Zerwij z nią - fragment

Page 1


zerwij z


Jednak kochać – znaczy połączyć się z lustrem, Które przecież zniknie i zostawi pustkę, Jakiej nie wypełni żadna noc we dwoje. Choć – jeśli miłości już wierzyć nie umiem – Cóż ja rozumiem? Jacek Kaczmarski, Pytania retoryczne


Prolog Jacek zrobił sześć kanapek. Nie zostawił ani kromki, ale co z tego? Niech Marcin leci po bułeczki dla Antka albo niech zjedzą owsiankę. On musiał wziąć ze sobą kanapki. Miał iść w taki mróz na głodniaka? Wsiadł do windy i natychmiast odwrócił się tyłem do lustra. Babcia jak zawsze podjechała punktualnie. Do dachu opla przypięty był pokrowiec z nartami. – Co to? Babcia wzruszyła ramionami. Jej znajomy szewc miał stare narty, więc jej oddał, żeby je dorżnęła do reszty. Zaparkowali na tyłach wypożyczalni, tuż koło kanciapy, gdzie pili herbatę i trzymali swoje bambetle i gdzie, co było bardzo ważne, nie zajmowali miejsca klientom. Ojciec zdjął narty z bagażnika dachowego i podał Jackowi pokrowiec. Chłopak bez zainteresowania odsznurował troczek i − odebrało mu mowę. Niemożliwe! – Na poprawę nastroju – powiedział ojciec i poklepał Jacka po plecach.

7


– Wczoraj przyszły. – Babcia się uśmiechnęła. – Chciałam, to znaczy chcieliśmy, dać ci na urodziny, ale ponieważ chcesz jeździć dziś, nie ma sensu czekać. Mogą być? To były salomony – jego wymarzone. Kiedyś prze­ glądali z babcią strony z biegówkami i rzucił od niechcenia, że gdyby mógł wybierać, toby chciał właśnie takie. Czerwone. I to był właśnie ten model. Skąd wzięła tyle kasy? Tkanie chust albo śpiewanie na weselach daje takie kokosy? Bo na pewno nie sezonowa wypożyczalnia nart biegowych. Mniejsza z tym! Babcia była po prostu wspaniała. – Fajnie znowu widzieć uśmiech na twojej poczciwej mordeczce – powiedziała babcia. Jacek ją przytulił. Kochana, dobra, wspaniała babcia. Co by bez niej zrobił? Podobno do szczęścia człowiekowi potrzebny jest tylko jeden człowiek. On takiego człowieka miał w osobie babci. Przyjechali do pracy. Jacek miał pomagać, ale nie był w stanie się opanować. Wskoczył w swoje buty i przypiął narty. Wspaniałe. Dokładnie takie powinny być. Świeży śnieg, przyjemne minus trzy, brak wiatru i słoneczko. Raj. Żeby tylko był śnieg w czasie ferii. Będzie przyjeżdżał każdego dnia, gdy tylko będzie śnieg. Salomony fantastycznie niosły, jak po torach. W takich momentach Jacek czuł się jak najbogatszy człowiek świata. Zrobił dwadzieścia pięć kilometrów.

8


Narty były idealne. Schował je do pokrowca i odstawił za szafę – daleko od stojaka z nartami, które wypoży­ czali klientom. Te należały wyłącznie do niego. Nie wszyscy klienci odznaczali się skrajnym brakiem poszanowania wypożyczonego sprzętu. Niektórzy po prostu słabo jeździli, co na nartach odbijało się od razu. Gałązki, kamienie, wertepy – to wszystko bardzo niszczy powierzchnię nart. Nie minęło pięć minut, a przed wypożyczalnią zaczął się ruch. Zazwyczaj klienci brali sprzęt, zakładali i możliwie najszybciej ruszali w kierunku lasu. Gdy ktoś marudził przy wypożyczalni, zawsze oznaczało to tylko jedno: coś szło nie tak. – Spróbuj. Trzeba tak… zobacz… nie słuchasz – ktoś wydawał komendy tonem zdradzającym skrajną irytację. Ojciec i dwoje nastolatków, pewnie jego dzieci. Chłopak na pewno starszy od Jacka, dobrze wyglądał, a dziewczynka to jakaś gówniara. Środkowa podstawówka, pewnie jego siostra. Obsługiwał ich ojciec Jacka, a on zawsze brał sprzęt jak leci. Ludzie go denerwowali, więc rzadko interesował się, kto ile umie i jakich nart potrzebuje. Gdyby to Jacek wydawał im sprzęt, wybrałby zupełnie inny. Tej małej trafiły się dobre, ale chłopak pewnie powiedział, że świetnie jeździ, więc dostał długie i cienkie. Śnieg przyklejał się do nich i uniemożliwiał jazdę. Jacek wszedł do baraku. W dni takie jak ten – piękny, mroźny weekend, gdy pół Warszawy wpadało na pomysł,

9


żeby skorzystać z ich wypożyczalni, często brakowało sprzętu. Tak też było tym razem. Wszystkie narty, które zostały, były na chłopaka za krótkie. Jacek chwilę patrzył, jak mężczyzna wyżywa się na kompletnie niewinnym chłopaku. – Te są porządnie zryte. Dam… – Jacek zawahał się, czy powiedzieć „panu” czy „ci”. Na wszelki wypadek nic nie powiedział. – Moje. – Prywatne? – Dziś dostałem od babci – powiedział i od razu pożałował. Dziewczynka gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała na Jacka wielkimi oczami. „Po co wystrzeliłem z tymi biograficznymi szczegółami?” – skarcił się w duchu Jacek. – „Nawet dziecko się ze mnie nabija”. Zawstydził się i poczuł, że zrobił się czerwony. – Na urodziny – dodał sam dla siebie. – Proszę wziąć. Te nie nadają się na taki śnieg. Pokazał chłopakowi, jak wsadzić but, bo zapięcie było nietypowe, i wrócił do baraku. „Rozum mi odebrało! Jacyś obcy ludzie będą masakrować moje nowe narty! Dobrze, że babcia niczego nie zauważyła”. Zły na samego siebie poszedł zrobić porządek w wypożyczalni. Tamta trójka wróciła po dwóch godzinach.

10


– Świetnie mi się jeździło, ale chyba jednak to był błąd, że mi oddałeś swoje, bo kilka razy wjechałem na pieniek. Zobacz… – Chłopak odpiął narty. Jacek zerknął na spody nart i aż mu się serce ścisnęło. – To tylko narty – powiedział. – Najważniejsze, że dobrze się jeździło. Przez kolejne trzy godziny pomagał babci i ojcu, bo ruch był ogromny. Na pokrowiec ze swoimi nartami starał się w ogóle nie patrzeć. Sam sobie był winien. Jak mógł być taki głupi? Wściekał się na siebie cały dzień. Chwilę przed siedemnastą poszedł do kanciapy, założył buty, wybrał kije, zmienił czapkę na taką ze Spidermanem, bo była trochę lżejsza. Gruba czapka sprawdzała się przy pracy, ale na nartach pot spływał z głowy. Wyjął salomony i nasmarował najlepiej, jak się dało. Zaczynało zmierzchać. Za chwilę powinien zjawić się Wampir. Jacek miał nadzieję, że jak zrobią po ciemku ze dwadzieścia kilometrów, to wściekłość trochę mu przejdzie.


Rozdział 1 Od dwóch godzin byli w centrum handlowym Eden. Najpierw trochę się włóczyli, podśmiewali z rzeczy na wystawach, coś tam obejrzeli, a potem usiedli przy stoliku i gadali. Jacek zrobiłby wszystko, byle jeszcze nie wracać do domu. – Przestań siorbać, tam już nic nie ma. Wanda miała rację. Kokosowo­czekoladowy szejk skończył się już dawno, co nie przeszkadzało Jackowi zasysać przez rurkę ostatnich kropli majaczącego na dnie napoju. Widział, że Wanda patrzy na komórkę. Wiedział, że chce wrócić do domu, żeby po prostu pobyć chwilę sama, ale to oznaczało, że on także musiałby wrócić do siebie. Kiedy Jacek wyobrażał sobie, jak wchodzi do przedpokoju, widzi trapery Marcina, a potem zaczyna się to, co w ich domu zaczyna się zawsze, odechciewało mu się wszystkiego. Niepotrzebnie o tym pomyślał, bo od razu zapiekły go oczy. Nie rozpłakał się, oczywiście. Nigdy nie płakał. No, może czasem, gdy Wanda szła do siebie, a on nie miał żadnego „do siebie”. Na świecie było tyle miejsc, ale jakoś zapomniano o kącie dla niego.

13


– Tyłek mi zaraz odpadnie. Siedzimy tu dwie godziny… I wtedy zdarzył się cud. Może nie był to cud w rodzaju uzdrowienia chromego albo ugaszenia pożaru lasu siłą woli, ale zawsze coś. – Widzisz ją? Galera. Wanda ma kilka tematów, na które nigdy nie chce gadać, bo jak sama mówi, szkoda mięśni prążkowanych języka, ale o galerach pogada zawsze. Rusza ją to i Jacek dobrze o tym wiedział. Jakieś cztery stoliki od nich usiadła dziewczyna młodsza od nich o dobrych kilka lat, ale tak mocno umalo­ wana, że ostro ją to postarzało. Ona plus facet w wieku ichtiostegi. Na kilometr było widać, że łasi się do niej i gapi z takim czymś obleśnym w oczach. Wanda i Jacek widzieli to wiele razy. – Może to jej ojciec? – powiedział Jacek, szczęśliwy, że uda się przedłużyć nasiadówkę. – Na pewno! – prychnęła Wanda. – I zobacz, znowu symetria. Ona tak, on tak, ona tak, on tak. Wanda miała obsesję na punkcje symetrii międzyludzkiej. Jacek nie rozumiał dokładnie tej skomplikowanej psychologicznie teorii, ale nie chciał, żeby Wanda mu po raz kolejny tłumaczyła. Kojarzył tyle, że w każdej relacji jest symetria. Dostajesz dokładnie tyle, ile dajesz. Ta wiedza mu wystarczała. – Ciekawe, skąd ona go wytrzasnęła?

14


Patrzyli na parę przy stoliku – jak jedzą frytki, jak sięgają do jednego opakowania, jak się do siebie wdzięczą, jakby walczyli o tytuł Najbardziej Żenującego Człowieka Roku. Czas płynął i nie trzeba było wracać do domu. Jacek udawał, że niesamowicie go to emocjonuje. Jak nakręcony dociekał, czy poznali się przed chwilą, czy już mają układ; ile ona ma lat, a ile on; czy on jej daje kasę do ręki czy tylko kupuje śmieciowe frytki. – Skąd się takie w ogóle biorą? Patologia w domu, bo co innego… – odpowiedziała Wanda sama sobie. – Wolałabym się zabić, niż żeby mnie taki parchaty grzyb dotknął. – Ile ona ma lat? – powtórzył po raz kolejny Jacek. – Nie masz wrażenia, że ją znamy? Jacek popukał się w czoło. – Mnie o to pytasz? Ja nie rozpoznaję nawet siebie na zdjęciach. To była prawda. Pamięć do twarzy nie była jego mocną stroną. – Ja ją już gdzieś widziałam. Zresztą wszystko jedno. Szmata. Wanda udała, że wymiotuje. Zrobiła to tak, żeby tamta „szmata” mogła zobaczyć, co Wanda o niej sądzi. Potem już nieodwołalnie Wanda wstała. Nie było wyjścia, trzeba było wracać do domu.

15


Jacek nie musiał jednak wracać do domu. Olśniło go dopiero, gdy wysiadał z tramwaju. Napisał do mamy, że wyszedł już od Wandy, ale jedzie jeszcze do tatusia. Prawda była taka, że jechał do babci i w życiu nie myślał o ojcu „tatuś”, bo to tak, jakby ktoś na tyranozaura mówił „kocio”, ale przy mamie, a zwłaszcza przy Marcinie, zawsze tak ojca nazywał. Babcia miała energię przedszkolaka z ADHD i wciąż szukała w życiu czegoś nowego. Miała różne fazy: jeździła na łyżwach, zrobiła kurs z numerologii, zdobyła brązowy medal na mistrzostwach Polski w nordic walking, zajmowała się fotografią artystyczną, była świetna w grze na ukulele, zaciekle grała w gry komputerowe, przez jakiś czas uczyła się chińskiego. Od dziecka Jacek taką ją pamięta. Gdy szedł do babci, nigdy nie było wiadomo, z czym w rękach i w jakim stroju babcia otworzy mu drzwi. Tej zimy królowały joga i hygge – duńska sztuka szczęścia i dobrego życia. Babcia właśnie medytowała. Miała na sobie różowy top z mandalą z symbolem Om i białe legginsy do jogi. Te legginsy kupiła Wanda, bo on nie umiałby takich wybrać, ale oficjalnie babcia dostała je od Jacka na sześćdziesiąte urodziny. Babci miło coś dać. Talerz z zebrą, kolczyki w kształcie krokodyli, korale z drzewa sosnowego, książka o jodze, ołówek w nietoperze. Babcię zawsze cieszyły takie drobiazgi. – Dopiero zaczęłam. Przyłącz się – powiedziała.

16


Jacek nie wiedział, czy to prawda. Być może babcia medytowała już od godziny i właśnie chciała skończyć, ale taka po prostu była – zawsze myślała o innych. Jacek mieszkał z mamą, ale u ojca i babci miał swoją szczotkę do zębów i trochę ubrań, w tym dres, więc w minutę był gotowy. Związał włosy i nabrał głęboko powietrza. – Kolana patrzą na sufit, do głowy przyczepiony masz balonik. Pomyśl, że twoja czaszka przebija chmury, że wyciąga się prosto ku słońcu, poczuj ciepło… Jacek kilka razy był z babcią na zajęciach jogi, ale w dużej grupie źle się czuł, a gdy ćwiczyli tylko we dwoje, joga była łatwa, miła i oczyszczająca. Ćwiczyli przez godzinę. Potem babcia podała zieloną herbatę z agawą i krem z białych warzyw z mleczkiem kokosowym oraz awokado z solą na deser.

Kiedy rodzice Jacka się rozwiedli, ojciec tułał się po podejrzanych i niedomytych kolesiach, pił, pożyczał pieniądze. W końcu babcia powiedziała, że koniec z tym, i wylądował u niej, w swoim rodzinnym domu. Wprowadzając się do babci, usłyszał, że ma zaproszenie tylko na dwa lata. Przez ten czas miał się ogarnąć, stanąć na nogach i znaleźć sobie coś swojego. Jacka to trochę śmieszyło. No bo co to znaczy? Że po dwóch latach babcia go

17


wyrzuci? Niby jak i gdzie? Ojciec był jak przykry zapach – trudno usuwalny. Tym razem ojca nie było, więc mogli spokojnie pogadać. Jacek zawsze uważał, że z żadnym rodzicem nie pogadasz o wszystkim, bo zaraz próbuje cię wychowywać albo przynajmniej czuje się winny, że tak słabo cię wychował. Z babcią można. Kiedyś z Wandą byli w Ikei i Jacek ukradł szczurka. Nie żywego, tylko taką zabawkę, źle uszytą i brzydką. Kiedyś wpisał sobie usprawiedliwienie w dzienniku elektronicznym, kochał się w pani od geografii i wyobrażał sobie, że się całują. Innym razem umówił się z dziewczyną, która chodziła z jego kumplem, a kumplowi powiedział, że spotkał ją przypadkowo. Stale myślał o tym, że nie znosi Antka, swojego przyrodniego brata, i chciałby, żeby razem z Marcinem znikli z jego życia. O tym wszystkim wiedziała tylko babcia. Mieli te tematy przegadane na milion sposobów i Jacek miał stuprocentową pewność, że babcia prędzej by sobie wyrwała język, niż komuś o tym powiedziała. Wrócił ojciec. Ledwo słyszalnie mruknął do Jacka „cześć”. Starał się i udawał, że się uśmiecha, ale za dobrze go znali. Na kilometr było widać, że dopada go szwenda i myśli już tylko o tym, z kim by tu się za darmo napić. Napił się wody z kranu, zapalił i zaszył się w swoim kącie. Było już koło dziewiątej, kiedy mama napisała do Jacka, żeby wracał, więc musiał iść. Przebrał się w dżinsy, bez słowa podał ojcu rękę i zrobił z babcią misiaczka.

18


Pomyślał, że gdyby cokolwiek w jego parszywym życiu zależało od niego, wyjechałby z babcią gdzieś daleko, najlepiej na Grenlandię.

Na święta była oczywiście plucha po pachy. Dopiero w styczniu powiało Syberią. To akurat dobrze, bo Jacek lubił mróz. Kiedy był mały, wieczorem wychodził z rodzicami na sanki. Śnieg skrzypiał im pod nogami, księżyc świecił, a rodzice śmiali się bez powodu. Mróz przypominał mu czasy, kiedy jeszcze nie miał pojęcia, jakie życie jest parszywe. Minus dwanaście lizało go po nogach, ale Jacek lubił o sobie myśleć, że jest odporny na zimno. Kątem oka zobaczył jakiś ruch. Dziwny stwór sunął wolno w jego stronę. Dreszcz strachu przeszedł Jackowi po plecach. Yeti? Raczej jakaś bestia z bagien. Cztery łapy, ogromny korpus i dwie głowy. Uciekać? Nie, to tylko para ludzi wtulonych w siebie tak mocno, że z daleka wyglądali jak jedno wielkie dziwadło. Byli mniej więcej w jego wieku. Jacek udał, że pisze coś na komórce, ale gdy go minęli, popatrzył za nimi. Nie rozumiał, co się z nim dzieje, ale rozdrażnili go tym spleceniem, byciem razem, a zwłaszcza tym, że minus dwanaście, noc, księżyc i w ogóle cały świat mieli gdzieś.

19


Spojrzał na komórkę. Jacek z mamą, Marcinem i Antkiem mieszkali przy Kondratowicza, babcia przy Majowej. Droga od babci pod dom, gapienie się na księżyc i na parę zakochanych zajęło mu zaledwie kwadrans.

Kiedy Anteczek miał pojawić się na świecie, mama i Marcin zrobili remont generalny całego mieszkania. Zerwali podłogi, a w przedpokoju Marcin pomalował kaloryfer na czarno, założył czarny żyrandol i położył czarny gres. Mało trafiony pomysł, bo widać było na nim wszystko. Robiło się dwa kroki w butach, a już zostawały ślady – bez względu na to, ile się tarło butami o wycieraczkę. Jacek położył czapkę, szalik i rękawiczki na czarnym kaloryferze i po raz nie wiadomo który pomyślał, że kiedyś z mamą i ojcem mieli w przedpokoju zjechaną jesionową klepkę, która była swojska i na której nie było widać żadnych śladów. Czarny matowy gres w przedpokoju, jeden z miliona genialnych pomysłów Marcina, dobrze wyrażał zmiany, jakie zaszły w tym domu. Wszedł do mieszkania i od razu chciał wyjść. Sam widok czarnej podłogi w przedpokoju doprowadzał go do furii. Założył rozdeptane filcowe kapcie. Wolałby zostać w skarpetkach, ale chodzenie w skarpetkach to jeden z grzechów głównych w tym domu. Tylko Antek mógł

20


robić, co chciał, ale on był tutaj ponad prawem – jak cesarz albo raczej jak święta krowa. Kiedyś mieli trzy osobne pokoje, ale podczas remontu salon został połączony z kuchnią, a na samym środku pojawił się spory brzozowy stół. Mama, Antek i Marcin siedzieli właśnie przy tym stole i grali w memo. Kiedyś z Jackiem też grali. Dziś trudno było to sobie nawet wyobrazić. Trzyosobowa rodzinka w komplecie. Gdyby miał jakiś inny dom, dwóch sekund by z nimi nie został. Czuł się nawet gorzej niż z obcymi, bo obcych można przynajmniej lekceważyć, a to była przecież jego najbliższa rodzina. Jacek uważał się za wygadanego, ale nigdy nie wiedział, co ma powiedzieć, kiedy wracał do domu, a oni siedzieli we troje. – Cześć. – Cześć – odpowiedziała mama. Jedno „cześć” na trzy osoby. – Jak tam? Wszystko dobrze? Mama uśmiechnęła się do Jacka, co go tylko rozwścieczyło. Nienawidził tego jej udawania, że są szczęśliwą rodziną. Powiedział, że wszystko w idealnym porządku. Żeby zminimalizować ewentualność bezpośredniego kontaktu, odczekał, aż Marcin wyjdzie z kuchni, i dopiero wtedy wszedł. Kiedyś Jacek nawet lubił Marcina. Na samym

21


początku byli kilka razy na basenie i na kręglach, a raz pojechali na osiem dni na żagle. Ale to było dawno, zanim urodził się Antek. Teraz Jacek wolałby pracować w kamieniołomie, niż robić cokolwiek razem z Marcinem, choć jedno nawet on musiał przyznać: Marcin dobrze gotował. Krem z białych warzyw, który podała mu babcia, był pyszny, ale mało pożywny. Jacka aż skręciło od zapachu risotto z grzybami. – Może tak ręce trzeba by umyć? Nie uczą w szkole, co to bakterie? Typowa metoda Marcina – takie mówienie nie wiadomo do kogo. Gapi się na pieprzniczkę i mówi, że ręce trzeba umyć. Aż dziwne, że pieprzniczka nie leci do łazienki i nie odkręca kranu. – Synku, umyj ręce. Jesteś głodny? Jadłeś u… nich? Nie wiem, czy coś zostało… Na dnie garnka było może pół łyżki risotto. – Świetnie. Dzięki, że mi zostawiliście – burknął Jacek. – Jak się wraca o tej porze, to… – zaczął swoje mądrości Marcin, ale zanim się rozkręcił, mama wesolutko zaświergotała: – Może zamówisz sobie pizzę? – A może po prostu coś ugotuje? Dała bozia rączki? Marcin nadal mówił do pieprzniczki. Jacek pomyślał, że to by było nawet śmieszne, gdyby nie było takie smutne. – Możesz sobie zrobić gryczaną z jajkiem sadzonym.

22


Kiedy mama podlizuje się Marcinowi, jest wesolutka jak źrebak na łące. Jacek podziękował za propozycję i nastawił wodę na herbatę. – To co, piana migdałowa czy kokosowa? – Kokosowa, kokosowa! I piechota! Jacek łypnął na Marcina. Gdyby go ktoś nie znał, mógłby pomyśleć, że to całkiem fajny gość. Kilka lat temu Jacek sam dał się na to nabrać. I mama też. Antek wskoczył Marcinowi na plecy. Za chwilę obaj wlezą do łazienki i zajmą ją na co najmniej godzinę. Jacek bez słowa wyszedł z kuchni. Wrzucił plecak do swojego pokoju i poszedł prosto do łazienki. Zamknął drzwi, odkręcił wodę i nalał śmierdzącego kokosowego płynu do kąpieli. Prawie nic nie zostało, więc wypłukał butelkę. Marcinek na pewno ma jeszcze cały karton tego śmierdziela. Woda była cieplusieńka, piana nie śmierdziała aż tak bardzo. Jacek zanurzył się po sam nos. Woda zalała mu uszy i trochę łaskotała. „Poleżę sobie z godzinkę, pomyślę, odpocznę. W końcu mnie też należy się coś od życia”.

– Jacuś, wychodzisz? Antka trzeba myć. – Kąpię się! – odkrzyknął mamie.

23


– Teraz nagle go naszło? Nie mógł poczekać kwadrans? – warknął Marcin. Jacek zawsze wiedział, kiedy Marcin jest wściekły. A niech się wścieka! Niech mama się z nim użera. Jej małpy i jej cyrk. – Kochanie, możesz się pośpieszyć? Jacek odkręcił kran. Nie miał w planach mycia głowy, ale co tam! Niech sobie poczekają z szorowaniem swojego wymarzonego syneczka. On się teraz kąpie i nie słyszy żadnego pukania. – …daj spokój, zmarzł i dlatego… – Nie broń go. Nie umiałaś go wychować i tyle. Rozpieszczony smark, identyczny jak jego ojciec. Może by tak ustalał z nami? Nie jest tu sam. – Wiem, wiem. Masz rację, ale przyszedł od… nich taki nie w sosie… – On zawsze jest nie w sosie. Nic dziwnego, że nie ma dziewczyny. Mało jest amatorek kwaśnych jabłek. – Chcesz z pigwą? – Nie. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Po prostu w naszym domu są pewne zasady. – Dobrze, powiem mu. – Jasne. Cackasz się z nim, a to prawie dorosły chłopak. Powinien być już samodzielny, a przede wszystkim nauczyć się liczyć z innymi. Może to był błąd, że nie został z ojcem?

24


– Daj spokój, proszę. Porozmawiam z nim, obiecuję. Chcesz z miodem? – Nie chcę. Widzę, jak ty z nim porozmawiasz. Jeśli jeszcze raz zostawi łazienkę w takim stanie, to niech sobie szuka innego domu. Mieszkanie miało trzy pokoje: salon połączony z kuchnią, sypialnię mamy i Marcina, w której rezydował też Antek, i pokój Jacka. Mama i Marcin rozmawiali w kuchni, ale Jacek wszystko słyszał. Mógł zamknąć drzwi albo założyć słuchawki, ale nie zrobił tego. Oparł się ramieniem o framugę drzwi i słuchał. Bolało go to i czuł, że zaraz eksploduje, ale nie mógł inaczej. Było już po północy, gdy wreszcie mama i Marcin poszli się myć. Jacek nawet chciał zasnąć, ale jak niby miał to zrobić? Wściekłość, ból i poczucie totalnego bezsensu aż z niego parowały. Gdyby mama nie przywlokła do domu Marcina, żyliby sobie spokojnie i wszystko byłoby normalnie. „Co ja takiego zrobiłem, że nikt mnie nie chce? Może mi to ktoś wytłumaczyć?” – z tym pytaniem w myślach Jacek zasnął.

Gdyby Jacek miał jakąkolwiek władzę nad światem, dzień zaczynałby się o czternastej. Niestety, o siódmej trzydzieści ubrany i umyty poczłapał do kuchni.

25


Był nawet w niezłym humorze. Piątek. Jutro sobie pośpi, pogra, może wpadnie do Wandy, może pójdzie na basen, w każdym razie jest jakaś perspektywa. Mama smażyła naleśniki. Jacek wziął od razu dwa. Na blacie stał syrop klonowy, dżemy i masło orzechowe, ale on wolał takie bez niczego – parzące palce, tłuste i chrupiące. Przełknął, żeby powiedzieć mamie, że są boskie, ale nie zdążył. – Co z matmą? Kiedy masz sprawdzian? Poruszali ten temat wiele razy i zawsze dochodzili do tego samego, czyli do niczego. Jacek nie dawał rady z matmą, a mama miała zawsze tę samą propozycję – żeby poprosił Marcina. Specjalnie zaczęła drażliwy temat, gdy Marcin jeszcze spał. Niemycie rąk przed jedzeniem, zostawianie chlewu w łazience czy łażenie bez kapci to było nic w porównaniu z tym, jak Marcin się wściekał, że Jacek nie radzi sobie z czymś tak banalnym jak matma. – Ale zaliczyłeś? – Zaliczyłem tę poprzednią – skłamał, co było zresztą bez znaczenia, bo mama i tak nie ogarniała tematu kartkówek. Jacek miał kilku znajomych, bywał u nich w domu, znał ich rodziców i wiedział, że nie tylko jego mamie można powtarzać milion razy to samo, a i tak nie da rady zapamiętać najprostszych rzeczy.

26


Kiedyś lubił matmę. Niestety, w tej szkole to była jedna wielka pomyłka. Kubańska miotała się, usiłując ogarnąć klasę, a zwłaszcza Słowika, ale jak coś zaczynała tłumaczyć, to zaraz przerywała, bo Słowik udawał, że beka lub wymiotuje. Kubańska zaczynała na nich wrzeszczeć i lekcja mijała. Mógłby mamie to powiedzieć, ale z nią można było rozmawiać tylko o tym, jakim Jacek jest leniem, że z książką mama go nigdy nie widzi i że co on sobie w ogóle myśli. Kiedyś gadali o tym, co by było, gdyby przez okno zobaczyli dinozaura albo co by było, gdyby deszcz padał od dołu. Dawne dzieje. – Ale uczyłeś się? Postarasz się i zaliczysz – powiedziała mama z przekonaniem. – Nie wiem, czy zaliczę. Skąd mogę to wiedzieć? – syknął wściekły. Jacek znał dobrze mamine projektowanie jego szczęś­ liwej przyszłości. „Zaliczysz, napiszesz, zrobisz, dasz radę” – wieczne pobożne życzenia. Może by jej to wybaczył, bo wiadomo, że takie gadanie jest obowiązkiem rodzica, tylko że mama miała na sumieniu znacznie gorsze grzechy, a konkretnie jeden grzech, którego Jacek nie mógł jej darować: sprowadziła do domu psychopatę, i zniszczyla Jackowi życie, więc to, że warczał na nią opryskliwie, było bardzo łagodną karą. Jacek starał się zawsze odzywać do mamy możliwie chamsko, żeby wiedziała, że jej winy nadal są nierozliczone.

27


– Przecież Marcin pomógłby ci, gdybyś go tylko poprosił. – Ciszej, bo obudzisz swojego pana i władcę – warknął. – Oj, synku, przestań. – Co niby mam przestać? Słuchasz go we wszystkim. Nigdy nie masz swojego zdania! – wyrzucił ze złością. – Może nie tym tonem, co?! – W kuchni zjawił się Marcin z uwieszonym na nim Antkiem. Obaj w piżamach, obaj tak samo rozczochrani, obaj maksymalnie Jacka irytujący. Mama lekko się zaczerwieniała i swoim zwyczajem udała, że wszystko jest w najlepszym porządku. Zaczęła świergolić, jakie ranne ptaszki, że na pewno głodni i tym podobne bzdety. Jacek odwrócił się do nich plecami. – Mam nadzieję, że nie chodzi znowu o matmę – powiedział Marcin prosto do szafki z kubkami. – Jacek sam sobie z tym nie poradzi… – Przy Kubańskiej nikt by sobie nie poradził – warknął Jacek. – Zresztą… poradzę sobie sam! – Świetnie sobie radzisz. Świetnie – mówił Marcin, grzebiąc w lodówce. – A kiedy dokładnie ja umrę? – do rozmowy wtrącił się Antek. – Ja już czuję te robaki. Mama i Marcin wbili w Antka przerażone spojrzenia. Antek wpatrywał się w swoje piegowate przedramię.

28


– To są dziury po robakach, co we mnie weszły. Jacek powiedział mi prawdę. – Strasz dziecko, geniuszu – mruknął Marcin do kawiarki. – Tato, a ty kiedy umrzesz? – Mały drążył temat. – Synku, to są piegi, a nie żadne ślady po robakach – powiedziała mama, i spojrzała na Jacka oburzonym wzrokiem. – Nieprawda. Dzieciom się nic nie mówi, żeby w nocy nie sikały w łóżko. To są ich wejścia. One są we mnie. Zjadają moje kiszki. – Antek roztaczał coraz straszniejszą wizję. – To kiedy dokładnie ja umrę? Jacek uśmiechnął się pod nosem. Antek tak łatwo dawał się wkręcać w rozmaite bzdury, że aż przyjemnie było je wymyślać. – Nikt nigdy nie umrze. – Marcin wbił w Jacka nienawistne spojrzenie i syknął prze zaciśnięte zęby: – On się chyba chce doigrać! To są tylko piegi. Zobacz, ja je mam i mój tatuś je miał. – Ha! I twój tatuś nie żyje! Jacek uprzedził Antka, że rodzice na pewno będą zaprzeczać, bo nie chcą go straszyć. Opłaciło się. Antek porozumiewawczo popatrzył na Jacka. – Cały ojciec – mruknął Marcin do patelni z jajecznicą. Jacek chciał zrobić sobie ze dwie kanapki, bo miał siedem lekcji, ale zrezygnował. Za każdym razem, gdy Marcin wspominał o jego tacie, szlag go trafiał.

29


Wymownie popatrzył na mamę. Może chociaż raz na dziesięć lat by go poparła. Niestety, ona zawsze trzymała stronę Marcina i jak zawsze milczała. Wziął plecak, wbił się w buty i wyszedł bez słowa. Wiatr uderzył go w twarz. Jacek pomyślał, że wiatr też go nienawidzi. Rękawiczki, czapka i szalik zostały na kaloryferze w przedpokoju.

Jedno mu się w życiu udało: siedział z Wandą w ostatniej ławce przy oknie. Strategiczne miejsce. Nie, żeby Jacek jakimś szczególnym zainteresowaniem darzył ludzi z klasy. Wręcz przeciwnie – lubił o sobie myśleć, że nikt do niczego nie jest mu potrzebny, ale tym razem bezwiednie wciąż wracał spojrzeniem do Ptaków. Ptaki siedziały w drugiej ławce pod ścianą, więc widać ich było idealnie. Chodzili ze sobą od dwóch lat, ale do tej pory Jacek nie zwracał na nich uwagi. Noga Gołębiewskiej leżąca na udzie Słowika. Jacka denerwowało to tak, że z trudem nad sobą panował. Chciał wstać i wykrzyczeć im prosto w twarz, jak nimi pogardza i jak im współczuje. Oblechy, chamstwo i żenada! Wyjął komórkę i ukradkiem zrobił im zdjęcie. – Burta, wstań. O czym ty myślisz? – zdenerwowała się Kubańska.

30


Jacek wstał, jednocześnie chowając komórkę pod zeszyt. – Masz cztery jedynki, a na lekcji bawisz się komórką. Chcesz zdać, prawda? Proszę, daj mi telefon. W szkole był twardo egzekwowany zakaz używania komórek. Lepiej było oddać telefon, niż narażać się na wizytę w śmierdzącym gabinecie dyrektorki. – Też mam ten model. – Odruchowo przejechała palcem po ekranie. – Przepraszam. – Zreflektowała się i już chciała oddać Jackowi telefon, ale coś zatrzymało jej uwagę. Przez chwilę wpatrywała się w ekran, a potem przeniosła wzrok na ławkę, w której siedziały Ptaki. – Gołębiewska, ty na mojej lekcji trzymasz nogę na Słowiku? – Ja… nie, dlaczego… Gołębiewska natychmiast zabrała nogę, ale zrobiła przy tym sporo zamieszania. – Możesz, zboczeńcu, nie robić nam zdjęć? – warknął Słowik. – Jak ty się, Słowik, odzywasz do kolegi? Wracamy do tematu. Sierzputowski, chodź do tablicy, może uda się nam przez to przebrnąć. A Słowik, proszę się przesiąść do Asi Łuczniewskiej. Bez dyskusji. Słowik specjalnie nadłożył drogi, żeby przejść koło ławki Jacka. – Zbok – mruknął i dyskretnym ruchem zrzucił mu książkę na podłogę. – Sorry, niechcący – powiedział kpiąco.

31


Starając się jak najbardziej hałasować, dosiadł się do niezadowolonej Asi Łuczniewskiej. Kiedy Sierzputowski zaczął rysować na tablicy wykres funkcji, Słowik udał, że brzęczy dzwonek. Kubańska groźnie na niego spojrzała, a on zrobił niewinną minę i spojrzał wymownie na Asię. – Pani profesor, ja nie chcę siedzieć z kimś, kto się tak zachowuje. Jak mam się uczyć w tych warunkach? – powiedział z udawanym oburzeniem. Dwa lata wcześniej Słowik był przestraszonym, chuderlawym dzieciakiem. Chodzenie z Gołębiewską wydobyło z niego zupełnie nową osobę. Kubańska kazała dokończyć w domu i zrobić jeszcze dwa zadania. Jacek z furią zamknął zeszyt. Znowu nic im nie wytłumaczyła.

Komórka wyrwała Jacka z twardego snu. Było jeszcze kompletnie ciemno. Babcia. Odebrał bez wahania. Babcia nie była osobą, która dzwoni bez powodu. Nawet trochę się przestraszył, że może chodzi o ojca, ale na szczęście chodziło o świeży śnieg. Babcia mocno się sumitowała, ale śniegu napadało przez noc tyle, że na sto procent przez cały dzień ruch będzie ogromny. Ona tego nie przewidziała i obiecała

32


jakiemuś Dawidowi, że spędzi ten dzień z jego dziećmi, więc ma prośbę, żeby Jacek wpadł i chociaż przez jakiś czas wsparł tatę, a ona spróbuje poprosić kogoś, żeby po południu Jacka zmienił. Gdzieś z tyłu głowy mignęła mu myśl, że ugrzęźnie w wypożyczalni na cały dzień, bo jakiego innego frajera babcia znajdzie na zastępstwo? – Za dwadzieścia siódma będziemy pod blokiem. Całus. Natychmiast odrzucił kołdrę i na bosaka poczłapał do łazienki. Wszyscy jeszcze spali, a Jacek wcale nie chciał, żeby się obudzili, więc zachowywał się najciszej, jak tylko umiał. Niestety, nie było to proste. Termoaktywne ciuchy, narciarskie spodnie i kurtkę miał w szafie w przedpokoju. Wszedł na stołek, ale torby z narciarskimi rzeczami nigdzie nie było. O, jest! Pociągnął za pasek i torba runęła na posadzkę. Kiedy zaczął zbierać rzeczy, usłyszał, że otwierają się drzwi sypialni. – Co ty wyprawiasz?! Puknij się w głowę, człowieku! Wiesz, która jest godzina? Po cholerę to wyciągasz? – Jadę pomóc tatusiowi – powiedział, usiłując zachować spokój. W przedpokoju zjawiła się zaspana mama. – Jedzie pomóc tatusiowi – powiedział Marcin z przekąsem i poszedł do łazienki.

33


Mama pomogła mu wyciągnąć ciepłe rzeczy. Powiedziała, żeby resztę zostawił, ona potem wrzuci to na górę. Po czym przystąpiła do śledztwa. Czy Jacek zrobił sobie kanapki? Mama zaraz mu zrobi. O której wróci? Babcia go wiezie? To dobrze. Niech Jacek uważa na siebie. Chciał umyć zęby, ale Marcin ani myślał wyjść, więc zrezygnował. W końcu jaskiniowcy nie myli zębów, a jakoś żyli. Sprawdził, czy ma klucze i komórkę, i cicho wyszedł z domu. Babcia i ojciec czekali pod blokiem. Rzeczywiście śnieg padał przez całą noc. Lepszego dnia, żeby zarobić trochę grosza, nie można było sobie wymarzyć. Gdy wsiadł do samochodu, pomyślał, że nawet dobrze wyszło. Przynajmniej ominie go sobota z Marcinem.


Rozdział 2 W Choszczówce, na skraju Lasów Legionowskich, za barem Dziki Zakątek stoi kilka drewnianych baraków. W pomalowanym na pomarańczowo jest wypożyczalnia sprzętu do jazdy na nartach biegowych. W weekendy czynna od siódmej, w pozostałe dni od dziewiątej, a gdy nie ma warunków narciarskich – wcale. Babcia poznała właściciela tego miejsca, który szukał kogoś, kto poprowadzi wypożyczalnię nart biegowych. Mimo że miała ręce pełne roboty, wydzierżawiła budę na rok, co wyraźnie zaznaczyła. Bo tak jak Wanda miała obsesję symetrii, babcia miała obsesję krótkoterminowych zobowiązań. Za rok chciała robić coś zupełnie innego. Ta praca nie wymagała większej filozofii. Jedynym problemem było to, że trzeba było tam tkwić przez cały dzień. Resztę dałby radę zrobić nawet sześciolatek. Należało zapytać wypożyczających sprzęt o numer stopy, ustalić wzrost i podać narty biegowe, kijki i buty lub tylko narty, lub buty – co tam kto potrzebował. Czasem trzeba było pomóc komuś, kto zakładał narty pierwszy raz. Przy oddawaniu sprzętu należało rzucić okiem, czy wszystko w porządku i wysłuchać, jakie były warunki

35


(świetne, za mokro, za twardo, za miękko, za śniegowo). Jeśli ktoś nie miał wstrętu do ludzi i lekkiego wysiłku fizycznego, praca była łatwa i przyjemna. Miała tylko jeden poważny szkopuł – kasa. Ojciec często jeździł pomóc babci, ale nie mógł mieć do czynienia z pieniędzmi. Nie dlatego, że był złodziejem, ale dlatego, że szwenda budziła się, kiedy brał do ręki jakikolwiek grosz. Przed samymi świętami znalazł na ulicy pięćdziesiąt złotych i popłynął na całego, więc lepiej było dmuchać na zimne. Dlatego Jacek miał kasę cały czas na oku, to znaczy w „nerce” przypiętej na biodrach. Tylko on inkasował od klientów należność. Nie rozmawiali o tym z ojcem otwarcie, ale wszyscy wiedzieli, że tak po prostu musi być.

Jacyś rodzice chcieli oddać sprzęt. Mężczyzna miał na plecach nosidełko ze śpiącym dzieckiem. Starszy chłopiec stał obok ojca – ponury, zaryczany, z kijkami w ręku. Jacek od razu zauważył, że jeden jest wygięty. – Przestań ryczeć! Zepsułeś, to teraz powiedz panu, co zrobiłeś. Jeździ jak jełop. Jacek widział dziesiątki rodziców, którzy nienawidzą swoich dzieci i odzywają się do nich jak do najgorszych wrogów. Nie znosił takich typków. Sam kilka razy w życiu usłyszał takie negatywne sugestie, które ktoś mu wciskał do podświadomości – że słabo biega, że nie ma

36


talentu do języków, że jest bałaganiarzem. Wiele razy rozmawiał z babcią o tym, że czasami ktoś jednym słowem potrafi sprawić, że rozwiniesz skrzydła albo ci te skrzydła raz na zawsze podetnie. – Nic się nie stało. On był już trochę wygięty. – Nic mu nie można dać. Nigdy więcej nic nie dostaniesz… – rozkręcał się sfrustrowany ojciec, ale Jacek go zignorował. Był mniej więcej w wieku tego chłopca, kiedy ojciec powiedział, że nie można na nim polegać. – Mnie się też to zdarza. Weź te kije i rzuć je na ten stos. Widziałeś, ile jest pogiętych kijków? Codziennie kilka kijków tam kończy, bo dobry narciarz musi czasem wygiąć kij. Mały z niedowierzaniem popatrzył na swojego ojca, a ten wyraźnie niezadowolony zacisnął usta. – Widziałem, że dobrze jeździsz. Kiedy byłem w twoim wieku, w ogóle nie umiałem jeździć. A ty zasuwałeś jak irbis. – Jak kto? – Mały popatrzył na ojca, ale ten też nie wiedział, o co chodzi. – Irbis to śnieżny lampart.

– Teraz już my? Chciałybyśmy wypożyczyć jedne kijki i jeden cały komplet.

37


Jacek usłyszał głos i niechętnie się odwrócił. Trzy dziewczyny i pies. Do psa nic nie miał, ale od jakiegoś roku nie lubił dziewczyn. Denerwowały go. Mogły nic nie mówić i nic nie robić. Drażniło go samo to, że istniały. Sieją ferment i tyle z nich korzyści. Te były młodsze od niego. Od razu widać, że bogate, przemądrzałe gówniary. Udają dorosłe, a są jeszcze szczylówami. Niby chcą jeździć na nartach, ale obchodzi je wyłącznie chichotanie ze wszystkiego. Gorsze od przedszkolaków. Trzeba cały czas koło nich skakać, założyć im buty, a czasem nawet powiedzieć, który jest lewy, a który prawy, dobrać narty, przypiąć, ustawić długość kijków. We wszystkim im trzeba pomóc, a nawet „dzięki” nie powiedzą. Odwrócił się do nich tyłem i udawał, że bez reszty wciąga go porządkowanie butów i ustawianie ich na stojaku według numerów. Niech ojciec się nimi zaj­ muje. Pies bez smyczy i bez kagańca kręcił się zadowolony. Dwie wiedziały, że narty trzeba przypiąć. Trzecia, w czerwonej czapce, nie wiedziała nawet, że musi mieć kijki, więc zaczęło się chichotanie, gdakanie, obejmowanki i wszystkie te dziewczyńskie absurdy. Jacek spojrzał na nie z ukosa. Pies podbiegł do niego i wesoło się przywitał. – Mela, do mnie – powiedziała Czerwona Czapka. – Ona jest przyjacielska, nic nie zrobi.

38


Jacek poklepał psa po kudłatym łbie. Czerwona Czapka udawała, że głaszcze psa, a gapiła się na niego. Jackowi zrobiło się dziwnie gorąco, więc szybko schował się za stojakiem na kijki. „Ciekawe, skąd się tu wzięły? Pewnie mieszkają niedaleko, skoro przyszły pieszo. Niech już wreszcie założą te narty i jadą w czorta z tym swoim psem, bo zamieszanie robią jak stado małp”. Miał dość patrzenia, ale nie mógł nie patrzeć. Oczy przestały go słuchać. Nie podobała mu się. Wyglądała jak przedszkolak. Może to ich młodsza siostra? W każdym razie taka sama egocentryczka jak tamte dwie. Połamią narty albo w ogóle nie ruszą do lasu. Nie powinno im się w ogóle wypożyczać sprzętu. Ojciec Jacka podszedł do nich, żeby udzielić podstawowego instruktażu, tyle tylko że on nie był zbyt dobry w te klocki. Czerwona Czapka z jedną nartą upadła w śnieg i dostała ataku śmiechu. Śmiała się tak głośno, jakby chciała ptaki przepłoszyć. „W ogóle nie ma zmysłu równowagi. Koordynacja też leży. Beznadziejna po prostu” – myślał Jacek. – Możesz tu podejść? – usłyszał głos ojca. Jacek obejrzał się za siebie i przemknęło mu przez głowę, żeby tylnymi drzwiami uciec do lasu. – Zostaw te kije.

39


Jacek wcisnął ręce do kieszeni i najwolniej, jak się dało, ruszył w ich kierunku. Minę miał taką, jakby był na kogoś ciężko obrażony. Bez słowa poskracał kijki i pomógł im wpiąć narty. – A jak mam je odpiąć w razie czego? – Tu się naciska… Zawahał się, bo do odpięcia nart musiał wziąć od niej kij. Poczuł, że robi się czerwony. Szybko ukucnął i ręką nacisnął zatrzask wiązadła. – Trochę się boję – powiedziała Czerwona Czapka, patrząc mu prosto w oczy. – Chyba jednak nie dam rady. W zasadzie mógłby z nimi pojechać, bo rzeczywiście same raczej sobie nie poradzą. Ta w czerwonej czapce nawet nie wie, jak się odwrócić. A jeśli sobie coś zrobi? Zdecydowanie powinien z nimi jechać, ale cały czas są klienci. Trzeba odebrać sprzęt i wziąć kasę. Nie mógł z nimi jechać, zresztą nikt go o to nie poprosił. Trudno. – Niebieski szlak jest ubity. Tędy i potem powrót koło torów. – Jak się nie zabiję, to będzie cud – powiedziała Czerwona Czapka i zagwizdała na psa. Szare Czapki coś jej odpowiedziały, ale Jacek nie usłyszał co. Dziwnie dzwoniło mu w uszach, w głowie, w mózgu, w sercu, a nawet w łydkach.

40


– Co tam? – zainteresował się ojciec. – Nic. – W porządku? Bo wyglądasz, jakbyś miał się rozchorować. – Nie, normalnie. Ojciec miał miliardy wad, ale miał też jedną wielką zaletę: nie był dociekliwy. Jacek odebrał sprzęt, zainkasował należność, wydał paragon, odebrał następny, wydał, zainkasował…

Jakieś półtorej godziny później usłyszał świergolenie, a raczej chichotanie. Jeszcze minuta i znowu ją zobaczy. Może nie będzie umiała zdjąć nart. Pomoże jej. Może się zachwieje i będzie musiał podać jej rękę? Schował się za stojakiem z kijkami. Niestety, za nimi nadeszło jeszcze z dziesięć osób. – Odbierzesz narty? – poprosił ojciec. Musiał wyjść zza stojaka. Ktoś podał mu narty, buty, kijki, ktoś dał sto złotych, znowu jakieś buty, znowu pieniądze. One nadal stały przed barakiem. Mela, skudlona i mokra, miała kilkadziesiąt sopli pod brzuchem i wyraźnie chciała iść już do domu, a one mocowały się z odpięciem nart. Czerwona Czapka miała chyba krótkie włosy, bo spod czapki nic nie wystawało. Była

41


w narciarskim kombinezonie, więc trudno było ustalić, czy jest zgrabna. Podniosła głowę i spojrzała prosto na Jacka. Natychmiast odwrócił wzrok, ale na pewno spostrzegła, że się w nią wpatrywał. – Synuś, możesz pomóc? Bo potrzebuję tych kijków dla państwa. Nie było wyjścia. Jacek wbił wzrok w śnieg i podszedł do nich. Bez słowa odpiął im narty, wziął kijki i stał, czekając, aż zmienią buty. „Jak się wam jeździło? Bardzo dobrze. Pojechałyście niebieskim szlakiem, tak jak wam mówiłem? Tak! Świetnie nam poradziłeś, dziękujemy. Wiedziałem, że dacie sobie radę. A ty dużo jeździsz? Sporo. A masz chłopaka? Nie, skąd taki pomysł? Czekałam na ciebie. Ja też nie mam dziewczyny i też od zawsze czekam na ciebie. To świetnie! Dać ci swój numer, swój adres? Jasne! Jesteś niesamowicie dowcipny, miły, przystojny i w ogóle inny niż wszyscy. Ty tak samo! A będziesz tu jutro? Mogę być, jeśli przyjdziesz. Świetnie! A możesz przyjść bez tych dwóch Szarych Czapek? Jasne. Będę tylko z Melą. Chyba się w tobie zakochałem, wiesz? To świetnie, bo ja w tobie też. Mam na imię Jacek, a ty? A ja mam na im…” – Proszę. Jacek potrzebował kilku sekund, żeby wyjść ze świata marzeń.

42


Czerwona Czapka wyciągnęła buty w jego kierunku. Miała poobgryzane paznokcie, a przy nich poszarpane skórki. Jacek podniósł wzrok. Dziewczyna miała czerwone od mrozu policzki, spierzchnięte wargi i cały czas się z czegoś śmiała. A oczy miała ciemne. Czarne? Nie, raczej jakby szare albo zielone. – Jutro też jest otwarte? – zapytała. Jacek nie zdążył odpowiedzieć, bo jej koleżanki zaczęły wybrzydzać, że na Młocinach jest wypożyczalnia z prawdziwego zdarzenia i można robić rezerwacje. Jacek chciał powiedzieć im coś do słuchu, ale zanim się zdecydował, Czerwona Czapka powiedziała: – Dziękuję, wspaniale się jeździło.

Kiedy zaczęło zmierzchać i już tylko niedobitki kręciły się koło wypożyczalni, zjawił się Wampir. Podał rękę ojcu, a potem Jackowi. Wszyscy trzej przypięli narty i ruszyli niebieskim szlakiem, a potem zielonym – nieprzetartym, przeznaczonym wyłącznie dla amatorów trudnych tras i chropowatej jazdy, czyli dokładnie dla nich trzech. Las był wspaniały nocą. Księżyc w pełni, więc było jasno jak na stadionie. Wyraźnie widzieli ścieżki, doły, koleiny, ale też czapy śniegu na drzewach.

43


Jacek niczego nie oglądał. Gnał do przodu, jakby go licho goniło. Ojciec i Wampir zostali za nim daleko w tyle, aż w końcu zgubili go z oczu. Wrócił do wypożyczalni dwadzieścia minut przed nimi. Babcia czekała z gorącą imbirową herbatą.

Ojciec stracił prawo jazdy krótko przed rozwodem, a potem już nigdy nie wyrobił nowego. Babcia prowadziła pewnie i Jacek lubił z nią jeździć. W ogóle wszystko robiła pewnie albo może Jacek po prostu ją lubił, więc lubił wszystko, co robiła. Była jedyną znaną mu osobą, która każdego dnia była w dobrym humorze. Kiedy wracali umęczeni po pachy, opowiadali sobie dowcipy albo śmiali się z czego tylko się dało. Jednak tego dnia Jacek nie miał na to ochoty. – Widzę, że padasz. Głodny? – Nie – mruknął. – Słabo wyszło, że nie mogłam pomóc. Strasznie cię wykorzystujemy. Jutro śpij jak najdłużej. – Nie będę spał. – Okej. Jacek zauważył, że babcia z ojcem wymienili się zdziwionymi spojrzeniami. Trudno. Nie wszystko w życiu jest hygge. Chyba ma prawo padać na pysk i nie mieć nastroju do pogawędki?

44


– Babciu, możesz jutro po mnie podjechać? – Jutro? – Tak – warknął niegrzecznie i od razu tego pożałował. Babcia w żadnym razie nie zasługiwała na taki chamski ton. – Wreszcie jest śnieg i ty jutro jesteś, więc to dobra okazja, żebym trochę pojeździł. – Przecież jeździliście dziś z Wampirem. – Dziś to raczej głównie harowałem. Całego jeżdżenia z Wampirem była może godzina. Mogę czasem chcieć sam pojeździć? – znowu się zirytował i znowu pożałował tego tonu, ale nie umiał nad tym zapa­ nować. – Co się dzieje? – Nic. – Przecież widzę. Pokłóciliście się z tatą? – Nie! – W domu coś nie tak? – Nie! – To o co chodzi? Powiedz, bo widzę przecież, że jesteś nieswój. To nie jest normalne, żeby ktoś chciał z własnej woli… – To może ja nie jestem normalny, ale chcę jutro przyjechać. Możesz mnie zabrać rano czy mam przyjechać autobusem? – Jacuń, co się dzieje? – Chcesz, to ci powiem. Beznadziejna jest ta twoja wypożyczalnia. Nie możesz wydzierżawić jakiejś

45


normalnej, na przykład na Młocinach? Tam jest system komputerowy, ludzie robią rezerwacje, sprzęt jest taki, że ta nasza rudera to czysta żenada. – Kiedy tam byłeś? – Nie byłem! – Dlaczego krzyczysz? – Nie krzyczę! – Skąd wiesz, jak tam jest? Jacek zacisnął pięści. Najchętniej odpiąłby pasy, wysiadł na najbliższych światłach i pieszo wrócił do domu, żeby już wreszcie nikt go o nic nie pytał. – Synuś, taki był fajny dzień. Zarobiliśmy masę kasy. Co się stało? – Nic. Po prostu denerwuje mnie ten bajzel. – A ja myślę, że martwisz się o matmę. Ja też tak miałem… – Dzięki, tato, że mi przypomniałeś. – Dobrze. Nie musisz mówić, jak nie chcesz – powiedziała babcia. Jacka znów rozwścieczyło, że babcia coś sugeruje, a nic się przecież nie stało. – Powiedziałem. Mam dość tego bajzlu. Tata nic nie odkłada na miejsce i potem trzeba szukać i… w ogóle. Możesz mnie jutro rano zabrać? Babcia powiedziała, że jasne. Ma padać całą noc, więc jutro też będą tłumy. Fajnie, że jutro będzie, to może zluzuje ją na godzinkę i ona też wyrwie się na małą rundkę.

46


Nigdy nie wiadomo, kiedy znów tak dobrze popada. W zeszłym roku… Jacek przestał słuchać, a gdy stanęli na światłach, babcia pogłaskała ojca po twarzy. Jacek odwrócił głowę. Lubił ojca i babcię. Bardzo lubił też to, że babcia w ogóle nie daje ojcu do zrozumienia, jak bardzo spaprał swoje życie. Dziś jednak nie lubił nikogo. Czuł się jak pociąg, który wypadł z szyn. Wiele razy w życiu miał problemy, ale zawsze wiedział jakie, a tym razem był zły i przerażony tak po prostu, bez żadnego powodu. Nawet kiedy rodzice się rozwiedli i ojciec się wyprowadził, i nawet wtedy, gdy urodził się Antek, Jacek nie czuł się tak rozbity. Babcia podwiozła go pod dom. Ojciec podał mu rękę i podziękował. Umówili się na szóstą trzydzieści.

Było po dziesiątej, ale Jacek i tak zrobił rundkę wokół bloku. Po stu metrach zaczęło nim telepać, więc uznał, że musi jednak wejść do domu, żeby nie złapać jakiejś grypy. Jutro musi być przecież zdrowy. Kiedy podszedł do drzwi mieszkania, usłyszał głosy Marcina i Antka. Sądząc z odgłosów, grali w domu w piłkę, co Antek uwielbiał, a w soboty wolno mu było hasać, do której tylko chciał. Usiadł na schodach koło windy.

47


Po co się na jutro umówił? Przecież one jadą na Młociny. Tylko głupi wybrałby Choszczówkę. Co z tego, że las lepszy, że trasy ładniejsze? Wyraźnie słyszał, co mówiły. Nie będzie jej jutro ani pojutrze, ani nigdy. Powinien napisać do babci, że musi się jednak jutro uczyć, ale siedzenie w domu w tym stanie ducha też nie wchodziło w grę. Wstanie rano, zrobi trzydzieści kilometrów po nieprzetartym szlaku, to może mu trochę przejdzie. Wyjął komórkę. Wanda napisała, Ptaki wrzuciły swoje zdjęcia, a Łuczniewska podlinkowała jakiś trudny test na inteligencję. Muszla i Olka zmienili status związku…

Najpierw zobaczył Melę. Wpadła do baraku i przyjaźnie przywitała się z Jackiem jak ze starym kumplem. Jacek poklepał ją po łbie i się rozejrzał. Czerwona Czapka i jedna Szara Czapka szły spacerowym krokiem w ich kierunku. Co go podkusiło, żeby rano jeździć? Piramidalna głupota. Był spocony, gębę miał czerwoną. Dramat po prostu. Kiedy przechodziły obok baraku, Jacek udawał zajętego parowaniem kijków, ale zerknął na nie. Czerwona Czapka rzuciła mu krótkie spojrzenie i chyba się uśmiechnęła, chociaż widać jej było tylko oczy, bo reszta jej twarzy była okutana szalikiem. Gwizdnęła na Melę i wol-

48


nym, spacerowym krokiem poszły w las niebieskim szlakiem. Jacek stał jak słup soli. „To się nie może tak skończyć. Na pewno tak się nie skończy. Przecież one będą jeszcze wracać. Nie pocieszaj się! Mogą przecież wrócić inną drogą. Nie masz pojęcia którędy”. Zrobił kilka kroków i popatrzył na nie. Widział, że dziewczyny coś do siebie mówią, a ich czapki prawie się ze sobą stykają. Obejrzały się jednocześnie i przyłapały go na gapieniu się w ich plecy. Udał, że rozmawia przez komórkę. „Dlaczego nie wzięły nart? Dlaczego się tak gapią? Może ona przyszła, bo wiedziała, że będę? Akurat! Ona tu gdzieś mieszka. Chodzi tu z psem na spacery… Wraca!” Szara została, a Czerwona Czapka szła w jego stronę. Nogi miał jak ze stali. Pomyślał, że takie rzeczy się nie zdarzają. Przecież nie idzie do niego. Zrobił w tył zwrot i uciekł do wypożyczalni. Weszła tam minutę po nim. Przedarła się przez tłum klientów i, patrząc mu prosto w oczy, zapytała: – Przepraszam, czy nie zostawiłam tu wczoraj rękawiczek? – Jacku, były jakieś rękawiczki? – zapytała babcia. Jacek pokręcił głową. – To szkoda. Przepraszam. Mela! – Gwizdnęła na psa i już jej nie było.

49


Gdy Jacek miał pięć lat, zgasił palcami świeczkę. Wszyscy w przedszkolu się bali, a on to zrobił. W drugiej klasie podstawówki pierwszy ze wszystkich skoczył ze słupka do wody. Kiedy był w szóstej klasie, bił się na koloniach z chłopakami z najstarszej grupy, chociaż bał się ich panicznie. Podczas balu na koniec podstawówki w pierwszej parze tańczył z Wandą poloneza. Wszedł na mały i wąski daszek klatki schodowej, gdy Wandzie spadła tam bluza. Wiele razy wykazał się odwagą, wiele razy udało mu się pokonać nieśmiałość i przekroczyć samego siebie, ale… W tym jednym je­ dynym ważnym w życiu momencie nogi wrosły mu w ziemię. „Przegrałem swoje życie” – pomyślał. Do baraku weszli kolejni klienci. Jacek oparł czoło o ścianę. Poczuł na plecach rękę babci. – Ona była tu wczoraj? – zapytała cicho. Jacek nawet chciał odpowiedzieć, ale gardło wypełniła mu kulka pogniecionego papieru. Zachwiał się i ukucnął, chowając głowę w rękach, jakby się przed czymś bronił. – Leć za nią! – powiedziała jeszcze ciszej. Podeszła do wieszaka i wyjęła z kurtki swoje rękawiczki. – Ale, babciu, to twoje… – To co z tego? Leć.

50


Nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale nie było czasu do namysłu. Chwycił rękawiczki i wybiegł z baraku. Nie musiał nigdzie iść. Obie stały kilka metrów od wypożyczalni i coś szeptem omawiały. Podszedł. Może by coś powiedział, gdyby ona była sama, ale obecność Szarej Czapki kompletnie go onieśmieliła. – O, są. Dziękuję! Jacek aż otworzył usta. Wzięła rękawiczki babci. – Ty tu pracujesz? A ja tu mieszkam. – Machnęła ręką w nieokreślonym kierunku. – Jest lepiej niż z wcześniejszym ajentem – dodała i uśmiechnęła się do niego. Wtedy Mela zaczęła ujadać, jakby chciała zaalarmować cały świat. Spojrzeli na nią wszyscy troje. Kręciła się wokół jakiegoś kamienia. Jeż. Jacek widywał tu jeże. Parę razy nawet jeżyca prowadzała swoje młode, ale to było latem, a nie w środku zimy. Nie trzeba było być znawcą, żeby wiedzieć, że jeż ledwo trzymał się na łapach. Kompletnie zdezorientowany kręcił się nieporadnie wokół świeżo wykopanej ziemi. – Ona go chyba wykopała. Mela, niedobry pies. Żadne z nich nie wiedziało, co powinni robić. Zostawić jeża czy zabrać ze sobą? Tyle lat nauki biologii, a tego nikt im nie powiedział.

51


Jacek wyjął komórkę i zadzwonił do babci. Mela szarpała się na smyczy i szczekała wniebogłosy, więc musiał odejść kilka kroków. – Moja… – zawahał się, ale to nie był dobry moment na wprowadzanie dziewczyn w zawiłości swojej sytuacji rodzinnej – …już dzwoni po ekopatrol. Mamy zabrać jeża do wypożyczalni. Zwierzę trochę się bało, ale nie sprawiało żadnych kłopotów. Włożyli nieboraka do pudełka. Klienci stali i każdy miał jakiś świetny pomysł: „Trzeba go wypuścić, trzeba go zawinąć w koc, trzeba dać mu mleka, trzeba go wyrzucić, bo na pewno ma wściekliznę, skoro się obudził”. Babcia zagotowała wodę, nalała wrzątku do butelki i wystawiła na śnieg. Wymościła pudło szalikami, które narciarze tu zostawili i nigdy nie odebrali, włożyła jeża do tego pudła, a gdy woda w butelce trochę ostygła, wsadziła ją pod koc. – Zostawmy go w spokoju – zarządziła. – Ekopatrol będzie za godzinę, a ja muszę wracać do roboty. Poczekacie tu? Czerwona Czapka powiedziała, że tak, jeśli tylko można. – Psa przywiążcie. Jacuń, zrób dziewczynom herbatę. Jestem babcią Jacka. Cześć. Szara Czapka miała na imię Estera, a Czerwona – Emilka.

52


Jacek postawił na stole pudło z jeżem. Zerknął na Czerwoną Czapkę. Patrzyła na jeża z rozczuleniem. Jacek też spojrzał. Fajny taki jeż. I ładny. Poczuł, że kocha tego jeża.

Zimą jeże śpią zahibernowane i zakopane pod korzeniami drzew, w norach, w szopach, drewutniach, pod stertami drewna albo po prostu śmieci. Czasem się zdarza, że jeż, zwłaszcza młody i niedoświadczony, zakopie się za płytko i jeśli pies go wyczuje – wykopie. Wybudzony ze snu nie ma szans na przeżycie. W krótkim czasie odwodni się, wyziębi i umrze z głodu, zimna i ogólnej bezradności. Latem jeża należy po prostu zostawić w spokoju, ale zimą nie można biedaka zostawiać samemu sobie, bo skazuje się go na pewną śmierć. Trzeba go delikatnie podnieść, zabrać do ogrzewanego pomieszczenia, umieścić w pudełku, dać wody, bo na pewno jest odwodniony, i natychmiast zadzwonić po ekopatrol. Jeża musi obejrzeć weterynarz, trzeba go zaszczepić, odrobaczyć, nie wolno kontaktować go z domowymi zwierzętami. Tego wszystkiego dowiedzieli się, gdy przyjechał ekopatrol. – Wspaniała praca! Mogłabym to robić, ty też byś się do tego nadawała – powiedziała Esterka.

53


Jacek udawał, że nad wszystkim panuje, ale prawda była taka, że nie wiedział, gdzie podłączyć czajnik, gdzie jest cukier, czym ukroić cytrynę. To wszystko wydawało się takie nieskomplikowane, kiedy herbatę robił ojciec lub babcia. A to, że Czerwona Czapka nie spuszczała z niego oczu, nie pomagało. Weszła do nich babcia. – No i jak tam, bohaterowie? Fajnie uratować jeża? Bardzo miło was poznać, dziewczyny. Mieszkacie tu blisko? Zanim Jacek się zorientował, herbata była zrobiona. Czerwona Czapka piła słodką, co Jacek natychmiast odnotował. Dziewczyny zostały nakryte zrobioną przez babcię ciepłą narzutą i pogryzały upieczone przez nią pierniki w kształcie wiewiórek. A najważniejsze, że babcia wyciągnęła od dziewczyn strategiczne informacje. Obie chodzą do tej samej klasy i są w tym samym wieku co Jacek. Mela to pies sąsiadki, która ma złamaną nogę. Rodzice Emilki, tak samo jak rodzice Szarej Czapki, to lekarze. Wczoraj były jeszcze z Aldoną, ale dziś nie chciało jej się wychodzić, bo do rana gadała ze swoim chłopakiem, który wyjechał na Erasmusa do Kopenhagi. Emilka chodzi do prywatnej szkoły żeńskiej imienia Cecylii Plater przy Pięknej. Na studia ma zamiar wyjechać do Lozanny, bo tam jest wydział lekarski na najwyższym poziomie w Europie. Jacek zauważył, że Emilce bardzo podobają się pierniki­wiewiórki. Oglądała je z uśmiechem, jakby to było nie

54


wiadomo co, a potem gryzła z lubością, jak najlepszy smakołyk. Nie było ich zbyt wiele, więc Jacek brał tylko takie z ułamanym ogonem albo sam ogon. Tych najładniejszych nie ruszał. – Może chcecie teraz pojeździć? – zaproponowała babcia. – Ja wczoraj musiałam pilnować dzieci mojego znajomego szewca, ale dziś nie przepuszczę okazji. Trzeba korzystać z zimy, ze wszystkiego zresztą trzeba korzystać. Dziadka Jacka poznałam właśnie w taki mroźny dzień, pierwszego stycznia. Wracałam z sylwestra z takim okropnym chłopakiem. Jak tylko Marka zobaczyłam, od razu się zakochałam. Od razu wiedziałam, że to będzie mój mąż. – Jak to? – zapytała Szara Czapka. – Przecież pani go w ogóle nie znała. Jak można się zakochać w kimś kompletnie obcym? Chyba trzeba się najpierw poznać. – O! – ucieszyła się babcia. – To właśnie mówiła mi moja mama. „Nie znasz go, nic o nim nie wiesz, latasz za jakimś obcych człowiekiem, wstydu nie masz, co on sobie o tobie pomyśli, poczekaj, odczekaj, rozejrzyj się, może trafisz na lepszego”. Ale dla mnie on nie był obcy. Zobaczyłam, jak jadł kanapkę, a taki pies się po dworcu błąkał. Wszyscy na niego pohukiwali, a Marek cmoknął i dał mu kanapkę. Nie pół, tylko całą. Miał kłopot, żeby go do domu zabrać, bo pies bał się najmniejszego ruchu, a dożył z nami szesnastu lat. I Marek też kiedy tylko mnie zobaczył, od razu wiedział, że to ja. Po dwóch miesiącach

55


byłam w ciąży i wtedy moja mama była pierwsza za tym, żebyśmy się jak najszybciej pobrali. – I jak to się skończyło? – Marek zmarł mi dwa lata temu. – W kanciapie zrobiło się cicho. – Ale naśmialiśmy się i narozrabialiśmy, jak się tylko dało. – Szkoda, że pani nie nagrałam. To powinna usłyszeć moja mama – powiedziała Esterka. Jacek zerknął na Emilkę. Trochę się bał, że swoim niepopularnym stylem myślenia babcia mogła ją wystraszyć, ale Emilka wpatrywała się w nią zauroczona. – Żadna ze mnie Szeherezada. Marek to dopiero umiał opowiadać! I nie masz racji. Czy ty byś chciała, żeby twoja mama nagrała jakąś dziewczynę i dała ci posłuchać, jaką można być mądrą, grzeczną i kulturalną? A po drugie: po co? Przecież twoja mama to wszystko doskonale wie. Też była młoda. Każdy wie, że albo jest chemia, albo jej nie ma, i żadne gadanie tego nie zmieni. Choć z drugiej strony ludzie strasznie szybko zapominają, jak to było, gdy byli młodzi. – Moja babcia mówi tylko o chorobach i kiedy ma jaką wizytę lekarską albo jaka okropna jest teraz młodzież. A pani jest… taka… młoda duchem. – Duchem i ciałem. Mnie żadna starość nie weźmie. Nie dam się. Dawno temu postanowiłam umrzeć młodo i tego się trzymam. Jak ktoś lubi, to niech choruje, nosi protezy i narzeka, że świat psieje. Według mnie jak ktoś

56


narzeka, że świat jest okropny, to znaczy, że on jest okropny. Pyszne mi wyszły te pierniki, prawda? To co, idźcie pojeździć, bo za dwie godziny już będzie ciemno. – Musimy wracać. Emilka powiedziała, że będziemy za dwie godziny. – To zapraszamy za tydzień. A w ogóle to weźcie od Jacka numer telefonu i po prostu zadzwońcie, to wam zostawimy jakiś sensowny sprzęt. Ogólnie mamy tu szmelc, ale znajdzie się też coś dobrego. Ratowniczki jeża mają u nas fory. Jacek popatrzył na babcię z miłością i radością. Ona zawsze o nim myśli! Tylko skąd wie, że… Mniejsza z tym! Jest wspaniała i kropka. Nie może odejść, zanim nie wymienią się numerami albo Emilka nie poda mu namiaru na Socjecie. Bo jak ją inaczej znajdzie? A przecież musi się z nią spotkać i powiedzieć… no… ważne rzeczy jej powiedzieć. – Nie lubię mediów, więc unikam ich, jak tylko mogę. Teraz nie mam ze sobą komórki, więc… – Emilka powinna urodzić się sto lat temu. Ja tam używam wszystkiego. Wyślij mi strzałkę, a ja wyślę Emilce. Mój numer to… Wbijasz czy nie? – powiedziała Szara Czapka, czyli Esterka. Niekoniecznie o to mu chodziło, ale co miał robić? Przecież nie powie: „Ty możesz spadać”. Babcia po raz kolejny zaprosiła dziewczyny na narty. Niech zadzwonią do Jacka i umówią się, to będzie czekał

57


na nie najlepszy sprzęt. Poza tym trzeba się przecież dowiedzieć, co z jeżem. Może pojadą do azylu? – Cześć – powiedziała Szara Czapka i wyszła z kanciapy. – Cześć, Jacku – powiedziała Emilka i podała mu filigranową, zimną i szorstką rękę. Jacek ledwo ją chwycił, bojąc się, że ją zmiażdży. Niepotrzebnie. Emilka mocno uścisnęła mu dłoń i na sekundę spojrzeli sobie w oczy z bardzo bliska. – …ść – wydukał Jacek. Po minucie kanciapa była pusta. Na stole zostało puste pudełko z szalikami i butelka z zimną już wodą, kubki z wymoczonymi plasterkami cytryny, talerz z ostatnią piernikową wiewiórką, a na podłodze leżał patyk, który przywlokła tu ze sobą Mela.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.