Część I
Lizzie333333333333.indd 1
2009-11-02 10:28:47
Lizzie333333333333.indd 2
2009-11-02 10:28:47
Rozdział 1 Pierwsze kroki w nowym sąsiedztwie... (Jane Austen, Duma i uprzedzenie)
– Jak to? Zerwałaś z nim? Ot tak sobie? Podczas wyjazdu ze szkolnym chórem? Upadłaś na głowę? – Moja głowa ma się lepiej niż kiedykolwiek – zapewniła Lizzie, ciągnąc walizkę na kółkach przez szkolny dziedziniec w stronę parkingu. – Po prostu nic już nas nie łączyło. – Toby jest przecież takim uroczym facetem – powiedziała z wyrzutem Jane, jej starsza siostra. – Jest taki miły, spokojny, uczynny... – Jest nudziarzem! – oświadczyła Lizzie, wpychając walizkę do bagażnika volkswagena polo ich matki i patrząc z satysfakcją na literkę P na tylnym zderzaku, oznaczającą, że samochód prowadzi początkujący kierowca. Dwa tygodnie wcześniej zdała egzamin na prawo jazdy i wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. – Lizzie, on za tobą szaleje – obstając przy swoim, Jane wśliznęła się za kierownicę i przekręciła kluczyk w stacyjce. – Jasne. Szaleje za mną jak żałosny, zaśliniony spaniel – Lizzie wzruszyła ramionami. Zdjęła gumkę, którą ścią-
{3}
Lizzie333333333333.indd 3
2009-11-02 10:28:47
gnięty był jej koński ogon, i rozpuściła gęste kasztanowe włosy. – Tylko sęk w tym, że ja nie jestem podobna do ciebie, Jane. Nie jestem sentymentalna, nie mam miękkiego serca. – Akurat – wtrąciła sceptycznie Jane. – Oczekuję od faceta czegoś więcej. Nie tego, że zawsze mi przytaknie, cokolwiek powiem, i będzie mi w kółko powtarzał, że nie może beze mnie żyć. Jane westchnęła i potrząsnęła głową. – Większość dziewczyn pobiegłaby za nim na koniec świata – powiedziała z naciskiem. Założyła za uszy kosmyki jasnych włosów i poprawiła przednie lusterko. – A ty go tak po prostu spławiasz. – Przykro mi. – Lizzie zauważyła rumieniec na jej bladych zazwyczaj policzkach i zgadła, że Jane myśli o Simonie, jedynym chłopaku, jakiego dotąd miała na poważnie, a skończyła już dziewiętnaście lat. Kochała się w nim do szaleństwa, póki sześć tygodni temu nie wyszło na jaw, że nie tylko zaczął ją zdradzać, gdy tylko wyjechała z domu na studia, ale nawet umieścił jakieś idiotyczne wpisy na portalu MySpace. – Nie miałam na myśli... – W porządku, to mnie już nie wrusza – zapewniła ją Jane niezbyt przekonywająco. – Ale może chciałaś sama prowadzić? – Jestem wykończona – powiedziała Lizzie – a godziny szczytu w piątek to nie jest najlepsza pora do szlifowania umiejętności. – No dobrze – odezwała się znowu Jane. – Więc kiedy zamierzasz powiedzieć o tym mamie? – Ale o czym? – No przecież o tym, że zerwałaś z Tobym, głuptasie – odparła Jane, przyśpieszając przy wyjeździe ze szkolnego parkingu. Wjechała na szosę prowadzącą w dół ku ob-
{4}
Lizzie333333333333.indd 4
2009-11-02 10:28:47
wodnicy miasteczka Meryton1, teraz pękającej w szwach od natłoku pojazdów. – Wiesz, jak bardzo go lubiła. – Lubiła go za szlachetnie brzmiące nazwisko i za to, że jego ojciec ma posadę w rządzie – powiedziała Lizzie z gorzkim uśmiechem. – Dobrze wiesz, jaka jest mama. – Nie musisz mi tego tłumaczyć – przyznała Jane. – A tutaj, w nowym miejscu, przechodzi samą siebie. Nigdy byś nie zgadła, co jej ostatnio strzeliło do głowy. – No, mów – jęknęła Lizzie. – Dwa dni po moim przyjeździe do domu z uczelni, właśnie wtedy, kiedy wyjeżdżałaś, wyobraź sobie, wybrała się na spacer po miasteczku. Pukała do domów, żeby się przedstawić. Wpadłabyś na to? A ja miałam nadzieję, że tutaj wreszcie się ustatkuje i przestanie zwracać na siebie uwagę. – Mama? – roześmiała się Lizzie. – Przestanie zwracać na siebie uwagę? To tak, jakbyś liczyła na to, że ojciec zostanie duszą towarzystwa. Ich ojciec należał do ludzi, którzy, gdyby tylko mogli, przeszliby przez życie w czapce niewidce. – Tak... A skoro już mowa o ojcu... Och, nie! Źle skręciłam! Jakbym zapomniała, że teraz mieszkamy gdzie indziej. – Dziwne, prawda? – westchnęła Lizzie. – Ja też nie przyszłam jeszcze do siebie po tych wszystkich zmianach. Jak daleko tylko sięgały pamięcią, domem była dla nich połowa wolno stojącego, trzypiętrowego bliźniaka we wschodniej dzielnicy Meryton, nieco już podupadłego. Jak nieustająco przypominała im matka, diabeł tam mówił dobranoc, a północny wiatr zawsze przywiewał smród z pobliskiej oczyszczalni ścieków w Eckford. Był 1
Fikcyjne miasto z powieści Jane Austen Duma i uprzedzenie.
{5}
Lizzie333333333333.indd 5
2009-11-02 10:28:47
to dom rodzinny dziadków ze strony ojca. Powiedzieć o nim „nadgryziony zębem czasu” to byłby eufemizm. Przed długie lata spragniona oznak awansu społecznego matka Lizzie spędzała weekendy na oglądaniu wszystkich domów wystawionych na sprzedaż w promieniu dwudziestu mil od Meryton, usiłując przekonać znudzonych pracowników biur kupna i sprzedaży nieruchomości, że jest świetnie rokująca klientką, a nie osobą, dla której stracą czas na próżno. – Nie rozumiem, po co ci to wszystko – mówił stęskniony mąż za każdym razem, kiedy zaczynała opowiadać ze wzruszeniem o oranżeriach w osiemnastowiecznych domach przy Hunters Park albo o kamiennych posadzkach i ciężkich dębowych meblach w ogromnych kuchniach nowych apartamentowców tuż przy nabrzeżu w Lower Grendon. – Nie zapominaj, że mamy na utrzymaniu pięć córek, które musimy ubrać, nakarmić i wykształcić. Szkoda czasu na mrzonki. – Trzeba zawsze snuć marzenia, bo jeśli je porzucisz, nigdy się nie spełnią – nuciła w odpowiedzi matka Lizzie. Nie tylko domy oglądała wprost nałogowo, lecz także musicale. Ale gdy Lizzie miała po babce doskonały słuch, pani Bennet raczej go po swojej matce nie odziedziczyła. Za każdym razem, kiedy jego żona wyruszała polować na okazyjne nieruchomości, pan Bennet wzdychał, podnosił brwi i oddalał się do swojej kryjówki – która mieściła się w dawnym garażu – by obcować ze swoją kolekcją wydań angielskich poetów albo puszczać płyty z muzyką Wagnera tak głośno, jak tylko mu na to pozwalała delikatność i dobre wychowanie. Ale pewnego dnia, dokładnie dwa dni po świętach wielkanocnych, wszystko się nagle zmieniło. Jak grom z jasnego nieba spadła na nich wiadomość o śmierci Aloysiusa Hulla, który zapisał pani Bennet cały swój mają-
{6}
Lizzie333333333333.indd 6
2009-11-02 10:28:47
tek, niewiele mniej niż dwa miliony funtów. Matka Lizzie nie miała pojęcia, kim był Aloysius Hull, póki prawnik, będący wykonawcą testamentu, nie wyjaśnił w swoim liście, że zmarły był jej krewnym z drugiej linii w trzecim pokoleniu (albo może z trzeciej linii w drugim pokoleniu?), zatwardziałym starym kawalerem. Dożył dziewięćdziesiątki w ogromnym domu zagubionym gdzieś w szkockiej głuszy. Aloysius Hull nie miał żadnej bliskiej rodziny. Poznał panią Bennet w dawnych czasach, kiedy jeszcze nazywała się Alice Frognall, miała pięć lat i była czarującym dzieckiem, tak przynajmniej głosił testament. „Podzieliła się ze mną torebką landrynek, kiedy mnie odwiedziła w towarzystwie swojej rodziny – wszyscy pozostali byli skończonymi idiotami.” Prawnik przeprosił, gdy zacytował to zdanie testamentu, i wyjaśnił, że prawo wymaga przytoczenia woli zmarłego w pełnym brzmieniu. Ale niepotrzebnie się sumitował. W ocenie swojej rodziny Alice zgadzała się ze zmarłym w całej rozciągłości. – Teraz możemy to zrobić! Nareszcie nas na to stać! – zawołała matka Lizzie, kiedy już przestała wrzeszczeć, piszczeć i skakać z radości, biegać po kuchni i podsuwać list od prawnika pod nos każdemu z obecnych. – Och, Harry, stać nas na to, naprawdę nas na to stać! Rzuciła się w ramiona swojego zdezorientowanego męża i uścisnęła go ze wszystkich sił. – Na co nas stać? – zapytał, nieco zaczerwieniony z emocji. – Na nowy samochód? Na dobry odtwarzacz do płyt i kolumny głośnikowe? Te, które ostatnio oglądaliśmy? – Na kupno domu w Longbourn Oaks! – zawołała Alice, a jej pulchne policzki pałały rumieńcem. – To wspaniały dom! Wszyscy się nim zachwycają... Tak, to wspaniały dom! – Fajnie! – zawołała piętnastoletnia Katie, której roz-
{7}
Lizzie333333333333.indd 7
2009-11-02 10:28:47
wój werbalny zatrzymał się na dość podstawowym poziomie, w związku z czym używała głównie równoważników zdań. Po części dlatego, że wydawały jej się bardziej swobodne od pełnych zdań, po części zaś dlatego, że Lydia, jej siostra bliźniaczka, rzadko kiedy pozwalała jej dojść do słowa. – Fajnie? Mamy zamieszkać w jakiejś zapadłej dziurze na pustkowiu? – wybuchnęła Lydia bez chwili zastanowienia. – Na miłość boską, Katie, chyba upadłaś na głowę! Nie ma mowy, żebym się stąd ruszyła. To by całkowicie zrujnowało moje życie towarzyskie! – Może tam byłoby całkiem nieźle. Uprawialibyśmy ekologiczne warzywa i hodowali pszczoły... – oświadczyła siedemnastoletnia Meredith. – Mnie by to odpowiadało. – Tak, tobie by to odpowiadało – ucięła Lydia. – Bo ty się z nikim nie zadajesz i obchodzi cię tylko sortowanie surowców wtórnych. – Dziewczęta, spokój! – przerwał Harry, ich ojciec. – Na pewno nie roztrwonimy tego nagłego przypływu gotówki na jakąś starą, zjedzoną przez korniki ruderę. – Nie mówię o żadnej ruderze, kochanie – zaprotestowała jego żona. – Mówię o nowym osiedlu Priory Park, tym przy polach golfowych. Kiedy tylko zobaczyłam ten dom, od razu wiedziałam, że byłby tym, czego nam trzeba. – Tym gorzej! – oświadczył Harry. – Na pewno jest pretensjonalny i o wiele za drogi... – przyjrzał się żonie z niepokojem. – Co miałaś na myśli, kiedy powiedziałaś, że wiedziałaś od razu? Alice z triumfalną miną wyciągnęła z kuchennej szuflady prospekt wydrukowany na kredowym papierze i podsunęła mu go pod nos. – Sam powiedz, czy to nie piękny dom. A kosztuje tylko dziewięćset tysięcy funtów. Możemy sobie na nie-
{8}
Lizzie333333333333.indd 8
2009-11-02 10:28:48
go pozwolić. Zostanie nam jeszcze mnóstwo pieniędzy. – Dziewięćset tysię... Nie ma mowy! – zawołał gwałtownie Harry, raz tylko rzuciwszy okiem na kolorowe fotografie z okładki prospektu. – To nie jest miejsce dla ludzi takich jak my. – Właśnie że tak, i to jak na miarę – odparła Alice. – Siedem sypialni, salon, jadalnia i pokój gościnny. – Na co nam tyle pokoi? Komu to potrzebne? – Tobie, kochanie – powiedziała łagodnie matka Lizzie. – W jednym z nich możesz zainstalować nagłośnienie i urządzić sobie pokój muzyczny. Jedyne momenty, kiedy Alice Bennet osiągała ten poziom subtelności, miały miejsce właśnie wówczas, gdy usiłowała zmanipulować swojego męża. – No dobrze, ale ja... – zawahał się. Najwyraźniej zachwyciło go wyobrażenie opery „Pierścień Nibelunga” odtwarzanej na cały regulator z dala od szczebiotu nastoletnich córek. – I pomyśl, mieszkalibyśmy tak blisko Lucasów – dorzuciła triumfalnie. Lucasowie przyjaźnili się z Bennetami od lat, a Emily była najbliższą koleżanką Lizzie. – Nie zapominaj, że Geoff jest członkiem klubu golfowego w Longbourn Oaks i mógłby cię tam wprowadzić. Gdyby umiała na tym poprzestać, przeciągnęłaby męża na swoją stronę znacznie prędzej. Ale niestety umiarkowanie nie było mocną stroną Alice. – Byłoby dość miejsca, żeby dziewczęta zapraszały na weekend koleżanki i nikt nie musiałby spać na podłodze – zakończyła z błogą miną. – Myślisz, że nie wystarczy mi jeszcze ta burza młodzieńczych hormonów, która i tak szaleje wokół? – jęknął. – Alice, to nieodpowiedzialny pomysł i nigdy się na to nie zgodzę. Przede wszystkim, musiałbym jeździć do
{9}
Lizzie333333333333.indd 9
2009-11-02 10:28:48
pracy na drugi koniec miasta. Dojazd byłby fatalny. To najgorsze miejsce z możliwych. – To najlepsze miejsce dla ludzi z taką pozycją społeczną, jaka stanie się teraz naszym udziałem – powiedziała Alice. – W niedzielnym dodatku o nieruchomościach Sunday Times podawał, że Longbourn Oaks jest w pierwszej dziesiątce najbardziej pożądanych lokalizacji. – Myślisz, że to mną wstrząśnie? – Tygodnik Home Hunter napisał: „Nowoczesność połączona z elegancją dawnych czasów” – przerwała mu niecierpliwie żona. – Do dyspozycji mieszkańców są wszystkie atrakcje klubu Longbourn Country – basen, jacuzzi i tak dalej. Ruiny klasztoru Longbourn u jednego z krańców pola golfowego są jego wielką ozdobą... Wiesz, spodobałoby ci się tam. Przecież pociąga cię historia... – Tak, to niesłychanie romantyczne! – wykrzyknęła Lydia, natychmiast zapominając o powodach, dla których nie może wyprowadzić się z miasteczka. – Pomyśl, to miejsce może być nawiedzane przez nieszczęśliwą duszę jakiejś zakonnicy, która umarła z tęsknoty, rozłączona z ukochanym... – Co tobie nie mogłoby się w żadnym razie przytrafić – mruknęła Meredith, piorunując siostrę tak surowym spojrzeniem, że jej gęste brwi zbiegły się ponad nosem. – Widziałam wczoraj wieczorem, w jakim stylu podrywałaś Jake’a Martina. – Po prostu jestem pełna seksapilu, a tobie go niestety brakuje. – Wolę mieć w mózgu trochę szarych komórek, ale ty pewnie nawet nie wiesz, co to takiego. – Z tym całym mózgiem niewiele chyba możesz wskórać, jeśli chodzi o facetów, prawda? – Uspokójcie się, i to już! – Ich matka nie miała wcale ciasnych poglądów (matki pięciorga dzieci siłą rzeczy
{ 10 }
Lizzie333333333333.indd 10
2009-11-02 10:28:48
muszą co nieco wiedzieć o sprawach seksu), lubiła jednak wierzyć, że jej dziewczynki żyją w świecie niewinnych wyobrażeń, jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie. Co może i było prawdą w odniesieniu do Meredith – twierdziła, że nigdy nie spotkała chłopaka, na którego byłoby warto spojrzeć drugi raz. Ale nie w odniesieniu do Lydii, której pierwsze słowa wygłoszone po ukończeniu czternastu lat brzmiały: „Pocałuj mnie” i nic nie wskazywało na to, by w następnych miesiącach zmieniła zainteresowania. – Tak, skończcie te pożałowania godne dyskusje – poparł matkę ojciec. – Zastanówmy się raczej, co moglibyśmy zrobić dzięki tym pieniądzom. Na pewno warto byłoby odmalować dom. Kupić nowe meble, może nawet pojechać na wakacje, na przykład do Włoch. I wybrać się na różne przedstawienia operowe... – Biorąc pod uwagę – zaczęła lodowatym tonem matka Lizzie – że to moja wielkoduszność w dzieleniu się landrynkami ze starym wujem przyniosła nam ten spadek, i że to ja jestem beneficjentką testamentu, sądzę, że powinnam mieć wpływ na sposób, w jaki wydamy te pieniądze. Czy nie mam racji, mój drogi? Cztery miesiące później wszystkie formalności były już załatwione i dom należał do rodziny Bennetów. Przeprowadzka nastąpiła w dniu, kiedy Lizzie zdała ostatni z końcowych egzaminów. – No i jak się udały występy chóru? – głos Jane przerwał jej rozmyślania, kiedy zbliżały się już do osiedla Priory Park. – Oprócz tego, że złamałaś Toby’emu serce? – Wyszło nieźle – odparła Lizzie, ignorując uwagę swojej siostry i rozpaczliwie usiłując wymazać z pamięci
{ 11 }
Lizzie333333333333.indd 11
2009-11-02 10:28:48
dziką awanturę, którą jej chłopak – teraz już były chłopak – urządził przedostatniego wieczoru. – Pięć koncertów w ciągu siedmiu dni, więc czas mieliśmy raczej wypełniony. Trzy razy śpiewałam solówki i całkiem zdarłam sobie gardło. – Jaka szkoda! – uśmiechnęła się Jane. – Mama już się próbowała podlizać tutejszemu pastorowi. Obiecała mu, że będziesz śpiewać w kościelnym chórze. – Niechby wreszcie przestała narzucać mi swoje pomysły! – wybuchnęła Lizzie. – Maniakalnie wtrąca się do mojego życia! Chyba nie myśli na serio, że porzucę stary chór u św. Piotra dla nowego miejsca! Lizzie była nie tylko najwspanialszym sopranem w swojej szkole, lecz także gwiazdą dziecięco-młodzieżowego chóru „Pełnym głosem”, w którym pomagała prowadzić próby, odkąd skończyła piętnaście lat. Udało jej się przekonać pastora, że nie wszyscy chcą słuchać przedpotopowych hymnów w wykonaniu starych kobiet, śpiewających drżącymi głosami. Kiedy jej myśli zwróciły się ku chórowi przy ich dawnym kościele św. Piotra w centrum Meryton, pewien projekt, który kiełkował w jej umyśle już od tygodnia, nagle dojrzał i rozkwitł. – Słowo daję, Jane, masz szczęście, że wyjechałaś na studia i mama nie może już ciosać ci kołków na głowie dzień w dzień. Ale ledwie wypowiedziała te słowa, już ich pożałowała. – Przecież już w październiku będziesz mogła zrobić to samo, chyba że zdecydujesz się na rok przerwy i jakąś podróż przed studiami – odparła Jane, skręcając w boczną drogę prowadzącą do osiedla. – Myślałaś już o tym, co będziesz robiła przez najbliższy rok? – Jeszcze nic nie postanowiłam... Trzeba przyznać, że niebrzydkie jest to miasteczko, prawda? – mruknęła
{ 12 }
Lizzie333333333333.indd 12
2009-11-02 10:28:48
Lizzie, wskazując parę domów w rustykalnym stylu, okalających jeziorko, w którym pławiły się kaczki. – Nie zmieniaj tematu – powiedziała Jane. – Nos ci się marszczy, a to znaczy, że coś jest nie tak. O co chodzi? – O nic – odparła Lizzie tak beztrosko, jak tylko potrafiła, bo ani myślała dawać wyraz dręczącym ją sprzecznym myślom i uczuciom. – Po prostu jestem zmęczona. I wydaje mi się... Popatrz! Tam! Przecież to chyba Lydia! Jane zwolniła i spojrzała w okno. – Co ona u diabła tam robi? – zdumiała się. Ich piętnastoletnia siostrzyczka, ubrana w najkrótsze na świecie dżinsowe szorty i wyszywaną cekinami bluzeczkę siedziała na murku obok cmentarnej bramy. Obejmowała ramieniem szyję opalonego chłopaka z króciutko ostrzyżoną, spłowiałą na słońcu czupryną. Ich usta były złączone tak mocno, jakby ktoś je skleił superklejem do wszystkiego. – Co to za facet? – spytała Lizzie, gdy Jane zatrzymała się na poboczu. – Nigdy w życiu go nie widziałam – odparła jej siostra. – Trzeba ją chyba zawołać, jak myślisz? – Jasne, że trzeba – kiwnęła głową Lizzie i otworzyła okno. – Lydia! Hej, Lydia! Lydia obróciła się, zeskoczyła z murku i chwyciwszy chłopaka za rękę, pociągnęła go za sobą w stronę samochodu. – Siemanko! – zawołała radośnie. – Fajnie, że jesteście. Podrzucicie nas. – Co? – Podrzucicie nas – powtórzyła Lydia ze spokojem. – Musimy się dostać do miasta, a rower Denny’ego się zepsuł. To jest właśnie Denny, nawiasem mówiąc. – Czy mama wie, gdzie jesteś i co robisz? – spytała Lizzie. – Lizzie! – Lydia zaczerwieniła się i rzuciła siostrze
{ 13 }
Lizzie333333333333.indd 13
2009-11-02 10:28:48
mordercze spojrzenie. – Nie jestem małym dzieckiem. A w ogóle, co cię to obchodzi? Podwieziecie nas, czy nie? – Nie – ucięła Jane. – Lizzie właśnie wróciła z występów i jest zmęczona. – No to co? Zawieziesz ją do domu, a potem wrócisz i zabierzesz nas... – Nic z tego, Lydia! – powiedziała stanowczo Jane. – Bez łaski – powiedział Denny beztrosko, spojrzawszy przedtem na zegarek. Po czym popatrzył na Lydię. – Możemy się spotkać potem na basenie w klubie, mała? Powiedzmy o siódmej? – Pytasz się? Marzę o tym, żeby cię zobaczyć w kąpielówkach! – zachichotała Lydia, posyłając mu palcami pocałunek, po czym otworzyła tylne drzwi auta. – Co to za facet? – spytała Lizzie, ledwie Jane ruszyła z miejsca. – Ojejku, Lizzie, znowu zaczynasz? – jęknęła Lydia, krzywiąc się. – Ma dziewiętnaście lat. Wystarczy? – A jak długo się znacie? Gdzie go spotkałaś? – drążyła Jane. – Po co te wszystkie pytania? – odpaliła Lydia, zbierając swoje długie włosy i spinając je kolorową gumką. – Nie wsadzajcie nosa w moje sprawy. Wyłuskała z opakowania gumę do żucia i włożyła ją do ust. – Skoro już musisz wiedzieć, to poznałam go wczoraj – dorzuciła nie bez dumy. – Mieszka... – Wczoraj? – wykrzyknęła Lizzie, gdy Jane skręcała w brukowany podjazd do ich domu. – A dzisiaj już się z nim migdalisz na całego. Lydia, zachowujesz się jak ostatnia wydra. – Nic podobnego. Rzecz raczej w tym, że nikt nie może mi się oprzeć – odparła Lydia ze śmiechem, nic sobie nie
{ 14 }
Lizzie333333333333.indd 14
2009-11-02 10:28:48
robiąc z oburzenia sióstr. – Denny mówi, że umiem całować jak... – To nas nie interesuje – przerwała jej Lizzie. – Co cię ugryzło? Już stęskniona za tym świętoszkiem Tobym? Jakie to wzruszające! – Lydia... – Co? – Zamknij się.
{ 15 }
Lizzie333333333333.indd 15
2009-11-02 10:28:48
Rozdział 2 Lizzie wydaje się bystrzejsza od swoich sióstr... (Jane Austen, Duma i uprzedzenie)
Pierwsze zapisy o wiosce Longbourn Oaks, leżącej w odległości ośmiu mil od głównego rynku wciąż rozrastającego się miasteczka Meryton, pochodziły z dziesiątego wieku. Mogło się ono pochwalić romańskim kościołem, dwoma pubami – „Pod Ogrodnikiem”, który był ulubionym miejscem mieszkańców oraz „Pod Karczochem”, który, nie wiedzieć czemu, omijano jak zgniłe jajko – a ponadto urzędem pocztowym, sklepem wielobranżowym i młodzieżowym klubem „Obora”, w samej rzeczy mieszczącym się w przebudowanej starej oborze, w której miejscowy zespół muzyczny Longbourn Players znalazł przyjazną przystań. Żadna z tych instytucji w najmniejszym stopniu nie obchodziła Lydii Bennet. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdarzyły się aż dwie rzeczy, które zmieniły jej zapatrywania na otaczający ją świat. Popadła w buntowniczy nastrój ze skłonnością do opryskliwych odzywek i znowu przestało jej się podobać w Longbourn Oaks, które nazwała dziurą zabitą deskami. Otóż po pierwsze dowiedziała się, że do domu jej najlepszej przyjaciółki, Amber Forster, mieszkającej w sąsiednim miasteczku, wprowadził się nowy przyjaciel matki tej dziewczyny, a po drugie odkryła, że przy szosie prowadzącej do Pitswell znajduje
{ 16 }
Lizzie333333333333.indd 16
2009-11-02 10:28:49
się Szkoła Hodowli Koni Wyścigowych w Longbourn. Ale to nie konie wyścigowe wprawiły ją w stan wewnętrznego dygotu, tylko fakt, że uczniowie tej placówki w swej znakomitej większości byli płci męskiej. – Ojciec Denny’ego jest tam dyrektorem – poinformowała swoje siostry jeszcze w samochodzie, w drodze do domu. – Mieszkają w dużym domu na terenach należących do szkoły. Denny mówi, że wielu uczniów ostatniej klasy znajduje w okolicy miejsca praktyk wakacyjnych, poza tym jeżdżą konno na różnych pokazach i tak dalej. Jest taki chłopak, który nazywa się Zak, jego też wczoraj poznałam. Ma quada i obiecał, że w przyszłym tygodniu zabierze mnie na przejażdżkę po lesie. I jest jeszcze Tim, najlepszy przyjaciel Denny’ego, który ma nawet własne konie. Jest bardzo przystojny i przez całe lato będzie pomagał przy pracach projektowych związanych z budową nowego toru wyścigowego. On się bardzo podoba Amber, ale mnie się wydaje... Paplała tak niestrudzenie, póki Jane nie skręciła w podjazd prowadzący do domu. Priory Park, eleganckie nowe osiedle złożone z dziewięciu domów jednorodzinnych, zostało wybudowane na gruntach należących do dawnego gospodarstwa Priory Home Farm, którego właściciele zorientowali się, że sprzedaż działek pod ekskluzywne budownictwo jest znacznie bardziej lukratywnym zajęciem od użerania się o rządowe dopłaty do upraw. Z początku domów miało być tylko osiem, rozplanowanych tak, żeby żadna z posesji nie miała defektu w rodzaju okien wychodzących na ogród sąsiada. Wszystkie okna wychodziły więc albo na nowo wybudowane pole golfowe od zachodu, albo od wschodu na lasy otaczające Longbourn Oaks, albo na rzekę Mere od południa. Dom Bennetów, z wysuniętym frontonem, zbudowany z bardzo cenionego miejscowego piaskowca, stał przy
{ 17 }
Lizzie333333333333.indd 17
2009-11-02 10:28:49
końcu ślepo zakończonej drogi. Wzniesiony na planie litery L, miał wielkie panoramiczne okna, wysokie kominy i nie jedną, lecz aż dwie oranżerie. Ta mniejsza wystawała z boku domu. Druga, znacznie większa, znajdowała się na tyłach. Pani Bennet upierała się, żeby nazywać ją pokojem śniadaniowym. Nie dlatego, że właśnie tam co rano jadała płatki z mlekiem, ale z powodu artykułu Genevy Jewington w dodatku do gazety Independent. Autorka stwierdzała w nim dobitnie, że instytucja pokoju śniadaniowego przeżywa swój renesans w kręgach ludzi, w których naturze leży zamiłowanie do estetyki życia codziennego. Gdy jednak Lizzie wciągnęła walizkę przez ciężkie dębowe drzwi do frontowego holu, wciąż jeszcze pachnącego świeżą farbą, atmosfera nie wydawała jej się w najmniejszym stopniu przyjemna. Zanim zdążyła zaczerpnąć tchu, po schodach zbiegła na złamanie karku najmłodsza siostra Katie, z miną jak gradowa chmura. – Ty małpo! Wystawiłaś mnie! – wrzasnęła, odpychając Lizzie i szarpiąc za ramię swoją siostrę bliźniaczkę. – Obiecałaś, że jeśli napiszę ci pracę z geografii, to mnie zabierzesz ze sobą! – Odczep się! Nie wyobrażaj sobie, że będę cię niańczyć do końca życia! – odpaliła Lydia. Usłyszawszy to, Katie bez chwili zwłoki wybuchnęła płaczem. Katie robiła tak bardzo często. Lydia i Katie, bliźniaczki urodzone w odstępie siedmiu minut, różniły się jak dzień i noc. Lydia, która w wieku piętnastu lat usiłowała zachowywać się, jakby miała dwadzieścia pięć, była jedną z tych dziewczyn żyjących w niewzruszonym przekonaniu, że świat powinien leżeć u ich stóp. Szkoła niewiele ją obchodziła, wszystkie zasady i regulaminy miała za nic, co miesiąc zmieniała kolor włosów – teraz był to mocny rdzawy brąz rozświetlony blaskiem pszenicznych pasemek – i mogła się pochwalić wrodzonym
{ 18 }
Lizzie333333333333.indd 18
2009-11-02 10:28:49
wyczuciem stylu, tym bardziej niezawodnym, że nie opuszczała jej absolutna pewność własnego magnetycznego uroku. Ich matka była przekonana, że z pięciu córek właśnie Lydia ma szansę zajść najdalej. Ojciec dziewcząt zgadzał się z nią całkowicie, ale kierunek, w jakim Lydia zajdzie tak daleko, wciąż napawał go niepokojem. – Czemu zawsze jesteś taka wredna wobec mnie? – szlochała Katie, gdy Lydia niecierpliwie usiłowała odsunąć ją ze swej drogi. Katie, ma się rozumieć, także miała piętnaście lat. Ale na tym kończyła się lista podobieństw. Lydia była lekkomyślna, a Katie bez przerwy się o wszystko zamartwiała. Lydia zawsze miała apetyt, była krągłej budowy po matce i miała pulchne różowe policzki. Katie była chuda i blada, jadła tyle co wróbelek, oglądając w dodatku każdy kęs, jakby się bała nim otruć. Katie miała w życiu jedną tylko ambicję: zasłużyć na uznanie w oczach swojej siostry bliźniaczki. Lecz Lydia udzielała jej swojej aprobaty nader skąpo i tylko wtedy, kiedy służyło to jej własnym celom. – Nie trzaskaj tyle dziobem, bo padniesz z wyczerpania, ofiaro losu – odwarknęła. – Nie widzisz, jaka jesteś beznadziejnie dziecinna! – Najlepiej zamknijcie się obie! – zawołała Meredith, wypadając z salonu, w którym grał telewizor. – Właśnie usiłuję obejrzeć Przegląd ekologiczny! Meredith była tak różna od wszystkich swoich sióstr, jak to tylko możliwe. Ani nie miała delikatnych rysów Jane i jej miękkich jasnych włosów, ani niesfornych kasztanowych loków i śniadej cery Lizzie. Nie lubiła się bawić jak Lydia i na pewno nie zależało jej na niczyjej akceptacji tak jak Katie. Jedyne jej cechy, jakie zdawały się pochodzić z puli genetycznej rodziny Bennetów, to wysoki wzrost ojca i jego całkowity brak dbałości o styl. Choć Lizzie go uwielbiała, to musiała przyznać, że jej ojciec, mierzący prawie
{ 19 }
Lizzie333333333333.indd 19
2009-11-02 10:28:49
metr dziewięćdziesiąt, nawet do biura chodził w stroju, w którym wyglądał, jakby bez namysłu wciągnął na siebie pierwsze z brzegu sztuki garderoby, bo żadna nie pasowała do pozostałych, a wszystkie razem wyglądały, jakby ubierał się w sklepach z używanymi ciuchami. Meredith często odwiedzała takie sklepy ze względu na to, że przeznaczały część dochodów na pomoc dla najuboższych. To ona była ekologicznym sumieniem całej rodziny. Pilnowała, żeby w domu sortowano śmieci, wymagała, by matka kupowała banany tylko z plantacji ekologicznych i z certyfikatem przyjaznego handlu, a także bez przerwy przykręcała termostat domowego systemu ogrzewania, pouczając siostry o niebezpieczeństwie globalnego ocieplenia. Wszystko to było niezmiernie szlachetne i Lizzie bardzo ją za to szanowała. Ale jednak wolałaby, żeby jej siostra miała w tych sprawach choć trochę więcej luzu. – Cześć, Lizzie, dobrze, że już jesteś – powiedziała Meredith, ściągając brwi i bezwiednie drapiąc krostę, która wyskoczyła jej na nosie. – Będziecie mogły obie z Jane podpisać petycję, którą ułożyłam. W tym miejscu urwała, bo za zamkniętymi drzwiami kuchni rozległ się jakiś piekielny hałas. – Jak mogło ci to w ogóle przyjść do głowy? On? U nas? Po tym wszystkim, co się wydarzyło? – głos pani Bennet, dla którego określenie „ostry” byłoby nadzwyczaj łagodne, brzmiał z chwili na chwilę coraz donośniej. – Alice, bądźże rozsądna, przecież to tylko... – Lizzie usłyszała szept ojca. – Ja? Ja mam być rozsądna? To tobie zabrakło rozumu. Musisz mu po prostu odpowiedzieć jasno i wprost, że nic z tego! Musisz mu napisać... – Napiszę mu, że będzie u nas mile widzianym gościem! Lizzie i Jane wymieniły szybkie spojrzenia. Nieczęsto
{ 20 }
Lizzie333333333333.indd 20
2009-11-02 10:28:49
ich ojciec odzywał się tak stanowczym tonem. Zazwyczaj wolał spokojne życie w cieniu swojej żony od otwartej konfrontacji z jej zmiennymi nastrojami. – Co się stało? – spytała półgłosem Lydia. – Myślę – odparła Lizzie, gdy drzwi kuchenne się otworzyły i matka, czerwona jak burak, wpadła do holu – że za chwilę się wszystkiego dowiemy. – Chcecie zapytać, co się stało? – odezwała się matka, mijając ojca, który stał w drzwiach ze zdumioną miną. – Niech ojciec wam to wyjaśni. I umilkła, przyglądając się Lizzie z wyrazem zaskoczenia w oczach. – Jesteś już. Bardzo dobrze. Może tobie się uda przemówić ojcu do rozsądku. – Owszem, było wspaniale, dziękuję. Cieszę się, że jestem w domu – przerwała jej Lizzie, z ironią odpowiadając na pytanie, które nie padło. – A o co właściwie mamy go zapytać? – Cześć, kochanie, tęskniliśmy za tobą – powiedział ojciec, całując ją w policzek. – Nie ma o czym gadać, naprawdę. Poszło tylko o pewien e-mail, który odebrałem dziś w biurze. Od Drewa. – Aha – Lizzie odetchnęła. Wszystkie klocki zaczynały do siebie pasować. – Od Drewa? A kto to jest Drew? – słysząc męskie imię, Lydia momentalnie wróciła do życia. – Znasz go – przypomniała jej Jane. – To chrześniak ojca. Ten, który mieszka w Ameryce. – To ten? Zdawało mi się, że wołali na niego Andy. – Tak, kiedy był mały – wyjaśnił ojciec, a na jego ustach pojawił się przelotny uśmiech. – Odkąd się zaczął golić, chce, żeby nazywać go Drew. – No i o co właściwie chodzi w związku z nim? – Zaraz wam powiem, o co chodzi! – wybuchnęła zno-
{ 21 }
Lizzie333333333333.indd 21
2009-11-02 10:28:49
wu ich matka. – Zamierza nam wsiąść na kark. Zaprosił się do nas na całe dwa tygodnie! A wasz ojciec chce mu odpisać, że chętnie go przyjmiemy! – Alice, na miłość boską! – zawołał Harry. – On wcale nie zamierza nam wsiadać na kark, on tylko... – Tak, nie zamierza? Jego rodzice pochodzą z warstwy wyzyskiwaczy, więc bez wątpienia ma to w genach! – wyrzuciła z siebie matka. – Ale ty oczywiście nigdy nie zauważasz takich rzeczy, nawet jeśli dzieją się pod samym twoim nosem, a poza tym... Musiała przerwać w pół zdania, bo nowy elektryczny dzwonek do drzwi, zapamiętujący kilkanaście melodii, zagrał pierwsze takty z When the saints go marching in. Lizzie aż się skuliła, kiedy usłyszała ten okropny dzwonek, najświeższy nabytek jej matki. I oddaliła się w stronę schodów, szczęśliwa, że może skorzystać z okazji i uciec do swojego pokoju. – O mój Boże, to może być Denny! – jęknęła Lydia. – A ja jestem jeszcze w proszku, nawet bez makijażu! – Nie chcę nikogo widzieć – oświadczyła matka. – Jestem na to o wiele za bardzo zdenerwowana... Och! W tejże chwili Katie rzuciła się otwierać drzwi wejściowe w nadziei, że ktokolwiek to będzie, obecność gościa zakończy kłótnię. W progu stała dość wysoka kobieta w nieskazitelnie białych lnianych spodniach i jedwabnej wiśniowej bluzce. W dłoniach trzymała plik papierów, a na jej twarzy gościł wyraz niepewności. – Jednak to tu – odezwała się. – Usłyszałam jakieś hałasy i myślałam już, że pomyliłam adres. – Pani Bingley! – Gdyby Lizzie nie znała swojej matki tak dobrze, to byłaby zdumiona jej błyskawiczną przemianą z rozgniewanej wiedźmy w przemiłą panią domu. – Zaskoczyła nas pani w trakcie naszej rodzinnej zabawy w odgrywanie ról... Pomagamy w ten sposób Katie
{ 22 }
Lizzie333333333333.indd 22
2009-11-02 10:28:49
i Lydii w ich pracach semestralnych na temat dramatu. Jane cicho chrząknęła, zasłaniając usta dłonią, podczas gdy Lizzie, starając się ze wszystkich sił zachować zimną krew, złapała się na tym, że ogląda szczegóły wiszącej na ścianie akwareli, przedstawiającej wiatrak. – Czy ktoś mógłby jej zatkać usta? – mruknęła Lydia, odchodząc na górę do swojego pokoju. – Na temat dramatu? Jakież to ciekawe! – zawołała pani Bingley, ale w jej głosie nie było ani cienia zainteresowania. – Otóż przyszłam z taką sprawą... – Dziewczęta, to jest pani Bingley – oznajmiła matka. – Mieszka w Netherfield Manor. Lizzie z westchnieniem zauważyła, z jakim naciskiem ich matka wymówiła nazwę rezydencji. – Dzień dobry – powiedziały posłusznie Lizzie i Jane. – Ojej, jaki tłum! – wymamrotała pod nosem pani Bingley, obrzucając hol szybkim spojrzeniem. – Wpadłam tylko na chwilkę, Alice – powiedziała głośno – ale kiedy pani do mnie zadzwoniła parę dni temu, byłam tak pochłonięta przygotowaniami do spotkania z człowiekiem, który stara się o dotacje dla naszego Barn Theater, że zupełnie zapomniałam zaprosić panią na małe przyjęcie, które będziemy mieli jutro. Nic nadzwyczajnego, będą tylko napoje i kanapeczki, po domowemu. Chciałabym, żeby przyszło jak najwięcej ludzi z okolicy, bo... Ale to wyjaśnię pani później. To jak, przyjdzie pani? Punkt siódma. – Oczywiście, pani Bingley, z największą przyjemnością! – wykrztusiła matka. – Proszę mówić mi „Vanesso” – powiedziała uprzejmie pani Bingley. – I może pani przywieźć ze sobą całą rodzinę. Moje dzieci będą w domu. I przyjaciel Charliego, który przyjechał do nas na całe lato. Cała trójka powinna poznać się z pani dziewczętami. Odkąd sprzedaliśmy na-
{ 23 }
Lizzie333333333333.indd 23
2009-11-02 10:28:50
sze mieszkanko w Chelsea, Caroline wciąż marudzi, że nie ma nic ciekawego do roboty. No, to do jutra. Po tych słowach zrobiła w tył zwrot i stukając wysokimi na cztery cale złotymi obcasami swoich pantofli ruszyła w stronę podjazdu. – Słyszałyście? – odezwała się Alice, zamykając drzwi za panią Bingley. – Czy to nie urocze? „Tylko napoje i kanapeczki, po domowemu”. Zwróciła się do męża. – Jakie to miłe z jej strony, że nas zaprasza. – Jeśli wziąć pod uwagę, że przypominałaś jej się prawie dzień w dzień, wychodzi na to, że musiała nas zaprosić, żeby mieć cię z głowy – zauważył. Lizzie uśmiechnęła się. Ona i ojciec mieli podobne poczucie humoru, które zawsze okropnie drażniło matkę. Gdy Alice wycofała się do kuchni, ojciec przelotnie uścisnął Lizzie. – Dzięki temu przyjęciu przynajmniej zapomni o e-mailu Drewa. I uśmiechnął się. – Na to bym nie liczyła – odparła Lizzie. – Znając mamę, przypuszczam, że jeszcze się nawet nie zdążyła na dobre rozkręcić. – Nareszcie trochę spokoju – pomyślała sobie Lizzie parę minut później, starannie zamykając za sobą drzwi swojego pokoju i rzucając się na łóżko – które, nawiasem mówiąc, zostało ustawione zupełnie bez sensu. Kiedy jutro wstanie, pierwszą rzeczą, jaką zrobi, będzie przesunięcie łóżka pod okno. Nowy dom na razie nie był jeszcze zbyt przytulny, ale miał jedną wielką zaletę: Lizzie dostała w nim pokój tylko dla siebie. Co prawda, w starym domu przez ostatni rok też na ogół była sama w pokoju, ale
{ 24 }
Lizzie333333333333.indd 24
2009-11-02 10:28:50
w weekendy Jane wracała z college’u i wówczas dzieliły pokój tak jak w dzieciństwie. Ze wszystkich sióstr Jane była jej najbliższa. Ale dzielić pokój z kimś, kto uważa, że para skarpetek porzuconych na podłodze oznacza niewybaczalny bałagan – to stałe źródło stresu, bez którego żyje się znacznie przyjemniej. A teraz już wolno jej było zawsze robić w swoim pokoju, co chciała. – Mogę wejść? – Jane zapukała, uchyliła drzwi i zajrzała do środka. – Szukam azylu. Lizzie jęknęła w duchu, ale swoje myśli zatrzymała dla siebie. – Jasne! – odpowiedziała, poprawiając kapę na łóżku. – Co się stało? – Katie płacze, bo Lydia się z nią drażni. Meredith wygłasza pogadankę o recyklingu. Mama jest tak zajęta jeżdżeniem ojcu po głowie z powodu Drewa, że spaliła pół kolacji, a moja różowa bluzka, którą pożyczyłam Lydii, jest przy dekolcie umazana podkładem. Mówić dalej? Lizzie uśmiechnęła się do niej współczująco. – Zastanawiam się, czym byłoby nasze życie, gdyby mama z ojcem w porę pomyśleli o planowaniu rodziny. Chcę przez to powiedzieć, że kocham je wszystkie, ale... –...ale w mniejszych dawkach i nie wszystkie naraz – dokończyła Jane ze śmiechem. – Dobrze wiem, o czym mówisz. Skrzywiła się, kiedy na dole trzasnęły drzwi. – A ta historia z Drewem – dodała – przekracza możliwości mojego umysłu. Chodzi mi o to, że przecież ojciec nie widuje go wcale tak często. Nie spotkali się, odkąd chłopak skończył dziesięć lat, a teraz on już ma... Ile? Dwadzieścia dwa? Więc w czym problem? – Problem polega na tym – przypomniała jej Lizzie – że on jest synem Felicity. Za swoich studenckich czasów ojciec chodził z Felicity.
{ 25 }
Lizzie333333333333.indd 25
2009-11-02 10:28:50
I były to piękne czasy. Lizzie wiedziała o tym od brata ojca, stryjka Guya. Stryj twierdził, że Felicity była błyskotliwa, inteligentna i bogata. – Wszyscy byliśmy przekonani, że zaręczą się natychmiast po dyplomowym egzaminie – powiedział stryj. – Ale wtedy nagle zjawiła się na scenie twoja matka. Wszystkie dziewczęta od dzieciństwa uwielbiały ten fragment historii, w którym matka zjawiała się na scenie. Matka uczyła się w szkole plastycznej. Pewnego sobotniego popołudnia siedziała na trotuarze w samym centrum Meryton i robiła na nim rysunek kredą, a tymczasem pod księgarnią paru jej kolegów śpiewało i grało na gitarach, żeby podreperować finanse. I to popołudnie na zawsze odmieniło życie całej trójki – Alice, ojca i Felicity. Zdaniem matki Lizzie odpowiadał za to wszystko Merkury w fazie obrotu wstecznego, podczas gdy Wenus była w ascendencie (albo coś w tym rodzaju). Ojciec twierdził, że był to po prostu palec boży. Tego zaś, co powiedziała Felicity, nie da się zacytować. W każdym razie o trzeciej po południu Harry i Felicity w samym środku zażartej kłótni pędzili główną ulicą, przy czym Felicity wrzeszczała co sił w płucach, a Harry, który nie lubił robić z siebie widowiska, usiłował udawać, że go przy niej nie ma. Felicity gwałtownie skręciła za róg, wpadła na kolegę Alice, chłopaka imieniem Jo, który grał na klarnecie motyw z ragtime’u Scotta Joplina i zupełnie nie zauważyła Alice, która siedziała na trotuarze pochylona nad swoim rysunkiem. Wysoki, cienki obcas Felicity przygwoździł do chodnika dłoń Alice, która w żadnym wypadku nie była osobą gotową cierpieć w milczeniu. Alice zemdlała i upadła na swój rysunek, przedstawiający myszkę Miki podróżującą balonem. – I w tamtej chwili od razu się w niej zakochałem – ojciec uwielbiał opowiadać ten kawałek. – Była taka
{ 26 }
Lizzie333333333333.indd 26
2009-11-02 10:28:50
szczupła, krucha i blada. (W tym miejscu dziewczęta zawsze zaczynały chichotać, bo urodziwszy pięcioro dzieci w krótkich odstępach czasu, Alice zaokrągliła się na twarzy, cała nabrała pulchności, a także siły przebicia, której nie wolno było zlekceważyć). To Harry wezwał karetkę pogotowia. On też czekał na korytarzu w izbie przyjęć szpitala, i kiedy składano złamaną kość Alice, starannie wycierał swoje dżinsy papierowym ręcznikiem, bo Felicity rzuciła w niego puszką Coca-Coli i odeszła, wściekła jak osa. – Oświadczył mi się tego samego wieczoru – opowiadała z dumą Alice – mimo że miałam torsje i śmierdziałam jak nieboskie stworzenie. – Nie musimy o tym wszystkim wiedzieć – próbowała ją powstrzymać Meredith. Ludzie, którzy jej za dobrze nie znali, miewali pokusę, żeby zdrabniać jej imię. Ale kojarzące się z beztroską zdrobnienie Merry tak zupełnie do niej nie pasowało, że rodzinie nigdy nie przyszłoby nawet do głowy tak ją nazywać. Lizzie wciąż ją zachęcała, żeby się rozchmurzyła, Jane zawsze starała się być dla niej miła. Jej zdaniem powaga Meredith brała się z jej obaw przed trudnościami życia. A Meredith utrzymywała, że to nie życie jest takie trudne, tylko jej własna rodzina. – Wydaje mi się – szepnął stryj Guy do Lizzie na przyjęciu z okazji jej szesnastych urodzin, opowiedziawszy tę historię o Alice i obcasie Felicity po raz nie wiadomo który – że decyzja waszych rodziców o założeniu rodziny była bezpośrednim powodem, dla którego dziadkowie postanowili sprzedać dom i kupić pół bliźniaka w Puerto Banus. Byli bardzo przywiązani do myśli, że twój ojciec poślubi Felicity. Ale Felicity była snobką. A Harry ani trochę. I mrugnął porozumiewawczo, bo wiedział, że w ka-
{ 27 }
Lizzie333333333333.indd 27
2009-11-02 10:28:50
tegorii snobów Alice Bennet mogłaby zbierać wszystkie medale. – Musisz przyznać – powiedziała Lizzie do Jane, zrzucając poduszkę na podłogę i wyciągając się na łóżku – że dla mamy byłaby to o wiele łatwiejsza sytuacja, gdyby Felicity zechciała zniknąć całkiem z jej horyzontu, zamiast krążyć wokół ojca jeszcze przez długie miesiące, a potem wyjść za mąż za jego najlepszego przyjaciela. Jak on się nazywał? Jakoś tak dziwacznie. – Ambrose – podpowiedziała Jane. – Właśnie – roześmiała się Lizzie. – A potem na dokładkę założyli wspólną firmę. I mama musiała znosić Felicity pod samym nosem przez cały czas. – A co gorsza, ojciec też miał ją przez cały czas tuż pod nosem – dorzuciła Jane. – Sama powiedz, czy ojcu nie zabrakło trochę wyczucia. – W każdym razie nie powinien był zgodzić się zostać ojcem chrzestnym ich syna – kiwnęła głową Lizzie. – Przecież musiał wiedzieć, że mama dostanie szału. – Może nie byłoby tak źle, gdyby Ambrose nie uczynił ojca zastępczym opiekunem tego dziecka na wypadek swojej śmierci. A na dobitkę wkrótce rzeczywiście umarł. Chociaż nie wierzę, że Ambrose umyślnie zaplanował ten numer ze śmiercią – stwierdziła Jane. – Albo ten z pozostawieniem firmy w marnej kondycji finansowej. – Masz słuszność – przyznała Lizzie. – Ale prawdę mówiąc, skąd nagle wziął się ten Andy... przepraszam, Drew... po takim długim czasie? Zdawało mi się, że jego matka ponownie wyszła za mąż i wyjechała do Ameryki? Prawda? Ojciec posyłał mu prezenty na urodziny i na gwiazdkę. I tyle. – Nie wiadomo – Jane wzruszyła ramionami. – Wróćmy
{ 28 }
Lizzie333333333333.indd 28
2009-11-02 10:28:50
do tego po kolacji. Jeśli załapiemy się na jakiś nieprzypalony kąsek. – Nie będę jadła – oświadczyła Lydia kwadrans później. – Wychodzę. – Ależ, moje dziecko, nie było cię w domu przez cały dzień! – zaczęła matka, zdejmując fartuch i odkładając go na bok. – A gdzie ty właściwie byłaś? Na zakupach? – Nic podobnego – zaśmiała się Lydia. – Podrywałam jednego faceta. Co więcej, chyba go usidliłam! – Moja kochana małpko – westchnęła matka z uczuciem i pogłaskała ją po głowie. Jane i Lizzie wymieniły pełne rozpaczy spojrzenia. Nigdy nie mogły się dość nadziwić, że Lydii uchodziło płazem zachowanie, za jakie każda z nich dostałaby przynajmniej tydzień szlabanu, gdyby tylko się ośmieliła spróbować czegoś podobnego. Ale Lydia była ulubienicą matki. Inaczej niż większość matek, które robią co mogą, by ukryć swoje preferencje, kiedy chodzi o dzieci – Alice zawsze bezwstydnie faworyzowała Lydię, i zamiast karać ją za krnąbrność, była z niej wręcz dumna. – Moim zdaniem powinnaś zostać w domu, Lydio – odezwał się ojciec. – Nie ma mowy. Jestem umówiona. Obiecałam Denny’emu, że przyjdę. – Więc odwołaj to – powiedział ojciec. – Z kolegami możesz spotykać się w szkole przez okrągły tydzień. – Z kolegami? O czym ty mówisz, tato? Myślisz, że umawiałabym się z takimi ofermami jak moi koledzy? – odparła jadowicie Lydia. – Denny nie jest moim kolegą ze szkoły. On studiuje w college’u, a na lato przyjechał popracować u swojego ojca. – Jego zajęcie nie ma dla mnie znaczenia, nawet gdyby
{ 29 }
Lizzie333333333333.indd 29
2009-11-02 10:28:50
był starszym odźwiernym w samym pałacu Buckingham – oświadczył ojciec. – Siadaj! – Jeśli mnie nie puścicie, to umrę! – zawyła Lydia. – Obiecujesz? – spytała półgłosem Meredith. – Mamo, powiedz ojcu! – prosiła Lydia, ukradkiem pokazawszy siostrze język. – Skoro ojciec zdecydował... – zaczęła Alice. – A co więcej – ciągnął dalej pan Bennet nieco ryzykownie – oczekuję, że kiedy przyjedzie Drew, zaczniemy jadać wszyscy razem i bez pośpiechu, jak normalna rodzina. Bez głupich rozmów i bez ataków histerii przy stole. – Idź, kochanie, nie mam nic przeciwko temu – odezwała się nagle pani Bennet – i baw się dobrze. Ale przedtem zjedz. – Denny na pewno mi coś postawi przy barze – odparła beztrosko Lydia. – Nie możesz na to pozwolić – wtrąciła się Jane. – Przecież sama mówiłaś, że to student. Wierz mi, studenci nie mają za dużo pieniędzy. Lydia zrobiła nadąsaną minę, ale zaraz się rozpromieniła. – To może mogłabym dostać moje kieszonkowe? – zwróciła się do matki. Wcześniejsze doświadczenia nauczyły ją, że ojciec jest człowiekiem niedzisiejszym i nie ma bladego pojęcia o tym, jakie wydatki trzeba ponosić w wieku piętnastu lat. – A może będzie podwyżka, skoro teraz jesteśmy już bogaci? – Ty nie powinnaś dostać ani grosza – zaprotestował ojciec, kiedy Alice wstała i poszła po swoją torebkę. – Jest dopiero lipiec. Powinnaś się wreszcie nauczyć, że pieniądze... – Kochanie, nie bądź nieznośny – powiedziała matka, zamykając mu usta. – Tylko ten jeden raz... Przecież nic się nie stanie. I wyciągnęła portmonetkę. – Zdaje się, że w tym domu mój punkt widzenia jest
{ 30 }
Lizzie333333333333.indd 30
2009-11-02 10:28:50
całkowicie pomijany. Zjem u siebie – Harry wstał od stołu z zaciśniętymi zębami i zabrał talerz. – Nie odchodź, tato! – poprosiła Lizzie, rozdrażniona bezgraniczną pobłażliwością, jaką matka okazywała Lydii. – Powiedz nam, kiedy przyjedzie Drew. – Od jutra za tydzień – odparł ojciec z wyszukaną uprzejmością, nie spuszczając wzroku ze swojej żony, która grzebała w portmonetce. – Wtedy wszystkie będziecie już miały wakacje i dość czasu, żeby się nim zająć. Podniósł kieliszek, przepłukał sobie usta łykiem wina i ciągnął dalej. – Przyjeżdża do Anglii na letni staż związany z kierunkiem studiów. Uczy się zarządzania hotelami, co wydaje mi się fascynujące... – Mnie ani trochę – mruknęła Lydia. – Tak czy inaczej, będzie zainteresowany zwiedzaniem ciekawych miejsc i chciałby zobaczyć, jak się gra w krykieta. Myślę, że Toby mógłby go zabrać na mecz. – Aha... – Lizzie skrzywiła się lekko, kiedy jej wzrok napotkał spojrzenie Jane. – Nie rób z tego problemu, Elisabeth – powiedział ojciec. – Nie umrzesz od tego, jeśli w którąś sobotę nie wyjdziesz z Tobym. I tak jesteście stale razem... – Już nie – przerwała mu Lizzie. – Zerwaliśmy ze sobą. – Co? Co takiego? – Matka Lizzie była tak poruszona, że portmonetka wypadła jej z rąk i bilon rozsypał się po całej podłodze. – Coś ty narobiła! Jak mogłaś do tego dopuścić! – Co JA narobiłam? – wybuchnęła Lizzie. – Nic nie narobiłam, po prostu odzyskałam rozsądek. Ot, i wszystko. Mamo, przecież nie mam jeszcze nawet osiemnastu
{ 31 }
Lizzie333333333333.indd 31
2009-11-02 10:28:51
lat. Nie chcę chodzić z facetem, który już planuje, ile będziemy mieli dzieci i jak je nazwiemy. – Niech cię Bóg ma w opiece, Lizzie – powiedział ojciec. – Ale przecież on już był prawie członkiem naszej rodziny – krzyknęła Alice, rzucając mężowi wściekłe spojrzenie. – Był dla nas jak syn, którego nigdy nie mieliśmy. I była z was taka dobrana para! A co na to powie pan minister? Zawsze gdy pani Bennet mówiła o ojcu Toby’ego, wolała choćby w najbardziej błędny sposób posłużyć się jego tytułami, niż określić go z imienia i nazwiska. Ale Lizzie nigdy nie doszła, czy to ze snobizmu, czy raczej dlatego, że trudno by jej było zachować powagę, wymawiając imię Xenophont. – I jak ja sobie teraz poradzę z tym całym Drewem – mówiła dalej pani Bennet – jeśli nie będzie w pobliżu Toby’ego, który zabrałby go z moich oczu choć na chwilę? W tym momencie jej mąż, który był już w drodze do drzwi, z hałasem odstawił znowu swój talerz na stół i spiorunował ją spojrzeniem. – Nie masz prawa mówić w ten sposób o synu mojego najlepszego przyjaciela. Ambrose i ja prowadziliśmy razem firmę i... – I kierując się jego szalonymi pomysłami, straciłeś mnóstwo pieniędzy – warknęła Alice. – Pieniędzy, dzięki którym moglibyśmy wysłać dziewczęta do najlepszych szkół... – Andrew nie jest temu winny – uciął Harry. – A poza tym poradzimy sobie i bez Toby’ego. Mogę sam się zająć gościem. Wezmę w biurze parę dni wolnego. A dziewczęta na pewno chętnie zabiorą go tu i tam. – Mogę wziąć go ze sobą na akcję sprzątania lasu w Rockingham – zaproponowała Meredith. – Na pewno padnie z wrażenia – mruknęła Lydia,
{ 32 }
Lizzie333333333333.indd 32
2009-11-02 10:28:51
wyciągając rękę po dwudziestofuntowy banknot, który matka podniosła z podłogi. – A czy on jest apetyczny? – Czy jest... co? Apatyczny? Nigdy nie słyszałem, żeby na coś chorował. – Apetyczny, tato! Czy jest przystojny, atrakcyjny, zgrabny, czy można się z nim pokazać! Harry westchnął. – Naprawdę nie wiem – powiedział. – Wiem tylko, że jest zapalonym graczem w scrabble. – To mnie ani trochę nie kręci – wzruszyła ramionami Lydia. Lizzie zamierzała właśnie pójść pod prysznic, kiedy piknął telefon komórkowy. Dostała esemesa. Wróciłaś? Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. Spotkajmy się jutro. Emily Palce Lizzie zawisły niezdecydowanie nad klawiaturą. Bardzo lubiła Emily, ale teraz naprawdę nie była w odpowiednim nastroju, żeby towarzyszyć jej w rozterkach. „Nigdy nie znajdę sobie chłopaka, jestem do niczego, życie jest beznadziejnie nudne, mam okropną figurę...”. Nie można było zarzucić Emily, że tę fatalną samoocenę zafundowała sobie sama. Rodzice bez przerwy porównywali ją z jej młodszą siostrą Marią, która była typem prymuski i naprawdę ładną dziewczyną. A tymczasem Emily z trudem dawała sobie radę w klasach przedmaturalnych i miała urodę, którą co uprzejmiejsze koleżanki nazywały „interesującą”, a ojciec zbywał krótkim komentarzem: „e tam”. Lizzie robiła, co mogła, żeby polepszyć samopoczucie swojej przyjaciółki, ale tego wieczoru nie czuła się na siłach jej pocieszać. Zanim wcisnęła odpowiedni klawisz, żeby odpowie-
{ 33 }
Lizzie333333333333.indd 33
2009-11-02 10:28:51
dzieć na esemesa, rozległ się dzwonek – pierwsze takty najnowszego hitu zespołu Ecstatics. Dzwonił Toby. Zamknęła oczy i poczekała, aż włączy się automatyczna sekretarka. Dzwonił do niej albo pisał wiele razy dziennie od czasu tamtej kłótni i wiedziała, że będzie musiała w końcu zgodzić się na rozmowę. Ale o co mu chodziło? Przecież nie miał nic nowego do powiedzenia. Toby był właśnie taki: przewidywalny do bólu. Wiedziała, że nie uda jej się do końca życia wymigiwać od tego spotkania. Egzaminy już się skończyły i oboje opuścili szkołę, ale jak wielu maturzystów, Toby zarabiał pomagając w treningach szkolnej ekipy tenisowej, a Lizzie co rano szła na próbę chóru średnich klas przed uroczystością zakończenia roku. Więc prędzej czy później musieli na siebie wpaść. Postanowiła jednak, że nie będzie się o to martwiła, póki to się nie wydarzy. Teraz musi się po prostu uchylać od rozmowy, pozostawiając mu możliwość nagrywania swojego głosu. Nic przecież nie wyniknie z tego, że pozwoli mu natarczywie powtarzać: Kocham cię. Nie mogę bez ciebie żyć. Zadzwoń do mnie. Zrobię wszystko, czego zechcesz. To właśnie było sedno problemu. Mógł zrobić dla niej wszystko – oprócz tej jednej jedynej rzeczy: nie chciał zostawić jej w spokoju. Lydia wtargnęła do pokoju Lizzie, kiedy światło było już zgaszone, a Lizzie leżała w łóżku i miała nadzieję, że zaśnie. – Muszę z tobą porozmawiać. Jeśli mi nie pomożesz uporać się z jedną sprawą, to nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. – Lydia, opamiętaj się, jest już wpół do dwunastej!
{ 34 }
Lizzie333333333333.indd 34
2009-11-02 10:28:51
Do Lydii, która znowu zachowywała się jak primadonna, tego wieczoru Lizzie nie miała już sił. – Przepraszam. Ale wiesz, to jest sprawa życia i śmierci – nadawała Lydia. – Więc po prostu musisz mi pomóc. Lizzie przyjrzała jej się uważniej. Na twarzy swojej siostry zobaczyła świeże ślady łez, a oczy były podejrzanie czerwone. – Co się stało? – spytała nieco łagodniej. – To przez ojca. Ojciec jest staromodny jak przedpotopowy dinozaur. Wiesz co zrobił? Dał mi szlaban. – Może to ma jakiś związek z tym, że wyszłaś, chociaż nie chciał cię puścić? Albo może z tym, że za późno wróciłaś? Lydia kiwnęła głową. – Wpół do jedenastej to pora bez sensu – poskarżyła się. – Amber może wracać o północy. – Amber to rozwydrzona jedynaczka – mruknęła Lizzie. Amber była od pierwszej klasy podstawówki najlepszą przyjaciółką Lydii. Należała do tych dzieciaków, które potrafią okręcić sobie matkę wokół palca, zazwyczaj posługując się szantażem, na przykład dając do zrozumienia, że mogą nadokuczać jej aktualnemu facetowi. – Ona wcale nie jest rozwydrzona. Tylko nie ma takiego pruderyjnego domu jak nasz. – Nie da się zaprzeczyć, jest w tym trochę racji – przyznała Lizzie pod nosem. – W każdym razie mam pewien pomysł. Lizzie w duchu aż jęknęła. W ostatnich latach za sprawą różnych swoich wspaniałych pomysłów Lydia dwa razy wylądowała na pogotowiu, raz na komisariacie, a w kozie siedziała po lekcjach niezliczoną ilość razy. – Jeśli chcesz mnie w to wciągnąć... – zaczęła. – Nie chcę... To znaczy, w niewielkim stopniu... To nie zabierze ci dużo czasu, ale...
{ 35 }
Lizzie333333333333.indd 35
2009-11-02 10:28:51
– No, mów, o co chodzi – Lizzie poddała się. Postanowiła wysłuchać jej i czym prędzej ją spławić, żeby móc wreszcie zasnąć. – Denny też wybiera się jutro wieczorem na to przyjęcie do państwa Bingley. On się koleguje z ich córką i synem. To jedyny powód, dla którego zgodziłam się tam pójść. Chodzi o to, że potem faceci ze Szkoły Hodowli Koni wybierają się całą paczką do Meryton. I Denny mnie zaprosił. Amber też będzie. Bo ona chyba leci na Tima. Mówiłam ci już o Timie. Tim to ten chłopak, co... – Lydia, do rzeczy. – Więc chodzi o to... Oczywiście zgodziłam się z nimi pojechać, ale... – Nie ma mowy, żeby ojciec ci na to pozwolił – zauważyła Lizzie. – Żadnej z nas nie pozwalał bawić się w sobotę wieczorem w Meryton, kiedy byłyśmy w twoim wieku. – Co mnie to obchodzi... Zamierzam udać, że źle się czuję, a ty odwieziesz mnie do domu. Kiedy wrócicie z przyjęcia, już od dawna będę z Dennym w Meryton i ojciec nic na to nie poradzi. Wbiła w Lizzie rozgorączkowane spojrzenie. – To jak? Zgadzasz się? – Nie. – Jak to: nie? Co to znaczy: nie? Musisz! Jeżeli mnie tam nie będzie, Denny znajdzie sobie inną dziewczynę. I moje życie się zawali. – Bardzo wątpię, czy się zawali. Dobranoc, Lydia. – Wiesz, co ci powiem, Lizzie? Za bardzo zadzierasz nosa! Lydia trzasnęła drzwiami tak mocno, że w nowiutkim tynku ukazało się pęknięcie, a Lizzie poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Nie dlatego by tak bardzo obchodziła
{ 36 }
Lizzie333333333333.indd 36
2009-11-02 10:28:51
ją opinia, jaką ma o niej jej młodsza siostra, ale dlatego że użyła tych samych słów, które dzień wcześniej Lizzie usłyszała od Toby’ego. Ale to była nieprawda. Lizzie wcale nie zadzierała nosa. Tylko tyle, że widziała ludzi takimi, jacy naprawdę byli. A jeśli im to nie odpowiadało, ich problem.
{ 37 }
Lizzie333333333333.indd 37
2009-11-02 10:28:51
Rozdział 3 Zabawiaj go, śmiej się do niego... Nie ma nic milszego od śmiechu. (Jane Austen, Duma i uprzedzenie)
Następnego wieczoru Bennetowie przybyli na przyjęcie jako jedni z ostatnich, głównie dlatego że matka Lizzie spędziła przed lustrem ponad dwie godziny, nie mogąc zdecydować, w co się ubierze. W efekcie miała na sobie powiewną spódnicę w kolorze fuksji, ledwie zasłaniającą kolana, i bawełnianą bluzkę bez rękawów, do której przypięła własnej roboty sztuczne róże – które pasowałyby raczej komuś o połowę młodszemu od niej – a na głowie nosiła stroik z liliowych piór. Wszystko to zdaniem Lizzie należało w najlepszym razie ocenić jako niemądre. A w najgorszym – po prostu jako okropność. – W ogóle nic nie rozumiesz – powiedziała matka, kiedy Lizzie próbowała ją przekonywać, że jej strój jest na tę okazję nieco zbyt wyszukany. – Wchodzimy teraz do nowego kręgu towarzyskiego. Nie chcemy, żeby Bingleyowie mieli nas za parweniuszy ze świeżymi pieniędzmi. – Ale przecież właśnie nimi jesteśmy – odparła Lizzie i uścisnęła przedramię matki, żeby wynagrodzić jej słowa bezkompromisowej prawdy. – Chciałam tylko powiedzieć, że nie bardzo pasujemy do tego towarzystwa. – Ależ pasujemy jak najbardziej! – pani Bennet aż
{ 38 }
Lizzie333333333333.indd 38
2009-11-02 10:28:52
się zatchnęła. – Żyjemy teraz na takiej stopie, na jakiej żylibyśmy od dawna, gdyby ojciec wiele lat temu nie wdał się we wspólne interesy z tym swoim przyjacielem Ambrose’em. Nawiasem mówiąc, nie życzę sobie, żebyś pojechała na to przyjęcie w dżinsach. Nastąpiła kolejna długa dyskusja o strojach, a potem wszystko się przedłużyło jeszcze bardziej, gdy Meredith oświadczyła, że nie wybiera się na przyjęcie, bo ma właśnie dyżur w swojej organizacji Młodzież dla Środowiska. W końcu zmarnowali dodatkowy kwadrans ze względu na pana Benneta, który tymczasem zaczął słuchać płyty z nagraniem Traviaty i nie zgodził się wyjść, póki płyta się nie skończyła. Kiedy zjechali z autostrady niewłaściwym zjazdem w okolicy Netherfield, twarz pani Bennet przybrała ten sam jaskrawy kolor fuksji, w jakim utrzymana była jej kreacja, a stopień jej zdenerwowania osiągnął poziom sufitowy. – Ojej! To dopiero dom! – Lizzie aż zatkało. Nawet Lydia, która uważała się za osobę niezwykle wprost obytą w świecie, zaniemówiła z wrażenia na widok domu Bingleyów. Stał on w kilkuakrowym parku na skraju miasteczka. Na tyłach rozciągały się łąki, za którymi w odległości ćwierć mili znajdowało się osiedle Priory Park. Dom ten był imponującą, trzypiętrową budowlą osiemnastowieczną z wysokimi kominami, gilotynowymi oknami i powojnikiem pnącym się po fasadzie. Wytarte kamienne schodki prowadziły do osłoniętych portykiem drzwi wejściowych, a po obu stronach żwirowego podjazdu pyszniły się wypielęgnowane trawniki otoczone modrzewiami i wierzbami. Szeroko otwarta boczna brama z kutego żelaza była zaklinowana młotkiem do krykieta, na którym wisiała jaskraworóżowa tablica ze strzałką i napisem: „na spotkanie LOPM – tędy”. – Co to jest LOPM? – spytała półgłosem Lizzie, kiedy
{ 39 }
Lizzie333333333333.indd 39
2009-11-02 10:28:52
dziewczęta ruszyły alejką z boku domu w ślad za pełną niecierpliwości matką, prowadzącą pod rękę ojca. – Może chodzi o jakiś miejscowy obyczaj? – zażartowała Jane. – Coś jak Święto Przerzucania Nawozu albo Toczenie Gomółki Sera. – Wszystko tu pachnie wyższymi sferami, prawda? – powiedziała Lizzie, ogarniając wzrokiem rozległe połacie trawników, sadzawkę z fontanną, ogrodzony warzywnik i nieco oddalone, migotliwe lustro wody w basenie. – Dom jak żywcem wyjęty z pisma Homes and Gardens. Matka odwróciła się do nich niespokojnie i uciszyła je gestem dłoni. – Nie hałasujcie i zachowujcie się jak należy – upomniała, poprawiając w uchu kolczyk z perłą, co dla Lizzie było sygnałem, że pod pozorami nonszalancji jej nerwy są napięte jak postronki. – Pamiętajcie, że musicie zrobić jak najlepsze wrażenie. Postaracie się? Bardzo proszę, żadnych szaleństw. Och... Vanessa idzie w naszą stronę. Pani Bingley, ubrana w prostą ale elegancką lnianą sukienkę w kolorze bladoliliowym, w słomkowym kapeluszu, podbiegła do nich z wyciągniętą ręką. – Alice! Jakże się cieszę, że pani przyszła! – urwała, gdy jej wzrok na chwilę spoczął na kreacji Alice, ale zaraz przyszła do siebie. – A pani dziewczęta... wyglądają przepięknie! Wachlując się dłonią zdobną w pierścionki z diamentem i ametystem, dodała: – Co za upał! Nie pamiętam tak gorącego lipca jak tegoroczny. Zapraszam państwa do bufetu na chłodne napoje. Poprowadziła całą rodzinę na przełaj przez trawnik ku rozległemu tarasowi, mijając grupki gości, którzy trzymając szklanki i talerzyki, manewrowali sztućcami w powietrzu. Na tarasie stał stół oparty na kozłach, pełen usta-
{ 40 }
Lizzie333333333333.indd 40
2009-11-02 10:28:52
wionych rzędami butelek z napojami marki Pimm’s oraz półmisków z sałatkami i kanapkami wyglądającymi nad wyraz szykownie. Naraz Lydia wydała z siebie okrzyk szczęścia. – Denny! Mój najdroższy! I nie oglądając się za siebie, przecisnęła się między grupkami gości stojących na trawniku, omal nie przewróciwszy po drodze mężczyzny w szortach ze szklanką ciemnego piwa w dłoni, którego strój na pewno nie prezentował się szczególnie uroczyście, i rzuciła się w ramiona Denny’ego. – Wielkie nieba! Czyżby pani córka... hm... znała Denisa? – Ona jest bardzo popularna, niech ją Bóg ma w opiece, zna chyba wszystkich chłopaków z okolicy – roześmiała się matka Lizzie. – Mnie już się oni mylą. – Jeśli chodzi o tego chłopca, swojej córce nakazałabym trzymać się od niego z daleka – powiedziała Vanessa, gestem zachęcając do częstowania się drinkami. – Moje dziewczynki, kiedy były niewiele młodsze od pani córki, często się z nim bawiły. Jeździły razem z nim na kucykach, ale potem okazało się, że on... No, ale to pani sprawa. Do mnie należy zapoznać panią z problemami tego naszego grajdołka, zwanego Longbourn Oaks. To nie jest zwyczajne party. Przyświeca mu pewien cel. Potoczyła wzrokiem po twarzach całej wyraźnie zaskoczonej rodziny. – LOPM – zaczęła. – Na pewno słyszeliście państwo o tej naszej akcji. – Wła... właściwie to nie – wyjąkała pani Bennet. – Longbourn Oaks Przeciwko Masztom – powiedziała z naciskiem Vanessa. – Chcą umieścić u nas maszt telefonii komórkowej. Ni mniej, ni więcej tylko na wieży kościoła. Oburzające! Machnęła ręką w kierunku kościoła, którego wieża prze-
{ 41 }
Lizzie333333333333.indd 41
2009-11-02 10:28:52
świtywała między gałęziami drzew rosnących przy domu. – Tak teraz bywa – wtrącił ojciec Lizzie. – To znak czasów. – Być może, ale to nie czyni takich pomysłów ani trochę bardziej akceptowalnymi – pani Bingley twardo obstawała przy swoim. – To rzecz nie do przyjęcia. Powiedziałam już pastorowi, że to wstyd i obraza boska. Po prostu profanacja domu bożego. I odwróciła się do Alice. – Mam nadzieję, że pani się ze mną zgadza? – Tak, w całej rozciągłości, oczywiście – powiedziała szybko Alice. – Ale mnie się wydaje, że to nie jest taki zły pomysł – odezwał się Harry. – To bardzo poprawi sygnał w całej okolicy. Teraz, kiedy chcę zadzwonić, muszę wyjść do ogrodu. Prawdziwe utrapienie. – Chyba nie chce pan powiedzieć... Ten maszt kompletnie zepsuje nam widok z okien na piętrach – zaprotestowała Vanessa. – Będę pisała w tej sprawie do biskupa. – Do biskupa? – powtórzył Harry. – No cóż, przypuszczam, że podzieli pani punkt widzenia. Zepsuty widok z okna to okropna rzecz. Pewnie jeszcze gorsza od profanacji domu bożego, prawda? Vanessa oblała się rumieńcem, a Lizzie i Jane wymieniły rozbawione spojrzenia. – Chciałam tylko powiedzieć, że... że... – To takie żarty w stylu Harry’ego – wtrąciła się matka Lizzie, przydeptując mu nogę obcasem pantofelka. – Rozumiem! Pan mnie podpuszczał – Vanessa spojrzała na niego uspokojona, i zatrzepotała rzęsami, co było niewątpliwym osiągnięciem, zważywszy na ilość tuszu, którym były pokryte. – Dowcipniś z pana. Posłała mu uroczy uśmiech, lecz on w tej samej chwili zainteresował się rosnącym obok krzakiem róży. – No dobrze – odezwała się znowu Vanessa. – Muszę
{ 42 }
Lizzie333333333333.indd 42
2009-11-02 10:28:52
teraz zawołać swoje dzieciaki. Pozwólmy młodzieży zająć się sobą, podczas gdy my będziemy załatwiali nasze sprawy – rozejrzała się po ogrodzie. – Aha, są tam! Wskazała okolice basenu. – Charlie! Caroline! Wysoka, postawna dziewczyna o kasztanowych włosach ostrzyżonych dość krótko i szerokich ramionach, ubrana w wydekoltowaną nieco prowokacyjnie letnią sukienkę w kolorze jaspisowej zieleni trąciła łokciem jednego z chłopaków. Oboje odłączyli się od swojej grupki i ruszyli w stronę pani Bingley. W ciągu krótkiej chwili, jaka minęła, zanim dotarli, dziewczyna zdążyła otaksować wzrokiem od stóp do głów całą rodzinę Bennetów, i sądząc po nieznacznym, z lekka drwiącym uśmiechu na jej mocno umalowanych ustach, Bennetowie nie zrobili na niej zbyt wielkiego wrażenia. – Dzieci, to są państwo Bennet z córkami – powiedziała pani Bingley. – Niedawno wprowadzili się do naszego miasteczka. No, nazwijmy to w ten sposób tak trochę na wyrost. Mieszkają na osiedlu Priory Park. Z jej tonu Lizzie odgadła, że żadna reklama agencji nieruchomości nie wpłynie na opinię pani Bingley na temat nowego osiedla. Uważała je za coś w rodzaju drzazgi wbitej w zbiorowe ciało zasiedziałej miejscowej społeczności. – Fajnie – Charlie, syn pani Bingley, uśmiechnął się radośnie do sióstr. Caroline tylko mruknęła coś pod nosem. – Zajmijcie się teraz dziewczętami, a ja zabiorę Alice i Harry’ego, żeby wprowadzić ich szybko w szczegóły naszej akcji – zarządziła pani domu, gestem dając znak państwu Bennet, żeby poszli za nią. – Musicie państwo dostać komplet informacji. Mam tu listę spraw do zała-
{ 43 }
Lizzie333333333333.indd 43
2009-11-02 10:28:52
twienia przed planowanym zebraniem naszego stowarzyszenia, a tutaj mam... W miarę jak się oddalali, jej głos było słychać coraz mniej wyraźnie. – Nie ma nic gorszego, niż matka zaangażowana w akcje społeczne – oświadczył Charlie. Był szczupłym jasnym blondynem z chłopięcym uśmiechem, który nadawał mu wygląd kogoś, kto wciąż jeszcze pozostaje na wczesnoszkolnym etapie rozwoju. Podniósł brwi, patrząc w ślad za matką. – Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, o co jej chodzi. Przecież to nam nie robi żadnej różnicy, gdzie postawią maszt. – Cały Charlie – skwitowała jego siostra, skubiąc kanapkę z wędzonym łososiem. – Będziesz spokojnie siedział, kiedy zaczną ci wchodzić na głowę. – Po prostu wydaje mi się to dziwne – odparł Charlie – że ludzie, którzy pół życia spędzają przyklejeni do telefonów komórkowych, zaczynają protestować jak szaleni, kiedy ktoś chce im postawić pod nosem maszt. – Nie muszą go stawiać akurat w takim miejscu, żeby nam zepsuć widok z okien – przerwała mu Caroline. – To gdzie mają go postawić? Na środku osiedla mieszkaniowego? Twoim zdaniem tak będzie lepiej? – spytała cierpko Lizzie, trochę zła, że nie zwracają na nią uwagi. – Lizzie! – szepnęła Jane – Uspokój się! – Przepraszam. Ale przecież widok z okna to chyba drobiazg w porównaniu z innymi sprawami? – ciągnęła swoje Lizzie, tylko na pół świadoma, że właśnie wyładowuje na obcych ludziach swoje napięcie związane z telefonami Toby’ego. – Przecież kościół stoi tuż obok szkoły. A co z promieniowaniem? – Mówisz zupełnie jak Meredith! – zauważyła Jane i szybko zwróciła się do Charliego. – Meredith to nasza
{ 44 }
Lizzie333333333333.indd 44
2009-11-02 10:28:52
siostra, ta, która z nami dziś nie przyjechała. Ona świetnie się orientuje w kwestiach ochrony środowiska... – Chyba nie powiesz mi, że jest was jeszcze więcej? – zdumiała się Caroline. – Jak do tego doszło? Czy wasi rodzice uparli się nie ustawać w staraniach, póki nie będą mieli chłopca? – Caroline! – warknął Charlie. – To nie są żarty w dobrym stylu, opamiętaj się. – Przepraszam. – Co się dzieje? Znowu się pokłóciliście? – barczysty facet o głęboko osadzonych szarych oczach podszedł do nich z wolna, przerzucając piłeczkę krykietową z jednej ręki do drugiej. Charlie uśmiechnął się szeroko. – Zostałem właśnie przywołany do porządku przez... – odwrócił się do Lizzie. – Przepraszam, nawet nie wiem, jak ci na imię. – Lizzie – odparła Lizzie. – To jest Jane. A tam stoją Lydia i Katie. Wskazała placem odległy kąt trawnika, gdzie Katie próbowała dzielnie dotrzymywać kroku Lydii, a paru chłopaków wbijało piłki od krykieta do bramki, śmiejąc się jak szaleńcy. – A to jest – powiedział Charlie, wskazując swojego znajomego o szarych oczach – James Darcy, który w najlepszych chwilach jest moim przyjacielem, a w tych gorszych... zadrą w tyłku. I żartobliwie szturchnął Jamesa łokciem w żebra. Ku rozbawieniu Lizzie, Caroline z miejsca porzuciła swój wyniosły styl i zaczęła ukradkiem przysuwać coraz bliżej tego typa z szarymi oczami. Jej ostre rysy wygładziły się w uśmiechu, który Lizzie odczytała jako próbę dodania sobie zalotności. James popatrzył na Lizzie, potem na Jane i lekko ski-
{ 45 }
Lizzie333333333333.indd 45
2009-11-02 10:28:52
nął głową. Lizzie pomyślała, że gdyby się uśmiechnął, wyglądałby całkiem sympatycznie. Rysy miał regularne, kosmyk ciemnych włosów opadał mu na oko, a ubrany był z pewną dozą nonszalancji, choć bez niechlujstwa. Wygląd od razu zjednał mu sympatię Lizzie, która do niedawna bez przerwy miała do czynienia z niebieskookim, pucołowatym blondynem – starannym aż do pedanterii Tobym. – James jest dzisiaj chyba nie w sosie – powiedział Charlie. – Może nie odpowiada mu nasze towarzystwo. Przywykł spędzać lato w swoim rodzinnym zamku we Francji. – Daj spokój, Charlie – powiedział James. – Nie jestem nie w sosie, tylko się nudzę jak mops. Może byśmy... Dalsze jego słowa zagłuszył dzwonek, który odezwał się na tarasie, a zważywszy na spojrzenie, jakim James spiorunował Charliego, dobrze się stało. – Tutaj, proszę państwa! Proszę wszystkich do mnie! – przenikliwy głos pani Bingley przypomniał Lizzie jej nauczycielkę ze szkoły podstawowej, której okrzyki w czasie dużej przerwy zagłuszyłyby najgwałtowniejszą wichurę. – Jeśli chodziło o to, żeby goście poczuli się zakłopotani, to cel został osiągnięty – westchnął Charlie, gdy wszyscy posłusznie ruszyli w stronę rzędów krzeseł ustawionych na tarasie. – To miało być przyjęcie dziękczynne dla ludzi, którzy wspierali nas w czasie choroby ojca. Nie do wiary, że mama przekształciła je w zbiorowy protest na sto pięć fajerek. – Wasz ojciec chorował? – odezwała się Jane. – Bardzo mi przykro... – Tak, miał coś w rodzaju... – Charlie, na miłość boską, chyba nie będziesz wywlekał spraw rodzinnych wobec obcych ludzi! – przerwała
{ 46 }
Lizzie333333333333.indd 46
2009-11-02 10:28:53
mu Caroline. – Chorował, a teraz ma się coraz lepiej, i tyle. To wam w zupełności wystarczy. – Przepraszam, nie chciałam wtrącać się w wasze sprawy – Jane była czerwona jak burak. – Caroline, na miłość boską! – syknął Charlie, i obróciwszy się do sióstr, zaczął mówić nienaturalnie dźwięcznym głosem: – Chodźcie ze mną, dziewczyny, przedstawię wam resztę naszej paczki. Zastanawialiśmy się właśnie, gdzie spędzić resztę wieczoru, kiedy mama ze swoimi poplecznikami weźmie się za naprawę świata. Zaprowadził je przez trawniki w okolice basenu, gdzie grupa młodzieży zebrała się obok stołu z przekąskami pod trzepocącą na wietrze markizą. Kiedy zbliżyli się do tej grupki, Lizzie aż zaniemówiła z wrażenia. – Emily! Pulchna, piegowata dziewczyna z końskim ogonem, z którego wymykały się pojedyncze kosmyki ciemnobrązowych włosów odwróciła się, a jej twarz rozjaśnił uśmiech. – Lizzie! – Podbiegła i uścisnęła ją. – Nie wiedziałam, że tu będziesz. Jak cudownie! Stęskniłam się za tobą. Próbowałam się do ciebie dodzwonić, wysłałam ci mnóstwo esemesów. Myślałam już, że spóźniłaś się na samolot. – Po prostu miałam wyłączoną komórkę – powiedziała Lizzie, by nie musieć usprawiedliwiać się z tego, że zostawiła jej esemesy bez odpowiedzi. – A telefon stacjonarny jeszcze nie działa. – Wyłączyłaś komórkę? Ty, rekordzistka liczby połączeń na jednostkę czasu? – przygadywała jej Emily. – To byłby pierwszy taki wypadek w twoim życiu. Jak do tego doszło? – Powiem ci później. Jedno spojrzenie na Lizzie wystarczyło, by na twarzy Emily pojawił się wyraz niepokoju.
{ 47 }
Lizzie333333333333.indd 47
2009-11-02 10:28:53
– Nic złego się nie stało? – szepnęła, pochylając się w jej stronę. – Wszystko w porządku? – W najlepszym. Nic, zupełnie nic. A właściwie skąd się tu wzięłaś? Nigdy bym nie pomyślała, że obracasz się w tym towarzystwie. – Tak, znamy się od niepamiętnych czasów. Ojciec współpracował z panem Bingleyem w radzie parafialnej, a Vanessa grywała w tenisa z mamą – wyjaśniła Emily. – Dlatego teraz mama daje jej zniżkę na catering. Matka Emily przed rokiem razem z kilkorgiem przyjaciół otworzyła kawiarnię Chic Chefs, jak wyjaśniała matce Lizzie, nie dlatego żeby potrzebowała pieniędzy (Lucasowie zawsze mieli ich pod dostatkiem) – ale że chciała zmienić atmosferę, odetchnąć świeżym powietrzem, kiedy jej mąż przeszedł na emeryturę i siedział w domu przez cały dzień. – Życzyła sobie, żebym jej dzisiaj pomagała – dodała Emily – ale oblałam pastora drinkiem i dwa razy upuściłam tacę. Lizzie roześmiała się. – Więc wszystko po staremu – powiedziała. Jeśli chodzi o brak zręczności, Emily była poza wszelką konkurencją. – Nie wiedziałem, że się znacie! – zawołał Charlie, wrzucając kostki lodu do wysokich szklanek. – Jasne! Chodzimy razem do szkoły – powiedziała Emily, biorąc Lizzie pod ramię. – Chodziłyśmy. Bo właściwie to już przeszłość. – Do której szkoły? – zainteresował się James, przyglądając się Lizzie z ciekawością. – Na pewno nie do Benenden, bo znałabyś Caroline. Ale założyłbym się, że gdzieś już cię widziałem. Nie chodziłaś chyba do Roedean, co? Lizzie omal nie wybuchnęła śmiechem na samą myśl,
{ 48 }
Lizzie333333333333.indd 48
2009-11-02 10:28:53
że jej ojciec mógłby bulić za prywatne szkoły, mając pięcioro dzieci. – Nic z tych rzeczy – odparła. – Meryton Academy. – Meryton Academy? Chodziłaś do państwowej szkoły? Do zwykłego ogólniaka? – ciemne brwi Jamesa uniosły się bardzo wysoko. – Naprawdę? Było w jego tonie coś, co rozdrażniło Lizzie ponad wszelkie wyobrażenie. – A co złego widzisz w państwowej szkole? – spytała, przyjmując szklankę Pimm’sa z rąk Charliego. – Mam wymienić całą listę złych rzeczy? – spytał James. – Beznadziejni nauczyciele, wyprzedawanie boisk sportowych supermarketom, kompletny brak dyscypliny... – I tak dalej, i tak dalej – mruknęła Caroline. – Ulegasz uprzedzeniom! – zawołała Lizzie, szukając wzrokiem poparcia u Emily. – Meryton Academy przoduje w tabelach rozgrywek sportowych... – Uspokój się, James, dobrze? – Charlie spiorunował wzrokiem przyjaciela, a jego głos utracił na chwilę swój żartobliwy ton. – Zamierzałem tylko powiedzieć... – Więc zmień zamiar. Niezręczną ciszę przerwała Katie, która podbiegła do Lizzie, chwytając ją za rękę. – Nigdy byś nie zgadła, co zrobiła Lydia – powiedziała. – Ona właśnie pojechała do Meryton. I nie zabrała mnie ze sobą. – Jak to: pojechała? Dopiero przed chwilą ją tu gdzieś widziałam. – Ale teraz już jej tu nie ma. Parę minut temu wsiadła z Dennym na jego skuter – wyjąkała Katie, jeszcze bledsza niż zwykle. – Wybrali się do klubu. – Założę się, że do Clickersa – wtrąciła Emily. – Lydia
{ 49 }
Lizzie333333333333.indd 49
2009-11-02 10:28:53
mówiła mi, że Amber bez przerwy wymieniała z Timem esemesy i umawiali się właśnie tam. Dziś dają tam rabat na drinki i w dodatku grają Caterpillarsi. – Co ona sobie myśli! – wybuchnęła Lizzie. Wyciągnęła telefon z kieszeni dżinsów i zadzwoniła do Lydii. – Ojciec dostanie szału! – Mama o tym wie? – spytała Jane. – Z byka spadłaś? – odparła ponuro Katie. – Lydia nigdy w życiu by jej nie powiedziała. Po czym odwróciła się do Lizzie. – I nie sądzę, żeby odebrała twój telefon. Daruj sobie. – Jeśli chcecie znać moje zdanie... Katie, dokąd idziesz? – zawołała za nią Lizzie, ale Katie już zniknęła za rogiem. – Coś mi się widzi, że mieli pierwszorzędny pomysł. My też moglibyśmy urwać się stąd do klubu – mruknął James, spoglądając ponad trawnikiem na taras, na którym goście pani Bingley wciąż jeszcze słuchali jej przemowy na temat znanej wszystkim palącej sprawy, która wymagała zbiorowego protestu. – Dłuższe przebywanie na takim party może człowieka wykończyć. – Dobra – odparł Charlie. – To na co jeszcze czekamy? I zwrócił się do Jane. – Pojedziesz z nami, prawda? Nic nie piłem, mogę wziąć samochód mamy. Bo do mojego nie zmieścimy się wszyscy. – No... nie wiem... – Jedź z nami, będzie wesoło, przekonasz się! – namawiał ją Charlie. – Chyba że masz inne plany? – Nie, nie mam – powiedziała. – Dobrze, jedźmy. Lizzie spojrzała na nią ze zdumieniem. Wiedziała, że jej siostrze udało się wynieść swoją nieśmiałość na wyżyny sztuki i zazwyczaj mijały tygodnie, zanim poczuła się
{ 50 }
Lizzie333333333333.indd 50
2009-11-02 10:28:53
swobodnie w towarzystwie nowych znajomych, a kiedy wyjechała na studia, to przez pierwsze dni dzwoniła do domu raz po raz, szlochając i zalewając się łzami. Teraz jednak, jakby nigdy nic, zgodziła się jechać do klubu z ludźmi, których w ogóle nie znała. – Mogę się zabrać z tobą – powiedziała Caroline, podchodząc do Jamesa – ale będziemy musieli wcześnie wrócić, bo jutro wstaję o szóstej rano. Będę musiała przygotować Gigi, zanim ją osiodłam. – Jeździsz konno? – spytała Jane i oczy jej się zaświeciły. – Masz własnego konia? – Mamy trzy konie – powiedział Charlie. – Co prawda jeden z nich to kucyk, ale nie potrafiliśmy się z nim rozstać. Trzymamy je wszystkie w stajni college’u. Dostajemy zniżkę, bo dosiadają ich uczniowie. A czemu pytasz? Interesują cię konie? – Kocham konie – odparła Jane. – Jako dziecko jeździłam konno raz w tygodniu, ale potem nie było nas już na to stać. – Słyszałaś, Caroline? – zawołał Charlie. – Mogłaby przejechać się na Nutmeg. Klacz powinna się trochę ruszać. Ku zdumieniu Lizzie, Caroline uśmiechnęła się szeroko do Jane. – Jasne – powiedziała. – Kiedy tylko zechcesz. Upewnij się tylko, czy będzie ktoś do pomocy przy wsiadaniu. – Hej, dziewczęta! Lizzie znowu spróbowała dodzwonić się do Lydii, i nagle zamarła z przerażenia na widok matki, która, potykając się o własne nogi, wędrowała w ich stronę przez trawnik. – Dobrze się bawicie? Chyba wypiłam trochę za dużo Pimm’sa. To podstępna rzecz, nie czujesz, co pijesz, póki... Charlie i Caroline nawet nie starali się stłumić chicho-
{ 51 }
Lizzie333333333333.indd 51
2009-11-02 10:28:53
tu, kiedy pani Bennet dobrnęła do nich chwiejnym krokiem i oparła się o krawędź stołu. – Zawarłyście nowe znajomości, moje aniołki? – spytała, rozpromieniona, patrząc na swoje córki. – To takie stylowe miejsce... Dostałam zadanie, muszę coś zrobić dla mokitetu... komitetu... pro... pro... prosetacyjnego. – Ona jest prawdziwa, czy urwała się z opery mydlanej? – szepnął James do ucha Caroline, ale Lizzie usłyszała to aż za dobrze. – I co za kapelusz nosi ta kobieta? – Mamo, muszę z tobą porozmawiać. Lizzie chwyciła ją za rękę i odciągnęła na stronę. – Za dużo wypiłaś! – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Wiesz przecież, że wolno ci wypić najwyżej jednego drinka. Zapomniałaś? – Nie gadaj gupstw, Lizzie – odparła matka. – Jestem czeźwa jak... jak... – Mniejsza o to – przerwała jej Lizzie. – Chodzi o Lydię. Ona... – Zabierzemy ją ze sobą, dobrze, mamo? – włączyła się Jane, rzucając siostrze porozumiewawcze spojrzenie. – Jedziemy do Meryton z Charliem. – Charlie jest w porządku gość – Jane aż zadrżała, kiedy głos jej matki rozbrzmiał donośnie w ogrodzie. – Ma zgrabny tyłek. Gdybym była trzydzieści lat młodsza... Alice zachichotała i czknęła akurat w momencie, kiedy pan Bennet pojawił się obok. – Myślę, że na nas już czas – powiedział, biorąc żonę pod rękę, po czym rzucił przepraszające spojrzenie grupce zdumionych świadków tej sceny. – Jedziemy do domu. – Tato... – Później, Lizzie – odparł ojciec. – Teraz najpilniejsza rzecz to dowieźć waszą matkę do domu i umieścić ją tam w pozycji horyzontalnej. Lizzie pomyślała, że dobrze się stało. Powinna być za-
{ 52 }
Lizzie333333333333.indd 52
2009-11-02 10:28:53
dowolona, bo niecodzienny stan jej matki odwrócił uwagę ojca od faktu, że w ogrodzie nie było Lydii. Ale patrząc na ojca, który wiódł potykającą się matkę do samochodu przez cały ogród, odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami, poczuła przemożne pragnienie zapadnięcia się pod ziemię. – Po co u diabła pomagasz Lydii ukrywać jej podejrzane sprawki? – spytała półgłosem Jane, kiedy idąc za Charliem i jego paczką, mijały fronton pałacu. – Teraz Katie zechce jechać z nami. – Nie pojedzie – powiedziała Jane, wskazując gestem główną bramę. – Miała torsje. Tam, przy klombie. – Och... – jęknęła Lizzie. – Co się dzieje z tą rodziną? – Nie martw się, nikt tego nie zauważył. Przynajmniej jak dotąd – uśmiechnęła się Jane. – Zaraz posprzątam. Powiedz jej, żeby wracała do domu. – Czy my nie mogłybyśmy wrócić razem z nią? Przecież chyba wcale nie masz ochoty na zabawę w klubie? – Może być fajnie – powiedziała Jane, unikając wzroku siostry. – Tyle razy mówiłaś mi, że powinnam cieszyć się chwilą, zapomnieć o tym... no, o tym, co się stało. A poza tym warto mieć Lydię na oku, żeby nie wpakowała się w kłopoty. Ale jeśli ty nie pojedziesz, to i ja zrezygnuję. Wzrok Jane wędrował od Charliego do Lizzie, tam i z powrotem. – Proszę... – Okej – uśmiechnęła się Lizzie. – Skoro ci na tym zależy. Nie zabawimy tam długo, czuję to przez skórę.
{ 53 }
Lizzie333333333333.indd 53
2009-11-02 10:28:53