1
PRÓBUJĘ ZROZUMIEĆ
Wszechświat jest nie tylko dziwniejszy, niż przypuszczamy, lecz także dziwniejszy, niż moglibyśmy przypuszczać. J.B.S. Haldane (1892–1964), brytyjski biolog ewolucyjny
Na konferencjach poświęconych zachorowalności i śmiertelności przedstawiciele zawodów medycznych dzielą się opowieściami o nieszczęsnych pacjentach, którzy umierają lub pozostają niepełnosprawni do końca życia w następstwie powikłań po różnych chorobach bądź urazach. Z pewnością nie jest to temat najweselszy, lecz spotkania te odbywają się w celu wymiany informacji – uczymy się i nauczamy innych, by w przyszłości uchronić chorych przed podobnym losem. Bardzo rzadko się zdarza, by pacjent był obecny na konferencji poświęconej własnemu przypadkowi, lecz ja właśnie z taką sytuacją miałem do czynienia 17
kilka miesięcy po wybudzeniu ze śpiączki. Opiekujących się mną lekarzy zdumiewało szybkie tempo mojego powrotu do zdrowia, toteż wykorzystali ten pozorny cud, by zaprosić mnie do udziału w dyskusji poświęconej niewytłumaczalnej ucieczce przed śmiercią. Przedstawiciele nauk medycznych nie potrafili wyjaśnić, dlaczego w pełni wróciłem do zdrowia. Rankiem, gdy pojawiłem się na konferencji, kilku kolegów wyznało mi, jak wielkim szokiem było dla nich zarówno to, że przeżyłem (szacowali, że pod koniec pierwszego tygodnia spędzonego w śpiączce istniało zaledwie dwuprocentowe prawdopodobieństwo, że się obudzę), jak i ustąpienie wszelkich, nawet resztkowych deficytów neurologicznych w ciągu kilku miesięcy. Właśnie to drugie zjawisko uznali za najbardziej zdumiewające. Nikt nie mógł przewidzieć takiego rozwoju wydarzeń, biorąc pod uwagę rangę choroby. Wyniki badań neurologicznych, laboratoryjnych oraz badań obrazowych tomografią komputerową i rezonansem magnetycznym wykazały, że odmiana zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych, na którą zapadłem, była bardzo poważną chorobą, cechującą się wysokim odsetkiem śmiertelności. Dodatkowo w jej początkowym stadium leczenie utrudniały oporne na leczenie nawracające napady drgawkowe. W moim zawodzie wyniki badania neurologicznego uznaje się za jeden z najważniejszych czynników określających poziom przytomności. Dostarczają one również najbardziej wiarygodnych wskazówek co do rokowania. Oceniając ruchy gałek ocznych i reakcję źrenic na światło, a także rodzaj 18
ruchów kończyn w odpowiedzi na bodźce bólowe, lekarze stwierdzili, podobnie jak ja po wybudzeniu, że moja kora nowa – najbardziej ludzka część mózgu – uległa poważnemu uszkodzeniu już w chwili, gdy znalazłem się na szpitalnym oddziale ratunkowym. Kolejnym istotnym czynnikiem jest kontakt słowny, lecz ze mną nie było żadnego kontaktu. Sporadycznie wydawałem z siebie nieartykułowane odgłosy – pomruki i jęki – lub milczałem. W pewnej chwili w izbie przyjęć niespodziewanie wykrzyknąłem: „Boże, pomóż mi!” (opowiedziano mi o tym po wybudzeniu). Po wielu godzinach jęków najbliższa rodzina i przyjaciele uznali to za promyk nadziei, że wrócę do świata żywych. Były to jednak ostatnie słowa wypowiedziane przeze mnie przed pogrążeniem się w jeszcze głębszej śpiączce. Skalę Glasgow (Glasgow Coma Scale, GCS), oceniającą kontakt słowny, reakcje ruchowe (zwłaszcza w odpowiedzi na bodźce bólowe u pacjentów otępiałych lub w śpiączce) oraz otwieranie oczu, wykorzystuje się do oceny i monitorowania stanu pacjentów ze zmienionym poziomem świadomości, w tym znajdujących się w śpiączce. Innymi słowy, GCS ocenia poziom przytomności. Można uzyskać od piętnastu (osoba zdrowa, całkowicie przytomna) do trzech punktów, co odzwierciedla poziom przytomności zwłok lub pacjenta znajdującego się w bardzo głębokiej śpiączce. Mój najwyższy wynik w izbie przyjęć wyniósł osiem punktów, a w ciągu tygodnia spadał niekiedy do pięciu. Najwyraźniej cierpiałem na śmiertelne zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. 19
W rozmowach na temat rozległości uszkodzeń kory nowej mojego mózgu ludzie często pytają o wyniki elektroencefalografii (zwanej w skrócie EEG). EEG to dość kłopotliwe i żmudne badanie wykonywane tylko wtedy, gdy może ono dać informacje przydatne w diagnostyce lub pomóc ukierunkować leczenie. W niektórych analizach wykazano korelację między nasileniem zaburzeń stwierdzanych w badaniu EEG a upośledzeniem czynności układu nerwowego w przebiegu bakteryjnego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych. Ponadto przywieziono mnie na SOR w stanie padaczkowym z uogólnionymi napadami drgawkowymi (dokuczały mi drgawki oporne na farmakoterapię). Przeprowadzenie badania EEG byłoby więc uzasadnione. Smutna prawda była jednak taka, że znajdowałem się w bardzo ciężkim stanie, a wyniki badań neurologicznych i laboratoryjnych sugerowały niekorzystne rokowanie, toteż lekarze uznali EEG za niepotrzebne. Podobnie jak w innych przypadkach ciężkiego zapalenia opon mózgowordzeniowych, prawdopodobnie ujawniłoby ono rozproszoną aktywność wolnofalową, sporadyczne spłaszczenia zapisu lub zupełnie płaską linię sygnalizującą poważne uszkodzenie kory nowej. Wskazywały na to jednoznacznie wyniki wcześniejszych badań neurologicznych, zwłaszcza analizowane w kontekście podobnych przypadków. W rzeczywistości jednak aktywność mózgu wykrywana za pomocą EEG zanika (na zapisie pojawiają się płaskie linie) w ciągu 15–20 sekund od chwili zatrzymania krążenia i ustania dopływu krwi do mózgu, a zatem jego wyniki nie wnoszą wiele do oceny globalnych uszkodzeń kory 20
nowej. Wyniki badań neurologicznych, tomografii komputerowej i rezonansu magnetycznego, które wskazywały na znaczną rozległość uszkodzeń (we wszystkich ośmiu płatach mózgu), składały się na dość mroczny obraz. Na podstawie wszystkich dostępnych danych klinicznych można było stwierdzić, że byłem śmiertelnie chory, a mój mózg uległ poważnym uszkodzeniom. Przy tak szybkim zapadnięciu w śpiączkę w przebiegu ciężkiego zakażenia opon mózgowo-rdzeniowych bakteriami Gram-ujemnymi w trzecim dniu choroby niemal wszyscy pacjenci albo zaczynają się budzić, albo umierają. Fakt, że pozostawałem w zawieszeniu gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami, nie przestawał nurtować lekarzy. W siódmym dniu śpiączki lekarze zorganizowali spotkanie dla członków mojej rodziny, podczas którego stwierdzili, że po przybyciu na SOR miałem około 10 procent szans na przeżycie, lecz po tygodniu spędzonym w śpiączce szanse te spadły do zaledwie 2 procent. Znacznie gorsza niż znikome prawdopodobieństwo przeżycia była związana z nim nieubłagana rzeczywistość, mianowicie perspektywa odzyskania świadomości i przywrócenia choćby szczątkowej jakości mojego życia. Lekarze oszacowali je na rozczarowujące zero – ich zdaniem nie miałem najmniejszych szans na powrót do normalności. W najlepszym razie czekał mnie dom opieki, aczkolwiek i ta perspektywa była bardzo odległa. Oczywiście rodzina i przyjaciele byli zdruzgotani tymi wieściami. Bardzo szybkie zapadnięcie w śpiączkę, rozległość uszkodzeń kory nowej stwierdzona w badaniach neurologicznych oraz skrajnie niedobre wyniki badań 21
laboratoryjnych (np. poziom glukozy w płynie mózgowordzeniowym wynosił 1 mg/dl, podczas gdy granice normy określa się na 60–80 mg/dl) oznaczały, że nigdy w pełni nie dojdę do siebie, a jednak tak właśnie się stało. Żaden inny pacjent cierpiący na rozpoznaną u mnie chorobę nie wyzdrowiał całkowicie. Pod koniec porannej konferencji zapytano mnie, czy chciałbym się podzielić z obecnymi jakimiś uwagami. – Cała dyskusja na temat mojego przypadku i znikomego prawdopodobieństwa powrotu do zdrowia prowadzi do o wiele bardziej zasadniczego pytania. Nęka mnie ono, odkąd otworzyłem oczy na łóżku na oddziale intensywnej terapii. Jak to możliwe, że mając tak bardzo uszkodzoną korę nową, doznawałem w ogóle jakichkolwiek przeżyć? Zwłaszcza tak tętniącej życiem i ultrarzeczywistej odysei? Jak coś takiego mogło się stać? Wpatrując się w twarze kolegów, dostrzegłem jedynie niewyraźne odbicie własnego zdumienia. Niektórzy przyjmowali najprostsze wytłumaczenie, zgodnie z którym to, co przeżyłem, było jedynie snem lub halucynacją trawionego gorączką mózgu. Ale ci, którzy się mną opiekowali, i ci, którzy poznali neuronaukę na tyle, by zrozumieć, że niedziałający mózg po prostu nie mógł przetworzyć tak niezwykłych, szczegółowych i złożonych bodźców, podzielali moje podejrzenia, że za tym wszystkim musi się kryć o wiele głębsza zagadka. Wiedziałem, że w ostatecznym rozrachunku to ja odpowiadam za znalezienie zadowalających odpowiedzi. Podczas konferencji nie mogłem zaproponować żadnego sensownego wyjaśnienia swoich przeżyć, toteż poczułem 22
wewnętrzną potrzebę dogłębnego zrozumienia tego, co mi się przydarzyło. Rozważałem napisanie artykułu do jakiegoś specjalistycznego czasopisma, w którym przedstawiłbym argumenty dyskwalifikujące dotychczasowe wyjaśnienia roli kory nowej w kształtowaniu aktywnej świadomości. Miałem nadzieję uczynić kilka kroków na drodze do lepszego zrozumienia relacji umysł–ciało, może nawet dostrzec jakiś aspekt funkcjonowania mechanizmu świadomości. Miałem jednak trudności z pogodzeniem ultrarzeczywistych wspomnień ze swoim materialistycznym światopoglądem naukowym sprzed śpiączki. Uparcie twierdziłem, że znękany mózg zachował moc przetwarzania danych wystarczającą do pełnego wyjaśnienia genezy moich przeżyć. Koledzy, którym ufam i których szanuję za otwartość umysłu i inteligencję, udzielili mi nieocenionej pomocy w ich zrozumieniu. Większość lekarzy, z którymi dzieliłem się doświadczeniami, była zaintrygowana i okazywała mi wsparcie. Rozważaliśmy liczne teorie, próbując wyjaśnić moje przeżycia w kategoriach czynności mózgu. Staraliśmy się przypisać ich pochodzenie innym częściom ośrodkowego układu nerwowego niż kora nowa (np. wzgórzu, jądrom podstawnym, pniowi mózgu), przyjęliśmy też roboczą hipotezę, że świadomość uaktywniła się poza przedziałem czasu, w którym ta część mojego mózgu z pewnością nie funkcjonowała. Próbowaliśmy zrozumieć wspomnienia z czasu śpiączki na podstawie powszechnie przyjętych założeń, że zaistnienie każdego rodzaju aktywnej świadomości wymaga funkcjonującego mózgu. Po prawie trzech dekadach życia 23
spędzonych na codziennej pracy z pacjentami neurochirurgicznymi, często z osobami, u których występowały znaczne wahania poziomu świadomości, doszedłem do wniosku, że częściowo rozumiem związek między mózgiem a umysłem, czyli naturę świadomości. Zdaniem współczesnej neuronauki wszystkie cechy uznawane za typowo ludzkie, takie jak język, rozumowanie, myślenie, emocje czy odbiór oraz interpretacja bodźców dźwiękowych i wzrokowych – wszystkie cechy doświadczenia myślowego stanowiące o naszej świadomości – wywodzą się bezpośrednio z najpotężniejszego kalkulatora w ludzkim mózgu, czyli z kory nowej. Chociaż inne, bardziej pierwotne (i głębiej położone) struktury mogą odgrywać pewną rolę w tworzeniu świadomości, wszystkie wspaniałe szczegóły związane ze świadomym doświadczeniem wymagają wysokiej jakości kalkulatora neuronalnego, czyli kory nowej. Uznałem za dobrą monetę wyjaśnienia konwencjonalnej neuronauki, według której mózg fizyczny tworzy świadomość z materii fizycznej. Ta teza ma jednoznaczne implikacje: nasza egzystencja trwa od narodzin po śmierć i ani chwili dłużej. Mocno wierzyłem w nią przez kilkadziesiąt lat przed zapadnięciem w śpiączkę. Właśnie dlatego taką chorobę jak moja (bakteryjne zapalenie opon mózgowo‑ -rdzeniowych) można uznać za doskonały model śmierci człowieka, ponieważ niszczy ona dokładnie tę część mózgu, która w największym stopniu odpowiada za funkcjonowanie świadomego umysłu. Kilka miesięcy po wybudzeniu ze śpiączki wróciłem do pracy i wziąłem udział w dorocznym spotkaniu Towarzystwa 24
Medycyny Termalnej w Tucson, by wesprzeć pionierskie badania na rzecz Fundacji Chirurgii Ultradźwiękowej, stawiającej sobie za cel popularyzację metod nieinwazyjnych w chirurgii. Podczas lotu z Charlotte w Karolinie Północnej do Phoenix w Arizonie w pewne słoneczne, piątkowe popołudnie cieszyłem się perspektywą odnowienia kontaktów z doktorem Allanem Hamiltonem, moim wieloletnim przyjacielem i kolegą po fachu. Zaprzyjaźniliśmy się podczas wspólnych prac w laboratorium neurochirurgicznym Stanowego Szpitala Ogólnego w Bostonie w latach 1983–1985. Spędzaliśmy razem niezliczone godziny, czasami do późnego wieczora, omawiając protokoły, techniki i projekty badawcze, a także współczując sobie nawzajem z powodu niekończącego się natłoku problemów związanych z pracą naukową, typowych dla lekarzy wykonujących pionierskie prace na pierwszej linii frontu. Wkrótce nasze oficjalne kontakty związane z podnoszeniem kwalifikacji w dziedzinie neurochirurgii przerodziły się w przyjaźń, dlatego też w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku wybrałem się ze „starym góralem” (jak zwracałem się do niego podczas wypraw) na wspinaczkę na kilka najbardziej znanych szczytów w północno-wschodnich stanach USA. Były wśród nich Gothics i Marcy (dwa najwyższe szczyty w górach Adirondack w północnej części stanu Nowy Jork) oraz Monadnock w New Hampshire, gdzie pewnej zimowej nocy podczas biwaku zastała nas zamieć. Ostatnią rzeczą, jaką widzieliśmy wtedy o zmroku, 25
był helikopter z czerwonym krzyżem na burtach, ewakuujący mającego mniej szczęścia niż my wędrowca ze stoku powyżej miejsca, w którym rozbiliśmy obóz. Zdobyliśmy także Górę Waszyngtona w Górach Białych, gdzie panują jedne z najgorszych warunków pogodowych notowanych na Ziemi, czego wspólnie doświadczyliśmy na własnej skórze. Jako wytrawny wędrowiec, który stał na czele wypraw żołnierzy armii amerykańskiej na takie szczyty jak McKinley na Alasce (6190 m n.p.m., najwyższy szczyt w Ameryce Północnej, obecnie znany jako Denali), Allan doskonale zdawał sobie sprawę z wagi przygotowań i opanowania wiedzy koniecznej do bezpiecznego przebywania w górach. W październiku 1984 roku, zanim podjęliśmy próbę zdobycia Góry Waszyngtona, zlecił mi dokonanie przeglądu sprawozdań dotyczących liczby ofiar śmiertelnych pochłoniętych przez nią w ciągu kilkudziesięciu lat. Atak na szczyt rozpoczęliśmy na godzinę przed wschodem słońca. Siła wiatru w porywach sięgała 112 km/godz., a gęsta śnieżyca przesłaniała widok do tego stopnia, że ledwo mogliśmy dostrzec kolejne skały wyznaczające szlak na pustkowiu. Nie byliśmy zaskoczeni, ponieważ największa zmierzona tutaj prędkość wiatru wynosiła 371,78 km/godz., co dotąd stanowi najwyższy trwały odczyt wiatromierza, jaki kiedykolwiek zanotowano na Ziemi. Odczułem nieopisaną ulgę, gdy wreszcie dotarliśmy do schroniska Lakes of the Clouds, najwyżej położonej spośród ośmiu kamiennych twierdz w pasmie Presidential Range, zbudowanych dla zapewnienia tymczasowego schronienia turystom w tym bardzo niebezpiecznym terenie. Tylko 26
ciężka, kamienna fasada budowli, jakby wykuta w skalistym zboczu, wydawała się zdolna do stawienia czoła niesamowitej sile wiejących tutaj prawie przez cały rok wiatrów. W tej sytuacji Allan, jako mój mentor, poprosił mnie o podjęcie decyzji. – Kontynuujemy wspinaczkę? – zapytał. Nie bez powodu wcześniej nakłonił mnie do zapoznania się z raportami na temat liczby śmiertelnych ofiar Góry Waszyngtona. Nadszedł czas na egzamin końcowy. Pogoda mogła się niespodziewanie zmienić i mój przyjaciel chciał, bym zdecydował, czy mimo stale wzmagającej się zamieci spróbujemy zaatakować szczyt, czy też rozpoczniemy odwrót. Przez jakiś czas uprawiałem sporty ekstremalne, a zacząłem od czteroletniej kariery w zespole akrobacji spadochronowej działającym przy Uniwersytecie Karoliny Północnej w Chapel Hill. Wiedziałem, że najważniejszym elementem zapewniającym bezpieczeństwo uczestnikom tych potencjalnie śmiertelnie niebezpiecznych ewolucji było elastyczne reagowanie na stale zmieniającą się sytuację i wystrzeganie się wszelkich przejawów brawury. Jedynym sposobem na udane tworzenie większych figur akrobatycznych, takich jak gwiazdy, było zachowanie chłodnej głowy, bez względu na poziom trudności wyzwania – nie było tam miejsca dla narwańców. Podobnie tutaj, w „miejscu Wielkiego Ducha” nasze bezpieczeństwo wymagało przede wszystkim zachowania ostrożności. – Uważam, że powinniśmy się wycofać – powiedziałem w końcu, niechętnie rezygnując z wyznaczonego celu. 27
W duchu wiedziałem jednak, że postępujemy słusznie, biorąc pod uwagę liczbę ofiar. – Dobra decyzja – mruknął Allan. Zaczęliśmy pakować sprzęt, szykując się do opuszczenia bezpiecznego i komfortowego azylu masywnej, kamiennej twierdzy. Gdy Allan otworzył drzwi, uderzył w nas podmuch szalejącego wichru. Rozpoczęliśmy ciężką wędrówkę w dół. Lecz wkrótce los uśmiechnął się do nas. Gdy tylko zeszliśmy poniżej linii drzew, pogoda uległa gwałtownej zmianie. Chmury się rozproszyły, temperatura wzrosła do trzydziestu kilku stopni, a my mogliśmy zawrócić ku szczytowi w pełnym blasku słońca, rozebrani do T-shirtów, podziwiając zapierające dech w piersiach widoki rozciągające się na setki kilometrów dookoła. Jeden z ostatnich odcinków wspinaczki wiódł przez gęsty brzozowy las. Nigdy nie zapomnę misternych wzorów na ich białej korze na tle krystalicznie czystego nieba. Gdzieniegdzie jasne, złote liście nadal trzymały się gałęzi, niczym barwny gest sprzeciwu wobec brutalności zimy zbliżającej się szybkimi krokami. Subtelność nauki udzielonej nam przez przyrodę i uniesienie przeżyte w nagrodę za zaufanie instynktowi mogę porównać tylko z zasadniczą zmianą mojego podejścia do życia, jaką wprowadzam od dziewięciu lat, odkąd wybudziłem się ze śpiączki. Rzeczywiście, była to dobra decyzja! Podziwiałem intelekt Allana, jego przenikliwość i niebanalne poczucie humoru. Był znakomitym naukowcem, o czym najlepiej świadczy przebieg jego kariery zawodowej w ciągu kolejnych kilku lat. Ukończył uznawany za jeden 28
z najlepszych w naszej specjalności program rezydentury w dziedzinie neurochirurgii w Szpitalu Uniwersytec kim w Massachusetts i szybko pokonywał kolejne szczeble kariery akademickiej na Uniwersytecie Arizony w Tucson. Nie tylko został tam szefem Wydziału Neurochirurgii, lecz także wybrano go na stanowisko dziekana Wydziału Chirurgii. Allan należał do najjaśniejszych gwiazd w galaktyce neurochirurgii akademickiej. Nic więc dziwnego, że gdy zaledwie kilka miesięcy po wybudzeniu ze śpiączki leciałem do Tucson na spotkanie Towarzystwa Medycyny Termalnej, wiele sobie obiecywałem po ponownym spotkaniu z Allanem i wcale się nie rozczarowałem! Odebrał mnie z lotniska lśniącym, niebieskim smartem i zawiózł do domu – na konne ranczo znajdujące się na obrzeżach Tucson. Po drodze cały czas rozmawialiśmy, nadrabiając kilkuletnie zaległości we wzajemnych kontaktach. Za panoramicznymi oknami gabinetu Allana, którego nastrój tworzyły bogaty księgozbiór i pamiątki z licznych podróży gospodarza, szybko zapadał zmierzch. Przyjaciel z uwagą słuchał mojej opowieści. Przedstawiłem mu prawie kompletny opis nie tylko wspomnień z głębokiej śpiączki, lecz także wyników badań – tak jednoznacznych, że jak dotąd wykluczały wszelkie szanse na wyjaśnienie moich doznań w kategoriach halucynacji lub rojeń umysłu dręczonego gorączką. Podzielał zdumienie wielu kolegów po fachu i bardzo się ucieszył, że całkowicie powróciłem do zdrowia, co wyjątkowo rzadko się zdarza w tak ciężkich stanach chorobowych. Wiedziałem, że mogę liczyć na jego 29
pomoc w próbach wyjaśnienia, skąd się wzięły tak niesłychanie barwne doznania i wspomnienia w czasie, gdy korę nową mózgu pożerały bakterie. Na szczęście w tygodniu poprzedzającym spotkanie w Tucson próbom wyjaśnienia przeżyć w śpiączce z czysto materialistycznego punktu widzenia został zadany decydujący cios. Otrzymałem bowiem zdjęcie siostry, której nigdy nie znałem, a wstrząs, jaki przeżyłem po jego obejrzeniu, sprawił, że wspomnienia z innego wymiaru stały się jeszcze bardziej realne. Jak wiedzą czytelnicy Dowodu, skojarzenie wizerunku zaginionej siostry z piękną towarzyszką z zaświatów okazało się dla mnie dramatycznym przeżyciem. Allan również nie krył zdumienia, gdy opowiedziałem mu o tym odkryciu. – To prawdziwy skarb – powiedział po chwili zastanowienia pod koniec długiego opowiadania. Jak się miało za chwilę okazać, znacznie mnie wyprzedził w swoich dociekaniach. – Prawdziwy skarb – powtórzył. Tym słowom przyklasnęła jego żona Janey, która częściowo przysłuchiwała się relacji. – Trudno nie czuć się choć odrobinę zazdrosnym. Ja też chciałabym przeżyć coś takiego! – dodała. Allan stwierdził, że moja opowieść daje przesłanki do znacznie bogatszego i głębszego zrozumienia związku umysłu i ciała. Gdybyśmy podeszli do niego zupełnie otwarcie, a nie przez pryzmat ograniczonego światopoglądu naukowego, moje doświadczenia pomogłyby wyjść poza wątłe zrozumienie zagadki świadomości, relacji między umysłem a mózgiem – czyli samej natury rzeczywistości. 30
– Mam dla ciebie coś, co chyba ci się spodoba – powiedział Allan z uśmiechem, podając mi opatrzony dedykacją egzemplarz swojej niedawno wydanej książki The Scalpel and the Soul. Encounters with Surgery, the Supernatural and the Healing Power of Hope (Skalpel i dusza. Spotkania z chirurgią, zaświatami i uzdrawiającą mocą nadziei). Do tej pory nie rozmawialiśmy o sprawach nadnaturalnych, toteż zdziwiłem się niezmiernie, że żywi takie zainteresowania – i to na tyle poważne, by napisać o nich książkę. Spoglądając wstecz, uświadomiłem sobie, że wielu naukowców i innych przedstawicieli środowiska akademickiego celowo unika poruszania takich tematów w rozmowach z kolegami. Już nawet aluzja do nich mogłaby przecież wywołać zdumienie, a nawet dezaprobatę. Biorąc pod uwagę piastowane przez Allana prestiżowe stanowiska akademickie, odniosłem wrażenie, że zdobył się na odwagę, której brakowało tak wielu innym. Niedawno zacząłem czytać opracowania poświęcone zagadnieniom uznawanym za nadnaturalne, dlatego za jednym zamachem pochłonąłem niemal trzystustronicową książkę Allana podczas nocnego lotu powrotnego. Składa się na nią zbiór frapujących opowieści wnikliwego neuro chirurga, który szeroko otworzył wrota rzeczywistości naszej duchowej natury. Refleksyjne, osobiste historie o wizjach na łożu śmierci, przeczuciach, aniołach oraz o zdumiewającej mocy wiary i miłości prowadzącej do najgłębszego uzdrowienia duszy kilkakrotnie wzruszyły mnie do łez. Jednym z przykładów niech będzie krzepiąca historia pewnej starszej pani, której powierzono opiekę nad 31
niepełnosprawnym wnukiem, a której przyszło zmagać się z własną ciężką chorobą – zaawansowanym rakiem jajnika. Lekarze dawali jej zaledwie kilka miesięcy życia. Ale kto miałby zaopiekować się biednym dzieckiem, gdyby choroba zwyciężyła? Wiara kobiety pozwoliła jej zmierzyć się z niekorzystnymi rokowaniami. Przeżyła własnego lekarza prowadzącego i bawiła się na ślubie wnuka, któremu również najwyraźniej udzieliła się jej bezgraniczna wiara: mimo niepełnosprawności został wykwalifikowanym rzemieślnikiem. Połączenie naukowego spojrzenia Allana z głęboką i zaawansowaną świadomością rzeczywistości duszy, przyprawione szczyptą humoru, dodało mi energii do dalszych poszukiwań. Kolejnym znakomitym recenzentem moich wysiłków stał się Michael Sullivan, jedna z osób czuwających przy moim łóżku podczas tamtego pamiętnego tygodnia. Michael był pastorem Kościoła episkopalnego, w którego nabożeństwach uczestniczyłem przez ostatnie dwa lata od przeprowadzki do Lynchburga w Wirginii. W przeszłości nie szukałem u niego porad duchowych, ponieważ przed zapadnięciem w śpiączkę nie odczuwałem takiej potrzeby. Michael zagościł w naszej rodzinie dzięki bliskiej przyjaźni łączącej jego syna Jacka z moim młodszym synem Bondem. Chłopcy poznali się, gdy Bond poszedł do trzeciej klasy w szkole James River. Razem spędziliśmy wiele pogodnych, rodzinnych chwil na meczach drużyn zrzeszonych w Małej Lidze Bejsbolowej. Jako pastor był bardziej dobrym sąsiadem i bliskim przyjacielem niż przewodnikiem duchowym. Ponieważ w nabożeństwach uczestniczyłem nieregularnie, 32
nasze rozmowy zazwyczaj dotyczyły tematów świeckich. Tak jak wielu znakomitych pastorów wyróżniał się zdolnością do udzielania mi dyskretnych porad duchowych, chociaż wówczas nie miałem o tym zielonego pojęcia. Michael nie posiadał się z radości, że udało mi się przezwyciężyć niekorzystne rokowania. Przygotowywał się już do pogrzebu (co wydawało się nieuniknione ze względu na brak szans na wybudzenie z trwającej tydzień śpiączki) i do udzielenia wsparcia duchowego rodzinie. Zamiast tego przyszło mu fascynować się „cudownymi” aspektami mojego powrotu do zdrowia. W dzieciństwie nabijał się z cudów, zwłaszcza w wersji prezentowanej w programach telewizyjnych przez kaznodziejów uzdrawiaczy. Po dotknięciu głowy przez takiego rozentuzjazmowanego pastora sparaliżowani uczestnicy nabożeństw ni stąd, ni zowąd odzyskiwali władzę z nogach. Mimo podejrzeń, że są to wcześniej inscenizowane wydarzenia, w których autentyczność wierzą tylko najbardziej naiwni widzowie, oglądał je w nabożnym skupieniu. Wiele lat powątpiewał w prawdziwość tak zwanych cudów, jednak fakt, że z bliska obserwował mój powrót do zdrowia, wywołał spore zamieszanie w jego przekonaniach. Czytanie o takich zdarzeniach lub oglądanie ich w telewizji jest czymś zupełnie innym niż czuwanie przy łóżku zaufanego przyjaciela, który poważnie zachorował, a następnie w niewytłumaczalny sposób wrócił do zdrowia. W pierwszych miesiącach po wybudzeniu spotkałem się z Michaelem w naszym miejscowym starbucksie. Rozmowa bardzo szybko zeszła na wspomnienia ze śpiączki. Jak się później okazało, obydwaj bardzo na niej skorzystaliśmy. 33
Powiedziałem mu, że znalazłem się w sielskiej krainie o wielu ziemskich cechach – w żyznej, porośniętej bujną zielenią dolinie, pełnej najróżniejszych przepięknie kwit nących roślin. Zupełnie jakbym dotarł do świata form Platona (z dialogu Timajos), świata bardziej idealnego niż jego ziemski odpowiednik. To, co nazwałem Tunelem, było jedynie prologiem prowadzącym do Jądra, z którym się zetknąłem po pokonaniu coraz wyższych wymiarów czasoprze strzeni. Samo Jądro było źródłem wszystkiego, ostateczną i czystą jednością. Uświadomiłem sobie niewypowiedzianą złożoność wszechświata wyższych wymiarów, zawierającego w sobie ogół istnienia, jako pierwowzoru całej budowli – z jej aspektami przestrzeni, czasu, masy, energii, współzależności, przyczynowości oraz wielu innych, do których opisania brakuje mi słów. Prócz tego napotkałem moc nieskończonej, bezwarunkowej miłości, samą istotę jej treści. Znalazłem się w źródle wszystkiego, co istnieje. Nie potrafię opisać tego uczucia, lecz było ono tak przejmująco konkretne i rzeczywiste, że wspomnienie o nim nigdy się nie zatarło. Ludzkie słowa wymyślone do opisywania ziemskich wydarzeń nigdy nie oddadzą zadziwiającego majestatu tej miłości pełnej akceptacji, pozbawionej osądów i oczekiwań. – Twój opis przypomina mi prace niektórych wczesnochrześcijańskich mistyków – zauważył Michael. – Mam książkę, która pomoże ci bardziej w dociekaniach niż cała twoja neuronauka. Podrzucę ci ją dziś po południu. Gdy później tego samego dnia wróciłem do domu, na ganku czekała na mnie książka Light from Light. An Anthology of Christian Mysticism (Światłość ze światłości. 34
Antologia chrześcijańskiego mistycyzmu). Zawierała ona fascynujące pisma poświęcone głębokim doświadczeniom duchowym przemieniającym życie, niektóre sprzed prawie 2 tysięcy lat. Czekała mnie pasjonująca, otwierająca oczy lektura. Jak można się spodziewać po konwencjonalnym wychowaniu religijnym w Kościele metodystów w Karolinie Północnej, moja wiedza na temat chrześcijaństwa ograniczała się wówczas do garści faktów odnoszących się do jego popularnej odmiany. Mistycyzm zupełnie nie kojarzył mi się z tym wyznaniem. Dopiero dzięki książce pożyczonej mi przez Michaela zapoznałem się z dziełami mistyków przemierzających niewidzialne krainy i żyjących ze świadomością, że sfera fizyczna stanowi tylko niewielki wycinek znacznie bogatszej rzeczywistości, natomiast jej przeważająca część pozostaje niedostrzegalna dla codziennej aktywnej świadomości. Byłem zaskoczony mocą przesłania i różnorodnością pism reprezentujących chrześcijański punkt widzenia. Relacje mistyków z ich podróży – od Orygenesa (pierwsza połowa III wieku) przez Bernarda z Clairvaux (XII wiek), Franciszka z Asyżu (początek XIII wieku), Mistrza Eckharta, Julianę z Norwich (XIV wiek) i Teresę z Ávila (XVI wiek), aż do Teresy z Lisieux w XIX wieku – brzmiały dziwnie znajomo. Opowieści mistyków torowały drogę ludzkiemu zrozumieniu pełni natury wszechświata. Ich niezwykłe przeżycia, głęboko zakorzenione w sferze duchowej, legły u podstaw wszystkich religii. Osobiste doświadczenie jest najlepszym nauczycielem, a polecona przez Michaela antologia mistyki 35
chrześcijańskiej pomogła mi lepiej zrozumieć moje własne, pozornie niewytłumaczalne przeżycia. Co najważniejsze, dzięki niej odkryłem, że podążanie drogą poznania wymaga podróży w głąb świadomości. Po kilku miesiącach dyskusji w kręgu zaufanych przyjaciół i kolegów okazało się, że muszę poszerzyć dociekania o sfery bardzo odległe od zasobu wiedzy, w którego obrębie swobodnie się poruszałem i czułem się komfortowo. Konwencjonalna nauka miała zwyczaj zamiatać pod dywan wszelkie niewytłumaczalne przypadki, takie jak mój. Powiernicy zrozumieli jednak ten problem i wspierali mnie w dążeniu do znalezienia satysfakcjonującego wyjaśnienia. Stałem u progu wielkiej tajemnicy i bardzo pragnąłem uczynić krok naprzód.