„Jaskółcze ziele" - fragment książki

Page 1

Anna Marcinkowska

Jaskółcze ziele

Radom 2017


Copyright © Anna Marcinkowska Copyright © 2017 by Lucky Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Skład i łamanie: Mariusz Dański Redakcja: Katarzyna Pastuszka Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54 e-mail: kontakt@wydawnictwolucky.pl www.wydawnictwolucky.pl Wydanie I Radom 2017 Druk i oprawa: www.opolgraf.com.pl ISBN 978-83-65351-40-1


1 Dokąd pójdą ludzie zatrzymani w pół kroku fotograficzną migawką, kiedy przekroczą ząbkowaną krawędź papieru? Za którym zakrętem znikną? Do jakich wejdą domów? To nie może być ten sam świat. Tak dobrze znany róg ulicy na starej fotografii wydaje się nietutejszy. Widok rynku, który Maria widzi na ekranie komputera, należy do innej, umarłej dawno rzeczywistości. Ludzie niby tacy jak my. Jakaś kobieta stoi w drzwiach, ręce założyła do tyłu i zdaje się wypatrywać kogoś. Maria powiększa fotografię, lecz obraz zamazuje się i nic więcej, prócz plamy głowy okrytej kraciastą chustą, nie widać. Rozczłonkowana na piksele twarz bez oczu, nosa i ust. Kim jest kobieta? Na jakiej myśli, na jakim zmartwieniu została przyłapana w chwili, gdy zamknęło się nad nią to diabelskie oko? Maria próbuje jeszcze dostrzec, co może się kryć w otwartych drzwiach kamienicy. Niczym przypadkowy przechodzień zagląda w okna i bramy. Wszędzie jednak pustka i cisza. Chwila zamknęła się z trzaskiem i zamilkła. Dawno temu. Albo zdjęcie, które dostała mailem dopiero co, przed chwilą. Czarnowłosa, poważna kobieta o bladej, pociągłej twarzy, stojąca w progu domu. Ubrana w ciemne, obszyte wąskim futrem palto, w dłoniach trzyma niewielką książkę. W jej twarzy i uważnym spojrzeniu rysuje się smutek, który przez chwilę wydaje się Marii niepokojąco znajomy. Maria zagląda komputerową lupką przez wysoki, zdeptany próg, poza którym w środku coś stężało, nabrało trudnego do określenia kształtu i na wieki pozostało nierozpoznane. Powieki bolą ją i pieką. Nic dziwnego, siedziała nad tymi zdjęciami cały wieczór i pół nocy. Wystawa fotograficzna na temat miasta ma być gotowa na koniec |3|


miesiąca, ale na dzisiaj dosyć. Zegar w rogu monitora wyraźnie daje do zrozumienia, że pora zamykać, gasić, odsunąć krzesło i odnaleźć łóżko. Druga w nocy to najwyższy czas na sen, zwłaszcza, jeśli trzeba wstać jeszcze dzisiaj, i to bardzo wcześnie. * Coś ją obudziło. Chyba zapach, o ile podobnie przykrą woń można nazwać zapachem. Szuka w myślach powodu, miejsca, z którego unosi się to coś w powietrzu. Jeszcze chwila, zanim otworzy oczy. Dziwny zapach należy jeszcze do snu, czy jest już częścią realnego świata? Nie wiadomo. Przychodzi jej na myśl, że nie zamknęła okna, a u sąsiadów przypaliły się ziemniaki. Kto o tak wczesnej porze, do licha, gotuje kartofle? Maria otwiera oczy. To, co widzi, utwierdza ją w przekonaniu, że jak spała, tak śpi. Nad głową ma jakieś belki, biała niegdyś farba złuszcza się po kątach. Widok niskiego sufitu w połączeniu z ciężkim odorem, zatykającym usta, przywodzi jej na myśl babciny parnik, małe pomieszczenie gospodarcze, w którym gotowano obierki ziemniaków dla świń. Jak sen. Na powrót zamyka oczy. Teraz usłyszy kwakanie kaczek obok sadzawki i krzyki starej Nowaczki. Jeszcze chwila, a babcia będzie wołać dziadka przez podwórze: „Antek, chodź śniadać, żur stygnie, zostaw te konie, chodź już!”. Zaraz wejdzie do pokoju z czymś do schowania do szafy. Odrzwia otworzą się ciężko i zaskrzypią jak wieko od trumny. To będzie znaczyło, że pora wstać. Jednak nic takiego nie następuje. Aha, to inny sen. Maria czeka jeszcze spokojnie. Lepiej, żeby nie pojawił się pies, las z grzybami ani śliwki. To złe znaki. |4|


Tymczasem słychać delikatne otwierane drzwi, potem dochodzi ją szmer, coś jak szelest sztywnej tkaniny. Babcia przyniosła do szafy swoją taftową spódnicę, Maria domyśla się zadziwiająco przytomnie. Postać, która stoi nad nią, co stwierdza otworzywszy oczy, nie jest jednak babcią. Wysoka i ciemna, na tle jaśniejącego okna gubi nieco szczegółów. Z całą pewnością nie jest jak babcia blondynką. To postać o nieznajomej, zatroskanej twarzy, odziana w staroświecką suknię. Ciekawie się zapowiada, myśli w pierwszej chwili Maria, lecz zaraz ogarnia ją niepokój. Sen jest dziwny i ona jest dziwna w tym śnie. Nigdy nie była taka w swoich snach. Szybko zamyka oczy. –  Śpij dziecko, śpij… – Chłodna dłoń w przelocie muska jej policzek, kiedy kobieta naciąga pościel na jej ramiona.


2 Co to za sen? Kaczki nad sadzawką, głośno skrzypiąca szafa. I oślepiające obrazy niby oglądane pod słońce. Przed jej oczami przesuwają się jeszcze ulice, wieża kościoła, rynek, potem znów rynek, ale odmieniony jakiś, jakby z innego świata. Siedziała wczoraj do późna nad suknią panny Kalinowskiej i zmęczenie daje się dzisiaj we znaki. Dostarczyli jej z dworu drogie, francuskie koronki. Ani centymetra nie mogła zmarnować, toteż robota szła wolno. Zegar w pokoju wskazywał drugą po północy, kiedy szła spać. Na szczęście suknia prawie gotowa. Godzina już późna, kiedy Tekla siada na łóżku. Ojciec znów będzie wyrzekał. Nafty wypaliła tyle, że starczyłoby do końca tygodnia. Nie lubi ojciec na próżno wypalać nafty. Ani tego jej szycia nie lubi. Ojciec Tekli nie jest jak inni gospodarze, jak taki na przykład sąsiad Siwy. Siwy, w opuszczonych wiecznie portkach, w drewnianych chodakach, całymi dniami łazi po błotnistym obejściu. Dzwoni wiadrami, sierpem, smarka, kaszle, wydziera się na kobiety i tylko z tego wiadomo, że jest za płotem. Reszta Siwego schowana jest pod wielką baranią czapą i wiechciem siwych wąsów. Jej ojciec przez cały dzień nie zdejmuje butów z cholewami. Kiedy patrzy Tekla na ojca, siedzącego na wysokiej kasztance, widzi rosłego mężczyznę w białej koszuli, z mocnymi nogami w tych swoich twardych butach. Wszyscy widzą, nikt nie może się sprzeciwić. To jest pan, nie jakiś kilkumorgowy chłop, nie jakaś biedota, co jęczy za robotą u pańskich drzwi. Ojciec nigdy nie prosił o nic. Nikogo. |6|


* Dawno temu musieli uciekać z dalekiej Ukrainy. Pamięta Tekla jak przez białe mleko stary dwór, spękane deski ścian, ganek na smukłych kolumnach, a wszystko zapadające się w coraz bujniejsze chaszcze, krzaki jaśminu i bzu. Do dworu nie prowadziła już szeroka, wysypywana piaskiem aleja, ale ledwo widoczna ścieżka pośród wysokiego zielska. Dach siadał i usiadł całkiem, kiedy ojciec nie dostał drewna na nowe belki. Wtedy zamieszkali w czworakach obok. –  Na jakie utrapienie, za jakie grzechy to wszystko, Dohrebyszcze, moje Dohrebyszcze! – Matka płakała wtedy za lichym przepierzeniem, czego ojciec nie mógł zdzierżyć, jakby wcale nie o jej rodową ostoję chodziło, nie o tęsknotę za matką czy ojcem. Matka niewiele mówiła o swoim rodzinnym domu. Miejsce, które opuściła, oddalone raptem o dwa powiaty, zamknięte zostało dla niej raz na zawsze w jakimś innym życiu. Wspomnienia stały się zbędne i niebezpieczne jak jeszcze jeden kufer na przeciążonym wozie. Niekiedy jednak matka pozwalała sobie na chwile słabości. Chętniej wspominała czasy bardziej odległe, te dostatniego i beztroskiego dzieciństwa u boku matki, babki Kołyszkowej, której Tekla nie poznała nigdy, bo ta zmarła wiele lat przed jej urodzeniem; czasy zbytkownych przedmiotów i licznej służby. Szafarka Agafia, chłopiec kredensowy, z którym matka nie mogła się bawić, bońcia Hołynia. Wszystkie te postaci od czasu do czasu pojawiały się we wspomnieniach matki, niosąc ze sobą jakieś odległe, spłowiałe obrazy, zapachy rzeczy nieznanych, należących do jakiegoś lepszego, utraconego przez nią świata. Poza tymi krótkimi migawkami niewiele więcej pojawiało się z dawnego |7|


życia matki. Od dnia, w którym zmarł jej ojciec, Weronika nie utrzymywała kontaktów ze swoją rodziną. Dziadka Kołyszkę Tekla widziała jeden jedyny raz, a jego obraz utrwalił się w jej pamięci mocno prześwietlony jasnością tamtego letniego dnia, jakby w owych czasach bez przerwy patrzyło się pod słońce. Na tle nieba jakaś duża postać, pochylająca się nad nią, szorstkość policzka, zapach tytoniu, woń obcego domu, przesiąkniętego zapachem trociczki. Kiedy umarł dziadek Kołyszko, dla Weroniki Ulejskiej zmieniło się wiele. Bracia zagarnęli majątek rodowy w całości, nie interesując się siostrą nigdy więcej. W owych czasach wiodło jej się jeszcze nieźle, majątek jej męża Ksawerego przynosił dochody i pozwalał żyć godziwie. Lata względnego dostatku Ulejskich nie trwały długo. W głowie Tekli pozostały na zawsze już tylko te czasy, gdy zamieszkali w jednej izbie. Rodzice, babka Anastazja i ona. Jedynie kawałek szmaty wiszącej u sufitu oddzielał łóżko rodziców od reszty pomieszczenia. Ojciec nie lubił babskich łez. Przyjął brata, stryja Ignaca. To prawda. Jak miał nie przyjąć? Od zawsze, jak pamięta Tekla, opowiadało się o tym w domu, po wielokroć roztrząsało nie bez powodu, bo fakt pojawienia się stryja nierozerwalnie związany był z początkiem końca. Odkąd poszedł na wojnę, dawno temu, wszelki ślad po nim zaginął. Aż nagle zjawił się nie wiadomo skąd. Babka Anastazja nie przestawała dziękować Bogu za cud, który sprowadził jej syna do domu. Z początku nawet się ucieszyli, roboty co niemiara, szły żniwa i jeszcze jedna para rąk bardzo była potrzebna. Lecz stryj Ignacy nie do pracy w polu został stworzony. Kiedy szedł drogą, w ślad za nim łopotała szara sukmana, wielkie buciory wzbijały kurz i strzelba stukała |8|


u pasa. Baranią czapę stryj zawsze miał głęboko nasuniętą na czoło jakby mocno musiał ukrywać swoje zamiary. Bo zamiarów i pomysłów miał bez liku. Kiedy tak szedł, musiał być jak dzisiaj ojciec, co nie widzi przed sobą byle kundla. Zaraz też okazało się, o czym tak stryj Ignacy przemyśliwał całymi dniami. W owym czasie pojawiało się we wsi wielu obcych. Ci, wraz z młodszymi mężczyznami z całej okolicy, zbierali się na Halinowszczyźnie, w majątku oddalonym nieco od głównego traktu. Wszyscy, a zwłaszcza upadła, zaściankowa i w znacznej części schłopiała szlachta, stanęli w szeregach powstających oddziałów. Zbierano broń, gromadzono żywność, ćwiczono się w walce. Nie tylko męska część brała w tym udział. Kobiety, jak opowiadała babka, szyły konfederatki, koszule, szykowały szarpie. Pewnego dnia zaczęło się, stryj wpadł do izby, za nim ojciec. Płakała matka i prosiła. Wiedziała, że źle się to wszystko skończy. Obcy, którzy mówili, że są swoimi, pędzili drogą na dużych, ciemnych koniach, zatrzymywali się na krótko pod karczmą. Kiedyś widziano z nimi kobietę. Baby we wsi żegnały się i nie mogły nijak zrozumieć. Żeby kobieta tak z chłopami? Ojca nie było długo. Pojawił się którejś nocy i zapewniał matkę, że wkrótce wszystko się skończy i wróci do domu. Matka musiała mu wierzyć, była mądrą kobietą i tamtej nocy przestała płakać. Wyglądała świtu tak spokojnie jak ktoś, kto dobrze wie, że będzie tylko tak, jak ma być. Którejś nocy przywieźli Ulejskiego na saniach. Wszystkim się zdawało, że przywieziono trupa. Miał zaraz umrzeć. Nie umarł. Matka z babką, zawczasu przygotowane na taką okoliczność, wyciągały ze skrzyni lniane, białe szarpie. Wypróbowanymi przez |9|


lata sposobami, razowym chlebem zmieszanym z pajęczyną, skrzypem polnym, nagietkiem i innymi ziołami, co już od pewnego czasu suszyły się pod powałą, postawiły ojca na nogi. Stryj Ignacy nie pojawił się więcej w czworakach. Jedni mówili, że zginął, inni – że został zabrany. Tak czy owak, żyło się coraz trudniej. Kilka lat potem urodziła się Tekla. Dni były długie, głodne i zimne. Obejście puste. Matka kładła ją wcześniej spać, bo często nie było nic do jedzenia. Carskie ukazy wywłaszczyły ich ze wszystkiego. Pewnego dnia postanowili uciekać. Dokądkolwiek. I tak znaleźli się tutaj. Za schowane po dziadku złoto ojciec kupił kawałek ziemi i niedużą chałupę. Było to możliwe, kiedy po powstaniu w Królestwie Polskim uwłaszczono chłopów. Ojciec zapakował na wysoką furę trochę sprzętów, pierzyny, naczynia, a tłoczony w mosiądzu rodowy herb rzucił na wierzch. * Tekla spogląda za okno. Jasny, kwietniowy dzień stoi wysoko. Słońce wpadło przez zamglone szyby i rozsiadło się przy stole jak w gościach. Pije z pozostawionej wieczorem filiżanki, skacze po łyżeczkach, po główkach porozrzucanych szpilek. Jest tak późno, że całkiem wyleciał z izby odór gotowanych w kuchni kartofli. Tekla nie rozumie, czemu matka tak uparcie całe życie każe jej wierzyć, że nie jest prostą chłopką. Od najmłodszych lat uczyła ją pisać i czytać. Z dworu i od felczera Konopki wynajdywała książki, aby ona, jej córka, mogła siedzieć w izbie urządzonej z pańska i tu zajmować się tym, co zwykły robić dobrze urodzone panienki. Matka, na krzywej, pobielonej ścianie, | 10 |


powiesiła kilim i kilka świętych obrazów, jakie ocalały z dworu. Obok, pod oknem, postawiła stół na rzeźbionych nogach i dwa napoczęte przez korniki krzesła. Potem ojciec kupił od Żyda duży, zabytkowy kredens. Tekla, prócz czytania, mogła tu co najwyżej szyć, chociaż światła przez małe okienko wpadało tyle, co w naparstek. Matka chodziła z nią do pałacu. Tam zapewniała – córka ma złote ręce. Niech łaskawe panie tylko dadzą coś na wzór, bodaj najwykwintniejszą francuską suknię, to same zobaczą. Panie Kalinowskie z początku nawet nie chciały słuchać. Z wyżyn marmurowych schodów ledwie widocznym ruchem dłoni odganiały je niczym natrętne muchy. Nie. Materia droga, nici niełatwo dostać, koronki łatwo zmarnować, ależ gdzie, moja Weroniko, my szyjemy tylko w Warszawie u najlepszej modystki. Lecz pewnego dnia z pałacu przybiegła służąca, prosiła jak najszybciej stawić się w pałacu. Pani Kalinowska, kobieta o białej tuszy i nalanej twarzy, patrzyła zawsze tak, jakby nie opuszczała należnego miejsca na szczycie schodów, gdziekolwiek by się akurat nie znajdywała i rzadko zdarzało jej się zstąpić niżej. Z ciasnej kryzy sukni wokół grubej szyi nieznacznie tylko odwracała fałdy podbródka. Oczy patrzyły z ukosa. Tonem nieznoszącym sprzeciwu, z rękami założonymi na brzuchu, rzuciła w stronę Tekli, która właśnie pojawiła się w drzwiach salonu: –  Zaraz Genowefa przygotuje suknię, na jutro trzeba poprawić. Właśnie Anzelm przywiózł z Warszawy. Niech weźmie miarę i na jutro rano żeby suknia była gotowa. Na dowód skończonej rozmowy Kalinowska odwróciła się do wysokiego okna i odeszła, stukając laską. | 11 |


Salon opustoszał, a Tekla dalej stała pośrodku z zadartą głową. Pierwszy raz była w podobnym miejscu. Jakieś surowe, spękane na policzkach twarze mierzyły ją z portretów w złotych ramach. Podniosła wzrok – nie wiedziała, że takie mogą być sufity. Wokół rzeźbionego plafonu, ze środka niebieskiej wody tryskała namalowana fontanna i z tego miejsca opuszczał się, mieniący wszystkimi kolorami, kryształowy żyrandol. Barbara stanowiła przeciwieństwo swojej matki. Ale tylko z pozoru. Co prawda podbródki wykształcały się jeszcze słabo, lecz ich zaczątki, spod równie ciasnych koronek uciskających szyję, kiełkowały wyraźnie. Oczy, podobnie jak u matki, patrzyły z ukosa, o ile w ogóle zechciały spojrzeć. Nic więcej o Barbarze nie dało się powiedzieć, niewiele więcej domyśleć, po co to zresztą, z jakiego powodu jakiekolwiek domysły. Panna z dworu niczym się nie różniła od białych, alabastrowych posągów, kiedy Tekla przychodziła zdejmować z niej miarę. Długość rękawa, obwód pasa i bioder, a wszystko bez jednego zbędnego słowa, spojrzenia czy uśmiechu. Raz tylko przyszło na myśl Tekli, że mogą być w jednym wieku i przez tę jedną chwilę zobaczyła Barbarę inaczej, bliżej, trochę jak samą siebie w innym życiu. To, co je różniło, nie było czymś, co dałoby się kiedykolwiek, jakimkolwiek słowem czy gestem przekroczyć. Szybko wzięła wtedy miarę i z zawiniątkiem pod pachą zniknęła z pałacu. Odtąd miała już często przemierzać tych kilka błotnistych uliczek, a potem długą lipową aleję. Panie raczyły być zadowolone z roboty, więc od czasu do czasu znalazło się jakieś zamówienie. Kiedy ojciec dowiedział się o tym, poczerwieniał na twarzy. W kilku krótkich słowach zabronił chodzić do pałacu, ale matka postawiła na swoim. | 12 |


Odkąd pamięta, Tekla bała się ojca. Cały wydawał jej się kanciasty, ponad miarę szorstki i zawsze o krok za daleko. Nie umiała zbliżyć się do niego, bo jak po twardej skórze butów, po surowej bieli rękawa spodziewać się jakiejkolwiek czułości. Gdzieś pod tym wszystkim, kiedy ojciec przy oknie palił fajkę, pod skórą drgały mu splątane żyły, w których kłębiło się coś, spinało do skoku. Widziała to Tekla ze swojego kąta, znad książki czy szycia. Tekla podnosi się z posłania i podchodzi do lustra. Biała koszula wyraźnie odcina się od bladej, pociągłej twarzy. Spod czarnych, zmierzwionych włosów przygląda się sobie chwilę. Nie podobają jej się blade usta, oczy osadzone głęboko ani smutek, jaki z nich teraz wyziera. Próbuje wykrzywić wargi w uśmiechu, przepędzić ten dziwny cień, który zdaje się usiłuje zatrzymać ją, unieruchomić, wciągnąć w zmatowiałą taflę lustra.


3 I jeszcze ten cholerny telefon. Co za dzień. Właścicielka hurtowni obuwia czeka na projekt ulotki, a szef wpadnie zaraz z kolejnym zbawiennym pomysłem. A telefon jak na złość dzwoni dzisiaj bez przerwy. Kiedy sekretariat się spalił, a sekretarka Alicja została zwolniona, szef polecił wydrukować czerwoną czcionką duży napis „Biuro” i wywiesić na drzwiach studia komputerowego. Teraz Maria jest panią Alicją i, jak przystało na wykwalifikowaną sekretarkę, tłumaczy sto razy na dzień, że prezesa nie ma, nie wiadomo kiedy i czy w ogóle będzie, proszę się dowiadywać i być dobrej myśli. Praca nie idzie jej dzisiaj. Głowa jest niczym przepełniony czymś baniak. Za długo siedziała wczoraj nad tymi zdjęciami. Koniec marca, pora z komórki wystawić rower. Maria najwyraźniej potrzebuje więcej świeżego powietrza. To, co mgliście pamięta z rana, cały czas napawa ją niepokojem. Jany gwint, teraz to już nie przelewki. Nie pić tyle kawy, rzucić papierosy i jeździć na rowerze, a wtedy wszystkie te strachy w czarnych sukniach, belki i zapachy pójdą precz. Maria odrywa wzrok od monitora. W pomieszczeniu, w którym pracuje, systematycznie ubywa ludzi, przybywa za to sprzętu. Za plecami ma już nie jedną maszynę do druku cyfrowego, jak wtedy, gdy pięć lat temu rozpoczynała tu pracę, ale cztery. Cztery zakurzone i niesprawne rupiecie. Piąta, najstarsza drukarka, nie mieściła się już w pokoju i została wypchnięta na korytarz. Tam, pod drzwiami, które niegdyś prowadziły do introligatorni, jako pierwsza w kolejce czeka do utylizacji. | 14 |


Kiedy kilka lat temu Maria zjawiła się w tej firmie, nosiła ona jeszcze wyraźne ślady niedawnej świetności. Podwórko nie zdążyło zarosnąć chwastami, a dobrze utrzymany krzew pnącej róży ozdabiał frontową ścianę budynku. I furtka otwierała się na ulicę. I pies był tylko jeden. Sekretariat świecił terakotową podłogą w wymyślne esy-floresy i, podobnie jak gabinet prezesa, czekał na klientów. Dwa fotele pokryte szarą tapicerką w kolorowe ciapki, ekspres do kawy, wymyte, lśniące filiżanki oraz uprzejma, choć nie bez przesady, pani Alicja, gotowe były do działania. Duży napis w głębi korytarza, umieszczony nad drzwiami do introligatorni głosił w duchu socjalistycznej propagandy: „Zadowolenie Klienta jest dla nas najważniejsze”. Napis jak głosił tak głosi, tyle tylko, że mało jest teraz widoczny, bo świetlówki w tej części budynku już dawno się przepaliły. * Południe minęło, słońce okrzepłe po zimowych miesiącach gania się w lusterkach aut i wystawowych szybach. Wszystko śpieszy do domu, lecz nie tak jak w te pochmurne popołudnia, kiedy ludzie okutani czapkami i metrami szalików niczym zjawy znikali po bramach i za drzwiami autobusów. Teraz Maria mija ludzi wychodzących z pobliskiej Biedronki w rozpiętych kurtkach, wystawiających twarze do słońca, pijaczków wyległych z gardzieli bram, licytujących między sobą w brudnych garściach jakieś drobniaki. –  Ty, gdzie tak pędzisz, ustań, no, ustań! – Słychać donośny głos, gdy kiwający się przy krawężniku mały człeczyna w fioletowej, ortalionowej kurtce wyskakuje na ulicę wprost pod nadjeżdżający rower. Człowiek w nacią| 15 |


gniętej na głowie leninówce, chcąc nie chcąc, zatrzymuje się. –  Ustałem, i co? – odparowuje zaczepnie, jakby z góry wiadomo było, że ustał co prawda, ale nic z tego nie będzie. Facet w ortalionie na próżno otwiera przed nim trzęsące się dłonie, co Maria dostrzega jeszcze kątem oka. Stare, znajome i opatrzone widoki. Ulica, którą zwykle wraca do domu, codziennie dostarcza tego rodzaju wrażeń. Ta część miasta to zlepek prawie już miejskiego sztafażu ze swojskim klimatem prowincji. Kilka bloków, huśtawki, piaskownice, obdrapane ławki na zaśmieconych skwerach, pośród czego drewniany dom, kapliczka, gdzieniegdzie rozklekotane rowery, przytulone do wystawowych szyb opatrzonych kolorowymi napisami „lombard” czy „lumpeks”, a wszystko połączone i dawno już zrośnięte w jeden cudaczny organizm. Ulica, niczym genetycznie obciążony twór, sama nie umie rozeznać się w swoim położeniu. W podmokłych dziurach, zapyziałych podwórkach, z drabiną u boku i porzuconym w kącie kubełkiem, kurczowo trzyma się starego porządku, udaje, że nie widzi ani nie słyszy placu z wózkami przed Polo Marketem, że nie dotyczą jej żadne sygnalizacje, zakazy postoju. Podobne wrażenie sprawiają ludzie, snujący się jak zjawy wokół tych zapadłych między blokami chałup. Obok placu zabaw, między szczytem bloku a kioskiem z gazetami, stoi przydrożna kapliczka. Przysiadła tu dawno temu i, jak siedziała, tak siedzi. Wydawałoby się, że nikt jej nie dostrzega, a jednak ktoś przyniósł plastikowe kwiaty, pomalował sztachety płotu, od czasu do czasu ktoś przeciera szybkę, żeby Matka Boska pod warstwą kurzu całkiem nie zmarniała. Raz zobaczyła Maria jakąś starowinę, która przystanęła tu | 16 |


z siatką ziemniaków i przeżegnała się. Widok nabożnie skupionej staruszki w jazgocie ruchliwej ulicy, zaraz obok sklepu z obuwiem i punktem totalizatora sportowego, niezwykły był i surrealistyczny. Przyszło jej wtedy na myśl, że drogi, które nosi się w sobie stokroć są silniejsze niż te rzeczywiste. Staruszka pewnie od zawsze chodziła tędy, kiedyś, gdy na miejscu blokowiska rozpościerało się pole, łąka czy las. A przy kapliczce – nie skrzyżowanie, ale rozstajne drogi. To na takie drogi staruszki przychodziły po wróżbę. Musiało to być w piątek, równo o piętnastej. Siadała babka przy kapliczce i czekała. Wszystko zależało od tego, co pierwsze nadjechało drogą. Jeśli pojawił się porządny gospodarski wóz, nie było źle. Było źle, jeżeli u wylotu drogi pojawił się żałobny karawan. W pobliżu kapliczki – ogródki działkowe. Kiedy idzie wczesnym rankiem do pracy, Maria chętnie zapuszcza wzrok przez pordzewiałą siatkę, między okryte jeszcze rosą i odurzające zapachami ciężkie rabaty cynii, lilii, porzeczek i malin. Tak jak Matka Boska wysoko pod dachem kapliczki udaje, że nie widzi, nie słyszy i nie czuje pobliskiej ulicy z wadliwą kanalizacją, tak emeryci w słomkowych kapeluszach, ze swoimi zielonymi konewkami, ignorują istnienie tuż za płotem innego świata. To co, że spaliny i hałas. Trzeba wypielić, podlać, a potem posiedzieć na pasiastym leżaku. Wygląda na to, że staruszkowie zawarli z ulicą niepisaną umowę. Oni nie widzą ulicy, a ulica nie widzi ich. Dlatego mogą chodzić w samych gaciach i biustonoszach, smarkać i drzemać z otwartymi na ulicę ustami. Co bardziej operatywni każdego ranka wystawiają na chodnik taborety z wiadrami pełnymi kwiatów, a na pomiętym papierze układają garście porzeczek i śliwek. | 17 |


Bliżej rynku należne im miejsca zajmują czynszowe kamienice z czeluściami podwórek głębokich i mrocznych jak studnie, na dnie których toczą się i wylatują na ulicę domowe awantury, słychać płacz dzieci i dźwięki telewizyjnych transmisji. Dolatują obiadowe zapachy albo te kisnące w kieszeniach przybudówek, szop, stryszków i piwnic. Swoją absurdalnością uderzają drzwi na piętrze, opuszczone do tego stopnia, że zabrano im schody, okno porosłe tłustym kurzem z sadzami na parapecie, majaczące wewnątrz duchem jakiejś dawno uschniętej pelargonii. Lubi Maria mijać te domy, zaglądać w podwórka, dziwić się, według jakiego planu i zamysłu tak to wszystko obrasta w kolejne daszki, schody, tafle styropianu, przepierzenia, a potem znów butwieje i po kawałku odpada. Poranny sen wraca do niej niejasnym wspomnieniem i wraca też dziwny niepokój. Sny zwykle zapomina się szybko, ten jednak nie chce odejść.


4 Ojciec siedzi rozparty za stołem. Czeka na obiad. Zawsze siada w tym samym miejscu, łokciami zagarnia połowę blatu i widok musi mieć przed sobą zawsze ten sam – z małego okna, spomiędzy skarłowaciałych kłączy pelargonii na zabłocone podwórze. Jakby ciągle musiał pilnować, czy wrota od stodoły dobrze zamknięte, czy kasztanki mu nikt nie wyprowadza. Każdy tutaj nauczył się żyć po swojemu i tego swojego żywota za grubą, zawiesistą powłoką milczenia nauczył się strzec jak oka w głowie. Tak jakby nie rozumiał, że wszystkie one kubek w kubek do siebie podobne, chodzące po tych samych dziurawych drogach. Tekla zaciska powieki i dłonie pod stołem. Cebula, którą matka smaży na piecu, szczypie w oczy, co dzisiaj jest wyjątkowo przykre. Przykra jest także, codziennie bardziej i bardziej, ta przeklęta bieda. Na okopconym blacie pieca widok okopconych garnków, stojącej obok miotły i poczerniałej łopaty do wyjmowania chleba, nawet pęki ziół wiszą dziś smętnie i szaro. Przykry widok matczynej sukni i zarys jej siwiejącej głowy, pochylonej nad patelnią. I ja tak będę stać tutaj w tak samo znoszonej sukni za dwadzieścia lat, myśli z narastającą złością. Nawet włosy będę mieć podobnie siwe. Ojciec jak siedzi bez słowa paląc machorkę, tak i potem będzie siedział. Nic się tu przecież nigdy nie zmieni, nigdy. Ojciec od dawna ma jej za złe, że jeszcze nie poszła na swoje, a przecież już dawno mogłaby być młynarzową. A jak nie młynarzową, to felczerową. Felczer Anzelm Konopko wziąłby ją z pocałowaniem ręki. Co z tego, że w latach. Stateczny przynajmniej, poważa| 19 |


nie ma, binokle na nosie, pół kamienicy w dodatku i dziewczynę trzyma do posługiwania. I czego tu jeszcze chcieć? Byle komu, ani za byle co, córki by przecież nie oddał. A ta nie i nie. Na kogo czeka? Chyba tylko na jakiego gołodupca, który zagoni ją do roboty w polu i tak to się skończy. A on, ojciec, chciał dla niej jak najlepiej. Nie po to tyle rubli po doktorach zostawił, aby teraz patrzeć i czekać na najgorsze. Ot, taki los. Co mu robić? Nic, tylko iść z tej chałupy, gdzie oczy poniosą. Wszystko to mówią w stronę okna zgarbione plecy ojca. Słowo po słowie siadają na stole pomiędzy nim a Teklą i tak codziennie rosną coraz wyżej. Jak usypana za stodołą grobla. Nie sposób ani jednym pojednawczym gestem przejść na drugą stronę. * Po obiedzie, z suknią zapakowaną w szary papier, Tekla rusza do dworu. Nieduży dom, w jakim mieszkają, położony jest na skraju miasteczka. Pałac Kalinowskich znajduje się na drugim jego krańcu. Tekla idzie szybko, nie umie chodzić inaczej. Matka od zawsze strofuje ją za te chłopskie chody. Panience podobno nie przystoi tak gnać. Uciec stąd, uciec, kołacze się w głowie Tekli, kiedy gna z zawiniątkiem pod pachą, jakby ucieczka właśnie się rozpoczynała. Marcowy jeszcze, jasny dzień, zapachem gotowej do połogu ziemi obiecuje coś, mami i jątrzy jakieś obudzone pragnienia. Każe wyglądać nowego. Nowego? Jakiego nowego? Dzień po dniu zapisany jest tutaj nie inaczej, ale jak litania, którą trzeba tylko pokornie odmawiać, przychodzi jej do głowy nie po raz pierwszy tego dnia. | 20 |


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.