Na krawędzi epok – fragment książki

Page 1

Elżbieta Lubomirska-Stadnicka

Na krawędzi epok


Elżbieta Lubomirska-Stadnicka

Na krawędzi epok 1922-2017

współpraca Agnieszka Przychodnia


SPIS TREŚCI Wprowadzenie – 7 ***

I Dzieciństwo – 9

II Wojna, okupacja, lata powojenne – 115 III We Francji – 269 ***

Materiały końcowe – 337 Indeks nazwisk – 344

Kruszyna. Pałac Lubomirskich 1602–1630


WPROWADZENIE Moje Najdroższe Dzieci, Wnuki i Prawnuki! Ta cała praca, żeby opisać życie, to mój ostatni prezent dla Was. Nie jest to historia ani powieść czy poezja – tylko ukazanie jednej z ludzkich ścieżek wiodącej poprzez bardzo trudny okres, kiedy „waliły się epoki”. Ta mała ludzka ścieżka przez pewien czas złączona była z drogą Waszego Ojca, Dziadka i Pradziadka. Poznajcie go od strony jego żony, szczęśliwej i zachwyconej nim do końca. Moim największym pragnieniem jest podzielić się z Wami tym, co mi dało szczęście i radość z życia. To jest moje spotkanie z Bogiem; Jego dotknięcia, Jego pomoc i ratunek, Jego przebaczenie. Jeśli ta książka pomoże Wam w Waszym życiu, niech będzie błogosławiona chwila, kiedy chcieliście, żebym napisała swoje wspomnienia. Niech Wam Bóg błogosławi za Waszą miłość i troskę o kochającą Was mamę. My nie możemy uwierzyć, że Bóg jest między nami i nas dotyka. Uwierzmy! Ale to jest moja ścieżka, moja ścieżka do Boga, w którego zawsze wierzyłam, pozostając zwykłym grzesznikiem, niezwykle przez Niego obdarowanym łaską – wszystkich Was, łaską Waszej Miłości i łaską spotkania z Nim. Niech Wasze ścieżki będą radosne mimo przeciwieństw i smutków. Niech mają cel. Niech kochają i szanują życie. Soyez attentifs à Dieu, à l’autre donnez le goût de la beauté, de la justice, de la vérité à vos enfants sur leurs sentiers vers Dieu. Dajcie dzieciom poczucie godności człowieka, wiary w Boga Ojca, Syna i Ducha. Patriam Versus (Zwróceni ku Ojczyźnie), Zawsze jednym torem jak też Bóg i Ojczyzna, to były zawołania naszych rodzin z dawnych czasów. Warto nimi żyć na naszych ścieżkach chrześcijaństwa. Błogosławię Was wszystkich i każdego z osobna. Mama grudzień 2016

Elzbieta z Lubomirskich Stadnicka (1960)


Część pierwsza D Z I E C I Ń S T W O

8

9


I Dom, rodzina, pierwsze odejście

Mam wam opowiadać o moich czasach dziecięcych, a to było prawie sto lat temu. Może zacznę od tego, że dosyć mi trudno o nich mówić. Z jakiego powodu? Otóż najpierw żyłam z moją rodziną Lubomirskich, a później spotkałam na swej drodze inną rodzinę, równie zbolałą i tak samo przez los zmaltretowaną. Wtedy myślałam już tylko o tej drugiej, stosując się do rady mojego ukochanego dziadzi Stefana Lubomirskiego1, ojca mojego ojca, który mówił do nas dziewczynek: „Pamiętajcie, że wy pójdziecie do innych rodzin i... zapomnicie o swojej. Nie będziecie mogły ciągle myślą wracać do waszej rodziny, abyście mogły całym sercem i duszą pozostać w tej nowej”. I ja tak właśnie zrobiłam: byłam całym sercem i duszą w rodzinie mojego męża, do której zostałam przyjęta, poślubiając Józefa Stadnickiego. Urodziłam się w Kruszynie2 . To stary zamek obronny, jeden z wielu przepięknych zamków, jakie dawna Polska posiadała. Takim był wtedy, bo dzisiaj prawie nic z niego nie zostało. Znajdował się tam most zwodzony, a stary park został w późniejszym czasie przekomponowany w park krajobrazowy. W XIX w. mój przodek odkupił zamek od rodziny Denhoffów. Od tej pory Lubomirscy mieli tu swoją rodową siedzibę, a przynajmniej ta ich gałąź, która osiadła w Kruszynie. Mieli oni też inny zamek, Wiśnicz koło Krakowa, który należy obecnie do wszystkich Lubomirskich. Dawniej było tak, że z chwilą gdy panna wychodziła za mąż za kogoś z innego rodu, to jednocześnie występowała z tzw. związku rodzinnego. Ten związek istnieje jeszcze do dziś i wszyscy żyjący Lubomirscy do niego należą. Co pewien czas spotykają się w Wiśniczu na obrady. Tam także odbywają się niektóre ceremonie ślubne. Poza tym Lubomirscy mieli ogromne posiadłości w Dubrownej na Kresach (Białoruś).

Stefan Andrzej Lubomirski (ur. 5 maja 1862 w Dubrownej), syn Eugeniusza Adolfa i Róży, właściciel Kruszyny i Dubrownej. Zmarł w czasie II wojny światowej, 5 czerwca 1941 w Krakowie. 2 Zespół pałacowo-parkowy w Kruszynie. Fundatorem pałacu był wojewoda sieradzki Kacper Denhoff, skoligacony przez małżeństwo z Anną Aleksandrą z magnackim rodem Koniecpolskich. Budowę rezydencji rozpoczęto prawdopodobnie po 1620 r. Pałac i otaczający go park zaprojektował włoski architekt Tomasz Poncini. Denhoff zbudował także oranżerię i prawdopodobnie pierwszy w Polsce prywatny budynek teatralny. Budowa pałacu trwała około 10 lat i została zakończona w 1630 r. 1

Elżbieta jako dziecko

10

11


Z upływem lat historia toczyła się w ten sposób, że myśmy trochę biednieli. Część dóbr zabrali Niemcy, a inną zagarnęli Rosjanie z przyczyn politycznych i poprzez zmianę granic. Ostatecznie przenieśliśmy się do centralnej Polski.

Kruszyna, lata trzydzieste XX wieku. Pałac wzniesiony na planie kwadratu z wewnętrznym dziedzińcem. Wszystkie naroża mają ryzality, od strony parku w kształcie wież

Całość pałacu stanowiły zatem cztery olbrzymie budynki. Od strony dziedzińca znajdował się tam potężny korytarz mieszczący zbiór myśliwskich trofeów, a także obrazy ze scenami przedstawiającymi polowania. Kończył się on wielką basztą, jedną z czterech, a piąta wyznaczała jeszcze inną część domu, nazywaną oficyną. W tej części mieszkałyśmy my, dzieci jednego z synów mojego dziadzi i babci – Władysława Lubomirskiego. Jedynie przez krótki czas rodzina nasza mieszkała tu w komplecie, bo tatuś umarł bardzo szybko. To było nasze piętro.

Fasada frontowa pałacu w Kruszynie. Widoczne wejście w kształcie loggi o trzech arkadach. Między dachem a oknami pierwszego piętra widoczne są strzelnice kluczowe

Pałac w Kruszynie miał osiemdziesiąt trzy pokoje kompletnie umeblowane. Służby było dużo, nawet boję się powiedzieć ile. Gdy kiedyś zaczęliśmy liczyć, to doszliśmy do pięćdziesięciu osób. Trzeba szczerze przyznać, że było ich naprawdę sporo. Mama później, w czasie wojny, z wielkim zdziwieniem mówiła o służbie: „Co oni tam wszyscy robili?”. Pałac składał się z czterech dwupiętrowych budowli oraz z dwóch wież, zbudowanych po 1630 roku i zwieńczonych dekoracyjnymi kulami, do których przytwierdzone były piorunochrony. W środku znajdował się dziedziniec wykładany starymi glinianymi kaflami. Tutaj w olbrzymich donicach sezonowo ustawiano egzotyczne drzewa, przynoszone z cieplarni.

Na dole znajdowały się pokoje gościnne i łazienki. Na parterze, pod nami, mieszkali rezydenci, najbliżsi, najmilsi rodzinie, oraz przyjezdni i goście. Do parteru przylegał także budynek z pokojami gościnnymi, co trochę wyglądało jak dodatkowe piętro. Wszystko to spoczywało na kondygnacji stanowiącej system piwnic, w których leżakowały butle wina. A całość osadzona była jakby na wielkiej skale. Z tego powodu nazywaliśmy ją Kopcem. Wspomnieć trzeba jeszcze o budynku gospodarczym z XVII-wieczną bramą, budynku administracyjnym z XIX wieku, pawilonie ogrodowym nazywanym Grotą, tak zwanej Kaplicy Sobieskiego i o drugim pawilonie z połowy XVII wieku zwanym Pustelnią Denhoffa.

12

13


Altana w parku, wykładana wewnątrz czerwoną i czarną lawą z Wezuwiusza

W pałacu mieszkał także wuj, którego wszyscy kochaliśmy, Stefan Lubomirski, ożeniony z siostrą mojego ojca, Krystyną; z racji wysokiego wzrostu i szczupłej postury nazywaliśmy go „Kijkiem”. Mieszkaliśmy zatem wszyscy razem. W głównym pałacu na pierwszym piętrze mieszkał dziadzio z babcią, każde z nich w swoim wielkim pokoju. Naprzeciwko znajdował się czerwony salon, w którym oboje lubili przebywać. Były w nim kasetonowe sufity z kolorowymi dekoracjami, a ściany miał obite barwioną złotem i czerwienią skórą z tłoczeniami. Wszędzie wisiały portrety rodzinne lub dzieła znanych artystów. W kolekcji malarstwa królował Rycerz Tycjana oraz obrazy Grassiego i Lampiego. Naprzeciwko apartamentów dziadzi i babci znajdował się wielki królewski pokój sypialny, pamiętający czasy Władysława IV i Cecylii Renaty. Dwór królewski w drodze na Jasną Górę często zatrzymywał się w Kruszynie. Tutaj prawdopodobnie odbył się także chrzest jednego z dzieci Władysława IV. Z tego okresu zachował się pamiątkowy marmurowy stół z umieszczonymi pod nim wygrawerowanymi podpisami świadków udzielonego sakramentu. W pałacu w Kruszynie mieszkały zatem trzy rodziny.

Mój dziadzio Stefan Lubomirski był głową naszej rodziny, której przewodził wspierany przez swoją żonę Natalię z Zamoyskich, ukochaną przez nas babcię, uznawaną wedle opinii rodziny, wsi i służby za osobę świętą. Należała ona do trzeciego zakonu św. Franciszka. Moja babcia, Natalia z Zamoyskich Lubomirska, była wspaniałą kobietą: nie tylko piękną i wykształconą, ale (jak to się określało) „do kości dobrą” i uczynną. W Kruszynie organizowała wigilijne podarunki dla wszystkich fornali na folwarkach i dla chłopców stajennych, a nie tylko dla służby pałacowej. Dla nas była uroczą babcią, z którą można było porozmawiać o wszystkich dziecięcych kłopotach. Poza tym postrzegaliśmy ją jako uosobienie świętości. Wielcy malarze, między innymi Lampi, utrwalili jej postać na licznych portretach. Pamiętam kilka jej portretów w pięknych,

14

15

Stefan Lubomirski, właściciel Kruszyny, dziadek Elżbiety


wieczorowych sukniach. Pozowała także do postaci jednej z kobiet z Drogi Krzyżowej znajdującej się na wałach klasztoru jasnogórskiego. Gdy miała lat szesnaście, zamierzała wstąpić do klasztoru, ale nie śmiała przekazać swojej mamie tego gorącego pragnienia. Tymczasem pewnego razu zawołano ją do salonu. A tam u boku jej matki stał młody człowiek z sumiastymi wąsami. Matka wtedy powiedziała: – Natalko! Przywitaj się, to jest twój przyszły mąż. Widziała go jeszcze dwa razy, zanim została jego żoną. Raz na zaręczynowej kolacji, a potem przy ceremonii ślubnej. Wylała morze łez, ale o sprzeciwie nie mogło być nawet mowy. Jednak ich małżeństwo przetrwało później wszystkie dotkliwe przeciwności losu we wzajemnym oddaniu i poszanowaniu.

Mój dziadzio miał trzech braci: Stanisława, Władysława i Konstantego, oraz dwie siostry: Różę i Marynię. Stanisław Lubomirski3 był bankierem i stał na czele jednego z banków. Jego żoną była ciocia Ida (Jadwiga Jełowicka), dzieci nie mieli. Stanisław zmarł nagle, w czasie gdy przebywał w Karlovych Varach w 1932 roku. Władysław Lubomirski, właściciel Rajczy, ożenił się z Austriaczką, Elżbietą de Vaux, nazywaną Lilą. Ich synami byli: Eugeniusz Lubomirski4, mąż Eriki von Wolff, i Stefan5 , ożeniony z Krystyną Lubomirską. A dwie córki to sławna ciocia Lilisia (Leonia), mieszkająca z nami w czasie wojny w Krakowie, oraz ciocia Rozalia (Róża), żona Tomasza Potockiego, a matka Stefana nazywanego przez wszystkich „Królusiem”. Ciocia Lila, żona Władysława Lubomirskiego, była – powiedziałabym – dość nieznośna. Często przyjeżdżała do Kruszyny i wtedy trzeba 3  Stanisław Sebastian Lubomirski (1875–1932), przemysłowiec, finansista, działacz gospodarczy, prezes

„Lewiatana”. Studiował na uniwersytetach w Berlinie i Fryburgu. Po powrocie do Polski założył z Henrykiem Radziszewskim Krajowy Dom Bankowy. Po I wojnie światowej skupił swoje zainteresowania głównie na polu bankowości. Zmarł nagle 16 VIII 1932 w Karlovych Varach, gdzie przebywał na kuracji.

było całować ją w rękę, na gwiazdkę zaś musiałyśmy haftować dla niej piękne poduszki. A ponieważ denerwowała naszego dziadzię, więc i nas także. Miała zwyczaj dolewania wody do wspaniałego wina francuskiego, co niezwykle dziadzię bulwersowało. Mówił jej wtedy: – Droga Lilo! Czy nie lepiej byłoby wziąć drugi kieliszek i wlać do niego wodę? Jednak dla cioci najwyraźniej zrobienie tego w niczym nie oznaczało „lepiej” i niezmiennie wodę łączyła z winem, profanując tym samym podawany jej szlachetny trunek.

Drugi brat mojego dziadzi Władysław6 był wielkim melomanem, a przy tym i kompozytorem. Napisał operę, którą za ogromne pieniądze wystawił w Paryżu. Złośliwi twierdzą, że grana była przez trzy dni, a potem scenę obrzucono kwaśnymi jabłkami. Wspierał zdolnych artystów, wyszukując młode talenty w Polsce, następnie opłacał im studia, roztaczając swój mecenat nad ich rozwojem. W ten sposób wspierał finansowo Rubinsteina, Szymanowskiego, Grzegorza Fitelberga, Ludomira Różyckiego i Apolinarego Szelutę. Czuwał nad początkami ich rozwijającej się kariery. Gdy Rubinstein po raz pierwszy przyjechał po wojnie z koncertem do Polski, miało miejsce wydarzenie związane z naszą rodziną. Na stacji kolejowej oczekiwano na jego przyjazd z Wiednia. Zebrała się delegacja złożona z krakowskich rodzynków partyjnych, przybyłych, by powitać artystę. Gdzieś z boku, w tłumie, stali także wuj Stefan i ciocia Lilisia, którzy zjawili się tam, żeby chociaż z daleka móc zobaczyć przyjaciela. Gdy Rubinstein ukazał się w drzwiach salonki, która zatrzymała się tuż przed wybudowanym podium, natychmiast dostrzegł w tłumie Stefana i ciocię, pomimo że oboje stali na uboczu. Mniej więcej tymi słowami odezwał się wtedy do witających go przedstawicieli ludowych władz:

4  Eugeniusz

Karol Lubomirski de Vaux (1895–1982), starszy syn Władysława, został adoptowany przez swego wuja Leona i dlatego nosił podwójne nazwisko. Żonaty z Eriką von Wolff (ur. 1909), miał dwoje dzieci. Córka Krystyna (ur. 1946), żona Jana Żółtowskiego, syn Stefan (ur. 1949), ożeniony z Marianną de Lancastre Pinto Coelho, mieszkają w Anglii. 6  W ładysław

5  Stefan

Lubomirski (1899–1948), drugi syn Władysława i Elżbiety, żonaty z Krystyną Lubomirską (ur. 1901), córką Stefana, z gałęzi dubrowieńskiej. Miał dwóch synów: Stanisława Stefana (ur. 1931), żonatego z Ewą Marią Tarnawiecką (mieszkają w Krakowie), oraz Jana Leona (ur. 1933), żonatego z Ingrid Rayską h. Kietlicz (mieszkają w Lozannie).

16

Lubomirski (1866–1934), mecenas sztuki, kompozytor. Syn Eugeniusza i jego drugiej żony, Róży z Zamoyskich. W latach 1895–1896, razem z braćmi Stefanem i Stanisławem, zajmował się odnowieniem stadniny w Kruszynie; pasjonowała go hodowla konia rasowego i stajnia wyścigowa. Niezwykle muzykalny, grywający i komponujący ze słuchu, mając lat 40, poświęcił się muzyce. Od 1918 r. zajmował się polityką. Zmarł w Inzerstdorf pod Wiedniem 29 X 1934.

17


– Poczekajcie! Zaraz się z wami przywitam, ale w tłumie widzę syna człowieka, który zapłacił za moje studia i umożliwił mi, abym stał się tym, kim jestem! I powiedział wtedy: – Witam księcia i księżniczkę. Byli oni zatem pierwszymi, którym podał rękę na powitanie. Zawsze kiedy przyjeżdżał do Polski, spotykał się z naszą rodziną. Dostawaliśmy też bilety na wszystkie jego koncerty. Trzeba jednak wrócić do członków naszej rodziny. Wspomniany wyżej Eugeniusz Lubomirski, syn Władysława i Lili, żonaty z Eriką von Wolff, miał piękny majątek Chodorów z należącą do niego rafinerią. W 1939 roku, gdy tylko Sowieci weszli do Polski, został aresztowany. Bardzo poważany i lubiany przez pracowników oraz robotników w majątku, nie zamierzał uciekać przed najeźdźcami. Trafił zatem do więzień i łagrów sowieckich. Wycierpiał wiele, z wszystkiego jednak wyszedł cało. Po aresztowaniu trafił do więzienia, następnie przewieziono go do Lwowa, a stamtąd na Łubiankę. Został zamurowany na osiemnaście dni w „kominach św. Bartłomieja”, w których więzień stał w kłującej obroży na szyi, żeby nie móc ruszać głową, a ręce miał skute; na poziomie ust brakowało jednej cegły i przez ten otwór podawano jedzenie. Siedział tam tak długo, ponieważ nie chciał podpisać oświadczenia, że jest międzynarodowym szpiegiem. Osiemnastego dnia powiedział prześladowcom, że podpisze, co chcą. Gdy go odmurowali, był tak sztywny, że padł jak kloc na ziemię. Potem go wrzucili do wspólnej celi i siedział tam z innymi więźniami, ale już nie męczyli go więcej niż innych. Napisał wspomnienia o swojej gehennie; o wizycie Berii u niego, o przyjaźni z carskimi generałami, którzy na kolanach domagali się u Sowietów wypuszczenia ich z więzienia. Tak bardzo kochali Rosję, że nawet w szeregach wojsk sowieckich chcieli bić się o ojczyznę. Później wywieziony został w głąb Rosji. W czasie gdy z polecenia gen. Andersa domagano się wypuszczenia Polaków siedzących po łagrach, jego nazwiska nie było na liście, ale inni upomnieli się o niego. W ten sposób dołączył do formującej się na wschodzie Armii i został adiutantem gen. Andersa. Jego żona, Erika von Wolff, była w tym czasie w Krakowie z resztą rodziny. Po wyjeździe z Rosji nigdy już nie wrócił do Polski. Wracając do pokolenia mojego dziadzi, trzeba wspomnieć jego trzeciego brata, Konstantego. Przezywano go „Prądziarzem”, ponieważ miał niesamowite właściwości bioenergetyczne. Ożenił się, mając dwadzieścia 18

pięć lat, z teściową swojego najstarszego brata (i matką mojej babci), która w dniu ślubu miała już lat ponad czterdzieści. U nas w domu nie była ona kochana. Pamiętam jeden z jej przyjazdów do Kruszyny. Wszyscy domownicy siedzieli na dworze i pili kawę. Żona Konstantego przebywała wręcz na uboczu i widziałam, że płakała. Podeszłam do niej, żeby biedną pocieszyć, jednocześnie krzywo spoglądając na rodzinę, która tak wyraźnie ją pomijała. Wtedy ciocia zdjęła z szyi piękny złoty wisior z zegarkiem kieszonkowym, w złotej kopercie i z wizerunkiem Matki Bożej w emalii, który mi podarowała. To była jedyna biżuteria, jaką w ogóle komuś dała. A trzeba powiedzieć, że miała bardzo piękne kosztowności po Tomaszu Zamoyskim i po Lubomirskich. Niestety, w czasie powstania wszystko to doszczętnie spłonęło podczas pożaru Pałacu Błękitnego, w którym mieszkała. Sama ledwo zdołała ujść z życiem. Jedynie ten zegarek się uratował. A owo kontrowersyjne małżeństwo okazało się związkiem nieudanym. Małżonkowie rozstali się po dziesięciu latach i Konstanty z nikim więcej już się nie związał.

W pokoju dziadzi, naprzeciwko biurka, wisiał wielki portret Róży Lubomirskiej, która była żoną Artura Potockiego i bardzo młodo umarła, przy urodzeniu trzeciego dziecka. Portret przedstawiał piękną kobietę z różą w ręku. Wiem, że dziadzio niezmiernie kochał siostrę i ogromnie cierpiał po jej śmierci. Przez pewien czas interesował się spirytyzmem. Udowadniał, że na te paranormalne zjawiska wpływa siła ludzi, którzy są przy nich obecni. Wiąże się z tym pewne zdarzenie, o którym chcę wspomnieć. Gdy umarła jego ukochana siostra, dziadzio chciał wywołać jej ducha. Pewnego razu, siedząc przy biurku, a mając przed oczami wspomniany wyżej obraz, coś pisał. Nagle zobaczył obok siebie swoją zmarłą siostrę. Ubrana była tak jak na obrazie. Przekazała mu następujące słowa: „Gdybyś wiedział, jak nas niepokoisz swoimi doświadczeniami, nigdy byś tego nie robił”. Od tego wydarzenia dziadzio raz na zawsze przestał interesować się spirytyzmem. Drugą siostrą dziadzi była ciocia Maryńcia, matka wszystkich Tyszkiewiczów z Landwarowa na Suwalszczyźnie (obok Kanału Ogińskiego).

19


Jednym z jej synów był Stetysz7 (Stefan Eugeniusz Tyszkiewicz-Łohojski z Landwarowa, herbu Leliwa), który założył pierwszą fabrykę samochodów w Polsce. Ożenił się z Heleną, pasierbicą wielkiego księcia Mikołaja Romanowa, córką księżnej Anastazji i Jerzego Maksymilianowicza, szóstego księcia Leuchtenbergu, siostrzenicą królowej Włoch, Heleny. Stetysz opowiadał nam bardzo ciekawe historie z dworu carskiego, na którym często przebywał wraz ze swoją małżonką, nim doszło do przewrotu październikowego; wspominał o Rasputinie, który przeżył próbę otrucia. Mój wuj bardzo lubił carową Aleksandrę Romanową, która nazywała go Tyszko. Tyszkiewiczowie razem z księstwem Golicynami skorzystali z tego, że królewska rodzina angielska, w celu umożliwienia ucieczki ostatnim Romanowom, przysłała okręt wojenny, który stał zacumowany w zatoce krymskiej. Ale wtedy car już był w więzieniu, a jego małżonka, nie chcąc opuścić męża, postanowiła pozostać przy nim. Nie oddaliła też dzieci, nie przypuszczając, że mogą zostać zabite. Stetysz z Heleną i kilka osób z otoczenia cara skorzystało z tego okrętu. Po ucieczce, na emigracji, król włoski Wiktor Emanuel pomagał im przeżyć w nowych okolicznościach. Dziadzio Stefan Andrzej Lubomirski miał sześcioro dzieci, z których jedno zmarło wkrótce po urodzeniu. Były to dwie córki: Natalia8 i Krystyna9, oraz trzej synowie: Władysław (mój ojciec), Tomasz10 i Hieronim. Tomasz i Hieronim przyjeżdżali do Kruszyny bardzo często, ale tu nie mieszkali. Każdy z nich dostał swój majątek. Założyli też własne rodziny. Tomasz miał troje dzieci – dwóch synów i córkę: Rafała, Marka i Anteę, która wyszła za mąż za Pallaviciniego. Rafał pracował w NASA jako naukowiec. 7  W 1924 r. hrabia Stefan Tyszkiewicz, inżynier-konstruktor przebywający we Francji, założył w Boulogne

pod Paryżem niewielką fabryczkę pod nazwą „Automobiles Ralf Stetysz” („Ralf Stetysz” – Rolniczo Automobilowo-Lotnicza Fabryka Stefana Tyszkiewicza) i czynił starania, by przenieść produkcję tych pojazdów do Polski. Po upadku tego przedsięwzięcia brał udział we wprowadzeniu do Polski samochodów Fiat i Mercedes. Zginął w Warszawie w 1942 r. wskutek wybuchu bomby konstruowanej dla polskiego podziemia. 8  Natalia Lubomirska w 1895 r. poślubiła Konstantego Zamoyskiego (1894–1963) z Włodawy. Po wybuchu II wojny światowej udało im się uciec ze Lwowa do Warszawy; potem wyjechali do Stanów Zjednoczonych. 9  Krystyna Lubomirska w 1901 r. wyszła za mąż za Stefana Lubomirskiego. 10  Tomasz Lubomirski (1892–1969), trzeci syn Stefana, żonaty z Marią Aleksandrą Drucką-Lubecką, miał dwóch synów, Rafała Stefana i Marka, oraz córkę Annę, żonę Feliksa Pallavicini z linii węgierskiej.

20

Dziadzio i babcia Natalia z Zamoyskich Lubomirska z Elżbietą i Natalą

Hieronim ożenił się z córką maszynisty, co było powszechnie komentowane, zwłaszcza przez służbę. Mieli dwoje dzieci, Krysię i Hieronima. Natalia wyszła za mąż za Konstantego Zamoyskiego z Różanki. Jego majątek Adampol położony był nad Bugiem. Mieli troje dzieci: Hieronima, którego nazywaliśmy Synem, Krystynę, czyli Lulę, i Basię. To byli nasi najbliżsi kuzyni. Razem z nimi spędzaliśmy wszystkie wakacje. Jeździliśmy jedni do drugich, wspólnie do Francji lub nad morze. Zawsze razem, ale niestety z nauczycielkami. Córka dziadzi, Krystyna, dla nas najukochańsza ciocia, była żoną wspomnianego już Stefana Lubomirskiego, syna Władysława (jako że byli kuzynami, na ich ślub musiał dać pozwolenie biskup). Oni właśnie mieszkali z nami w Kruszynie, w jednej części pałacu. Mieli dwóch synków: Stasia i Jasia. Byli z nami przez całą wojnę i muszę powiedzieć, że duchowo nigdy właściwie się nie rozstaliśmy. 21


Gdy wybuchła I wojna światowa, starsi bracia mojego taty znaleźli się w wojsku niemieckim, a on sam został wcielony do wojska rosyjskiego; służył w armii Denikina11. Wujowie opowiadali, że w czasie walk strzelali w powietrze. Bali się, że mogą zabić brata, który został wcielony do przeciwnej armii i walczył po stronie wroga. Wielu Polaków wtedy tak robiło.

Nie wiem, w którym roku wojny miało miejsce następujące wydarzenie. Mój ojciec jechał w pociągu, w którym pod obstrzałem armatnim zginęło wielu ludzi. Pociąg się wykoleił, a on wyleciał z niego do rowu, gdzie dostał postrzał w brzuch. Między trupami zobaczył obok siebie małe kilku miesięczne dziecko, oskalpowane, ale jeszcze żyjące. Wziął to dziecko w ramiona i trzymał przy sobie aż do jego śmierci, a śliną zwilżał mu wargi. Nie mógł się ruszyć z powodu postrzału i krwawienia. Dopiero po kilku godzinach przyszła pomoc i ojciec został umieszczony na okres paru miesięcy w szpitalu rosyjskim. To było trzecie wykolejenie pociągu, które przeżył. Do Polski i do Warszawy mógł wrócić dopiero pod koniec wojny. Chodził długi czas o lasce i takiego poznała go mama. Jednak leczenie nie było skuteczne i nigdy już nie powrócił w pełni do zdrowia. A gdy zachorował na tyfus, osłabiony organizm nie zdołał się obronić. Gdy mój ojciec umarł, mama miała dwadzieścia pięć lat. Władysław Lubomirski (17XII1897–12VII 1927), ojciec Elżbiety

Władysław Lubomirski, trzeci syn dziadzi, zmarł w wieku dwudziestu dziewięciu lat na tyfus. Był mężem Róży z Broel-Platerów i naszym ukochanym tatusiem. Mama była otaczana wielką miłością i dobrocią przez dziadków, podobnie jak my, jej trzy córki: Natalia, Róża i Elżbieta. Tyle osób mieszkało w jednym domu, a mimo to panowała w nim miłość i zgoda. Ojciec mój skończył konserwatorium w Sztokholmie i był utalentowanym kompozytorem. Grał przepięknie na fortepianie. Dlatego w domu było siedem tych instrumentów, nie licząc pianin rozstawionych po prywatnych salonikach. Przed I wojną światową, gdy Polska była podzielona między trzech zaborców, Kruszyna należała najpierw do zaboru niemieckiego, a w późniejszym czasie przez krótki okres do rosyjskiego. 22

Matka mego taty w czasie wojny była w Warszawie sanitariuszką. Opowiadała nam między innymi o kilku przypadkach, które miała w szpitalu w Warszawie. Pewnego razu na korytarzu, w ciżbie rannych żołnierzy zobaczyła Rosjanina, który stał pod ścianą, jęcząc „żywot boli”. Zainteresowała się nim i chciała zrozumieć, co on mówi. Dopiero gdy podeszła bliżej, zobaczyła, że on rękami trzymał kiszki będące zupełnie na wierzchu. Podobno najtragiczniejsze obrażenia, jakich doznawali żołnierze na froncie, były spowodowane wybuchami granatów. Rosjanin umarł, a babcia była cały czas przy nim, aż do jego śmierci.

Anton Iwanowicz Denikin (1872–1947), rosyjski oficer, generał Armii Imperium Rosyjskiego, dowódca Armii Ochotniczej, jeden z kilku dowódców antykomunistycznej, „białej” armii Rosji.

11

23


leczonej ranie postrzałowej w brzuch, nie przetrzymał tyfusu. Miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat.

Jednak zanim mój ojciec tak ciężko zachorował, od jakiegoś już czasu nie czuł się najlepiej. Pewnego dnia poszedł do swojej matki, a mojej babci, Natalii Lubomirskiej, i powiedział: – Ja umrę za miesiąc, przygotuj mnie do śmierci. Moja babcia była bardzo pobożna. Wszystko, co było ważne dla mojej wiary, jej zawdzięczam. Poważnie więc przyjęła te słowa syna. A co zrobił wtedy mój tato? Pojechał do Warszawy i ubezpieczył swoje życie na najwyższą sumę, na jaką w Polsce można było się ubezpieczyć. Oznaczało to dziesiątki tysięcy dolarów. Zapłacił wtedy pierwszą ratę. Dzięki temu po śmierci taty mamie wypłacono te pieniądze. Tatuś więc istotnie czuł, że nie będzie już długo żył. Ale o tym, co wtedy zaszło, dowiedzieliśmy się od naszej babci znacznie później.

Władysław i Róża z Broel-Platerów Lubomirska – rodzice Elżbiety

W mojej pamięci na zawsze zachowało się wspomnienie pewnego zdarzenia, w wyniku którego trzy osoby z naszej rodziny zachorowały na tyfus. Zjedli raki, które przyniosła jakaś kobieta. Pewnego dnia przy stole zakomunikowano: – Przyszła jakaś kobieta z rakami. – Nie bierzmy tych raków – powiedział mój dziadek. – W tym miesiącu raków się nie je. Jednak moja mama, ciocia Krysia i mój tato zaoponowali: – A dlaczego nie? To tylko przesąd, że nie należy ich teraz jeść. Jeżeli są świeże, bierzemy i niech kucharz je przygotuje. No i tak przygotował, że te trzy osoby, w miesiąc później, ciężko zachorowały. Już po fakcie dowiedziano się, że w tej wsi panował tyfus brzuszny, a wszystkie ścieki wtedy szły do strumienia, w którym raki zostały złapane. Moja mama i ciocia Krysia po długiej i ciężkiej chorobie wyzdrowiały, ale mój ojciec przypłacił to życiem. Jego organizm, osłabiony po źle 24

Pamiętam doskonale dzień, w którym mama nas zawołała (miałam wtedy sześć lat, moja siostra Natala pięć, a Rólka niecałe dwa lata). Uchyliła drzwi od sypialni rodziców i powiedziała: – Możecie powiedzieć tatusiowi do widzenia. Teraz będziecie mieszkały w głównym pałacu, obok pokoi babci. Tutaj urządzimy szpital. Wtedy też całe pierwsze piętro pałacu zostało odizolowane od reszty domu. Zamieszkał tam lekarz i pielęgniarki oraz troje pacjentów: mama, tatuś i ciocia Krysia. Przeniesiono nas do pałacu obok pokoi zajmowanych przez dziadzię i babcię, którzy wtedy bardzo się nami zajęli. Z tego okresu przypominam sobie tylko dzień, w którym umarł mój ojciec. Pamiętam, jak przez szparkę uchylonych drzwi patrzyłam na leżącego tatusia. Widziałam, że zrobił jakiś gest z łóżka, zapewne pożegnania. Zupełnie nie pamiętam jednak wyrazu jego twarzy. Kolejna scena z tego okresu, która zachowała się w mojej pamięci. Oto jesteśmy na spacerze w parku. Poszłyśmy tam z Lalą, naszą nianią, która wzięła także małą Rólkę w wózku. Był bardzo piękny, słoneczny dzień, a my bawiłyśmy się w pobliżu pól tenisowych. Raptem usłyszałam donośnie bijące dzwony. Wiedziałam i czułam, że ogłaszają one coś wielkiego i nadzwyczajnego, na ranną Mszę św. dzwoniła przecież tylko lekka sygnaturka, a potężny głos dzwonów rozlegał się jedynie na Anioł Pański. 25


Gdy usłyszałam dzwony, pobiegłam zaraz do niani. Lala siedziała bez ruchu na ławce i zobaczyłam, że po jej policzkach płyną wielkie łzy. Wtedy położyłam głowę na jej kolanach i smutno zapytałam: – To tatuś umarł? Ona, choć bardzo zdziwiła się tym, co powiedziałam, nic jednak nie odrzekła. Pozostało mi to wspomnienie, pełne dźwięku dzwonów i milczenia Lali.

Upływały kolejne dni. Nie widziałyśmy mamy bardzo długo. Właściwie przez cały ten czas nie wiedziałyśmy, co się z nią dzieje. Mama powiedziała babci, że ona sama powie nam o śmierci tatusia. Pewnego dnia zawołano nas przed pałac, na trawnik wielkiego gazonu. Było to wspaniałe miejsce. Kwietnik ten miał co tydzień zmieniane kwiaty, czym zajmowali się specjalni ogrodnicy. Na środku owego olbrzymiego klombu stały cztery kamienne ławy i okrągły stół z kamienia. A wokół rabat rósł bukszpan z piękną, wypielęgnowaną trawą.

Stałyśmy wtedy na trawie tego gazonu i patrzyłyśmy pilnie w okno oficyny na pierwszym piętrze, bo wiedziałyśmy, że tam pokaże się nasza ukochana, jedyna mama! Wreszcie zobaczyłyśmy, że okno się otwiera, i zaczęłyśmy wołać: – Mamo! Mamo! Tato! Ujrzałyśmy pielęgniarkę, która trzymała naszą mamę, owiniętą szalem, chudziutką i słabą. Wydała nam się bardzo dziwna w tych swoich króciutkich włosach i ledwo ją poznałyśmy. (Wtedy, lecząc tyfus, golono włosy, a na głowę kładziono lód). A my ciągle wołałyśmy: – Mamo, mamo, pokaż nam tatusia! Pokaż nam tatusia! Mama zachwiała się nieco ze słabości, a babcia powiedziała: – Przestańcie wołać tatusia! Przestańcie! Ale my dalej nawoływałyśmy, ponieważ nie rozumiałyśmy, dlaczego nie możemy tego robić. Wtedy mama zemdlała. Potem dorośli nic nam o niej nie mówili, poza tym, że żyje. I oto pewnego dnia babcia przyszła do naszego bawialnego pokoju i powiedziała: – Dzieci, dziś spotka was wielka radość! Mama zostanie przeniesiona do pałacu. W części szpitalnej wszystko było na nowo malowane. Kwarantannę już zakończono. Mama i ciocia Krysia powróciły ze szpitalnej izolacji na drugą stronę pałacu. W Kruszynie był wielki, wspaniały pokój z ogromnym łóżkiem i wielce ozdobnym baldachimem, zwany Pokojem Królewskim. Nocował w nim ongiś król Władysław IV, który często tu przyjeżdżał. Wtedy babcia powiedziała: – Przyjdę po was i zabiorę do mamy, do Królewskiego Pokoju! – I dodała: – Mama jest po ciężkiej chorobie. Macie być cichuteńko i możecie tam zostać tylko dwadzieścia minut. Wolno wam ucałować mamę. Mama was także ucałuje. Będę czekała przy drzwiach i gdy dam wam znak ręką, musicie wracać! Babcia uchyliła drzwi, a my stałyśmy podekscytowane. Wtem zobaczyłyśmy malutką osobę, chudą, z króciutkimi włosami, otuloną szalem. Mama siedziała na łóżku. Trudno było ją poznać, ale, rzecz oczywista, to była mama, nasza mama! Krzycząc, pobiegłyśmy ku niej pełne szczęścia. Weszłyśmy na łóżko, a ona okryła nas opiekuńczo szalem i powiedziała: – Tatuś jest u Bozi.

26

27

Szczęśliwe dzieciństwo, Elżbieta i Natala z Rodzicami


Na mnie nie zrobiło to dużego wrażenia, bo jak się dowiedziałam, że u Bozi, to uznałam, że w dobrym miejscu. Natala jednak zaczęła wołać: – Jak to u Bozi? To nieprawda! On nas tak kochał! On by nigdy od nas nie odszedł! – Jednak tatuś odszedł! – zaczęła nam tłumaczyć mama. – I będzie tam na nas czekał. Dobrze, że odszedł pogodzony ze swoim losem. Jest on już zwolniony z obowiązku doczesnego. A my tu zostałyśmy i będziemy się razem wspierać. Wtedy wszystkie trzy zaczęłyśmy płakać. Babcia stała dotychczas przy drzwiach. A wtedy podeszła, odciągnęła nas siłą od mamy i wyprowadziła z pokoju. Przez parę miesięcy robiłyśmy z Natalą drabiny, to znaczy patyki wiązane trawą, i stawiałyśmy pod skarpami wspierającymi mury poszczególnych wież. W ten sposób chciałyśmy ułatwić tatusiowi schodzenie do nas z nieba. Chodziłyśmy z mamą na grób. Zanosiłyśmy tam i sadziłyśmy kwiaty.

Kruszyna: pod markizą Elżbieta i Natala na rowerach, za nimi stoja Róża Lubomirska, Marysia Plater, Krysia Lubomirska, Ola Zamoyska, Rólka i Basia Zamoyska-Iwańska

A potem życie poszło naprzód i byliśmy bardzo szczęśliwi, choć zawsze brakowało nam taty.

Trzy siostry: Elżbieta, Natala i Rólka z ukochanymi psami

28

Tylko Trefl, wyżeł tatusia, aż do śmierci przychodził na jego grób codziennie, nawet w zimie. Tam się kładł i wracał dopiero po paru godzinach. Od śmierci tatusia leżał ciągle w koszyku i nigdy już nie chciał jechać na polowania. W momencie śmierci taty Trefl był zamknięty w stajni, w boksie, bo warczał na doktora i pielęgniarki. Wyskoczył jakoś stamtąd i poleciał do pałacu na pierwsze piętro, tam zawył na schodach, zawrócił i popędził do kaplicy, gdzie już mój ojciec leżał w trumnie. Położył się obok niej i tak spędził całe dwa dni. Ksiądz kanonik Krajewski pozwolił mu tam zostać nawet podczas Mszy św. Potem, w czasie pogrzebu, Trefl szedł za trumną ze wszystkimi. Przez całe swoje psie życie, nawet jak już oślepł, chodził na grób tatusia. Na szczęście umarł przed wojną. 29


II Świat dzieci Byłam pewna, że Matka Boska Częstochowska nas Lubomirskich kochała bardziej niż innych. Według mnie kochani byliśmy bardziej nie z powodu ufundowanych bram (nasza rodzina ufundowała pierwszą spośród nich) czy wybudowania połowy klasztoru. Przede wszystkim dlatego, że to nasz pradziad, Eugeniusz Lubomirski, pojechał do Rzymu po koronę dla Matki Boskiej Częstochowskiej i Dzieciątka! W Kruszynie była wozownia, może nie tak piękna jak w Łańcucie, ale na tyle wspaniała, że stanowiła ciekawy obiekt dla zwiedzających, wśród których były także szkolne dzieci. Najstarszą karetą moja prababka Eugeniuszowa Lubomirska (pewnie i Zamoyska) pojechała wraz z małżonkiem w cztery konie, razem ze stangretem i służącą, wprost z Kruszyny do Wiecznego Miasta po korony dla Matki Bożej. Musiało to być coś wspaniałego! Zachował się jeszcze do naszych czasów ów niezwykły, olbrzymi powóz. Siedzenia w nim były wyściełane granatowo, a wewnątrz przedzielała go wielka szyba z wmontowanym urządzeniem, za pomocą którego można było porozumiewać się ze stangretem. Wyposażony był w przybory toaletowe, bidet, mechanicznie wyciąganą miednicę z kranem i nocnik... z herbem na dole. Zawsze pytałam się dziadunia: „Dlaczego herb jest na nocniku, a ja na to siusiam?”. Odpowiadał mi wtedy: „Nie patrz na te rzeczy!”. Ja jednak uważałam, że to aberracja. Były tam także różne drobne przybory toaletowe, wykonane z kości słoniowej. Wszystko razem wydawało się istnym cudem. Można było wygodnie się ułożyć, tyle że wszędzie dokoła śmierdziało naftaliną. Wozownia mieściła mnóstwo karet, land, dyliżansów i innych pojazdów. Jednak ta najstarsza kareta swym pięknem przewyższała wszystkie. Nam oczywiście nie wolno było wchodzić do wozowni, ale ja i tak to robiłam. Skulona siedziałam w tych pięknych fotelach, rozmyślając i marząc

30

zarazem, snułam własne historie w tym miejscu, które przemawiało do mnie urokiem i czarem przeszłości.

„Wielkie rodziny wspomagały uboższe od wieków” – mawiał dziadzio. Pewnie dlatego nasz dom pełen był rezydentów. Dawniej w takich wielkich pałacach było miejsce przeznaczone do zamieszkania przez zasłużoną służbę. Stary służący albo stara gospodyni, tacy, co po latach pracy nie mieli dokąd pójść, pozostawali w domu, w którym pracowali. Byli oni osobną kategorią mieszkańców. Nie zasiadali z wszystkimi przy stole, ale służba przynosiła im jedzenie do pokoju, na tacy. Dla nas dzieci było to godne pozazdroszczenia, bo nie musieli siedzieć przy stole i trzymać łokci prosto. Rezydenci przychodzili za to na wielkie święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy oraz na uroczystości rodzinne, takie jak imieniny dziadzi, babci lub inne. W kościele mieli swoje ławki, w parku spacerowali sobie alejami. My dzieci musiałyśmy iść na „dzień dobry” do starszych pań, z których najważniejsza była pani Kniejska, czyli Fofa. Fofa przyjechała z Francji do Polski jako panna służąca babci, kiedy babcia była jeszcze młoda. Nazywała się Flora Gentilhomme, co znaczy „Flora Szlachcic”. Wkrótce zachorowała i straciła wzrok. Nie chciała wrócić do Francji, bo była sierotą. Babcia nasza nigdy jej nie opuściła. Najpierw nauczyła ją robić na drutach, potem samodzielnie jeść, a nawet chodzić. Tak długo prowadziła ją za rękę, aż Fofa nauczyła się sama przechodzić z oficyny, gdzie mieścił się jej pokój, przez korytarz i schody do pokoju babci. Za moich czasów Fofa miała białe włosy i szare, „starożytne” suknie ze wstążką na szyi, w którą wpinała swoje słynne broszki. Ta na niedzielę była okrągła z napisem i otwierana, a w środku znajdowała się fotografia pana Kniejskiego z czasów młodości i Fofy, gdy była już starsza. Pan Kniejski był przykładem tego, w jaki sposób dziadzio pomagał zdolnym chłopcom ze wsi. Nie wiem, jak ich wybierał, ale wiem, że wybierał. Tacy, w których dostrzegał jakieś zdolności, zostawali gajowymi, inni fornalami, a ten, co potrzebował opieki, był przez dziadzię kierowany do administracji jako kasjer. Działo się tak ku powszechnemu zgorszeniu wujów, zdumionych tym, że dziadzio w administracji zatrudniał same „ciapy”. Dlatego powtarzali, że to musi się źle skończyć. Tak więc pan Kniejski zapewne był taki nijaki, bo go dziadzio posadził za biurkiem. Z czasem został kasjerem, ku rozpaczy wuja Stefana. Ale dziadzio mówił: 31


– Wypłaty potrafi robić każdy dureń. Za to administrator musi być najlepszy. Pan Kniejski kochał Fofę przez cały ten czas, gdy ona miała swoje zdrowotne kłopoty z oczami. Najpierw skrycie, a z czasem delikatnie ujawniając swoje uczucia. Fofa była „pałacowa”, a pan Kniejski dopiero zaczynał karierę urzędnika. I pewnie do niczego by nie doszło, gdyby nie babcia, która pomogła im się porozumieć i nauczyła Fofę trochę mówić po polsku. Ostatecznie doszło do ślubu zawartego w kaplicy pałacowej. Pan Kniejski tym sposobem stał się częścią pałacu i rezydentem, ale pracował jako kasjer. Był człowiekiem niskiej postury, zwykle chadzał w czarnym ubraniu, a wyróżniały go siwe wąsy, tylko nieco mniejsze niż u dziadzi. Tak ślicznie chodzili sobie z Fofą po parku, trzymając się za rękę. Rano, gdy on szedł do administracji, Fofa podążała do babci. Każdego dnia podchodziłyśmy do niej cichuteńko, ona jednak zawsze zgadła, które dziecko przy niej stoi. Całowałyśmy ją w rękę. Raz przyniosłyśmy cztery żaby w pudełku, ale pan Kniejski zaraz je wyrzucił przez okno, chociaż widziałyśmy, jak Fofa się obruszyła. Pan Kniejski był bardzo poważany jako mąż niewidomej kobiety. „Bierzcie z nich przykład, jak trzeba kochać!” – mówili nam starsi.

W czasie kiedy wyjechałyśmy z mamą do Francji na sześć miesięcy, pan Kniejski zrobił się cały żółty. Dzisiaj w takich okolicznościach zwykle idzie się do szpitala, ale wtedy było inaczej. Jeżeli doktor powiedział, że śmierć jest nieunikniona, to natychmiast wracano do domu, by umrzeć w otoczeniu rodziny. Każdy modlił się o to, żeby nie umierać w szpitalu, gdzie stawiano tylko parawan. Tak też było z panem Kniejskim. Najpierw leczył go nasz felczer, a potem doktor Kon. Ten zaraz zobaczył, że to rak naciska na żółć i stąd ten kolor. Wzięli więc pana Kniejskiego do szpitala, aby stwierdzić, że nie ma ratunku. Wkrótce też wrócił do domu i nasza rodzina nie opuściła go już do śmierci. My zbierałyśmy kwiaty do wazonu, chodziłyśmy z Fofą na spacery i do kościoła, bo ona ciągle chciała się modlić za swego męża. Była przy nim zawsze nasza babcia. Robiła mu zastrzyki przeciwbólowe i zajmowała się nim razem z Cinią. Była też pielęgniarka z Częstochowy i doktor Kon, prawie codziennie. Przyszła pocztą świeża woda z Lourdes, bo o tej, którą mieliśmy, babcia mówiła, że już stężała. Pewnego ranka dowiedzieliśmy się, że śmierć nastąpi tego dnia i że rozpoczęła się już agonia. Chodziliśmy na palcach po korytarzu, bo 32

drzwi do pokoju otwarto i zgromadzona była tam cała nasza rodzina. Wszyscy rezydenci i służba klęczeli przy łóżku i modlili się na różańcu. – Jak się jest w pobliżu kogoś będącego w agonii – mówił dziadzio – to nie wolno hałasować, bo umierający rozmawia z Panem Bogiem i przechodzi do wieczności. To są niepojęte rzeczy dla tego, co umiera, i dla tego, co stoi obok i zostaje po tej drugiej stronie.

Mama (Róża Lubomirska), Rólka, Stach Lubomirski, Natala, Stefan Lubomirski (Kijek) i Elżbieta przy Fiacie mamy

W tamtej epoce każda z wielkich rodzin miała swoich służących, bony, nianie i nauczycieli. Nauczyciel niemieckiego dla chłopców cioci Krysi okazał się szpiegiem niemieckim, który mojej mamie powiedział w przeddzień wybuchu wojny: „Uciekajcie, bo wszyscy będziecie rozstrzelani”. Każda z dziewczynek miała swoją nianię do drugiego roku życia. Później pojawiała się bona, już do starszych dzieci. Naszą nianią była Lala, która opiekowała się nami do dwunastego roku życia. Jedynie Cinia 33


(Marcjanna Chądzyńska) była u nas od naszych narodzin i pozostała aż do swojej śmierci. Potem, od szóstego czy siódmego roku życia, następowały nauczycielki. Właśnie wtedy znalazłyśmy się pod opieką Angielek. Pierwsza z nich nazywała się miss Brame; uczyła ona jeszcze mojego ojca. Była też nauczycielka francuskiego. My dziewczynki miałyśmy swój pokój bawialny, który bardzo szybko przekształcił się w pokój do nauki z zawieszoną pośrodku czarną tablicą, wykonaną przez pana Bodankę. Przed pójściem do szkoły u sióstr nazaretanek uczyłyśmy się w domu i jeździłyśmy dwa razy w roku do Częstochowy, by w tamtejszym gimnazjum zdawać egzaminy. Do szkoły poszłyśmy na rok przed małą maturą.

Panna Janina nauczycielka, Elżbieta, Natala i Zosia Eysmont (1933)

Na tym samym piętrze, na którym znajdowały się nasze pokoje, mieszkały dwie nauczycielki nie lubiące się nawzajem: Francuzka i Angielka. Niezaangażowana w „spór międzynarodowy” panna Janina uczyła nas przedmiotów w języku polskim.

Miss Mary Mealin, która w Polsce przebywała od dwudziestu lat, była nauczycielką języka angielskiego. Przez całe nasze dzieciństwo nie dowiedziałyśmy się, że znała język polski, podobnie jak i francuski. Ta Angielka była bardzo kosztowna. Jej miesięczna pensja wynosiła trzysta złotych, co było porównywalne do pensji administratora majątku. My dzieci wiedziałyśmy, że obydwie cudzoziemki nie cierpią się nawzajem, chociaż mama twierdziła: „To tylko złe języki tak mówią, bo one bardzo się lubią”. Ale Angielka miała Francuzkę za nic, a tamta podobnie. Jak mogły się lubić dwie nauczycielki w tym samym domu, uczące te same dzieci? Mimo wszystko nauczyłyśmy się tych dwóch języków. Początki poznawałyśmy z miss Brame, a potem, gdy miałyśmy około dziesięciu lat, przyjechała Angielka miss Mary Mealin, żeby nas wychowywać, i została z nami, póki nie poszłyśmy do szkoły.

34

35

Sypanie kwiatków w Boże Ciało (1930): Elżbieta, Rólka i Natala


Pewnego dnia przed pałac zajechał powóz, z którego wysiadła gruba kobieta w krótkiej spódnicy opinającej jej korpulentne kształty, w bluzce z aksamitu w jakimś okropnym kolorze. Przy czym uczesana jak królowa angielska, o niskiej, tubalnej barwie głosu i z charakterystycznym rzadkim wąsem porastającym znamię nad wargą. W oczach miała nieskończoną wyższość w stosunku do wszystkich i wszystkiego. Zdecydowanie już starsza pani emanowała majestatem nie znoszącym najmniejszego sprzeciwu. Tego wieczora położyłam się do łóżka Natali i powiedziałam: – To jest przebrany mężczyzna, to w ogóle nie jest kobieta. Następnego dnia przekonałyśmy się, że Angielka doskonale zna rozkład naszych obowiązków i potrafi egzekwować je z niezwykłą drobiazgowością. Przy śniadaniu ciągle nam zwracała uwagę, przy czym my nic nie rozumiałyśmy, aż wreszcie pojęłyśmy, że łokcie należy trzymać przy sobie. Ten miesiąc był okropny. Wtedy rodzina zrobiła nam straszną rzecz. Dziadzio z babcią wyjechali do Adampola. Mama pojechała na rykowisko w góry Czarnohory. Tam znajdowały się rewiry łowieckie, gdzie jeżdżono co miesiąc na polowanie. Ciocia Krysia i wuj Stefan wyjechali gdzieś razem, a my zostałyśmy same z kimś, kto podobno nie znał słowa po polsku. Właśnie wtedy przyjechała miss Mary Mealin! Przyjął ją kamerdyner, który sam władał trzema językami. On niby miał nam pomóc porozumieć się z tą osobą, siłą nam narzuconą. Postanowiłyśmy nic nie mówić. Gdy miałyśmy powiedzieć jakieś słowo, to go nie mówiłyśmy, bo byłyśmy obrażone na rodzinę: jak mogli nam coś takiego zrobić? Jednak po upływie miesiąca raptem okazało się, że już nikt z rodziny nie miał żadnych interesów. Wszyscy, jakby umówieni, wrócili do domu, a my mówiłyśmy już płynnie po angielsku. Bo jednak trzeba było z tym czasem coś zrobić. Miss Mealin towarzyszyła nam wszędzie, nawet na ślizgawce. Mimo swoich siedemdziesięciu lat jeździła z nami na łyżwach. Wymagała absolutnego posłuchu. Całkowicie nami rządziła. Nie była to tylko nauka języka, ale w ogóle życia i etykiety. Miss Mealin żądała znajomości tekstów Szekspira na pamięć, podobnie było z historią Anglii. Byłyśmy karane za używanie języka polskiego poza wyznaczoną godziną, od trzeciej do czwartej po południu. Wkrótce okazało się, że z Natalą kłóciłyśmy się nawet w języku angielskim lub przechodziłyśmy na francuski.

36

Dawniej Angielka, nauczycielka języka angielskiego, to była po prostu instytucja. Dziś trudno to zrozumieć czy mieć o tym choćby wyobrażenie. Jej autorytet był nie do podważenia. W domu wszyscy jej słuchali. Jeżeli któreś z dzieci zostało ukarane, oznaczało to słuszną decyzję i nie należało prosić o jej złagodzenie. Uczyła nas nie tylko angielskiego, ale także dobrego zachowania. Pewnego razu, gdy zachorowałam i zaczęłam wymiotować, stanęła nade mną, mówiąc: – Elizabeth, tak się nie wymiotuje, to nie jest kulturalnie, należy to robić bezgłośnie. Nie otrzymawszy żadnego współczucia w tej trudnej sytuacji, rozpłakałam się. Byłam chora, a ona mówiła mi takie rzeczy! Jednak miała ogromny posłuch u wszystkich, którzy szanowali jej rozkazy wobec nas.

Dzień nasz, aż do pójścia do szkoły, czyli na dwa lata przed wybuchem wojny, był rozplanowany bardzo rygorystycznie. Musiałyśmy być obecne o ósmej na śniadaniu, w wielkiej sali jadalnej. W zimie panował tam straszny chłód. Ubrane w palta, biegłyśmy przez długie korytarze, by zdążyć wrócić pędem, bo o wpół do dziewiątej czekała na nas panna Janina z lekcjami polskiego, które trwały do godziny jedenastej. Po ich zakończeniu zabierała nas na spacer Angielka. Zawsze miała przy sobie dzwonek, którym dzwoniła nad uchem Janiny, czym drażniła ją systematycznie. Chodziłyśmy na te spacery z dwiema nauczycielkami – każda z jednej strony, a my w środku z psami, za którymi nie wolno nam było biec. Przez te ograniczenia spacery wydawały się nam straszne. Czułyśmy się jak w niewoli. Niczego nie wolno nam było zrobić bez pozwolenia. Lekcje historii miałyśmy w języku polskim. Uczyła nas panna Janina. Bardzo lubiłam się uczyć i dużo czasu spędzałam na czytaniu. Najgorsze przygody zdarzały mi się z dyktandami. Nigdy nie napisałam tego, co mi dyktowano, bo zawsze musiałam dodać coś od siebie. Złościło to pannę Janinę, która mówiła: – Po co to dodałaś? Jeżeli w tekście tego nie ma, nie możesz nic dodać. A ja przekonywałam, że tak jest lepiej. Potem była kara i musiałam wszystko przepisywać. W życiu nie napisałam ani jednego dyktanda bez dodania czegoś. W przeciwieństwie do Natali, która pisała tylko to, co jej dyktowano. Miss Mary Mealin karała nas surowo za najmniejsze uchybienia w tej potwornej etykiecie, jaką z jej pomocą próbowano nam wpoić. 37


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.