniowym numerze „Gorzowskich Wiadomości Samorządowych” na str. 15 autor pod pseudonimem (esc) w artykule „Radni zgodnie o czystości” napisał: „Spotkanie rozpoczął Prezydent, który w swoim wystąpieniu SKRUPULATNIE przedstawił prace prowadzone przez miejskich urzędników. Wyznaczył też nowe cele...” itd. Z protokołu z tej sesji: „Jacek Wójcicki, Prezydent Miasta: »Informację jak wyglądała kwestia porządku i zieleni na terenie miasta Gorzowa Wlkp., przedstawi p. A. Kuźba«”. Oczywiście nikt nie dowie się, którzy radni zwołali sesję. Ani słowa o tym, co napisałem powyżej i co rzeczywiście było na sesji. Przekaz totalnie nieuczciwy, by nie użyć słów dosadnych. Pytam: W imię czego okłamuje się mieszkańców Gorzowa, za ich własne pieniądze? Spółki miejskie Wszyscy wiedzą od dawna, że niektóre spółki, czy zakłady budżetowe należy natychmiast zlikwidować, by zatrzymać szeroki strumień pieniędzy niepotrzebnie wyrzucanych w błoto. Jasno mówiliśmy o tym w kampanii, że GRH S.A. nie jest potrzebna, by zbierać opłaty targowe, że OSiR, jako zakład budżetowy, powinien zostać zlikwidowany i jego obowiązki powinna przejąć Słowianka. Dlaczego nowa wła-
dza toleruje marnotrawstwo pieniędzy gorzowian przez kolejne 6 miesięcy? Utrzymuje niepotrzebnych prezesów, rady nadzorcze i zarządy? Ile to jeszcze potrwa? Plan transportowy W najbliższym czasie wydamy 250 mln zł na komunikację w mieście. Na specjalnie zwołanej komisji GiR mieliśmy otrzymać informacje na co wydamy te pieniądze i jakie cele chcemy osiągnąć. W zamian pokazano nam, gdzie ewentualnie miałaby powstać nowa linia tramwajowa i które odcinki nadają się do pilnego remontu. Pokazano nam również, że nowa władza jest niekompetentna i na dziś nieprzygotowana. Biorąc pod uwagę skalę inwestycji, brak konsultacji z autorem planu transportowego, brak konsultacji ze Stowarzyszeniem Komunikacja org. skupiającym ludzi z pasją, którzy mają olbrzymią wiedzę na temat transportu, to po prostu skandal. Odcinki jednotorowe rozkładające cały plan transportowy, powszechnie krytykowane przez autora planu transportowego, czy profesjonalistów ze stowarzyszenia to tylko szczyt góry niekompetencji. Brak podstawowych informacji, tj. jaką pasażer dostanie ofertę, jaki będzie czas przejazdu, częstotliwość kursowania, ile to będzie kosztować, rozkład przystanków. Jakie działania zostaną podjęte, by ludziom opłacało się zostawić samochód i do pracy jechać tramwajem i autobusem? I na koniec hitem okazało się to, że dyrektor wydziału zajmującego się planem transportowym napisał pismo do Stowarzyszenia Komunikacja org., że będą uczestniczyć w pracach urzędu jako ciało doradcze i… koniec końców w ogóle nie zostali zaproszeni do tych prac. Przełożony p. dyrektora z-ca Prezydenta p. Marcinkiewicz, jak się okazało, nic nie wiedział o piśmie swego podwładnego. Sytuację, która z tego wynikła na komisji GiR można tylko nazwać groteskową w kontekście szumnie ogłaszanych konsultacji społecznych.
Jawność, przejrzystość działań. Prezydent ograniczył liczbę doradców. Obiecał w kampanii przejrzystość, listę umów na stronach internetowych, jawność swoich działań. Po kilku tygodniach od tych obietnic odmawia podania wynagrodzenia swego doradcy i zakresu jego obowiązków. Sprawa podobno jest już w sądzie. I jak to wszystko skomentować? Podsumowanie Angielski poeta Alexander Pope trafnie napisał: „Ci, co najbardziej zasługują na pochwały najlepiej znoszą krytykę”. Dziś już wiemy, że nowa władza nie potrafi znosić krytycznych uwag. Reakcja ta, nas ludzi w Prawie i Sprawiedliwości, nie zaskakuje. Zamiast merytorycznej dyskusji mamy obelgi typu: cytat z jednego z zastępców Prezydenta na nasze pytania: „Dla radnych PiS zawsze pada deszcz. Zawsze trzeba być przeciw”. Merytoryczne, nieprawdaż, powala na kolana wiedza i argumenty. Więc wg poety nie zasługują na pochwały. Wg mnie również. Dlatego Gorzowianie - nie ma nowego otwarcia, nie ma wielkiej koalicji na rzecz rozwoju miasta. Prezydent dryfuje i nie wie, że z takim kursem za jakiś czas może uderzyć w górę lodową i zatonąć. Jeśli nowa władza nie wypracuje strategicznych kierunków rozwoju miasta, nie odpowie sobie na pytania, które my, jako radni (władza kontrolna), zadajemy, jeśli nie zrozumieją na czym polega rządzenie i zarządzanie, nie obudzimy się w Gorzowie naszych marzeń. Niestety.
Sebastian Pieńkowski
V-ce Przewodniczący Rady Miasta z ramienia PiS.
12
Felieton
Felieton
Artyści z ZAIKS-u
Zapewne każda osoba prowadząca działalność lub interesująca się muzyką zetknęła się z groźnie i tajemniczo brzmiącą nazwą ZAIKS. Cóż to jest za twór i w jakim celu został powołany?
Otóż początki funkcjonowania tego stowarzyszenia sięgają 1918 roku, kiedy grupa twórców postanowiła zrzeszyć się w celu skuteczniejszego egzekwowania profitów z tytułu pracy twórczej. Rozwinięcie skrótu ZAIKS to Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych. Dziś ta instytucja nosi nazwę Stowarzyszenie Autorów ZAIKS i jest organizacją zbiorowego zarządzania prawami autorskimi lub prawami pokrewnymi. Podstawą prawną funkcjonowania OZZ – których w Polsce mamy szesnaście – jest Ustawa z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jak również zezwolenia i decyzje ministra kultury Czym zajmuje się ZAIKS? Według statutu, posługując się dużym uogólnieniem, powinien zajmować się ochroną praw autorskich, popieraniem polskiej kultury i twórczości. W praktyce oznacza to pobieranie środków finansowych od instytucji lub osób korzystających z własności intelektualnej twórców i redystrybucja tych środków wśród artystów, oraz wspieranie kultury. Opierając się na powyższych założeniach, sens istnienia takiej instytucji powinien być oczywisty. Niestety, jest w tej kwestii kilka „ale”. Wątpliwości oczywiście dotyczą pieniędzy, a właściwie kilku za-
gadnień z nimi związanych, takich jak: – sposób pozyskania środków, – dystrybucja środków pieniężnych, – koszty funkcjonowania instytucji, – transparentność finansowa. ZAIKS pozyskuje środki finansowe (rocznie to około 300 mln złotych) z tytułu tantiem od sprzedaży nośników z utworami objętymi ochroną. I tak, dla przykładu, od płyty CD o wartości 40 zł, wspomniana instytucja otrzymuje 4,40 zł, a sam artysta około 3,60 zł. Kolejnym źródłem są wpływy od podmiotów gospodarczych odtwarzających utwory w swoich obiektach handlowych, m.in. w sklepach, galeriach handlowych. Opłatom podlegają również stacje telewizyjne, rozgłośnie radiowe, sieci kablowe, domy weselne, dyskoteki, restauracje, salony fryzjerskie, a nawet właściciele stron internetowych, na których użyto podkładu muzycznego chronionego prawem autorskim. Co ciekawe, opłacanie abonamentu RTV nie zwalnia nikogo z obowiązku uiszczania stosownych opłat dla ZAIKS! Jeszcze ciekawszy jest sposób dystrybuowania środków pieniężnych. Zagadnienie tym bardziej interesujące, że tylko w ZAIKS wiedzą, w jaki sposób to robią! Ponoć stosują niezwykle skomplikowane algorytmy i – parafrazując wypowiedź jednego z przedstawicieli ZAIKS – nawet komputery muszą pracować „pełną parą”, aby dokonać stosownych obliczeń. Co więcej, twórcy otrzymujący wynagrodzenie z ZAIKS z tytułu tantiem nie wiedzą skąd biorą się określone kwoty na ich kontach. Niby takie proste – a takie trudne. W całej tej tajemniczej instytucji „najzabawniejsze” są koszty jej funkcjonowania oraz transparentność, a w zasadzie jej brak.
Według sprawozdania ZAIKS za 2013 rok, koszt obsługi tantiem to aż 16,9%.Tak wysokie koszty mogą dziwić, jednak po dokładniejszej analizie wspomnianego sprawozdania nie dziwi już nic. Źródłem tak wysokich kosztów są oczywiście płace. W oparciu o opublikowane dane za 2013 rok, ZAIKS wydał na wynagrodzenia ponad 59 milionów złotych, co przy zatrudnieniu na poziomie 466 osób daje nam średnią kwotę około 10 330 złotych. Dla wielu osób w Polsce, w tym artystów, takie wynagrodzenia to sfera marzeń. Pikanterii przy ocenie funkcjonowania tej instytucji dodaje fakt zakupu przez ZAIKS pałacu za cenę 4,6 miliona złotych. Dodatkowo ZAIKS mocno lobbuje za wprowadzeniem opłaty reprograficznej, czyli kolejnej opłaty, tym razem od tabletów i smartfonów. O ile potrzeba ochrony praw autorskich nie budzi sprzeciwu społecznego, to już sposób jej realizacji za pomocą takiej instytucji jak ZAIKS – już taki sprzeciw generuje. Przykładem jest akcja „Nie płacę za pałace”, która odbiła się szerokim echem w Internecie. Może rzeczywiście nadszedł czas reformy tej organizacji, ponieważ ludzie w niej pracujący osiągnęli wysoki poziom artyzmu w gromadzeniu pieniędzy, a przecież nie taka jest rola organizacji non profit. Ten system trzeba zmienić!
Jan Kielec
Kolej na kolej? Świetnym odzwierciedleniem pozycji Gorzowa na kolejowej mapie Polski jest pociąg – nasze „okno na świat” – relacji Warszawa – Gorzów. Ze stolicy wyjeżdża z wieloma wagonami i nowoczesną lokomotywą. Po drodze w Poznaniu „gubi” wagony i zmienia lokomotywę. Zabieg powtarzany jest w Krzyżu – do Gorzowa dojeżdża skromny skład liczący 3 wagony i starą lokomotywę.
Skojarzenia nasuwają się same – gdzieś daleko od nas dokonuje się skok cywilizacyjny kolejnictwa. Modernizowane są trasy i kupuje się nowoczesne składy. Na północy regionu także remontowano trasy, zakupiono nowe szynobusy, a dworzec w Gorzowie doczekał się w końcu remontu. Odczuwalny jest jednak spory niedosyt (do którego dochodzi spora frustracja), gdy próbuje się pojechać nieco dalej niż do Krzyża lub Kostrzyna. Jednym z często powracających tematów, szczególnie w okresie wyborczym, jest kwestia siatki połączeń kolejowych (a raczej jej braku) naszego miasta z resztą kraju. Jako pasażer regularnie ruszający pociągiem z Gorzowa w świat, z wielkim zaciekawieniem śledzę wszelkie doniesienia o potencjalnych zmianach – a tych ostatnio nie brakowało. Najpierw okazało się, że planowane przez PKP Intercity zwiększenie liczby połączeń kolejowych miast wojewódzkich ze stolicą nie dotyczy Gorzowa. Nieco nadziei tchnął list posła Witolda Pahla, w którym uzasadniał potrzebę takich połączeń – w odpowiedzi Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju zapowiedziało
zakup lokomotyw spalinowych, między innymi z myślą o trasie Gorzów – Krzyż. Według ministerstwa istnieje szansa na drugie połączenie z Warszawą oraz na połączenie kolejowe z Krakowem przez Poznań. Nieco na ziemię sprowadza lakoniczna informacja, iż wszystko będzie zależało od możliwości finansowych. Powoli, ale nieuchronnie, zbliża się też remont gorzowskiej estakady – wiadomo już, iż nie będzie to rewolucja: pozostanie jeden tor, nie mówiąc już nawet o wstępnych projektach elektryfikacji, której nie przewiduje się dla trasy Kostrzyn – Krzyż. Według wstępnych zapowiedzi urzędu marszałkowskiego, finansowanie połączeń regionalnych pozostanie również na obecnym poziomie. Oznacza to z dużym prawdopodobieństwem brak nowych połączeń regionalnych. Jeśli dodać do tego brak konkretnych informacji związanych z połączeniami do Berlina – to obraz kolei na północy województwa staje się pełny: sporo szumu i ambitne plany, z których jednak niewiele wynika dla zwykłego pasażera. Ale idą wybory i do jesieni pewnie jeszcze sporo usłyszymy.
Jerzy Bartosz
13
Felieton
Myślę, że... Zmiana, zmiana, zmiana...
Felieton
Z każdej strony słychać nawoływania do zmiany. Zmieniać chcemy wszystko i wszystkich. Jedni chcą wielkich zmian systemowych, systemów wyborczych, inni gospodarczych lub podatkowych. Nikt nie neguje, że zmiany są czymś naturalnym i następować muszą.
W demokracji zmiany zapoczątkowują wybory. Jednak postawienie krzyżyka przy konkretnym kandydacie nie jest jeszcze zmianą, to tylko wymiana człowieka, któremu przestaliśmy ufać na takiego, który budzi nasze nowe nadzieje. Ludzie szukają własnej oryginalnej ścieżki rozwoju. Najpierw planują organizację życia osobistego i rodzinnego, a potem próbują znaleźć miasto, region, kraj do dogodnego rozwoju. Młodzi ludzie chcą mieszkać w mieście, bo to jest wygodniejsze życie, daje więcej szans na realizację osobistych marzeń. Dlatego gwałtownie wzrosła liczba młodych mieszczan w Polsce i wraz z tym znaczenie i rola miasta w życiu ludzi. Miejskie życie to większa możliwość pracy zgodnej z wykształceniem, lepsza edukacja dla dzieci, bliższy kontakt społeczny, bogatsza oferta kulturalna. Kiedy pytam moich studentów, gdzie chcieliby zamieszkać po studiach, nie wymieniają wcale Anglii, Niemiec czy Polski, lecz konkretne miasta: Wrocław, Londyn, Barcelonę. Świadczy to o tym, że dzisiaj magnesem przyciągającym ludzi nie jest określone państwo lub region, lecz konkretne miasto, a właściwie własne wyobrażenie o możliwościach realizacji w nim swoich życiowych aspiracji. Dla bardzo wielu, Gorzów mógłby leżeć w Anglii lub Francji, najważniejsze, aby odpowiadał ich osobistym potrzebom. Potrzebom ponad oczekiwania, jakie miały wobec miasta pokolenia rodziców i dziadków. Przedszkole, szkoła, uczelnia, to jedynie miejsca startu, realizacja planów osobistych to satysfakcjonująca
praca, inspirująca kultura, miejsce do uprawiania sportu i wypoczynku dla dzieci i ich młodych rodziców. Czy Gorzów, jako miejsce do życia, odpowiada potrzebom mieszkańców, czy jest magnesem przyciągającym lub zatrzymujących młodych? W każdym mieście stawia się takie same pytania i próbuje szukać najlepszych rozwiązań. Nie ma gotowych recept, uniwersalnych strategii, które można skopiować. Naśladowanie, powielanie decyzji, które innym miastom przyniosły sukces tu może mieć odwrotne skutki. Można wybudować filharmonię rozwijającą kulturę wyższą, stadion dla wielkich widowisk sportowych, a jednocześnie zaniedbać ulice, kamienice, miejsca do uprawiania sportu i rekreacji. W Gorzowie już to się stało, a jak wiadomo przeszłości już nie zmienimy, więc kierujmy się ku przyszłości. Dzięki temu, że uczestniczyłem w wyborach do Rady Miasta bardziej jako statysta na listach niż realny kandydat, miałem okazję rozmawiać z Gorzowianami bez umizgów o ich głos i wyborczej licytacji na obietnice. Dla rozmówców byłem na ogół anonimowy, zdradzało mnie jedynie logo na ulotce. Mając większe zaufanie do głosu ulicy niż urzędowych statystyk i haseł wyborczych dociekałem, czego od przyszłych radnych i prezydenta oczekują zwykli ludzie żyjący w mieście. Usłyszałem: zmienić, pogonić ich, wywalić lub jeszcze dosadniejsze określenia z najniższej sfery ludzi z Zawarcia. Najwięcej dowiedziałem się, czego w Gorzowie mieszkańcy nie chcą. Drażnią ich brudne ulice, smród samochodów, chaos i hałas uliczny, brak
atrakcji i rozrywki. Można powiedzieć, że Ameryki nie odkryłem. Gorzowianie chcieli zmiany i spokojnego, wygodnego życia w czystym i spokojnym mieście. Wymiana ludzi się dokonała. Czy przyniosła oczekiwaną zmianę? Na jednoznaczną ocenę będzie można sobie pozwolić dopiero za kilka lat. Dzisiaj można mówić jedynie o wyczuwalnej zmianie filozofii rządzenia u prezydenta i pojawiających się bardzo pozytywnych działaniach młodych radnych, jak na przykład akcja usuwania wraków samochodów z ulic. Jednak niepokoi, że u części radnych pozostały stare przyzwyczajenia co do załatwiania miejskich spraw, jak chociażby tryb wprowadzania darmowego parkowania w soboty w centrum miasta. Wszystko odbyło się szybko, bez szerszych konsultacji, jakby najważniejsze było ogłoszenie, kto to „dobrodziejstwo” mieszkańcom załatwił. Ciekawi mnie jak radni głosujący za sprowadzeniem do centrum miasta jeszcze większej liczby samochodów wytłumaczą swoją decyzję mieszkańcom, którzy tego nie chcą. W innych miastach, na zachód od Gorzowa, tęgie głowy urbanistów i speców od komunikacji myślą jak pozbyć się samochodów z centrum, jak uprzyjemnić dotarcie do kawiarni lub restauracji pieszo lub rowerem, w trosce o zdrowie i świeże powietrze, a w Gorzowie odwrotnie, dominuje archaiczne myślenie jak sprowadzić do centrum jeszcze więcej aut. Zwyciężyła opcja preferowania ruchu samochodowego. W Europie Zachodniej priorytet mają piesi, dalej komunikacja miejska, rowerowa, a na końcu samochody. U nas jakby nie
zauważono, że posiadanie samochodu przestało być wyznacznikiem statusu i prestiżu. Jeżdżenie rowerem do szkoły lub pracy nie jest obciachem, jak kiedyś, lecz symbolem nowego stylu życia, a ścieżka rowerowa miarą nowoczesności miasta. Wkrótce wejdzie w życie ustawa dająca samorządom możliwości pozbycia się nadmiaru szpetnych banerów, reklam, szyldów, ogromnych bilbordów zaśmiecających przestrzeń miasta. Już dawno straciły one jakąkolwiek rolę informacyjną. Tak jak zanieczyszczona jest woda, powietrze, tak ulice miasta są zanieczyszczone wszechobecnymi reklamami. Burmistrz San Paulo w 2009 r. oficjalnie włączył zanieczyszczenie wizualne miasta w poczet problemów cywilizacyjnych, z którymi władze mają obowiązek się zmagać i uczynił walkę o estetykę ulic swoim priorytetem. Podjęto radykalną decyzję nakazującą usunięcie wszelkich reklam zewnętrznych o charakterze komercyjnym oraz jednocześnie wprowadzono jasne zasady dotyczące rozmiarów reklamy zewnętrznej o charakterze informacyjnym. Jakie decyzje zostaną podjęte w Gorzowie w sprawie chaosu reklamowego? Może trzeba już rozpocząć dyskusję na ten temat, bo jakakolwiek decyzja na razie nie zadowoli wszystkich. Można się spodziewać sprzeciwów reklamodawców i firm reklamowych, bo dla nich stan obecny jest wygodny. Trzeba się będzie liczyć początkowo ze stratami miejsc pracy w miejscowych firmach reklamowych. Może się jednak okazać, że to będzie trudna sytuacja tylko chwilowo. Duże korporacje o globalnym
zasięgu rzadko zlecają usługi związane z reklamą zewnętrzną małym lokalnym przedsiębiorcom. Będą zmuszeni w nowej sytuacji do poszukiwania nowych form dotarcia do swoich klientów za pośrednictwem gorzowskich firm i organizacji. Dlatego kluby sportowe, organizacje społeczne, lokalne media mogą spodziewać się napływu nowych sponsorów i sprzymierzeńców w ich społecznej lub charytatywnej działalności. W ten sposób, ku zadowoleniu większości, możemy w Gorzowie pozbyć się śmieci z ulic, zdobyć nowe miejsca pracy i wspomóc wiele inicjatyw społecznych. W San Paulo, po pięciu latach 70% mieszkańców było zadowolonych z decyzji burmistrza. Lokalne przedsiębiorstwa nie napotkały większych trudności w biznesie. Wprowadzenie nowych przepisów nie wpłynęło negatywnie na gospodarkę miasta. Jak to się ma do decyzji o bezpłatnym parkowaniu w centrum Gorzowa. Przypuszczam, że nie zapełni to pustych sklepów klientami. Jedynie zmniejszą się wpływy do kasy miasta, zmniejszy się zainteresowanie przejazdami komunikacją miejską, pozostanie problem spalin. Innych zmian nie będzie, aż do następnej wyborczej wymiany.
Dr Michał Bajdziński
14
Zdrowie
Zdrowie Kiedy dostałem propozycję napisania artykułu o medycynie naturalnej, pomyślałem, że przykuję uwagę czytelników, opisując niektóre kontrowersyjne, czasem ekstremalne metody w niej stosowane. Opiszę kilka spektakularnych ozdrowień, wszyscy otworzą oczy i powiedzą: „wow!”. Zmieniłem jednak zdanie i spróbuję was poniższym artykułem nakłonić do pewnej refleksji. O medycynie naturalnej zostało napisane tyle samo złego co dobrego. Zdania na temat jej skuteczności są podzielone. Dzisiaj medycyna, ta akademicka, ma w przysłowiowe 5 minut rozwiązywać problemy powstające latami. W przeciwnym razie leczenie jest uznane za nieskuteczne. Kiedy pacjent cierpiący na nadciśnienie, ma wybór między zastosowaniem diety a zestawem tabletek, to jestem pewien, że zdecydowana większość wybierze tabletki. Takim wyborem sami skazujemy się na leczenie z użyciem silnie działających leków, wraz z ich negatywnymi konsekwencjami. Przykłady można mnożyć: W nadkwaśności lekarze od razu podają leki powstrzymujące produkcję kwasu solnego w soku żołądkowym.
Długoterminowa terapia naturalna Czy medycyna naturalna i medycyna akademicka mają ze sobą dużo wspólnego? Czy dobrze robimy wybierając akdemickie szybkie sposoby leczenia, chętniej i częsciej niż naturalne tradycyjne metedy uzdrawiania? Problem rozwiązany. Czy aby na pewno? Dlaczego nikt nam nie mówi o tym, że w ten sposób upośledzamy trawienie pokarmu czy przyswajanie np. witaminy B12 ? Inny przykład. Pojawia się ból i natychmiast trzeba przyjąć lek przeciwzapalny. Efekt zniesienia bólu, ponad wszystko. Zapominamy, że leki te mogą mieć negatywny wpływ na nefrony w nerkach, hepatocyty w wątrobie, że o problemach żołądkowych, jak dyspepsja czy uszkodzenie błony śluzowej żołądka już nie wspomnę. Dla osłony podaje się wymienione wcześniej leki zatrzymujące produkcję kwasu solnego. Jeden problem ustał, inne powstały. Przeciwieństwem tej supernowoczesnej i szybkiej medycyny jest medycyna naturalna. Od tysięcy lat wiemy, które pokarmy, zioła służą człowiekowi, a które nie. Dzięki dzisiejszej nauce zmieniło się tylko tyle, że możemy odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak jest. Zbierane przez setki lat doświadczenia znajdowały więc słuszne zastosowanie w sposobach leczenia stosowanych przez nasze babcie. Należy również pamiętać, że wiele z dostępnych dzisiaj na receptę
silnie działających leków, ma swój pierwowzór w ziołach czy pokarmie. Nie można więc mówić, że medycyna naturalna nie działa. Wręcz przeciwnie, dzięki osiągnięciom dzisiejszej nauki coraz lepiej poznajemy i rozumiemy tajniki, które natura stosuje celem zapobiegania i leczenia chorób. Czerpiemy z natury, aby stworzyć nowe leki, czasami tylko zwiększając ich stężenie do uzyskania szybszego, mocniejszego efektu. No właśnie, i znowu ten szybki efekt jest niezbędny. To tutaj powstaje największy błąd w myśleniu. Problem wynika ze złej interpretacji skuteczności. Dzisiaj lek ma natychmiast pomóc w konkretnym miejscu, nawet jeśli jego zastosowanie jest początkiem lawiny innych katastrof w naszym organizmie. Ludzie przez dziesiątki lat popełniają drastyczne błędy żywieniowe, nadużywają substancji szkodliwych, w tym leków. Takim postępowaniem hodują i pielęgnują swoje choroby. Ostatecznie po rozpoznaniu choroby czekamy na farmaceutyczny cud do przyjęcia droga doustną, opcjonalnie w formie zastrzyku. Jest jeszcze jedna ogromna różnica między medycyną naturalną a akademicką. Tej drugiej wydaje się, że
leczy objawy, skutki i przyczyny. Dopóki nie pokazały się najnowsze badania kwestionujące wpływ cholesterolu na rozwój miażdżycy, lekarz podając statyny i obniżając cholesterol uważał, że leczy już w jakimś stopniu powód nadciśnienia. Czy zadał sobie w ogóle pytanie, dlaczego u pacjenta występuje podwyższony poziom cholesterolu, z którym tak walczy ? To pytanie nie padło w jego głowie. Nie mogło więc pojawić się pytanie, jak inaczej podejść do leczenia. Medycyna naturalna charakteryzuje się holistycznym spojrzeniem na człowieka, stosuje środki i sposoby wprowadzenia harmonii w organizmie. Nie działa z precyzją i szybkością skalpela chirurgicznego, ale w pełni korzysta z najnowszej diagnostyki celem weryfikacji stanu zdrowia oraz monitorowaniu postępów w leczeniu. Zmęczone, zniszczone, zatrute ciało z dysfunkcjami wielu narządów potrzebuje opieki długoterminowej. Zniszczony układ odpornościowy, rozległe przewlekłe stany zapalne, zakwaszenie organizmu, to wszystko wpływa na to jak funkcjonuje nasze ciało. Zmęczona psychika, brak ruchu, napięcia wywołane stre-
sem odciskają silne piętno na naszym zdrowiu. To wszystko trzeba leczyć i dokładnie tak całościowo postrzega zdrowie i chorobę medycyna naturalna. Konkretnych metod i środków są tysiące. Efekt leczenia może, ale nie musi być natychmiastowy. W zamian za pokorę i cierpliwość otrzymujemy kompleksowe zdrowie i radość życia. Warto też dodać, że źle prowadzone leczenie metodami i środkami naturalnymi, może doprowadzić do zdrowotnej katastrofy. Całe nasze ciało to system naczyń połączonych, akcja w jednym miejscu wywołuje reakcję również w innym. Dlatego przestrzegam przed zbyt pochopnym stosowaniem jakichkolwiek terapii naturalnych bez konsultacji z ekspertem. W ten sposób patrząc na medycynę naturalną, oczywiste jest, że jeden artykuł może być tylko wstępem do tematu. Sam zdecyduj, czy chcesz leczyć całe ciało czy walczyć z symptomami choroby.
Radosław Opała
15
Na luzie
Ratujmy honor! Początek lat 80. dla większości z nas kojarzy się ze stanem wojennym, octem na sklepowych półkach, kolejkami i nagminnym brakiem prądu. Szczęśliwie to już przeszłość, choć nachodzi mnie refleksja, że w życiu tak już bywa, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…
Statystyczny Polak nie grzeszy fantazją. Kocha się w soboty, w misjonarskiej pozycji. Na szczęście honor da się jeszcze uratować.
Ujarzmiliśmy siły natury. Stać nas na to, żeby w miarę potrzeb wymieniać stare, zużyte i niespełniające naszych oczekiwań dobra materialne na nowe, lepsze i bardziej fascynujące. To fetysz naszej cywilizacji. Na nasze nieszczęście zaczynamy również wierzyć, że podobnie jest w kwestiach o wiele bardziej istotnych – ot, choćby miłości. Gdy w związku zaczyna się źle dziać, bądź po prostu relacje z partnerem tracą na atrakcyjności, sięgamy po „katalog” możliwości. Bo tak prościej niż reperować to, co już mamy. Brutalne? Być może, ale statystycznie prawdziwe... Oczywiście, najlepiej by było, żeby romantyczna miłość, która była na początku znajomości trwała dalej. Żeby motylki w brzuchu wciąż szalały i żebyśmy mieli pewność, że jest to ta jedna, jedyna miłość na całe życie. Nie-
stety etap zauroczenia mija i przychodzi codzienność. Zazwyczaj szarawa i niekoniecznie fascynująca. Ale czy oznacza, że miłość wygasła? Oczywiście, że nie! To bardzo często po prostu jej kolejny etap. Ale za to jaki! Miłość partnerska jest, bowiem o wiele bardziej dojrzałą formą uczucia. Okrzepłą, pełniejszą i emocjonalnie stabilną. I na pewno o wiele bardziej wymagającą. O nią trzeba dbać, by kwitła. Nie jest, bowiem sztuką pielęgnować pierwsze zauroczenie – ono „napędza się” samo. Partnerstwo natomiast to sztuka komunikowania się, podsycania zainteresowania, bycia razem nawet w ciężkich czasach. To umiejętność wspólnego podnoszenia się po upadkach i cieszenia się ze wspólnych sukcesów. Partnerstwo jest również wybitną sztuką gromadze-
Na luzie nia wspólnej życiowej mądrości – na lata, na całe życie. Wszystko po to, by szanować się nawzajem i na jesienie życia powiedzieć: „Dobrze, że jesteś ze mną”. Czy może być coś piękniejszego? Tylko jak przekonać się, że nasza miłość to ta jedyna i właściwa? Nikt tego nie wie... Trzeba zaryzykować i samemu sprawdzić. Być może to właśnie przeznaczenie. A nawet, jeśli to tylko ślepy los, kto powiedział, że nie może być szczęśliwy? W „lotka” wygrywa się wyłącznie dzięki szczęściu... Żeby wygrać, trzeba grać, zatem porzućmy zwątpienie. Zawsze jest szansa, że w miłości trafimy szóstkę.
EMSA
Głosuj na Gorzów
Na Wesoło Zagłosuj na:
http://www.europatomy.eu/finalisci/zgloszenie/236 Przychodzi pijak do domu, ale żona go nie chce wpuścić. lub zeskanuj kod QR. Puka, więc do sąsiadów, a tam otwiera mu ich mały synek i mówi: - Rodziców nie ma w domu. - To nic, czy przyniósłbyś mi szklankę wody? - Spy tałem mojego trenera Chłopiec po chwili przychodzi ze szklanką, pijak wypił duszkiem, ale mówi: na siłowni, z którego urz ądzenia mam - Przynieś jeszcze jedną. najczęściej korzyst ać, żeby dziewChłopiec przyniósł tylko pół. Na to pijak: czy ny na mn ie leciały. Żona do męż a: - Chciałem całą szklankę, dlaczego Odp owiedział, że - Tyle razy ci mów iłam, mak symalnie 2 piwa z ban komatu... przyniosłeś pół? i o 22 w domu. - K**wa, znowu mi się pom - Bo do kranu nie dosięgnę, a z sedesu już ieszało... wszystko wybrałem. Samochodem jedzie mechan ik, elek tryk i progra mista. W pew nym momencie siln ik gaśn ie, sam ochód się zatrzymuje. Mecha nik mów i: - Cholera , pew nie gaźnik się zatk ał. - E, nie. To na pew no cewka zapłonowa. - stw ierd za elek tryk. Progra mista na to: - Chłopa ki, a gdybyśmy tak spróbowali wysiąść i wsiąść jeszcze raz!
Krzyżówka
Mężczyzna pyta strażaka: - Dlaczego pan odjeżdża? Przecież nie ugasił pan jeszcze całego pożaru! - Niech pan ma pretensje do mojego komendanta. Chciałem pracować na cały etat, a on dał mi tylko pół.
Rewitalizacja Bulwaru Nadwarciańskiego Wschodniego w Gorzowie Wlkp. poprzez adaptację infrastruktury technicznej na cele kulturowe, rekreacyjne i turystyczne Gorzowski bulwar zna każdy. Każdy, bez wyjątku. Kryterium znajomości pozostaje jedynie cezura czasowa. Inaczej to miejsce odbierają nastolatkowie, inaczej trzydziestolatkowie, a jeszcze inaczej Ci starsi. I to właśnie powoduje, że bulwar to miejsce w pewnym sensie wyjątkowe. Sztandarowa wizytówka Gorzowa? Z całą pewnością! A jakże! Jeszcze niecałe 20 lat reagowało wzniośle na potrzeby konsumpcjonizmu wczesnej polskiej demokracji. Tutaj kupowało się kurtki, majtki i skarpety. Tutaj rządziły klapki spod znaku Kubota style. Nie brakowało budek firmowego obuwia wątpliwej oryginalności, przenośnych odtwarzaczy kaset magnetofonowych i płyt CD, tłoczonych -a jakże- za wschodnią granicą. Tutaj kwitła działalność lombardów, komisów i kantorów. Eleganckie galerie, salony, butiki? Mrzonka zza granicy, do której wprawdzie geograficznie nie było daleko, ale jednak mentalnie... a jakże. Wszystko spięte w tłumne skupisko blaszanych budek, w których niekiedy znajdowało się dużo więcej, niż by się tego można było spodziewać. I nastała era pierwszej fali estetyzmu. Zaczęło
to wszystko być nieco szpetne, nieco tandetne, nieco nieużyteczne. Centra handlowe masowo przejęły funkcje gorzowskiego bulwarowego bazaru. I już obroty nie te, oczekiwania konsumentów także. I gdzieś tam jeszcze na to wszystko, pojawiła się gorzowska wizja pierwszej galerii handlowej regionu. Bulwar chcąc nie chcąc, musiał zmienić tożsamości. Budki zniknęły. Zrobiło się przestrzennie. I nagle spostrzeżono, że przecież tutaj płynie rzeka. Rzeka Warta. Trzecia, co do wielkości w Polsce. Wkrótce potem nastał czas rewitalizacji. I nic już nie było takie jak dawniej. Dziś bulwar to słowo-klucz. Miejsce spotkań, miejsce odpoczynku, miejsce warte polecenia każdemu, kto z Gorzowa nie jest, a miasto chce poznać. To gorzowski starter. Serce miasta i bardzo nieformalny środek wszystkiego. Niegdyś mówiło się „spotkajmy się pod katedrą”. Dziś mówi się „spotkajmy się na bulwarze”. I tak już od niemalże od 5 lat... Cytat za: Edyta Madej na stronie konkursu: http://www.europatomy.eu/finalisci/ zgloszenie/236
16
Reklama