Hop hop hop Traktat o samotnosci

Page 1


Hop! Hop! Hop! Traktat o samotności Tamara Bołdak-Janowska

Wrocław 2013


Dedykuję Tolowi Szaleńczykowi


Drapieżny Liść dębu, drapieżny, wsunięty pazurami w garb drogi, grubo wyściełanej książką. Skoczył tu, z punktu oporu strąciła go jesień, waląca niebem w ozdobne ciężary. Był żółty i głupszy. Zupełnie głupi bez gałęzi. Iść tędy to wzniecać szelest dziurawego ptactwa. Wyminąć, koniecznie, drapieżcę, gdy bada głębię miękkości. Cel wchłonie go wkrótce. Jest wciąż jak żywy i niemal dziecięcy, podobny w tym pożegnalnym kształcie do łaty z odciskiem gnatów, zdartej z grzbietu wychudzonego zwierzęcia.

Unieważnienie Kałuża wstała i pomknęła brankardem? To duży kot w tygrysie zacieki za skronią, i jakby po uchu, i coś tnąc, i skroś coś, co stawiało opór, a więc falował i był zaczęty jak piła, stuk w ścianę szczerbiącego wąwozu. Dzień ciągnął po wszystkim te same barwy – suchy orzech, pocięty mętnym błękitem. Ciekł późny listopad, według starannych pionów, przerzedzał się i chodził o łzawiących kulach. Tylko pierwszą rzecz wzrok unieważnił, tak szybko, jak spostrzegł. I naprzód rozważniej, dobitniej popchnął: w dzietny wolnością nurt: bryzgami śmiechu otulał.

7


Pomnik Tyle się dzieje w pniu dębu. Są tam ludzie o oczach szaro-jabłkowych, jak z gałek endoprotez, pod brwią neandertalską. Pchają się jeden przez drugiego do swojego okna, które niecyklinowanym klinem jak kożuch bez guzików rozwarte. I widać wartkość torsów i szyj. Nadzy. Drewniana ich noc. Dal dobrze umocowana. Złożeni w miejscu wiekowym, tak się podnieśli, tak stoją.

Jeszcze raz Jeszcze się odwracasz do ludnego pnia. Mówisz: nikt z nich nie zawołał Pochowajcie mnie w drzewie! Patrzą na mnie ślepnący starzy. I bez przebytej młodości. Do diabła z początkiem. Są, jak są. Patrzą, jak patrzą. Niestraszni. Że drzewo może wyrobić tak ludzkich ludzi. Że takie może wytoczyć kości i kulki. Oprawić w ranę przyjemną czaszką. Widzisz czynność tworzenia człowieka od podstaw. Do diabła z rozmową. Patrzeć.

8


Kołysanka osobista Jestem kobietą, rodzę czaszkę, ciesząc się z niej. Ładnieje. Czaszka cherubinowa. Prawdziwie moja. Do krzyku jej dziąseł pierś natychmiast doniosę z fizjologicznie ciepłym mlekiem. A zęby czaszki wykarmionej nadadzą ciału mojej czaszki lokalne i światowe imię: moja matka. A ja się już tak nie wyzbieram. Mojej matki nie ma. A jeśli jest, to nagą czaszką. I ja jej zwrócę własną.

Fota foka Wizjer w drzwiach każdego sąsiada. I w moich. Lśni niemal jak duże, wysokie splunięcie, w którym tkwi mgła kwiatu oka, wgłębiona otwartym ostrzem, ze źrenicą napiętą, pociemniającą tusz schowka, trzebiąc twarz. Uzbrojenie. Ze strachu o zdrowie, o życie, o majątek. Stoi, stoi cichy przed drzwiami, nasiąkając przesadnym naszym oglądaniem: po szyję w worze, w którym nie mieści się głowa, i na grdyce związany ciemnostką. Bo ta odwrócona perspektywa: za głową, rosnąc, czeka postrachowy tłum tułowia. Wyciek taki z zamka. Fota foka taka blokowa.

9



Traktat o samotności


28


1 My, kwitnący piasek, kwitnące błoto. Zgrabnie, namiętnie, przez słowa, przez dotyk, przez patrzenie w kształty matematycznie próżne i zdyscyplinowane. Przez kształty wszystkie, zdolne do własnego obwodu. Na przykład kobieca twarz, jak pokrzywa w podobnym, pociemniającym rozchyleniu na uwagę: mijana. Potrącona. My, piaski genów. Usypani mądrze i głupio, zawsze wyżej albo niżej niż ci poprzedni, lecz wszyscy zdolni do najwspanialszego obwodu. Na przykład pękające pączki. I wszystko, co silne i zwarte, uniform, rękawica, mundur. Straszny ludzki obwód, mierzony bombą. I obwód, którym się mierzysz, mierzysz, mierzysz: Bóg. 2 Na przykład koń. Obciągnięty czarnym trykotem, unoszącym narządy z helu, i wierzgnięcie twojego oka, że tak lekko już było, że oko już trwało w podobnie szybkim uniesieniu. Na przykład szorstka czarna krowa obok. Na przykład wieża, w leju z uwieczniającym rozporem, w lojalnej sylwetce: czynny obciążnik wahadła, lecz bez śladu zdrady, i tej drugiej wieży, niższej, nietoperz, czynny w pięciokrotnych skrzydłach, i szara koperta, wstrzymana w rozdarciu i najszczęśliwiej rzucona: dach białoruskiej chaty. Na przykład nachlapane, znowu krowy, jakby skończono właśnie remont łąki, a nie było innych farb niż czerń i biel. Żartujesz, że przy pomocy krowy coś tu odnowiono. Co? Nic. Nic?

29


3 Na przykład pełnia ze stada gołębi, wzbita z wody, której kółko w pierwszej chwili pracy potężnieje w kwitnący krwawnik, by wznosić ogromne mrówki, malowane pieluchą z tetry, przecierać się przez sopel, rozerwać cyc na czapki dwie i złożyć w dymiący sandał, szarzeć, rosnąc w rozdrobnioną twarz. Twarz. Nie można jej przetrzeć: ze starego lustra odprysła się w niebo i jest tam, i jest, w ruchu szczęśliwym, bez obronnych szpiców, niezobowiązująco, we własnym wirze. Kołysać się, przez dzieło zawieszone pod gwiazdami bez użycia gwoździa, w nieustannej i nieszkodliwej zmianie, skutecznej: być wszędzie w tym samym układzie cząsteczek. Kołować na tożsamości jak kołuje skórka na jabłku, uderzona przez słońce ciosem najlepszym z najlepszych, regenerującym powierzchnię wraz ze studnią, którą można trzymać przy ustach jak rajską piłkę, pić z niej, ożywając, a więc idąc słodką myślą. Rzucasz się z nieba na ziemię, i mówisz, trzeźwiejąc myślą kierowcy, że nie da się samochodem dojechać do robotnika, który to wszystko stwarza, i oczy, zdumienie i uśmiech. I jeszcze raz uśmiech, bo zdumienie, bo oczy.

4 Na przykład rozchichotany ping pong w skrzydłach odkarmionych gołębi, jakby pukanie mankietem w umykające blaty przez myśl, uwięzioną w znikającym jak lasso wirażu ze słów. Na przykład w małą brzozę (dziś wstało tu niemowlę z ładnie wypiętą i poplamioną pieluchą) wbija pordzewiałe łyżeczki stado wróbli. Dodawanie listków z wycinanką głosu: sprężynujące serwetki; piętra.

30


10 Jak za rękę weź mnie za imię. Chce pomieszkać w twoim pałacu. Czy okna, drzwi, schody to arie operowe? Tak obiecałeś, że tam solo imię wystąpi, a echo samo wypłucze się z kamieni, i one stłoczą się w moim zdumieniu.

11 Na przykład Ars amatoria. Jej miłość w jednej chwili staje się padliną. Rośnie, nabrzmiewa. Padlina miłości. Cóż to za słowa. Rośnie, nabrzmiewa płód zdeformowany i martwy. Cóż to za uczucie, że rośnie, nabrzmiewa martwe. Sypie się cała Ziemia, ten płód. Sypie się cała Ziemia jeszcze raz, w nią, w ten niczyj dół. W samotność, tak od wieków ciężarną. Serce i głowa: tak są. Takie będą przez całą przyszłość, nie jak niezawisły sąd. Sto ziem, ciężko unerwionych, przesypie się, w ciężkie słowa: To nie poetyka, nie Amores, do diabła, panie, panowie. Nie! Ja, Honoré, ja to powiedziałem, że kobieta kocha raz, lecz nie miałem pojęcia o męce tego przeistoczenia.

12 Jest wolność walnięcia: proces: próby: na wytrzymałość macania, i jest wolna wolność, radosna, zarażająca. Wirusy serca tej drugiej uwolnić i zetknąć najtrudniej, gdy zewsząd rozlega się błaganie rządów o darowanie narządu życia. 33


34 Rosną lasy. Hodowca powodów zezwala od czasu do czasu na las protestu. 35 A w wiosce, zajmowanej lasem, po ruinie, po wysokim barczystym płaszczu z betonu, stała tu stodoła, wspinają się usta, dzikie wino: gęsty ościsty karmin pnie się według dyscypliny jelenich rogów – patrz. Wyżej. Śmiejmy się wyżej. Oboje. Do tego, co jako trzecie przy nas wynika. Usta na ruinie. Co mogą? Pocałunkami oblepić i zsunąć się pod stopy, całując nogę, całą, i stopę, i palce stopy, i ziemię, która w tym świetle staje się naga.

36 Mów. 37 Na przykład długie hasło. Niech usta tych oczu wędrują po ziemi, a oczy tych ust nie milkną, wypatrując. 38 Wypatrz, oddaj piękno! Oddaj!

43


39 A w głębokiej jesieni taki dzwon! Głęboka sukienka jakiejś kwietki, jakże ci smakuje nazwa białoruska, kwietka, w modne pasy z drogich wybiegów. Śmignął przez nią i w ulistniony komin wleciał, w wąskość drogi jedynej, nurek płci żeńskiej. Patrzę pod nogi; używam opisowej formy, wskazując własną płeć; język nie posiada mnie w zbyt wielu miejscach. Wąskość. Pływające liście, przez słomkę przedarte – zbyt znaczący obraz, gdy ci przychodzi na myśl nurek płci żeńskiej: rozłożone ręce przy coraz dłuższym gardle, przez które wcieka, wcieka, wcieka sama sobie wraz z kołkiem (Bóg: kultura, władca), który tłoczy: non-existence.

40 Przyjdzie wiosna, dźwiganie cyfr ozdobnych, Nieliczonych. Nieliczone oddechy w biegu. W gruncie rzeczy nie liczy się ludzi – gdzieś leżą. Ale przejdziesz przez majowy bal. Jabłonie bielą cień zapaćkają. Jedwabną łodzią nakruszą. Jakie piękne może być przekwitanie. Gdyby nie skory do pojedynku deszcz, bal trwałby do jutra. 41 Cokolwiek. Karetka na sygnale. Słuchasz: to są kleksy, jak gdy naciskasz krnąbrny nabój do pióra: ronienie do ucha z jezdni zawartości: jęku naboju w stężałych za dużych kroplach. I ściana. Tępo w ścianę, po której pada regularna kwietna secesja. Tak samo pada twoja suknia.

44


Kwitniesz. A twoje pole, zielność, dzika suknia, namierza, łowi przez podłogi, piętra, wstaje jak za ciasna skóra fontanny. Czucie: cała w niereglamentowanym stogu, bijącym z ziemi mocniej niż człowiek, bijącym, niezbyt wyraźna sobie: nie wiesz, co powiedzieć. Mówisz: się żyje. 42 Cokolwiek. Cokolwiek, co z naszej planety idzie ku tobie pieszczotą. Skopany koc czarnego dymu, jak po wybuchu bomby, nastrój, gdy jesienna pora wygrzewa się w spalarni nad popielnikiem. Widzisz w telewizji próby jądrowe: wełniste owieczki z pępowiną. Puchną. Do skóry czystego nieba strzyżesz te nuklearne owieczki. Wełna ich mocy odrasta uporczywie. Wołanie o pieszczotliwość, to siła twoja. Jakże donośnie mała, wygłuszona mieszkaniem. Więc przesiadka do innego wagonu, chlupnięta czynność – klik w pilota. Wcale nie lepiej. Ze środka strzelaniny, słyszysz: Za miękką galaretą oczu zobaczysz swojego wroga. Ach, tak. Obcy ekran. 43 Cokolwiek. Pod oknem oko garnka, czarne, bo wieczór, A ono z wody, okrągłej, słupem. Patrzysz jak na osobę, w pewnej chwili, najbardziej pustej, 45


w strukturze obrazu, który wciąga, już wciągnął, i pozostawia samą sobie. Twoje oko, nurek płci żeńskiej, oddaje to piękno: jest cicho. Tak cicho, że klęczysz przed sobą z rozkazem: mów.

44 Cokolwiek. Opowiedz słuchanie. Słucha organizm. Pociąg. Jakby pospieszne badanie żeber długiej osoby. Dźwięk się kończy na kości ogonowej, i wypada z niej kilka kręgów. I zaraz to samo w drugą stronę. Jeszcze raz w obie. Podłużność. Przez instrument słonia, pękatą rynnę, zwężoną w chwilowym smyku, który czesze całość, prostując lok ogona i trąby w niemal organową muzykę mknącego górskiego grzbietu. A że to za lasem, to on niebieski jest, smyk, grzbiet. Długie niebieskie jest moje słuchanie. Podlegam muzyce, której pragnę, muszę, nie chcę. Siedzę na ławce. Tu jest park. Jest może około dwunastej. Nie ma to znaczenia innego niż dosłowność pocałunków samoczynnej pieczątki: zaznacza, lecz zarazem zdziera sekundę i jej mięso, sprawiając pustą studnię głębinową. I wciąż wyciera się ustami w swoje pociągi. 45 Olsztyńska woda. Patrzenie w spiętrzenie. Ono tu tworzy śliskie maski samochodów, czarnych, z metalicznym lakierem, pojmanych jednospadowym dachem 46


75 Księżyc leży na ziemi. Walnął w oko i spełzł. Ach, to kałuża, tej samej wielkości. Tak samo płytka. Tak samo okrągło nad nią oddycha komin. W orła. Rozwija skrzydła, i przewyższa zamek, by rozedrzeć pierś i rozwiać się, w widły o długich rzęsach, i w salto ze zwiewnego korzenia trzonowca. Lubię tędy. Nic nadzwyczajnego. Ale nie głupstwo. To mnie stwarza. Głupstwo dotyczy mowy. Stwarza mnie to! Inaczej niż dźwiganie osoby. Że osoby tak na siebie zachodzą. Że się jest nagle istotą czworonożną. Że się z tego stwarza piąta noga, kontynent środkowy. Ciężki. W ten wór wpadają wszystkie słowa wypowiedziane, wywrzeszczane w życiu. Na początku był kwiat. Kwiat wypowiada jedno słowo, tożsame z twarzą wybłysku: witaj. Oślepia.

76 Na przykład zatrzask. W moim cycku jest do niego pokrywka. Mój umysł jest cyckiem. Trafić w najmniejszą czapkę na świecie. Czapki są w rzeczach. W czapkach są dziurki. Rzecz jest niemowlęciem. Wokół dziurki w czapce są wargi. Czapki z wargami są twarzami rzeczy. Zatrzaskujemy zachwyt, bo nas rzecz nie bije, nie zabija,

67


i ufność, że tego, gdy osiągnie dojrzałość, nie uczyni nam rzecz. Mikroskopijność postrzegania Żeńskość. Rzecz nam się zdrabnia w baldachimowy krzyk nad trawą: ostrożnie! Rzecz mnoży usta. Rzecz krzyczy: chcę jeść! Mlekiem poimy rzecz. Tłumaczymy podtykamy dzieciom rzecz. Ocalone, ocalamy, Celanie, rzecz dla dzieci. Jest tylko nadchodząca rzecz. 77 Na przykład rozkrzyczane sroki. Jakby nożyczkami ciąć zamek błyskawiczny, Zacinać się. A więc głos z dzwoniącej kurtki. Z rozdziawionej, strasznie pokurczonej wieży dżinsów. W stercie zębatych ubrań tych, wrzuconych na drzewo przez twoje ucho, rozszalały się silniki, na paliwie ze słowa dżdżystość, ze spalinami jak chorągwie w szpice. Tak przez chwilę, bez otwierania oczu, kontaktujesz się z rankiem. 78 – Patrz, jaka dziupla, z brwią uniesioną. Drzewo ziewa. – Sprzedaj mi to porównanie. – Sprzedam za kapelusz, nowy. – Ten twój stary złowię na wietrze. – Jaka dobra rozmowa. Nasze bieguny w ząbki. – Co? – Bo jak wiatr, ciepły, posrebrzany uśmiechem. Gdyby miotać starą fotografią. Mam taką. Uczennica w ciemnym fartuszku, biały kołnierzyk, też w ząbki. Ja. Tylko ja rozpoznaję tę dziewczynkę. Ząbki kołnierzyka świecą się jak z Wi-Fi. 68


Pierś wiatru zawsze jest młoda, zawsze płaska. I to. Dzisiaj. Pikowane noże gdyby je rozśmieszać bandoneonem. BOMBON Asesino – w tym tempie. Bo dla tej chwili najzdolniej kolistym.

79 Dojenie ciszy. Pada marcowy śnieg. Gromadzi garby. Pomiędzy wstało białe źrebię. I patrz, pantera, naciągnięta na brzozowy pień. I jakiś lew wyliniał przez dąb. I lwem tym napadało w oczy. Nic więcej tak się nie unosi.

80 A ta wewnętrzna ławka wgięta, że aż skrzydlata. Jakby było kute – rozgrzany metal – serce. Kują. Ale chcesz być twarda. Przecież chcesz. Ostygnąć. Nie lecieć tak tradycyjnie szeroko niemo najgłupszym ptakiem, żeby skrzydła były z przeżywanej krwi. Nigdy więcej takim krzyżem nie płakać. Wyczłowieczyć się ze skały. Nie płaczcie mi, ramiona. Było. Był mężczyzna ze skały. Ale ty, kobieto, ty nie wyzwolisz się z nałogu uczuć. 81 Smolne polana. Prosta płowa fryzura. Wyczesana, zbita w cztery kierunki. Czasem z okiem, rozpaczliwym, wybitym, czarno płonącym, i jak głęboki suchy kwiat kurzej wątróbki. 69


Jest w tym ogólna dostojność Zachowana pierś wypięta. Z zagłębieniem: jakby wyjęto z lalki ramię, a dziurę tytoniowo zapluto, lub był to cios szpulką. I szyja wyczesana. No taka sterta. 82 Gniazdo fal. Donośnie czerwone. Jakby się katedralny dzwon z krwi, niewinny, wycierał i mieszał z kochającą ławką. Barwa dźwięku. Powieki brzegu w cielsku niezliczonych hipopo w dużym ciemnym kleju. Wzrok cielska jest wodą. Wzrok roślin gromadzi się na plecach cielska. Wzrok intelektu cielska rozpływa się w głupim powietrzu. 83 Cokolwiek. Wysokie zbocze. Piękny dół. Łagodnie do oczu grzmi. Sączą się korzenie. I oświetla je punktowo bolące światło świeżych pni. I pośród podwiązek w nowiu z ugrzęzłym w ogonie wzrokiem rozlega się wskazujący paznokieć. Idę, i w to spięcie strzykam milczeniem. 84 Będę mówić do ścian, jak do najdoskonalej skamieniałego wojska. 70


105 Chcesz najstraszniejszą ocenę świata? Powiedziało to dziecko, dziewczynka: mój tata nie jest dobrym człowiekiem, a mama na to nic. 106 Jakie pokrewieństwo w naczyniach malujących, kiedy większe mniejszemu rozkazem zwierza się ze swego upodobania. Grzbiety górskie i wzburzona woda jeziora, i ogromniejące rzędem szczęki. Kaftan bezpieczeństwa i strój mewy w locie, i rączki do tyłu. Pęknięcie w skale na Marsie i szron na oknie, i ta sama gałązka z kwiatem. Jaka całość. Z tego, co chce być i co towarzyszy. Mężczyzna, doradca mężczyzny. Kobieta, stróż kobiety. Stróż! Milczące małżeństwo pośrodku bardzo głośnej rozmowy drzew przed burzą. Być albo być. O to pytam. I jestem bardzo zmęczona.

107 To i tamto. Nie. Najbardziej to. Przeciwne słowu, niesionemu falą. Tak jak imienne jest cierpienie. Tak jak nie podasz ręki chmurze. Usta zwrócisz kierunkowi nieopisanemu. I nie do opisania. To usta umierają, nie ty. 108 To i tamto. Kamienica. Pod kamienicą schody z ludzką częścią: 79


włamał się w nie bardzo pijany mężczyzna, a tak się włamał, że się łączy, aż można po nim iść, i jakby siebie miechem w dół na akordeonie milczy, lecz niezupełnie, bo mamrocząc przekleństwa. Masz jasną formę, popielate składowisko. Dolna warga wypluta na kolana. Jaki to wyrazisty daszek jawnej czapki dolnej szczęki. Reszta twarzy w tej czapce stoi i trochę płynie w poprzek nurtu przechodniów porannych. Tak by się siadło. Tak by się mamrotało. Wymijasz. W kapeluszu, lecz w równie popielatym nastroju. Pylić się to ludzka rzecz. Zwykły roboczy podróżny strój.

109 Chodź tu! Co ty robisz! Istotę bryły bierzesz za ozdobnik. Niedowaga, nawet lekka, jest bryły ciężką wadą. Czerwony kwiat z obserwującym okiem nazywa się kogut. Nie chciej mniej. Jednooka brzoza. Widzisz? Jemioła. Imbrykiem-kolczatką wpatruje się w dziecko, które przez słomkę kropli tęczę. Nie chciej mniej. Mogę wymienić sto i więcej brył, że to jest tak. Okulary jak duża różowa mrówka. Ona obejmuje cię, sprawdzając przyczepność. Za gładki jesteś. Rzucam w ciebie bryłą 109. Hop! Systemowi brył nie szkodzi lekkie zmierzwienie, nonszalancja w rymach. Dziecinnie ci zrymuję rzecz: 80


okulary krzywo siedzą, twoja duża mrówka ogląda się za siebie. Dalej chcesz tak samo? Dłonie w kieszeni nie mają palców. W tej kopercie ściskane jest serce. A uczucia to stali bywalcy. Cywilni obrońcy. Nie chciej mniej. Przecież bunt jest pięknem. Bunt bryły. Jej detalu. Nie pyta o zgodę, kiedy kwitnie, ani kiedy skleja łzą rozbite szczęście. Nie. To nie atak. Krok wykryty w chaosie fragmentu. I nie było rozkazu. Nie chciej mniej. Ta ucieczka: nie mogę wstać. To odprężenie: zabiliśmy tego, który coś mówił, i do dziś się śmiejemy. On coś mówił? Nas słyszą, i to jak. To, co przybywa w samą porę. Jednak przybywa. Odrasta. To nie jest mantra, to za każdym razem inne. Głowa już leży i prawie śnisz. Zboże ulicznego hałasu kładzie kłosy, nieco inaczej niż wczoraj, ale nadal równo, w pokojowym nastroju. To dobrze. Chodź tu i nie chciej mniej. 110 Notuję słowa białoruskiego Maksima: Ja nie samotny, ja knihu maju… Czytam głośno. Jeszcze raz głośno, głośniej, ciszej, głośniej, dopasowując: ja nie samotna, ja knihu maju… 81




posłowie Nazwisko Bołdak-Janowskiej jest dobrze znane czytelnikom i miłośnikom poezji. Poetka (uprawiająca też prozę, oraz na przemian i w połączeniu z liryką szczególny gatunek publicystyki prawie-prozą, utrzymanej w charakterystycznym stylu pełnego pasji monologu) zdobyła sobie wysoką pozycję kilkoma poprzednimi tomami wierszy, nominowanymi zresztą do najwyższych nagród literackich w Polsce. Jej liryka – oryginalna współczesna mutacja ekspresjonizmu z odcieniem art brut – świadomie czy nieświadomie nawiązuje do dykcji późnego Wata i młodego Czuchnowskiego, absorbuje doświadczenie Białoszewskiego, Ficowskiego czy nawet poetów takich, jak słusznie niegdyś wychwalany przez Miłosza Bogumił Andrzejewski – różni się jednak od wszystkich tych przyszywanych krewnych odrębnym tonem i obrotem mowy. Nawet u Wata nie ma takiej furii, jaka w wierszach Bołdak-Janowskiej szuka wyrazu w bezustannym warkocie rwących się wykrzyknikowych paronomazji, napędzających znaczenia niemal kalamburowymi zderzeniami słów bliskodźwięcznych, lecz bynajmniej nie bliskoznacznych. Tej fonetyce, poprzedzającej semantykę (co w najnowszym tomie poetka wprost wywodzi z kobiecego sposobu odczuwania i myślenia), towarzyszy jednak wyostrzony do widzenia – jasnowidzenia – najdrobniejszego konkretnego szczegółu niemal kosmiczny sensualizm: biologistyczny, witalistyczny w swej furii bólu (również bólu kobiety, matki), ale zarazem podkreślający nieufność wobec wszelkich dzisiejszych uroszczeń politycznych, ideologicznych, medialnych, podważający w swej biologicznej eschatologii publiczne – nie tylko „potoczne” – stereotypy. Pokoleniowa rówieśniczka poetów Nowej Fali, Bołdak-Janowska ignoruje ich ewolucję, odrzuca późną światową elegancję, nawracając do punktu wyjścia – do swobody od politycznych zniewoleń myślowych i językowych, do kultu konkretu, do materialnego wymiaru realnej egzystencji. Eschatologiczny sensualizm, charakterystyczne krzyżówki językowe z wieloetnicznego pogranicza (zwłaszcza białoruskie i niemieckie, co naturalne, zważywszy pochodzenie i miejsce zamieszkania autorki), szaleństwo kobiecej wrażliwości i cierpienia – to jednak jej tylko osobista jakość. W najnowszym tomie motywy te splatają się w dwa ciągi liryczne, przybierające postać nieledwie poematów. To u poetki nie nowość, ale też naturalny kierunek ewolucji w tej odmianie współczesnej polskiej liryki. Jeżeli jest to – jak w podtytule – „traktat o samotności”, to o samotności rodzenia i śmierci, samotności kobiety w niemal neolitycznej skali Matki – żeńskiego Anthroposa. Tym razem feministyczne stereotypy opada-

84


ją jak łuska z tej wizji językowo-obrazowej. Sama poetyka – nie tylko sytuacje liryczne – jest tu graniczna, ryzykowna w swej krańcowości, wynik jednak ma znaczenie już nie tylko dla współczesności, ale dla dziejów poezji polskiej. Poemat eschatologiczny Bołdak-Janowskiej – w najmniejszej mierze nie nawiązujący do wzorca biblijnego, lecz bardzo silnie związany z archaicznym mitem eschatologii greckiej, choćby był to związek typologiczny, nieświadomy – to nowe słowo w liryce współczesnej, ukazujące nowe tory jej rozwoju. adam p o m o rsk i

85


86


spis treści 7 Drapieżny Unieważnienie 8 Pomnik Jeszcze raz 9 Kołysanka osobista Fota foka 10 Zmiana tematu Patrz! 11 Przyszłość Hop! hop! Hop! Reakcja 12 Któregoś dnia Wskazując na zawiniątko 13 Podczas świąt Dawca 14 Czyk-czyk „Pierunki” 15 Przegrana Zazębiona 16 Powtórz Banalne pytania 17 Oklaski w słońcu Widzę cię 18 Istota Pytajcie się kobiet o ziemskie sprawy 19 Zamknięte powieki Czerwień 20 Obrót Rozkazy 21 Milion Wykluczenie 22 Biały Ciężki 23 Abba Menas 27 Traktat o samotności 84 Posłowie

87


Tamara Bołdak -Janowska Hop! Hop! Hop! Traktat o samotności © by Tamara Bołdak -Janowska © by Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza 2013 re da kc ja :

Jacek Bierut k o r e k ta :

Michalina i Grzegorz Czekańscy o p r a c o wa n i e g r a f i c z n e i s k ł a d :

Aleksandra Matyas malikthepanther.com w y d aw c a :

Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza ul. Probusa 9/4, 50-242 Wrocław http://fundacja-karpowicz.org biuro@fundacja-karpowicz.org

Zrealizowano przy współudziale finansowym Samorządu Miasta Olsztyna

Książka dostępna w księgarni Tajne Komplety Wrocław, Przejście Garncarskie 2 (Rynek) Zamówienia wysyłkowe można składać w księgarni internetowej http://tajnekomplety.pl

ISBN 978-83-932267-7-1


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.