Początek, czyli skąd się tu wziąłem
Mieszkanie znajdowało się na jedenastym piętrze w jednym z trzech budynków miniosiedla, na samym brzegu zatoki. Po jej drugiej stronie widać było miasto i stocznię, statki w stoczni i zielone dachy stoczniowych hal na tle gór. Przy dobrej pogodzie widać było w zatoce liczne wysepki, pokręcone zatoki i półwyspy. Woda w zatoce bardzo przejrzysta, niestety, sporo śmieci przy brzegu i na dnie sprawiało dość przykre wrażenie. Zresztą i samo miasto, na ile byłem w stanie to ocenić, wydało się dość zaniedbane. Choć może to tylko takie wrażenie spowodowane kamienistym gruntem, który nawet bez śmieci wyglądał jak rozgrzebana budowa. Trałem do stoczni Samsung Heavy Industries w Geoje. Tak naprawdę miejscowość nazywa się Shinhyeon, ale już wtedy mówiło się, że to jest Koje (kodże). Dawniej bowiem siedzibą władz administracyjnych wyspy była mała wioska po drugiej stronie pasma górskiego i ta właśnie wioska nazywała się Koje. Ale po wojnie administracja przeniosła się do Shinhyeon, miasteczka, które rozrosło się wraz z budową, rozbudową i rozwojem stoczni rmy Samsung i z rozpędu zaczęto miasteczko nazywać Koje. Dziś już ocjalnie jest to Geoje. Skąd różnica w nazwach? Ano dlatego, że Koreańczycy jeszcze w 2000 roku stosowali starszy system tak zwanej romanizacji zapisu języka koreańskiego, czyli zapisu czcionką łacińską i w tym systemie nazwa wyspy pisana była jako Koje. Brzmienie się nie zmieniło, dla nas i tak brzmiało to tak samo – kodże. Od 2000 roku natomiast wprowadzono nowy system (Revized Romanization – poprawiona romanizacja) i odtąd wiele nazw zmieniło się w ocjalnym zapisie łacińskim. I tak nazwę wyspy i miasta Koje zaczęto pisać jako Geoje, drugie co do wielkości miasto w Korei i wielki port Pusan zamienił się w Busan, wyspa Cheju na Jeju, i tak dalej. Następnego dnia rano stawiłem się już normalnie do pracy. Dostałem biurko, pobrałem ubranie robocze, materiały biurowe i do czwartej, z piaskiem w oczach, próbowałem przyswoić wszystkie informacje organizacyjne, jakie mi przekazywano. Po podróży nie musiałem, mogłem dzień odczekać. Ale jeden z kolegów miał wyjechać 11
na miesiąc na urlop i postanowiono, że ja mam go zastąpić. I to już od jutra! Spędziliśmy więc obaj pół dnia w stoczni, żeby wprowadzić mnie w sprawy. Większość tego czasu na zewnątrz. Było piekielnie zimno, choć pogoda była piękna: czyste niebo, słońce nawet dość wysoko i prawie bezwietrznie. Marzłem, choć włożyłem kombinezon na ubranie. Po powrocie do siebie zmogło mnie: zasnąłem na twardej kanapie w salonie i obudziłem się przed północą tylko po to, by umyć się w półprzytomnym widzie i walnąć do łóżka. Za to następnego dnia niespodzianka: pogoda załamała się i jak zaczęło lać nocą, tak lało całą niedzielę. Miałem zamiar się przejść, ale w tych okolicznościach zrezygnowałem. Przejrzałem rmowe papiery, ustaliłem, co mam w poniedziałek pozałatwiać, dokończyłem czytanie gazet przywiezionych z kraju, napisałem list do domu. Kolejnego dnia robiłem już inspekcje samodzielnie. Naganiałem się jak cholera. Pogoda nadal pod psem: lało z różnym natężeniem cały dzień i zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Ale przy odbiorach trzeba się tyle naganiać, że jak wróciłem przed lunchem do biura, to plecy miałem mokre. Oprócz ganiania dochodzi jeszcze gimnastyka: wspinanie się po drabinach lub elementach konstrukcji, chodzenie na czworakach lub w przysiadzie w rozmaitych zakamarkach lub czołganie się, tam gdzie się nie da wejść na czworakach. Bloki czy sekcje do odbioru są duże, czasem całe fragmenty dna podwójnego, burty czy grodzie wielkości jakieś piętnaście na piętnaście metrów i wysokie na kilka czy kilkanaście metrów. Do tego tutaj już na wstępnym etapie sekcji i bloków instaluje się wyposażenie, więc czasem trzeba się dodatkowo przeciskać między rurami, kablami, drabinkami czy barierami. Latarka w garści, kask opada na oczy – sama przyjemność. Ze względu na deszcz odwołano część obiorów, ale to żadna ulga: jutro trzeba będzie odwalić i dzisiejszą, i jutrzejszą robotę. Kolega
Na pokładzie holownika po próbach morskich 12
Początek, czyli skąd się tu wziąłem
13
Wodowanie kadłuba statku w Stoczni Samsung, tu bez nadbudówki
Adrian z Rumunii jednak nie wyjechał. Zaplanował sobie wyjazd w ten sposób, że miał dolecieć do Busan na lotnisko stoczniowym helikopterem, tymczasem ze względu na pogodę loty odwołano, prom z powodu sztormu też nie kursował, kolei na wyspie nie ma, a o autobusie nie pomyślał. Usłyszałem więc, jak dzwonił dokądś: „This is Robinson Cruzoe stacked on Koje Island”... Do końca tygodnia miałem więc nieco łatwiej. Adrian jako zastępca kierownika starał się wprowadzić mnie w sprawy jak najszybciej i najefektywniej. Był życzliwy i pomocny. Zresztą wszyscy deklarowali gotowość pomocy, choć przez moment atmosfera nie wydawała mi się dobra. Jeden z Niemców pierwszego dnia, gdy chodziło o to, które biurko ma być dla mnie, zaczął dużo i głośno gadać na temat konieczności ustalenia tego z kierownikiem (był jeszcze na urlopie) – „bo tu konieczne będą przeprowadzki i na razie nic nie wiadomo”. Odniosłem wrażenie, że 14
Początek, czyli skąd się tu wziąłem
się tu pożarli o to, kto które biurko ma zająć. Ale potem kierownik był już w pracy, biurko miałem przydzielone i wydawało się, że już wszystko gra. Ale miałem wrażenie, że pod powierzchnią tego spokojnego stawu wrze. Któregoś dnia wszystkie odbiory przed południem odbywały się u poddostawców. Było tego dużo, a ponadto w trzech różnych miejscach. Nie wyrobiliśmy się z robotą, tak by zdążyć na lunch do stoczni, i zostałem zaproszony do stołówki na terenie jednej z rm. To było moje pierwsze doświadczenie z kuchnią koreańską. Zupa jakaś taka porowo-cebulowa z ogromną ilością czosnku, ryż, wieprzowina w sosie pomidorowym z ostrą papryką i ziemniakami (mięso + sos + ziemniaki jako jedna potrawa), a do tego na stołach w salaterkach kapusta kimchi w dwóch rodzajach i jakieś suszone żyjątka morskie w sosie słodko-kwaśnym. Wszystko nawet zjadliwe, ale ostre jak diabli. Sztućce to tylko łyżka do zupy i stalowe pałeczki. Dość sprawnie udało się mi to wszystko skonsumować i nawet mi nie zaszkodziło. W stoczni prócz stołówki koreańskiej dla robotników była także „restauracja”, czyli taka bardziej europejska stołówka dla obcokrajowców. Żarcie w niej było dobre, zwykła international cuisine, a ponadto można było nałożyć sobie do woli. Wyboru właściwie nie było, bo cóż to za wybór między frytkami a ryżem? I tak większość z korzystających z tej stołówki nakładała sobie i tego, i tego. Można było się tam naprawdę najeść. Po takim lunchu nie byłem nawet specjalnie głodny wieczorem i na kolację starczała mi grzanka z dżemem i owoce. Tyle że kosztowało to równowartość sześciu dolarów. Koreańskie lunche były natomiast bezpłatne. Na początku najbardziej dokuczała mi samotność. Prawda, koledzy mieli chyba tego świadomość i starali się włączać mnie w życie i rozrywki ekspatów, ale nie było to takie proste. Kontakt z rodziną w kraju był utrudniony, Internet jeszcze wtedy nie działał za dobrze, listy szły co najmniej dwa tygodnie, a telefony były drogie. Okazało się także, że moje przeczucia co do stosunków w biurze były trafne. W tamtym czasie w naszym biurze na osiemnastu 15
16
Początek, czyli skąd się tu wziąłem
zatrudnionych było osiem narodowości. Jak zwykle w takim środowisku wystarczy, że tra się jeden z trudnym charakterem (mówiąc łagodnie), aby zepsuć humory wszystkim. Był tam ktoś taki, co gorsza – po pewnym czasie został kierownikiem biura. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. A ja byłem zatrudniony jako freelancer, kontrakt był terminowy, na rok i prawie do końca tego okresu nie byłem pewien, czy rma zatrudni mnie na stałe czy nie. Niepewność jutra, złe stosunki w pracy, potem jeszcze kłopoty rodzinne – lekko nie było. Ale szczęście mi dopisało, po dwóch latach przeniesiono mnie do biura w Ulsan, gdzie stosunki między pracownikami okazały się o wiele lepsze, po prostu normalne i gdzie przepracowałem kolejne siedem lat. Potem jeszcze dwa lata w rmach armatorskich. Byłem w Korei Południowej, w Ulsan, już dwa lata wcześniej. Krótko, tylko dwa tygodnie, tylko w jednym miejscu, bez samochodu no i – naturalnie – w celach służbowych. Nie miałem więc czasu ani możliwości na zwiedzanie i zapoznawanie się z krajem. Podczas tego krótkiego pobytu i za sprawą pierwszych, powierzchownych obserwacji miałem nieodparte wrażenie podobieństwa między Polską i Koreą. Miejskie blokowiska całkiem jak warszawski Ursynów czy gdańska Żabianka, osiedlowe sklepy jak u nas, tyle że te koreańskie z marką Hyundai czy Lotte. McDonald’s, KFC czy Pizza Hut – jak wszędzie na świecie, i jeszcze te same marki ciuchów w miejscowym markecie. Ale to wrażenie podobieństwa było tylko chwilowe i tylko na początku. Różnice były oczywiste. Za to przez całe jedenaście lat, które spędziłem w Korei, wracało to do mnie, już jako retoryczne, niestety, pytanie: dlaczego tu jest to (a w tym „to” mieści się mnóstwo rzeczy, niby takich samych czy podobnych i w Polsce, i w Korei, a jednak różnych) możliwe, a u nas nie? To pytanie będzie tu często powracać.
Co się gapisz, człowieku?