B e z To m c z eka
217
– A więc jednak praca organiczna – Leopold mruknął cicho niby do siebie. – Leopoldzie – Stefan odezwał się z wyraźną irytacją w głosie. – Ty jesteś stworzony do administrowania i wykorzystamy te wła‑ śnie umiejętności tu, na wyspie. Na wybrzeżu protestanccy misjo‑ narze nie pozwolą nam rozwinąć skrzydeł. Wiesz, że koresponduję z monsignore Le Berre’em, biskupem Gabonu – ciągnął. – Gdyby ka‑ tolicy pojawili się na wybrzeżu, na naszej plantacji, to moje, znaczy się nasze, zamierzenia mogłyby się powieść. – Myślę, że niezależnie od losów Klemensa i tak misjonarze z Gabonu to nasza jedyna szansa. Uważam, że zawsze tak było. Ten kraj, ta ziemia nie może zostać odmieniona przez trzech młodzień‑ ców. My wyłącznie niesiemy żagiew i tylko Bóg jeden w swych zamy‑ słach wie, czy płoniemy ogniem żywym, czy żarzymy się tylko, czy gdzieś rozpalimy prawdziwy ogień, czy zostanie po nas tylko wypa‑ lona plamka. – Wzniośle podsumował wspólne myśli Janikowski. – Leopoldzie, szykujmy się do drogi. Niebawem ruszymy na Fernando Poo, a potem prosto do Gabonu. * W pokoju monsignore Le Berre’a czekały już trzy kieliszki i bu‑ telka wina. – Oczekiwałem was w Libreville od jakiegoś czasu – powiedział do Polaków postawny starszy mężczyzna, widząc ich pytające spoj‑ rzenia. Leopold i Stefan popatrzyli na siebie zaskoczeni. – Mam taki dar od Boga – zresztą jestem już tutaj ponad trzy‑ dzieści pięć lat – że przemawiają do mnie rośliny i zwierzęta – mó‑ wił z uśmiechem biskup. – Nie trwóżcie się jednak. Traktuję po prostu tę ziemię jako moją drugą ojczyznę i całe życie jej poświę‑ cam, a ona odpłaca mi takimi drobnymi przysługami – mówiąc to, gestem ręki zaprosił podróżników do stołu.