14 minute read
Na deser
Zsuzsa Bánk Śmierć przychodzi nawet latem tłum. Elżbieta Kalinowska
Advertisement
Wydawnictwo Czarne
Od pierwszego listopada palę świecę, czerwony znicz pośrodku pokoju. Zapalam go, gdy wczesnym rankiem podnoszą się mgły. Gaszę krótko przed północą, gdy wokół jest cicho i ciemno. Przy stole mówimy: tu siedzi dziadek, zostawiamy to miejsce dla dziadka, tam siedzi. Tego roku dużo mówimy o zmarłych. Zawsze rozmawialiśmy o naszych zmarłych, ale teraz rozmawiamy częściej, zawsze są z nami. Siedzą przy stole, matka i ja poświęcamy im nasze popołudnia, wieczory i noce. Życie z nimi nie może ustać tylko dlatego, że umarli. Listopad to ich miesiąc. Pierwszy raz dla mnie, mnie ma na myśli, pierwszy raz należę do tej grupy, pierwszy raz ciemności zapadają wczesnym wieczorem dla mnie. Ten listopad jest dla nas. Ten listopad jest naszym miesiącem zmarłych.
Muszę się jeszcze nauczyć, jak sobie wytłumaczyć, że ta rzeczywistość istnieje. Zrozum to w końcu, przestań się wzbraniać, przestań jej zaprzeczać, schroniwszy się w ostatnim bastionie, przestań udawać że. Że co? Że wszystko jest tak jak rok temu? Pięć lat temu? Dziesięć? Całe nasze życie urządzamy tak, żeby wykluczyć śmierć, trzymać ją na dystans. Każdego ranka patrzymy w lustro, nie myśląc o śmierci, każdego wieczoru kładziemy się do łóżka pewni, że rankiem się obudzimy. Krążymy wokół życia, myślimy o życiu, które toczy się z dnia na dzień, i nie musimy nic więcej robić, niczego pilnować. A potem, pewnego dnia, mamy nagle uznać śmierć? Są dowody, fakty, których w ostatnich tygodniach nie chciałam zbierać, a jednak zbierałam, wbrew swojej woli, po prostu dlatego, że jestem rozsądna i dorosła i życie tego ode mnie wymaga, małe prawdy i świadectwa, których nie chcę przyjąć, ale przyjąć muszę, które dowodzą tego, w co tak głęboko nie chcę wierzyć: mój ojciec nie żyje.
Msza za zmarłych jest taką rzeczywistością, kolejną składową rozumienia, jeszcze jednym dowodem przedłożonym nam do podpisu, tu, proszę, podpis w tej linijce, proszę, długopis. Dzień Zaduszny, piątek wieczorem, drugiego listopada. Parafia wspomina zmarłych w tym roku. Jest ciemno, biją dzwony. Otwierają się bramy, zapinają kurtki, szale owijają ciaśniej szyje, zatrzaskują się drzwi samochodów, słychać rozgardiasz szeptów. Wąskimi uliczkami ludzie zdążają do kościoła, by się pożegnać, nie stracić okazji do pożegnania, nie dać jej przejść niewykorzystanej. Jesteśmy tylko gośćmi na ziemi, śpiewamy, wędrujemy bez wytchnienia. Stoję wśród obcych ludzi, ale nie jestem sama, wszyscy przeżyliśmy dni bólu, można je wyczytać z twarzy, dobrze widoczne, w ławkach płacz, ktoś rozdaje chusteczki, głowy skłaniają się ku sobie, śpiewamy, w tych szarych ulicach nikt nie chce być przy nas. Odczytywane są imiona zmarłych, wiele imion na każdy miesiąc mijającego roku, za każdym imieniem sylwetka, głos, który ktoś wspomina, życie, każde imię to puste miejsce, dziura, próżnia, strata, nic. Po każdym imieniu znad rzędów unosi się „Panie, zmiłuj się”.
Przejmuje mnie głupi strach, że imię ojca może zostać błędnie wypowiedziane albo, jeszcze gorzej, że ojciec może zostać zapomniany, pominięty i „zmiłuj się” dla niego nie pojawi się, jakby akurat to miało być gwarancją, że wejdzie do tamtego świata, przepustką do unoszącej się gdzieś wieczności, jak zawsze ją sobie wyobrażamy, jak ja ją sobie wyobrażam. Ostatecznie niektóre rzeczy poszły w tym roku nie tak, kilka dużych rzeczy i kilka małych. Już widzę, jak składam kolejne zażalenie, ale wtedy słyszę jego imię. Proboszcz wypowiada je głośno i wyraźnie, a my śpiewamy: Gdy noc minie, słońce zaświeci.
Ulrich Hub
Kulawa kaczka i ślepa kura z ilustracjami Jörga Mühlego tłum. Eliza
Pieciul-Karmińska
Wydawnictwo Dwie Siostry
– Uważaj! – woła nagle kaczka. – Stoisz nad samą przepaścią.
W tej samej chwili rzuca się na kurę i powala ją na ziemię z takim impetem, że obie się przewracają i robią kilka fikołków.
– I znowu miałyśmy szczęście! – dyszy kaczka. – Omal tam nie wpadłaś. Bo za twoimi plecami zieje przerażająca otchłań.
– Otchłań? – Kura jest zachwycona. – Czemu od razu nie powiedziałaś? To znaczy, że prawie jesteśmy na miejscu.
Kura podnosi się, otrzepuje kurz z piór i poprawia ciemne okulary.
– Musimy tylko szybko przefrunąć nad tą przerażającą otchłanią.
– To zbyt niebezpieczne. – Kaczka krzyżuje skrzydła na piersi. – W powietrzu wszystko może się zdarzyć. Kaczki co rusz spadają. Tylko nikt o tym nie mówi.
Kura powoli ma dość tych kulawych wymówek. Ta kaczka potrzebuje tylko trochę korepetycji. Na szczęście trafiła na dobrą nauczycielkę. Bo przecież nikt nie ma tyle doświadczenia i tak wielkiej cierpliwości jak ta oto ślepa kura.
– Pokażę ci zaraz, jak się to robi – wyjaśnia. – Latanie to żadna sztuka. Nie wolno ci tylko za dużo myśleć.
Staje przed kaczką na szeroko rozstawionych nogach i rozkłada skrzydła.
– Patrzysz?
– Tak – mówi kaczka i przygląda się, jak kura zaczyna trzepotać, sapać i coraz szybciej przeskakiwać przy tym z nogi na nogę.
– Na początku czujesz się jak rakieta kosmiczna, która ma lecieć na Księżyc!
– woła kura. – Najwięcej energii potrzeba, żeby wystartować…
Kura traci równowagę i przewraca się na ziemię.
– To był tylko lot próbny – mamrocze speszona.
Kaczka woli się nie odzywać. Kura szybko się podnosi, znów rozkłada skrzydła i każe kaczce patrzeć. A potem trzepocze, sapie, przeskakuje z nogi na nogę i woła:
– Czuję się jak rakieta kosmiczna tuż przed startem!
I znowu się przewraca. Tym razem kaczka nie może sobie odmówić zwięzłego komentarza.
– Najwyraźniej start znowu odwołano.
– Tylko dlatego, że na mnie patrzyłaś – mruczy kura. – Zaraz ci pokażę. Ale tym razem nie wolno ci patrzeć. Obiecujesz?
Kaczka daje najświętsze słowo honoru, grzecznie zaciska powieki i słyszy, jak kura trzepocze, sapie, przeskakuje z nogi na nogę i… A gdy otwiera oczy, kura leży plackiem na ziemi. Zupełnie wykończona.
– Coś takiego jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło – mamrocze zakłopotana. –To wszystko twoja wina. Te przeklęte orzeszki ciążą mi na żołądku. Mam nadzieję, że nie utyłam od nich.
W skrytości ducha kaczka cieszy się, że póki co oszczędzono jej latania.
– Twoja figura jest bez zarzutu. Jesteś po prostu przemęczona długą podróżą. Prześpij się troszkę.
– Jestem rześka jak skowronek! – odpowiada na to kura i zaczyna marudzić. – To wszystko jest takie niesprawiedliwe… Najpierw zamiast psa przewodnika trafiła mi się kulawa kaczka, no naprawdę, chyba tylko na otarcie łez. Potem nic nie wyszło z rakietą na Księżyc, a na dodatek teraz mam iść spać, chociaż wcale nie jestem zmęczona. A przecież mam tylko jedno, jedyne marzenie, żeby… chcę tylko… – Kura nagle przerywa. – Jakie to ja właściwie miałam sekretne marzenie?
Harald Jähner
Rausz. Niemcy między wojnami
tłum. Monika Kilis Wydawnictwo Poznańskie
Bauhaus poważnie potraktował rewolucję i wprowadził ją do salonu. Dziś trudno sobie wyobrazić ogrom wyzwania, jakim dla ówczesnego człowieka było zredukowanie do minimum podstawowych form. Chodziło o coś więcej niż tylko o kwestie stylu, mianowicie o szansę skierowania ogólnego przełomu w sferę prywatną. W wielu kolorowych magazynach pod nagłówkiem Jak chcesz mieszkać? konfrontowano stare z nowym. Po lewej stronie zamieszczano zdjęcie znanego, tradycyjnego salonu: bujny gąszcz historyzującej mieszanki stylów, mroczny, wygodny, miękko tapicerowany. Po prawej spartańską nicość: surowe meble z rur stalowych w budynku będącym białą kostką Bauhausu. Na kilku następnych stronach prezentowano zewnętrzny wygląd domów, przedstawiając argumenty za i przeciw. Po lewej fantazyjna willa z czterospadowym dachem, lukarnami, wykuszami i okiennicami. Po prawej surowa biała bryła z płaskim dachem i dużymi oknami bez okiennic: minimalistyczny budynek mieszkalny nowych czasów. Zasadniczo stan surowy, jedynie wygładzony i pobielony.
Redukcja do elementarnych form prostokąta, trójkąta i koła była zapowiedzią walki ze wszystkim, co dotychczas kojarzyło się z udanym, wygodnym życiem. Plakat Werkbundu* z 1927 roku przedstawiał bogaty historyczny salon, który dla wielu Niemców nadal stanowił wzór. Na plakacie salon ten przekreślono czerwoną farbą. „Precz z tym!” – żądali przedstawiciele nowego projektowania. Mieli oczywiście przed sobą sporo pracy. Błędem byłoby bowiem wyobrażanie sobie wnętrz budynków mieszkalnych Republiki Weimarskiej jako umeblowanych przez Bauhaus. W 1925 roku większość mieszkań wyglądała jak w roku 1890, po cesarsku, królowały plusz i frędzle. Weźmy na przykład mieszkanie gwiazdy kina niemego Asty Nielsen przy berlińskiej Kaiserallee 203. Ci, którzy nie mieli szczęścia być tam zaproszeni, mogli zobaczyć sporo zdjęć jej mieszkania z 1924 roku w czasopiśmie „Die Dame”. Dawało to możliwość przekartkowania czegoś w rodzaju katalogu muzeum. Jakby przechadzki przez dziką, bogatą mieszankę stylów, dającą wrażenie kolejki górskiej upodobań właścicielki. Najbardziej surowe były w tym wszystkim średniowieczne drewniane rzeźby bogobojnych figur świętych, które na tle ozdób późniejszych wieków wyróżniały się zafrasowanymi obliczami. Szezlong w pokoju gościnnym pewnie przypadłby do gustu samej Madame Pompadour; z jego ukrytych zakątków wypełzały dzikie ornamenty. Drewno wyginało się jak muszla, a nogi mebla wybrzuszały pod stosami tapicerowanych poduszek. Niemal dawało się słyszeć jego mlaskanie, nawet taboret przypominał jakieś zwierzę.
Było to mieszkanie, od którego sama właścicielka od czasu do czasu musiała brać urlop. W każdym razie letni dom Asty Nielsen na wyspie Hiddensee był wzorem surowości, wytchnieniem dla jej zmęczonych zmysłów. W berlińskim domu aktorki wszystkie meble były cennymi oryginałami kupionymi za ogromne kwoty w sklepach z antykami. Ale większość społeczeństwa miała w swoich salonach sprzęty w podobnym guście, choćby tylko produkowane fabrycznie neobarokowe kopie. Nie było ważne, czy drogo, czy tanio, dla większości ludzi około 1920 roku przytulność oznaczała otaczanie się historią, bezpieczne życie w tradycyjnych formach, bez względu na to, jak głośno propagatorzy stylu „Nowego Mieszkania” nawoływali: „Śmierć stęchliźnie!”. Ale właśnie wtedy zaczęto się zastanawiać, czy w bujnych dekoracjach przeszłości naprawdę nadal było tak przytulnie, jak to się odczuwało przez dziesięciolecia? Wśród mieszkańców narastały wątpliwości.
Ludzie czuli się zawiedzeni przeszłością, rewolucja i szok inflacyjny zmieniły wszystko. To, co rzekomo cenne, zostało zniszczone. To, co wcześniej wyglądało aksamitnie, teraz wydawało się lekko stęchłe; to, co jeszcze przed chwilą było kosztowne, teraz wyglądało dziwnie. Powszechna mowa o duchowej bezdomności była czymś więcej niż frazesem. Wiele osób nie czuło się już komfortowo we własnym mieszkaniu, a czerwony X, którym Werkbund przekreślił salon na plakacie, trafiał im teraz do przekonania. Może to rzeczywiście tylko rupiecie? Głęboka zmiana gustów, która ostatecznie miała zachodzić przez dwa pokolenia, zaczęła ogarniać ludzi.
Erica Fischer
Aimée & Jaguar. Historia pewnej miłości, Berlin 1943
tłum. Katarzyna Weintraub
Wydawnictwo Czarne
Jest 1 października i Inge Wolf musi się pospieszyć ze znalezieniem odpowiedniego miejsca. Jeśli w najbliższym czasie nie rozpocznie pracy w ramach obowiązkowego roku, zostanie wcielona do Służby Pracy. Tego czwartkowego przedpołudnia Friedrichshaller Straße to już jej drugie podejście. Pod „Wust” drzwi otwiera szczupła ruda osoba w szkłach bez oprawy.
– Dzień dobry.
Inge Wolf oddycha z ulgą. Po pięciu odzianych w podomki gospodyniach domowych, wykrzykujących na powitanie „Heil Hitler” i „Ach, jak to dobrze, że pani jest”, o zwykłym „dzień dobry” nie śmiała już nawet marzyć. Ten natłok nazistek wynika prawdopodobnie z faktu, że dwudziestojednoletnia Inge jest zobowiązana odpracować rok w rodzinie co najmniej czterodzietnej. Gdyby miała 16 lat, uszłaby rodzina z jednym dzieckiem. I tak jest wystarczająco źle, że osoba jej pokroju, mająca w głowie naprawdę więcej niż tylko gotowanie i sprzątanie, musi zgłaszać się na posługi do innych, ale żeby służyć u nazistowskiej hołoty – tego już naprawdę za wiele. Jeśli taka jedna z drugą nawet we własnym domu wzywa Führera, łatwo można sobie wyobrazić, jak będzie dalej. „Ach, wie pani, jest taki duży wybór, muszę się najpierw rozejrzeć” – mówiła zawsze pospiesznie i brała nogi za pas.
Czy to ta stojąca przed drzwiami chuda jak pająk osóbka z odstającymi uszami i potarganymi, krótkimi włosami skłania przenikliwymi i taksującymi czarnymi oczami Elisabeth Wust do powiedzenia „dzień dobry”, czy też jest to pierwsza oznaka oczywistego zwątpienia w przekonania własnego małżonka? Od jakiegoś czasu Elisabeth Wust jest, nie wiedzieć czemu, niezadowolona. Konkretnych powodów do narzekań nie ma, jej synowie rozwijają się jak należy, któregoś dnia wstąpią do Napoli. 12 sierpnia została odznaczona Krzyżem Matki, przed rokiem urodziła czwartego syna. Günther Wust służy w Bernau pod Berlinem, dzięki Bogu, z dala od frontu. W cywilu jest urzędnikiem bankowym, o krok od awansu na prokurenta. Szykowny facet, wysoki, szczupły, ciemnowłosy, zawsze dbający o dobre maniery – mężczyzna, o jakim marzy każda dziewczyna. Kiedy Elisabeth Wust poznała go w domu wczasowym Deutsche Banku, natychmiast dała kosza poprzedniemu narzeczonemu.
Inge Wolf z westchnieniem ulgi wpycha do kieszeni kurtki plik kartek z adresami otrzymanych w Urzędzie Zatrudnienia i postanawia zakończyć poszukiwania. Przy wyszorowanym do białości kuchennym stole obie kobiety dopełniają formalności. Czas pracy od ósmej do piątej.
– Najpierw pokażę pani dom.
Przestronne czteropokojowe mieszkanie ze stiukami na sufitach ma jeden większy balkon, wychodzący na zacienioną Friedrichshaller Straße, i jeden mniejszy, od kuchni, z widokiem na dach oficyny w podwórzu. Zerkając do salonu przez szeroko otwarte dwuskrzydłowe drzwi, Inge Wolf natychmiast dostrzega swą fatalną pomyłkę: wypolerowana do połysku brązowa płaskorzeźba Führera! Co teraz? Na dobrą sprawę należałoby szybko wyrecytować starą formułkę i zwiać. Ale wypełnione formularze leżą na kuchennym stole, nagłe wycofanie się mogłoby wzbudzić nieufność. Akurat teraz do szczęścia brakuje jej jeszcze tylko denuncjacji! W obliczu nowego rozczarowania Inge ogarnia fala rezygnacji. Kto wie, jak długo jeszcze przyjdzie jej przemierzać Berlin wzdłuż i wszerz, zanim znajdzie rodzinę, która oparła się brunatnej zarazie? Czy po blisko dziesięciu latach hitlerowskiej dyktatury w ogóle jeszcze istnieje coś takiego?
Postanawia poddać się przykrej konieczności.
– Ale muszę panią od razu uprzedzić – podejmuje jeszcze ostatnią próbę odwrotu – w gospodarstwie domowym jestem absolutnym zerem. – Chociaż wprowadzony w 1938 obowiązek rocznej pracy w gospodarstwach na wsi i w mieście dla wszystkich niezamężnych kobiet poniżej 25. roku życia miał w nich „rozbudzić radość z pracy domowej i społecznej”, jak to niedawno przeczytała w gazecie, to ona, Inge, z całą pewnością nie zrobi Reichsfrauenführerin tej przyjemności.
Ale wobec coraz większych trudności ze zdobyciem pomocy domowej pani Wust nie daje tak łatwo za wygraną.
Jovana Reisinger Czempionki
tłum. Zofia Sucharska
Wydawnictwo Marpress
– Ach, dziecinko, nie ma pani pojęcia, jakim ja dopiero jestem zerem. Wspólnie jakoś damy sobie radę – grucha niskim gardłowym śmiechem i popycha Inge w kierunku drzwi.
– Do poniedziałku!
Czternasta trzydzieści. Na dziedzińcu pojawiają się mężczyźni. Nareszcie. Zaraz także i ich będzie miała z głowy. W życiu poradziła sobie już w tak wielu sytuacjach. Powinna potraktować to jako ćwiczenie fizyczne: wymaga wysiłku, ale poprawia kondycję. Należy wykonać wdech, wydech i przybrać wyraz twarzy kobiety, której naprawdę wszystko jest obojętne. Otwierają się stalowe drzwi. Wystarczy, że mężczyźni przekroczą próg i już się zaczyna.
Typ numer 1: – Ciao, bella!
Typ numer 2: – Masz coś dla nas?
Typ numer 1: – Joy, Joy, Joy! Nie skoczysz z nami na kawkę? W tak piękny wiosenny dzień?
Typ numer 2: – Mamy jeszcze chwilę.
Typ numer 1: – Szkoda by było przesiedzieć tu cały dzień.
Typ numer 3: – Mam lepszy pomysł. Może zrobisz nam kawę i przysiądziemy się do ciebie?
Typ numer 2: – Wyglądasz na taką, co robi naprawdę dobrą kawę.
Joy: – Tu są wasze przesyłki.
Typ numer 1: – Och, znów ugryzła ją osa.
Typ numer 2: – Znów popełniliśmy jakiś nietakt?
Joy: – Naprawdę bym chciała, ale muszę jeszcze popracować.
Typ numer 3:
– Też bym chciał mieć taką pracę. Zero stresu.
Typ numer 2:
– Musiałaś skończyć studia, żeby w pracy czytać książki?
Joy: – Tak.
Typ numer 3:
– Wyobraź sobie taki scenariusz: nasza sprzątaczka nagle przestaje przychodzić do pracy. Wiesz, ta z problemem alkoholowym. Skoro nie masz nic do roboty, mogłabyś zadbać o dobrą atmosferę w biurze. W końcu zarabiacie tyle samo.
Typ numer 2:
– Ale że jak, więcej niż ty?
Typ numer 1:
– Ha, ha, ha.
Typ numer 3:
– Taki żarcik. Joy na pewno zrozumiała, prawda?
Typ numer 2:
– Jasne, Joy to równa babka. Nie spina się tak jak pozostałe.
Typ numer 1:
– Ej, tylko nie próbuj podrywać mojej dziewczyny, okej? Żartowałem!
Typ numer 1, typ numer 2, typ numer 3:
– No dobra, Joy, to na razie. Do jutra.
Wolni od zmartwień mężczyźni, którzy nie muszą się nad niczym zastanawiać, z paczkami pod pachą ruszają przez salę wystawową, roztaczając aurę całkowitej beztroski. Jeden z nich przeciąga się, strzykają mu kręgi. Joy otwiera książkę. Zazdrości im pewności siebie. Wraz z trzaskiem zamykanych drzwi, które prowadzą z galerii na wyższe piętra, z serca spada jej kamień – czy też schodzi napięcie z ramion. Odhaczyła jeden z punktów z listy zadań. To miłe uczucie. Na dziś ma ich z głowy. Czas na kolejny punkt w programie dnia. Joy nie zabawi tu długo. To zajęcie tylko na jakiś czas. W kilku miejscach jest w trakcie rekrutacji, w innych miastach, w innych krajach; cechuje ją elastyczność, może wyjechać gdziekolwiek. Robi to, czego się od niej oczekuje; gdy pojawi się idealna oferta pracy, nie powstrzyma jej żadne zobowiązanie, żaden balast. Joy jest pełna nadziei i beznadziejnie znudzona swoją pracą. Dziewięć godzin dziennie, dziesięć euro za godzinę, pięć dni w tygodniu i to w Monachium, które wcale nie jest tanie.
– Wiesz, kochanieńka – dodaje zwykle ciotka Bella – z każdej, nawet najgłupszej sytuacji można wynieść coś pozytywnego. Nigdy nie wiadomo, do czego przyda ci się to doświadczenie. Jeszcze sama zobaczysz. A gdy nadejdzie ten dzień, wspomnisz moje słowa. I stwierdzisz, że miałam rację.
Ciotka Bella często ma rację. Zna się na życiu i na ludziach. To kobieta, z którą wszyscy lubią rozmawiać. Bo ciotka potrafi słuchać, a to podstawa, gdy ktoś potrzebuje rady.
Antje Rávik Strubel
W lasach ludzkiego serca tłum. Agata Teperek Wydawnictwo Pauza
René chętnie chodziła z Katją na ryby. W zeszłym roku łowiły razem po raz pierwszy. W ciepły bezwietrzny poranek zarzuciły wędki z brzegu. Pnie drzew wciąż były wilgotne po nocnych opadach. Katja miała postrzępione dżinsowe rybaczki, starą marynarkę z podwiniętymi rękawami i czerwone szelki. Jej platynowe włosy sterczały w nieładzie na wszystkie strony. Przyniosła imbirowe piwo i schłodziła w wodzie brązowe butelki. Nad jeziorem unosiła się poranna mgła.
Później ściągnęła kurtkę. Powiesiła ją na gałęzi i obracając się, musnęła twarz René. Dłoń Katji znalazła się pod jej brodą, po czym uniosła głowę René do siebie silnymi ciepłymi palcami. Katja stała tak blisko, że skóra René ocierała się o szorstki pasek jej szelek.
Katja była starsza. Kiedy René mieszkała jeszcze w Neuruppin i dopiero odkryła kilka filmowych klasyków: Pustynia serca, Dziewczęta w mundurkach, Sztuka wysublimowanej fotografii, Katja chodziła już po nocnych klubach w Berlinie. Nalewała piwo w Roses, Bierhimmel i Berghain, występowała w performance’ach na temat bezpiecznego seksu, na które dojeżdżała kremowym chromowanym chopperem, znała co do jednego wszystkich drag kingów i wszyscy drag kingowie znali ją, i właśnie tamtego ciepłego mglistego poranka przed rokiem wysoko zadarła głowę René.
Ta nawet się nie zorientowała, że przyszły tu, by się całować. Nie spodziewała się, że podbierak i przynęty w słoikach od weków, wiadro z wodą, kulki ołowiane i ustawione na mchu między wilgotnymi pniami stojaki na wędki będą stanowić scenerię romantycznego epizodu. Podczas pocałunku René aż się uśmiechnęła. Odsunęła się dopiero wtedy, gdy Katja dotknęła jej piersi, chcąc ją chwycić w mocnym uścisku. Piły wcześniej piwo imbirowe i patrzyły na wodę, aż okoń chwycił przynętę. I właśnie w momencie, gdy Katja stała na brzegu z wędką wygiętą w łuk, w czerwonych szelkach i takiej samej koszulce – bezrękawniku z kapturem – jak teraz, René się w niej zakochała. Podczas zabijania ryby odwróciła wzrok.
Wciąż łowiły ryby na środku jeziora. Nurt był słaby, a zza wierzchołków świerków raz jeszcze wyłoniło się słońce. Przygasając, padało na kanu i rozświetlało krótkie włosy Katji.
Robiło się chłodno.
Pod nimi poruszał się pod wodą jakiś cień, może ryba. O zmierzchu nie dało się tego rozpoznać, kiedy jednak Katja wyciągnęła z wody wędkę, przynęta była obgryziona. René patrzyła, jak Katja nabija na haczyk kolejną dżdżownicę. Wyjęła ją ze słoiczka, do którego wcześniej, kiedy jeszcze było widno, zebrały robaki.
– Żrą – zauważyła René.
– Ale nie biorą.
Kanu zakołysało, gdy Katja, mocno się zamachnąwszy, puściła swobodnie kołowrotek. Zarzucana wędka zaświszczała i ten świst na moment przeciął ryki zwierząt i śpiew kobiet. Potem linka zmieszała się z ciemnością. Widziały już tylko kołyszącą się czerwień błystka, która powoli przechodziła w szarość.
– Takie ogniska obozowe to genialna rzecz – oświadczyła René, przytrzymując łódkę na kursie. – Dają poczucie dzikości, ale sprawiają wrażenie cywilizowanych. Ledwie się jakieś rozpali, a już ludzie zaczynają śpiewać. A tekstów do śpiewania nigdy im nie brakuje.
– Śpiewają do upadłego – przyznała Katja. – Bez znaczenia, jak są zmęczeni. Jeśli mają w planie piętnaście kilometrów, to przepłyną piętnaście, po czym kompletnie skonani wtargają jeszcze tony prowiantu na tę głupią skałę, jakby mieli dostać za to medal...
– Też chciałaś przypłynąć na Trollön – odparła René. – Tak jak w zeszłym roku. Wtedy ci się podobało. Wiedziałaś, jak tu stromo.
René uważała, żeby wiosło nie zaplątało się w linkę. Kiedy wychyliła się nad krawędzią łodzi, nic nie udało się jej dostrzec. Za dnia było wyraźnie widać łebki tańczące na falach, teraz jednak nic nie spoglądało na nie w ciemności.
Na myśl nasunęły się jej słowa hymnu Niemiec: ojcowie i bracia, i słowa hymnu tych drugich Niemiec: ojcowie i bracia, i ruiny; wolała myśleć o książce. Nie rozważała tego, jak chce się do niej zabrać. Nie zastanawiała się nad jej budową ani tytułem, wyobrażała sobie jednak to, jak zareaguje Katja, kiedy pewnego dnia René napisze już tę książkę i znajdzie wydawcę. Zaimponuje jej to. Wsunie kciuki pod szelki. Uśmiechnie się sceptycznie. „To teraz staniemy się sławne?”.
Katja będzie chciała chodzić na rauty, wykłady i imprezy, które do tej pory były dla niej niedostępne. Stanie się częścią elity kulturalnej, śmietanki towarzyskiej Berlina, bo ona, René, wyrobi sobie nazwisko. Nazwisko, które będzie je chronić. Te dwie szczupłe kobiety w garniturach, z których jedna maluje sobie usta, a druga – ta, która stawia na żel krótkie platynowe włosy – nie, dwie kobiety, które się całują, dotykają i nawet nie próbują ukrywać wzajemnej fascynacji; są tacy, których to irytuje. René słyszała, jak nawet wykształceni ludzie pytali, czy stosunek seksualny, w ścisłym tego słowa znaczeniu, może dojść u nich w ogóle do skutku. Trzeba brać poprawkę na idiotów. Jednak lęk przed bliskością fizyczną wciąż się utrzymywał.