Teresa Monika Rudzka
ĹšWITEZIANKI
Radom 2017
Copyright © Teresa Monika Rudzka Copyright © 2017 by Lucky Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Skład i łamanie: Mariusz Dański Redakcja i korekta: Halina Bogusz Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54 e-mail: kontakt@wydawnictwolucky.pl www.wydawnictwolucky.pl Wydanie I Radom 2017 Druk i oprawa: www.opolgraf.com.pl ISBN 978-83-65351-38-8
Pamięci mojej kochanej Żywenki, Żywii, Żywusi
Wszelkie postacie i wydarzenia opisane w powieści są fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do rzeczywistych, zarówno żywych, jak zmarłych, jest całkowicie przypadkowe. Jeśli jednak ktoś poczuje się urażony, z góry przepraszam. Cytaty w tekście pochodzą z ballady Adama Mickiewicza „Świtezianka”.
*** „Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley” (Daphne du Maurier, Rebeka tłum. Eleonora Romanowicz-Podoska) A wicher szumi po gęstym lesie, Woda się burzy i wzdyma. Nathalie, dusząc się i charcząc, bezskutecznie łapiąc oddech, miała nadal w głowie słowa powtarzane przez nieżyjącą babkę ze strony matki. Ta Polka, chłopka spod Tomaszowa, mawiała: „wyżej dupy nie podskoczysz”, dodając sentencjonalnie, że gdyby każdy znał swoje miejsce w szeregu, życie byłoby znacznie prostsze. Barbara, matka Nathalie, zżymała się wtedy okropnie: miałaby skończyć zawodówkę, żeby potem wylądować w jakiejś fabryce przy taśmie? Za marne grosze? Skończywszy studia, wyjechała do Francji, gdzie wprawdzie zaczęła od pracy fizycznej, ale lepsza była francuska fabryka niż polska, zwłaszcza że w zasadzie wszystkie zakłady produkcyjne upadały jeden po drugim, gdy nastąpiły przemiany ustrojowe i wprowadzono plan Balcerowicza. Tymczasem Barbara doszła jednak do czegoś, wykształciła córkę... „I na nic, wszystko na nic, babcia miała rację” – mówiła w duchu, z rzadką dla siebie szczerością, dusząca się Nathalie. „To już koniec, po mnie, no, chyba że...”. Nagle ujrzała rosłą, tęgą dziewczynę, która wprawdzie śmiała się szyderczo, a na jej głowie wiły się obrzydliwe białe robaki, ale Nat od razu pojęła, że dziwne, znane już trochę towarzystwo przyszło jej z odsieczą. -7-
Część I Barbara i Nathalie Kto jest dziewczyna? – ja nie wiem.
– Cześć, ty jesteś Nathalie? – spytała radośnie wysoka, rudawa dziewczyna, trącając ją niechcący. – Przepraszam, niezdara ze mnie, ale mam tu siedzieć, prawda? Biurko w biurko, jesteśmy sąsiadkami – uśmiechnęła się ciepło. „Jak głupi do sera, nie ma trafniejszych określeń niż polskie”. W ten listopadowy, pochmurny poranek do Nathalie Pinorget wreszcie dotarł fakt, że nie dostała upragnionego awansu, o który ubiegała się przez wiele miesięcy. Na nic zdało się ukończenie drugiego kierunku studiów oraz znajomość trzech języków: francuskiego, angielskiego i hiszpańskiego. Znała wprawdzie jeszcze polski, lecz postanowiła się nie przyznawać do tego. Po co mają ją kojarzyć z najliczniejszą w ostatnich latach grupą imigrantów, wśród których zdarzały się różne ponure lub co najmniej prymitywne ekscesy i gdzie można było spotkać zgoła przedziwnych ludzi. Nieodpowiednich ludzi, jak powtarzała Nathalie za drugą z kolei babką, matką jej francuskiego ojca. Wystarczy, że zarozumiali mieszkańcy Wysp Brytyjskich patrzyli z góry na resztę świata, nie wyłączając Francji. Nie przydało się również bogate doświadczenie zawodowe. Kierowniczką działu eksportu została ta… nie wiadomo kto, sądząc po nazwisku, też jakaś Słowianka. Tak po prostu: odpowiedziała na ogłoszenie, przeszła śpiewająco dwie rozmowy kwalifikacyjne i proszę, ma. Nathalie była przekonana, że zawdzięczała swój awans nie tyle kwalifikacjom, co mizdrzeniu się do facetów przeprowadzających rekrutację. Te wszystkie Ukrainki, Polki, Czeszki sztukę podobania się mają w małym palcu. Przecież nawet jej własna matka… Tak, dziewczyna zmrużyła zielone oczy, potrząsnęła długimi włosami, wypięła biust i znalazła się tam, gdzie powinna - 10 -
być Nathalie. Oczywiście, nie poradzi sobie, bo niby jak? Nic nie wie, nic nie potrafi, a ona ma służyć jej pomocą. W porządku, szybko się okaże, co naprawdę potrafi nowa kierowniczka. – Jasne, rozpakuj rzeczy i tak dalej. Nastia, tak? – Nathalie starała się wypowiedzieć swoją kwestię miłym tonem. – Pamiętasz mnie? Anastazja Bojanova, jestem Polką po mamie, ojciec pochodzi z Bałkanów. Spotkałyśmy się kiedyś w autobusie. Przyjechałaś z Francji? – Moja rodzina mieszka pod Montpellier – powiedziała dumnie Nathalie, dziwiąc się w duchu nowej pracownicy. Tak beztrosko przyznaje się do pochodzenia, ludzie zadziobią ją kiedyś. Z uwagi na terror głupiej poprawności politycznej i własne bezpieczeństwo Nat nie wyraziłaby głośno swojej opinii, lecz jej zdaniem Słowianie na drabinie społecznej stali tylko trochę wyżej od Murzynów i Arabów. Nathalie nie uważała się bynajmniej za rasistkę, lecz koleje losów własnej rodziny wpoiły w nią przekonanie, że wszelkie próby odwracania odwiecznego porządku rzeczy zwyczajnie nie mają sensu. Nikt przecież nie każe słońcu wschodzić po południu, prawda? Tradycyjny rozkład dziobania był, jest i będzie, a mądrzy ludzie fruną razem z wiatrem, nie pod wiatr. Babka Zofia, chłopka spod Tomaszowa, już podczas wojny wyszła za najbogatszego gospodarza we wsi, choć ludzie gadali, że w tej rodzinie dzieją się przedziwne rzeczy, być może diabli maczali w tym palce. Nieważne, że Władysław był wdowcem starszym od niej o blisko dwadzieścia lat, że miał syna, patrzącego krzywo na ojca układającego sobie życie z młódką bez grosza, za to podobno z dużym doświadczeniem erotycznym. - 11 -
Nieistotne, że Niemcy w każdej chwili mogli odebrać dorobek życia świeżo poślubionego męża. Zofia wyszła z założenia, że jeśli ktoś sam potrafił nie tylko zdobyć bogactwo, lecz nieźle je pomnożyć – poradzi sobie z okupantem. Zresztą, jakie miała wyjście? Też kalkulowała, jak się ustawić w życiu, lecz dobrze to nie wyszło; w końcu nie każdemu Bozia dała taki spryt jak jej kochanemu Władziowi. Poszła do pracy w małym tomaszowskim sklepiku, ale nie dorobiła się niczego poza ciążą, której sprawcą był jeden z klientów. Niby obiecywał małżeństwo, lecz zniknął jak sen złoty, kiedy przyszło co do czego. Zofię ze skutkiem natychmiastowym wyrzucono z pracy, miało to jednak dobrą stronę. Poroniła pierwszego bezrobotnego wieczora, po czym wróciła na wieś i zakrzątnęła się koło odpowiedniego zamążpójścia. Naturalnie, zaczęła matkować osieroconemu Wojtkowi, czym do reszty ujęła Władysława. Chłopak miał cztery lata, zatem Zofia praktycznie bez problemu weszła w swoją rolę i wywiązywała się z niej bez zarzutu. Wszyscy przetrwali zgodnie resztę wojny, zgadzając się bez szemrania a to na warunki Niemców rekwirujących zapasy z ich gospodarstwa, a to na wymagania leśnych, żądających wiktu, opierunku i jajecznicy z sześciu jaj na osobę. Władysław tylko zaciskał zęby, kiwając potakująco głową, natomiast równie milcząca i wściekła Zofia zabierała się do pracy, patrząc błagalnie na Wojtusia – niech tylko mu jakieś głupstwo nie przyjdzie do głowy. Czasy powojenne też nie były lekkie, bo zarzucano im kułactwo i sprzyjanie wrogom. Jedynie rozumowi Władka, wspieranemu przez coraz sprytniejszą Zofię oraz łapówkom dawanym komu trzeba mogli zawdzięczać zachowanie względnego dobrobytu i własnej wolności. Coś za coś, myślała często - 12 -
Zofia, z biegiem lat coraz markotniej. Pomyślność materialna nie przekładała się na rodzinną, gdyż Zosia nie mogła zajść w ciążę. Wojtek skończył szkoły i wybierał się do wojska, Władzio starzał się w oczach, tetryczał, narzekając na serce, na lumbago, na bóle żołądka… Zofia, pogodzona z losem, zauważyła u siebie pierwsze objawy klimakterium, przywitane zresztą z radością. W tej sytuacji może ten stary dziad, ten mąż ukochany przestanie ją dosiadać noc w noc. Nigdy tego nie lubiła, zwłaszcza obecnie, gdyż we Władzia jakby diabeł wstąpił. Sterany, chory na wszystkie choroby świata, a do tej roboty zawsze chętny. W dodatku nigdy nie kończyło się na jednym razie. Symptomy przekwitania były jakieś nietypowe, brzuch puchł i puchł, więc Zofia, podejrzewając najgorsze, wybrała się w końcu do lekarza w miasteczku, a ten stwierdził ciążę. W pierwszym odruchu Zosia, oburzona nieuctwem medyka i jego bezczelnością, warknęła coś o pomyłce, po czym wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami. Jednakże ginekolog w sąsiedniej miejscowości rzekł, że nie ma mowy o błędzie lekarskim, pacjentka zaszła w ciążę, która pięknie się rozwija, zwłaszcza biorąc po uwagę wiek Zofii… – No właśnie, panie doktorze, toż to wstyd na całą wieś – przerwała Zofia, widząc w odpowiedzi zdumione spojrzenie lekarza. Tym razem cicho zamknęła drzwi, a siedząc w autobusie rozważała, jak przetrwać te kilka miesięcy. Władkowi musi powiedzieć, Wojtuś na szczęście był w wojsku. Co z resztą? Co powiedzą sąsiedzi? Że im się na stare lata zachciało dzieci? Babką powinna zostać, nie matką! Zofia nie znała starotestamentowej historii Sary, która urodziła syna w bardzo podeszłym, żeby nie rzec – bajkowym wieku, ale nawet - 13 -
gdyby tak było, gdyby ją opowiedziała kumom, nie powstrzymałaby ich od wydziwiania i kpin. W domu zwymyślała Władka za jego nieposkromiony apetyt. Zacznie się świecenie oczami, oj zacznie… – Ale… jesteś pewna? – Władysław spojrzał na nią z osłupieniem, dodając jeszcze, by się nie przejmowała, ludzie zawsze będą gadać, lecz dziecko to dziecko, wielka radość i szczęście, tylko kto je wychowa, skoro faktycznie bliżej im do cmentarza niż do pieluch, placu zabaw i temu podobnych. Cóż, Wojtuś się nim zajmie, to dobry chłopak. – Może powiedzieć, że to dzieciak Wojtka, ja przez kilka miesięcy nie wyjdę z chałupy – rozważała Zofia. – Blekotu się objadłaś, czy co? Stan błogosławiony święta rzecz! Własnego dziecka chcesz się wyprzeć? Kto zajmie się inwentarzem, jak zalegniesz na ławie? – rozzłościł się Władysław, wypinając mimowolnie pierś i uśmiechając się sam do siebie. No, no, znowu zostanie ojcem, niech sobie plotkują, mogą mu skoczyć, nie powie gdzie. Zosia, częściowo już pogodzona z losem, postanowiła nazajutrz pójść do księdza proboszcza, niechże coś zrobi, coś powie, chyba sobie nie zdaje sprawy, że miłość bliźniego… to znaczy, ludzie sobie nie zdają, pomyślała, zasypiając. Nad ranem Władysław sapiąc wdrapał się na nią, a Zofia, rozłożywszy posłusznie nogi, leżała spokojnie, obmyślając, co przekaże księdzu. Nie ma sensu owijać w bawełnę, zdecydowała. – Proszę księdza, jestem w ciąży, a mam czterdzieści pięć lat. Mąż skończył sześćdziesiąt trzy, życia mieć nie będziemy wśród tych bab. Wyśmieją nas… – A co ja mam do tego? – spytał osłupiały proboszcz, lecz Zofia nie po to przyszła na plebanię, by wyjść z kwitkiem. - 14 -
– A to, że ludzie nic księdza nie obchodzą! Tylko chce zebrać na tacę podczas nabożeństwa i obłowić się na kolędzie. Niechże ksiądz coś rzeknie ludziom w niedzielę, będzie przynajmniej konkretny pożytek z mszy – rzekła butnie. Ksiądz Andrzej cenił sobie spokojne i jakże wygodne życie w tej parafii. Jego częścią były regularne intymne spotkania z wikarym z sąsiedniej miejscowości. Jeśli zaczną się jakieś awantury, jeśli padną różne oszczerstwa, zwierzchnicy mogą przenieść go gdzie indziej, co było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Westchnął, robiąc w duchu przegląd parafian. W rzeczy samej, nie zaszkodzi im przypomnieć o miłości bliźniego, zasadach obowiązujących prawdziwych chrześcijan, przecież różne sprawy miały miejsce w przeszłości, co zresztą tak pięknie opisuje Pismo Święte. Kazanie, jakie wygłosił na mszy, przeszło do historii parafii. Zgromiwszy zebranych ludzi za małostkowość, chciwość, obojętność przeszedł do plotkowania, ulubionego zajęcia większości ludzi na tym świecie, a w tej wsi to już najbardziej. – Myślicie, że to są głupstwa, nie zdajecie sobie sprawy, że słowo wyleci wróblem, a wróci wołem, widzicie źdźbło w oczach sąsiada, tylko nad sobą nie pracujecie. Zdarza się, powiedzmy, coś nietypowego. Od razu wydziwianie, potępienie, nie pomyślicie, że tym sposobem wyrządzacie komuś krzywdę – ksiądz Andrzej niemal zachrypł. W tym momencie pomyślał o ukochanym wikarym. Dlaczego nie mogą spotykać się otwarcie? Komu by to przeszkadzało? Wyśmiewają za plecami, tymczasem skóra mu płonie, bo wie, że jego prywatne życie jest tajemnicą poliszynela i nikt z wiernych nie kiwnie nawet palcem, jeśli sprawa się - 15 -
rypnie. Zły i rozgoryczony na tak podły i niewyrozumiały świat, przeszedł do historii owej biblijnej Sary. – Wtedy też nie rozumieli, też się dziwili, a zaprawdę powiadam wam: niezbadane są wyroki boskie! Bóg może spojrzeć łaskawie na naszą wieś, czego jeden z drugim nie pojmie od razu. W takim wypadku zapraszam na plebanię. Módlmy się! Wieśniacy nie byli w ciemię bici, zatem po wyjściu z kościoła zbili się w małe grupki, deliberując, co takiego może się zdarzyć? Nikt nie wierzył, że ich proboszcz gadał sobie a muzom, lecz gdyby kroiło się coś naprawdę złego, oznajmiłby to w inny sposób. Sprawa niedługo się wyklaruje, mówili między sobą, po czym rozeszli się do domów. Błyskawicznie rosnący brzuch Zofii wyjaśniał podniosłe kazanie i gadki o Sarze, słyszał ktoś coś podobnego? Ta stara baba w ciąży? – Ksiądz Andrzej wszak powiedział, że niezbadane są wyroki pańskie – rzekła wściekłym tonem Zofia, gdy pewna plotkara, nie bacząc na słowa duszpasterza, wprost zapytała, czy w tym wieku chce się im bawić pod pierzyną? Toż to obraza boska, wszystko ma swój czas i miejsce. – Nie wam o tym sądzić – dodała jeszcze Zofia, obróciła się na pięcie i poszła do swoich zajęć. Cóż, ksiądz wywiązał się z zadania, a że naród ciemny… pogadają i przestaną, Władek ma rację – pomyślała dziarsko przyszła matka. Było jej lekko na duszy, bo jakoś nagle przestała się przejmować. Teraz musi się oszczędzać, pomyśleć o jakiejś wyprawce, o pieluchach i może warto zgodzić dziewuchę do pomocy przy dziecku, tylko kogo? Niezamężne dziewczyniska wolały gzić się u koleżanek, a w soboty w remizie, gdzie podczas tańców i obmacywania polowały na mężów. - 16 -
Gdy już znalazły takiego, szybko zachodziły w ciążę i nie było z nich pożytku. Jakoś to będzie, musi być, myślała dalej Zofia, postanawiając zapytać Wojtka, czy aby po wyjściu z wojska nie planuje się ożenić, i czy jego wybranka nie pomogłaby bawić dzieciaka. Ale indagowany na tę okoliczność pasierb patrzył tępo przed siebie. Nie ma narzeczonej, nie wiadomo, czy w ogóle się trafi, baby niezbyt go lubią. – Dlaczego? Młody jesteś, przystojny, gospodarkę obejmiesz… A może… ty jesteś nie tego? Jak ksiądz Andrzej? – Mama da spokój! Teraz każda dziewucha wyrywa się do miasta, co począć? Robotą się zajmę, będzie, co ma być – odparł nerwowo Wojtek. Zofia mogła tylko westchnąć w duchu. Wiedziała, że na męża też nie może liczyć, chłop to chłop. W dodatku Władek oklapł wyraźnie przez ostatnie tygodnie. Gdyby nie jego nocne wyczyny, już by myślała, że ma nieboszczyka za męża. Nawet zaawansowana ciąża żony mu nie przeszkadzała. Po prostu kazał Zofii stawać na czworakach, jak jakiemuś psu i chędożył ją od tyłu. Nadszedł grudzień i przyszła babka Nathalie poczuła bóle porodowe. Leżąc na wysokim łóżku, darła się i darła, aż w końcu lekarz, wysłuchawszy tętna płodu, zarządził natychmiastowe przewiezienie Zofii na salę operacyjną, gdzie wykonano cesarskie cięcie i tak oto czwartego grudnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku mała Basia zameldowała się na świecie. Zofia, uradowana, że nie musi więcej cierpieć, pomyślała jeszcze, że za taki wysiłek Władek powinien ją sowicie wynagrodzić. Telewizor nie byłby głupim prezentem, bo przecież i tak korzystaliby z niego wszyscy. Koniec z chodzeniem do domu kultury, aby obejrzeć - 17 -
mecz i posłuchać, co mówią politycy. Zrobiło jej się błogo na duszy, więc zapadła w sen. Owszem, uradowany mąż telewizor kupił, owszem, śpiewał kołysanki Barbarce, lecz szybko stało się jasne, że coś jest nie tak. Władek wyraźnie markotniał, skarżąc się na bóle w krzyżu. Co prawda, plecy bolały go od zawsze, lecz nigdy nie towarzyszyła temu utrata woli życia. Zdawało się, że przywitał z ulgą połóg żony, zwalniający go od małżeńskich obowiązków. Kiedy Zofia przyszła do siebie, mąż nadal nie kwapił się do erotycznych wyczynów, wymawiając się jak nie wspomnianym bólem krzyża, to zmęczeniem oraz płaczącym dzieckiem. – Basia to spokojna dziewczynka, można policzyć na palcach jednej ręki, kiedy się darła w nocy – odpowiadała zaniepokojona Zofia. Nie znosiła powinności dobrej żony, lecz nietypowe zachowanie męża wzbudzało w niej trwogę. Czuła, że nie zapowiada to niczego dobrego i niestety, miała rację. Barbara miała osiem miesięcy, gdy jej stary ojciec zmarł na zawał serca. Matka opłakiwała go szczerze, gdyż przeżyli dosyć zgodnie tyle lat. Upijał się na umór, lecz robił to bardzo rzadko, gonił do roboty, ale nie tłukł jak inne chłopy… żyli we względnym dobrobycie, nawet telewizor dostała. Co prawda, najchętniej nie wychodziłby z łóżka, lecz na tym polega małżeńskie życie. Zadbał o Wojtusia, chłopak miał w ręku fach ślusarski, będzie jak znalazł po wyjściu z wojska, lecz co z Basią, co z jej córką, co z nią? Co z nimi teraz będzie? Nie poradzi sobie sama, no i ma przecież swoje lata. Powinna bawić jakieś wnuki, a nie rodzić córkę w tak podeszłym wieku. „Sara z Biblii na pewno miała tłum służących, mogła sobie rodzić, ile chciała” – myślała z wisielczym humorem Zofia. Owszem, zasięgała języka, pytała, czy - 18 -
ktoś nie byłby chętny pomóc w gospodarce, a jakaś dziewczyna niańczyć dziecko, lecz zgodnie z przewidywaniami – na pieniądze każdy był łasy, tylko jakoś nikomu nie chciało się przykładać do obowiązków. Dobrze, że przyrodni brat Basi, Wojtek, mogący z racji wieku być jej ojcem, został zwolniony z wojska. Daleko mu było do sprytu oraz pracowitości Władysława, ale niemal już waląca się gospodarka zaczęła ponownie stawać na nogi. Wojtek zajmował się dostawami, terminami pokrycia klaczy przez ogiera, wykłócał się o ceny i temu podobne. Ponieważ chłop to chłop, jego poleceń słuchano chętniej niż wtedy, gdy wydawała je Zofia, nadto nie oszukiwano go tak jak jej przy zakupie ziarna na siew. Odetchnąwszy z pewną ulgą, że nie grozi im śmierć głodowa, zajęła się dzieckiem, gotowaniem posiłków oraz sprzątaniem chałupy. Nie zwracała uwagi na gadanie poddające w wątpliwość ojcostwo Basi. Niemożliwe, to nie Władek, ale Wojtuś, jego syn zrobił dziecko macosze, szemrano po okolicy. Ludziska, złaknieni sensacji, umilającej im codzienne, nudne życie, nie wzięli pod uwagę tego, że podczas poczęcia Basi Wojtek był w wojsku, poza tym nie palił się specjalnie do kobiet, a już stara Zofia urodą nigdy nie grzeszyła. Najwcześniejsze wspomnienia Barbary to dwie twarze pochylające się nad nią: starszej kobiety, czyli matki, oraz przystojna, nieco głupowata należąca do jej przyrodniego brata Wojtka. Basia skończyła rok, gdy ujrzała nad posłaniem różowy przedmiot, nieprzypominający żadnej dziecięcej zabawki. – Wojtek, ty zboczeńcu! Jak jeszcze raz zobaczę, to! Do mamra pójdziesz! – wrzasnęła w tym momencie Zofia. Swojej kobiety nie posiada, ale natury nie - 19 -
oszukasz, musi znaleźć ujście. Trzeba go ożenić, zdecydowała Zofia. Gospodarka znowu będzie na jej starzejącej głowie, dzieciak rośnie, lecz nie ma wyjścia, inaczej będzie wstyd i zgorszenie, nie daj Boże, jeszcze krzywda tej kruszyny. Łatwiej jednak postanowić, niż zrobić. Zofia zagadywała sąsiadki o panny chętne do zamęścia, mogą być z innej wsi, niektóre zapraszała do domu. Wszyscy siadali sztywno za stołem, choć rozmowa nabierała pewnego wigoru, gdy gospodyni rozlała domową nalewkę do kieliszków i gdy zgodnie je wychylili. Wtedy, wymawiając się opieką nad Basią lub zmęczeniem, Zofia wychodziła z pokoju, zamykając za sobą starannie drzwi. Może Wojtek zrobi którejś dziecko i po krzyku, ożeni się, zacznie żyć po bożemu… tylko jakiś sensowny podział gospodarki będzie trzeba wcześniej zrobić – kalkulowała. Na nic się jednak zdały dobre pomysły, skoro Wojtek nie miał powołania do stanu małżeńskiego. Bo to, o czym jej opowiedziała pyskata Agnieszka, trzęsąc przy tym z oburzenia bujnymi piersiami, trudno było w ogóle zakwalifikować do jakiegoś ludzkiego postępowania. – Tak! Zboczuch jeden, kazał mi ręką sobie zrobić! To się nie godzi, ja jestem porządna dziewczyna – opowiadała Agnieszka piskliwie. Znając ją, Zofia wiedziała, że rozpowie swoją przygodę po całym województwie. – Miarkuj się, Aga, to pewnie był wstęp… potem by ci normalnie wygodził – odpowiedziała Zofia spokojnie, choć coś w głębi duszy krzyczało, że święta prawda, Wojtek zdecydowanie się nie sprawdzał jako mężczyzna. – Akurat! Jak go zachęciłam, jak niby miało przyjść co do czego, to uwiądł na moich oczach. Wszystkie dziewczyny w okolicy mówią to samo. Żenidło ma cze- 20 -