Helena Mycielska
Pośród klęsk i zwycięstw
Helena Mycielska
Pośród klęsk i zwycięstw 1906–2006
SPIS TREŚCI Wprowadzenie – 6 ***
I. Nasz Dom rodzinny – 9
II. Moja młodość. Zbylitowska Góra, Paryż, Warszawa – 103 III. Ludwik – apogeum Borynicz – 183
IV. Wojna, tułaczka. Koniec jednej epoki – 249
V. Powojenne próby reanimacji. Abramowce, Buki – 325 VI. Przetrwać mrok komunizmu. Bukwałd, Bytom, Nowa Huta – 405
VII. Ku wolnej Polsce. Blaski jesieni życia – 493 ***
Materiały końcowe. (dodatki, indeks osób) – 570
Podpis w albumie ręką Autorki: pałac w Białaczowie rok ok. 1930. Zdjęcie zrobione z awionetki przez kpt. Babińskiergo, zaprzyjaźnionego z nami. Zginął w Katyniu-Starobielsku...
WPROWADZENIE Jest nas pięcioro dzieci Ludwika i Heleny z Broel-Platerów Mycielskich i to dla nas pisany był ten pamiętnik, do nas skierowane były liczne w nim inwokacje Autorki. Nadszedł jednak czas, w którym wypada nam podzielić się z innymi jej przekazem życiowych doświadczeń pośród doznanych klęsk, ale przecież i wielkich zwycięstw. Dla ułatwienia lektury podaję nasze imiona i używane przez naszą Matkę przydomki i zdrobnienia: najstarszy z nas to Hieronim (Ryś, Rysiaczek), potem kolejno: Anna (Hania, Haneczka), Maria Ludwika (Malula, Maluluś), Stanisław (Staś, Stasinek, później: ojciec Ludwik, benedyktyn), Jacek (Miciek). Siebie samą Autorka nazywa często HLM (Helena Ludwikowa Mycielska), a nasz Ojciec to Tato albo Tatolinio. Aby nie pogubić się w meandrach rekordowej ilości nazwisk, imion i dat, można sięgać do przypisów. Na stronach końcowych tej książki umieściliśmy nadto informacje odnoszące się do miejsc i dat licznych przeprowadzek, nierzadko dramatycznych ucieczek, z których dzięki Bożej Opatrzności udało nam się wyjść cało na ciele i na duszy. Do każdego rozdziału dołączam odpowiadającą chronologii serię fotografii i zeskanowanych dokumentów z naszego rodzinnego archiwum. Niektore z nich opatrzone są uwagami autorstwa moich rodziców. Uznałem, że zamieszczanie tych ilustracji łącznie ze skanem oryginalnych przyległych tekstów dodaje im wartości i podkreśla ich autentyzm. Komentarze do tych ilustracji podaję w pierwszej osobie liczby mnogiej (w imieniu rodzeństwa i swoim własnym). Imion i zdrobnień używam zgodnie z paragrafem powyżej. Nasza Matka pisała swoje wspomnienia długopisem – w dziewięciu zeszytach szkolnych. Najchętniej robiła to, będąc z wizytą u któregoś z dzieci, głównie u Anny (Szklarska Poręba), Marii Ludwiki (Paryż, Courtils) bądź u mnie, Jacka (Mheer w Holandii). Staraniem Marii Ludwiki, przy wielkiej pomocy jej męża, Pawła Mycielskiego, całość rękopisu została przeniesiona na komputer. Razem z moim bratem, o. Ludwikiem OSB, postaraliśmy się o porządek chronologiczny i pominięcie kilku powtórzeń w oryginalnym tekście. Styl, tenor i słownictwo pozostawiamy bez zmian, także tytuły kolejnych paragrafów. Natomiast sam tytuł pamiętników – Pośród klęsk i zwycięstw – nie jest 6
pomysłem Autorki, lecz Stasia – o. Ludwika. Jego też staraniem w 2002 roku został wydany tomik wierszy, które według słów naszej Mamy „są śladami kolejnych etapów jej ziemskiej wędrówki” (dwa z nich zamieszczamy w Materiałach końcowych). Prawie bez zmian pozostawiamy pisownię wielkich liter, których Autorka chętnie używa w stosunku do osób czy pojęć darzonych specjalnym szacunkiem. W przypisach i odnośnikach wprowadziliśmy pewne uzupełnienia czy komentarze autorstwa całej piątki naszego rodzeństwa, niekiedy pojawią się one również w tekście oddzielone trzema gwiazdkami. Dzięki współpracy historyka, Krzysztofa Chłapowskiego (syna Teresy z domu Mycielskiej, naszej najbliższej kuzynki), większość występujących w książce nazwisk zaopatrzona została w odpowiednie przypisy. Niezawodna pamięć Autorki wprawia w zdumienie. Poezje, dialogi w różnych językach – wszystko to Mama miała w jednym palcu. A kto z nas byłby w stanie – po latach! – przypomnieć sobie nazwisko lekarza raz tylko widzianego w przychodni w Morągu czy oficera spahisów spotkanego w Algerii? Nasza Matka odeszła do Pana w 2008 roku, w wieku prawie stu trzech lat. Do ostatniej chwili była w pełni sprawna umysłowo. Przed samą śmiercią modliła się za bliskich – było nas przy niej czworo: Paweł, Malula, Staś i ja – żegnała matczynym błogosławieństwem, dziękowała, obejmowała. Gdy zamknęła oczy, na jej twarzy malował się pogodny uśmiech. Wzruszam się, gdy o tym teraz piszę. Uważam, że mieliśmy wyjątkowych Rodziców i zawsze pełne miłości domy, w których przyszło nam mieszkać. A heroiczne dzieje naszego kraju i fakt bycia Polakiem mogą być powodem do dumy. Mam nadzieję, że czytając tę książkę, i Ty pomyślisz podobnie. Jacek Mycielski Casale Marittimo, sierpień 2018
I NASZ RODZINNY DOM
8
9
Białaczów 1
Było nas ośmioro rodzeństwa pod białaczowskim dachem, w naszym ukochanym, prześlicznym domu, gdzie nie wyobrażaliśmy sobie życia jedno bez drugiego, otoczeni miłością kochających się wzajemnie rodziców. „Boże daj zdrowie Mamie, Papie, Marylusi, Elizi, Andzi, Ludwisiowi, Helence, Steni, Kotkowi i Teresce!” Taką litanię wypowiadaliśmy jednym tchem przy wieczornych pacierzach, gdy „starsze dzieci” – to jest trzy siostry – mówiły go osobno, a my (nazywane „Fity”) osobno. Ale wkrótce już modliliśmy się razem. I gdy się pokłóciliśmy, mieliśmy zawsze satysfakcję, że kto z rodzeństwa nam dokuczył, musi się jednak za nas modlić. Zresztą przy sercu każdego z rodziców znajdowało się uleczenie wszelkich moralnych sińców: każde z nas było jakby ich jedynakiem czy jedynaczką. Ja jedna z rodzeństwa nie urodziłam się w białaczowskim domu, lecz w domu państwa Sokołowskich w Krakowie przy ulicy Garncarskiej nr 7 (obok domu nr 5 należącego do babuni Heleny Janowej Brzozowskiej). Przyszłam na świat 2 lutego 1906 roku. Papa wywiózł Mamę w ciąży pod opiekę jej rodziców, bo w Królestwie było wtedy niespokojnie: po przegranej wojnie Rosji z Japonią (1905–1907) powiał wiatr rewolucyjny. W Królestwie Polskim (Kongresówka) był to podobno ruch narodowo-wyzwoleńczy, ale przecie2 równie silnie wymierzony przeciwko obszarnikom. Komplet rodziny białaczowskiej, rok 1912. Autorka – nasza Mama – pierwsza z prawej
1 W albumie
rodzinnym moja matka zamieściła następującą notatkę o Białaczowie: „Pałac zbudowany dla marszałka Sejmu Czteroletniego i twórcy Konstytucji 3 Maja, Stanisława Nałęcz-Małachowskiego, naszego (bocznej linii) praprapradziada (1736–1809). Budował architekt króla Stanisława Augusta Poniatowskiego Jakub Kubicki”. Dopisek mojego ojca: „Ostatni właściciele (do roku 1939): Zygmuntowie Broel-Plater”. 2 By zachować autentyzm opowiadania, nie poprawiamy w tekście „przecie” na „przecież”. Mama w rozmowach lubiła z humorem używać nawet śląskiego „przeca” albo też gwarowego „jo ci przaja”, co znaczy: ja ci sprzyjam – ja cię lubię/kocham.
10
11
Babunia Helena Brzozowska (1845–1922)
Babunia była „nie z tego świata”. Według niej: „Nie powinno się mówić: «Jak się masz?», lecz: «Jak się ma twoja dusza?»”. Wzbudzało to śmiech rodziny mojego Ojca, zwłaszcza stryja Józia. Wymyślono na temat twardych Babuni przekonań, opartych na ascetycznym jej życiu, absurdalne legendy. Ponieważ do końca życia – latem czy zimą – wstawała regularnie o szóstej (może po wygnaniu z Popieluch do Krakowa, gdzie umarła, wstawała o siódmej, bo o ósmej czy ósmej trzydzieści była co dzień na Mszy świętej u pobliskich kapucynów), ktoś wymyślił, że „w Białaczowie szła do stajni i gdy Filip nie wypuścił wcześnie źrebiąt do okólnika, brała bat i sama je wyganiała, przy czym rzekomo i Filipowi dostawało się przy sposobności”. Gdzieżby coś podobnego pasowało do Babuni godności i łagodności oraz delikatności wobec Papy! Jakżeż mogła była mieszać się do Papy gospodarstwa ta uśmiechnięta, wysoka, schludnie na czarno w długiej sukni ubrana matrona, w koronkowym zawsze czarnym czepeczku na głowie, którą widzę jedynie siedzącą w salonie (także białaczowskim) bądź z szydełkową robotą białą (robiła na metry koronki do szat liturgicznych wysyłanych do biednych kościołów w Rosji) lub malującą w niedziele kwiaty akwarelą? Kiedyś zobaczyłam Babunię bez czepeczka, który Babunia nazywała kłafiurką. Zawstydziłam się. Wydawało mi się, że Babunia jest rozebrana. Czy w Białaczowie, czy w Popieluchach nikt z dzieci nie zauważał, gdy starsi chodzili do dwóch zer. A może to tylko dzieci... muszą robić? Wuj Władyś 3 , brat Mamy, gdy kiedyś zdarzyło się, że spotkał rano nauczycielkę swych dzieci, a u koszuli nie zdążył zawiązać krawata, bardzo zażenowany zakrywał ręką kołnierzyk i wycofywał się szybko z przeprosinami. Owszem, Babunia była energiczna, gdy chodziło o wypełnianie własnych obowiązków oraz obowiązków podległych jej osób (między innymi nas, dzieci), ale tylko u siebie, w swoim domu. Panowały tam niepodzielnie logika i spokojny dobrobyt. Służba, także rusińska (kozacka), trzymała się tam latami. Czy byli do Babuni, a potem do Wuja Tadzia4 , przywiązani? Nie wiem. Ale Babunia i my wszyscy byliśmy
O Babci Platerowej
To wspomnienie piszę 2 maja 1990 roku. Wkrótce będzie dzień św. Zofii, imieniny Babci Platerowej5 . We wczesnym dzieciństwie przyjmowaliśmy jej dość rzadkie odwiedziny z radością, bo wiedzieliśmy, jak bardzo kocha Papę, swego najstarszego „Zygmulka” i jego świetną żonę. A przy tym Babcia była niezmiernie hojna w prezentach: od niej dostawałyśmy kolejno po starszych dziewczynkach na nas przechodzące niebieskie, prześlicznie plisowane sukienki, a także haftowane białe na różowym tle, w których ze Stenią popisywałyśmy się przed gośćmi tańczeniem polki. Ale Babcia prócz prezentów i serdeczności nic poza tym ze siebie nam nie dawała, w przeciwieństwie do Babuni Heleny. Ta kształtowała nasze osobowości czynnie przez lekcje religii w Popieluchach, a biernie przez przykład autodyscypliny. Babcia zaś paliła mnóstwo papierosów (podobno do stu dziennie). Przesiąknięte były ich zapachem jej obfite siwe włosy i czarna suknia. Po wielu latach dowiedziałyśmy się – my, wnuczki – że Babcia była pesymistką. Piękna, ale musiała niezbyt być szczęśliwą z apodyktycznym mężem, który wbrew jej radom pod koniec życia (†1909) tracił pracowicie zebrany majątek. Babcia była intelektualistką, pozbawioną ratunku moralnego, jaki dawała Babuni Brzozowskiej praca ręczna. Gdy umarła w czasie wojny w 1915 roku we Wiedniu (i tamże została pochowana), w obecności stryja Józia i jego córki Róli opłakiwałyśmy ją serdecznie, zwłaszcza Mala (Malusia), najstarsza z nas, która ją
3 Władysław 4 Tadeusz
Brzozowski (1876–1957). Brzozowski (1882–1944).
przywiązani do nich. Zdaje się, że wiele lat później taką formułę udało mi się urzeczywistnić w Boryniczach. Dużo Babunia w Popieluchach grywała na fortepianie. Było ich dwa: na dole, w salonie (Bösendorfer) i na górze, dla naszych ćwiczeń i lekcji z mlle Deveau. Osłuchałyśmy się wtedy z Szopenem i z Rubinsteinem, którego utwór dotąd słyszę we wspomnieniu grany na cztery ręce (nasza dwunastoletnia Anna na fisharmonii, a Babunia – akompaniament na fortepianie).
5 Zofia
12
z Morawskich (1847–1915).
13
znała najlepiej, a bierną jej łagodność przeciwstawiała wymaganiom aktywnej Babuni Heleny. Ponieważ wiadomość o śmierci Babci doszła nas w Popieluchach, Babunia Helena sprawiła nam wszystkim czterem dziewczynkom – Mali, Elizie, Andzi i mnie, Helence – czarne satynowe spódniczki z białymi bluzkami i czarnymi kołnierzami ozdobionymi czarnymi krawatami. Mala, wieczna rewolucjonistka, zaliczyła to Babuni na dobro, z czasem jednak powzięła do Babuni uraz, bo gdy miała szesnaście–siedemnaście lat, Babunia ostro tępiła jej kokieterię. Raz gdy przyjechali młodzi Jełowiccy z Basztańkowa, Babunia nie pozwoliła nawet starszym dziewczynkom ubrać się w nowe sukienki, białe w czerwone paski, sprawione przez ciocię Zosię i – o zgrozo – z wyciętym w szpic dekolcikiem, z białym kołnierzykiem o bordowych kokardkach. Ubrała nas w sukienki codzienne (w pepitę z kołnierzykiem pod szyję). Sama nas uczesała ze wszystkimi włosami pod górę, z twardymi warkoczami, a włosy posmarowała nam brylantyną: „Żebyście nie wyglądały jak koczkodany, pour que pas un seul cheveu ne dépasse6 . Mnie małej było wszystko jedno, ale Mali właśnie wtedy uraz urósł niepomiernie i pozostał do końca jej życia, jako... uraz do religijności, a zwłaszcza jej form zewnętrznych, które tak popierała Babunia. Babunia Helena w modlitwie Pod Twoją obronę opuszczała „Pocieszycielko nasza”: „Po co nam jeszcze pocieszenie?”. Choć życie jej było usłane krzyżami, na pewno uważała, że Krzyż Pana Jezusa – a zwłaszcza Jego Zmartwychwstanie – wystarcza jako pociecha.
Ślub rodziców Autorki 1899
Dzieciństwo. Pierwsza Niemka
Między mną a Stenią był rok i osiem miesięcy różnicy wieku, bo urodziła się ta moja siostrzyczka 2 listopada 1907 roku. Mając dwa lata i cztery miesiące biegałam po pokoju, a pan felczer Maruszewski, w nieobecności rodziców asystowany przez Bońcię (o której za chwilę opowiem), rozcinał Steniusi czyraki. Do swojej śmierci nosiła po tym zabiegu dwie blizny, a ja dotąd pamiętam jej krzyk – sześciomiesięcznego niemowlęcia – i widok rozpaczliwie kopiących nóżek. Od tamtej chwili miałam dla niej coś więcej niż siostrzane uczucia. Stenia zawsze była łagodna, łzawa, bo stale jej się coś przytrafiało. „Menka jedzie, menka jedzie, chodźcie na gazon7!” – tak wykrzykiwała, gdy nadjechała bryczką ze stacji Opoczno (dziesięć kilometrów) Fräulein 7 Gazon (fr. le gazon – trawnik) – duży, ozdobny trawnik znajdujący się na podjeździe do pałacu lub dworu
6 pour
que pas… (fr.) – żeby nawet jeden włosek nie odstawał
14
(przyp. red.).
15
Knopfen Sie mir, bitte, die Schühe!8 – bo bucików na szereg czarnych okrągłych guziczków nie umiałyśmy same zapinać metalowymi haczykami. Tę pierwszą naszą Niemkę bardzo polubiłyśmy. Była grubiutka i śpiewała: Stenia weint wieder mal, dass man hört überall!9 Nauczyła nas śpiewać Lorelei oraz jodłować, czym produkowałyśmy się przed wujami, ciociami i naszą ukochaną babcią, Ludwikową Platerową. Dotąd pamiętam te piosenki. Starsze dzieci natomiast miały już wtedy (to jest, gdy byłam pięcio- a Stenia czterolatką) od dawna swoją Francuzkę, mlle Jeanne Moine. Łaskawie dopuszczały mnie do zabawy w savez-vous planter les choux10 i zabierały na spacery mnie oraz starszego ode mnie o rok i dwa miesiące Ludwika (urodzonego 17 grudnia 1904 roku). Oboje aniśmy się nie spostrzegli, jak i po francusku mówiliśmy gładko. Bońcia
Nasi pradziadkowie z bliskimi. Opis zdjęcia autorstwa Mamy. „Niek” = Niekłań, „Os” = Osuchów
Wanda Koppee, rodem z „Kattowitz” (taki napis umiałyśmy potem odczytać na pudle z jej kapeluszem). Była to pierwsza nauczycielka-cudzoziemka przeznaczona dla nauki niemieckiego „Fitów”. Wkrótce szwargotałyśmy obie ze Stenią bez żadnego wysiłku, choć głównie chodziło o… Machen Sie mir, bitte, die Hosen auf. Zu, ich hab’ kein Knopf mehr.
Ale najwięcej kochały „Fity” Bońcię – Marię Krzewską-Suffczyńską. O tym drugim jej nazwisku dowiedzieliśmy się wiele lat później. Byliśmy przekonani, że jest „starszą panienką” i że całe życie była u nas i z nami. Któż by sobie mógł wyobrazić życie „Fitów” bez Bońci! Mama mówiła, że należy ona do trójcy – nie świętej – Mama, Papa, Bońcia. Wychowała nas pięcioro od urodzenia. Mama podobno nieśmiało jej się przyznawała: „Bońciu znów jestem w ciąży”. A Bońcia akurat już podchowała jedno niemowlę i mogła się dać wyręczać naszej służącej Antosi. A tu czekały ją nowe bezsenne noce, nowe macierzyńskie trudy! „Dobrze, proszę pani hrabiny – od razu była odpowiedź – wychowamy!” Spędziła z nami Bońciunia przeszło dwadzieścia lat. Na dwudziestolecie otrzymała od rodziców gruby złoty pierścień z restytuowanym, a więc pięknie krwistoczerwonym rubinem pośród dwóch brylantów. To z niego, po śmierci Bońci w 1925 roku, zrobiliśmy broszkę dla Haneczki.
8 Machen
Sie… (niem.) – Proszę mi pomóc ze spodniami! Zapięte, nie ma więcej guzików. Proszę mi zawiązać buty! 9 Stenia weint… (niem.) – Stenia znowu płacze, wszędzie ją słychać! 10 savez-vous… – czy potraficie sadzić kapustę (francuska piosenka dziecinna)
16
17
Bońcia nie miała żadnej rodziny. Ze współczuciem oboje z Ludwikiem nazywaliśmy ją „sierotką”. O jej mężu Suffczyńskim, że był szaławiłą i ją porzucił, dowiedzieliśmy się (jak już pisałam) o wiele, wiele później. Gdyśmy już dorośli, próbowała do mnie mówić per „panienko”. O mało się nie popłakałam z oburzenia. To tak jakby Mama nagle zaczęła mnie traktować jak obcą! Gdyśmy więc dorośli, Bońcia gospodarowała w domu z kluczami Mamy przy szafach z bielizną i w spiżarni domowej na galerii. Kiedyś (musiała mieć wtedy kilka lat po sześćdziesiątce) upadła w „ciemnej alei” po drodze do kościoła, miała wylew do mózgu. Przestała chodzić o własnych siłach. Więc teraz my z kolei prowadziliśmy ją za obie ręce na spacer po galerii. Tam, na galerii, przed jednym z wysokich okien (dawniej otwieranych, bo galeria służyła za oranżerię), siadywała całymi dniami na jednym z salonowych foteli. Ten jej stan ciągnął się kilka lat. Umarła, gdy ja, dziewiętnastolatka, byłam w Paryżu. Rodzice postawili na jej grobie pomnik z napisem, tuż przy bramie do starego cmentarza, po lewej stronie. Jest to jeden z naszych najdroższych11 grobów w Białaczowie. „Dzieci starsze”
Starsze trzy nasze siostry odchowała pani Bligierowa, ale jej już nie znaliśmy. Potem były pod opieką ukochanej przez nie panny Kazi Sobierajskiej, „freblanki”. Panna Kazia uczyła starsze dzieci slojdu (ta szwedzka nazwa oznaczała kierunek nauczania w szkole robót ręcznych; przyszedł on ze Szwecji): moje starsze siostry wyklejały pudełka z rafii i „petyku”12 , wyrabiały koszyczki, laubzegą13 wycinały modne wtedy układanki – puzzle. Później przeszły pod wychowawczą opiekę pani Gołkowskiej i wraz z córką, szesnastoletnią Nuną, spędziła u nas ta kulturalna pani ze dwa lata (1910–1912). Wtedy zaostrzyła się kampania między 11 Czyli:
ukochanych. 12 „Petyk” to chyba domowa nazwa wikliny. 13 Laubzega (niem. Laubsäge) – piła włosowa, wyrzynarka służąca do wycinania precyzyjnych, artystycznych wzorów w cienkich deseczkach, fornirach i sklejkach (przyp. red.).
18
Maria Ludwika, „Ciocia Mala”, siostra Autorki, rok 1911
19
„dziećmi starszymi” a „Fitami”. Malusia zawsze była lojalna, ale Andzia pod batutą Elizy dokuczała nam: „Konik jest pożyteczny, bo dźwiga ciężarrry!” – przedrzeźniały mnie, gdy wypowiadałam to wyuczone zdanie z dumą, bo już mi wychodziło „ż”, (zamiast „z”) i „r” (zamiast „l”). Bardzo mnie te kpiny bolały, jak i szereg pomniejszych dokuczań „Fitom”, a zwłaszcza mnie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mi tak dokuczały. Toteż gdy Mama uczyła nas o Kainie i Ablu, a potem o świętym Stanisławie Kostce prześladowanym przez swego brata Pawła, byłam pełna zrozumienia. Wstawiała się za „Fitami” Bońcia, nie mogąca ścierpieć naszej krzywdy, i wojowała o nas z panią Gołkowską. Ma(ry)lusię natomiast nazywałam „półmamusią”. Gdy miałam lat cztery, nauczyła mnie czytać. Ona w wieku dziesięciu lat umiała ładnie rysować i malować, więc wymalowała na tekturkach i wycięła „królewski dwór w Grodzkowie”. Zabierałyśmy ten dwór do lasu i gdy inni szukali rydzów, my w gąszczu miałyśmy domek z mchu i wbijałyśmy w ziemię poszczególne postacie „dworu”: króla, królową, królewnę, paziów, o których Malusia wymyślała dla mnie bajki. Gry i zabawy w Białaczowie
Było w Białaczowie mnóstwo ciekawych rzeczy, na przykład football, w który graliśmy wszyscy z zapałem na gazonie – z Papą, panem Siebenem, panem Faryaszewskim – i to nieraz do zmierzchu. W roku 1914, w wieku ośmiu lat, byłam zapalona do tej gry i dotąd pamiętam, jak współczułam Babci Platerowej, że jest za stara, by grać z nami! Był też krokiet, ale wkrótce po przywiezieniu nam przez Papę pięknego, politurowanego, a raczej lakierowanego plus kolory, kompletu do tej gry, uznaliśmy, że to nudziarstwo. Za to tymiż młotkami i jedną kulą graliśmy zapamiętale w świnkę. Ktoś, kto ją pędził do środkowego dołka na trawniku (koło kamiennych ławeczek), musiał się liczyć z obroną graczy stojących wkoło i trzymających swe młotki w dołkach do nich przyrządzonych. Nieopatrzne zajęcie się obrońców „odpędzaniem świnki” mogło się skończyć osadzeniem przez napastnika swojego młotka w jego stanowisku i on z kolei musiał pędzić kulę. A posyłało się ją daleko, gdzie pieprz rośnie! Wymagało to mocnego zamachu młotkiem. Takim zamachem zamiast w kulę Krysia z Osuchowa (starsza ode mnie o dwa lata) trafiła w moją kostkę. Okropnie mnie zabolało, 20
łzy mi się zakręciły w oczach, oniemiałam. Krysia zbladła jak ściana, podeszła do mnie i wystawiła nogę: „Masz moją nogę, uderz tak samo mnie!”. Mogłam się tylko uśmiechnąć. Krysia odprowadziła mnie do domu, kulejącą. Szybko mi się zagoiło. Krysia Broel-Plater z Osuchowa14
Drugi raz zobaczyłam Krysię podobnie pobladłą dobrych piętnaście lat później, gdy na koncercie w Filharmonii Warszawskiej pojawił się młody i nieznany jeszcze kompozytor Maklakiewicz15 . Zobaczyłyśmy go z naszego balkonu, a raczej ja po twarzy Krysi spostrzegłam, że tam w dole jest ten, o którym słyszałam, że Krysia od kilku lat jest w nim zakochana z wzajemnością. Jako młody chłopak był w Osuchowie na wakacjach z drużyną, wtedy jeszcze skautów (a nie harcerzy), grał w ich orkiestrze i wtedy nastąpiła miłość od pierwszego wejrzenia. Krysia za jakiś czas wyszła za nieprzeciętnej wartości Artura Radziwiłła16 . Ale dziwię się Maklakiewiczowi, że rozdarł sobie serce, przybywając na ślub w Osuchowie i przygrywając do niego na organach. Dzidzia
Gdy już o Krysi, to i o jej najstarszej siostrze, Dzidzi17. Miała blond włosy, anielski wyraz twarzy i błękitne oczy. Taką została, plus trochę siwizny, do śmierci w wieku lat osiemdziesięciu sześciu. Miała dźwięczny głos w mowie i bardzo ładny w śpiewie, do którego – jak my wszystkie – akompaniowała sobie na fortepianie. Przydała się po II wojnie ta jej muzykalność: przez szereg lat była organistką, naprzód na wiejskiej parafii w Magdalence koło Warszawy, gdzie utrzymywała ojca, a potem u jezuitów. Kiedyś w Białaczowie poczęstowałam 14 Krystyna
Broel-Plater (1903–1991). Maklakiewicz (1899–1954). 16 Artur Radziwiłł (1901–1939). 17 Izabela (1902–1988). 15 Jan
21
ją czekoladką. Spojrzała zdziwiona: „Czekolada? W piątek?”. Potęga przykładu. Odtąd i ja słodyczy w piątek unikam. Strasznym ciosem dla Dzidzi była śmierć jej matki18 w roku 1923. Ciocia Jania zaharowała się w ciężkich warunkach materialnych i umarła na serce w wieku chyba czterdziestu pięciu lat. […] Dzidzia odziedziczyła po niej mistycyzm, dzięki któremu z kolei ona przewodziła pięciorgu młodszego rodzeństwa, z niezmierną cierpliwością znosząc ich wybujałe i nieokiełzane charaktery. Cóż mogła zrobić, zwłaszcza z chłopcami, którzy wymykali jej się z rąk i naśladowali (z wyjątkiem mojego kochanego kuzyna Edzia) lekkomyślności pięknego ojca? Miała oparcie jedynie w ich odwiecznej przyjaciółce, Francuzce za Polakiem, pani Laudańskiej, dzięki której francuski język znali prawie jak polski. A potem w śpiewaczce, rezydentce w Osuchowie, pani Niekraszowej. Toteż modliła się za całą swoja rodzinę i żadne z nich, zdaje się, nie umarło bez sakramentów. Edzio poległ w 1939 roku w Warszawie. Podobno w ostatnich latach ten zapalony myśliwy stale mówił, że umrze od kuli. Wszyscy ci trzej chłopcy czarowali otoczenie i panienki muzyką i śpiewem. Najmłodszy Zygmunt 19 walczył pod Monte Cassino. Z całej ich szóstki pozostała do dziś przy życiu jedynie Krysia, wdowa po bohaterze spod Ożarowa, który Virtuti Militari otrzymał po śmierci. Krysia przetrzymała obóz w Ravensbrück. Nasza Eliza odwiedzała ją podczas jej choroby w Warszawie. Gry i zabawy, ciąg dalszy
Football, „świnka”, ale też i krążnik czy u nas, czy w Osuchowie. Starsze rodzeństwo z Papą – tenis. Właśnie to było takie ważne w naszej rodzinie, że Papa stale towarzyszył nam w zabawach, nieraz brutalnych, nad którymi Mama cierpiała, ale je znosiła. Nam za to było „w to mi graj”. Zabawa w „pytkę”: tubą tekturową opakowaną w „Illustration” Papa walił kogo z nas napotkał po ciemku we wszystkich dolnych pokojach z wyjątkiem oświetlonego lampą naftową salonu, gdzie siedziała Mama, wzdrygając się za każdym naszym wrzaskiem, gdy 18 Joanna
Broel-Plater z Tyszkiewiczów (1877–1928). (1907–1976).
19 Zygmunt
22
nas Papa odkrył wśród futer w przedpokoju czy innym jakimś ślepym kącie, a my uciekaliśmy na oślep. We wczesnym dzieciństwie widywałam Mamę na spacerach konnych z Papą, ale się to szybko skończyło, bo jedno po drugim rodziła Mama nas ośmioro. Potem towarzyszyli Papie konno obaj nasi bracia, Ludwik i Kot. Z początku na kucykach. Potem Ludwik zadziwiał sprawnością jeździecką – woltyżerką, którą wypraktykował w szkole kawaleryjskiej w Grudziądzu. Samodzielnie wyćwiczył mrożącą krew w naszych żyłach dżigitówkę – czerkieską sztukę polegającą na tym, że w galopie zbierał zębami leżącą na ziemi czapkę (ale to już było o wiele później). Śmigus
Słynne były białaczowskie „śmigusy-dyngusy” w drugi dzień Świąt Wielkanocnych. […] W Białaczowie, jak i później w Polsce, pozostały […] tradycyjną zabawą... dla zahartowanych, bo oblewanie poranne zaczynało się u nas na galerii wykładanej tak zwaną terazzo. Od garnuszków przechodziło się w walki – dziewcząt przeciw chłopcom na dachu galerii – na sikawki, przy czym im na dachu woda się wyczerpywała, my zaś miałyśmy na dole beczkowóz ogrodowy oraz węża gumowego, póki go chłopcy z kolei nie zdobyli. Wówczas szło się na gazon i tam stosowano taktykę wkładania wiadra z wodą na głowę przeciwnika. Kiedyś skończyło się to wyprawą nad dwieście metrów odległy staw. Tam kolejno wtrącani byli uczestnicy. Ociekający wracaliśmy do domu także trzepocąc grubymi, wełnianymi spódnicami, chłopcy nie mniej w wysłużonych ubraniach. A rano był szron na trawnikach. Ledwo wróciliśmy, a tu zjeżdżają eleganccy Dembińscy z Borkowic: tak oni, jak i dzieci niekłańskie pogardzały naszą niewybredną zabawą, a ponieważ nikt z nich nie odważyłby się zejść na naszą galerię, pozostawali w bezpiecznej odległości. Mieli zaszczyt zobaczyć nas już elegancko ubranych, po wytarciu się „na raczka”. […] Dałam temu wspomnieniu tytuł „gry i zabawy”. W grach celowała Anna, to znaczy w warcabach, halmie20, potem w szachach i z Papą, 20 Halma
(z gr. skakać) – gra planszowa wymyślona w 2. połowie XIX wieku (przyp. red.).
23
i z narzeczonym; także w jakimś „bridge’u na odwrót”. Ja miałam antytalent nawet do młynka. Ale grywaliśmy z zapałem w „kwartet literacki”, kartami sporządzonymi przez Mamę, z których zapamiętaliśmy raz na zawsze tytuły głównych dzieł najwybitniejszych naszych autorów. Tu grała rolę psychologia i pamięć, u kogo mianowicie karta pożądana do kwartetu może się znajdować. I tu nieraz wygrywałam. Nauczyciele muzyki i malarstwa
Do zabaw należały tańce, w których się wyżywałam. Kuzyni byli coraz lepszymi tancerzami, jak i Ludwik, mój brat. Muzykę mieliśmy stale dzięki Papie, potem dzięki naszym kolejnym nauczycielkom fortepianu, które zjeżdżały na wakacje. Były to: panna Maria Synoradzka, panna Halina Taszowska. Bardzo lubiliśmy te panie. Zresztą i my przerywałyśmy taniec, by rytmicznie przygrywać pozostałym. Julek Tarnowski, który nie mógł tańczyć, gdyż od dzieciństwa kulał na nogę, chętnie oddawał nam też tę przysługę. Do końca swego życia był naszym wielkim przyjacielem (umarł w 1989 roku w Paryżu). W czasie wakacji Mala i ja wyróżniałyśmy się zdolnościami plastycznymi pod kierunkiem bardzo miłej – jak mówiono „jednej z najlepszych uczennic” Wojciecha Kossaka – Janiny Gessner. Portretowała nas także w tańcu. Śpiewu chóralnego uczył nas, zaproszony na wakacje z dwoma synkami, pan Czubik. Potem przyjeżdżała co roku z Krakowa pani Stanisława Heümann, dawna śpiewaczka estradowa. Z nią, na cztery ręce, grywałyśmy opery Mozarta, a później przeżyciem dla mnie było zagłębianie się w basowe tony symfonii Beethovena. Anna nabrała dużej wprawy w czytaniu nut i zasmakowała w Bachu. Po ślubie zasiadali godzinami do swego Pleyela w Ujeździe (woj. łódzkie). Smutki
Możecie wierzyć albo nie, jak chcecie, ale zapach potu ludzkiego bijący z piwnicy aż do sionki, gdy chłopaki kredensowe napełniały z nowej studni rezerwuar, napełniał mnie wielkim smutkiem. Praca niewolnicza? […] Wiedziałam, że ludzie są równi przed Bogiem. Dlaczego 24
więc my jadamy co dzień mięso i leguminy, gdy „drugi stół” (szwaczka pani Kropiwnicka z synkiem Maćkiem i kto tam jeszcze z rezydentów) widywał je rzadko? A służba folwarczna i dziewczęta służące oraz te z pralni z Kasią-Niemówką (lat sześćdziesiąt) na czele, Łoś świniarz – nigdy? Prawdą jest, że „byt określa świadomość” (zasada marksistowska) i my orientowałyśmy się zaledwie w sprzecznościach, w jakich żyliśmy. W naszym pałacu co prawda była – na tyle ludzi! – tylko jedna łazienka i dwa klozety z wodą. Jeden z nich, tak zwany Mamy, był tak ciemny, że trudno było w nim utrzymać porządek. Co robili liczni goście? A co służba, która miała co prawda tak zwaną „wygódkę” przy końcu galerii, składającą się z drewnianego (całkiem wygodnego) siedzenia i wiadra, które od czasu do czasu wynosił do dołu w krzakach postrach nas jako dzieci cuchnący obszarpaniec Bienias. Ale ta wygódka była dla dziewcząt służących. A chłopaki kredensowe i starsi służący (niezapomniany Wawrzyniec Jach, najmilszy, najwierniejszy), kucharz, kuchciki, gdzie latali za naturalną potrzebą? Aż w podwórze, za kuchnią, koło drwalni? Jeszcze jedno „co prawda”: i my mieliśmy użyć takiego urządzenia, po wojnie na Mazurach, w Abramowcach przy gnojowniku. Jakoś nie pochorowaliśmy się nawet w tamtejsze ostre zimy. To samo było w ślicznych Bukach, gdzie kanalizacja po Niemcach została zniszczona, a raczej nie mogła działać, gdyż zniszczony był dopływ elektryczności do wymyślnego urządzenia pompującego. Niemniej gnębiły mnie tak nazwane w klasztorze przez matkę Baillot vos idées noires21. Oj, gnębiły. Dobry uczynek
Raz czy dwa oddałam moje śniadanie, składające się z mlecznej kawy z bułeczkami i masłem, gospodarującej na kobiecym podwórku Michalinie Włodarskiej, a przyniosłam sobie do domu trzeciostolną zalewajkę; ale cóż to znaczyło? Poznałam też w kościele blisko niego mieszkającą mieszczankę Piotrowską. Kilka razy w miesiącu odwiedzałam w dzień 21 vos
idées noires (fr.) – czarne myśli
25
powszedni po Mszy jej siedemnastoletniego syna Antosia. Od kilku lat leżał sparaliżowany w izdebce tak ciemnej i niskiej, że miał zaledwie może kilkadziesiąt centymetrów od łóżka do powały. Jakże tam było duszno! Przychodziłam niespodziewanie dla matki, mogło jej to być bardzo nie na rękę, ale... byłam przekonana, że spełniam miłosierny uczynek. Do pewnego stopnia miałam słuszność, bo Antosia mało kto odwiedzał […]. Antoś miał cerę przeźroczystą, uśmiechał się radośnie, gdy przynosiłam mu pisma ilustrowane, które chciwie czytał. Matka musiała go pielęgnować jak niemowlę. Boże! jakie tam musiały być odleżyny pod tą popstrzoną przez muchy pierzyną? […] Czy miałam się oburzać w Białaczowie na Piotrowską, że gdy Antoś był umierający, a przyniosłam mu kawy, nagle dostał rumieńców, ożywił się, mówił, że czuje się zdrowszy... Oczywiście był to efekt podniety serca kawą, której pierwszy i ostatni raz w życiu skosztował. Wtedy Piotrowska się załamała i mocno się na mnie skrzywiła, dając do zrozumienia, że już przecie ksiądz był z Panem Bogiem i olejami... więc co to za niewczesny pomysł z mojej strony! Na pogrzebie Antosia nie byłam. Biedny Antosiu, męczenniku, wybacz mi! Miałam wtedy tyle lub mniej lat niż Ty, ale Ty byłeś dojrzały przez cierpienie. Wybacz. Żebracy i wariaci
Byliśmy przyzwyczajeni do żebraków i wariatów. Zwłaszcza ci ostatni mieli swój jakby matecznik w naszym Białaczowie. Cierpieli na umysłowe choroby z powodu pijaństwa ojców, przeważnie z zawodu murarzy, zarabiających dobrze na pracach wyjazdowych i wszystko przepijających po żydowskich karczmach. Nic dziwnego, że bieda aż piszczała w miasteczku naszym. […] Inni, jak wysoki łachmaniarz Walek Moleda, przychodził regularnie i wygrzebywał miedziaki, które trzeba mu było ukryć w piasku. Uśmiechał się radośnie, gdy je wynalazł i szedł dalej. Na dwóch kijkach udawał skrzypce i śpiewał do naszej Anny:
Cygan ci ja, cygan, Cyganeczki nie mam, Pojmę sobie Hankę, Będę miał cygankę. 26
Walek powtarzał: „ Jestem hrabią Małachowskim, a ten pierścień «jarmarczny», który mam na palcu, dostałem od królowej hiszpańskiej, ale nie wiem, czy ona jeszcze żyje, czy jest już w niebie”. […] Kudłaty Antek również był pogodnego ducha. Biegał boso (jakież to były nogi!) do Zameczka Drużbackich, plus minus dwadzieścia kilometrów, i z powrotem: „Pozdrowienia z Zumecka!” – wołał. A gdy sobie podjadł, wtedy proponowaliśmy, by się pomodlił. Klękał na tych swoich czarnych piętach i żegnał się nabożnie: „Ksą… Ksą… Ksą…”. I na tej jedynej sylabie polegała cała jego długa modlitwa, podobno Ojcze nasz. Lubiliśmy bardzo Gwiazdę. „O, Gwiazda przyszedł!” Wtedy Mama wychodziła i przemywała mu okropną, niebieską ranę na nodze, z której naprzód trzeba było zdjąć brudne szmaty. Podobno gdy kruszył kamienie na pryzmach przy drodze, miał wypadek. „Czy bym nie mogła uzyskać jakiejś zapomogi?” – łagodnym głosem inteligentki zapytywała Zosia Stępień, młoda jeszcze, ale wychudzona i wydzielająca odór świadczący o długim rozbracie z wodą i mydłem... (nie miała przecież siły nosić wiader ze studni, a skąd miała brać opał, a co dopiero mydło?). „Mamusia mi chora...” – przez długie lata ciągnęła się ta przemowa przy kamiennych schodach do kredensowej galerii, gdzie siadywali żebracy. Czy istniała w owym czasie możliwość odmienienia ich losu? Dla Mamy uzbierane jajka
Po wojnie, za stalinowskiej biedy, gdy w Krakowie moja Mama zamiast być ofiarodawczynią sama w ramach składek parafii „dla biednych” otrzymywała ku swojemu zdziwieniu od sióstr szarytek białe pieczywo na święta, pojawiła się nagle, nic nie zmieniona od lat, Zosia Stępień i z mdlejącym uśmiechem ofiarowała Mamie dziesięć jaj. – Skąd się tu wzięłaś, Zosiu, w Krakowie? Tak daleko od Białaczowa? – Mamusia mi umarła, to przyjechałam z pielgrzymką na Jasną Górę, a po drodze te jajeczka użebrałam dla pani hrabiny, bo wiem, że teraz pani hrabinie ciężko. Bardzo, bardzo Mamie i Teresie te użebrane jajeczka smakowały.
27
Ochronki. Przytułek
W Białaczowie i naszej Mamie doskwierała świadomość ludzkiej nędzy. Tak w Wąglanach, jak i w Żelazowicach ochroniarki były na utrzymaniu naszych rodziców. Na piętrze obu tych ochronek był pokoik, gdzie na stałe zamieszkało sześć naszych żebraczek. Przynosiły sobie obiady chyba z naszej kuchni (nie, to było w następnym „przytułku”, tym, który ja ufundowałam, gdym miała lat siedemnaście). Dostawały przydział wiktualiów i same sobie gotowały. Same musiały chrust porąbać, zanim go włożyły do pieca i tak przynajmniej w zimie już się nie włóczyły. Znaliśmy Wiktorową i Gadzikową, bo przychodziły zasiadać na schodkach przed garderobą, gdzie sobie porozmawiały ze „szwaczką” i posłuchały, jak terczy maszyna i tyka prymitywny budzik. Czasem też posłyszały dzwonek elektryczny, przy czym wyskakiwał na oszklonej tablicy numerek pokoju, z którego gość przywoływał dziewczynę służącą. Były to atrakcje. Aż raz w czasie ostrej zimy napaliły sobie mocno w kamiennym piecu i to węglem, który nie wiem gdzie zdobyły i na noc zasunęły szyber. Nazajutrz ochroniarka znalazła wszystkie sześć martwe: zaczadziały. Biedna Mama! Dopiero po szeregu lat zdobyła nowe lokatorki przytułku: Handzię, którą znałam od lat, bo miałyśmy równocześnie po dwanaście lat, a ona (zapewne po chorobie Heinego-Medina) przykuta była do jakiegoś okropnego stołka w chałupie, skąd – jak mi mówiła (inteligentnie) – rodzice ją chcą precz wyrzucić, bo tylko je i nic nie robi. W nowym przytułku, tym razem w pokoju na parterze, obok sali ochronkowej, a więc bezpośrednio pod ręką ochroniarki, zakonnicy skrytki, niezapomnianej kochanej Katarzyny Pawlak z poznańskiego, darły ludziom pierze. Było ich znowu pięć czy sześć. Wszystko pozbierane z żebraczych dróg. Niestety po pierwszej chrześcijańskiej gorliwości, wyniesionej z klasztoru, moja reakcja psychiczna naprzeciw wszczepionej nam zbyt wcześnie ascezie sprawiła, że przestałam się przytułkiem interesować. Panna Katarzyna starzała się, majątek nasz podupadał materialnie, coraz wzrastały koszty utrzymania i uschludniania tych nieszczęśnic. Wdały się wszy. Do II wojny jakoś to szło. Co było potem, gdy Mamę Niemiec wygnał z pałacu z Teresą, Cylą, Stenią, nie bardzo umiały mi odpowiedzieć.
28
Aż w roku 1946, gdy naszą rodzinę komuna wysiedliła z majątku definitywnie, nadeszła z samego Nieba odpowiedź na nasze dobre, ale słabe chęci: cały nasz dom został zamieniony na przytułek dla nieuleczalnie chorych, pod opieką przewyższających nas heroizmem sióstr albertynek. Mama raz odwiedziła swój dawny dom i zapewniła chorych, że „nigdy przedtem nie mieliśmy w nim tak cennych gości”. Jakież to było chrześcijańskie stanowisko! Tym bardziej że teraz już na stałe, a nie tylko w czasie cojesiennych rekolekcji, w naszym domu mieszka Bóg w Najświętszym Sakramencie, w Papy biurowym pokoju zamienionym przez siostry na kaplicę. Seminarzyści
Białaczów był też kolebką powołań kapłańskich. Z naszej parafii wyszło sporo księży, których znaliśmy od ich seminaryjnych „pieluch” (bo zwykle widywaliśmy ich przy ołtarzu w bieli, jako ministrantów). Ksiądz Reniec z Żelazowic po odcierpieniu „kacetu” (obozu koncentracyjnego) za odszkodowanie, które otrzymał od Niemców, zbudował po wojnie kościół parafialny w Żelazowicach. To ks. Reniec mi mówił, że jako seminarzysta jechał kiedyś chłopskim wasążkiem swego ojca (a może toto się nazywało „półkoszki”, bo plecione było z wikliny i zaprzężone zwykle w chudą szkapę), spotkał młodego hrabiego Konstantego na koniu i hrabia pierwszy mu się ukłonił. „Gdy to opowiedziałem ojcu, ojciec odezwał się ze łzami: «Synu, doczekałem się, że ciebie taki zaszczyt spotkał!»”. Nasz Kot nie domyślał się nawet takiej reakcji na zwykły gest uprzejmości w stosunku do „Bożych wybrańców”. Rzeczywiście byli oni często zapraszani „do pałacu” i mimo woli, przy stole, przyzwyczajali się do dobrych manier. Takim stałym gościem w czasie kolacji był „ksiądz kleryk” (tak się do nich zwracaliśmy) Adam Białecki. Dawał Ludwikowi i mnie korepetycje z łaciny. Wybitnie inteligentny, gorliwy w służbie Bożej, nieprzejednany, gdy chodziło o czystość wiary. Ten młody brunet o twarzy Savonaroli cieszył się szacunkiem parafii, a nasi rodzice przepowiadali, że wysoko zajdzie w hierarchii. Rzeczywiście, po wyświęceniu został profesorem seminarium w Sandomierzu i redaktorem tamtejszego reprezentacyjnego 29
pisma. Następnie... popadł w konflikt z biskupem, zdarł sutannę i ożenił się. Słyszeliśmy już tylko plotki, że – jako „pan Białecki” – przedstawiał się w charakterze dziedzica majątku i naszego krewnego, co mu nie było trudne, bo znał na wylot nasze rodzinne stosunki. Podole. Pierwsza Komunia sześciorga. Zabokrzycz. Popieluchy22
W 1911 roku pojechaliśmy całą rodziną na Podole Kamienieckie. Była to długa podróż sleepingiem, w którym zajmowaliśmy kilka przedziałów, bo pojechały z nami Bońcia i Fräulein Wanda. Bońcia niańczyła rocznego Kotka, którego wolno mi było nazywać „moim synkiem”. W Popieluchach, u Babuni Heleny Brzozowskiej (Dziadunio umarł w 1909 roku, więc go nie pamiętam)23, mieliśmy wiele przyjemności. Z pomocą furmana jeździliśmy parą mułów po parku, a ciocia Zosia 24, siostra Mamy, która w swym pokoju miała pracownię malarską i robiła duże kopie na płótnie świętych obrazów do kościoła, rysowała artystycznie nasze portreciki. W następnym roku pojechaliśmy tam znowu: […] wszyscy sześcioro przystąpiliśmy do Pierwszej Komunii Świętej w kaplicy pod dworem. Mówię „pod”, bo kaplica była zakonspirowana. Wchodziło się do niej z salonu odsuwając etażerki z książkami, które stanowiły drzwi do krętych, żelaznych schodów w dół. Sklepioną piwnicę przeobrazili Dziadkowie w piękną kaplicę, gdzie w ołtarzu stała marmurowa kopia Pani Jazłowieckiej, a obok w zakrystii krzyż z rzeźbą drewnianą Pana Jezusa naturalnej wielkości, dłuta niejakiego Sosnowskiego z Częstochowy. Figura Pana Jezusa była malowana i robiła na nas wielkie wrażenie. W niedzielę o godzinie jedenastej z obejścia poprzez korytarz piwniczny schodziło się sporo służby katolickiej i Babunia odczytywała modlitwy liturgiczne. Z ręcznie przepisanych śpiewniczków brzmiały pieśni religijne pod akompaniamentem fisharmonii Babuni. Babunia na przemian z Mamą i ciocią Zosią przygotowywały nas do Pierwszej Komunii
(u pierwszej spowiedzi byliśmy już uprzednio oboje z Ludwisiem na Jasnej Górze, gdzie nas wyspowiadał wielki przyjaciel naszej rodziny, ksiądz Stanisław Koprowski). Z Częstochowy był już tylko krok do Złotego Potoka, gdzie mocno psociliśmy z Kocikiem Raczyńskim, synem cioci Steni z Czetwertyńskich (ciotecznej siostry mojego ojca)25 . Byliśmy bardzo skupieni w oczekiwaniu wielkiej chwili Pierwszej Komunii, gdy nagle przyjechał do nas Papuś i przywiózł przemiłego jamniczka Dżakusia. Tak przepadło nasze skupienie! Biegaliśmy za nim ku konsternacji starszych osób. Niemniej nasza Pierwsza Komunia odbyła się uroczyście. Otrzymaliśmy Pana Jezusa z rąk księdza Stanisława Skalskiego, zaproszonego na nią z Żytomierza (Popieluchy należały do diecezji żytomierskiej). Do Mszy służył księdzu Skalskiemu Paweł Sobański, starszy od nas kuzyn z Sumówki (w 1919 roku został rozstrzelany, gdyska 26 pod naporem bolszewików trwająca kilka miesięcy obrona ich domu musiała ustąpić).
***
W Popieluchach poznaliśmy naszych kuzynów z sąsiedztwa: trójkę dzieci wujostwa Władysławów B. Brzozowskich z Zabokrzycza (wuj Władyś, żonaty z ciocią Marylcią z domu Rawita Ostrowską z Ujazdu)27 i czworo z Sumówki. Zabokrzycz był o dziesięć kilometrów, a Sumówka o sześćdziesiąt–siedemdziesiąt kilometrów nad jarem Bohu. Atrakcją dla nas w Zabokrzyczu był krążnik: pętle parciane, czyli uszyte z worków na sznurach uczepionych do haków obrotowych na kilkumetrowym słupie. Siadało się w tej pętli z nogami przy ziemi i biegło trzymając się sznura po stycznej. Gdy cztery sznury były obciążone, wylatywało się w górę, a po opadnięciu na ziemię znów się robiło tych parę kroków przed siebie i tak się krążyło na wpół w powietrzu, a na wpół po ziemi (ptaki, a zwłaszcza wróble też tak potrafią!). Mnie sześcioletnią puszczał w ruch Czerkies Gubasz. Brał mnie, siedzącą w pętli i mocno trzymającą się sznura, w objęcia, wyprawiał w powietrze, aż póki nie obleciałam słupa, lądując znów w jego ramionach. 25 Stefania
Czetwertyńska (1879–1948), żona Karola Raczyńskiego (1878–1946), ich syn Konstanty (1906–1924). 26 gdyska – gdy 27 Maria (1884–1935), żona Władysława Brzozowskiego (1876–1957).
22 Popieluchy,
powiat olhopolski. 23 Jan Brzozowski (1844–1908). 24 Zofia Brzozowska (1877–1963).
30
31
Był mi jak niańka. Bardzo go lubiłam. Miał biały mundur i białą papachę futrzaną, noszoną także w lecie. Wuj Władyś utrzymywał oddzialik Czerkiesów od czasów rewolucji 1905–1907 roku. Przydzielono mu go na wypadek jakiegoś napadu.
***
To wspomnienie piszę 17 maja 1992. W Popieluchach przy długim korytarzu w suterynie były: kuchnia, spiżarnia, pralnia, gdzie królowała miła, szczupła, podstarzała wdowa, pani Szpanarska. Tam były pokoje gościnne i tam mieszkał też fraucymer (nasze pokoje były na poddaszu, z łazienką). Owa pani Szpanarska – nazywana przez dzieci wuja Tadzia już w Warszawie „Panianią” – opiekowała się właśnie ową żeńską służbą. Gdy przyjęła nową dziewczynę ze wsi o imieniu Sinkłeta (nazywaliśmy ją „Sekreta”), ta zapytała na wstępie: – A szczo meni bude tut robyty?28 Paniania odpowiedziała lakonicznie i jasno: – Wsio szczo tobi każut. Każut tobi drzwiami skrypyty, to skrypy29.
do wiadra. Niemowlęta Bońcia sadzała w niej na worku płóciennym z otrębami, od których woda miała kolor mleczny i podobno miękła. Starsze „Fity”, to jest Stenię i mnie, po wypłukaniu z mydła Fräulein miała przykazanie oblać chłodną wodą. Stenia obawiała się tego bardzo i wypraszała się, ale bezskutecznie. Chłodny tusz przyprawiał ją o utratę tchu. Za to później przyjemnie było być wytartą „na raczka” szorstkim prześcieradłem (ręczników używało się tylko do wycierania rąk). Po takiej kąpieli dobrze się spało.
Nasz dom w Białaczowie
Zawsze radością był powrót do naszego domu w Białaczowie30 . Znów wieczorem w pokoju dziecinnym rozbrzmiewało: Warmes Wasser, kaltes Wasser 31! Konewki z gorącą i zimną wodą przynosiła już teraz inna służąca, zawsze zachrypnięta „czarna Lucia” (mieszkała w domu przy rynku białaczowskim; nauczyła się tych kilku niemieckich wyrazów od Fräulein Wandy). A potrzebna była owa Wasser na cowieczorne nasze kąpiele w balii z grubej blachy, polakierowanej na biało. Stała ona na drewnianym, sporym stołku i zastępowała podrośniętym niemowlakom również lakierowaną na biało wanienkę-nieckę ze spustem 28 A
szczo… (ros.) – A co ja będę miała tutaj do roboty? szczo… (ros.) – Wszystko, co tobie każą. Każą ci skrzypieć drzwiami, to skrzyp 30 Rodzina Autorki mieszkała wówczas w pałacu białaczowskim, w którym znajdował się jeszcze niedawno dom pomocy społecznej. Obecnie toczy się procedura reprywatyzacyjna na rzecz jednego z członków rodziny (przyp. red.). 31 Warmes… (niem.) – Ciepła woda, zimna woda! 29 Wsio
32
Pałac w Białaczowie zaprojektowany przez Jakuba Kubickiego (1797) na zamówienie Stanisława Nałęcz Małachowskiego, marszałka Sejmu Czteroletniego. Kolejna dziedziczka Stanisława, Hortensja Małachowska, zapisała majątek (1888) swemu siostrzencowi Ludwikowi hrabiemu Broel-Plater, naszemu pradziadowi. Historię pałacu jak i jego właścicieli, z wpisem naszej Matki, autorki niniejszego pamiętnika, można śledzić na stronie internetowej „Białaczów gniazdo rodzinne”.
33
i otwierała okno. Nic dziwnego, bo tak salon, jak i sala jadalna nigdy nie dały się dobrze nagrzać. Sala jadalna miała siedem dużych okien, a salon dwa duże okna i wielkie oszklone drzwi na balkon. W sali jadalnej były dwa piece kaflowe, ozdobne koloru kremowego, a w salonie ukryte za zdobionymi polichromią panelami dwa piece terakotowe, też niewiele ciepła dające. Lepiej więc znosiliśmy zimę bez wielkich różnic temperatur w domu. Ale pamiętam Bońcię i nasze późniejsze nauczycielki zawsze zziębnięte i otulone w szale. Choroby
Grupa osób w salonie białaczowskim około roku 1895. Według podpisu Mamy: Na fotelu bujającym Ludwik Plater (dziadek Autorki) Przy nim czytający syn, Edward Plater ( maj. Osuchów) Grają w karty: z lewej Konstanty Plater (maj. Chlewiska) Z prawej Zygmunt Plater (ojciec Autorki)
Nie wiem, dlaczego w dzieciństwie nakładano nam na noc białe płócienne czapki wiązane pod brodą. Taka była moda. Steni blond kędziorki ładnie wystawały spod czepka. Ja do tej pory po każdym ciepłym prysznicu polewam się zimną wodą. Utrzymuje mnie to w odporności na zaziębienia. Ale w dzieciństwie „Fity” (ku drwinom „starszych dzieci”) za przykładem Ludwika zaczęły się hartować w zimie, przynosząc ze spaceru sople lodu i rozpuszczając je w konewkach przeznaczonych do wieczornego polewania. Jakoś nam to nie zaszkodziło, choć już było na pewno poniżej temperatury pokojowej. A ta musiała w dziecinnych pokojach wynosić +13o Réaumura (czyli około +15o Celsjusza). Gdy piec był nagrzany ponad tę temperaturę, mama nazywała nas piecuchami 34
Odrę i wietrzną ospę przechodziliśmy zwykle gremialnie, także koklusz. Leczył nas pan felczer Maruszewski, rzadko kiedy trzeba było sprowadzać aż z Opoczna doktora Kozłowskiego, który wysłuchiwał naszych płuc, przykładając ucho wprost do naszych ciał, a przy tym kłuł, bo miał gęstą, czarną czuprynę i bokobrody. Właściwie rzadko chorowaliśmy pomimo tego, że od stawów, które okalały park, roiło się od komarów. Bardzo się baliśmy, gdy nam z wieczora brzęczały nad uchem. Ale najbardziej bałyśmy się obie ze Stenią chrobotania myszy. Nie pomagała ustawiona na stole oliwna lampka nocna (wszystkie nasze znajome dzieci sypiały przy lampce). Gdy zgasła, ciemność nas przerażała (już byłam dorosła i zamężna, a bałam się jeszcze ciemności, ciemnego pokoju). Burza
Baliśmy się i w nocy. W czasie burzy biegliśmy do sypialnego rodziców, tam na kanapie można było wyspać się spokojnie do rana. Szczęściarze (zwykle najmłodsi, o ile ich burza obudziła) mogli się przytulić w łóżku między Mamą i Papą. Zresztą Mama obchodziła w nocy wszystkie nasze łóżka i łóżeczka. Jedyna z nas odważna była Elizia. W ulewny deszcz, błyskawice i grzmoty widzę ją jak w pelerynie Papy z kapturem obchodzi powoli dom, dzwoniąc maleńkim loretańskim dzwoneczkiem. Taki był zwyczaj. Bońcia natomiast zapalała w oknie gromnicę. Raz tylko, gdy byliśmy już starsi, wpadła ognista 35
kula piorunowa przez otwarty lufcik w Papy gabinecie, przeleciała przez salon i znikła w oknie otwartym za fortepianem. Szłam właśnie podjazdem na balkon kolumnowy i oślepiło mnie, i ogłuszyło to wyładowanie atmosferyczne, gdy na deszcz i burzę dopiero się zanosiło. Eliza imponowała nie tylko mnie swoją odwagą. W wieku lat dwunastu– trzynastu samą ją brał Papa za furmana, gdy objeżdżał pola, a ja drżałam, gdy ostro zjeżdżała z nami z nasypu nad stawem „młyńskim”. Potem wózek „podjazdowy” (nisko zawieszony, by można było w biegu z niego wyskoczyć na podjazd rogacza) dudnił na moście nad upustem szumiącej kaskadą wody, która się wlewała w system połączonych stawków rybnych. Każdy z nich był zaopatrzony w mały upuścik, tak zwany „mnich”. Rodzeństwo więc uważało mnie za strachajło, a ja obiecywałam sobie, że kiedyś dorównam w odwadze Elizie. Na razie byłam wątłą i „poetyczną”, jak o mnie napisał Papa. A że mnie rodzice oszczędzali i pieścili, więc nie mogłam nie drażnić „starszych dzieci”. Wyśmiewali moje wiersze, które komponowałam przed zaśnięciem, a były kompilacją z przeczytanych wierszyków Konopnickiej. Uczyłam się moich pierwowzorów bardzo łatwo na pamięć. Cóż dopiero zaczęło się dziać, gdy w zeszyciku, który sama zszyłam z pociętych papierów, w wieku sześciu lat pisałam atramentem miłosne wiersze do Stasia Zamoyskiego z Pilczycy32 . Właśnie podkochiwała się w nim ośmioletnia Anna i przywiozła jego fotografijkę, jak tryumfuje z flobertem33 nad zabitym szczurem. Staś miał już czternaście lat. To był wiek! A siostry znalazły mój zeszycik i obnosiły go po pokojach, czytając głośno i wykrzykując moje elegie, które się zaczynały od: „Och, Stasiu!”. Byłam w rozpaczy. Bo z mojej miłości zwierzyłam się tylko Bońci i prosiłam, by zaadresowała mój list do niego: „Staś Zamoyski w szkole w Anglii”. Bońcia nie zdołała wywiązać się z tego zadania.
Dzieci z rodziny
Konie jak zwykle grały istotne role w białaczowskim życiu, spacer ok 1895.
Przyjeżdżali do nas na zjazdy „osuchowscy” (nasze stryjeczne rodzeństwo: dzieci stryja Edzia i cioci Jani z domu Tyszkiewicz34), „niekłańscy” (trzy panienki stryja Józia i cioci Elizy z Zamoyskich), „borkowiccy” (Dembińscy, dzieci wuja Stefana 35 i cioci Marylinki z domu Czetwertyńskiej), a także „koneccy” (dzieci wuja Jula Tarnowskiego36 i cioci Anny z Branickich, wielkiej naszej Mamy przyjaciółki). Przyjeżdżali ze swoimi nauczycielkami i wydawało się, że ich nauczycielki chwaliły nas, że jesteśmy lepiej wychowani i grzeczniejsi od nich, a nasze
32 Stanisław
34 Edward
33 F lobert
35 Stefan
(1899–1939). – małokalibrowy karabinek lub rewolwer skonstruowany przez Louisa Auguste’a Nicolasa Floberta w 2. poł. XIX wieku (przyp. red.).
36
Broel-Plater (1871–1958), mąż Joanny Tyszkiewicz (1877–1928). Dembiński (1869–1934), mąż Marii Karoliny Czetwertyńskiej (1876–1957). 36 Juliusz Tarnowski (1864–1918), mąż Anny Branickiej (1876–1953).
37