Jak powstaje -fragment

Page 1

Jacek Pankiewicz

Jak powstajÄ™



Jacek Pankiewicz

Jak powstaję

Wydawnictwo LTW Łomianki 2017


Jacek Pankiewicz Jak powstaję

Projekt okładki: Bimali Horska-Zborowska Skład komputerowy i redakcja: Mikołaj Jastrzębski

© Copyright by Jacek Pankiewicz 2017 © Copyright for this edition Wydawnictwo LTW 2017

ISBN 978-83-7565-537-7

Wydawnictwo LTW ul. Sawickiej 9 Dziekanów Leśny 05-092 Łomianki tel. 22 751 25 18 e-mail: wyd@ltw.com.pl http://www.ltw.com.pl


Jacek Pankiewicz – Jak powstaję

Czy warto żyć? Ludzie wciąż się rodzą. I chcą, żeby nas było coraz więcej – A tak się przecież powiększa coraz bardziej areał nieludów. Bo dziś każdy chce być górą. Nad kimś, co górą jeszcze być nie zdążył. Nas nie interesują na przykład szczegóły, jaki ten Drugi/ Druga ma kolor oczu, i jeżeli niebieskie (jak ja!) to może znaczyć jakąś szczególną zdolność do... jaki się wyraz, jaki skarb w nich kryje?! A najlepiej to do tego, co mówię, niech sobie obejrzy film o dyktatorach. Ja obejrzałem, i jestem taki jak jestem, mądrzejszy! Tam jest pokaz wszelkich apetytów spełnionych. Przykłady niby stąd, ale i z całej historii ludz­ko­ści. I któż by nie chciał żyć jak oni?! Za nimi stoją zastępy, obrzymie narody. I wszelkie korpo­ra­cje na ich wzór nie od dziś się tworzą. Oni we wszystkim są górą, i będą panować nad światem. A też i indywidualnie – kto żyje, na ich wzór się tworzy. A zwłaszcza ci, co grubną z dnia na dzień; albo inaczej pospólstwu się poświęcają. Oglądasz, bratku, telewizję? to zaoszczędź sobie, wyłącz fonię, niech tylko kamera podrąży sama największą tajemnicę denata, i zarysu brzuśca – od razu wiedzieć możesz, do czego on zmierza, co myś­li, fonia ci niepotrzebna. Oni z godziny na godzinę tak żyją, a nawet i w nocy, jak chcą zasnąć, piekielnie mocują się z sobą, jakby tam z brzuśca mikrofon wyłączyć i przekopyrtnąć się na drugi bok. Brak w mikrofonu byłby ideałem. Weźmy na przykład syna Kim Irsena takiego. Synusiów innych sławnych ludzi. I ćóruśki także. No i tych, którym 18


Czy warto żyć?

dziś Dupy tak nieprzeciętnie rosną. Oni, brzuchpaśce, weszli już w strefę nieludów – Wzorce jak zwykle mają z przeszłości; najlepiej rozpowszechnione dziś wszakże; i najprzeróżniejszej maści. Najlepszy klasyczny przykład, choć jeszcze niekoniecznie był gruby – to Ceausescu niejaki. Mam go w oczach, jak strzela, niby do wroga się mierzy; w puszczy na plebanii stojąc, zaraz zacznie mordować niedźwiedzie, bo tak robili ważni przodkowie, jak każe Tradycja; jakiś pułkownik już mu załadował strze­lbę, on pociągnie za spust i zwycięży, powiększyć u swych stóp defiladę trupów, równo ułożonych na matce ziemi. Potem może pojedzie do swej kawalerki, największego pałacu na świecie, o tysiącu pokoi. Albo i do równie ogromnego Pałacu Podsłuchów, gdzie został nagrany już cały Naród Rumuński, i dowie się, co o nim myśli, chce to wiedzieć, bo sam nie myśli. Nawet i najmniej ważny obywatel w państwie go obchodzi, co powiedział o nim za życia, a może i po śmierci. Inna literatura się nie liczy. Każdy normalny widz, jak popatrzy na to – zaraz tylko pragnie pouczestniczyć sobie w końcowym morder­stwie – tyrana, na jego wzór w rzezi na narodzie i niedźwiedziach. A kto tego nie pragnie, jest kiep! bo to dowód, że nie należy do ludzkości, czyli sam jest zwyrodnialec. I jest pytanie. Czy ludzie dziś pragną czegoś jeszcze? Prócz, oczywiście – parcia na szkło? każdy przecie jakoś chce być wyróżniony! I to się powtarza od stuleci. Od tysiącleci. Czy warto w takim świecie być uznanym za ważnego? I wśród normalnych znalazła się jedna taka, co poradziła sobie. Krytyczka ongiś postmodernistyczna, dziś już się 19


Jacek Pankiewicz – Jak powstaję

tytułuje jako dramaturgini, no, prozaistka, wszechartystka w ogóle. Otóż napisała onaż ostatnio powieść, naty­ch­miast wydano ją w Sic–u. O swojej rodzinie. I wyszło jej, że (ta Rodzina) jest nie do życia, nieznośna bo, i nie za bardzo mądra takoż; nawet i niecałkiem jakby zdrowa psychcznie. Wylazło tej autorce, prozaini, że Rodzina u nas jest tak obciążona wpływami złymi, że nie do życia! jak Matki–Polki, pamię­ ta­jącej złe czasy wojny, będąca pod miazmatami wpływów takich, jak sarmatyzm, ten wredny! no i jest tego bez liku! Co uświadomiwszy sobie, wszak o tym napisała, odgrodziła się od wszystkich, siadła na schodach przed domem i zaczęła kciukiem ustawiać sobie techniczny przyrząd – sumienie świata. I to są wrażliwość i pomyślówka. One decydują. Żadni kciukarze niczego nie załatwią. Ani nawet łokciarze. 21 marca 2017

20


Przed szczytem Pamięci Ślepego, z którym w dzieciń­­­­­­stwie nieźle sobie popracowaliśmy! Tę drogę i jako starszy przemierzam i młody, co przy­ pa­dkowo wy­­szed­ł skądś, dotąd nie wiem skąd, w ubra­niu, a może w piżamie, więc niekoniecznie w dzień, może nocą, mógł to być wie­czór mocno przyciemniony, zastały w czerni nagłej, jak kie­dy burza na­padnie błyska­mi wśród grzmotów, doprawdy nie wiem kiedy by­ło; ale te świa­tła błyskające w czerni, wiatr, deszcz prze­chodzą­cy w śnieg, to było naprawdę, i żadnej tam drogi ani kie­runku do­kąd by uciec! Już po pierwszych próbach – że się przecież z tego wy­łą­ czę! – lecz i bez nadziei łatwej, że to tylko sen, z któ­rego siłą wybić się można na przytomność – przypuszczenie przyszło, jedyne które się jakoś broniło, mianowi­cie że to może być rubież, pole bez granic, spor­ne pole, na które ja się po pro­stu głupio wdarłem; a gdzie się koń­czy, nie było widać; a może tuż za linią horyzontu – tam trzeba pójść?! lecz i o horyzon­cie w tych warunkach tru­d­no było ma­ rzyć, więc dojść do czegoś takiego – obiecywać sobie nie mogłem; i rozbłyski tylko! moim oczom, momentalnie, ukazywał się co jakiś czas, z le­wa do prawa idący, stok góry, od ścieżki czy wnęki ska­l­ nej, po której jakby się poruszałem, więc z łaski losu, w prawo ku gó­rze może szedłem, całym tym płatem prze­strzeni, rozwi­nię­tej nagle, być może tamtędy i rze­czywi­ście szła jakaś ścieżka, czy dostępna mi jakaś droga głów­na, taka dla wszystkich, którzy się tu poja­wią, kimkol­wiek będąc; niewykluczone, że i przed głównym natarciem fron21


Jacek Pankiewicz – Jak powstaję

tu prze­­suwałem się, sam, choć żadnych pozycji zaję­tych ani sprzętu tam nie widziałem; obrona tego miejsca, jeś­li rzeczy­wiście tam była, wycofać by się musiała zawczasu, czując co się święci; wrogów ani przyjaciół, jak na­ra­zie, nie spotykałem; czasu, do jakiego przynależę, nie znałem; ani nawet stron śmiertelnego sporu; niech no mi się zaraz ukażą – i co będzie?! szedłem, czas się wydłużał, a nadzieja, ta moja bez­ro­zum­ na, że może uda mi się z tego wyłączyć, nie odstę­po­wała; no do­b­rze – ale jak inaczej? może za następnym błyskiem tych ponurych świateł coś doj­rzę, coś wynajdę, taka była moja nadzieja! póki co, dane mi jest dalej iść, towa­rzys­twa, jeśli zechce mnie os­ło­nić, szu­kać, a jeśli mi zagrozi, obawiać się! i przyna­jmniej choćby kawalek tej ście­­żki, drożyny choćby – by mnie wy­wiodła gdziekol­wiek! posuwałem się głównie za wiatrem, który też dziw­nie obracał się, zmie­niał; a może on jednak coś wie, z nim dojść gdzieś, choć tu na ogół tak grząsko, ciężko iść tak rozmytym polem, a ka­mie­nie rzadko zdarzają się, bym sobie rozbił i nos; mimo to z niejaką swobodą posu­wam się, dziwną siłą jestem popy­cha­ny! i żadna mnie myśl nie dręczyła tak jeszcze, jak to wy­ czekiwa­nie, spodziewanie, że się na coś natknę, to ­po­czucie trzyma mnie w rów­nowadze pew­nej; już wydawało się, że muszę iść wprost, po bokach stoki stro­­me, więc niech świa­­tło, które błys­ka się nieregularnie, z obu stron, będzie czasem i dla mnie, jako pomoc główna, lecz tym za wiele nie ma się co cieszyć. Tam gdzieś w świe­cie sta­je się teraz piękny wie­czór, powo­ li sza­rość gę­stnieje w ci­szy; a tu jedynie jas­ność błysku czasem zrzednie nagle, nie jesteśmy z jednego świa­ta! grzmo22


Przed szczytem

tem albo ich serią, jak kanonadą z armat od­zywa się czasem niebo, stąd i stam­tąd, naszych i obcych ata­kują na zmia­nę; a równie dobrze mogłaby i tam być głęboka noc! Za błyskiem, jeśli tylko zdążysz oswoić wzrok, dojrzeć czasem można ziemię pod stopami, znaczy, że tam gdzie już postawisz krok – a przed następnym – wszystko się za­ czy­na; jeśli ci się uda i zapamiętać kierunek do następ­nego kroku; za­cznij szybko iść, posuwać się w sko­kach przyhamowanych; i po­myśleć by można, że jak na tak złą po­godę – nie­ źle idzie się nawet! byle pra­widłowo deptać teren, na czucie sto­pą, bo nie znając obrazu ni kształtu; tak się i uczyć ich można, i zadomowić w tym byle–gdzie! w końcu nie ma na świecie nic tak specjalnie stałego; tu­taj przynajmniej coś pow­ta­rza­się, za darmo masz te bły­s­ki, nie­­wiadome co do pochodzenia i celu, a jednak! do­ kądś one ce­lują, widocznie za­mierzo­ne są; a może nawet nie jest tak, jakby tu wróg strze­­lał do wroga, wtedy ja byłbym strą­co­ny jako pierw­szy! moim wrogiem tu i tam cała reszta świata jest – nie zgi­­ nąłem wszak, nie padłem jeszcze przez nią, o nie! Nikt nie pada rażony nagle ty­l­ko świa­tłem, a pio­runy mnie nie tra­ fiają! może tu niebo tylko jest bar­dziej od wszystkiego odle­g­łe, dziś może i martwe? mści się uparcie na mnie? albo nad Ziemią całą – ja cóż, dodatek jej drobny – dostaję w łeb przy okazji! może też i tak być jeszcze, że ono się mści na czymś mnie­ jszym ode mnie, czego tu nie dowi­dzę? – Jednak już coraz rzadziej biją gromy! choć świateł zapo­ wiada­ją­cych je wi­dzę wiele, trafień mniej znacznie – – może one są i – nie tak stra­szne, jak się wydają? Jednak póki nocy tutaj, nic nie wró­­ci do wyraźnoś­ci sta­­łej, 23


Jacek Pankiewicz – Jak powstaję

ani ta dro­ga, jeśli jest, od począt­ku tak nie­pe­w­na, ani przeciw­nik mój, czy sprzy­mie­rzeniec, których nie znam. Z wszystkiego i tak najlepiej będzie, jeśli się pos­ta­ram, chociaż do ranka, z tym prze­trwać. Zawiało teraz marco­wym chłodem, z falą śniegu; po chwi­­ li jednak i czymś cie­p­lejszym! zaczął siec deszcz; powi­nie­nem był chyba li­czyć na te zmiany, może wróci i wiatr, pozwoli zmo­czo­nemu obe­schnąć, w tych swoich podmu­chach za da­rmo, taka jego łaska! Ale ja nic nie wybiera­łem tu, ni stopnie ni gradacje! Czy sil­nie­jsze okaże się pa­r­cie desz­czu z wia­t­rem, kiedy ociepli się?! a potem znów zmro­zi się wszystko? nie jest obojętne to dla me­go przetrwania. Krok po kroku idąc ciemność, macnąć ziemię przed każdym stąpnię­ciem – to jest moje zadanie tutaj! marznę, nogi ro­bią się drętwe, nawet i bez butów lepiej by się szło! moje czucie już martwe – – tylko się nie poprawiać raz po raz, nowe czucie budzić – dalej iść! w przezłożoności tych zdarzeń – przewi­dzieć na przykład, jak długo zdołam utrzymać się na powierz­chni, bo niby ja jeszcze jestem górą, zanim się poślizgnę, nie rymsnę – potem to już ona zechce przygnieść mnie swym nawa­łem. I poczuję się jak marny, nic nie znaczący skła­dn ­ ik tego bałaganu! No, ale jeszcze czuję się wciąż! Czy zapowiadało się coś więcej, coś kiedyś? już zapomniałem. W pe­w­­nych sytuac­jach człowiek może i nie powinien wie­dzieć, kim jest, jak wygląda, jak się tu zna­lazł; żyje się 24


Przed szczytem

życiem jednym – tym, by nie za długo było mu dane w tym trwać! każdej nas­tęp­nej chwili już nie zniesie, może trafić go szlag! A jak wypadnie jakiś lżejszy moment – wtedy może się i zrozumieć coś niecoś, jak się postara! Jednak obowiązek widać jakiś obudził się we mnie, na świa­domoś­ć, że oto przed ogromem za­dań staję; choć pa­mięć się jakby mnie wypa­rła, zesztywniała martwa, a ja cóż – za­startowa­łem w nowe, coraz bardziej strome rejony góry – i z czym niby? zza chmur, które ledwo uwydatniły się, ano­­nimowa nowość – światło znów wystrzeliło! teraz już pełną garścią, spośród obcego czyniąc wyłom, zewsząd schlu­s­tanego cze­ r­­nią! a górą puś­ciło się smu­gą jaśniej­szą! w dole zaś nic nie poka­zuje mi drogi, wręcz ją oś­lepia; mo­żna się podomy­ś­lać tylko, z ogólnych zarysów Ziemi choćby! I obejrzałem się, jak nie pie­­­­­rwszy raz, i przysiągłbym – idzie tam za mną ktoś! Tutaj też pchnie się! Na tle łuny widzę go coraz wyraźniej! zamotał się bi­dak w pu­­łapce tej rozle­g­łej sceny, i chyba nie wie, że ona nie sprzy­ja nieżywym! to tutaj, słabeuszu! i witaj w teatrzyku naszym szkolnym, jest nas dwóch! nie domyś­lasz się pe­wnie, jak daleko usz­liśmy dotąd! tylko jeszcze sposobności brak, by przewi­dzieć dokąd dalej! Wiatr opadł, gaśnie też widok zdarzeń; brak ście­­żki, choćby przypusz­cza­l­nej, możliwej; ale nie wolno już nam się zgu­bić! W raz pomyśla­nym kierunku idzie się przecież! na tym zawisło życie marne. Naj­lepsze światło nadal mamy z kałuż. Odbija się w nich Nie­bo i wyboje; a następne są coraz głęb­sze; przy co silnie­ jszym rozbłysku mogą się pokazać i następne! będzie to coś już przed obliczem Nieba; ono nam niby sito do nawilżania 25


Jacek Pankiewicz – Jak powstaję

jest, drżące i po­i­ry­towa­ne; i jakby lustro, które też cza­sem wpada w drgawki, ze stra­­chu i nie ze strachu – – ot, i człowiek! Idzie sobie. A może i stamtąd, z Niewidzialności, palu­sz­kiem by kto nam ze­chciał, hm, pogrozić – –? Krzyknęła za mną! tak, to jednak dziewczyna, nie chłop! już wi­­dzę i po sylwetce, jest coraz bliżej! i chyba pro­si, bym się zat­rzy­mał; nie wie bidula, że w drodze wszystko wolno – ale zat­rzymać się, stanąć w mie­j­scu to wielka strata, bo może i strach! nie dać się do niczego przyzwycza­ić – więc i unieruchomić! od niej do mnie to jeszcze kawał drogi! Lecz ko­ńcu i dogoniła mnie, sama! muszę ją za to pochwalić, ale nie teraz, nie w twarz! Jeszcze by ją trzeba było podholować nieco, a holownika tutaj brak! bo jak ro­zk­lei się, za dużo sił by się zużyło; a tu idzie się na kredyt, „żyjemy na debe­cie!” wczoraj wypomnieli mi w banku. Dowie­działem się, od tamtej jedynej, że dla niej to także by­ło ot, zwykłe wyjście po prostu; tak nagłe, że nie wiadomo skąd wyruszyła tu sobie; nie zdą­żyła w porę wrócić do domu albo co? przez długi czas bała się nawet krzy­k­nąć za mną, obawiała się lawiny, taka prze­widująca! ‚to tylko dziewczę, a przecież i Obcego nie boi się!’ pomyślałem; Ob­ce­go więcej – niż deszczu, gromów, wiatru, śniegu i tych tam błys­ka­wic – mogłaby unikać! – już się mnie nie boisz? pytam – teraz mi wszystko jedno, szłam w górę, to pomyślałam, że mo­że i dojdę! ty przecie tak samo! 26


Przed szczytem

zahartowana gierojka z niej, i tak mi od­­powiedziała! wyznała je­szcze, że gdy­by nie ja – a jednak! – nie poszłaby dalej. Czyli się przydałem nieco; to niech i pro­­wody­rem sobie pobędę przez mo­ment! ach, jak tu ślicznie!! – powinnaś może zostać tam gdzieś, póki by wszystko uci­chło! w świat się wy­rusza dopiero kiedy jasny jest! a w dodatku ranek musi być taki, by coś ci się choć trochę spodo­bało! nie odpowiedziała mi, jak to na głupią zaczepkę; bo i prawda, teraz w głowach musimy mieć ten nasz wspólny kieru­nek! Zaczęliśmy się wdrapywać razem, a dla nie­pozna­ki, jak to przed złą pogodą i gderliwymi jej wysłannikami, w chłodzie żywiołów, nadal i wciąż będących pewnie w stanie woj­ ny, paraliżują­cych nas tu głównie jako głód – – wdrapywaliśmy się na górę, pospołu i na czworo­nóż, jak więk­szość braci naszych gdzieś tam, na spokojnej Ziemi – i to nie przenosząc się na jakiś Szczyt, czy jego Odnogę – – w jednym błysku zwidu wsko­czyliśmy, na przeciwległy stok chy­ba, wyżej położony s­kra­ju dro­gi, tam... ależ to nie­ prawda! ...tam mignęło nam coś, na kształt ko­nia z wozem! nie, raczej wozu utrzymującego konia nad przepaścią! to zjawienie się naszym oczom uwierzytelniało się za­ leżnie od ko­le­jnych błysków świa­tł­a; a miało obraz taki, jakby Wóz, a potem znów i Koń pojawili się na szarym tle przepaści! a założył­bym się, że i raz, jak najwyraźniej, trwało to przez chwilę! – i był tam już razem cały ten rydwan z Koniem, a przed nim Wóz, uczepiony tak w po­przek, niby do skały, co wyglą­ dało tak, jakby na skraju coś dziwnie zwiewnego traci­ło się i wracało, a cały niewą­t­­pliwy ciężar to nik­nął, w rwał się gdzieś w dół, to zatrzymywał w za­wie­wach wiatru! 27


Jacek Pankiewicz – Jak powstaję

lecz on to jest, przytroczony do wszystkiego Koń, niez­ noś­nie szarpany – – bliżej już będąc, zobaczyliśmy, że to zwykła furman­ka była, wóz musiał mieć niemożli­wie powykręcaną rozworę, skoro tak rzucało nim i na skałę, aż zostawało na niej z pół wozu, to było troniło2 i dyszel w zaczepie, a potem Koń musiał to u­t­rzy­mywać! i Koń i Wóz na wszyst­kich czterech kołach/nogach się ut­ rzymali! a przewa­żający ciężar już tylko zwi­­sa­ł nad prze­paś­cią! Koń sczepio­ny z tym rumowiskiem roztrzęsionego Wozu, mu­siał utrzymać się jednak! na kra­wędzi Spadku oraz Oca­ lenia! Góra swą pochyłością ciągnie ich w przepaść – lecz roz­mach woli Konia wy­dobywa ich spod jej wła­dzy! O, ten Koń na naszych oczach spaść nie może! szep­taliśmy sobie niemo – to on narzu­ca swój po­rządek ca­łej tej plątaninie zdarzeń! Nawet gdyby i się ściemniło, i zniknął nam na chwilę z oczu, nie mog­liśmy nie wierzyć, że wyrwie się On przepaści! – och, gdyby się ob­su­nęli się w dół, i nie wi­dzieliby­śmy tego! wyrecytowała Dziewczyna; – tak, bo jego rżenie zagłuszyłby wiatr! – ale nie spadli!! Wyraźnie tam stał nieopodal, czuliśmy jego pot, ze swym podwójnym rydwanem z czterech kół Koń! zobaczyłem, jak poobcie­raną ma skó­­rę, jak pora­niony został! nie ma też i jednego oka. Żaden woźnica nie uratowałby Konia z wozem w tych wa­runkach! Niebo nieco uspokoiło się wokół; znaleźliśmy ście­żkę coraz pewniejszą; dzi­kie zadowolenie po­czu­łem nawet; że też my razem! wyjdzie­my teraz stąd, pójdziemy może i na kraj świata! nie zginęliśmy przecież! 2

troniło – trzon przedniej osi, gdzie dyszel łączy się z rozworą 28


Przed szczytem

jest tu i Dziew­czy­na, uchował się Koń. Bezczelnie dużo wszy­stkiego tu mamy, nie wiemy nic wię­cej! Odtąd i wiatry nie będą tak na­chalne! i krzy­na słońca spad­nie na nas! Wyjdziemy sobie kiedyś na szczyt! może razem i wjedziemy!! Rzeczywiście, poka­za­ło się nieco korzystniej­sze wi­dmo na niebie – – ze swoim szczątkowym Zaprzęgiem stoi Koń Co Po­ra­dził Sobie; Urato­wał sie­bie i wóz, i w nas ma resztę! Ona go za szyję objąć chce! – ja będę woźnicą! woła; a on tu bieg­ł do nas! nie mieścił się na żadnej cia­snej dostępnej dro­dze! I wykrzykiwaliśmy różne takie, a On stał i rżał, i tylko drżały mu nogi. Zwycięstwo pokazał światu, jakby było lekkie! Świat znowu był nasz – i wielki, łatwy do znie­­sie­nia; a wdzięczność mieliśmy taką, że jesteś­my razem! ach, dla wszyst­kie­go mieliśmy wdzięcz­ność! – Hej, w cie­m­nej smudze tam – szczyt stoi! Pójdziemy kiedy jeszcze? – a czemuż by nie! świergoce Dziewczyna; lecz skądś nagła cisza? świat nie skoń­czył się jeszcze! dopiero teraz jakbym zauważył, że na zie­mi ni­czyjej jes­ teśmy! to rubież prze­cież! niby za­ją­k­nięcie się w bitwie! był czas, kiedy odstą­pi­ła obrona, a nie napiera je­szcze nowy atak. Bu­rza tylko nam przerwę zrobi­ła, i trochę pomogła! – ...nie możemy dziś dalej iść w górę! odezwałem się bezradnie. – ... o, tak, musimy teraz być Drugim okiem dla Ko­­nia! odezwała się Dziew­czyna przy­­tomnie, poparła mnie. ­– Sprowadzimy go na dół! 1995 29



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.