Heavy Metal Pages_No. 51

Page 1



Intro Minął już rok, gdy została podjęta decyzja o wstrzymaniu druku kolejnych numerów Heavy Metal Pages. Niestety nie ma jasnych przesłanek, że ten stan rzeczy zmieni się w najbliższym czasie. Nie wszystkim z redakcji odpowiadało odwieszenie swoich dziennikarskich obowiązków. Część z nas nadal pracowała, choć nie tak intensywnie, jak to było w czasie normalnego cyklu wydawniczego. Okazało się, że zbieranie materiałów do szuflady nie jest czynnikiem budującym. W końcu ta frustracja musiała znaleźć swój upust. Postawiliśmy na e-magazyn, choć obiekcje, co do tej formy działania nie opuściły nas do tej pory. Nawet sam skład pierwszego e-numeru nie przyniósł nam potwierdzenia trafności wyboru. Generalnie, jest to eksperyment, który nie wiadomo gdzie nas zawiedzie. Na treść pierwszego w formie elektronicznej magazynu złożyła się zdecydowana część tego nad czym pracowaliśmy przez cały miniony rok. Nie pominęliśmy materiałów, które były przygotowane na numer drukowany. Nota bene, Nr. 51 był prawie cały złożony. Brakowało jedynie dwóch wywiadów: Cage (z Sean'em Peck'iem) i drugiej część Iced Earth (z Stu Block'iem). Niestety na tą chwile zdaje się, że oba wywiady przepadły... Ad rem. Opublikowane właśnie artykuły pochodzą z różnych okresów. Najstarszy pamięta czasy letnich kanikuł 2011 roku. Najświeższy był robiony - bodajże - późną jesienią 2012 roku. Ze względu na taki duży przedział czasowy zupełnie zrezygnowaliśmy z redago-

Spis tresci

wania tych materiałów. Po prostu są adekwatne do momentu, w którym powstawały. Być może przez to materiały będą trąciły myszką. Jednak według nas będą bardziej wiarygodne, niż po oponowej aktualizacji. Niestety całość nie ma korekty, przez co z pewnością mogą spotkać nas niespodzianki. W tym wypadku z góry przepraszamy. Przeprosiny należą się także wszystkim muzykom i zespołom, których wywiady ukazują się z tak dużym opóźnieniem. Szczególnie chcielibyśmy przeprosić polskich muzyków. Nie mają zbyt łatwo na scenie, a my nie byliśmy w stanie im pomóc w czasie, w którym tego bardzo potrzebowali. Sumując. Pięćdziesiąt dwa wywiady, jeden artykuł i grubo ponad dwieście recenzji. To nie mało. Choć przy zachowaniu kwartalnego cyklu wydawniczego z pewnością moglibyśmy zrobić zdecydowanie więcej. W każdym z wywiadów, artykułów czy recenzji, czuć nasze zaangażowanie. Mamy nadzieję, że podobne doznania będą mieli czytelnicy. Choć bywało, że sami odczuwaliśmy niedosyt, gdy nie potrafiliśmy rozwiązać, co niektórym języków. W każdym bądź razie liczyło się jedno: satysfakcja czytelników. Miejmy nadzieję, że wspólnie polubimy elektroniczną wersje magazynu oraz, że nigdy więcej nie będzie tak długiej rozłąki, choć generalnie okoliczności i czasy nie napawają optymizmem.

Konkurs Szykując nr. 51 podjęliśmy również przygotowania do kolejnego konkursu. Pierwsze negocjacje przeprowadziliśmy z wschodzącą gwiazdą polskiego doom metalu, Evangelist. Rozmowy miały pomyślny koniec. Również szczęśliwie płyty przeznaczone na nagrody przetrwały zawieruchę. Uważamy, że "In Partibus Infidelium" powinni znać już wszyscy, ale może znajdzie się parę osób, które jeszcze nie posiadają jej w swoich zbiorach. Ich właśnie namawiamy do wzięcia udziału w zabawie. 1.Z jakich powodów muzycy Evangelist nie ujawniają swoich personaliów? 2.Jaką wiarę wyznaje Evangelist? 3.Wymień literackie inspiracje zespołu. Natomiast za wstęp do następnego konkursu niech posłuży ulotka pewnej zacnej firmy: Po 25-ciu latach oczekiwań, cierpliwość polskich fanów heavy metalu wreszcie została nagrodzona. Dokładnie ćwierć wieku od nagrania, ukazał się kultowy już, jedyny album grupy Open Fire, zatytułowany "Lwy Ognia". Materiał na płytę zarejestrowano w 1987 roku, jednak nigdy dotąd nie ujrzał on światła dziennego. Dziś, za sprawą Klubu Płytowego Razem, płyta doczekała się należytej oprawy i profesjonalnego wydania w formie efektownego digipacka. Na krążku znajduje się dziewięć kawałków utrzy-

manych w stylu starego, dobrego heavy/ speed metalu, z polskimi tekstami i chwytliwymi melodiami, które muszą przypaść do gustu fanom starszych dokonań takich grup jak chociażby Helloween. To niezwykła gratka dla starszych słuchaczy, na których oczach powstawała ta niezwykła legenda oraz doskonała lekcja historii dla młodszych pokoleń. 1. W którym roku zespół powstał? 2. Na których edycjach Metalmanii wystąpił Open Fire? 3. Z jakich miast pochodzili muzycy, którzy nagrali płytę “Lwy Ognia”? Bardzo trudno było odtworzyć przebieg konkursu z ostatniego drukowanego Heavy Metal Pages. Okazało się, że sierotka nie tylko jest ślepa ale i ma Alzheimera. Po małych przepychankach ustalono, że laureatami konkursu z tegoż numeru magazynu zostali: Paweł Polkowski (Kanie), Kamil Sałek (Jędrzejów), Piotr Szachłowicz (Bielsko-Biała). Gratulujemy! Przypominam, odpowiedzi prosimy przesyłać na adres redakcji na kartach pocztowych. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

Foto: BandPhoto.pl

3 4 6 8 10 12 13 14 17 18 19 20 21 22 24 26 27 28 31 32 34 35 36 38 40 41 42 44 45 46 47 48 50 51 52 53 54 56 57 58 59 62 63 64 66 68 70 71 72 74 75 76 78 80 82 113

Intro Iced Earth Accept Judas Priest Running Wild Coroner Destruction Assassin Mortal Sin Exodus Forte Overkill Tokyo Blade Cirith Ungol Tank Exumer Necronomicon Kreon Tankard Beehler Meliah Rage Exmortus Hunter Aria Burning Starr Martyr Oz Exxplorer Leather Brainstorm Sabaton Crystal Viper Praying Mantis Saxon Oracle Taist Of Iron Sleepy Hollow Grand Magus Evangelist Hammers Of Misfortune Turisas InDespair Battlerage Elm Street Fortress Skull Fist Katana Rockas Rollas Syper Force Steel Assassin Battle Beast Queen Nightwish Joseph Magazine Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Back with Vengeance Niewiele było takich rzeczy, które na przestrzeni ostatnich 4 lat w obozie Iced Earth potoczyły się zgodnie z pierwotnym planem. Najpierw dość niespodziewanie do zespołu wrócił Matt Barlow, rozbijając przy okazji zapowiadany od lat, ostatecznie dwupłytowy album "Something Wicked". Następnie problemy z wytwórnią sprawiły, że upadł pomysł boxu "Something Wicked", na który miały się złożyć opatrzony nowymi wokalami "Framing Armageddon" oraz rozszerzony "The Crucible of Man". Wreszcie na koniec Matta, który po raz drugi postanowił się wycofać z czynnego uprawiania muzyki, zastąpił - kojarzony do tej pory przede wszystkim z growlem - Stu Block, a na horyzoncie pojawiła się "Dystopia". Nie do końca zgodnie z planem potoczyła się również poniższa rozmowa z Jonem Schafferem. Gdy już udało nam się przezwyciężyć początkowe problemy techniczne, a jakość połączenia była już na tyle dobra, że mogliśmy zacząć rozmowę, Jon przeprosił mnie na chwilę mówiąc, że ma jakiś problem z elektryką. Rzeczoną chwilę wypełniły mi dobiegające z oddali niepokojące trzaski i głosy. Krótko potem, kiedy wydawało się, że wszystko jest już pod kontrolą, Jon przeprosił mnie ponownie oznajmiając, że chyba ma u siebie mały pożar. Okazało się, że spalił się tylko umieszczony pod podłogą klimatyzator, co w ocenie lidera Iced Earth było sprawą na tyle marginalną, że mogło poczekać, aż skończymy dopiero co tak ciekawie zaczętą rozmowę. HMP: W jaki sposób przebiegał proces rekrutacyjny nowego wokalisty? Ludzie sami się zgłaszali przesyłając swoje nagrania, wytwórnia podsuwała swoich kandydatów... Jon Schaffer: W grę wchodziły właściwie wszystkie opcje. Przede wszystkim, mnóstwo osób przysłało swoje nagrania. Niemniej, jeśli chodzi o Stu, sprawdzenie go polecił mi Robert Kampf z Century Media. Poprzedni zespół Stu, Into Eternity (również w Century Media - przyp. red.), w roku 2008 otwierał kilka naszych koncertów w Stanach, ale nie bardzo byłem w stanie sobie ich przypomnieć. W pamięci utkwił mi jedynie fakt, że wokalista miał ogromną skalę. Pod wpływem sugestii Roberta sprawdziłem sobie jeden z teledysków Into Eternity i muszę powiedzieć, że od razu spodobało mi się to, co zobaczyłem w oczach Stu, a także jego sceniczny wizerunek. W dalszym ciągu jednak niewiele wiedziałem o jego głosie. Musiałem go sprawdzić. Ściągnąłem go do studia na przesłuchania, a to wypadło zabójczo. Od strony wzajemnego zrozumienia, jego podejścia do pracy, gotowości na współpracę z producentem, na naukę,

na próbowanie nowych rzeczy, a także jeśli chodzi twórczy wkład, bo Stu ostatecznie miał bardzo dużo do powiedzenia, zarówno w kwestii melodii wokalnych, jak również formy i tematyki tekstów. Nie mogłem oczekiwać niczego więcej. Wszystko potoczyły się dokładnie tak, jakbym sobie tego życzył. Wcześniej pod uwagę brałem również inne opcje. Prowadziłem dość zaawansowane rozmowy z dwoma innymi wokalistami, jednym ze Szwecji, drugim ze Stanów i ich również zamierzałem sprawdzić, ale pewne przeczucie odnośnie Stu sprawiło, że to właśnie jego chciałem sprawdzić w pierwszej kolejności. I nie było powodu szukać dalej. Największym zaskoczeniem w kontekście wyboru Stu był fakt, że do tej pory kojarzył się on przede wszystkim z growlem. Owszem, jego drugi znak fir mowy to falsety, niemniej pierwsze skojarzenie to zawsze growl, który z Iced Earth nigdy nie szedł w parze. Wiedziałem, że dla wielu będzie to spore zaskoczenia, a u niektórych może zaowocować całkowicie mylnym wyobrażeniem nowego albumu, ale z drugiej

strony, czy ktokolwiek z choćby mglistym pojęciem o tym, kto dowodził tym okrętem przez te wszystkie lata, mógł naprawdę sądzić, że nagle usłyszy w Iced Earth growle? Wiem, co robię. Od zawsze idę swoją ścieżką i myślałem, że ludzie mają trochę więcej wiary. (śmiech) Ale w niedługim czasie wszyscy będą mieli okazję się przekonać, jak zabójczym wokalistą jest Stu i z jakiej gliny jest ulepiony. Bez wątpienia. Czego nie sposób nie zauważyć już przy pierwszym kontakcie z "Dystopia" to fakt, że Stu od samego początku śpiewa niczym rasowy wokalista Iced Earth. Całkiem niedawno natomiast przeczytałem, że środkowe pasmo swojego głosu Stu tak naprawdę odkrył dopiero podczas sesji nagraniowej. Na ile więc jest to jego naturalny sposób śpiewania, a na ile to ty zrobiłeś z niego wokalistę Iced Earth? Sądzę, że rozkłada się to mniej więcej równomiernie. Byłem producentem w zasadzie każdego wokalisty Iced Earth. Angażowałem się w ten proces nagrywania wokali już w czasach, gdy w zespole śpiewał jeszcze John Greely (rok 1991 i album "Night of the Stormrider" - przyp. red.), ale prawdziwym przełomem w tej kwestii okazało się pojawienie Matta. To wtedy tak naprawdę zacząłem się poważnie rozwijać i to nie tylko jako producent, ale również jako kompozytor. Na początku skupiałem się przede wszystkim na partiach gitar, aranżacji poszczególnych instrumentów i tekstach. Szczególnie wyraźnie słychać to na naszym debiucie. W kolejnych latach moje zaangażowanie objęło całość procesu twórczego, a to automatycznie sprawiło, że niektóre rzeczy musiały brzmieć znajomo. I niezależnie od tego, kto czego by na tent temat nie powiedział, tak po prostu jest. To fakt. To, jak komponuję poszczególne utwory, sposób, w jaki przekazuję wokalistom, jakiego klimatu w danym momencie szukam, wpływ, jaki na późniejszym etapie produkcji ma na wszystko Jim Morris (wieloletni producent Iced Earth - przyp. red.), wszystko to sprawia, że każde kolejne wydawnictwo Iced Earth brzmi do pewnego stopnia znajomo. Swoje zrobił również fakt, że Stu był kształtowany przez muzykę Iced Earth. Dorastał słuchając naszych płyt i doskonale rozumie, o co w Iced Earth chodzi. Co się zaś tyczy odkrywania środkowego pasma jego głosu, rzeczywiście, wcześniej właściwie go nie używał. Sięgał po falsety w stylu Halforda, czy wysokie, melodyjne wokale, po te drugie najczęściej w refrenach, ale głównie były to rzeczy z pogranicza death i black metalu. Miałem pełną świadomość tego, że jego głos

Foto: Justin Bogucki

4

ICED EARTH


obejmuje naprawdę szerokie spektrum dźwięków, ale podczas pracy nad "Dystopia" udało mi się również odkryć wiele zupełnie nowych, nieznanych również dla Stu. Na swój sposób byłem jego nauczycielem. Wielokrotnie mówiłem mu, że chcę, żeby w tym, czy innym miejscu spróbował zaśpiewać inaczej, przeniósł punkt emisji głosu w dół gardła, dodał trochę brudu, szaleństwa, agresji, czegokolwiek. Stu do wszystkich sugestii podchodził z takim samym zaangażowaniem i sam był bardzo ciekaw efektów, tak, że wokale na "Dystopia" to jak najbardziej efekt pracy zespołowej. Pierwszy na płycie utwór tytułowy to, z jednej strony prawdopodobnie najlepsza kompozycja na płycie, a z drugiej doskonała wizytówka Stu. Słowem, otwieracz doskonały. Dokładnie. Właśnie dlatego tak bardzo zależało mi, aby to "Dystopia" była pierwszym numerem na płycie. W "Anthem" od samego początku spokoju nie dają mi wokale w zwrotkach. W tych wyższych partiach to również Stu, czy ty? Stu. Brzmi niemal dokładnie tak, jak ty na płycie Sons of Liberty. Cóż, wracamy do tego, o czym mówiłem chwilę wcześnie. To kwestia sposobu, w jaki komponuję. Wielu osobom trudno to zrozumieć, ale fakt, że dane rzeczy wychodzą spod ręki tej samej osoby sprawia, że w muzyce pojawiają się części wspólne. Podobnie było z albumem Sons of Liberty. Wiele osób twierdziło, że próbowałem śpiewać jak Matt, a ja w ogóle nie przypominam Matta. Przede wszystkim Matt jest bez porównania lepszym wokalistą. Wszelkie podobieństwa wynikają wyłącznie ze sposobów układani oraz produkowania linii wokalnych. Dla przeciętnego słuchacza jest to najczęściej nie do ogarnięcia, ale też osobiście wcale tego od niego nie wymagam. "Boiling Point", a także na swój sposób do niego bliźniaczy "Days of Rage" wyróżniają się długością. Czy oba utwory były pisane z założeniem, że ma być przede wszystkim krótko, zwięźle i na temat? Czy może dopiero po fakcie zdałeś sobie sprawę, że w obu przypadkach wyszło tego około 150 sekund? Nigdy nie myślę o tym, jak długi będzie dany utwór. Komponując opieram się na aranżacji, na tym, co brzmi dobrze. Nigdy nie piszę z założeniem, że w każdym utworze musi być gitarowe solo. To głupie podejście. Jeśli utwór potrzebuje solówki, wtedy takowa się pojawi. Jeśli musi mieć przynajmniej 5 minut, żeby przekazać to, co mam do przekazania, będzie miał przynajmniej 5 minut. Jeśli 20, będzie miał 20. Wszystko zależy od tematyki i tego, co w danym utworze próbuję zawrzeć. Nigdy natomiast nie jest to podejście na zasadzie: no dobra, to teraz skomponuję kawałek, który będzie miał 2,5 minuty. Kieruję się instynktem. O solówkach specjalnie nie wspomniałem, bo gdy raz wywołałem ten temat przy okazji rozmowy o "The Crucible of Man", usłyszałem, że - cytuję: "ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje świat, jest kolejne gitarowe solo." (śmiech) I nadal się tego trzymam. Jeśli ktoś chce posłuchać czegoś z popisującym się gitarzystą, ma miliony zespołów do wyboru. (śmiech) Wybierz dowolny zespół metalowy, a prawdopodobnie znajdziesz na jego płycie mnóstwo solówek. W Iced Earth solo musi coś wyrażać. Przypuszczam, że właśnie takie podejście jest jed nym z powodów, dlaczego od kilku lat tak dobrze współpracuje Ci się z Troy'em (Seele'm). Czego by o nim nie powiedzieć, do miana boga gitary aspirować nie próbuje… Cóż, osobiście uważam, że Troy to świetny gitarzysta. Nie wiem też do końca, kim tak naprawdę jest bóg gitary. Spotkałem na swojej drodze mnóstwo ponoć świetnych gitarzystów, którzy zupełnie nie potrafili grać partii rytmicznych, a to raczej mało boskie. Wiele rzeczy w muzyce to tylko iluzja, a ludzie mają tendencję do skupiania się na tym, co nie ma większego znaczenia. Pierwszą radą, ja-kiej udzielam młodym gitarzystom, jest zawsze to, żeby nie próbowali grać jak ja, Eddie Van Halen, James Hetfield, czy Dave Mustaine, ale żeby próbowali odkryć własną tożsamość. Oczywiście, można spędzać całe dnie ogrywając skale, by po pewnym czasie być w stanie

grać rzeczy, które brzmią jak jedno wielkie "blbl-blbl", ale jeśli ktoś myśli, że można na tym zbudować karierę, czeka go przykre rozczarowanie. Przede wszystkim trzeba umieć komponować, tworzyć poszczególne części utworów, a także mieć wizję, która pozwoli złożyć te części w jedną spójną całość. Na tym opiera się sukces każdego zespołu. Ślęczenie całymi dniami nad partiami, które w ramach jednego utworu nie będą dłuższe niż 10 sekund… Pewnie, czasem fajnie mieć takie rzeczy, ale na pewno nie jest to coś, co byłoby jakoś szczególnie istotne. Przynajmniej, nie dla mnie. Tak więc o ile ktoś nie ma prawdziwych zadatków na to, żeby zostać kimś takim, jak Yngwie Malmsteen czy Eddie Van Halen, lepiej żeby popracował nad czymś oryginalnym. Wracając natomiast do punktu wyjścia, każdy, kto chce posłuchać popisów gitarowych herosów, ma do wyboru milion innych zespołów. Iced Earth jest dla tych, którzy szukają świetnych, heavy meta-lowych kompozycji. "Anguish of Youth" to świetna, klasyczna ballada Iced Earth w stylu "I Died for You" lub "Melancholy". Ale czy to podobieństwo nie sprawia, że w trak cie komponowania czujesz, że do pewnego stopnia wchodzisz do tej samej rzeki? Nie. To się nazywa styl komponowania. (śmiech) To zarzut formułowany najczęściej przez przegranych muzyków, którzy sami nie byli w stanie niczego osiągnąć. Sam, jako człowiek, który przewodzi zespołowi od 25 lat i który przez cały ten czas komponuje, nigdy nie miałem czasu, ani chęci, nawet jako nastolatek, by mieć tego rodzaju obsesję na punkcie twórczości innych zespołów. Jest cała masa zespołów w rodzaju AC/DC, Black Sabbath, czy Iron Maiden, których kolejne płyty brzmią podobnie, ponieważ tworzą je ci sami ludzie. Iced Earth udało się stworzyć styl, za sprawą którego większość ludzi choć trochę zaznajomionych z naszą twórczością jest w stanie nas rozpoznać po kilku riffach. Dla mnie to pozytywne zjawisko. "Anguish of Youth" to po prostu mój styl komponowania. Oto, kim jestem i jak brzmi moja muzyka. Iron Maiden, którego nazwa padła przed chwilą, pojawia się w dość szerokim zakresie w "Dark City" i "Equilibrium". Więcej, mam wrażenie, że ostatnim albumem Iced Earth, na którym można było usłyszeć tyle Iron Maiden, był "Horror Show" z cov erem "Transylvania". Sam nie wiem, co mam na ten temat powiedzieć. Bardzo możliwe, że masz rację. Ale samo podobieństwo na pewno wychwyciłeś już w trakcie komponowania? Skojarzenie jest oczywiste, chociaż z drugiej strony, dopóki Iced Earth nie miało na koncie 4 czy 5 albumów, nigdy nie zdarzyło mi się zagrać choćby jednego utworu Iron Maiden. Niemniej podświadomy wpływ bez wątpienia był obecny, ponieważ od zawsze uważam się za jednego z największych fanów Iron Maiden. Uwielbiam też Pink Floyd i to też czasami słychać w mojej muzyce. Tak to po prostu działa. Limitowane wydanie "Dystopia" będzie dłuższe m.in. o "Soylent Green" i "Iron Will". Czy pomijając objętość, będzie się ono różniło od standardowego również kolejnością utworów? Nie, będzie bardzo podobna. Ta, którą od pewnego czasu można znaleźć w sieci, jest błędna… Chyba, że ktoś z Century Media coś grubo spieprzył, a ja jeszcze o tym nie wiem. (śmiech) Ale nie sądzę. Co się zaś tyczy samych wydań, wytwórnie są zmuszone szukać nowych sposobów sprzedaży swoich produktów, ponieważ ludzie wciąż kradną muzykę. Coraz trudniej znaleźć nabywców na płyty w fizycznej formie i stąd m.in. coraz różniejsze opakowania oraz rzeczy, których ludzie nie mogą skopiować, jak w przypadku naszego boxu klamra do pasa czy naszywka, a które fani chętnie kupują. Sklepy bankrutują, wytwórnie bankrutują, zespoły walczą o przetrwanie, a wszystko dlatego, że ludzie kradną muzykę.

pozytywny przekaz. "Solyent Green" to również dobry numer, ale... Sam nie wiem, musiałem wybrać dwa utwory, które nie trafią na podstawowe wydanie i może podświadomie uznałem, że "Soylent Green" nie jest równie dobry, jak kilka innych kompozycji? Niemniej, to nadal pełnowartościowy utwór, który dla wielu może być jednym z najlepszych na płycie. Jeden z opublikowanych na waszej stronie raportów ze studia poświęciliście procesowi miksu, pokazując przy okazji, jak dłu-gi i żmudny może być to proces. Czy zdarza Ci się, że szukając doskonałego brzmienia, sprawdzając kolejne warianty, dochodzisz do punktu, w którym sam nie jesteś już pewny, czego tak naprawdę szukasz? Od czasu do czasu, ale zwykle od samego początku mam dość konkretną wizję tego, co chcę osiągnąć. Wiem, czego szukam. Podstawowe wyzwanie na etapie miksu to najczęściej znalezienie odpowiedniego poziomu głośności dla poszczególnych instrumentów. Szczególnie w przypadku czegoś w rodzaju "The Gettysburg", wielkiego, epickiego utworu z 55-osobową orkiestrą, zespołem wykorzystującym mnóstwo ścieżek, rozbudowanymi wokalami z tonami nakładek oraz chórami. Musisz wybrać partie, które w danej części utworu są najważniejsze i na nich się skupić, ponieważ przy takiej mnogości dźwięków nigdy nie uda ci się wyeksponować wszystkiego. To po prostu niemożliwe. Musisz podjąć decyzje, w konsekwencji których coś ucierpi, a to jest wyzwanie. Bardzo rzadko natomiast jest to kwestia zbyt wielu opcji do wyboru, ponieważ zawsze mam konkretną wizję tego, co robię. Czyli syndrom Paula O'Neilla, który nagrywając "Streets" z Savatage w przypadku "Believe" doszedł do mixu 83B jest ci obcy? Nie, my tak nie pracujemy, ale wiem, że Paul O'Neill miewa takie problemy, gdy ma za dużo czasu i możliwych opcji. My nie mamy jego budżetu, a ja wiem, co chcę osiągnąć, tak że problem nas nie dotyczy. Cechą charakterystyczną kilku ostatnich produkcji jest mocno wyeksponowana perkusja, co najłatwiej zaobserwować na przykładzie nagra-nej na nowo "Something Wicked Tri-logy", czy ostatnio "Dante's Inferno". To kwestia samego miksu, czy bardziej czystszego brzmienia gitar? Nie ulega kwestii, że brzmienie gitar na "Dystopia" jest najczystsze, przynajmniej od czasu "Something Wicked this Way Comes", a może nawet od "The Dark Saga". Na kolejnych albumach, poczynając od "Horror Show" było zdecydowanie więcej kombinowania. Jedna z gitar, których używałem tym razem, to Gibson Explorer z przystawką typu low output, a ustawienia przedwzmacniacza były zdecydowanie bardziej naturalne, niż te z kilku ostatnich płyt. Wszystko jest jednak kwestią tego, co pasuje do konkretnego utworu. Nie było tutaj jakichś odgórnych decyzji. Na starcie ustaliliśmy z Jimem tylko to, że chcę, aby brzmienie było bardziej korzenne, surowe, bezpośrednie i dokładnie przedyskutowaliśmy, jak możemy to osiągnąć. Nie wdawaliśmy się jednak w takie szczegóły, jak głośność bębnów. Po prostu uznaliśmy, że takie brzmienie będzie dobre. Przetestowaliśmy je na kilku różnych zestawach głośników i ruszyliśmy naprzód. Musimy kończyć, mam kolejny wywiad. W takim układzie o tekstach będziemy musieli porozmawiać innym razem, bo w "Anthem", "V" czy "Days of Rage" dostrzegam ciekawą zbieżność z tematyką poruszaną przez Sons of Liberty. Myślę, że podobieństwa powinien dostrzec każdy, kto na bieżąco śledzi, co dzieje się na świecie. Marcin Książek

Był konkretny powód, dla którego to właśnie dla "Soylent Green" i "Iron Will" zabrakło miejsca na standardowym wydaniu "Dystopia"? "Iron Will" to bardzo fajny kawałek, ale trochę inny niż reszta albumu. Ma nieco inny klimat i bardzo

ICED EARTH

5


Foto: Nuclear Blast

jów, był grany w radiu tak często, że ludzie mieli go już dosyć (śmiech). To chyba najlepszy dowód na potwierdzenie popularności kapeli! Wolf Hoffman: Oczywiście (śmiech).

…wróciliśmy i wygląda na to, że zostaniemy na dobre!!! Był 22 kwietnia 2012 roku, Klub Stodoła. Została godzina do rozpoczęcia koncertu grupy Accept. Moja kolej. Na backstage'u, pomimo, że na wywiad umówiłam się z Wolfem Hoffmanem, przywitał mnie Peter Baltez, po chwili jednak, na moją wyraźną prośbę na kanapie rozsiadł się również Wolf. Dostałam niewiele czasu, więc od razu przeszliśmy do meritum. Z początku miałam ambiwalentne odczucia co do moich rozmówców. Wydawali się być mało zainteresowani wywiadem, zachowywali się tak, jakby chcieli dać mi do zrozumienia, że jestem kolejną "dziennikarzyną" z pytaniami, na które odpowiadali już setki razy. Przyznam, że trochę mnie to zdemotywowało, ale co zrobić, oni - gwiazdy, ja - laska, która zawraca im dupy, niemniej jednak byłam tam po to, żeby wyciągnąć "co nie co", a oni musieli odpowiedzieć na moje, jak się potem okazało, wcale nie tak wtórne pytania. Wypowiedzi muzyków, mniej lub bardziej adekwatne do poruszonych kwestii, na pewno zaspokajają ciekawość. Z poniższej rozmowy z trzonem zespołu Accept dowiecie się m. in. jakie emocje targają 50-letnimi gośćmi stojącymi powtórnie u progu sukcesu, który przyniosły dwa ostatnie albumy "Blood of The Nations" i "Stalingrad", jak wspominają swój występ w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej w 1986 roku oraz czy jakiekolwiek młode heavy metalowe kapele zasługują na ich zainteresowanie. Drodzy czytelnicy, przed Wami spowiedź frontmanów kapeli, będącej jednym z klasycznych kamieni milowych w historii heavy metalu, kapeli, która na przestrzeni lat umacniając swoją pozycję, udowodniła, że Accept jest jak wino - im więcej lat w metryce, tym lepiej smakuje.

6

ACCEPT

HMP: Cześć chłopaki! Dzięki za poświęcenie mi swojego cennego czasu, jesteście kapelą, na której koncert zawsze czeka się z utęsknieniem. Przy okazji przekazuję podziękowania za świetne, zeszłoroczne show! Wolf Hoffman: Wielkie dzięki. Nam też się bardzo podobało, Polska jest zdecydowanie na naszym celowniku - powinniśmy częściej u Was pracować i zobaczyć, jak daleko możemy zajść. Cofnijmy się trochę w czasie. Czy pamiętacie pier wszy koncert Accept w Polsce? Była wiosna 1986 roku, komunistyczny pasożyt toczył nasz kraj od wewnątrz, w wyniku czego fani musieli czekać na Was z biletami w dłoniach od grudnia 1985 roku… Jaka była tego przyczyna? Czy trudno było dostać pozwolenie od Wielkiego Brata, aby zagrać w naszym kraju? Wolf Hoffman: Organem odpowiedzialnym za bukowanie zespołów była jakaś rządowa agencja ds. rozrywki, może oni zmienili datę. Osobiście nie byłem nawet świadom, że mieliśmy zagrać wcześniej, a Ty Peter? Peter Baltez: Czy to nie był okres po "Russian Roulette"? Odwoływaliśmy wtedy jakiś koncert… to było dawno temu. Wolf Hoffman: Hm… nie wydaje mi się… To było po wydaniu "Balls To The Wall"… Wolf Hoffman: Tak, dokładnie. Ale niestety nie pamiętamy okoliczności tego zdarzenia. Czasem rzeczy dzieją się kompletnie poza naszą świadomością. Ktoś mógł popełnić błąd, zabukować zespół za wcześnie, sam nie wiem… Czym różnił się koncert przed publicznością zza "żelaznej kurtyny" od występów w krajach, bądź regionach, gdzie czymś naturalnym była demokracja i kapitalizm? Słyszałam, że widok był dość zaskakujący - żołnierze zjawili się liczniej niż sami fani! Peter Baltez: To co pamiętam bardzo dobrze, to scena w obiekcie wyglądającym jak statek kosmiczny i niesamowity tłum ludzi, wprost niewiarygodny! Wolf Hoffman: Wszyscy mieli transparenty, a raczej zwykłe prześcieradła z napisami "Witajcie Accept!". Dla ludzi w tamtych czasach to była wielka rzecz. Pamiętam kordony wojska dosłownie pod sceną… Peter Baltez: Oddzielali nas od fanów, uzbrojeni w karabiny maszynowe. Wyglądało to tak - scena, wojsko z bronią, publiczność, za nimi znowu uzbrojeni żołnierze. Nie wiedzieli, czego się spodziewać, fani nie mogli podejść bliżej sceny, musieli siedzieć na krzesełkach, jak w kinie, nie wolno im było wstawać. My także nie wiedzieliśmy, co nas czeka, to był nasz pierwszy koncert w Polsce, byliśmy pozytywnie zszokowani tym jak wielu fanów zna piosenki Accept, to było dla nas coś nowego. Znajomy, który był wtedy na koncercie wspominał, że kawałek "Metalheart" królował na listach przebo-

Chciałabym odnieść się do dość delikatnego tematu, jakim dla nas Polaków może być (lub była) kwestia intro do kawałka "Fast As A Shark" - "Heidi, Heido", będącej przyśpiewką żołnierzy Wehrmachtu podczas II Wojny Światowej. Nie uważacie, że użycie tego utworu w tamtym okresie, na polskiej ziemi mogło być odebrane jako brak szacunku i arogancję z Waszej strony? Szczególnie, że jesteście Niemcami. Jak zareagował tłum? Wolf Hoffman: Oj nie podobało im się to. Nie byliśmy świadomi, w jaki sposób wykorzystano ten utwór. Po prostu wybraliśmy starą, wesołą, ludową przyśpiewkę. Nie mieliśmy pojęcia, że śpiewali ją wcześniej niemieccy żołnierze… To jest germańska folkowa piosenka funkcjonująca w naszej kulturze od kilkuset lat, wybraliśmy ją, gdyż nie posiada tekstu i jest tak naprawdę jedynie infantylną dziecinną melodyjką. Idealnie kontrastowała z kawałkiem "Fast As A Shark", a wkomponowanie jej w utwór miało z założenia pozostać w stylistyce żartu. Troszkę kontrowersyjnego jak na nasze polskie realia… Wolf Hoffman: Nie było to absolutnie naszą intencją. Intro wzbudziło kontrowersje jedynie w Polsce, w pozostałych krajach przeszło w zasadzie bez echa, może użyto tej przyśpiewki w jakichś filmach traktujących o II Wojnie Światowej i stąd te negatywne skojarzenia? Prawdę mówiąc zdziwiła mnie reakcja publiczności, to byli młodzi ludzie! To nie kwestia filmów. Uczy się nas po prostu his torii i jesteśmy świadomi pewnych faktów, nieza leżnie od wieku. Myślę, że w obecnych czasach to intro nie ma już większego znaczenia, widzę po reakc jach publiki, śpiewają razem z Wami. Peter Baltez: Czuliśmy się naprawdę źle. Nie wiedzieliśmy jak się zachować. Wolf Hoffman: Zorganizowaliśmy małą konferencję i przeprosiliśmy fanów, bardzo przejęliśmy się całą sytuacją. Shit happens… Dobra, co było, a nie jest…nie wiedzieliście, zostało Wam wybaczone (śmiech). Przejdźmy do koncertu w 1991 roku, tutaj w Warszawie, również w Stodole. Lata 90-te były okrutnym czasem dla muzyki, którą wykonujecie, publika najprościej w świecie wypięła się i większość odbiorców skradły bardziej mroczne i cięższe meandry metalu albo… gówniana sieczka, która wdarła się wraz przyjściem tak wyczekiwanego kapitalizmu… Wolf Hoffman: Czasy się zmieniły, ludzie mieli do dyspozycji więcej rozrywek… Peter Baltez: Pojawił się grunge, Kurt Cobain, kapele takie, jak Nirvana, czy Soundgarden stały się popularne na całym świecie, a heavy metal tak jakby odszedł w zapomnienie. Ludzie zaczęli wybierać - "nie pójdę tu, nie pójdę tam, nie chcę oglądać już tego zespołu..." - i takie tam. Wolf Hoffman: Pamiętam jak bardzo fascynującym doświadczeniem było grać tu w latach 80-tych po raz pierwszy i powracając w 1991 roku widzieć, jak wielkie zaszły zmiany. To było tylko kilka lat później, a wszys-


tko wyglądało zupełnie inaczej, kompletnie inny klimat czuło się w powietrzu, pootwierano nowe sklepy, wszędzie reklamy, pełno podekscytowanych ludzi, całe miasto rozrastało się i tętniło życiem - zupełnie inaczej niż w roku 86. Wolf, porozmawiajmy chwilę o solowym albumie z Twoimi interpretacjami utworów muzyki klasycznej. Był rok 2000, działalność Accept tkwiła w zawieszeniu, heavy metal nie był częścią mainstream'u… Czy dlatego skupiłeś się na tym przedsięwzięciu? Wolf Hoffman: Zespół rzeczywiście był w zamrożeniu, a ja chciałem po prostu wydać ten album. Świat muzyki klasycznej zawsze był dla mnie czymś wyjątkowym, obecnym również w kompozycjach Accept, jak np. w "Metal Heart"… zawsze czułem, że jest więcej rzeczy, których chciałbym spróbować. Jako, że podczas aktywnej działalności Accept ciężko było połączyć te oba światy tak, jakbym tego chciał, wpleść klasykę w heavymetalowe kawałki, pomyślałem, że to idealny moment na wydanie płyty o takim charakterze. Tak po prostu i tylko dlatego, że chciałem - nie miałem żadnych planów co do tego wydania, nie było zespołu, nie myślałem o trasie koncertowej, nie chciałem podbijać świata. Chodziło tylko o nagranie tej płyty i czerpanie z tego faktu satysfakcji. To był w całości mój osobisty projekt i kiedy został wydany poczułem się dobrze. Na tym się skończyło. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym temacie… Jedno pytanie a propos solówki podczas warszawskiego show…Grałeś melodie muzyki klasycznej, rozpoz nałam "In the Hall of the Mountain King" i jeszcze jedną, od której zacząłeś, jednak której tytułu nie mogę sobie przypomnieć…Ta solówka bardzo mnie poruszyła. Wolf Hoffman: No i masz - jestem z tego świata, inspiruje mnie i fascynuje, żyję klasyką mocniej niż czymkolwiek innym. Czuję się tu jak w domu, metal zawsze pojawia się, gdy piszę utwór, jednak nie mógłbym nigdy ukryć faktu, skąd to się bierze.

dzenie "pozostania na dłużej"… oczywistym jest, iż wielu fanów bało się zainwestować w Accept po raz kolejny - w pełni to rozumiem, zostali w pewien sposób zranieni, przez bardzo długi czas brakowało im nas i do zapewnień o wielkim powrocie podchodzili z dużą rezerwą. Ale… wróciliśmy i wygląda na to, że zostaniemy na dobre!!! Jako, że jesteśmy tuż po wydaniu nowego albumu i na live'ach gracie kilka kawałków z tego materiału, jak oceniasz reakcję publiczności? Wolf Hoffman: Aż trudno uwierzyć, ale fani śpiewają je razem z nami! Zwykle zajmuje to trochę czasu zanim publiczność oswoi się z nowymi utworami. A tutaj niespodzianka - "Stalingrad", "Shadow Soldiers" etc. są jak kawałki znane fanom od dłuższego czasu - niesamowite! Na płycie słychać rozpoznawalne już brzmienie nowego Accept. Myślę, iż jest to doskonałe połączenie odświeżonej, ale nadal charakterystycznej maniery znanej z "Balls To The Wall" czy "Metal Heart", z możliwościami sprzętu audio XXI w. Jak to naprawdę wyglądało w studio? Mieliście na celu nawiązanie brzmieniowe do klasyków Accept, czy postawiliście na coś zupełnie nowego? Wolf Hoffman: O nie… czuliśmy się bardzo komfortowo ze świadomością, że "Blood of the Nations" jest

W jednym z wywiadów powiedzieliście, że "Stalingrad", nie jest koncept-albumem. Jednak patrząc na to, jak wydana została płyta - specjalny szorstki papier, swoją fakturą przywołujący wspomnienia z cza sów komuny oraz tytuły kawałków i ich zawartość liryczna - ciężko oprzeć się pierwszemu wrażeniu - to wygląda zdecydowanie na koncept-album! Dlaczego Stalingrad? Wolf Hoffman: To nie jest koncept-album. Na pytanie - "dlaczego?", zwykle odpowiadam - "dlaczego nie?". To po prostu bardzo interesująca historia, świetny temat na piosenkę, jedno z bardziej przerażających wydarzeń ostatniego stulecia, coś dla nas fascynującego, co zmieniło bieg historii. Szczególnie jeśli mówimy o Europie, samo słowo "Stalingrad" wzbudza reakcje, nikt nie chce tego dotykać, ale każdy jest zainteresowany tematem. To bardzo proste, zainspirowaliśmy się tym kawałkiem historii i tak powstała płyta. Poprzeczkę zwiesiliście niesłychanie wysoko. Według mnie danie główne, jakim jest najnowszy krążek, pozostawia chęć na dokładkę. Może jest to dokładka wywołana łakomstwem spowodowanym poprzednim albumem, ale jednak. Wolf Hoffman: Dzięki za komplement. Jedno się zmieniło w stosunku do poprzedniego rozdziału w historii Accept - czujemy się ekstremalnie zmotywowani,

Foto: Nuclear Blast

Mam takie osobiste poczucie, że jesteśmy świadkami odradzania się sceny metalowej. Powstaje wiele młodych zespołów, które są promowane, wydają płyty, koncertują… Jakie jest Wasze podejście do tego, co się obecnie dzieje w świecie metalu? Jakie kapele zasłużyły na waszą aprobatę? Wolf Hoffman: Żadne. Peter Baltez: To trudne pytanie… rozumiem o co ci chodzi, powstaje nowy styl grania tradycyjnego metalu, jak np. Grand Magus ze Szwecji, Sabaton, jednak dla nas… …To nic nowego? Peter Baltez: Taaak…. nie jesteśmy jakoś szczególnie zainteresowani tym typem muzyki, nie śledzimy tego, co się dzieje. Wolf Hoffman: Funkcjonujemy w tym światku już 30 lat i w pewnym sensie widzieliśmy już to wszystko, nowe bandy pojawiają się i znikają… kogo to obchodzi, nie jesteśmy już tym wszystkim tak zafascynowani, z tej prostej przyczyny, że sami uprawiamy ten sport od tak wielu lat. Szczerze, to nawet nie próbuję tego wszystkiego śledzić, to Twoje zadanie… Robię to. Wolf Hoffman: To świetnie (śmiech). Widzisz, teraz tu siedzimy i gadamy, a tam gra jakiś zespół (Anti Tank Nun - przyp. red.), nawet nie wiem, kto to. Nie interesuje Cię to? Wolf Hoffman: Nie mam na to czasu, teraz rozmawiam z Tobą, tak jest każdego wieczoru, zwykle, gdy gra support, jestem w hotelu albo biegam z miejsca do miejsca, nie mam czasu ich obejrzeć, zresztą…nawet gdybym ich zobaczył, najpewniej skwitowałbym to słowami - "eee, to już było". To jakiej muzy słuchacie, żeby się np. zrelaksować? Peter Baltez: Słucham radia, niczego konkretnego. Wolf Hoffman: Mam pokaźną kolekcję płyt muzyki klasycznej, tego słucham. W dalszym ciągu lubię rzeczy, których słuchałem jako nastolatek - Deep Purple, Rainbow, ACDC. Przejdźmy do spraw bardziej aktualnych. "Stalingrad" to heavy metalowy album najwyższego poziomu, postawił kropkę nad "i" w temacie: "wielki powrót Accept". Czy możemy się spodziewać że z powrotem zagościcie w świecie ciężkiej muzy na dłużej, czy jest to tylko chwilowy epizod, spowodowany masowymi reaktywacjami starych gwiazd metalu lat 80-tych? Wolf Hoffman: Zastanawiam się, czy powrót Accept na scenę miał coś z tym wspólnego, czy może był to zwykły zbieg okoliczności. Jeśli chodzi o samo stwier-

dokładnie tym, co fani kochają w Accept - nie musieliśmy myśleć dwa razy - my chcieliśmy dokładnie tego samego!

zainspirowani oraz porządani na scenie. Ale przede wszystkim - mamy poczucie, że rozpoczęliśmy coś zupełnie nowego, wyobrażasz to sobie, w naszym wieku?

Jak wygląda współpraca po dołączeniu do zespołu Marka Tornillo? Czy wpasował się on w system starych przyzwyczajeń zespołu, a może to Wy spróbowaliście nowych metod pracy? Wolf Hoffman: Cieszy mnie, że fani doceniają wkład, jaki ja i Peter mieliśmy w to, co zespół osiągnął na przestrzeni dekad, dlatego podejrzewam, że największą obawą przed powrotem na scenę była kwestia tego, czy się zmienimy, czy Accept będzie dalej tym samym zespołem. Mieliśmy wiele szczęścia, Mark Tortillo dołączył do nas ze swoim charakterystycznym stylem jednocześnie nie wprowadzając znaczących zmian w zespole. To właśnie spowodowało, że fani na całym świecie zaakceptowali nowy Accept w mgnieniu chwili, traktując nas tak, jakbyśmy byli obecni na scenie w takim składzie od zawsze.

No właśnie…jak czujecie się dziś wychodząc na scenę, mając tyle lat, ile macie, grając nowe numery? Wolf Hoffman: Muzyka jest nieśmiertelna, myślę, że to kwestia naszej psychicznej i fizycznej gotowości połączonej z wysokim poziomem dopasowania, które jesteśmy w stanie osiągnąć. To, że możemy dać się ponieść tej fali, związane jest w dużej mierze z resztą składu Accept. Peter i ja w chwili obecnej jesteśmy nie do zatrzymania i wierzę, że mając świadomość, jak ważną rolę odgrywa każdy z osobna w zespole i w jak znaczący sposób zaznaczamy swoją obecność na scenie - nikt nie ma problemu z tym, żeby wykrzesać z siebie pełnię możliwości. Nie bylibyśmy w stanie robić tego, co robimy, bez obecności każdego z nas na scenie.

Jak juz mówiłam wcześniej, nowy materiał jest kawałkiem świetnie zagranego, dojrzałego heavy metalu. Nie mniej jednak w tym punkcie wskrzeszonej kariery nie da się uniknąć notorycznych porównań do "starszego brata". Jeśli miałbyś szczerze odpowiedzieć, czy uważasz że "Stalingrad" zaspokoił apetyty fanów, jakie pokładane były w tym albumie, po wydaniu "Blood Of The Nations"? Wolf Hoffman: Nie do końca rozumiem o co chodzi z tym "starszym bratem". "Stalingrad" wdarł się na listy przebojów w każdym, jak myślę, kraju, w którym wydaliśmy krążek, więc jeśli masz na myśli "Blood Of The Nations" - to tak, powtórzyliśmy ten sukces.

Jak porównałbyś to do emocji które drzemały w was w tych samych sytuacjach, ale przeszło 20 lat temu? Wolf Hoffman: Żadne porównanie nie jest możliwe. Inny czas, inni ludzie obecnie tworzący zespół, co za tym idzie, zupełnie inne rezultaty naszej pracy. 25 lat - nie, nawet więcej - minęło odkąd gramy i odkąd osiągnęliśmy pierwszy międzynarodowy sukces. To było dawno temu i każdy z muzyków, który przewinął się przez szeregi Accept, zrobił karierę i ułożył sobie jakoś życie. Zmieńmy trochę temat. W klipie do "Teutonic Terror" użyliście amerykańskich czołgów, które pod czas II Wojny Światowej ostrzeliwały Niemców. Kolega, który jest nauczycielem historii zwrócił uwagę na ten fakt. Zdawaliście sobie z tego sprawę?

ACCEPT

7


Wolf Hoffman: To nie było tak, że mieliśmy do wyboru wszystkie czołgi świata i mogliśmy sobie wybrać te, czy inne. Co z tego, że ktoś to zauważył. Zresztą, dlaczego mielibyśmy nie kręcić z amerykańskimi czołgami, nam to odpowiadało. Peter Baltez: Kręciliśmy w Los Angeles, oto powód.

dzo restrykcyjne. Jestem wielkim fanem muzyki klasycznej, zawsze byłem i zawsze będę jej wierny. Nie chciałbym, abyś pomyślała, że nie jestem zainteresowany, po prostu nie jestem dobry w śledzeniu ostatnich dokonań muzycznych ani spraw z nimi związanych.

Jesteście bardzo energiczni podczas koncertów, bie gacie po scenie, utrzymujecie aktywny kontakt z pub liką…Czy te wszystkie ruchy sceniczne są tą wystudiowaną częścią show, czy raczej lecicie na żywioł? Wolf Hoffman: We wczesnym okresie działalności rzeczywiście ćwiczyliśmy choreografię sceniczną, to, co robimy teraz, to jakby pozostałość z tamtych lat, nie kontrolujemy swoich ruchów, po prostu automatycznie je wykonujemy, stając obok siebie, generalnie każdy zachowuje się tak, jak czuje, to z nas po prostu w naturalny sposób wypływa. Nikt nikomu nie mówi jak ma się ruszać, czy wyglądać, szanujemy nawzajem swoje osobowości, pozwalamy temu płynąć.

Pytanie trochę z innej beczki…Na waszej ojczystej ziemi organizowanych jest wiele undergroundowych metalowych festów, chociażby te, na które sama jeżdżę - Keep It True, czy Headbangers Open Air. Słyszeliście coś o nich? Może ktoś zaoferował wam występ na takim evencie? Wolf Hoffman: Osobiście nie dostajemy żadnych ofert, tym zajmuje się odpowiednia agencja.

Widać jak na dłoni, że występy na żywo dają wam wiele radości i satysfakcji, absolutnie nie wyglądacie na zmęczonych, czy znudzonych tym, co robicie. Podejrzewam, że jest to w dużej mierze spowodowane dłuuuugą przerwą w działalności... Wolf Hoffman: Niewątpliwie tak jest, długa nieobecność mogła odegrać pewną rolę. Również mam świadomość tego, że zarówno ja, jak i Peter jesteśmy obecnie u szczytu formy, osiągnęliśmy jak dotąd najwyższy poziom. Energię, która łączy nas z fanami, odczuwamy w zupełnie inny sposób - jak nigdy wcześniej. Dzielę scenę z Peterem od 16-tego roku życia, razem przechodziliśmy przez to wszystko w tak naprawdę nigdy nie zrozumiany przez nas sposób. To jest siła, a raczej wymiana sił, która inspiruje i sprawia, że czujemy się jak Królowie.

A zagralibyście, gdyby wypłynęła taka propozycja? Wolf Hoffman: Pewnie. Problem polega na tym, że nie za bardzo mamy wpływ na to, gdzie i z kim gramy. Tym zajmują się odpowiedni ludzie, my jesteśmy od pisania piosenek, oni organizują wszystko inne. Nie decydujemy również o tym, kto nas supportuje. Mamy bardzo napięty grafik, który ustalany jest przez osoby do tego zatrudnione. To jest tak naprawdę wielka machina, której jesteśmy tylko częścią. Co z tego, że chcielibyśmy zagrać np. na takim feście, gdy od pół roku ustalony jest termin koncertu, dajmy na to, w Japonii…. Ok. Niedługo wchodzicie na scenę, tak więc dzięki wielkie chłopaki, że poświęciliście mi tyle czasu, już wiem, że jesteście mega zajętymi ludźmi (nie macie nawet czasu, aby spotkać się z własnym supportem) (śmiech). Wolf Hoffman: Hej… czy to cyniczna uwaga? (śmiech) Proszę, nie mów tak. Jesteśmy bardzo zajęci i zwykle przybywamy na miejsce dosłownie chwilę

HMP: Witaj Ritchie. Które z solówek K.K Downinga są najtrudniejsze do zagrania? Ritchie Faulkner: Dobre pytanie, one nie są trudne w sensie nauki nut, ale feelingu. Wczytania się w dusze z jakiej wyszły. On bardzo dużo improwizował i takiego ducha trzeba też oddać grając jego sola. W wielu z nich nie ma żadnych zasad. Cześć z nich oczywiście była wypracowana, napisana, te są łatwiejsze. Jestem wychowany na Hendrixie, tak samo jak K.K., Lubię grać co innego w studio, a co innego na żywo jeśli chodzi o to same sola oczywiście. To jest przecież istotą koncertu. A co KK sądzi na temat twoich solówek? To mój idol, ale nie spotkałem go od czasu gdy odszedł z zespołu. Nie chciałbym z nim rozmawiać o moich solówkach W nieautoryzowanej biografii Priest napisano, iż na początku kariery KK nie został przyjęty do kapeli bo grał strasznie słabo. Słyszałeś o tym? Nie (śmiech). Cóż na pewno najbardziej kompetentny z nich na początku był bez wątpienia Glen. Jak to było zobaczyć Priest po raz pierwszy na żywo? Nigdy nie widziałem Priest z Halfordem jako fan - tylko z Ripperem. To ironia ale w oryginalnym składzie zobaczyłem ich pierwszy raz dopiero z perspektywy sceny, jako muzyk. I jak w takim razie odbierałeś Rippera? To interesujące, bo Ripper wysyłał zupełnie inne wibracje. To silna osobowość ale... to nie był Priest. Miałem uczucie jakoby z układanki coś zniknęło. Muzyka oczywiście się obroniła, mimo że czasem stawali oni na krawędzi stylu i części osób się to nie podobało. To niesamowite uczucie zarówno ich obserwować jak i być częścią tego zespołu. Judas Priest za Owensa stał się mroczniejszy i cięższy ale ja tego nie chciałem. Choć z drugiej strony teraz gramy nieco niżej niż ze starych płyt, ale to zaszło wtedy za daleko. Rob jest jak ogień , nie rozgrzewa się przed próbami po prostu wychodzi i zaczyna rządzić. Tak ale podzielę się z tobą obserwacją. Widziałem Priest w 2008r. w Ostrawie. Grali tam między innymi "Dissident Agressor". Fragment, który w oryginale śpiewany jest bardzo wysoko nie wypadł najlepiej? Myślisz że Rob zmienił ten utwór?

Foto: Nuclear Blast

Czy spotkałeś się kiedykolwiek z zarzutami, że woda sodowa uderzyła Ci do głowy? A może zauważyłeś takie symptomy u któregoś z kolegów z zespołu? Wolf Hoffman: Oh nie… nigdy. Każdy kto nas zna, wie jedno: zawsze twardo stąpaliśmy po ziemi… bez wyjątków, co by się nie wydarzyło. W jednym z wywiadów Udo Dirkshneider zapytany o "Blood Of The Nations powiedział że to bardzo dobra płyta, jednak w żartobliwym, a może i nieco ironicznym tonie dodał, że mając 10 lat na wydanie krążka ciężko nagrać coś słabego. Jak się do tego odniesiesz? Wolf Hoffman: Wiesz, patrząc przez pryzmat setek wywiadów, których udzieliliśmy, nie rusza mnie już to. Niektórzy wydają albumy np. po 25-ciu latach i co? Czy to przybliża ich do osiągnięcia sukcesu? Jestem zdziwiony, że się do tego odnosisz. Tak naprawdę tym albumem odpowiedzieliśmy zarówno tym, którzy w nas wierzyli, jak i tym, którzy przepowiadali nam porażkę. To już zamknięty rozdział. Czy śledzisz, albo chociaż słyszałeś najnowsze dokonania zespołu U.D.O? Co o nich sądzisz? Wolf Hoffman: Przykro mi to mówić, ale nie. Moje zwyczaje słuchania dokonań innych artystów są bar-

przed rozpoczęciem koncertu. Jesteśmy w ciągłym biegu, cały czas pracujemy i nie mamy nawet minuty dla siebie - jeszcze nigdy nie udzieliłem tylu wywiadów, co w ostatnim czasie - nie chcę narzekać, jednak faktem jest, że nie dysponuję nawet wolną chwilą. Nie wiem, jak to się dzieje, że udzielamy tylu wywiadów. Myślałem, że w nowoczesnych czasach, w których przyszło nam żyć, nie zostało zbyt wiele magazynów ani dziennikarzy, Jak widać - myliłem się!!! Peter Baltez: Dzięki Marta, interesujące pytania! Cieszę się. Fajnie było spotkać się z wami, mam nadzieję, że uda się to powtórzyć "somewhere in time" (śmiech). Życzę członkom Accept samych wspaniałych momentów w każdym aspekcie życia, nie traćcie motywacji do tworzenia świetnych melodii płynących prosto z serca! Wolf Hoffman: Dzięki, dla nas to też była przyjemność. Wpadnij, gdy następnym razem będziemy pracować w Polsce. Dziękuję również wszystkim naszym fanom, dla nich robimy to wszystko. Bez Was nigdy by się to nie udało! Marta Matusiak (we współpracy z Maciej Olszewski)

Tylko kilka wersów, reszta szła jak na płycie. No tak w sumie jest on ciężki do odśpiewania. Pamiętaj, że on często improwizuje na scenie. Zmienia harmonie, część obniża, cześć podwyższa w stosunku do oryginału. Nigdy nie wiesz jak do końca się zachowa. W końcu po tylu latach śpiewania głos może się zmienić. Jego głos jest inny ale nabrał siły. W pewnym wymiarze jest głębszy i dojrzalszy. Mało jest wokalistów, którzy potrafią śpiewać tak długo jak on. Dałby radę zaśpiewać dziś "Deceiver"? Foto: Sony Music

8

ACCEPT


Przed koncertem jaki odbył się 14 kwietnia w spodku nasza redakcja nie została dopuszczona do ścisłego kierownictwa kapeli, czyli Tiptona i Halforda. Nie zrażeni tym jednak z ochotą przystąpiliśmy do przepytywania Ritchiego Faulknera, wciąż jeszcze świeżego następcy KK Downinga. Jak się okazało, Ritchie podchodzi do kwestii historii grupy bardzo na luzie. Zanim przeczytacie wywiad podzielę się z wami refleksją: Ile metalowych kapel, tych wielkich, wciąż odnoszących sukcesy, może się poszczycić tym, iż 3/5 składu to dawni fani grupy, którzy jako małolaty czcili na koncertach swoich idoli machając łbem pod sceną?

Moim ulubionym pałkerem Priest był Les Binks Tak... yyy jeśli byłby to część dwu godzinnego setu mógłby być problem ale tutaj w tej chwili, spoko. Może zrobimy to w przyszłości. Przyjeżdżacie do nas drugi raz w ciągu ośmiu miesięcy. Wrażenia po sierpniowym gigu musiały być pozytywne? Macie w sobie południwoamerykanskie nastawienie. Set jest taki sam jak poprzednio wielu ludzi twierdziło, iż jest znakomity, a nie miało okazji go widzieć więc zostaliśmy przy starym, przy końcu trasy może się to jednak zmienić. Jest jakaś płyta Judas Priest z Halfordem której nie lubisz? Nikt mnie nigdy o to nie pytał... dobre pytanie. Podejrzewam, że nie ma albumu, którego bym nie lubił ale raczej pojedyncze utwory. Gdy zacząłem słuchać metalu to była to era "Painkiller". Miałem 10 lub 11 jak wychodziła a usłyszałem ją cztery lata później. Była szybka, ostra... Może "Point of Entry"? No ale jest tam utwór, jak "Dont Go" który jest fantastyczny... To może pojedyncze utwory (śmiech)? Nie ma nawet kawałków, których bym nie lubił grać (śmiech). Powiem inaczej: wspomniany przez

ciebie "Dissident Agressor", na pewno wybija się nad resztę albumu "Sin After Sin". Tak na marginesie, zawsze zastanawiało mnie skąd się wzięły w tym utworze nawiązania do Berlina? To chyba metafora trudności bólu i ekstremalnych sytuacji w jakich znajdują się ludzie Nawiązując do początku rozmowy, które utwory w takim razie były trudne, jako całość? "Never Satisfied" ponieważ to jest utwór wywodzący się z lat 70-tych. Jest... przedmetalowy. Trzeba było się natrudzić aby go przeformatować na potrzeby dzisiejszych czasów. Ma już 40 lat. Włączenie go do setu to testament dla utworu. Co do nielubianych kawałków, pomyślę nad tym w przyszłości (śmiech). W czasie gdy zaczynałeś słuchać metalu pojawił się grunge. Jak na niego zareagowałeś? To był czas kiedy zaczynałem grac na gitarze. Słuchałem Hendrixa, Priest, Maiden, Rainbow, UFO, MSG. Mało mnie w ogóle ten grunge obchodził. Nie było to dla mnie inspirujące. Cały czas

słuchałem moich zespołów. Potrzebowałem solówek, a tych nie było w tym gatunku. Patrząc wstecz, cóż, kilka z tych zespołów pozwoliło zespołom metalowym otrzeźwieć, przecież ten cały soft metal stawał się coraz bardziej śmieszny wizualnie i brzmieniowo. Grunge sprowadził brzmienie na ziemię ucieleśnił je. A metal trwa dalej, zmienił ale nie zginął. To Black Sabtah, Pirest i Maiden są headlinerami na wielkich festiwalach na kilkadziesiąt tysięcy ludzi, nie oni. Nigdy nie będą tacy jak Priest. Podsumowując, były w tym gatunku niewątpliwie niekorzystne dla metalu elementy. Mamy kilka pytań o perkusję w Priest . Znasz zapewne historię Dave Hollanda... (skazanego za pedofilię - przyp. red.)? Cóż, czy grał w ulubionej kapeli czy nie, sąd wykazał, że jest winny. To obrzydliwe. Kiedy to było? Dowiedziałem się o tym dopiero po latach. Słyszałem że poza tym to miły gość. Zgadzasz się ze zdaniem fanów, iż był to najgorszy perkusista w historii kapeli, mimo iż grał a najlepszym dla zespołu okresie? Słyszałem, że wielu ludzi mówi w ten sposób. Nigdy nie zwracałem uwagi na perkusję, zawsze na gitary. Może gdy porównasz go do Travisa, różnice będą rzeczywiście duże. Ale kawałki były inne, tamten prosty styl gry pasował do utworów z lat 80-tych. Tak czy inaczej moim ulubionym pałkerem Priest był Les Binks. We wspomnianej wyżej biografii pojawiła się informacja jakoby Priest na trasie Fuel for Life zatrudnili dodatkowego perkusistę Jonathana Valena, który zza kulisów wspomagał Hollanda. Z tego co mówił Glenn to Valen nagrał dla nich tylko jakieś sample do intra. Nie występował na żywo, nawet za kulisami. Jak wygląda twoja pozycja w zespole. Możesz się w ogóle wypowiadać np. o set liście czy interpretacji? To szczery i żywy proces mogę podawać pomysły i często są one akceptowane. To inna era zespołu. Tak samo, gdy przychodził Holland czy Travis. Nie czuje się zepchnięty na boczny tor. Judas Priest był kilka lat temu w sytuacji gdy nic nie musiał udowadniać. Teraz trzeba to zrobić, pokazać że jesteśmy prawdziwą grupą. Duży ciężar spoczywa tutaj na mnie. To co mówisz oznacza, że nie będzie żadnego Epitafium czy pożegnania? Oczywiście, pracujemy and nowymi utworami To co tak jeszcze z dwa latka do premiery zejdą? Nie. Nowy album może nawet ukazać się w następnym roku. Niech pisanie zajmie ile chce, ale niech będzie to album perfekcyjny. Jakub "Ostry" Ostromęcki, Marta Matusiak

JUDAS PRIEST

9


Koniec ery Galeonów Media poinformowały ostatnio, iż parady Royal Navy w ostatnich latach stają się bardzo skromne. Ma to być dowód upadku pierwszej niegdyś floty tego globu. Brytyjczycy spuszczają wstydliwie głowy. Podobnie czują się fani Running Wild - kapeli w której riffach czuć było jeszcze drugiej połowie lat 90-tych huk dział, trzask padających masztów i wiwaty majtków. Nawet najwięksi maniacy kapeli przyznają że ostatni CD - "Shadowmaker" nie może się równać z wcześniejszymi wydawnictwami grupy. Robiąc zatem wywiad z Rolfem chciałem zatem jak najszybciej prześlizgnąć się nad aktualnymi, czasem niegodnymi popisami i spojrzeć na pełną chwały historię. HMP: Witaj Rolf zacznijmy od tego co mi się w Ru nning Wild nie podoba. Widziałem was trzy raz y - w 2002r. w Monzie, w 2003r. i rok temu na Wacken. Na tych dwóch pierwszych gigach byłeś bardzo dynamiczny, biegałeś po scenie, wrzeszczałeś do fanów. Na ostatnim Wacken było zupełnie inaczej. Nie chciało ci się grać ? Rock'n'Rolf: Absolutnie. Widzisz na scenie było wtedy strasznie zimno, w sumie to powinno motywować do biegania i wysiłku ale ja stwierdziłem, że łatwej mi będzie grać jeśli będę statyczny. W publiczności odbieraliście to pewnie inaczej. Fani łatwiej znoszą deszcz i zimno, wszyscy ściśnięci są jak sardynki (śmiech). Była też kwestia naszego perkusisty. Z jakiejś przyczyny, dostał skurczu łydki i prawie nie mógł grać. Może się nie rozgrzał?

nieźle i jesteśmy optymistami co do jego dalszego przyjęcia. Reakcje są oszałamiające, są nawet tacy którzy mówią, iż to najlepszy album Running Wild od lat. Wielu twierdzi też że "Me and the Boys" to najlepszy utwór na płycie. Widzisz, moje zdanie jest całkowicie inne. Samo w sobie nie jest to złe granie ale jemu braku je tradycyjnego dla was rozmachu, metalowej dumy, przestrzeni. Mówię to jako wasz mani ak od 22 lat. Nie można zadowolić każdego. W metalu oczeki-

Początkowo ta trasa była planowana tylko dla Celtic Frost i Voivod, ale nasza wytwórnia płytowa zaproponowała nam że możemy się dołączyć. Za nic nie musieliśmy płacić! Voivod i Celtic Frost też nagrywali dla Noise. Powiedziano nam po prostu: "Idźcie i grajcie". W innym przypadku w ogóle byśmy tam nie pojechali. Zagraliśmy około 10 koncertów. Planowano 35 gigów ale i tak graliśmy w największych miastach. Pamiętam koncert w L.A., który odbywał się obok Long Beach Arena. Tego samego wieczoru w tamtej hali gali Ozzy Osbourne i Metallica, a mimo to na nasz gig przyszło 2000 ludzi. Ludzie śpiewali nasze kawałki. To było bardzo miłe, skąd je znali? Przecież nie dystrybuowaliśmy tam naszych płyt? Po tych 10 koncertach wytwórnia stwierdziła jednak, że nie ma więcej kasy by zostawić nas na trasie, więc musieliśmy pakować manatki i wracać. Przez te pierwsze 10 gigów podróżowaliśmy wielkim autobusem Davida Lee Rotha, nightlinerem z pełnymi luksusami. Zostaliśmy potem na jeden dzień wydając może 100 dolców, a reszta kapel musiała się przesiąść do starego żółtego gimbusa bez klimy i podróżować nim przez pustynię. Te 10 gigów, na które się załapaliśmy było najlepszymi na tej trasie. Jak wyglądały wasze relacje z Tomem Warriorem? Jemu bardzo podobał się fakt, iż na tej trasie grają kapele tak różne od Celtic Frost. Lubił bardzo Motley Crue i Quiet Riot, słuchał tych kapel na trasie ale nic nie zapowiadało, że chciałby wtedy grać taką muzykę. Celtic Frost to Celtic Frost. Potem już się nie widzieliśmy. Czytałeś biografię Celtic Frost jego autorstwa? Nie.

Na DVD z tego koncertu twój głos brzmi łagodniej niż na płytach nie mówiąc już o czasach sprzed "Port Royal" gdzie śpiewałeś bardzo szorstko i agresywnie. Ale śpiewałem wtedy dużo gorzej. Miałem permanentne zapalenie krtani, jak większość początkujących metalowych wokalistów. Dopiero po latach nauczyłem się go używać odpowiednio. Pamiętaj, że na płycie mogę odpoczywać między nagraniem utworów, na koncercie to przecież niemożliwe. Jeśli zacznę śpiewać na ostro na początku to w połowie setu będę musiał zejść ze sceny. A ten koncert trwał przecież dwie i pół godziny. Zmieniłeś solo do utworu "Under Jolly Roger". Powód jest taki, że wtedy na scenie zagrałem beznadziejnie, gównianie. Musieliśmy więc niestety w studio nagrać zupełnie inne solo, by utwór miał ręce i nogi. Było to ratowanie sytuacji. Większość solówek na tej koncertówce jest grana jedna tak samo jak na płytach, to są te same nuty. Jestem wobec siebie krytyczny, czasem nienawidzę wręcz tego jak brzmią moje sola na próbie czy na koncercie, więc je zmieniam, ulepszam - czasem robię przygotowuję nowe wersję przed gigiem, czasem improwizuję na żywo już podczas koncertu. Ile utworów z najnowszej płyty pochodzi z materiału Toxic Taste? Tylko jeden - "Me And The Boys" oraz poszczególne, drobne fragmenty innych utworów. Teksty utworów zostały napisane dużo później. "Me and The Boys" pochodzi z demo, które nagrałem na użytek Toxic Taste ale okazał się zbyt heavy metalowy. Tylko dlatego wypadł. Znasz reakcje fanów na ten album? Oczywiście, że tak. Album sprzedaje się całkiem

10

RUNNING WILD

Widzisz, on nazwał was tam żałosnym zespołem, który gwiazdorzy od momentu spotkania na lotnisku, był przyjęty najgorzej z trzech kapel, a potem jeszcze opowiadał bzdury w Metal Hammerze na temat trasy. Nie wiem o czym on mówi - w czasie trasy nie mieliśmy problemów, przynajmniej ze mną. Wiem, że ktoś z zespołu miał z Fisherem jakieś nieporozumienia, ale to był chyba Stephan Boris lub Hashe - szybko wylecieli z zespołu i nie było do czego wracać. O Metalmanię '87 w naszej prasie pytano cię już wiele razy, ja chcę się ograniczyć do twojej opinii o grających tam Helloween i Overkill. 10 000 ludzi to było coś. Był to do tamtej pory największy festiwal na jakim graliśmy reakcja fanów była zaskakująca. Z Helloween znaliśmy się już od dawna, pochodzimy wszak z Hamburga i długo przedtem graliśmy w małych klubach w naszym mieście. Pomiędzy zespołami nie było żadnych spięć, o występie Overkill na tej trasie zadecydował management i był to dobry wybór. Trasa o której mowa objęła też ówczesną Czechosłowację. Majik Moti wspom inał różnice między fanami polskimi i C zechami, którzy go na tych koncertach obskaki wali. Ci drudzy byli według niego bardzi ej uprzejmi, mniej narzucający się, podczas gdy Polacy niemal zakosili mu jakieś pieszczo chy. Spotkałeś się z czymś podobnym? Nie odczułem żadnych różnic. Obie nacje były równie entuzjastyczne.

Foto: SPV

wania są zawsze bardzo wysokie, a jako muzyk nie możesz wciąż kierować się zdaniem odbiorców , jestem artystą, a to nie jest jak zwykła praca. Mam pytanie o Angelo Sasso… Nie pytaj o to. On umarł i to było bardzo bolesne. Zostawmy w takim razie teraźniejszość. Wasza jedyna trasa w Stanach miała miejsce po "Branded and Exiled" wraz z Celtic Frost i Voivod. Dlaczego potem nie udało się powtórzyć takiego wyjazdu?

Wyniosłeś z tej podróżny jakieś obserwacje na temat systemu? Nie, ponieważ nie doświadczyłem reżimu patrząc na ludzi. Nie utożsamiałem nigdy rządu z


ludźmi. Oprócz was graliśmy na Węgrzech, gdzie byliśmy drugą w historii metalową grupą, której pozwolono tam zagrać. Przyjecie było równie fantastyczne, mimo że jak zapowiadałem utwory po angielsku i nikt nie rozumiał ani słowa. Pytam o to ponieważ w utworach "Bad to The Bone" czy "Marching to Die" krytykowałeś nar odowy socjalizm. Oba tez reżimy były równie złe. Przez całe życie tak myślałem i zawsze nienawidziłem ludzi, którzy mówili innym jak mają żyć. Wróćmy do tras. Bardo często grywaliście z Gra ve Digger . Jesteście zaprzyjaźnieni? Graliśmy z nimi zanim zaczęliśmy nagrywać płyty. Pamiętam festiwal z Sinnerem gdzieś w 1984 roku. To nie jest heavy metal, który mi się podoba ale to dobrzy muzycy. Na trasie po "Blazon Stone" supportował was Raven. Czy to nie chichot historii? Oni wydawali płyty, które miały olbrzymi wpływ na niemiec ki metal ( heavy, power jak i thrash), gdy Runing Wild miał na koncie tylko jedno demo? Cóż, "Blazon Stone" to najlepiej sprzedający się album w historii Running Wild. W samych Niemczech rozeszło się 250 000 egzemplarzy. Nie dziwne zatem, że nasze miejsce na trasach w Niemczech było bardziej znaczące. Mam oczywiście świadomość, że na początku lat 80-tych gdy przyszła do nas NWOBHM było by inaczej. Raven był u nas bardzo popularny. Sko ro jesteśmy przy tej płycie. Jeden z moich ul ubionych utworów Running Wild to "White Masque". Dlaczego nigdy nie graliście go na koncer tach? Bardzo trudno zagrać na żywo. Linia wokalna i riff zupełnie do siebie nie pasują - z punktu widzenia muzyka oczywiście, a nie słuchacza. To również bardzo trudny utwór dla perkusisty. A przecież trzeba byłoby odegrać tak jak na płycie. Zrezygnowaliśmy więc. Tekst opary jest na historii prawdziwych XVIII-wiecznych spisków? Ta historia jest zmyślona ale ma pewien związek z serialem TV, który leciał w Niemczech w połowie lat 60-tych. To co z niego pamiętam to jakieś spiski dziejące się za czasów panowania Napoleona. To fikcja bazująca jednak na realiach epoki. Miałeś kiedyś mundury z tej epoki… Nie zbieram już ich - potrzebowałem ich do koncertów po "Rivalry" i "Victory". Bardziej interesowały mnie pamiątki z I Wojny Światowej - militaria armii pruskiej i rosyjskiej ale ich też się pozbyłem sprzedając to na aukcjach. Identyfikujesz się z pruską tradycją militarną? Nie, to było czyste zbieractwo - miałem chyba z 60 hełmów. Interesowało mnie po prostu wychwytywanie różnic pomiędzy technologią wytworzenia pewnych przedmiotów, odnajdywanie mniej znanych wersji sprzętu. Running Wild często zmieniał skład. Zacznijmy od gitarzystów. Dlaczego odszedł Majik Moti, najsłynniejszy waszych wiosłowych? Musiał, bo po prostu go wywaliliśmy (śmiech) Bo? Oj, związane z nim było wiele problemów. On powinien o tym poopowiadać. Nie mogliśmy już z nim wytrzymać - potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie pasował do tamtego składu. Kłócił się zwłaszcza z Jensem Beckerem. Wiem, że gra razem z Frankiem Knightem, słyszałem cover , który zagrali na płytę poświęconą Running Wild. Czy to miało związek z alkoholem? (Śmiech) nie powiem nic więcej... Ci, z którymi wywaliłeś Majika - Jens Becker (bas) i Mr. AC (perkusja) odeszli niedługo potem.

Mam jedną zasadę; w Running Wild wszyscy mają dopasować się do mojego sposobu pracy i wizji zespołu. Nie dało się z nimi współpracować, tu doszły tez problemy finansowe. Który z gitarzystów z którymi współpracowałeś był najlepszy? Thilo Herman był bardzo pracowity, odszedł z powodów osobistych. Mathias jest też świetnym gitarzystą. Solówki na "Rivalry" nagrane zostały w ciekawy sposób. W pierwszych 6 - 7 utworach grasz przeważnie ty, koniec wziął Thilo. To przypadek. Gdy pisałem utwory to najpierw tworzyłem je bez solówek nagrywając je osobno na demo. Gdy mi się nie podobały to oddawałem pole Thilowi i on miał wtedy szansę wykazać się własnymi pomysłami. Pora na basistów. Stephan Boris? Mieliśmy pecha bo w tym zespole zdarzali się ludzie, którzy się nienawidzili. Nie dotyczyło to mnie ale musiałem te problemy rozwiązywać. Trzeba przecież ćwiczyć i pisać utwory, a nie kłócić się. W przypadku Stephana sprawa była prosta, on grał po prostu słabo. Nie był zbyt utalentowany (śmiech). Nie rozwijał się wraz z nami. Miał olbrzymie kłopoty z liniami basu an "Under Jolly Roger" musiałem zagrać je za niego. W tamtym czasie nie mogliśmy jednocześnie znaleźć za niego zastępcy. Jensa Beckera mamy za sobą, przypatrzmy się perkusistom. Promując składankę "First Years of Piracy" w 1992r., wspominałeś jak bardzo słaby był Hashe w porównaniu do Mr. AC. Hasche w przeciwieństwie do Borisa przynajmniej się starał ale i tak na dwóch pierwszych płytach jest mnóstwo utworów, których nie potrafił zagrać. Ale tak jak w przypadku poprzedniej pary, Hasche i Stephan chcieli grac bardziej komercyjnie tak jak wiele kapel z połowy lat 80tych z USA. Ja i Majik nie wyraziliśmy na to zgody. Musieli więc odejść. Staraliśmy się utrzymać pozom agresji, wszak od demówek stawaliśmy się coraz ostrzejsi. Najgorzej było jednak z tymi zmianami przed pierwszym albumem. Zanim go nagraliśmy przez kapelę przewinęło się 20 osób. Ja musiałem rozstrzygać te spory wskazywać winnego i decydować kto wyleci.

ding the Storm", jako utwory tytułowego. To głupie, przecież oni używają utworów grupy, która jest przeciw nim. Jeden z muzyków tej sceny stw ierdził iż nie sposób nie uwielbiać Running W ild. Wskazywał na swoistą moc i stadionową prze bojowość płynąca z waszych utworów. Cóż z tymi ludźmi… to wszystko zależy od osoby. Jedno to jacy ludzie są, co pokazują wobec społeczeństwa, co ukrywają i czego u nich nie rozumiesz, a drugie ich dusza. W tekście "Satan" stwierdzasz m.in. że "konser watyści to zło tego świata". Czym sobie zasłużyli (śmiech)? To byli ludzie, którzy widząc zło nie chcieli z nim walczyć. Pamiętaj jednak, że ten kawałek napisano 30 lat temu. Był przeciw nauczycielom, którzy mówią ci jak masz wyglądać i jakie nosić włosy. Teraz nie oceniam ich w ten sposób. Wasze trasy od "Black Hand Inn" stawa ły się coraz krótsze, po "Rogues En Vogue" ni e zagraliście żadnej. Przecież jesteście dużym zespołem? Za dużo zmian składu zmian wytworni, a poza tym odkryliśmy, że grając długie trasy po Niemczech i Europie tracimy pieniądze. One przynosiły więcej strat niż korzyści, przerzuciliśmy się na festiwale. Od kiedy mogłeś żyć z grania? Od pierwszej płyty. Od początku sprzedawaliśmy się dość dobrze. "Gates to Purgatory" sprzedał się lepiej niż niejeden album z późniejszej kariery. Jakub "Ostry" Ostromęcki

Foto: SPV

Po odejściu Hashe i krótkotrwałej pomocy wyświadczonej przez Stefana Schwarzmana dołączył do was anglik Ian Finlay. Jego styl był bardo wyrazisty. Dlaczego się go pozbyliście? Stefan Schwarzmann był znakomity w podwójnej stopie. Uderzał bardzo silnie. Był z nami bardzo krótko - na trasie "Under Jolly Roger" i w studio w czasie nagrania "Port Royal". Nagrał płytę ale nie zdążył zrobić sobie zdjęcia. Żałuję że z nami nie został, ale miał zobowiązania w grupie UDO. Pojawił się więc Ian. Z nim były kłopoty. Wywaliliśmy go wraz z Majikiem. W Running Wild musimy so siebie pasować pod względem muzycznym i osobowościowym. Kłócił się z Majikiem. Wkurzało mnie jego zachowanie. Poza tym on niby miał unikalny styl gry, ale nie potrafił odegrać jednego utworu w ten sam sposób. Sprawił olbrzymie kłopoty w studio nagraniowym. Jego partie nieustannie się zmieniały. Producent też miał tego dość. Ludzie są tylko ludźmi nie rozpoznasz ich po pierwszej minucie, wady wychodzą dopiero po miesiącach. Którego z garowych byś zatem wyróżnił? Uff, wszyscy byli dobrzy. Chyba Jorg Michael, który był bardziej stabilny od Finlaya, który to lubił jazz i swinga. Jorg był po prostu bardziej metalowy. Słyszałeś o zespołach nurtu white power grających covery Running Wild? Najsłynniejszy m z nich był metalowy Division S... Słyszałem o tym. Tego konkretnego zespołu nie znam ale wiem, że jakiś zespół użył coveru "Ri-

RUNNING WILD

11


... jesteśmy trochę legendarni! W tym roku francuski Hellfest niczym Mekka przyciągnął metalowców z całej Europy, ba, a nawet z całego świata, pragnących uczestniczyć w gigu, który bez cienia wątpliwości zapisał się jako osobny rozdział księgi historii metalu. Obok gigantów takich jak Judas Priest, UFO, Kreator, Sodom, to właśnie Coroner zaświecił jako jedna z najjaśniejszych gwiazd. Surowym, mocarnym brzmieniem wysadzając w powietrze wszystko naokoło udowodnił, kto rządził na festiwalowej scenie tamtej sobotniej, czerwcowej nocy. Z dumą mogę ogłosić, że osiemnastego czerwca, w małej francuskiej miejscowości Clisson, byłam świadkiem pierwszego oficjalnego koncertu Coroner po 15 latach! HMP: Wczoraj był twój wielki dzień. Reunion show na scenie Hellfestu, chyba najmocniej wyczekiwany koncert festiwalu. Jak wrażenia? Coś cię zaskoczyło, szczególnie ucieszyło, a może zawiodło? Jesteś zadowolony z wczorajszego koncertu Coroner? Ron Royce: To było wspaniałe doświadczenie… olbrzymie tłumy, jakich się nie spodziewaliśmy. Pierwszy raz od dawna graliśmy przed taką publicznością. Jednak muszę przyznać, że na samym początku koncertu nie czuliśmy się do końca komfortowo na scenie… Dlaczego? Ponieważ tuż przed występem nie mieliśmy soundchecku. Nie dano nam takiej możliwości. Weszliśmy na scenę mając nadzieję, że wszystko jest poustawiane tak jak być powinno, a nie do końca tak było. Na przykład okazało się, że bas nie chodził tak jak zaplanowa-

nas gigów! Stwierdziliśmy, że skoro jest takie zainteresowanie naszą kapelą, to dlaczego by nie spróbować ponownie swoich sił w muzycznym biznesie? Za-częliśmy więc robić próby w wolnym czasie, które odbywały się pomiędzy codziennymi zajęciami, bo poza tym każdy z nas miał jakąś swoją "zwykłą" pracę. Ciekawi mnie, czy podczas tak długiej przerwy w działalności Coroner, dotknąłeś chociaż na moment swojego basu, czy porzuciłeś go w kąt, żeby dopiero teraz oczyścić go ponownie z kurzu i pajęczyn? To nie było tak, że zapomniałem o tym, że jestem muzykiem. Ciągle grałem. Brałem nawet udział w dwóch czy trzech projektach muzycznych w tym czasie… Co to były za projekty? Niestety nie pamiętam już jak się nazywały. Skoro cofamy się w czasie, to chciałabym Cię popy-

A rynek muzyczny? Zmienił się według ciebie przez te lata? Jest lepiej czy gorzej? Musisz przyznać, że kilkanaście lat temu Internet nie miał jeszcze aż takiego wpływu na to wszystko jak w dzisiejszych czasach… To niestety prawda, dziś wszystko dostępne jest za pośrednictwem Internetu. Ale wiele rzeczy pozostało niezmiennych. Fani metalu są nadal fanami metalu, zdobywają muzykę i jej słuchają. Wiadomo, w inny sposób niż kiedyś, ale jednak nadal jej słuchają! Chyba to liczy się najbardziej… Planujecie jakieś reedycje albumów? Nie wiem. Widzę, że póki co wszystko u was przebiega bardzo spontanicznie… Tak, w istocie tak właśnie jest… na razie planowaliśmy po prostu zagrać i zobaczyć, co z tego wyniknie… Nie wiedzieliśmy, że będzie aż tyle zamieszania! (śmiech) Czemu kapela rozpadła się w 1995 roku? Ciężko jednoznacznie stwierdzić, być może po prostu po kilkunastu latach grania byliśmy trochę zmęczeni zarówno sobą jak i muzyką, którą robiliśmy? Najwyraźniej potrzebowaliśmy przerwy od tego wszystkiego. Być może po prostu chcieliśmy porobić coś innego, żeby nie popaść w rutynę, pograć jakąś inną muzykę… Podobno już w 2005 pojawiły się dość intrygujące plotki, że chcecie się reaktywować. Skąd się wzięły? Nie wiem, może dziennikarze sobie to wymyślili i przyjęli za pewnik? A może tak wyszło dlatego, że członkowie Coronera ciągle byli pytani "Co z Coroner?". Takie pytania spowodowały dyskusje między nami na ten temat. Myśl o reaktywacji chodziła już za nami od jakiegoś czasu, więc może któryś nas coś powiedział a ludzie jak to ludzie, zrobili z tego wielką sensację i tak zrodziły się te plotki. Obecnie wielu dziennikarzy muzycznych wrzuca Coroner do worka z etykietką "progre-sywny thrash czy death metal". Zgadzasz się z takim określeniem waszej muzyki? Tak. Zgadzam się z tym całkowicie. Jesteśmy mieszanką progresji, death metalu i thrashu. Wszystko się zgadza. Ciekawa jestem czy gwiazda, jak już uznaliśmy, "progresywnego thrash/death metalu" słucha prywat nie grania w stylu Coroner, czy może zaskoczysz mnie teraz czymś zupełnie odmiennym? Chyba jednak zaskoczę. Słucham bardzo dużo country. Sporo rhythm'n'bluesa. Kiedyś ignorowałem taką muzykę, ale teraz uzupełniam braki. Obecnie jednym z moich ulubionych wykonawców jest legendarny Johnny Cash. Uwielbiam go. Lubuję się bardzo w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Foto: Coroner

liśmy. Dopiero po jakimś czasie, w trakcie koncertu, udało nam się lepiej zgrać. Na szczęście te drobne "awarie" zniknęły gdzieś przyćmione przez całokształt gigu, który naprawdę zrobił wrażenie… Dzięki… Tak. Pomijając wszystkie niedogodności śmiało mogę stwierdzić, że jesteśmy usatysfakcjonowani. Najwspanialsza była reakcja ludzi. Nie oczekiwałem aż tak entuzjastycznego przyjęcia. Jestem mocno zaskoczony. W świat poszła informacja, że ten hellfestowy show, to pierwszy wasz występ od piętnastu lat. Jednak doszły mnie słuchy, że to nie do końca prawda, bo tuż przed Francją zdążyliście już zagrać razem jakiś inny, mniej rozreklamowany gig… Owszem. Zagraliśmy wcześniej jeszcze ze dwa koncerty. Jeden z nich miał miejsce w naszej ojczyźnie, Szwajcarii… Nie byłabym sobą gdybym nie spytała was, co właściwie skłoniło kapelę, która przez tyle lat posiadając status "split-up" zdecydowała się w końcu na reak tywację? Przez lata, kiedy nie graliśmy, otrzymywaliśmy mnóstwo maili od fanów z całego świata, którzy pytali nas czy będzie jeszcze kiedyś szansa zobaczenia nas na żywo. Oprócz tego, ku naszemu zdziwieniu, wielu organizatorów pisało do nas z ofertami zorganizowania dla

12

CORONER

tać trochę o początki Coroner. Śledząc historie różnych kapel thrashowych nietrudno zauważyć, że wiele z nich zaczynało od grania czystego heavy/ speed metalu, a dopiero potem "popadało" w ekstremę, chociażby taki Hirax… Z wami było podobnie. Co zadecydowało o tej zmianie stylu? Nie wiem, czemu tak się stało. To jakaś taka naturalna droga ewolucji kapeli. Być może była to reakcja na rozwijającą się w tamtym czasie scenę amerykańską. To nie było tak, że postanowiliśmy sobie: "dosyć zamulania, czas podkręcić tempo, od dziś zmieniamy styl i będziemy teraz łoić thrash metal!". Na zasadzie prób i błędów wyszło to spontanicznie. Teraz pytanie, na które czekają wszyscy fani… Pytanie nieuniknione. Reunion show za wami, to może pora teraz na jakąś nową płytkę, DVD? Muszę Ci powiedzieć, że póki co nie mamy jeszcze żadnych jasnych planów na nagranie kolejnego albumu. Wczorajszy show był filmowany, więc pewnie coś z tego powstanie. Nie mówimy "nie", ale czas pokaże co z tego wyjdzie. Na razie nie chcę niczego obiecywać. Czasy zmieniają się, lata płyną. Z pozycji starego weterana pewnie jesteś w stanie ocenić, jakie znaczące różnice nastąpiły w graniu koncertów kiedyś a współcześnie… Nie widzę żadnej różnicy. Być może fani się zmienili, ale tak to wszystko jest takie samo jak kiedyś. Naprawdę nie dostrzegam żadnej większej różnicy…

Johnny Johhnym, ale przecież Coroner to też już legenda… nie sądzisz? Wiesz, normalnie nigdy nie powiedziałbym o sobie, że jestem jakąś tam legendą thrash metalu. Ale kiedy pomyślę i spojrzę na to wszystko co się stało ostatnio tak niespodziewanie, to ze zdziwieniem muszę przyznać, że chyba faktycznie, jesteśmy trochę legendarni! (śmiech). Dowodem na to jest chociażby dostanie szansy zagrania tu, na tym wspaniałym festiwalu jako headliner. To świadczy już, że traktuje się nas jako ważną dla historii metalu kapelę. Artyści często krytycznie patrzą na swoje dzieła po upływie dłuższego czasu. Gdy słuchasz teraz nagranych te lata temu płyt Coroner, masz jakieś numery, które uważasz za słabsze i nie zamierzasz ich już w ogóle grać na koncertach? Nie, nie mam na szczęście takich numerów. Granie każdego z nich sprawia mi taką samą przyjemność. Nie wiem czy obecnie interesujesz się sceną szwajcarską… Co możesz o niej powiedzieć, jeśli chodzi o metal? Nie obserwuję rodzimej sceny, zupełnie się od tego oderwałem. Niestety, nie mogę ci nic polecić czy opowiedzieć. Ron, nie chcę cię już dłużej zamęczać, ale na ostatnie pytanie musisz mi odpowiedzieć. Czy jest szansa, że pojawicie się w Polsce? Musisz wiedzieć, że nie jestem jedyną Polką na tym francuskim festiwalu. Czekamy na was! Wow, faktycznie, jesteś już drugą osobą z Polski, która mnie dziś o to pyta! Na razie niczego nie mogę ci obiecać, bo sam nie wiem. Nie ma jeszcze, jak mówiłem, wyraźnych planów. Czas jednak pokaże, co się wydarzy… Na pewno chcielibyśmy u was zagrać! Martyna Palmowska


miałem to gdzieś i słuchałem Maiden, Priest, Dio nawet Mötley Crüe. Przecież bez tych kapel, w szczególności Priest nie byłoby Venom. Nie mówiąc o Destruction.

Polska obsługa techniczna, polski perkusista Tak się złożyło, iż po ostatniej płycie Schmier był przez nas indagowany dwa razy w sposób nie do końca skoordynowany. Nie chcąc narażać czytelników na obcowanie co numer z wywiadem z Destreuction, przesunęliśmy o kilka miesięcy jeden z nich. Moja rozmowa odbyła się w warszawskiej stodole, gdzie grał też Overkill. Schmier wypowiedział kilka śmiesznych i kilka dość ponurych kwestii... HMP: Witaj Schmier. Podoba mi się ten wasz "Day of Reckoning". Jest szybki i przejrzysty. Z drugiej strony jego melodyjność przywodzi mi na myśl ostatnie dokonania waszych kolegów z Sodom i Kreator. Schmier: Nigdy nie słuchamy innych kapel w czasie tworzenia nowych numerów. Jesteśmy szybsi, niż obecne wcielenie Sodom, które brzmi bardzo heavy metalowo. U nas jest dziś więcej koncentracji na tradycyjnym thrashu, na riffie, ataku prawa ręką. Naszym założeniem było osiągniecie pełnej możliwej prędkości, jak za dawnych dni. Poprzedni album był bardziej progresywny. Z tonu wnioskuję, że po kilku latach nie jesteś z niego zadowolony. O nie, na tamten czas to było najlepsze rozwiązanie. W tamtym składzie nie dało się zagrać inaczej. Marc Reign nie chciał już grac szybko, pojawiły się też inne różnice muzyczne. Teraz to zupełnie inna sprawa. Vaaver jest znakomity i uwielbia szybkie granie. No to jesteś teraz, niczym margrabia Odo pod Cedynią, otoczony przez Polaków. Tak, polska obsługa techniczna, polski perkusista, fajnie... Moje ulubione kawałki: "Armagedonizer", "Hate is My Fuel", "Church of Disgust". Ten ostatni ma kapitalny prosty riff, który wykorzystał kiedyś Sodom w utworze "Eye for An Eye" Tak, często najprostszy przekaz jest najlepszy. To jest klasyczny thrashowy motyw. Tak miało być od początku, kawałek miał walić po ryju. Nie można cały czas tworzyć złożonych i progresywnych kawałków.

wyższy... Ale śpiewam lepiej i wydajniej niż dawniej. Dawniej traciłem głos po co drugim koncercie. Nie miałem techniki i pojęcia o krzyczeniu. Traciła na tym praca w studio i koncerty. Mam większy zakres, uważam, iż nie ujmuje to agresji. Na "The Antichrist", jednym z agresywniejszych albumów jest przecież sporo wysokich wrzasków. Nie spodziewałem się po was coveru Dio. Nigdy nie brałbym się z jego twórczość - to niemal profanacja, przecież ja niemal nie potrafię śpiewać. Ale jego śmierć dała nam dużo do myślenia i chcieliśmy w ten sposób złożyć rodzaj hołdu. Z drugiej strony, gdy słuchaliśmy tego utworu w pierwszej połowie lat 80-tych, to był on dla nas diabelsko szybki, zachwycaliśmy się nim, to był niemal speed metal. Być może nie słuchać tego na naszych albumach ale byliśmy zainspirowani Dio, jego działalnością solową jak i w Balck Sabbath. Chcieliśmy grać to samo tylko szybciej i ciężej. To był wspaniały gość i wokalista. W połowie lat osiemdziesiątych wielu maniaków zaczęło wygłaszać teorie, iż Dio czy Iron Maiden to grupy komercyjne, niemal dla pozerów. Prawdziwy metal słucha Venom i Possessed. Cóż podziemie mają swoje zboczenia. Ja

głos się

Foto: Nuclear Blast

Twój staje

Speed i thrash narodziły się z inkorporacji punka. Co sadzisz o połączeniu thrashu i muzyki granej przez skinów - white power rock, RAC, oi? Przekaz polityczny ruchu skinheads jest nie dla mnie. Oni reprezentują bardzo ścisłe poglądy. Metal jest zaś apolityczny, nie powinien być ani prawicowy ani lewicowy. Metal opowiada się za wolnością, to byłoby więc trudne. Ale punkowcy też mieli bardzo ścisłe i radykalne poglądy? Ale ja nigdy nie wyśpiewywałem punkowych tekstów. Interesowała mnie muzyka. Nie wychwalam anarchii. No to wyobraźmy sobie inkorporację skinheadzkiej postawy muzycznej, bez ideologii. Były już takie próby. Był przecież Bohse Onkelz, który łączył oi z hard rockiem. Zarobili na tym kupę kasy i przez pewien czas byli jedną z bardziej znanych niemieckich grup w ogóle. Nie podobają mi się jednak skinheadzie wokale. Są jednostajne, jak szczekanie pijanego psa. Metalowe mają dużo więcej charakteru, oryginalności spójrz na Lemmyego. Cały ten ruch skinheads kojarzy mi się bardziej z siedzeniem w pierdlu niż z graniem muzyki. Jest taka kapela Discipline, którego członek siedzi chyba za morderstwo. Metalowcy też siedzieli. Norwegia czy bliżej was Dirk Strahli gitarzysta Sodom. Co do Norwegii to jest to scena mi obca. Problemy Dirka związane były raczej kradzieżami i włamaniami, życiem bez dachu nad głową i to już po opuszczeniu Sodom. Nie było w tym żadnej polityki.

Kto jest autorem poszczególnych numerów? Większość tworzona jest wspólnie, z przewagą Mike'a. Ja zajmuję się refrenami. Stworzyłem te prostsze riffy, w tym wiodący do "Church of Disgust", grając przeważnie na basie. To naturalne, że pisząc riffy staram się je od razu podporządkować wokalowi, stąd ich prostota. Wrzeszczysz cza sem do lustra? Nie. Przeważnie jakiś pomysł pojawia się w głowie i od razu biorę się za grę i nagranie wokalu.

Większość thrasherów na początku lat osiemdziesitych było po części punkowcami. Jak było w twoim przypadku? Podobnie. W moim życiu przed heavy metalem był punk. Można powiedzieć, że punk jako ruch też jest starszy od metalu. Oczywiście lubiłem AC/DC i Deep Purple ale wszyscy moi koledzy słuchali punka. W naszym mieście w ogóle wtedy nie było metalowców. Bujałem się więc z punkami. Uwielbiałem GBH i Exploited. Powalała mnie ich energia, której nie było w większości kapel metalowych i hard rockowych. Zakładając kapelę chcieliśmy połączyć punkowy przekaz z metalowym brzmieniem gitar i solówkami.

Wróćmy do początków Destruction. Oprócz Mika Sifringera, Ciebie i Tommyego Sandmanna był jeszcze wokalista Ulf. Niezbyt ciekawa podobno figura? Tak, w 1982r. Ulf był typem debila. Wylaliśmy go. To prawda, że podwalał się do dziewczyny Mike'a i kilka razy chciał się z nim z tego powodu bić. Nie był to jedyny raz kiedy zachowywał się jak kretyn. To był straszny plotkarz i szybko opuścił metal po tym jak go wylaliśmy. Ale przyznaję, że przez pierwsze kilka lat był jednym z moich bliskich kumpli. Nie miałem ich w t e d y wielu, bo

DESTRUCTION

13


Foto: Nuclear Blast

u nas w mieście mało ludzi słuchało metalu. Jeszcze jakiś gitarzysta rytmiczny... Tak. Ralph Schumacher. Słuchał głównie rzeczy typu Status Quo. Lubił hard rocka i odbył z nami tylko klika prób po czym stwierdził, że to co gramy jest za ciężkie. Z powodu jego odejścia straciliśmy jednak wyposażenie i salę prób. Spotkałem niedawno jego siostrę. Ralph dalej gra na gitarze, ale nie mieszka już w Weil am Rhein. Destruction był za niego zbyt porąbany. Wheil am Rhein to takie spokojne bogate miasto. Bez awantur między subkulturami? W naszym mieście takich wydarzeń nie było za dużo, choć się je spotykało. Zwalczaliśmy raperów i ludzi, którzy nie akceptowali nas. Mieliśmy problem by było nas bardzo mało. Były też awantury z motocyklistami. Nosiliśmy przecież dżinsowe katany z naszywkami. Oni pytali się czy jesteśmy w jakimś klubie, jak odpowiadaliśmy że nie, to wywiązywała się awantura. Twierdzili, że tylko oni mogą nosić takie dżinsówki. Największe problemy w tych bójkach miał Mike, jest przecież bardzo mały i chudy. Mnie jakoś omijali, mam prawie dwa metry (śmiech). Z czasem wyrobiliśmy sobie szacunek i samych metalowców zaczęło się też robić więcej. Bito się wtedy na pieści. W naszym kraju noże pojawiły się wraz z napływem Turków i Albańczyków, a w metalu po ekscesach z Norwegii. Mam kilku znajomych, którzy zostali pochlastani w ten sposób. A jak na twój metalowy rynsztunek reagowali nauczyciele? Zakazywali mi przychodzenia do szkoły w pasie z nabojami z pieszczochami. Wywalali z lekcji albo odsyłali do domu z uwagami. W pewnym momencie musieli jednak wywalić 1/3 klasy. Zaraziłem tym resztę uczniów. Oczywiście mnie te kary nie obchodziły. Nasz facio od muzyki i jednocześnie wychowawca okazał się jednak w porządku gościem. Starał się zrozumieć nasza muzę i pozwalał grać ją na zajęciach. Odszedłem z tej szkoły wcześniej zostawiając zainfekowaną metalem klasę. Wasze demo określaliście sami jako uwaga... black hardcore speed metal. Tak, nieźle co? Black z powodu naszych fascynacji Venomem - innych tego typu kapel przecież nie było. Hardcore? Zakładając zespół nie wiedzieliśmy w ogóle, że ta-ki gatunek w ogóle istnieje w USA. Speed ponieważ wydawało się nam, iż jesteśmy najszybsi na świecie. Na ostatniej koncertówce znalazła utwór "Thrash Till Death" jest odegrany dwa razy. Po co? Pierwszy powód - jedna z wersji grana jest z trze-

14

DESTRUCTION

ma perkusistami i była tylko medleyem, zawierającym jedynie fragment kawałka. Wersja z Japonii jest cała i brzmi lepiej. Pierwsza z nich ma wartość głównie historyczną, z racji obecności muzyków z poprzedniego składu. W waszej set liście kilka lat temu pojawiło się więcej medleyów. Wkurwia mnie to. Wieli ludzi tego wielu nienawidzi. To jest szalenie trudna kwestia. W dwie godziny nie da się zmieścić wszystkich żądanych przez fanów utworów. Są tacy, dla których ważne jest usłyszenie jedynie jednego riffu, czy samego refrenu. Przypomina im się wtedy coś ważnego z ich młodości. Zgadzam się, że to nikogo nie zadowala. Poza tym mamy kilka dłuższych utworów jak "Black Death", którego wykonanie w całości byłoby nieco nużące on na koncertach miewał kiedyś po 8 minut. W tekstach nowego albumu znów jazda po katolach? Nie lubię ich. Głównie z powodów skandali pedofilskich w kościele i niechęci do ich ukrócenia. Poza tym ludzie zapominają co kościół wyrządził przez ostatnie 2000 lat. Lepiej żeby nie było tej religii, jak każdej innej. Ależ władze europy właśnie do tego dążą. Jednej z brytyjskich stewardes zabroniono noszenia krzyża, bo to może obrazić innych. Fajnie jest... Nie, państwa mają coraz większa kontrolę nad obywatelami, widać to jak jedziemy do Stanów, oni tam mają człowieka za nic. Oczywiście mam świadomość, że jadąc do Rosji, na wschód jest jeszcze gorzej. Byliśmy niedawno w Boliwii gdzie policja biła fanów pod koncertem. Zgadzam się, że jestem szczęściarzem pod jakimś tam względem. Z drugiej strony małpujemy z USA wszystko i są oni przyczyna naszych kłopotów. Chłopie, przecież to dzięki nim mogłeś sobie żyć w dobrobycie i ciepełku demokracji i wolności Niemiec zachodnich. Ale zrobili to by sami mogli uszczknąć swój kawałek ciastka. Wy uszczknęliście równie duży. Wyobraź sobie, że rodzisz się w NRD a nie w sytym i szczęśliwym słynącym z winnic Weil am Rhein? To co? Nie byłoby Schmiera. Byłby jakiś inny. Ja nie prosiłem się na ten świat. Miałem kiedyś dawno awanturę na ten temat z matką. Życie mogłoby potoczyć się inaczej gdybym został tylko kroplą spermy w czyichś ustach i się nie urodził. Nie lubię gdybania co by było gdyby... Analizuję tylko obraz teraźniejszy. Jakub "Ostry" Ostromęcki

HMP: Witaj Micha. Odświeżyliśmy sobie ostatnio "Interstellar Expirence". Słychać inspiracje środkowym Nuclear Assault i trochę Voivod, co ty na to? Michael Hoffmann: Znaliśmy wtedy te zespoły, podobnie jak większość ówczesnych kapel thrash, ale pisząc materiał na tamten album w ogóle o nich nie myśleliśmy. Inspiracje były tutaj inne - zawsze pociągał nas Slayer i w mniejszym stopniu Metallica. Jeśli miałbym porównywać nasz drugi album do jakiejś innej kapeli, to sięgnąłbym po Anthrax w latach osiemdziesiątych sporo jeździliśmy na deskorolkach, ubieraliśmy się podobnie do nich - podarte spodnie, kolorowe t-shirty. Zanim poznaliśmy tę kapelę ludzi mówili, że wyglądamy jak Anthrax. Jak kto? pytaliśmy. Byliśmy też oczywiście pod wpływem kapel punkowych. Jak wszyscy... Owszem. Tak czy inaczej obok widocznych wpływów na "Interstellar Expirience" bardzo chcieliśmy pójść do przodu, pokazać nasze umiejętności, ważna była dla nas osoba producenta - Harrisa Jonesa. Swoje wnieśli też poszczególni muzycy, zmiany w składzie. Debiut był napisany przez gitarzystów Dinko Vekica i Scholliego. Drugi przez Dinko i mnie. Bardzo dużo dała nam zmiana perkusisty - Frank Nellen był o niebo lepszy od poprzedniego - Psycho. Dla mnie Voivod jest zbyt skomplikowany, my nie chcieliśmy tacy być. Gdy ukazał się "Reign In Blood" to uznałem go za absolutne maksimum thrashu. Możesz grać szybciej i z większą ilością przesteru, drzeć się bardziej choro, ale ten album i tak będzie miał więcej agresji. Pamiętam u nas sporo napisów olejną farbą na murach z waszym logo. W którym kraju byliście wtedy najbardziej popularni? Nie wiem, bo w tamtych czasach nie zdawaliśmy sobie sprawy, że poza Niemcami ktoś nas w większej liczbie słucha. Mieliśmy trochę fanów w Holandii i Belgii - to wszystko. Wytwórnia nas oszukiwała, nie podając wyników sprzedaży. Ktoś nam doniósł, że mamy fanów w USA ale nikt nie załatwił nam tam trasy. Po "Interstellar Expirienence" nagraliście demo. Jaki był jego los? Dobre pytanie. To stało się kolejną przyczyną naszego rozpadu. Management po jakimś czasie kazał nam grać bardziej zawansowany styl - Dinko się potem wściekł i odszedł, chciał pozostać thrasherem. W zespole nie było już lidera, Robert Gonella nie mógł przecież śpiewać a capella. Robert wziął też lekcje śpiewu - tacy chcieliśmy być profesjonalni. Ale nie na tym polega rozwój zespołu. Profesjonalizm to umiejętność precyzyjnego napieprzania, a nie rzeźbienie melodyjek. A samo demo jak je oceniasz? Było nagrane już z moim następcą - Olafem. To był gość w stylu Bon Jovi, grał jakieś riffy w stylu ..."pitupitu". My tego nie potrzebowaliśmy, u nas musi być hałas. Jest jeden motyw z tego demo, który próbowaliśmy potem wykorzystać na kolejnych albumach Assassin po reaktywacji. Zawsze wychodziło z tego gówno i się poddaliśmy. Chodzi o utwór "A Whole Life In One Moment" - mamy nagrane już trzy wersje, riff jest dobry ale cały kawałek za każdym razem odpada. Nie myśleliście aby po "Intestellar..." skierować się ku death metalowi? Zrobiło tak pod koniec lat 80-tych sporo ówczesnych thrasherów: Pestilence, Protector, Messiah. Co najważniejsze - odnieśli sukces. Nie chcieliśmy tego, choć kilku z nas udzielało się w death metalowych projektach, jak np. Sadist. Stracilibyśmy wtedy nasze punkowe korzenie, uliczny antyspołeczny styl. To byłoby zbyt proste. To nie pasuje do nas gdyż death metal jest bardziej prawicowy. My byliśmy bardziej lewicowi. ...Ciekawa diagnoza. Jak w tym kontekście wygląda tekst do utworu "Fight": Facists, Nazis and Communists Seal Freedom from Our Lives? Lewicowy nie oznacza tylko komunistyczny. Są też ekolodzy, palacze marihuany, wegetarianie, tu cho-


Death metal jest bardziej prawicowy Ostatni album Assassin - "Breaking The Silence" został przyjęty przez thrashers dosyć dobrze. Od jego wydania minęło jednak już sporo czasu, toteż skoncentrowaliśmy się na kwestiach z przeszłości zespołu. Temat rozmowy narzuciła osoba samego indagowanego. Michael Hoffmann (gitara) grał na drugiej płycie Assassin - "Interstellar Expirience" ('88) i wkrótce po niej zwiał do Sodom, z którymi nagrał "Better of Dead" ('90). Hofmann nie grał we wszystkich wcieleniach Assassin, jest jednak jednym z trzech najważniejszych członków kapeli, obok wokalisty Roberta Gonelli i gitarzysty Scholliego. Przesłuchanie odbyło się w kazamatach warszawskiej Progresji, po koncercie na którym grał też Hirax. dziło bardziej o wyluzowany image. Jesteśmy antypaństwowi, anarchistyczni to fakt - to stawia nas przecież bardziej na lewo. Z drugiej strony nie znaczy, że nie jesteśmy związani ze swoim krajem, drużyną piłkarską. Żyję w Brazylii, ale nadal kocham kraj swojego pochodzenia. Ale w ostatnich latach namnożyło się u was wielu takich, co żyją w tym kraju i z jego bogactw, ale go nienawidzą, wraz z jego kulturą? Kogo masz myśli... Choćby Turków. Cóż znam wielu, którzy są całkowicie zintegrowani, wielu jednak przyjeżdża tu tylko po zasiłek. To wolny kraj, mi wolno zrobić to samo w innych krajach. Nie obchodzi mnie to. Nie sądzę że nasza kultura zginie z tego powodu. Nie widzę tu nienawiści w moim mieście, wszyscy żyją w harmonii

No właśnie. Teksty to też jest spora różnica między Sodom i Assassin. Tak. W obu przypadkach są one dosyć antyspołeczne. Tom uwielbia jednak temat wojny. To nie prawda jednak, że ją wielbi jak wielu ludzi twierdzi. Jest antywojenny, poszukuje dobrych tematów do muzyki. O czym ma niby śpiewać? O miłości? Powiem wprost - Tom tradycjonalista. Taka postawa obca jest zaś Robertowi? Pewnie tak. Robert był zawsze kosmopolitą, cho-

dzieć: "reaktywujmy Assassin", ale gdy trzeba pisać nowe kawałki to pojawia się problem. Nie wiesz nic, nie znasz Bounded By Blood czy Fueled By Fire nie wiesz co się dzieje na scenie. Musisz na nowo stworzyć zespół. Mieliśmy pięciu basistów przez 10 lat, do tego trzy razy więcej przychodziło na przesłuchania. W tej kapeli starało się grać kilkudziesięciu kolesi. Kolejne reaktywacje były w zasadzie rozgrzewkami.. Częste zmiany muzyków nie odbijały się na nas dobrze. Co za problem. Trzeba było powiedzieć: grajcie po prostu jak Assassin. Ale przecież dwie nasze płyty z lat osiemdziesiątych to jednak różny thrash. Nagrywaliśmy przez wiele miesięcy, próbując znaleźć kompromis pomiędzy naszymi upodobaniami Nie wiedzieliśmy jakiego stylu się trzymać i dopiero na kolejnym powiedzieliśmy sobie, że nie będzie żadnych eksperymentów, ma być prosty thrash. Jest kilka kawałków z "The Club", które mi się podobają tytułowy czy "Bushwackers". Na ostatniej płycie, w utworze tytułowym znalazł się fragment bardzo przypominający refren do "Betrayer" Kreatora. Trzeba zapytać Roberta, ale to może być zbieg okoliczności. Tak czy inaczej Robert i Mille są kumplami.

Foto: SPV

I szanują wasze zwyczaje? Na przykład co do lania kobiet? Lania... zależy w co (śmiech). (Śmiech) Nie miałem na myśli wesołego klepania w tyłek. Raczej typowe dla muzułmanów brutalniejsze zachowania. Nie zastanawiałem się nad tym. Interesuje mnie aby takich ludzi nie było w moim bezpośrednim otoczeniu Wracamy do muzyki. Domyślam się, iż praca w Assassin różniła się od tej w Sodom? Kolosalnie. Assassin zawsze był prawdziwym zespołem. A Sodom dyktaturą? Niezupełnie, przynajmniej w przypadku muzyki. Mimo wszystko riffy w Sodom tworzy gitarzysta. Ludzie mówią, iż "Better of Dead" był dla Sodomu tym, czym "Another Perfect Day" dla Mötorhead. Więcej melodii, bluesa i rock'n'rolla. Porównują moją robotę w Sodom do Bryana Robertsona. Tom jest w Sodom po prostu ponad gitarzystą tworzącym riffy. Narzuca swoją interpretację, tworzy melodię, wokale i teksty, grając na basie i będąc zapatrzonym w Lemmyego, ale to nie dyktatura. Gdy pisaliśmy utwór "Resurection" to poprosił, bym napisał coś wolniejszego, historia miała dotyczyć jego ojca. Potem odrzucał jedne i akceptował inne riffy. Ufał mi. To wciąż dobry kumpel. Czym jeszcze różniły się te dwa sposoby pisania? U nas perkusista ma wiele do powiedzenia, sporo wymyśla. W Sodom gra to co mu każą. Jeden z artykułów w naszej prasie na początku lat dziewięćdziesiątych mówił, że Assasain rozpadł się głównie z powodu twojego przejścia do Sodom. To nieprawda. Ta sprawa miała wiele wątków, zaczęło się od nowego managemantu, z którego nie byliśmy zadowoleni. Gość z początku niby chciał, abyśmy pozostali thrashowi lecz zaczął wymyślać nam jak powinniśmy się ubierać. Zrobił jakieś debilne ubrania, pełne kolorów, coś pomiędzy glamem a funk. Czułem się w nich jak pieprzony pozer. To on wymyślił temat utworu "Junk Food" nikt z nas nie lubi tego utworu - gramy go tylko na żądanie fanów. Tymczasem jest to słaba historyjka, nie ma w niej nic z krytyki społeczeństwa, jak przekonywał nas manager. Robert napisał jakieś tam słowa ale zrobił to bez przekonania.

dził do międzynarodowej szkoły, wyjechał na długo do Chin, był w Japonii. Tom w tym czasie pracował w zwykłym zawodzie, jako górnik. Jest w nim więcej takiego tradycyjnego gościa. Coś jak u Lemmyego, który jest anarchistą, a na koncertach wywiesza brytyjską flagę i nosi symbole z II wojny. Jak wspominasz wasz gig w Polsce w 2005r. Który? We Wrocławiu. Od strony fanów było wspaniale. A organizator... Cóż starał się. Dobrze, że nie zaprosił Genesis. Witamy w czasach współczesnych. Powiem wprost: żaden z nas nie lubi "The Club"... Bardzo wielu ludzi myśli podobnie. Podczas pierwszej reaktywacji, w latach dziewięćdziesiątych, każdy z nas tak naprawdę ciągnął w inną stronę. Basista stal się narodowcem: flek i brytyjska flaga na rękawie, Dinko ściął włosy i ciągnął w stronę psychodelik i starego Pink Floyd, Frank w kierunku bluesa. Potem pojawił się Atomic Steif, który lubi grać tylko w wyłącznie szybko i nie jest skory do żadnych kompromisów. Ja byłem producentem, mieszkałem w Brazylii, byłem otwarty na wiele stylów. Robert próbował śpiewać. Łatwo jest powie-

Mille powiedział w 1988r. iż jesteście jedyną niemiecka kapela thrash, która stanowi dla nich konkurencję. Miło słyszeć. Nie ma to znaczenia, bo nie ma między nami współzawodnictwa. Nie traktuj tego pytania zbyt osobiście - Schmier i Tom odpowiadali na nie chętnie. Wiesz coś o losie swojego dziadka w czasie II wojnie światowej? Jeden z nich zginał na froncie wschodnim. Znasz może jednostkę, w której walczył? Nie. Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Dopiero teraz chcę się tym zająć. Wiem tylko, że babcia pochodziła ze Śląska i uciekała przed Rosjanami pod koniec w II wojny światowej, wraz ze swoimi siostrami. Rozproszyły się potem po całych Niemczech i dopiero po dziesięciu latach dowiedziała się, że jej własny ojciec żyje 50 kilometrów dalej. Urodziłem się w latach sześćdziesiątych - to znaczyz że każdy miał wtedy czarno-biały obraz wojny, nikt nie chciał rozmawiać o przeszłości, wydawało się iż jest jednoznacznie potępiona. Jakub "Ostry" Ostromęcki, Maciej Osipiak

ASSASSIN

15



Z nowym albumem "Psychology of Death" ruszyli w trasę na podbój świata. Może i się im to uda, bowiem wymyślili przepis na dobrą thrashową muzę: szybkość i agresja, proste thrashowe riffy i chwytliwe refreny. W każdym bądź razie słuchając ich najnowszej płyty ma się wrażenie, że patent działa.

Konkretny cios w twarz! HMP: Album "Psychology of Death" ukazał się 23 września. Czy możesz powiedzieć na jego temat kilka słów w odniesieniu do Waszych wcześniejszych dokonań? Andy Eftichiou: Według niektórych, ten materiał to konkretny cios w twarz! W założeniu miało to być coś bardzo ciężkiego i agresywnego, więc mam nadzieję, że fani dostaną kawał urywającego dupę thrashu. Co było inspiracją podczas tworzenia tego albumu? Sięgaliście tylko do własnych korzeni, czy wzorowaliście się również na twórczości innych kapel? Słuchaliśmy wielu rzeczy zanim zaczęliśmy pisać materiał na płytę. Jednak to fani naprowadzili nas na to jak ma wyglądać album. Wiele osób było zdania, iż powinniśmy nagrać coś w stylu "Mayhemic Destruction". Musieliśmy więc usiąść i przeanalizować album, żeby załapać o co dokładnie chodzi. Lubimy ten album, jednak byliśmy zdania, iż lepsze kawałki znalazły się na "Face of Despair". Finalna koncepcja albumu wyglądała tak: szybkość i agresja, proste thrashowe riffy i chwytliwe refreny.

Trasa zatytułowana jest "Thrashfest Classics" i każdy zespół będzie grał numery ze swoich klasycznych albumów. Co za tym idzie, Mortal Sin postawi na kawałki z "Mayhemic Destruction" oraz z "Face of Despair", zagramy również jeden nowy numer! Byliście już kiedyś w Polsce? Tak, graliśmy z Overkillem w Katowicach w 2008 roku. Jak określisz waszą teraźniejszą pozycję na scenie thrash metalowej? Jak ma się ona do przeszłości? Nie jestem pewien… myślę, że to raczej pytanie do naszych fanów lub ogólnie odbiorców. Myślę, że zostawiliśmy po sobie pewnego rodzaju spuściznę i mamy nadzieję, że fani, którzy pamiętają nas z lat osiemdziesiątych posłuchają również nowego materiału i zobaczą, że w dalszym ciągu potrafimy tworzyć świetną thrashową muzę! Jakie były powody waszego rozpadu w przeszłości? Takie same jak w przypadku każdej innej kapeli… ups! Niezgodność charakterów, brak zaangażowania, wiesz, takie tam komunały w zasadzie! Niestety mie-

nas również osobowościowo. Wróćmy na chwilę do przeszłości. Słyszałam o problemach z regulacjami prawnymi z "Mayhemic Destruction". Możesz powiedzieć kilka słów na ten temat? Nie było żadnych prawnych komplikacji z "Mayhemic Destruction", chodziło bardziej o ustalenie, czy prawa do numerów z tego albumu wróciły do Mortal Sin. Głównie przez fakt, ze wytwórnie zmieniały nazwy, były wchłaniane przez inne wytwórnie, nikt nie był w stanie udzielić nam konkretnej odpowiedzi. Zajęło nam trochę czasu zanim uzyskaliśmy rzetelne informacje, ale najważniejsze, że teraz jesteśmy jedynymi właścicielami praw do naszej muzyki! Czy możemy spodziewać się, że następna płyta będzie bardziej agresywna niż ta? Czas pokaże! Postaramy się zacząć prace nad nowym materiałem w przeciągu kilku najbliższych miesięcy. Co prawda może być ciężko przebić "Psychology of Death", jednak zrobimy wszystko, co w naszej mocy! Który okres w dziejach Mortal Sin wskazałbyś jako ten "złoty wiek"? Mówiąc szczerze, Mortal Sin miało dwa takie okresy w swoich dziejach… Oczywiście przy realizacji pierwszych dwóch albumów pod banderą przodującej wytwórni oraz podczas pierwszej trasy po Europie u boku Testamentu i Faith No More. Czuliśmy wtedy, że zaczynamy odnosić sukcesy. Również teraz, na przestrzeni kilku lat i przy okazji wydania dwóch ostatnich albumów. Myślę, że osiągnęliśmy więcej niż przy współpracy z dużą wytwórnią. Odbyliśmy 3 albo 4 trasy po Europie w przeciągu kliku ostatnich lat,

Z kim współpracowaliście przy tworzeniu albumu? Gdy skończyliśmy tworzyć materiał na płytę, nie mieliśmy podpisanego kontraktu z żadną wytwórnią, producentem, czy artystą, który zająłby się projektem okładki, Mieliśmy więc pełną kontrolę nad tym co i jak robimy. Skończony materiał wysyłaliśmy do wytwórni płytowych, próbując wybadać, czy możemy liczyć na kontrakt. Wydarzyły się może jakieś ciekawe historie pod czas powstawania płyty? Trochę czasu zajęło nam dokończenie albumu właśnie z powodu różnych perturbacji. Po pierwsze, tuż po zakończeniu trasy po północnych Stanach w 2009 roku straciliśmy gitarzystę, Micka Sultana. Nie chcieliśmy szukać nikogo nowego do czasu zakończenia pracy nad materiałem. Luke wszedł do studia z perkusją w czerwcu 2010r, a ja wciąż musiałem skończyć teksty do sześciu numerów, więc byliśmy naprawdę w tyle z robotą. Sytuację pogorszyła śmierć mojej teściowej na początku 2011 roku oraz mojej własnej matki w kilka miesięcy później… ciężko mi było zebrać się w sobie, aby dokończyć teksty. Chłopaki byli naprawdę sfrustrowani tym, że wszystko trwa tyle czasu, tak więc musieliśmy zarezerwować czas studyjny, aby dograć gitary i wokale. W tej sytuacji musiałem naprawdę wziąć się w garść, teksty skończyłem na dwa dni przed nagraniami w studio! Co rozumiesz przez tytuł "Psychology of Death"? Czy tekst ma jakieś szczególne przesłanie? Inspiracją do tego kawałka jest serial TV "Dexter". Zależało mi na tym, żeby wejść w umysł seryjnego zabójcy i odnaleźć odpowiedź na pytanie, czy seryjnym zabójcą człowiek się rodzi, czy jest to przemiana, na którą mają wpływ poszczególne okoliczności… Numer ukazuje walkę pomiędzy umysłami seryjnego zabójcy i psychiatry, pytanie, kto zatriumfuje? Bierzecie udział w trasie "Thrashfest Classics" razem z Sepulturą. Exodusem, Destruction i Heathen. Jakie są Wasze oczekiwania? Macie może jakieś inne plany dotyczące większych gigów lub festi wali? Poza dobrą zabawą, poznaniem fajnych ludzi oraz nawiązaniem ciekawych kontaktów, nie mamy żadnych innych oczekiwań. Mortal Sin da z kolei z siebie wszystko na scenie i mamy nadzieję, że fani będą usatysfakcjonowani! Planujemy wrócić do Europy w przyszłym roku i zagrać na festiwalach, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Podczas tejże trasy zawitacie do Polski. Jakiego setu możemy się spodziewać?

Foto: NoiseArt

liśmy te słabsze momenty w przeszłości, jednak Mortal Sin ma wytyczoną ścieżkę i zamierzamy nią wytrwale podążać! …a powody powrotu na scenę metalową w orygi nalnym składzie? Czuliśmy, że dalej mamy w sobie pasję robienia tego, co naprawdę kochamy… Thrash Metal! Mortal Sin był w dalszym ciągu głęboko w naszych sercach, więc postanowiliśmy skończyć to, co zaczęliśmy! Kojarzycie kapelę Mortal Sin z Holandii? Nie. Słyszeliśmy o innym Mortal Sin z USA, który powstał przed nami, w 1983 roku, o czym wtedy nie wiedzieliśmy. Nagraliśmy nasze demo wcześniej, niż którykolwiek z tych zespołów i słuch o nich zaginął. Ryan Huthnance gra od 2010 roku. Co możesz o nim powiedzieć? Ryan jest bardzo utalentowanym gitarzystą. Na przesłuchaniach zagrał dla nas jako ostatni, po siedmiu innych gitarzystach, wszyscy oni wydawali się odpowiedni na to miejsce, jednak Ryan grał nasze kawałki tak, jakby to robił przez całe swoje życie! Poza bardzo dobrymi predyspozycjami, pasował do

graliśmy na dużych festach, co było naprawdę świetnym doświadczeniem. Czy możesz powiedzieć kilka słów o obecnej aus tralijskiej scenie thrashowej? Australijska scena thrashowa podążyła za ogólnymi trendami w świecie łącznie z nową generacją fanów thrashu, co za tym idzie znowu powstają nowe kapele thrashowe, tak więc scena rośnie w siłę. Może za rok lub dwa, nasza scena będzie tak dobra jak za dawnych czasów, w latach osiemdziesiątych. Dzięki za wywiad. Poproszę jeszcze o kilka wiekopomnych słów do czytelników Heavy Metal Pages. Może nie będą to aż tak wiekopomne słowa, ale… będzie nam bardzo miło ponownie pojawić się w Polsce, mamy nadzieję spotkać się z naszymi fanami i poimprezować trochę razem w thrashowym stylu. Dołączcie do naszego Facebooka! Martyna Palmowska Tłumaczenie: Marta Matusiak

MORTAL SIN

17


Szczerość jest najważniejsza

jawiła. Byli nasi najstarsi fani, którzy towarzyszyli Exodusowi na samym początku istnienia zespołu. Był także Kirk Hammett i Jeff Andrews, goście z pierwszego składu grupy, którzy dołączyli do nas na scenie, by zagrać "Whipping Queen", utwór z pierwszego dema grupy! Był także Rick. Występ z tymi wszystkimi ludźmi, dla naszych najwierniejszych i najstarszych fanów, był przeżyciem nie do opisania. Exodus w swym oryginalnym, pierwszym składzie i ja udzielający się do tego wokalnie… aż brakuje mi słów by opisać to, co wtedy czułem. To było niezwykłe doświadczenie.

Dużo się działo przed koncertem Exodusa w Warszawie. Na początku wieść o absencji bezsprzecznie kluczowego członka grupy, czyli Gary'ego Holta, który wybył wspomagać Slayera w zastępstwie za Jeffa Hannemana. Potem informacja, która ucieszyła większość, zwłaszcza tych młodszych fanów, że za Holta zagra nikt inny, lecz Rick Hunolt, długoletni były członek Exodusa, który odszedł z grupy przed siedmioma laty. Tuż przed koncertem doszła nas wieść, że Rick miał wypadek podczas występu na Bang Your Head (gitarzysta Edguya ponoć też miał podobny wypadek na tym festiwalu), ma złamane żebro i nie było do ostatniej chwili wiadome czy zagra na scenie czy nie. Nie powiem - akcja rodem z Hollywood. W końcu z Bay Area daleko tam nie jest. O tym wszystkim, a także o innych sprawach dotyczących zespołu rozmawiałem z wokalistą grupy - Robem Dukesem.

Graliście tam, między innymi, z Possessed, Forbidden, a także z Heathenem. Czy to oznacza, że Lee grał dwa koncerty? Jeden z Heathenem i jeden z Exodusem? Ta, to twardy zawodnik. Heathen nas supportował też na aktualnej trasie, więc sam widzisz jakim twardzielem jest Lee. Ten człowiek nie boi się wyzwań

HMP: Witamy ponownie w Polsce! Jak wam się podoba wasza aktualna trasa koncertowa? Rob Dukes: Cóż, po dzisiejszym koncercie w Warszawie pozostaną nam chyba trzy albo cztery występy jeszcze do zagrania na tej trasie. To była szalona podróż! Mieliśmy naprawdę niezłą zabawę. Miło mieć też ze sobą na pokładzie Ricka Hunolta. Jest z niego kawał zakręconego gościa. To jeden z sympatyczniejszych ludzi jakich kiedykolwiek poznałem. Fajnie było z nim występować na jedne scenie podczas tej trasy. Musze powiedzieć, że to świetne przeżycie, które na pewno będę pozytywnie wspominał. Cała ta letnia trasa w ogóle była genialna.

Myślisz, że wytwórnia nie będzie chciała, by Lee się bardziej skupił na którymś z zespołów. Nie powinno tutaj być większych zgrzytów. Myślę, że wszystko zostanie z grubsza po staremu.

Dobrze wam się, więc układała współpraca z Rickiem? Oj, tak. Zdecydowanie tak.

że bankowo będzie tutaj jeden z lepszych show na trasie, o ile nie najlepszy. No i tutejsze dziewczyny… (śmiech) Rob, jesteś już członkiem Exodusa od roku 2005. To już siedem lat. Jak się czułeś na początku, gdy objąłeś miejsce wokalisty w tym zespole? Ciężko było ci zająć miejsce piastowane zwykle przez Souzę, a wcześniej przez legendarnego Paula Baloffa? To nie było łatwe. Z początku to było nawet trochę dziwne, zająć miejsce, które wcześniej zajmowało dwóch charyzmatycznych i charakterystycznych wokalistów. Zespół jednak chciał dalej koncertować. Zetro odszedł z Exodusa w środku trasy, wystawiając wszystkich do wiatru, że tak powiem. Chłopaki potrzebowali kogoś odpowiedniego, kto zajmie miejsce wokalisty - kogoś kto będzie chciał Foto: Nuclear Blast

Heathen ostatnio dołączył do rodziny Nuclear Blast. Czy to jakoś wpłynie na to jak Lee sobie radzi z graniem w obu zespołach naraz? Nie. Nie wydaję mi się. Nie powinno to mieć większego znaczenia. Ja też mam drugi zespół i nie ma to wpływu na czas jaki poświęcam Exodusowi i chłopakom.

I bardzo dobrze. Jak to się stało, że Gary Holt wyparowywuje z Exodus, by wesprzeć Slayera na ich trasie, w zastępstwie za Jeffa Hannemana, a w Exodusie pojawia się Rick Hunolt w zastępstwie Gary'ego? Wiesz, Slayer miał spory problem z tym wypadkiem Jeffa. Jego stan był naprawdę ciężki. Wracając jednak do Holta. Chłopaki ze Slayer nie chcieli zawieść fanów, bo kuracja Jeffa jednak trochę potrwa, chcieli dokończyć trasę, która już była ustawiona, więc od razu zadzwonili do Gary'ego, z którym już wcześniej grali. To są nasi znajomi, a kumple sobie w potrzebie pomagają. To, oczywiście, nie stało się nagle. Wszystko obgadaliśmy, mieliśmy trochę czasu na znalezienie gitarzysty. Od razu skontaktowaliśmy się z Hunoltem, on był naszym pierwszym wyborem na zastępstwo. Nie trzeba go było długo namawiać, by się zgodził zagrać z nami na trasie. Ale Holt zamierza wrócić potem z powrotem do was? (śmiech) Tak, tak (śmiech). On im tylko służy tymczasową pomocą. Zaprzyjaźnione zespoły pomagają sobie nawzajem. Gary kontaktuje się z wami od czasu do czasu, będąc na trasie koncertowej ze Slayerem? Interesuje się jak sobie radzicie bez niego? Tak. Dzwonimy do siebie regularnie. U niego wszystko w porządku. Dzwonił do nas wczoraj, by się dowiedzieć jak się czuje Rick. Rozmawiał wcześniej z Peterem Tägtgrenem z Pain, który mu opowiedział o naszym występie na Bang Your Head i o tym drobnym wypadku Ricka, a Gary od razu się z nami skontaktował zaaferowany i w ogóle bla bla bla (śmiech). Za bardzo się lubimy, by się nie interesować co tam u nas nawzajem słychać.

Miał chyba przedwczoraj wypadek, z tego co słyszałem… Tak, odniósł drobną kontuzję. Złamał żebro podczas występu i nie wiemy czy zagra z nami dzisiaj czy też będziemy grali na jedną gitarę. Na razie jeszcze go tu nie ma, gdyż jest chyba jeszcze w szpitalu (na szczęście Hunolt dotarł na czas i był w stanie zagrać koncert razem z Exodusem - przyp. red.) Bywacie w Polsce stosunkowo często. Od jakiegoś czasu praktycznie co roku gościcie w naszym kraju. Jak wam się podoba granie u nas? Bardzo się nam podoba! Fani zawsze żywiołowo reagują na naszych koncertach. Co koncert, to istne szaleństwo. Gdy przyjeżdżamy do Polski, to wiemy

18

EXODUS

się tym zająć, kogoś, kto będzie przejawiał do tego chęć z całego serca, kogoś, kto pozwoli zespołowi dalej trwać i koncertować. Akurat trafiło na mnie i od tamtej pory ciągle jestem wokalistą Exodusa. Muszę przyznać, że chyba udało Ci się zdobyć akceptację fanów. Po prostu jestem sobą. Nie próbowałem udawać kogoś innego czy coś w ten deseń. Myślę, że szczerość jest najważniejsza. Uczciliście dziesiątą rocznice śmierci Paula Baloffa specjalnym koncertem w Oakland, 4 lutego 2012. Mógłbyś nam przybliżyć jak wyglądał "Bonded By Baloff: A Decade of Remembrance"? To było dobry koncert. Wspaniałe przeżycie. Masa naszych starych znajomych z Bay Area się tam po-

Macie jakieś plany na następny album? Od premiery "Exhibit B: The Human Condition" minęły już dwa lata. Posiadacie już jakieś pomysły, gotowe riffy? Tak, mamy już kilka pomysłów na utwory, ale to są na razie luźne koncepcje. Nie wiemy jeszcze, co z tego będzie wykorzystane, a co nie, to na razie nie jest nic konkretnego. Naturalnie, na razie. Za nowy album bierzemy się na serio po zakończeniu trasy i po powrocie Gary'ego. Płyta powinna być gotowa na wiosnę 2013. Z Exhibitami już skończyliśmy, więc nowy album nie będzie się nazywał Exhibit C. Aleksander "Sterviss" Trojanowski


terowanych materiałów.

Prędkość, moc i melodia Niektóre zespoły pomimo wysokiej jakości granej przez nich muzyki, szacunku fanów i dziennikarzy, nie zdołały osiągnąć tyle, na ile zasługiwały. Do tej grupy niewątpliwie należy zaliczyć również power/thrashowców z Oklahomy - Forte. Mający na koncie cztery bardzo dobre albumy wydane w latach 90-tych, przypominają o sobie reedycją debiutu "Stranger Than Fiction" i szykują się do nagrania premierowego materiału. O tym wszystkim opowie wam pełen nadziei i wiary w świetlaną przyszłość, perkusista zespołu - Greg Scott. HMP: Może na początek parę słów na temat pow stania Forté. Jak wyglądały wasze początki? Greg Scott: Mój brat Jeff i ja zaczęliśmy grać, gdy byliśmy młodsi, około 1982 roku. Pierwszymi utworami, które opanowaliśmy były "Green Manalishi" Judas Priest, "Rock Brigade" Def Leppard i chyba "Princess of the Night" Saxon. Przez kilka lat kontynuowaliśmy granie coverów, głównie z metalowego podziemia tamtych czasów. W 1985 roku znaleźliśmy wokalistę Ralph'a Lund'a. Początkowo, na przełomie lat 1983/ 84 nazywaliśmy się Purgatory, następnie Wrath Child… opcja typowa dla młodych zespołów. Pierwsze poważne kroki już jako Forte, zaczęliśmy stawiać pod koniec 1986 roku. Koncertować zaczęliśmy w kwietniu kolejnego roku, wypracowaliśmy sobie dobrą renomę jako live band, więc zagraliśmy kilka świetnych koncertów, otwierając Fates Warning, Helix, Gammacide, Powerlord i wiele innych.

małżeństwie, i tutaj nastąpiły pewne komplikacje w relacji zespół - wytwórnia. Mogło być zdecydowanie lepiej. Wytwórnia nie dołożyła należytych starań, jeśli chodzi o promocję "Destructive" z 1997 roku oraz "Rise Above" z 1999. Mimo wszystko płyty sprzedawały się dobrze i cały czas graliśmy koncerty z takimi kapelami jak Suicidal Tendencies, Sepultura, Manowar, King Diamond, Morbid Angel, etc. Również w tym samym czasie Massacre przerzuciła się na klimaty synth-popowe, takie jak Theatre of Tragedy.

W ubiegłym roku wydaliście własnym sumptem EPkę "Vae Solis". Możecie powiedzieć kilka słów na jej temat? Są to trzy kawałki z "Unholy War" nagrane w zeszłym roku, powstało tylko 100 kopii, które bardzo szybko się rozeszły. Wszystko po to, żeby ludzie mieli rozeznanie jak obecnie brzmi Forte i na dowód tego, w jak dobrej kondycji powracamy na scenę. Tworzycie nowy materiał. Kiedy można spodziewać się płyty? W jakim kierunku zamierzacie pójść? Jeśli w takim jak na wspomnianej EP, to już nie mogę się doczekać. Jak najbardziej. Jeśli podobają ci się numery z EP, pokochasz resztę albumu. Pozostały materiał jest równie mocny i zróżnicowany. To solidna dawka porządnego metalu, żadnych słabych punktów - tak właśnie pracujemy! Czy będą to całkowicie nowe utwory, czy też odkurzycie również jakieś stare niepublikowane nagrania? Wszystkie numery powstawały na przestrzeni ostatnich trzech lat, ale mamy w planach nagrać ponownie niektóre ze starszych kawałków i umieścić je na EP, którą planujemy wydać w przyszłym roku.

Foto: Divebomb

Wasze pierwsze demo "Dementia by Design" z 1989 jest już kultowe w niektórych kręgach. Jaki był wtedy odzew na te utwory? Po wyjściu "Design", dostaliśmy noty 5/5 i 10/10 w każdym niemieckim metalowym magazynie. Co więcej, wieści o naszych wyczynach na żywo bardzo szybko się rozniosły. Graliśmy razem z WatchTower, Overkill, Pantera, Savatage, Flotsam & Jetsam i Trouble. Według mnie to demo brzmi lepiej od waszego debiutu. Jest bardziej mięsiste i gęste. Czym to jest spowodowane? Demo zostało nagrane w Dallas Sound Labels, w maju 1990 roku. Mieliśmy już wtedy dziewięć czy dziesięć oryginalnych kawałków, jednak stwierdziliśmy, że te pięć utworów najlepiej reprezentuje nasz styl - mieszankę melodyjności, speedu i poweru. Jak na tamte czasy, niesamowitym faktem była cyfrowa produkcja materiału. Zgadzam się z tobą, co do naszego debiutu, nagrywaliśmy go w Niemczech, w bardzo dziwnych okolicznościach, co jak widać, udzieliło się na płycie. Album w dalszym ciągu uważany jest za klasyk gatunku, jednak bardzo ciężko było go zrealizować. Randal stracił głos, mieliśmy również problemy techniczne. Wielki wysiłek… jednak zarówno ja, jak i wiele innych osób to jednak demówki ceni za bardziej organiczne brzmienie. Wasza muzyka niewątpliwie zawsze stała na bardzo wysokim poziomie. Czego zabrakło wam do osiągnięcia sukcesu? Może zbyt późne wydanie debiutu? 1992 rok to już był schyłek popularności klasycznego metalu... W latach dziewiećdziesiątych wydaliście cztery duże płyty dla Massacre Records. Jak wspom inacie współpracę z nimi? Chyba mogło być lepiej? Celne spostrzeżenie, kontrakt podpisaliśmy w listopadzie 1991 roku, byliśmy wtedy w Niemczech. W styczniu 1992 roku Nirvana i ten cały grunge'owy ruch całkowicie opanowały Stany i w bardzo szybkim tempie przeniosły się także na Europę. Podczas nagrywania koncertowaliśmy w Niemczech, w tym czasie prowadziliśmy również rozmowy z distro Massacre Records, którym było wtedy Intercord. Mówili mi, że sprzedaż największych produkcji metalowych drastycznie spadła, porównywalnie do roku poprzedniego. Wydaje mi się, że podpisaliśmy kontrakt pod koniec tego metalowego zrywu początku lat dziewięćdziesiątych. Massacre rozpoczęli bardzo silną promocję, niemniej jednak, tak jak mówiłem, był to czas ciągłych zmian dla muzyki. Wytwórnia władowała kupę kasy w kilka kapel, które poniosły klęskę i nagle wszystko się posypało. Dużym ciosem dla zespołu było nie odbycie się obiecanej europejskiej trasy promującej "Stranger than Fiction". Album był ewidentnym hitem, z ocenami 5/5 i 10/10 w każdym magazynie. W tamtym czasie współpraca układała się względnie stabilnie. Kolejny album "Division" zadebiutował czwartą pozycją na listach magazynu Rock Hard. Jednak jak w każdym

W tym roku została wydana reedycja waszego debiu tu "Stranger than Fiction" Wzbogacona o dwa dema, wspomniane wcześniej "Dementia by Design" oraz demo z 1991 roku. Jest to fantastyczna rzecz dla fanów. Kto wpadł na pomysł tego wydawnictwa? W 2010r. skontaktował się ze mną Matt Rudziński z Divebomb. Razem stworzyliśmy plan reedycji albumu z nową okładką, dziesięcioma kawałkami z demówki, nową, rozszerzoną wersją wkładki i pełnym remasteringiem materiału. Wyszło świetnie. Wydanie można zamówić przez Divebomb Recordings w sieci lub kontaktując się z nami mailowo. Na tą reedycje nagraliście również ponownie wasz kultowy numer "Dementia by Design", który brzmi fantastycznie. Czy chcieliście zaprezentować jak brzmi Forte AD 2011? Nigdy nie postrzegaliśmy Forte jako trendu, bardziej jako styl sam w sobie. Tak jak wcześniej mówiłem, prędkość, moc i melodia to kluczowe elementy naszego grania. Utwory były i są w dalszym ciągu oparte na riffach gitarowych mojego brata, Jeff'a oraz mojej perkusji wespół z bassem Revs'a. Dużo riffów w stylu karabinu maszynowego, podwójna stopa i melodie wokalne. "Unholy War" jest prawdopodobnie najszybszym i najcięższym materiałem, jaki udało nam się do tej pory wyprodukować. Planujecie też podobne wydanie waszych pozostałych albumów? Jesteśmy zajęci promowaniem reedycji "Stranger than Fiction" i przygotowywaniem do wydania "Unholy War" w styczniu 2012. Jednak mam już plany na przyszły rok, dotyczą one kolejnych trzech w pełni zremas-

Zagraliście w 2008 roku na festiwalu "Keep it True"? Niestety finalnie nie byliśmy w stanie się tam pojawić. Nasz basista Rev Jones, oprócz grania z MSG, Steelheart i Forte, dołączył jeszcze do legendarnej rockowej kapeli Mountain, grając u boku Leslie Westa. Będąc w trasie przez cały rok uniemożliwił naszą obecność na festiwalu. Zaproszono nas na kolejną edycję w 2012 roku, jednak przez względy finansowe, jest to na chwilę obecną wykonalne. Jak wygląda wasz koncertowy set? Gracie utwory z wszystkich płyt, czy może skupiacie się bardziej na nowych numerach? Obecnie pół na pół - materiał z pierwszego i najnowszego albumu, świetnie razem brzmią. Jednak zapewniam, że w którymś momencie będziemy grać również pozostałe numery. A jaki koncert wspominacie najlepiej z całej waszej historii? Było ich zbyt dużo, żeby wyszczególnić ten jeden… granie u boku naszych przyjaciół z Pantery, otwieranie koncertu Manowar, spędzanie wolnego czasu z Dream Theater, to wszystko jest dla mnie wspomnieniem wspaniałych czasów oraz ciężkiej pracy. Nie żałuję niczego. Ok, z mojej strony to wszystko. Dzięki wielkie za ten wywiad i życzę wam wszystkiego najlepszego. Do wszystkich naszych fanów i przyjaciół z całego świata, Dzięki! Cheers To You All… Maciej Osipiak

FORTE

19


Goście z Nowego Jorku są bardziej prostolinijni Ostatnio wśród fanów amerykańskiego thrashu zrodził się pogląd, iż pewne grupy zasiadają w Wielkiej Czwórce Thrashu niezasłużenie. Anthrax na ten przykład miał być zespołem bardzo przereklamowanym, który osiągnął sukces tylko dzięki teledyskom. Na jego miejsce powinien zaś już w latach 80-tych wskoczyć Exodus lub właśnie Overkill. Nie pora teraz na rozstrzyganie tej karkołomnej tezy. Jeśli jednak przyjąć za podstawę czasy obecne, to na pewno dwa ostatnie albumy Overkill przewyższą wszystko to, co Anthrax nagrał po 1991r. "Electric Age" to thrash pełnowartościowy, energetyczny, szybki, który spokojnie można polecić tym, którzy rzadko sięgają po albumy spoza lat 80-tych. HMP: Witaj Blitz. Powiem ci szczerze, że z waszą muzą wziąłem rozwód po "Horrorscope". Dopiero po "Ironbound" zacząłem się wami interesować z powrotem. "Electric Age" jest jeszcze lepsza - na trwałe porzuciliście groove znany z lat 90-tych i zerowych? Blitz: Nie wiem co będzie za lat kilka, moim zdaniem jednak nawet te nowe albumy maja jednak trochę groove. Do pewnego stopnia scena sama dyktuje to, jaka będzie nasza muzyka na kolejnych płytach - ona jest teraz bardzo zdrowa, pozytywna, skoczna. To było słychać, myślę już na "Immortalis". Ten album jest przede wszystkim szybki, tak jak przystało na thrash...

napisany przeze mnie. To bardziej wypadkowa Black Sabbath i bluesa. Byłem w tym utworze odpowiedzialny za melodie i wokale, nie za riff. Lubię jak ktoś w kapeli tworzy takie motywy bo to dobrze nastraja mnie do śpiewania. To może być wszystko z tradycji rocka, od Rolling Stones i The Beatles do Black Sabbath. Znów chodzi o kontrast. "Electric Rattlesnake" to pierdolony łamacz karku gdy się zaczyna, ale potem zwalnia dosyć wyraźnie do pół i ćwierć tempa. Najbardziej treściwy i thrashowy numer to "Wish You Were Dead" Zgadzasz się? Tak. Siła tego utwory pochodzi z ruchu jaki wywołuje. Nie ma tu chwili odpoczynku , z drugiej strony znalazło się tu miejsce na chwytliwe,

tów? Nagrywam to przy użyciu keyboardu - on pozwala mi złapać odpowiednie nuty, dostroić się, sprawdzić czy brzmię wystarczająco wyraziście. Częściej jednak wydzieram się gwałtownie do samej perkusji - nawet bez żadnej tonacji czy klucza. To z kolei pozwala się wpasować idealnie w rytm. Gdy zrozumiem już perkusję to zamieniam te krzyki na melodię i staram się być częścią utworu, a nie tylko wokalistą obok niego. To co odróżnia "Electric Age" od "Ironbound" to miks perkusji. Na tamtej płycie gary gdzieś się schowały w lawinie gitar? Tak ten album zawiera bardzo solidne popisy Rona. Produkcja jest rzeczywiście... bardziej wielkoskalowa niż na ostatnich albumach. Jest żywsza i bardziej koncertowa. Słyszę ściany gitar, które nie zalewają jednak perkusji. One zamiast tego ją obudowują. Brzmi to rzeczywiście lepiej niż na "Ironbound". Ron Lipnicki przypomina mi Mikyego Dee, jeśli chodzi o styl... To jest wieczny student perkusji - stara się cały czas rozwijać. To daje pewne rezultaty. Znałem innych perkusistów, którzy przestając przyjmować rady i spostrzeżenia przestawali się jednocześnie rozwijać. Nie powiedziałbym, że Ron gra jak Mikey Dee, w jego stylu są po prostu elementy gry Mikkyego Dee. Słyszę to zwłaszcza w szybkiej części "Electric Rattlesnake". Może to z powody luźnego rock'n'rolowego stylu utworu. Jednym z bardziej wyróżniających się numerów na nowej płycie jest "Drop the Hammer", aż prosi się o clip. Nie planujemy nic takiego, gdyż zrobiliśmy już wideo do "Electric Rattlesnake". "Drop the Hammer" to jeden bardziej unikalnych utworów. Gdy pierwszy raz zagraliśmy go w studio to było to bardzo mocne. Gdy przyszedł czas na drugą sekcję utworu i Dave dodał do niego gitary to było jakby niebiosa stąpiły na ziemię. Melodyjny fragment w środku utworu bardzo go wzmocnił, jest perfekcyjny. Chcę aby to grano na moim pogrzebie. Powiedziałem to Didiemu i Daveowi. Piękne (śmiech). Kolejny mój faworyt to "Save Youself", który mógłby się znaleźć na "Taking Over". Jest tu nawet punk! Zdecydowanie tak. To powrót do czasów gdy braliśmy udział w wymyślaniu całego thrashu. Odkrywaliśmy siebie. Kochaliśmy punka i NWOBHM. W tym utworze czuć nawet ducha Judas Priest. To mieszanina tego czym zawsze był Overkill.

Nigdy nie staraliśmy się wynajdować koła na nowo. Myślę że nawet w latach 90-tych, które określiłeś jako czasy o zbyt dużej ilości groove, byliśmy rozpoznawalni jako Overkill. Szybkość tego CD nie była zamierzona, ale podyktowana potrzebą chwili. Pewnie, że obecnie to co się dzieje w gatunku, młode zespoły grające tradycyjny thrash, też miały na to wpływ. W tym morzu thrashu jest kilka obcych ciał. "Come and Get It", choć thrashowy, ma w środku iście heavy metalowy chóralny, wojowniczy motyw. Kto go wymyślił? D.D. (Verni - przyp. red.) napisał te partie, on odpowiada też za intra. Myślę, że jak zestawisz to z początkiem utworu to ukaże się ciekawy kontrast. Utwór nie musi być cały czas agresywny, lepiej by zaskakiwał. W środku "Electric Rattlesnake" nie mogliście darować sobie bluesowych fascynacji? Lubię bluesa, to fakt, ale ten fragment nie został

20

OVERKILL

zadziorne refreny. Sukces utworu w mojej opinii polega na tym, że raz zaśpiewaną frazę potrafię od razu zapamiętać już na zawsze. Tak było w tym przypadku. Jak sobie radzisz z pisaniem nie będąc gitarzys tami czy basistą? Śpiewam i nagrywam. Pracuję nad tonacjami i melodiami i dzielę się z tym chłopakami. O 18:00 po południu mogę to nagrać i po 15 minutach D.D. i Dave mogą się do tego odnieść. Pracujemy w kilku studiach. W jednym należącym do D.D. przygotowujemy się do koncertów i wspólnego grania. Ja w tym czasie w drugim studio mogę koncentrować się na wokalach i pracować nad tym co oni sami stworzyli. Nie wchodzimy sobie w paradę, gdy trzeba to wracam do nich i łączymy pomysły - to nowa szkoła nagrywania i technologii ale stara szkoła relacji między muzykami. Używasz jakichś pomocniczych instrumen -

Utwory zamykające ten CD - "All Over But the Shouting" i "Good Night" należą do melodyjniej szych. Kto je napisał? Podobnie jak w poprzednim przypadku - dodawałem melodie do tego co stworzył D.D. Najciekawsze jest to, że mówisz iż jest to album bardzo thrashowy, ale D.D. nigdy nie zakłada, że utwór jaki pisze ma być tharshowy. To bardziej jego wersja thrashu, która ma w sobie bardzo dużo przebojowości, co daje mi dużo łatwiejszą robotę gdy idzie o melodie i wokale. To były dwa ostatnie utwory, które dopracowałem wokalnie. Męczyłem się z nimi długo, bo każda wersja wydawała się za słaba. Wracałem i wracałem do studia nie będąc zadowolonym. Aż zrozumiałem te melodyjne riffy D.D. Nagrywałem te wokale do 12-tego stycznia, a do 17tego trzeba było oddać materiał do wytwórni. Coś zmieniło się w kwestii tekstów? Nic. Jest jak zawsze - staram się unikać spraw społecznych - o tym mówiliśmy w poprzednim wywiadzie. Nie lubię mówić ludziom, jak mają

Zawsze dopła


żyć, to nie fair. Tu chodzi o emocje, o tym piszę już od dłuższego czasu. "All Over But the Shouting" jest o uczuciu zwycięstwa po wyrzeczeniach. Inne pokazują nasze uwielbienie dla brudnego brzmienia i miłości jaką fani darzą ten gatunek. Gdy piszę teksty to zawsze jest to spuszczenie napięcia. W jednym z utworów znalazł się jednak wers "Living in America, getting mass histeria…". To chyba brzmi społecznie? On opisuje sytuacje, w której znalazło się teraz wielu ludzi. Chodzi o kryzys i niepewność jutra. Znowu nie chcę nawiązać do polityki ale pięć domów ode mnie mieszka gość, który właśnie traci dom. Od roku nie ma pracy. Ma dzieci i ogrania go powoli paranoja. Tekst nie dotyczy przyczyn, jak do tego doszło ale emocji jakie wzbudza ten stan w ludziach. Tego co dzieje się w jego domu. Niepokoje społeczne sprzyjają rozwojowi agresywnej muzyki, spójrz na NWOBHM… (śmiech). Jak spojrzysz na powstanie thrashu, to też były to czasy z naszej perspektywy niepewne. Prezydentem był w tym czasie Carter. Nie byliśmy zbyt szanowani w świecie. Otworzył nasze porty dla kubańskich kryminalistów - oczywiście wraz z nimi przybyło mnóstwo normalnych Kubańczyków uciekających przed Castro. Zaraz narodził się thrash i myślę więc że jest tu korelacja. Efekt uboczny kryzysu. W tym roku nową płytę wydaje Testament czujecie się zagrożeni? Kocham współzawodnictwo, choć nie wiem co zamierzają chłopaki z Testament. Chcę być dobrze zrozumiany: Destruction to wspaniała kapela, Schmier to znakomity frontman… ale chcę z nimi współzawodniczyć i wygrać. (śmiech) Na backstageu oczywiście gadamy o wszystkim od sportu do muzyki. Ta postawa jest bardo amerykańska. Nie sadzę, to po prostu współzawodnictwo. To ludzka natura. To jest coś, co inspiruje Overkill. Pamiętam czasy gdy zaczynaliśmy grac na europejskich festiwalach. Przyszedł ktoś z obsługi technicznej i powiedział "mamy kłopot z ustawieniem perkusji, bo obsługa jakiegoś innego zespołu robi nam problemy". D.D. Verni wybiegł na scenę z przeświadczeniem: "Nie obchodzi mnie do chuja kim oni są, zmiażdżymy ich!". czasie Metalmanii w 1987r. miałeś podobne doświadczenia ? Inne, to było dosłownie moje pierwsze doświadczenie ze społeczeństwem komunistycznym. Ale z innymi zespołami, za wyjątkiem naszych kumpli z Helloween, widziałem się mało. "Cześć" i to wszystko. W

Mam wrażenie, że kapele z Nowego Jorku, niezależnie od gatunku trzymają się razem - to wynik jakiś rodzinnych wartości zawleczonych tu przez Włochów, Polaków i Żydów? (Śmiech) Interesujące. Na pewno między zespołami z wschodniego wybrzeża są inne wibracje niż z zachodniego. Inne są metody dochodzenie do sukcesu. Goście z Nowego Jorku są bardziej prostolinijni, nie marnują czasu na pierdoły, mówią co im leży na sercu. Exodus byli typami, z którymi najczęściej się widywałem, a oni są wszak z Californi. Z Anthrax i Nuclear Assault już od lat się nie widuję. Żyję z resztą na przedmieściach, nie w centrum. To mi odpowiada, bo można odpocząć. Choć życie na walizkach też ma swój urok. Czasem jednak potrzebujesz oderwać się od tej całej sceny, skoro przez 150 dni w roku nie było cię w domu.

Wszyscy, którzy tęsknią za coraz bardziej odległymi czasami świetności Tokyo Blade i wyśmienitymi albumami, takimi jak debiut z 1983 roku czy kolejny "Night Of The Blade", mogą zapomnieć o okresie błędów i wypaczeń zespołu. Wydany w ubiegłym roku "Thousand Men Strong" jest bowiem jedną z najlepszych krążków tej niedocenianej brytyjskiej formacji i można śmiało go postawić obok wymienionych w poprzednim zdaniu LP's. Jak zwykle lakoniczny lider i gitarzysta Tokyo Blade, Andy Boulton, zgadza się z tą opinią:

Nigdy nie mów nigdy HMP: "Thousand Men Strong" to pierwsza studyjna płyta Tokyo Blade po kilkunastu latach przerwy. Dlaczego musieliśmy czekać na nią tak długo? Andy Boulton: Ponieważ zespół wcześniej nie istniał I nie było żadnych planów, żeby go zreformować.

Początek płyty to prawdziwe mocne uderzenie: trzy szybkie, dynamiczne utwory. Od razu wiedziałeś, że "Black Abyss" będzie openerem? Nie, bo początkowo mieliśmy kilka równorzędnych utworów które nadawały się w tym celu. Ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na "Black Abyss" i to był dobry wybór.

Jak sądzisz, czy byłaby to tak dobra płyta, gdyby nie ponowne zejście się klasycznego składu grupy z wczesnych lat 80.: Boulton, Wiggins, Wrighton, Pierce? Wygląda na to, że szybko się dogadaliście efektem jest album, który można śmiało postawić obok waszych klasycznych dokonań sprzed lat! Nasz skład: Boulton, Wiggins, Wright, Wrighton zawsze był najlepszy w opinii większości fanów. Zawsze czułem, że ostrzu Tokyo brakowało naprawdę dobrego wokalisty i Nic moim zdaniem z pewnością udowodnił, że nim jest. Też czujemy, że nowy album jest bardzo mocny i to krok w dobrym kierunku.

Wygląda na to, że granie na gitarze znowu jest dla ciebie czymś ekscytującym: "The Ambush" otwiera liście wirtuozowska zagrywka, solo i praca gitar w "Killing Rays" są równie doskonałe! Albo "Forged In Hell's Fire" - też majstersztyk. Wszedłeś do studia z już opracowanymi - częściowo lub całkowicie - solówkami, czy improwizowałeś w czasie nagrań? Dziękuję, myślę, że podczas nagrywania partii gitarowych tej płyty wróciliśmy do naszych najwcześniejszych wpływów: Pink Floyd, Led Zeppelin, Queen i to słychać. Wszystkie solówki i niektóre partie gitary rytmicznej zostały napisane na miejscu, w studio.

Jak świetny wokalista, Nicolaj Ruhnow trafił do zespołu? Nie brałeś pod uwagę opcji powrotu Alana Marsha lub Vica Wrighta? Znaleźliśmy Nica w sieci i od razu pokochaliśmy jego głos. I nie było już mowy o powrocie któregoś z poprzednich wokalistów.

Nagraliście ponownie "Night Of The Blade" - klasyczny utwór Tokyo Blade z 1984 r. Dlaczego sięgnęliś cie akurat po niego? Chcieliśmy po prostu podkreślić w ten sposób pewien rodzaj więzi z przeszłością. Również chcieliśmy też usłyszeć, jak ten utwór brzmiałby z głosem Nica.

Czy poza fenomenalnym głosem i umiejętnościami przyjęliście Ruhnowa z powodu jego entuzjazmu i świeżości, jakie wniósł do zespołu? Cóż, to co załatwiło pracę Nicowi, to był głównie jego głos. Czuliśmy, że będzie idealny dla Blade.

To trzecia wersja tego numeru w historii zespołu: wcześniejsze mają wokale Alana Marsha i Vica Wrighta. Którą z nich lubisz najbardziej i dlaczego tę najnowszą? (śmiech) Najnowsza wersja jest zdecydowanie moją ulubioną uwielbiam głos Nica!

Byli jacyś inni kandydaci, czy też Ruhnow nie dał im najmniejszej szansy na przesłuchaniach? Tak naprawdę nie było nikogo innego. Owszem, był ktoś wcześniej, ale w tej sytuacji nie miał najmniejszych szans by śpiewać w Tokyo Blade. Łatwiej pracuje ci się z tak wszechstronnym wokalistą? Nie musisz się pewnie ograniczać jako kom pozytor? Obecnie nie mam już żadnych ograniczeń - Nic jest w stanie zaśpiewać wszystko, co tylko wymyślę. Jak długo powstawał materiał na "Thousand Men Strong"? Niezbyt długo, zajęło to nam kilka tygodni. Nagrywaliście z cenionym producentem, Chrisem Tsangaridesem. Dołożył pewnie swoją cegiełkę do świetnego brzmienia i ogólnej klasy "Thousand Men Strong"? Wielką zaletą Chrisa jest to, że potrafi poprowadzić zespół w dobrym kierunku podczas nagrywania. Był też bardzo pomocny w kreowaniu brzmienia, które chcieliśmy osiągnąć. W efekcie nagraliśmy tę płytę właściwie na żywo w ciągu pięciu dni.

Partie gitar, szczególnie w zwolnieniu są chyba w nowej wersji trochę inne? Tak, bo jak wspomniałem wcześniej poszedłem dalej w sensie techniki i inspiracji. Od nagrania poprzedniej wersji minęło poza tym 25 lat i chciałem wprowadzić pewne zmiany do tego utworu. Ten utwór to dla mnie taka wisienka na torcie - nowe kompozycje w niczym mu nie ustępują! Udowodniliście tą płytą, że nie jesteście weteranami spoglądającymi tylko w przeszłość. Co dalej, jakie są plany twoje i zespołu? Dziękuję, też tak uważam i cieszę się, że również tak myślisz. To był nasz cel, aby zrobić coś nowego dla fanów - nigdy nie wiesz, czy to nie będzie ostatni album Tokyo Blade, chcieliśmy więc zakończyć w dobrym stylu. Szczególnie, że przyszłość jest bardzo trudna do przewidzenia, z powodu dużej ilości nielegalnych pobrań płyty. Do tej pory nie miałem z niej ani grosza, a przecież zespół ma też swoje zobowiązania. Gdyby nie sprzedaż koszulek i koncerty byłoby naprawdę źle. Dlatego nie wiem, jak się to wszystko potoczy, ale, jak mówią: nigdy nie mów nigdy! Wojciech Chamryk

Jakub "Ostry" Ostromęcki

acaliśmy do zespołu

Foto: Cherry Red

TOKYO BLADE

21


z prędkością światła i ostatecznie zaczęliśmy dyskutować w zespole nad inkorporacją tego do nas. Tylko po to by utrzymać się na czasie.

Zawsze dopłacaliśmy do zespołu Od kilku lat maniacy epickiego metalu wyczekują reaktywacji tej kapeli. Zaległą pracę domową odrobili już Brocas Helm, Omen, Manilla Road i tylko ten kalifornijski kwartet pozostaje w uśpieniu. Mimo to perkusista Robert Garven udzielił kilku wyczerpujących odpowiedzi. Jest to czym rozmawiać albowiem początki zespołu sięgają 1972 roku. Cirith Ungol wydawał swoje albumy nieregularnie: "Frost and Fire" w 1980, "King of the Dead" w 1984, "One Foot In Hell" w 1986 i "Paradise Lost" w 1991 roku. Stylistyka HMP: Greg Lindstrom, główny autor waszych kompozycji, wymienił niegdyś swoje trzydzieści ulubionych albumów. Tylko dwa z nich to czysty heavy metal. Dlaczego zatem Cirith Ungol pomiędzy 1980 i 1984 stał się zespołem mającym mało wspólnego z większością kapel, które uwielbiał Greg? Robert Garven: Nie mogę za niego odpowiadać. Jednakże, mimo iż słucham wielu stylów to zawsze chciałem grać tak ciężko jak to możliwe. Pośród inspiracji nie wymieniacie wczesnego Judas Priest. Przecież w zwrotce do "A Little Fire" czy refrenie "Edge of a Knife" są one bardzo widoczne? Mimo że wpływ na nas miało wiele zespołów, to zawsze byliśmy nieco z innej bajki niż kapele głównego nurtu hard rocka. A Budgie, którego ducha czuć na całym debiutanckim LP? Byliśmy wielkimi fanami euro rocka co prawdopodobnie odróżniało nas od wielu lokalnych zespołów z LA. Kupowaliśmy longplaye Scorpions czy debiut Budgie na długo zanim ktokolwiek u nas usłyszał o tych zespołach. Mieliśmy przyjaciela w Kanadzie, który opowiedział nam o Rush. Pamiętam jak poszliśmy zobaczyć ich w klubie Whisky-a-Go-Go i okazało się, że na koncert przyszło raptem kilkadziesiąt osób. Weszliśmy na backstage - a nie było to trudne - i zostaliśmy kumplami Rush. Jesteście bardziej związani z latami siedemdziesiątymi czy osiemdziesiątymi? Wielu muzyków, których kapele brzmią bardzo w stylu lat osiemdziesiątych, twierdzi że ich fascynacje sięgają dużo głębiej? Nietrudno na to odpo-

wiedzieć. Jest wiele zespołów z lat 70-tych, które uwielbiam, jak Deep Purple, Black Sabbath, Captain Beyond, Dust, Hard Stuff, Night Sun itd. Moje korzenie definitywnie wywodzą się z lat 70-tych. W latach 70-tych określiliście swój styl jako Heaviest Metal Known To Man. Znaliście wtedy Black Sabbath? Wykonałem większość grafik dla zespołu, wliczając layout do trzech pierwszych albumów i większość posterów koncertowych. Przez lata posługiwaliśmy się wieloma sloganami. To po prostu jeden z nich. Gdy opisywaliście "King of The Dead" stwierdziliście, iż był to album, który powstał jako opozycja wobec trendu polegającego na graniu coraz szybciej. Czy to znaczy, że "One Foot on Hell" to jednak przyznanie racji temu trendowi? Nie byłem fanem speed metalu. Uznawałem tych kolesi za punkowców, którzy przepoczwarzyli się w metalowców. Nie robię sobie jednak jaj z punka, jako że lubiliśmy kilka kapel z tego nurtu jak Iggy'ego czy Dead Boys. Uważałem po prostu, że ciężka muzyka musi być oparta na miarowych uderzeniach, być jak tętnienie serca, lub też jak maszerujący rzymscy żołnierze: tysiąc stóp na raz czy też młoty uderzające w żelazo. Ciężko jest mi odnosić się do stylu, którego bit jest tak szybki że prawie niewyczuwalny. Nie mam nic przeciwko szybkim utworom, wszak nasz utwór na składankę Briana Slagela "Metal Massacre #1" "Death of the Sun" był dużo szybszy, niż kawałek pewnego speed metalowego zespołu, który odniósł potem spory sukces. Tak w zasadzie, to na "One Foot in Hell" jest kilka wyróżniających się ciężarem kompozycji jak "Chaos Descends" czy "Doomed Planet". Byliśmy otoczeni przez te wszystkie zespoły grające każdy utwór

Cirith Ungol zainspirował wiele zespołów od Celtic Frost do młodszej generacji epic metalu jak Wotan, Battleroar czy Slough Feg. Znasz ich? Kliku z nas starało się dostać na koncert Celtic Frost gdy grali w okolicy. Zostali jednak zatrzymani - najprawdopodobniej nielegalnie próbowali wślizgnąć się na backstage. Słyszałem tylko o niewielkiej ilości muzyków przyznającej się do naszej twórczości. Ale z racji tego, że już nie gram, to nie czytam takiej ilości prasy muzycznej jak kiedyś. W Rock Hard w 1984 r. wasza płyta została określona jako "progresywny black metal". Śmieszne nie? Nie wiem co o tym myśleć. Zawsze uznawałem nasz styl za heavy metal lub hard rock ale rozumiem, że mogliśmy być określani jako progresywni, jako że różniliśmy się od większości kapel amerykańskich ówczesnego czasu. W utworze Cirith Ungol użyliście słowa "Szatan" podczas opisu jednej z warowni Mordoru. Nie sądzisz, że psuje to nieco nastrój tekstu? To chyba sprawka Tima Bakera (wokalista przyp. red.), on odpowiada za to wrzutkę. To było bardzo dawno temu. Jak silna było wasza inspiracja Moorcockiem? Dlaczego akurat jego cykle stały się podstawą części waszych tekstów? Czytałem całą Sagę o Elryku oraz serię "Wieczny Wojownik" i z całego serca zachęcam wszystkich do ich przeczytania. Greg zawsze czytał wszystko z gatunku "Sword & Sorcery" i zarażał nas tymi fascynacjami. Co z Robertem Howardem? Jestem jego wielkim fanem. Zarówno cyklu o Conanie jak i o Branie Mak Mourn - królu Piktów. Ważną pozycją jest też dla mnie "Krwawnik" Wagnera i wszystkie dzieła Lovecrafta.

Dzieje Jeden z pierwszych waszych gigów odbył się w 1972r. podczas protestów przeciw wojnie wietnamskiej. Utożsamialiście się z tym ruchem? Co sądzisz o typkach wymachujących flagami Viet Congu - organizacji zbrodniczej i jed nocześnie oskarżających wa-szych żołnierzy o zbrodnie wojenne? Graliśmy na otwartym wiecu protestacyjnym. Pamiętam, że wiózł nas z powrotem

Foto: Metal Blade

22

CIRITH UNGOL


brat Jerry'ego, gdyż my wszyscy byliśmy za młodzi by kierować, a policja rozrzuciła gaz łzawiący. Myślę, że większość Amerykanów ma szacunek dla żołnierzy. Ale popatrzmy realnie - niemal każdej generacji najeżdżamy jakiś kraj. Mój dziadek walczył w obu wojnach światowych i koreańskiej. Powiedział mi, że zrobił to po to abym ja nigdy już nie musiał walczyć w jakiejś wojnie. Myślę że utwór "War Pigs" Black Sabbath byłby dobrą odpowiedzią na twoje pytanie. Myślę że przynajmniej dziś ludzie będący przeciw wojnie są bardziej zatroskani o los naszych żołnierzy i bardziej ich wspierają niż ludzie, którzy ich na wojnę wysłali. Gdy tylko wrócą, politycy jak gdyby nigdy nic odcinają się od nich. Przypomnę syndromy Czynnika Pomarańczowego czy Zatoki Perskiej.

koncertowanie i wydawanie płyt? Byliśmy wtedy razem 12 lat i nigdy nie zarobiliśmy ani centa. Zawsze dopłacaliśmy do zespołu aby w ogóle mógł działać. Mogliśmy siedzieć godzinami co tydzień odpowiadając na listy z Europy. Koszty wysyłek, wynajmu sali prób, organizacja koncertów pochłaniała pieniądze - nawet wtedy było to wszystko bardzo drogie. Nie straciliśmy bodajże tylko w czasie jednego koncertu. Graliście kilka razy ze Slayer i Venom. Jak było? To rodzaj miejskiej legendy. Mieliśmy zaklepane miejsce na gigi z Venom i Slayer ale koncerty

Jak się poczułeś gdy "Frost and Fire" został nazwany najgorszym albumem metalowym? Myślę że, to była Encyklopedia Heavy Metalu (było to dużo wcześniej od wydania Encyklopedii przyp. red.). Każdy ma w sobie coś z krytyka, więc mnie to nie rusza. Większość głównych pism i gazet pisała o nas pozytywnie. Chyba redaktor Kerrang włączył kilka naszych albumów do 10 najlepszych płyt w danym roku. Greg miał także japoński album z najlepszymi okładkami płyt rockowych. "Frost & Fire" i "King of the Dead" znalazły się tam obok Jimiego Hendrixa i The Doors. Byliśmy z tego dumni.

Wyobraź sobie, iż Neil, pierwotny wokalista, nie opuszcza was w latach 70-tych. Czy odnalazłby się w styl istyce "King of the Dead"? To był wspaniały wykonawca i wokalista. Mam kilka nagrań video z jego udziałem. Gra i śpiewa do dziś, choć nie zawodowo. Aby odpowiedzieć na twoje pytanie, powiem że byłby bardzo dobry. To jest bystry i przyjacielski facio i myślę że gdyby został, to byłby napędem do wszystkiego, co zrobiliśmy w latach osiemdziesiątych. Jak zaczęła się wasza współpraca z M.Whelanem? Drogi był? Greg zwrócił naszą uwagę na książki Moorcocka, a ja zacząłem swoja przygodę z nimi od "Siewcy Burzy". Zawsze chcieliśmy mieć na okładce coś Franka Frazetty - był bardzo znanym artystą fantasy. Chcieliśmy wykorzystać pracę o tytule Berserker ale ku naszemu przerażeniu została wykorzystana już prze pewną grupę rockową (chodzi o Molly Hatchet - przyp. red.). Zaczęliśmy się zatem zastanawiać co robić. W czasie rozmowy stwierdziłem, że okładka do powieści "Siewca Burzy" jest najlepsza rzeczą jaką widziałem do tej pory. Napisałem do wydawcy, który skontaktował nas z Whelanem. Grafik okazał się jednym z niewielu ludzi w naszej historii, który był szczery i prawdziwie przyjacielski. Nigdy mu nie zapłaciliśmy, choć na to zasłużył. Miałem nadzieję, że gdy album odniesie sukces, to po prostu kupię oryginalny obraz, którego był posiadaczem. Nigdy niestety do tego nie doszło. Nie ma wątpliwości, iż głośne prace Wheelana instrumentalnie posłużyły do zwrócenia na nas uwagi. Nie wyobrażam sobie jednak lepszej okładki na album - jestem mu dozgonnie wdzięczny. Greg Lindstrom zagrał wszystkie partie basu na "Frost & Fire". Uważasz że Michael Flint odtworzył je odpowiednio na koncertach? Flint był wspaniałym basistą i słychać to na "King of the Dead". Zagrał je z marszu jak tylko Greg je napisał. Dlaczego Greg odszedł przed wydaniem "King of the Dead"? Chcieliśmy podążyć w nieco cięższym kierunku. Greg przeprowadził się i zdał do college i dały o sobie znać też inne wpływy. To było z jego strony sprytne posunięcie. Jest jedynym z grupy, który odniósł większy sukces edukacyjny i zrobił karierę. Chciałbym aby on i inni oryginalni muzycy nigdy nie opuszczali kapeli, jako że byli wyśmienitymi muzykami. Jerry Fogle drugi gitarzysta odszedł po 86r. z powodu frustracji, iż gra nie przynosi sukcesów. Jakiego sukcesu pragnął ? Wielkiej kasy, czy małej grupki fanów pozwalającej na regularne

lub cztery próby w tygodniu. Na te próby przychodzili ludzie, znajomi, fani. W tym samym miejscu pisaliśmy nowe utwory, nagrywaliśmy, odpowiadaliśmy na listy itp. Ciężko było wtedy zorganizować koncert, zwłaszcza jak nie miało się kontraktu z większą wytwórnią, dobrego managera czy agencji koncertowej - nigdy nie mieliśmy żadnej z tych rzeczy. Gralibyśmy więcej, gdybyśmy tylko mogli. Nigdy nie otrzymaliśmy też żadnej propozycji trasy. Większość z nas miała pełnoetatowe prace, zwłaszcza ja. Wydawałem większość swojej kasy na zespół i bardzo ciężko w takiej sytuacji byłoby opuścić pracę. Za-graliśmy dużo więcej niż 30 gigów, myślę że około 100, ale większość to były bardzo małe kluby.

Oglądałem wasz gig z 1991roku w Teatrze Ventura. Po czterech albumach graliście dla 20 maniaków. Czy to nie było frustrujące? To wrażenie jest mylące, albowiem pomieszczenie ma olbrzymie loże i fotele powyżej podłogi i tam właśnie przebywała większość widzów. To był nasz ostatni koncert i w zespole nie działo się najlepiej. Większość gigów jakie graliśmy była wyprzedana.

zostały odwołane. Na nieszczęście graliśmy przeważnie ze słabymi zespołami, ale zdarzyło się kilka fajnych jak Loudness czy Electric Sun. W USA pojawiło sie w latach 80-tych kilka kapel, które potem nazywane były epickimi: Manowar, Manilla Road, Brocas Helm, Omen, Warlord, Virgin Steele. Miałeś z nimi kontakt? Co najśmieszniejsze do niedawna nie słyszałem w ogóle o tych zespołach za wyjątkiem Manowar. Nigdy się z nimi nie kontaktowaliśmy. Myślę, że graliśmy z Omen raz na mini festiwalu Metal Blade w Country Club - tym samym klubie, w którym nagraliśmy DVD. Byliśmy tak skupieni na sobie, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z istnienia kapel, które przędły cienko tak jak my i nie były na świeczniku. Mieszkaliśmy godzinę jazdy na północ od L.A. wiec nie pojawialiśmy się za często w towarzystwie tamtejszych muzyków i fanów. To stało się pewnie jedną z przyczyn naszego braku sukcesów, jako że inne kapele bardzo starały się obracać w kręgu szefów wytwórni.

Są jeszcze jakieś kawałki z lat siedemdziesiątych, które nie trafiły na Foto: Metal Blade składankę "Servants of Chaos"? Są jakieś odrzuty tu i ówdzie, ale nie ma sensu tego wydawać. Po to właśnie była ta składanka aby wydać cały materiał mający jaką-kolwiek wartość i aby te utwory nie przepadły. O co chodziło z waszym występem na festiwalu Headbangers Open Air, który został odwołany kilka lat temu? To chyba kapela Grega miała grać - nazywa się Falcon i mieli przedstawić jakieś utwory Cirith Ungol. Nasz zespół według mojej wiedzy nigdy nie miał tam grać. Rozmawiałem dziś z Timem Bakerem (wokalista - przyp. red.) i upewnił mnie, że nie chce już grać. Chciałbym reaktywacji kapeli ale nie mamy już sprzętu, miejsca na próby, kilku z nas mieszka w innych stanach, Jerry umarł. Tak bardzo jak tego chcę tak bardzo jestem pewien, że to nie wypali. Co powoduje że jeszcze większym szacunkiem darzę to, co stworzyliśmy w przeszłości. Jakub "Ostry" Ostromęcki

Ponad 20 lat istnienia kapeli i tylko 30 gigów, głownie w Kalifornii. Trochę mało... Mieliśmy bardzo fajną salę prób po drugiej stronie ulicy, na której było studio w którym nagrywaliśmy płyty. Miała scenę, bar i magazyn na wyposażenie. Pomalowaliśmy ją na czarno i kupiłem też bardzo drogi czerwony dywan. W okresie największej aktywności graliśmy w nim trzy

CIRITH UNGOL

23


woju Tank. Gdy wróciliśmy z trasy z Metallicą, nasz album nie był już promowany, żadnych nowych dat, jeśli chodzi o występy… tak naprawdę znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Oczywiście Metallica zabrała się za większe przedsięwzięcia. Mają świetny management.

Jak Feniks z popiołów! Z Cliffen Evansem, gitarzystą zespołu Tank miałam okazję spotkać się podczas ich ostatniego warszawskiego koncertu. Typ wyluzowany, o wysokiej kulturze osobistej, bardzo otwarty i wyrozumiały. W pierwszych pięciu minutach rozmowy siadł mi dyktafon, Cliff zgodził się na przeprowadzenie wywiadu po koncercie, dzięki czemu miałam możliwość zweryfikowania tego, co Tank pokazał w Spodku, w sierpniu zeszłego roku. Najprościej mówiąc - klasa. Świetny set, doskonałe brzmienie, ruchy sceniczne, gra świateł - to wszystko sprawiło, że Tank tylko podkreślił swoją wartość jako zespół głęboko zakorzeniony w gruncie, jakim jest szeroko pojęty Heavy Metal. Widać, że chłopaki doskonale wiedzą, dokąd zmierzają, a swoim ostatnimi dokonaniami tylko utwierdzili nas w tym, że Tank, tak jak Feniks - symbol życia i transformacji - odrodził się na nowo i swoją muzyką bezkompromisowo uderza z jeszcze większą siłą rażenia. O wielkim sukcesie w latach 80-tych przerwanym niestabilnością ówczesnego wokalisty Algy'ego Ward'a, kilku nieudanych próbach reaktywacji oraz dobrej passie, która obecnie towarzyszy zespołowi, opowiada frontman Tank - Cliff Evans. HMP: Pierwszy raz mieliśmy okazję zobaczyć Tank w Polsce w sierpniu zeszłego roku, supportowaliście wtedy Judas Priest. Jak oceniacie reakcję publiczności na nowy line-up? Cliff Evans: To był nasz pierwszy występ przed polską publicznością i nie wiedzieliśmy jak nas przywitają. Byliśmy zaskoczeni reakcją tłumu. Śpiewali z nami wszystkie kawałki, nawet te z nowego wówczas albumu - "War Machine". To było wspaniałe uczucie zostać przyjętym w tak entuzjastyczny sposób podczas pierwszej wizyty. Słyszałam, że Rob Halford i pozostali członkowie Judas zażyczyli sobie pełnej separacji od reszty kapel oraz ekipy pracującej przy koncercie… Czy to praw da? Przed koncertem bujałem się z nowym gitarzystą Priest - Richie Faulkner'em. Znamy się od lat, to świetny facet i bardzo utalentowany gitarzysta. Zrobiliśmy zdjęcia naszych Gibsonów i wypiliśmy kilka piw. Rob i reszta zostali w swoich garderobach, z których wyszli dopiero na scenę. Zawsze byłem wielkim fanem Judas Priest, więc supportowanie ich podczas tak znakomitego wydarzenia, było nie lada zaszczytem. Myślę, że Richie jest pewnego rodzaju zastrzykiem nowej energii dla zespołu, dzięki temu są znowu prawdopodobnie najlepszą metalową kapelą na świcie.

24

TANK

Rok 1984 był swego rodzaju "boomem" na zespół Tank. Byliście po wydaniu krążka "Honour and Blood", kawałek "The War Drags Ever On" opisywano mianem "nuklearnej eksplozji", a Metallica podziękowała Wam we wkładce do "Master Of Puppets". Powiedz, jakie emocje targały tobą w tamtym czasie? To był bardzo ekscytujący czas. Nagraliśmy świetny album, z którego byliśmy bardzo dumni, rozpoczynaliśmy współpracę z nową wytwórnią, daty koncertów były zaklepane. Zespół brzmiał świetnie, a my czerpaliśmy przyjemność z bycia ludźmi zawalonymi robotą. Chłopaki z Metalliki sami poprosili, aby Tank supportował ich podczas trasy, byli naszymi wielkimi fanami. Mieliśmy okazję jammować wspólnie podczas prób dźwięku, żałuję, że nie mam nagrań z tamtego okresu. Czemu więc nie poszliście za ciosem? To był wasz moment! Czemu fani musieli czekać aż trzy lata na kolejny krążek? Niektórzy mówią, że było już za późno, aby pociągnąć sukces sprzed kilku lat… Czuliśmy wielką frustrację w tamtym momencie. Robiliśmy dobrą muzykę, graliśmy świetne koncerty, budowaliśmy swoją markę. Ciężko pracowaliśmy na tą pozycję, niestety management dał dupy. Nie zrobili dosłownie niczego, by wypromować zespół, żadnych planów, co do roz-

Co się takiego stało, że Algy Ward odmówił współpracy przy trasie po realizacji "This Means War" w 1983 roku? Algy bardzo często podejmował dziwne decyzje w związku z zespołem. Album "This Means War" osiągnął wielki sukces i gdybyśmy zaraz po jego wydaniu pojechali w trasę, Tank wskoczyłby na kolejny level. Algy ma zwyczaj znikania na długie okresy, nie kontaktując się z zespołem. Pewnie miał swoje powody, jednak było to kosztem sukcesu, na który Tank sobie zasłużył. To zawsze stanowiło problem. Co działo się z zespołem po wydaniu albumu "Tank"? To był rok 87', a już w 89' zawiesiliście działalność… gdzie tkwił problem? Algy i Mick często kłócili się podczas nagrywania materiału na "Tank". Nie pamiętam nawet meritum tych kłótni, ale zawsze kończyły się tym samym - odchodzeniem Micka z zespołu. Cały proces powstawania "Tank" owiany był negatywną aurą i pomimo tego, że znalazło się tam klika świetnych kawałków, nie należy on do moich ulubionych wydawnictw Tank. Nie pamiętam nawet kiedy ostatnio go słuchałem. Może włączę sobie później. To nie była zbyt udana płyta. Jeśli chodzi o sam zespół, to tak naprawdę nie zawiesiliśmy działalności. Algy po prostu chował się przez kilka lat, co pewnie sprawiło, że ludzie myśleli, że Tank jest skończony. Wskrzesiłeś zespół dziewięć lat później, w 97' roku, w tzw. międzyczasie byłeś zaangażowany w wiele projektów, co skłoniło cię do tego, aby zacząć wszys tko od nowa? Pracowałem wtedy z byłym wokalistą Iron Maiden Paulem DiAnno, mieliśmy zespół Killers. Podpisaliśmy kontrakt z przodującą wytwórnią i wydaliśmy dwa studyjne albumy - "Murder One" i "Menace to Society". Koncertowaliśmy dookoła świata przez kilka lat. Podczas tras z Killers byłem notorycznie pytany przez fanów, co stało się z Tankiem i czy jeszcze kiedykolwiek coś nagramy, czy wyruszymy w trasę. Mieszkałem wtedy w Nowym Jorku i od dłuższego czasu nie gadałem ani z Algy'm ani z Mickiem, tak więc nie wiedziałem nawet, co się z nimi wówczas działo. Po powrocie do Londynu skontaktowałem się z chłopakami i dogadaliśmy się. We współpracy z małą europejską wytwórnią zalicencjonowaliśmy kilka live'ów, które posiadaliśmy i z zarobionych na tym pieniędzy weszliśmy do studia, aby nagrać kilka nowych kawałków. Pojawiły się one potem na płycie "Still At War" oraz jako bonusy do live-albumu. Wieści, że znów działamy szybko rozeszły się po świecie, nowe propozycje występów zaczęły napływać, a razem z nimi nowy kontrakt dla albumu Foto: Metal Mind

Jak porównałbyś supportowanie Judas Priest do trasy z Metallicą w 1984r., po wydaniu albumu "Ride The Lightning"? To była moja pierwsza europejska trasa, tak więc zawsze będę ją wspominał w szczególny sposób. Tak naprawdę niewiele wtedy wiedziałem o zespole Metallica i o ich muzyce. Pierwsze show na trasie miało miejsce we Francji. Przyjechaliśmy w momencie, gdy Metallica miała próbę dźwięku. Od razu dało się wychwycić ich świetne, unikalne brzmienie. Nigdy wcześniej nie słyszałem tak brzmiących gitar. Chłopaki byli dopiero co po podpisaniu kontraktu płytowego, kupili nowy backline na trasę, każdego wieczoru dawali świetny występ - oczywistym było, że w bardzo niedługim czasie staną się wielkim zespołem. Nasze wspólne imprezy zawsze kończyły się totalną najebką, aż w końcu ich menago powiedział -

"basta"! To była zajebista trasa, zaskarbiliśmy sobie wierną publikę i nawiązaliśmy wiele przyjaźni, które przetrwały do dziś.

Czytałam gdzieś, że nie uznajecie muzyki Tank za część nurtu NWOBHM, podczas gdy większość odbiorców za taki właśnie zespól was postrzega… czy te opinie są powodem irytacji? Nigdy nie podobały nam się takie porównania. To tak jakbyśmy zostali w tyle, we wczesnych latach 80-tych. My sami widzimy siebie jako brytyjski zespół rockowo/metalowy. Rozwijaliśmy się przez te wszystkie lata, by znaleźć się w obecnym punkcie, z nowym albumem "War Nation". Nie polegamy na przeszłości. Będziemy dalej nagrywać nową muzykę i pchać zespół do przodu. Nikt nie odnosi już określenia NWOBHM do zespołu Iron Maiden, pomimo, że zaczynali jako część tego nurtu.


"Filth Hounds Live". Pojechaliśmy w trasę z Hammerfallem i graliśmy na wielu festiwalach, m. in. na Wacken i Bang Your Head.

do sytuacji, w której znaleźliście się niedawno? Tank powstaje jak Feniks z popiołów! Myślę, że utwór jest właśnie o rezurekcji zespołu.

Reaktywacja nie trwała zbyt długo, po wydaniu "The Return of The Filth Hounds Of Hades", pomimo napływających ofert od promotorów, fanów, którzy liczyli na waszą aktywność… znowu się rozpadliście… Algy przyznał, że nie był w stanie dłużej wys tępować… wszyscy wiemy, że był w złej kondycji zdrowotnej. Czy chodziło o jego głos? Słyszałam też, że miał jakieś problemy psychiczne… Algy postanowił znowu zniknąć i tym razem zdawał się totalnie stracić zainteresowanie zespołem. Miał pewne problemy ze zdrowiem, chodziło głównie o częściową utratę słuchu i Tinnitus (choroba charakteryzująca się słyszeniem fantomowych dźwięków, istniejących tylko w głowie chorego, przyp. red.), wszystko to było spowodowane zbyt dużym natężeniem dźwięku podczas występów. Na jego stan zdrowia wpłynęły również zbyt liczne imprezy. Algy większość czasu spędzał w knajpach, zresztą nadal można go tam spotkać. Zachowywał się wtedy jak dzikus. To wszystko bardzo frustrowało zarówno Micka, jak i mnie samego, my chcieliśmy być w trasie, grać, a tymczasem mieliśmy związane ręce. Trwało to kilka lat zanim podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu działalności bez Algy' ego.

Kto jest teraz autorem tekstów? Wszystkie teksty pisze Doogie.

Zdecydowaliście, aby ponownie reaktywować zespół… determinacja, która zasługuje na podziw! Czemu wybraliście Doogie'go White'a jako następcę Algy'ego? Dostawaliśmy mnóstwo ofert występów, kilka wytwórni chciało podpisać z nami kontrakt na nowy album. Algy nie był zainteresowany robieniem czegokolwiek, tak więc zadecydowaliśmy ciągnąć ten karawan dalej bez niego, zatrudnić innych muzyków i nakierować Tank na właściwe tory. Zdecydowaliśmy, że jeśli fanom nie spodoba się nowy line-up bez Algy'ego, nie będziemy kontynuować jako Tank. Na szczęście fani okazali się wielkim wsparciem i docenili naszą determinację, aby trzymać zespół przy życiu i dalej tworzyć świetną muzykę. Gdy szukaliśmy nowego wokalisty, nie chcieliśmy, żeby przypominał Algy'ego - ani pod względem barwy głosu, ani aparycji. Zależało nam na uniknięciu porównań. Chcieliśmy mieć możliwość muzycznego rozwoju, pisania w stylu, który wcześniej nie wchodził w grę, dlatego też zdecydowaliśmy, że szukamy zupełnie innego wokalisty oraz basisty, którzy dodaliby nowe wymiary zarówno na scenie, jak i w studio. Mick pracował przy nagrywaniu solowego albumu Doogie'go, zasugerował więc, abyśmy sprawdzili go w kilku nowych kawałkach, które napisaliśmy. Nie spodziewałem się, że to zagra. Doogie wywodzi się z bardziej melodyjnych obszarów muzycznych, jednak postanowiłem dać mu szansę. Byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatów. Nie słyszał wielu dokonań Tank, więc nie próbował stworzyć starego brzmienia. Współpraca układa nam się wspaniale, wspólne pisanie i nagrywanie materiału nie sprawia nam żadnych trudności. A czy nie byłoby łatwiej zacząć wszystko od nowa? Coś jak tabula rasa... Mick jest członkiem Tank od 1983r., ja od 1984r., tak więc pomyśleliśmy, że mamy prawo kontynuować z nazwą Tank. 99% fanów podziela ten pogląd. Dzisiaj widziałam was w akcji po raz trzeci… pierwszy raz to Headbangers Open Air 2009. Muszę przyznać, że pierwsza reakcja na wokale Doogie'go brzmiała - 'yyyyyy dziwnieeeee' (śmiech). Różnica jest znaczna. Pamiętam, jak graliście kawałek z nad chodzącego wtedy albumu "War Machine", byłam pozytywnie zaskoczona, bardzo mi się spodobał. Jestem zdania iż wartość i klasę muzyki determinuje pierwsze wrażenie oraz fakt, że melodia pozostaje w głowie na dłużej. Nuciłam wcześniej wspomniany kawałek do końca festu. Jaki był feedback na "War Machine"? Album został przyjęty bardzo dobrze zarówno przez fanów, jak i prasę. Osiągnął status płyty miesiąca w kilku europejskich magazynach oraz przysporzył nam nowej rzeszy fanów. "Phoenix Rising", "Judgement Day", czy "Great Expectations" są aktualnie ulubionymi kawałkami fanów na naszych live'ach, gdzie gramy również stare klasyki Tank. Jestem pewien, że niektóre utwory z kolejnego albumu - "War Nation" także spodobają się fanom w takim samym stopniu. Kawałek, o którym mówiłam przed chwilą, to był właśnie "Phoenix Rising". Powiedz proszę, do czego odnosi się tekst? Czy nie jest to czasem nawiązanie

Jakie były wasze wrażenia po pierwszym koncercie z udziałem Doogie'go? Pierwszym wspólnym występem był koncert na festiwalu Sweden Rock. Pod sceną wielki tłum, wielu starych fanów Tank. Oczywiście każdy umierał z ciekawości, jak wypadniemy w nowym składzie. Byliśmy nieco zdenerwowani, jednak występ wypadł naprawdę dobrze, a ludzie wspaniale się bawili. Dostaliśmy również dobre recenzje od prasy, wszyscy uświadomili sobie, że Tank wrócił do gry. To było fajne uczucie. Tank to grupa świetnych muzyków z bogatym dorobkiem doświadczeń… kto jest za co odpowiedzialny w zespole i jak wygląda wasza wspólna praca?

szczerze mówiąc, to bardziej przypomina on styl Guns'n'Roses. Uważam, że to nietrafione posunięcie. Jesteś zadowolony z tej okładki? Naszym zamysłem była ucieczka od tego wojennego schematu, z jakim pożeniliśmy dotychczasowy coverart. Tank. Bryce jest artystą graffiti, więc mieliśmy pewność, że podejdzie do tej okładki w zupełnie inny sposób. Otrzymaliśmy zróżnicowany feedback od fanów, ale generalnie okładka im się spodobała. Jak wrażenia po ostatnich koncertach w Polsce? Słyszałam od znajomej, że w Katowicach atmosfera była świetna, lecz nagłośnienie słabe… niemniej jed nak naprawdę podobał jej się ten występ. Jeśli chodzi o Warszawę - daliście świetne show, scena wyglądała imponująco, a dźwięk… żyleta! Koncert w Katowicach był swego rodzaju występem rozgrzewającym przed warszawskim show. Graliśmy w małym klubie, który prawdopodobnie nie gościł wcześniej wielu metalowych kapel, dlatego nie był wystarczająco dobrze wyposażony, aby zapewnić nam dobre

Foto: Metal Mind

Ja odgrywam rolę managera i zajmuję się interesami zespołu. Jesteśmy bardzo dojrzałymi i doświadczonymi muzykami, kolektywnie współpracowaliśmy w przeszłości z takimi artystami, jak Ritchie Blackmore, Bruce Dickinson, Yngwie Malmsteen, Michael Schenker, czy Paul Dianno. Mick, Doogie, Chris i Steve są wspaniałymi artystami, podobne rzeczy nas inspirują, tak więc bardzo naturalnie układa nam się współpraca, zarówno na scenie, jak i w studio. Obiły mi się o uszy plotki na temat powrotu Algy'ego Ward'a przy okazji nagrywania kolejnego albumu… skąd wzięły się te informacje? Czy wiecie, co się dzieje obecnie z Ward'em? Czytałem te informacje, jednak nie są one prawdziwe. Istnieją stare demówki nagrane przez Algy'ego jakieś dziesięć lat temu, które na facebook'u udostępnił jego fan, sugerując, iż nowy album będzie właśnie powrotem Ward'a. Algy nie jest zdolny do koncertowania, głównie ze względu na swój stan zdrowia, jednak też w dalszym ciągu jego głównym zajęciem jest przesiadywanie w knajpach, zawsze można go tam znaleźć. Mimo wszystko byłoby świetnie móc coś wspólnie nagrać, kto wie, może kiedyś…. Jak określiłbyś zawartość nowego albumu? Ten krążek stawia nas o poziom wyżej. Mam na myśli dziesięć świetnych kompozycji, zróżnicowanych stylem, przy czym w dalszym ciągu oscylujących wokół rocka i metalu. Każdy kawałek jest unikalny, co sprawia, że album jest interesujący od początku do końca. Pracowaliśmy z innym producentem (Phill'em Kinman'em), nadał on krążkowi silniejsze i cięższe brzmienie niż w przypadku "War Machine". Płyta łączy w sobie potężną energię, mnóstwo świetnych riffów i chwytliwych melodii Doogie'go. Przed wydaniem albumu uchyliliście rąbka tajemnicy - opublikowaliście okładkę. Co skłoniło was do wyboru Jay'a Bryce'a? Muszę przyznać, że ten pro jekt jakoś nie współgra mi z wojenną otoczką Tank…

brzmienie. Niemniej jednak bardzo pozytywnie wspominamy ten występ, po koncercie udało nam się spotkać z fanami i spędzić wspólnie czas, również z ludźmi z naszej wytwórni. Warszawski występ był świetny, pomimo wszechogarniającego nas zmęczenia po kilku dniach spędzonych w podróży. Świetne oświetlenie i duża scena, na pewno dadzą fajny efekt na DVD, które kręciliśmy podczas tego gigu. To będzie pierwsze takie wydanie Tank, na którym zarejestrowaliśmy również nasz występ z Judas Priest z zeszłego roku. Dodatkowo znajdą się tam wywiady z zespołem i inne materiały video. Jego tytuł będzie brzmiał "War Machine Live", DVD będzie zawierało wszystkie klasyki Tank oraz kawałek "Don't Dream in the Dark" z naszej najnowszej płyty "War Nation". To dla nas wielkie wyróżnienie! Pierwsze DVD w historii zespołu! Czemu właśnie polskie występy? Stwierdziliśmy, że skoro nasza wytwórnia znajduje się w Katowicach, to całkiem sensowne byłoby nakręcić materiał właśnie tutaj. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci w waszym kraju, byliśmy bardzo zadowoleni z feedbacku, jaki dostaliśmy od fanów z Polski, są dla nas wielkim wsparciem i tak naprawdę ten fakt był decydujący. Wiele radości sprawił nam wkład polskiej publiczności w powstawaniu tego materiału. Czy jest coś, co chciałbyś przekazać polskim fanom Tank - zarówno tym, wiernym od lat, jak i tym, których wasza muzyka dopiero sobie zaskarbia? Naprawdę doceniamy lojalność i zainteresowanie fanów z Polski. Dużo czasu upłynęło, zanim byliśmy w stanie zawitać do waszego kraju, jednak obiecujemy wrócić do was jeszcze wiele razy z naszym unikalnym metalowym stylem. Dzięki wielkie za poświęcony czas. Wielkie dzięki Marta! Marta Matusiak

TANK

25


nagrywania, bez żadnych nacisków ze strony firmy płytowej.

Trzecie uderzenie Niemiecki Exumer nigdy nie narzekał na nadmiar szczęścia. W latach 80-tych wydali dwie płyty, w tym kultową w Polsce "Possessed By Fire", znaną dzięki edycji Tonpressu i szybko się rozpadli. Jedenaście lat temu wrócili - początkowo na okazjonalny koncert, by stopniowo stać się regularnie działającym zespołem, który po 25 latach przerwy nagrał trzeci w dyskografii album. O "Fire & Damnation" rozmawiamy z liderem Exumer: HMP: Exumer rozpadł się w roku 1990. Wróciliście do grania 11 lat później, ale na waszą trzecią płytę musieliśmy czekać kolejne 11 lat - dlaczego trwało to tak długo? Mem von Stein: Tak naprawdę nie wróciliśmy dopiero w tym roku. Każdy z nas był zaangażowany w inne projekty, zwłaszcza Ray (Mensch, gitarzysta przyp. red.) i ja. Koncert na Wacken Open Air był naszym podziękowaniem dla wszystkich naszych fanów, którzy nie mieli okazji zobaczyć Exumer w starym składzie. Założyłem zespół z Ray'em w 1985 roku, ale opuściłem zespół wkrótce po wydaniu "Possessed By Fire" i wiele osób nigdy nie widziało nas na żywo. Wiele zespołów robiło wtedy jednorazowe reunion show w Wacken i to na pewno było dobre miejsce i czas, aby zagrać taki koncert. Byliśmy tam wszyscy, z wyjątkiem perkusisty, Syke'a (Bornetto - przyp.red.) i było dużo zabawy. Dlatego

staliśmy się jednym z tych szczęśliwych zespołów, które osiągnęły kultowy status. Dzięki temu zdobyliśmy poparcie nowych, bardzo oddanych fanów, których krąg coraz bardziej się poszerzał. Świadomość, że ci fani czekają na nową płytę Exumer była dla was dodatkową motywacją podczas pracy nad "Fire & Damnation"? To było na pewno miłe wiedzieć, że jest jeszcze wielu starych i nowych fanów, którzy czekali na nowy album Exumer. A ponieważ koncertowaliśmy przez dwa lata przed jej nagraniem mogliśmy przekonać się o tym na własne oczy. Kiedy tak na dobre rozpoczęliście pracę nad tym albumem? Bo jeden ze znajdujących się na nim utworów, "Waking The Fire", w wersji demo pojawił się już trzy lata temu? Zaczęliśmy pracę nad pierwszymi pomysłami już w 2008 roku. Kontynuowaliśmy pisanie przez następ-

Jak udało się wam podpisać umowę z Metal Blade Records? Mam przyjaciół wśród ludzi w europejskim biurze Metal Blade, którzy pracują tam od 2000 roku. Byli też zaangażowani w ten specjalny koncert Exumer na Wacken 2001. Było więc dla mnie naturalne, że kiedy nagraliśmy nowy album przesłałem go im z pytaniem, co o nim sądzą. Mieliśmy jeszcze kilka innych propozycji kontraktu, ale ostatecznie to oferta Metal Blade była najlepsza. Jesteśmy zespołem nastawionym na cały świat i potrzebowaliśmy firmy, która reprezentowałaby nas globalnie. Metal Blade jest taką właśnie firmą. Pewnie w latach 80-tych taki kontrakt byłby spełnieniem marzeń, teraz jednak też jesteście pewnie zadowoleni z pozyskania takiego wydawcy? Jesteśmy bardzo szczęśliwi będąc w Metal Blade i myślę, że oni również są zadowoleni. To dobry kontrakt dla naszego zespołu. Firma reprezentuje nas na całym świecie, w dodatku jest jedną z trzech najlepszych obecnie istniejących wytwórni metalowych .

To wytwórnia zaproponowała Waldemara Sorychtę na producenta czy też był to wasz wybór? To był nasz własny pomysł. Podobało nam się to, co zrobił na najnowszym albumie Sodom. Znaliśmy też jego wcześniejsze produkcje i wiedzieliśmy, że będzie w stanie wydobyć z nas wszystko co najlepsze, z podkreśleniem ducha Exumer. Potrafił zmobilizować nas, byśmy zagrali najlepiej, jak umiemy, był też bardzo pomocny na etapie szlifowania materiału. Było to dla nas bardzo dobre doświadczenie - sama świadomość, że pracujemy z kimś tam kompetentnym i zaangażowanym bardzo pomagała w nagrywaniu. Efektem waszej wspólnej pracy jest porywający, profesjonalnie, potężnie i współcześnie brzmiący album. Nie chcieliście wracać do surowego, archaicznego brzmienia lat 80-tych, to miała być płyta na miarę XXI wieku? Chcieliśmy po prostu nagrać album tak dobry, jak to tylko możliwe, z wykorzystaniem tego, co fani tak cenią w naszej muzyce. To było jak misja: połączyć to, co graliśmy w latach 80-tych, młodzieńczą agresję i energię z umiejętnościami i doświadczeniem, które zdobyliśmy przez ostatnie 20 lat. Ta płyta to najbardziej szczery i pełny pasji efekt naszej pracy i mam nadzieję, że fani usłyszą to podejście w naszej muzyce.

Thomas Pullicino

zespół był aktywny od 2008 roku. Chodziło nam jednak o to, żeby nie był to powrót typu okazjonalne koncerty, lecz powrót w pełni aktywnego zespołu. Grającego trasy, piszącego nowy materiał, nagrywającego płyty i mającego wydawcę. Głównym celem było nagranie jak najlepszego trzeciego albumu, bo przecież nasza poprzednia płyta ukazała się ćwierć wieku temu. To samo jest z koncertami - jedyne, co chcemy to grać najbardziej szalone koncerty jakie można sobie wyobrazić. Mamy wielu fanów, którzy urodzili się w 1980 roku lub później i nigdy nie widzieli nas na żywo. A wystarczy wejść na Youtube czy gdzieś indziej by zobaczyć, że jest mnóstwo osób zastanawiających się, czy zobaczą kiedykolwiek Exumer na żywo. Ćwierć wieku, szczególnie w dzisiejszych czasach, to już niemal epoka - nawet kilka lat przerwy sprawia, że zespół lub wykonawca stają się zapomniani. Tymczasem wygląda na to, że mimo upływu tylu lat mieliście dla kogo wracać? Nagraliśmy tylko dwa albumy i zespół się rozpadł. Ale myślę, że zawsze były one doceniane, chociaż może nie tak jak płyty innych zespołów thrash metalowych. W czasie dominacji internetu okazało się, że

26

EXUMER

ne dwa lata; wtedy też zaczęliśmy regularnie koncertować. Mieliśmy zaplanowane trzy tygodnie prób na wiosnę tego roku, przed wejściem do studia, aby wszystko dopracować i dokończyć pisanie nowych utworów. Dzięki temu całość materiału brzmi spójnie i jest to naturalny zapis sesji "zespół w sali prób". Płytę nagraliśmy w Niemczech w okolicach Dortmundu. Nagrania wszystkich partii poszły szybko, samo miksowanie całości zajęło jakieś trzy miesiące. Trwało to dość długo, ale doszliśmy do wniosku, że będziemy dopracowywać materiał tak długo, aż wszyscy będą zadowoleni z końcowego rezultatu. Większość utworów, które trafiły na "Fire & Damnation" to najnowsze kompozycje? Mieliśmy osiem nowych utworów i nagraliśmy dwa starsze w zupełnie nowych wersjach. Po prostu chcieliśmy pokazać nasz stary materiał nagrany z zastosowaniem nowej technologii, brzmiący współcześnie. Tak więc, poza tymi nagranymi ponownie dwoma utworami i wspomnianym "Waking The Fire", reszta jest nowa! Co było pierwsze: skompletowany, gotowy do nagrywania materiał czy kontrakt? Najpierw powstała płyta. Chcieliśmy mieć pełną kontrolę nad każdym etapem jej powstawania i

Nawiązaliście jednak do przeszłości, nagrywając dwa utwory z pierwszych płyt Exumer. Co sprawiło, że zdecydowaliście się na taki krok? Zabieg to o tyle ciekawy, że zamieniliście się rolami: ty śpiewasz w "I Dare You" z dwójki, a twój ówczesny następca w Exumer, Paul Arakari, zmierzył się z "Fallen Saint", pochodzącym z debiutu "Possessed By Fire"? To miała być specjalna niespodzianka dla naszych starszych fanów, pamiętających początki Exumer. Mogą mnie usłyszeć jak śpiewam w utworze z drugiego albumu - "Rising From The Sea" z 1987 roku, a Paul Arkaki śpiewa w kawałku z "Possessed By Fire" z 1986 roku. Po prostu wymieniliśmy się wokalami w tych dwóch numerach i myślę, że nasi fani polubią te nowe wersje "Fallen Saint" i "I Dare You". A propos tej płyty: ponownie połączyłeś swe siły z gitarzystą Rayem Menschem. Nie było opcji powrotu kompletnego, oryginalnego składu Exumer? Założyłem ten zespół z Rayem w 1985 roku. Exumer to przede wszystkim Ray i ja. Nie może być innego składu tego zespołu, nie ma opcji, że któregoś z nas zabraknie. Zespół by się nie odrodził, gdyby nie było nas obu w składzie. Następcy Syke'a i Bernie'go radzą sobie jednak całkiem nieźle. Dlaczego jednak drugi gitarzysta ukrywa się pod inicjałami H.K.? To był jego własny wybór I tak właśnie chce być nazywany w tym zespole. Na "Fire & Damnation" słychać, że Slayer wywarł na was niegdyś ogromy wpływ i nadal, mimo upływu lat jest dla was ważnym źródłem inspiracji. Jednak dokładacie do tej młodzieńczej fascy nacji coraz więcej własnych patentów, co sprawia, że całość brzmi świeżo i oryginalnie - dowodem


chociażby utwór tytułowy czy zróżnicowany rytmicznie, urozmaicony "New Morality"? Wpływy starego thrashu lat 80-tych, zespołów takich jak Slayer i Exodus zawsze w nas siedzą. Brzmimy jak Exumer, ale oczywiście nasze inspiracje sięgają wczesnych lat 80-tych, amerykańskich zespołów grajacych thrash, w tym Slayer. Pomimo tego, że zawartość płyty to bezkompromisowy, wściekły thrash mamy też na niej chwile wytchnienia, w postaci bardziej melodyjnych, jak na estetykę gatunku wręcz przebojowych, "The Weakest Limb" i zwłaszcza "Devil's Chaser". Nie chcieliście zamordować słuchaczy tą dźwiękową nawałnicą? Chcieliśmy nagrać płytę rzucającą na kolana, bez żadnych kompromisów. Jednak wszystkie utwory składające się na album muszą być zrównoważone i odpowiednio dobrane, by nie nużyć słuchacza. Dlatego zdecydowaliśmy się tak zróżnicować utwory, aby płyta była oryginalna, urozmaicona i nie nudziła. No tak, bo kto w takiej sytuacji przychodziłby na wasze koncerty (śmiech). Jak wygląda sytuacja pod tym względem? Planujemy europejską trasę na styczeń przyszłego roku, w kwietniu będziemy grać w USA i wrócimy do Europy na letnie festiwale. W tym roku koncertowaliśmy głównie w Południowej i Środkowej Ameryce, za wyjątkiem dwóch występów na europejskich festiwalach. Próbkę koncertowych dokonań obecnego wcielenia Exumer mamy też na limitowanym wydaniu "Fire & Damnation". Są to trzy utwory zarejestrowane w Essen - to taki prezent dla najwierniejszych fanów i koncertowa wizytówka grupy? Te koncertowe utwory naprawdę zostały zarejestrowane na żywo. Nie nagraliśmy ich w studio, nic nie było poprawiane i dogrywane. Mieliśmy po prostu zapis bardzo energetycznego koncertu, z surowo brzmiącą muzyką. Myślę, że nasz zespół brzmi obecnie bardzo świeżo i potężnie na tym etapie naszej kariery, dlatego je wydaliśmy. To chyba nie przypadek, że wszystkie te utwory pochodzą z waszego debiutanckiego, kiedyś bardzo popularnego albumu? Tak, ale nie miało to większego znaczenia - dodaliśmy właśnie te utwory jako bonusy, bo mieliśmy mnóstwo frajdy słuchając ich. Jakiś czas temu ukazały się wznowienia waszych płyt, ale są one coraz trudniej dostępne. Planujecie, w związku z podpisaniem nowego kontraktu, ich kolejne edycje, by były w ciągłej sprzedaży razem z "Fire & Damnation"? Nasze dwa pierwsze albumy zostały wznowione niedawno w Ameryce Południowej i dzięki End Of Light Records są też po raz pierwszy dostępne w USA.

Invictus oznacza niepokonany Niemieccy weterani thrash metalu z Necronomicon, przypominają się nam swoim nowym, dumnie zatytułowanym albumem "Invictus". Tytuł ten został zaczerpnięty z powszechnie uznawanego za wymarły języka łacińskiego i oznacza "niepokonany". Jest to siódmy longplay w dyskografii zespołu. Jak na 28 lat istnienia, mogłoby się wydawać w pierwszej chwili, że zespół pracuję mało intensywnie, bądź rozpadł się na bardzo długo? Po części tak się stało, ale nie z winy zespołu, lecz z winy wytwórni, która zablokowała prawa do utworów i nazwy zespołu na kilkanaście lat. Pytania przygotowywane były z myślą o Freddym - jedynym oryginalnym członkiem a zarazem żelaznym kręgosłupem zespołu. Stało się jednak inaczej na pytania odpowiadał basista grupy Andi Nagel. się "Invictus" istnieje bowiem 300 międzynarodoHMP: Witaj. Przejdźmy do konkretów "Invictus" wych recenzji i 99,9% z nich uznaje go za wspaniato dumnie brzmiąca nazwa waszego nowego albułego w dodatku udzielamy tak wiele wywiadów co mu. Ma to zapewne związek z losem zespołu? nie miało miejsca nigdy wcześniej. Andi Nagel: Myślę, że postąpił by tak każdy zespół, który pozostawał w sile podczas gdy inne rezygnoWydawcą albumu jest Massacre Records. Jak się wały z grania. Invictus oznacza niepokonany i taki wam współpracuje z tym "konsorcjum"? Co za okowłaśnie jest Necronomicon. liczności sprawiły, że trafiliście pod ich skrzydła? Jestem pełen uznania, jest to zdecydowanie jeden z waszych lepszych albumów. Bez wątpienia pod względem brzmienia... Jak powstawały utwory i czym się inspirowaliście podczas pracy nad nimi? Po pierwsze, dzięki. Jesteśmy czterema różnymi osobowościami i wszyscy słuchamy różnych rodzajów muzyki. Thrash jest bardzo małą częścią tego wszystkiego. Wierzcie, lub nie, ale większość inspiracji pochodzi od Frediego, który inspirował się ścieżką dźwiękową z filmu. Po kilkukrotnym przesłuchaniu albumu stwierdzam, iż kompozycje takie jak: "Invictus", "Thoughts Running Free" czy "Upon Black Wings" aż się proszą o headbanging. I nie powstrzymamy tego. Jaki wkład mieli w pracę nad albumem goście Randy Black (ex Annihilator) i Ben Krahl (Final Kings)? A więc, nasz "Necrodrumicon" Klaus Enderlin, odwalił kawał świetnej roboty na tym albumie, 99% bębnów zostało nagranych przez niego. Achim Köhler miał problemy z brzmieniem talerzy. Klaus nie miał zbyt dużo czasu, by nagrać je ponownie. W pobliżu akurat był Randy i w ciągu zaledwie dwóch dni nagrał te blachy. Bardzo dużo można było nauczyć się od tych facetów zarówno od Randy'ego jak i Bena. Co bez wątpienia wpłynęło na Necronomicon. Album zbiera dobre noty, więc jesteś zapewne usatysfakcjonowany? Absolutnie! Jesteśmy lekko zszokowani, bowiem nie spodziewaliśmy się tego. Cały świat zainteresował

Massacre to jedna z najsłynniejszych firm fonograficznych w Europie a "Invictus" to jeden z piekielnie najlepszych albumów jaki ostatnio wydali. Jako niemiecki band pragniemy działać z niemiecką wytwórnią. Więc, jest sporo szacunku z obu stron. Massacre dostał świetną płytę prawie za darmo a my dostaliśmy szansę zdobycia szacunku na całym świecie. Na albumie znajdziemy również klasyka. Mowa o ponownie nagranym "Possessed By Evil" skąd pomysł na odświeżenie owego utworu? Ten kawałek gramy na każdym koncercie. Wspaniale jest widzieć jak fani domagają się "Possessed By Evil". Więc odświeżyliśmy ten song z myślą o nich. Na poprzednim albumie odświeżyliście "Magic Forest" pochodzącego również z pierwszej płyty... Czy ma to ze sobą jakiś związek? Nie. Ale "Magic Forest" jest jeszcze bardziej kultowym kawałkiem Necronomicon. Myślę, że na następnej płycie podejmiemy się nagrania kolejnego kultowego kawałka. A istnieje ich sporo... Czyli na następcy "Invictus" znajdziemy kolejnego odświeżonego klasyka z dyskografii Necronomicon? Tak będzie ich przybywało z każdym nowym albumem Necronomicon, tak jak wcześniej mówiłem. Skąd pomysł na bonus w wersji unplugget? "Possessed Again" brzmi nie do poznania, w dodatku stał się bardziej chwytliwym utworem. Na pomysł wpadł nasz gitarzysta Andi Gern, który od nie dawna jest już byłym członkiem zespołu. Andi kocha gitarę akustyczną i te klimaty.

Wojciech Chamryk & Marta Kornatowska

Foto: Massacre

NECRONOMICON

27


Foto: Massacre

HMP: Reaktywowaliście się już jakiś czas temu, jednak przez kilka lat w zespole praktycznie nic się nie działo. Co sprawiło, że w roku ubiegłym sprawy nabrały takiego przyspieszenia? zaRan: (Śmiech) Tak nie do końca... stwierdzenie, że "nic się nie działo" to małe nieporozumienie, gdyż formowanie składu, przygotowanie i nagranie nowego materiału dały tak widoczny efekt co skutkowało zainteresowaniem sie obecnego menago... więc, w chwili spotkania się z Jackiem Adamczykiem byliśmy gotowi na 100% by pojawić się, by dać znak, by wrócić... Rafał Żelechowski: Dotychczasowe próby reaktywacji polegały na bazowaniu na dotychczasowym dorobku czyli program sprzed wielu lat plus kilka nowych utworów i nieodparta chęć występów. Zrozumiałem, że aby reaktywacja się dzisiaj udała potrzebny jest zupełnie nowy program, w niewielkim stopniu poparty utworami, które oparły się próbie czasu.

Dowodami na to, że na koncertach zmieniacie się w wygłodniałe bestie są cztery utwory nagrane na żywo w Rosji. Czy nie myśleliście o wydaniu płyty live albumu czy DVD? Zobaczymy, ciekawe co myślą o tym fani?

na 6 miejscu jakiejś listy w Hiszpanii. "Construction...", "Revange...", "Invictus" - każdy z tych albumów pokazuję wzrost. Więc, jak będzie dalej? Istnieje tylko kilka zespołów, które mogłyby to pokazać!

Spoglądając na wasze archiwum koncertowe, zauważyłem, że wiele koncertowaliście w Czechach i Rosji, jak wrażenia? Wspaniałe! Niesamowici ludzie! Uwielbiamy tam występować.

Wasz debiutancki album doczekał się winylowej edycji w nakładzie 666 egzemplarzy. Wydanie jest podwójne druga płyta zawiera rarytasy. Czy pozostałe albumy doczekają się reedycji? Aktualnie myślimy o czymś nowym.

Przejdźmy do starych dziejów. Kiedy zainteresowałeś się metalem? Wszyscy zetknęliśmy się z metalem w wieku 12 lat. Metal w połowie lat siedemdziesiątych dopiero ewoluował. Zespoły takie jak The Yardbirds, The Who, Led Zeppelin, Motorhead, Kiss, Exploited, GBH czy Discharge a nawet The Beatles miały ogromny wpływ na nas i na naszą muzykę.

Jesteście częścią tego niemieckiego "thrash boomu" lat 80tych. Jak oceniasz tamtejsze realia a te ówczesne panujące na scenie? Z jednej strony dzisiaj jest łatwiej utrzymać się na scenie! Dźwięk jest znacznie lepszy, sprzęt łatwiejszy w obsłudze. Z drugiej strony atmosfera znacznie się zmieniła. Fani mają mnóstwo oczekiwań, ale nadal myślę, że fani thrashu są beściakami.

Czy możesz powiedzieć w jakich okolicznościach doszło do założenia Necronomicon? Pierwszy kon cert jakieś wspomnienia? Kiedy Axel, Lala i Freddy mieli po 14 lat to założyli zespół nazwie Total Rejection. Pierwszy koncert jaki zagrali miał miejsce w małym klubie pełnym alternatywnych studentów. Nikogo wtedy nie bawiły zbytnio rzeczy które grali i o których śpiewali. Absolutnie kurewski hardcore! W przeciągu 10 minut sala była pusta...Od tamtej pory chłopaki powiedzieli sobie "jedziemy z rock'n'rollem".

Na zakończenie muszę zadać to pytanie. Po wydaniu "Revenge Of The Beast" dwóch ważnych muzyków, którzy niemalże od początku stanowili fundament dla Necronomicon odeszło z zespołu. Co teraz się dzieje z Jogim i Axelem i jakie były przyczyny ich odejścia? Co się z nimi dzieje? Co do Jogiego to bardzo smutne, dostał jakichś szumów w uszach i nie jest w stanie znieść hałasu jaki robimy. On jest wielką osobowością i mamy z nim nadal dobry kontakt. Posiada w domu wiele wspaniałych gitar, których nie chce sprzedać Freddiemu! Dużo podróżuje z żoną po świecie. A jego duch tkwi nadal w nas! W pierwszych latach działalności zespołu Axel był absolutnie najlepszym muzykiem. Później nie potrafił zagrać nawet jednego utworu z "Revenge...". Andre Hilgers z Rage zagrał na tym albumie na garach. O Boże! Na scenie przeżywaliśmy horror a zarazem żenadę! Znam Axela od ponad 20 lat, jest to bardzo komunikatywny facet, trasa z nim była pełna zabawy. Nawet z nauczycielem nie był w stanie nauczyć się swoich partii perkusyjnych. W rezultacie opuścił zespół i znalazł pracę w branży komputerowej. Ważną personą, numerem trzy jest Andi, który nie dawno opuścił zespół. Działał 11 lat obok Freddiego. To źle, że tacy ludzie tracą swoje własne cele. Szkoda, podjął decyzję i teraz gra w jakimś garażowym zespole.

Większość thrash maniaków kojarzy was za sprawą fenomenalnego "Escalation". Wystarczy się zetknąć z tym albumem a na pewno wieść o Necronomicon na stałe zapisze się w pamięci. Jest to nasz najlepszy album, przynajmniej w tamtym czasie. Razem z tym albumem nastąpił dla nas przełom i nie szczęście związane z tą popierdoloną wytwórnią Gama Records. A byliśmy tak blisko sukcesu. Potem nasz świat zawalił się. Wszystko co udało nam się stworzyć zostało utracone. Dosłownie wszystko. To tak ciężkie a zarazem ciekawe, album sprzedawał się dobrze. Gama Records miała duży zysk ze sprzedaży "Escalation". I nadal nie wiemy dlaczego przygoda z Gama Record była najgorszą rzeczą jaka mogła nam się przydarzyć. Ta wytwórnia zrobiła w wała wszystkie zespoły, które podpisały z nimi papiery. My nigdy nie dostaliśmy należnej nam kasy a na dodatek straciliśmy prawa do naszych piosenek i do nazwy zespołu na 15 lat. Tylko duża ilość pieniędzy i opłaty prawne pozwoliły Freddiemu to cofnąć. Lata 90-te nie były dla was szczególnie szczęśliwą dekadą. Życie nie jest łatwe... I zawsze stanowi wyzwanie! Chcielibyśmy zapomnieć o tym całym gównie! Bardzo cenię sobie "Construction Of Evil". Album ten prezentuję thrash z rasową niemiecką mordą. W dodatku ten album przerwał milczenie w waszym obozie przełamując złą pasję. Tak, dzięki temu albumowi udało nam się uplasować

28

NECRONOMICON

Jakie macie plany na 2012 rok? Czy planujecie trasę promującą wasz siódmy album? Mamy zamiar grać jak najwięcej, jesteśmy gotowi i otwarci na propozycje. Więc, jeśli macie jakieś możliwości - dajcie nam znać! W takim bądź razie powodzenia i dzięki za wywiad. Dzięki za zainteresowanie Necronomicon, pozdrawiam Polskich fanów! Kamil Białek Tłumaczenie: Marta Matusiak

Czy ponowne nawiązanie współpracy z managerem Jackiem Adamczykiem miało wpływ na taki rozwój sytuacji? zaRan: Oczywiście że tak... wspominałem już, że w chwili spotkania sie z obecnym menago byliśmy gotowi, a nasza oferta nie była tylko "słowem", była płytą - "Adamowe Plemię" oraz składem zespołu i programem... W takim przypadku należy spróbować... zaatakować rynek... co robimy i to z widocznym skutkiem... Rafał Żelechowski: Współpraca z Jackiem spowodowała iż sprawy nabrały zawrotnego tempa. Najpierw pojawiły się wersje CD waszych dwóch pierwszych materiałów: "Thrashdemo Live" i "Zdrada, prawo, kara…". Dlaczego musieliśmy czekać na nie tak długo? zaRan: Oczekiwanie to chwile kiedy wszystko jest takie piękne... Jest motyw co daje nadzieję, uśmiech... Reedycje tamtych wydawnictw to efekt oczekiwań wielu miłośników metalu, co pamiętają Kreona... To pewien proces promocyjny... "proces ożywiania Kreona...", a czy długo? Hmmm, chyba nie, bo jak mi wiadomo krążyły "piraty" więc myśl i ślad Kreona żyła... Rafał Żelechowski: Temat reedycji zaczął być interesujący dopiero po nagraniu nowego materiału. Tak to już jest, stare pomaga młodemu, a młode staremu. Między ludźmi też istnieją te relacje. Nie mieliście w latach 80-tych propozycji wydania płyty? Polskie wytwórnie - zarówno państwowe, jak i polonijne - może nie wydawały metalu non stop, ale trochę takich LP's się ukazało? zaRan: Były wydawnictwa metalowe... ale jakoś nie mięliśmy szczęścia i trochę nie ten czas by ukazała się płyta, "czarna płyta" z utworami Kreona. Nie układaliśmy sie z ludźmi, od których zależało wiele... Sam wiesz jak jest. Rafał Żelechowski: W 1988r. wydany został "Thrashdemo Live". W 1989r. nagrany "Zdrada, prawo, kara". W efekcie "Thrashdemo Live" ukazało się nakładem Polmarku na kasecie, zaś "Zdrada, prawo, kara…" pojawiło się tylko jako demo - trochę szkoda, że zabrakło winylowej edycji, szczególnie tego pierwszego, świetnego i bardzo dobrze sprzedającego się materiału… zaRan: ...Stało się... ale powraca moda na winyle, więc kto wie... może kiedyś wydamy? Wspominałem i rozmawialiśmy... lecz na obecną chwilę mamy promocję CD: "Adamowe Plemię", więc trochę nie ten czas... chyba, bo pewności nie mam. Rafał Żelechowski: Z jakich powodów wytwórnie nagle straciły zainteresowanie naszym zespołem postanowiliśmy już więcej nie wspominać, ale odbyło się to w sposób drastyczny. W 91r. postanowiłem zawiesić działalność zespołu. Pomiędzy 1982 a 1986r. ani mi w głowie nie było wydawanie płyty. Liczyły się występy. Ponoć "Thrashdemo Live" ukazało się w dwóch wer sjach: Polmarku i ZPR - ta druga z dodatkowym utworem "Bitwa"? zaRan: (Śmiech), Wspominałem o piratach... i sam nie wiem ile tego było... ale cóż rynek broni się... Dlaczego nie pojawił się na kompaktowej wersji "Thrashdemo Live"? ...Hmmm... "Bitwa", "Szalony świat", "Król nie żyje"... i jeszcze kilka innych utworów oficjalnie nigdy nie pojawiły się... ale jaki pro-


Proces ożywiania Kreona Kreon był jednym z najpopularniejszych polskich zespołów metalowych lat 80-tych. Sukces osiągnął dzięki żywiołowym koncertom i równie gorąco przyjętej kasecie "Thrashdemo Live". Trzeba było jednak wielu lat przerwy, by zespół wrócił do pełnej aktywności, wznowił - po raz pierwszy na CD - wczesne materiały oraz nagrał nowy album studyjny. "Adamowe Plemię" zdominowało temat naszej rozmowy z liderami Kreona: wokalistą zaRanem i gitarzystą Rafałem Żelechowskim, ale innych tematów też nie zabrakło: blem... kiedyś nagramy i będzie po sprawie i wielka radość... Rafał Żelechowski: Naprawdę to szkoda mi, że nie dane nam było nagrać materiału "Thrashdemo Live" w wersji studyjnej. Uściślijmy raz na zawsze, bo wieloletnie zamieszanie w tym względzie nie ułatwia sytuacji: obecnie zespół nosi nazwę Test Fobii Kreon? zaRan: (Śmiech), zamieszanie jest... sam nawet tak do końca nie wiem... bo Test Fobii Kreon czy Kreon to to samo... ale w obecnej chwili grupa w której śpiewam to Kreon. Rafał Żelechowski: Tak nosi nazwę Test Fobii Kreon. Ale na okładce "Adamowego plemienia" mamy Kreon? zaRan: (Śmiech), więc sprawa wyjaśniona... Rafał Żelechowski: Na okładce wystarczy sam Kreon, przy tej okazji nie chcemy się wdawać w zawiłości prawne z pozostałymi członkami zespołu Test Fobii. Skoro mówimy o okładce: zmieniło się też wasze logo. To nowe ma podkreślać, że to już zupełnie inne czasy i zespół, czy też były inne przyczyny? zaRan: Jest nowe logo... jest nowa muzyka... jesteśmy my czyli, Rafał - gitara, zaRan - wokal... my, od zawsze związani z Kreonem... jest nowa myśl i sporo energii, planów i chęć odcięcia, zamknięcia tamtego etapu... dlatego nowe logo... Rafał Żelechowski: W tym wypadku chodzi już tylko o podkreślenie nowych czasów. Wróciliście na nowej płycie do klasycznego metalu, czyli do tego, co graliście w pierwszych latach działalności zespołu. Historia zatoczyła koło? zaRan: O, nie... to zawsze był rock bardziej thrashowy lub black... to zawsze były szalone riffy gitarowe... to zawsze był melodyjny wokal... Kreon nie zmienił się... zmieniła sie stylistyka, patrzenie, technologia... sam nie wiem. Ale przecież przejście do ostrego, drapieżnego thrashu w połowie lat 80-tych odbyło się u was stopniowo i niejako naturalnie - to nie była koniunkturalna decyzja, tylko naturalna ewolucja: heavy - speed - thrash? Szczerze, to trzeba by zapytać Rafała bo chyba riffy mają wpływ na ocenę gatunku... gdyż z mojej strony to nic nie zmieniło się... zawsze śpiewam... Rafał Żelechowski: Czy naprawdę klasycznego metalu - nie wiem - po prostu jest na niej więcej melodii. Czyli wróciliście do korzeni, podstawą jest klasyczny heavy, ale momentami dość nowoczesny, szczególnie w warstwie brzmieniowej. To nie miała być nostalgiczna wycieczka w przeszłość, tylko album na miarę obecnych możliwości zespołu i

zarazem XXI wieku? zaRan: Nie udajemy... nie kombinujemy... szczerość i prawda... Tacy jesteśmy obecnie... w tekstach słychać że żyjemy obok was... radość i smutek nie jest nam obca... przemijamy, dorastamy... a na koncertach stajemy na scenie by wspólnie. Razem oddać się tej pierwotnej formie... tym rytualnym "pogo". Rafał Żelechowski: Zawsze staram się zachowywać komfort, żeby grać to, co mi się podoba w danym momencie. Nigdy nie podchodzę do grania w sposób koniunkturalny, bo na metal nigdy nie było i nie ma koniunktury. Całość materiału powstała w czasie jednej sesji czy też było to rozłożone w czasie? Nieco inne brzmie nie niektórych utworów zdaje się sugerować tę drugą opcję? zaRan: Nagrania trochę trwały. Kilka miejsc gdzie nagrywaliśmy są widoczne - to słychać... nie ma jak ukryć... ale i dobrze bo ciekawie, inaczej... Rafał Żelechowski: Z kompozycjami nie śpieszyliśmy się. Nagrywanie z kolei następowało w miarę możliwości czasowo-finansowych opartych o wiele sesji. Na utwór warty nagrania trzeba mieć pomysł, a tego nie można wypracować, na to trzeba wpaść. Nie podparliście się żadnymi kultowymi starociami - "Adamowe Plemię" to całkowicie premierowy materiał? zaRan: Tak. Wszystkie utwory były napisane na ten krążek... lecz kilka odpadło... jakoś nie pasowały nam.... lecz kto wie, może wstawimy te utwory kiedyś tam... Rafał Żelechowski: Dwa utwory na tej płycie mają już dobre pięć lat. Reszta powstała w 2011r. Kilka innych czeka już w kolejce na nową płytę. Utwory też muszą dojrzewać.

bardziej świadomym swych możliwości, uniwersal nym wokalistą? zaRan: (Śmiech), Miło mi i wielkie dzięki... lecz nie chcę oceniać tego co zrobiłem w warstwie tekstowej... Cieszę się że moje patrzenie na świat ten co dookoła i ten gdzieś w środku "żyje" na zasadzie reakcji... bo jak by inaczej miało być. Jak dla mnie to na CD jest kilka tekstów takich na piątkę... i sam nie wiem jak napisały się... Co ciekawe: wiele twoich partii jest bardzo agresy wnych, ale nie korzystasz z żadnych brutalnych technik, charakterystycznych dla thrashu czy death metalu - to cały czas jest śpiew? zaRan: ...Opowiadanie, narracja, płacz, szloch... śpiew. To ja - ciągle ten sam. Niedawno pojawił się w sieci teledysk do utworu tytułowego - dlaczego właśnie ten numer wybraliście do promocji, nie na przykład dynamiczny opener "Gladiator" czy urozmaiconą "Misję"? Rafał Żelechowski: Nie jest on przypadkiem utworem tytułowym? Dlatego został wybrany na teledysk promujący tą płytę. Ale wprowadziliście ograniczenie polegające na tym, że clip jest niepubliczny - mogą go obejrzeć tylko użytkownicy dysponujący linkiem. W ten sposób ograniczacie przecież do niego dostęp - ktoś, szukając "Adamowego plemienia" natrafi na wczesną wersję tego clipu, sprzed trzech lat… zaRan: No tak... to był mój plan by zainteresować tematem w sieci You Tube. Chciałem poskładać wszystkie propozycje w jedna całość... może kiedyś zrealizuje projekt i pojawi się klip... bo "Adamowe Plemię" to tekst o nas, o ludziach... więc dobrze będzie, jak damy szansę na wypowiedź ... Trwa "Back On The Stage Poland Tour 2012". Jak jesteście odbierani na tych koncertach? Przeważa młodzież, czy też pojawiają się weterani pamię tający wasze koncerty z lat 80-tych? Rafał Żelechowski: Przekrój wiekowy jest różny. zaRan: Tak... koncerty to spotkania, gdzie młodość miesza się z historią... Ci starsi nie tańczą pod sceną... ale są blisko prowokując tytułami utworów które pamiętają... Muzyka ma tę tajemniczą siłę łącząc wszystkich w jedną "rodzinę"... Przyjęcie na koncertach... cała atmosfera jest OK. Wojciech Chamryk Foto: RDS

Premierowy i totalnie gitarowy - gitary rządzą i niepodzielnie panują na tej płycie. Jest klasycznie, ale nie ma mowy o jakimś niestrawnym, odgrze wanym kotlecie sprzed ćwierć wieku - trudno było osiągnąć taki efekt? zaRan: (Śmiech) To pytanie do Rafała... on robi riffy, on ma te gitarowe "jazdy", "kontakty"... Rafał Żelechowski: Odgrzewane kotlety to utwory wyświechtane, które jeden muzyk zapożycza od drugiego i przerabia przeważnie na gorsze, tylko trochę inne. Na "Adamowym Plemieniu" raczej tego nie widzę. Czy trudno? Sam widzisz ile to trwało. Płyta to nie tylko riffy - jest też bardzo urozmaicona w warstwie wokalnej. ZaRan udowodniłeś, jak wszechstronnym jesteś wokalistą. Wygląda na to, że zainteresowanie innymi gatunkami muzycznymi sprawiło, że jesteś w tej chwili znacznie lepszym,

KREON

29



zamierzamy tworzyć. Pasuje to do nas idealnie, bo zawsze mieliśmy dystans do siebie, ale to nigdy nie znaczyło, że traktujemy muzykę którą gramy jako jakiś lekki żart. Dalej czujemy się jak w latach osiemdziesiątych, gdy byliśmy młodzi i zaczynaliśmy grać.

Dalej czujemy się jak w latach osiemdziesiątych Niemieckich thrasherów z Frankfurtu nad Menem przedstawiać nie trzeba. Kolejna ich płyta przynosi znowu apoteozę alkoholu oraz kawał dobrej muzyki. Niezmordowany i zawsze tryskający dobrym humorem lider zespołu opowiada nam o kulisach najnowszego wydawnictwa Tankard oraz o trzydziestoleciu thrash metalu spod znaku pełnego kufla. HMP: Po przesłuchaniu waszego nowego krążka muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla jakości brzmienia. Gitary są chyba cięższe niż to miało miejsce na ostatnim "Vol(l)ume 14" czy taki był właśnie zamysł? Andreas "Gerre" Geremia: Znowu pracowaliśmy z Michaelem Mainxem, z tym samym producentem co na poprzedniej płycie. Pierwszą rzeczą, którą mieliśmy na względzie był fakt, że potrzebujemy trochę innego brzmienia niż takie jakie Tankard miał na "Vol(l)ume 14". Chcieliśmy uzyskać cięższe brzmienie, lecz równocześnie takie, by było dobrze słychać wszystkie instrumenty. No, i jesteśmy usatysfakcjonowani z wyniku jaki uzyskaliśmy.

sobie i stwierdziliśmy, że to pasuje do Tankardu wręcz idealnie. "A Girl Called Cerveza" - no czyż to nie brzmi świetnie? Gdy patrzysz w oczy dziewczynie na okładce nie możesz oprzeć się wrażeniu, że to jest siostra króla z okładki "Kings of Beer".

To wasze pierwsze nagranie sygnowane przez wytwórnie Nuclear Blast. Jesteście zadowoleni z dołączenia do tego giganta? Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni. Kontrakt z naszą poprzednią wytwórnia - AFM Records wygasł. Dostaliśmy kilka dobrych propozycji, ale zdecydowaliśmy się na Nuclear Blast. Gdy spotkaliśmy się z ludźmi z tej wytwórni, okazało się, że są to starzy fani Tankardu, którzy dokładnie wiedzieli, czego nam potrzeba. Wszystko wygląda jak na razie bardzo dobrze, bardzo aktywnie nas promują i myślę, że to jest bardzo duży krok do przodu dla Tankard. Mają pod swoimi skrzydłami sporą liczbę dobrych kapel - Kreator, Overkill, Exodus, Heathen… mają bardzo duży potencjał oraz wykazują zapał i dużo dobrych chęci. Nic lepszego nam się trafić nie mogło.

Nagraliście również promocyjny teledysk do tytułowego utworu… Tak, wstawiliśmy tam najbardziej charakterystyczne motywy z najnowszego albumu - Metal Lady Boys oraz tytułową bohaterkę. Udało nam się na-

Fakt, podobieństwo do okładki "Kings of Beers" jest zauważalne, ale także do "B-Day"… Dokładnie taki był zamysł. "B-Day" był naszą płytą na dwudziestolecie, "A Girl Called Cerveza" - na kolejną dekadę. Dodatkowo chcieliśmy by okładka trochę przypominała okładkę naszego pierwszego DVD, jak jemu tam było… Zapomniałem tytułu (śmiech) "Fat, Ugly and Still (A)Live" chyba…

To jest również trzydziesta rocznica istnienia takich tuzów jak Kreator i Destruction. Te zespoły, obok Tankardu i trochę starszego Sodom, są uznawane jako taka wielka czwórka niemieckiego thrash metalu. Co sądzisz o takim określeniu i o stawianiu was w jednym rzędzie z tymi zespołami? Naturalnie, bardzo lubię te zespoły, zwłaszcza Sodom. Ostatnie albumy Kreator i Destruction to jedne z moich ulubionych płyt. Nie jesteś pierwszą osobą, która wspomina o Tankard jako części Wielkiej Czwórki Teutońskiego Thrashu. Bardzo mnie to cieszy. Zwłaszcza, że jeszcze 10 lat temu wszyscy mówili o wielkiej trójce. Bez Tankard oczywiście (śmiech). Planujecie uczcić tę rocznicę jakoś wspólnie? Na przykład wspólnym koncertem wszystkich czterech kapel? To by było wspaniałe, niestety raczej nie dojdzie do skutku. Wszyscy mają swoje trasy, a my, ponieważ mamy swoje własne prace i bardzo mało czasu, gramy właściwie wyłącznie w weekendy. Szkoda. Uczcimy jednak naszą własną rocznicę specjalnym show, gdzie na scenie pojawi się właśnie ta jedna jedyna dziewczyna z teledysku, ta o imieniu Cerveza. Damy wielkie urodzinowe show naszym rodzinnym mieście i naturalnie drobną imprezę po nim (śmiech) Na swojej trasie będziecie grali na kilku festi walach. Bang Your Head, Headbangers Open

Foto: Nuclear Blast

Nagraliście jedną piosenkę z Doro Pesch. Możesz nam powiedzieć jak do tego doszło? Jestem fanem jej muzyki od bardzo wielu lat. Doro jest przemiłą osobą o niesamowitym głosie. Byłem na jej koncercie w grudniu 2011r., zobaczyła mnie jak stałem pod barierkami i zaprosiła mnie na scenę. Zaśpiewałem z nią "All We Are". Później wpadł mi właśnie do głowy taki pomysł, by nagrać coś razem, więc spytałem ją czy nie chciała by dołączyć swego przecudownego głosu do pewnego utworu na naszej nowej płycie. Koncepcja przypadła Doro do gustu, tak samo jak sam kawałek. Współpraca z nią przebiegła bez żadnych problemów. "Metal Lady Boy" brzmi przez to wyjątkowo i jest to jeden z moich faworytów na najnowszym albumie. Nie było problemem namówienie Metal Queen by zaśpiewała razem z wami? W ogóle. Bardzo jej się podobał sam utwór. Tekst zresztą też (śmiech) Mógłbyś nam opowiedzieć dlaczego zdecydowaliście się zatytułować nowy album w taki dość nietuzinkowy sposób? Wszystko się zaczęło kilka lat temu, gdy graliśmy po raz pierwszy w Południowej Ameryce. Nasz basista Frank rzucił tekstem a propos pewnej dziewczyny "Hej, ona wygląda zupełnie jak cerveza" (cerveza to piwo po hiszpańsku - przyp. red.) albo "ta dziewczyna lubi cervezę"… już nie pamiętam dokładnie. W każdym razie, naszemu managerowi utkwiło to w pamięci. Gdy siedzieliśmy razem i zastanawialiśmy się nad tytułem na nowy album przypomniał nam o tym. Spojrzeliśmy wtedy po

wet znaleźć dziewczynę do teledysku, która naprawdę nazywa się Cerveza. Nie było to łatwe, zabrało nam to sporo czasów, ale się udało i… oto jest! W tym roku obchodzicie swoje trzydziestolecie. To naprawdę spory kawał czasu. Jakie jest twoje najlepsze wspomnienie z tych wszystkich lat w Tankard? Kiedy zakładaliśmy Tankard nawet nam się nie śniło, że będziemy ciągle istnieć i grać tak długo. Po tych trzydziestu latach muszę przyznać, że odczuwam coś w rodzaju dumy, że się nie poddaliśmy, nawet w chudych dla muzyki metalowej latach 90-tych. Thrash metal wtedy leżał zupełnie. Najważniejszą rzeczą jest to, że granie dalej przynosi nam radość. Ta muzyka dalej sprawia nam wielką przyjemność. Mieszanina dobrej zabawy i thrash metalu to jest to, co nam się podoba i to, co

Air, Summerbreeze. Preferujecie właśnie takie imprezy czy jednak koncerty w klubach? Tankard jest zespołem przede wszystkim nastawionym na granie na żywo. W studio dajemy z siebie wszystko, ale uwielbiamy grać na żywo dla fanów. Niezależnie od tego gdzie i jak gramy. Osobiście preferuje występy na festiwalach. Spotyka się wtedy dużo ludzi, dużo fanów, dużo innych zespołów. Jest wtedy naprawdę dobra zabawa. Oczywiście, nie gardzę występami w klubach, żeby nie było. Zabieracie ze sobą dziewczynę z teledysku na trasę? (śmiech) Będzie z nami na Summerbreeze Festival oraz na Party.San-Open-Air. Szkoda, bo akurat ja się wybieram na Headbangers Open Air…

TANKARD

31


Foto: Nuclear Blast

No, szkoda, ale nie przeszkodzi nam to chyba we wspólnym imprezowaniu po koncercie (śmiech) (jak się potem okazało Gerre nie był gołosłowny przyp. red.) Porozmawiajmy w takim razie trochę o piwie. Gdy gracie w różnych krajach to kosztujecie lokalnych produktów chmielowych? Tak jest. Tankard powstał tylko po to, byśmy mogli podróżować w różne miejsca na świecie, by pić tamtejsze piwa (śmiech). Jak byliście w Polsce w 2009 roku, piliście jakieś nasze piwa? Oj, to był znakomity wyjazd. Bardzo dobre koncerty i bardzo dobre imprezy. Aż nie mogę się doczekać, by do was wrócić. Pamiętam, że piliśmy całkiem sporo różnych marek, ale wiesz, jestem już bardzo starym człowiekiem i nie pamiętam konkretnych nazw. Może poleciłbyś nam jakieś dobre niemieckie piwo? Prawie każde (śmiech). Nie skupiamy się na nazwach, tylko na tym by było dobre i było go dużo. Ciągle szukamy tego najlepszego. Na sam koniec mam takie prywatne pytanie masz jakiś swój własny sposób na kaca następnego dnia po imprezie? Jest taka płyta Metalliki "Ride the Lightning". Wiesz jak się nazywa pierwszy utwór otwierający tę płytę? … "Fight Fire With Fire"? I dokładnie tak czynię! (śmiech). Wielkie dzięki za wywiad, bardzo miło się z tobą rozmawiało i do zobaczenia na Headbangers Open Air. Bardzo chcielibyśmy wrócić do Polski, może uda się to w przyszłym roku. Graliśmy tu tylko w 2009 roku w Warszawie i Krakowie. O, nawet znam jedno wyrażenie po polsku - Kocham Cię! (Gerre powiedział to idealną polszczyzną - przyp. red.). Dziękujemy wszystkim fanom w Polsce, bo przez te trzydzieści lat zawsze dostawaliśmy słowa uznania zza wschodniej granicy. Mam nadzieję, że będzie tak przez następne trzydzieści lat. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Powrót Heavy Metalowego Maniaka z Kanady Sądzę, że każdy szanujący się fan starego Thrashu, kojarzy i pamięta zespół Exciter i klasyczne albumy takie jak "Heavy Metal Maniac", lub "Violence and Force". Niestety zespół w swej karierze, przechodził wzloty i upadki, liczne zmiany składu i tym podobne perturbacje, co sprawiło, że nie osiągnął statusu takiego jak np. wielka czwórka, a szkoda, bo miał ku temu nie lada predyspozycje. Kapela w swej karierze miała wielu ludzi za mikrofonem, ale gdyby tak ładnie sparafrazować naszego wieszcza, to można by rzec, że wokalistów było wielu, żaden nie ustał przy... No właśnie. Przy pierwszym i chyba najsensowniejszym wokaliście/perkusiście w tym zespole. Dan Beehler. Człowiek, który wiele lat temu opuścił szeregi swojej formacji, dzisiaj powraca w wielkim stylu, z nowym projektem, pod własnym nazwiskiem. Panie i panowie legenda kanadyjskiego Metalu, ponownie za garami i mikrofonem jednocześnie, udowadnia, że stare dobre Thrashowe granie, nie zestarzeje się nigdy. HMP: Cześć Dan. Wspaniale znowu widzieć cię na scenie, po tylu latach. Na początku, jedno pytanie, które muszę Ci zadać, to jak odbierasz obecną scenę Metalową, z punktu widzenia człowieka, który pamięta jak Thrash Metal się rodził. Byłeś nieobecny przez jakiś czas, ja jestem pewien, że zarówno scena muzyczna jak i rynek zmieniły się od tego czasu. Dan Beehler: Cześć Michał. Wielkie dzięki za przeprowadzenie wywiadu. Jeśli chodzi o obecną scenę metalową, jest zupełnie inna od tej z lat 80tych. Lata 80-te były bardzo wyjątkowym okresem. Kapele wtedy wydawały się być bardziej wybuchowe i grały znacznie głośniej na scenie, niż dzisiaj. Wydawało się jakby cały świat wtedy słuchał Metalu. Teraz musimy podróżować do innych krajów, gdzie Metal jest wciąż popularny, ale w Ameryce jest tylko skupiony w małych ogniskach, przez co kapelom takim jak my, trudniej grać. Teraz wydaje się, że jest tyle kapel, że ciężko za wszystkimi nadążyć. Co właściwie przekonało cię do tego, aby powrócić do grania muzyki? W jednym z wywiadów wymieniasz wpływ twojego zmarłego brata. Czy to był jedyny powód? Czy śledziłeś rozwój sceny metalowej, w czasie, gdy nie grałeś? Głównym powodem, dla którego wróciłem do muzyki, był jak już powiedziałeś wpływ mojego brata. To było jego marzenie, żebym znowu grał i chciałem powrócić dla niego. Szczerze mówiąc, tęsknię za fanami, całą sceną Metalową i graniem Metalu w ogóle. Śledziłem też scenę tak uważnie, jak mogłem, w latach, których nie grałem. Oprócz muzyki, masz jeszcze inną pracę. Czy tzw. "normalną pracę" można połączyć z wyjaz dami w trasy? Jeśli chodzi o mnie, jest to frustrujące, że wielu dobrych muzyków, lub artystów w ogóle nie może w pełni poświęcić się swojej pasji i muszą zajmować się nią jedynie po godzi nach, jako hobby. Z drugiej strony, kiedy hobby zmienia się w pracę, część ludzi traci tego spon tanicznego ducha. Jaka jest twoja opinia? Wszyscy z nas w kapeli, mają normalną pracę i przez to, niestety nie możemy tyle jeździć w trasy, ile byśmy chcieli. Myślę, że masz rację, że niektóre kapele, które tylko grają, rozleniwiają się i nie zdają sobie sprawy, jakie mają szczęście. Sądzę, że to dodaje nam kopa, sprawia, że gramy ciężej i powoduje, że doceniamy czas, kiedy możemy wyjść na scenę i występować. Kreatywne fluidy, wciąż płyną i podtrzymuje to spontanicznego ducha. Kiedy jesteś głodny, zły i zdołowany, wypływa z Ciebie ciężka muza. Jak jest ci wygodnie i płyniesz z prądem, tracisz tego ostrego pazura. Ja jestem jednym z tych fanów starej daty, co

32

TANKARD

lubią mieć płytę w ręku, oglądać okładkę i czytać teksty. Czy możesz powiedzieć mi coś o warst wie lirycznej muzyki Beehler? Kiedyś powiedziałeś, że teraz piszesz inne teksty, niż wcześniej, że sam proces i tematyka jest inna. Kim są zmarli, dla których masz wiadomości? Czy to wiadomość dla Twojego brata? Teksty na "Messages to the Dead" bardzo się różnią od tych w Exciterze, dla tego, że wszystkie te historie są prawdziwe. Są albo o mnie, albo o ludziach, którzy odcisnęli się w moim życiu. "Messages to the Dead" napisane jest z myślą o moim bracie. Utwór jest generalnie o nim. Czy na płycie jest jakiś konkretny utwór, który jest ci wyjątkowo bliski ze względu na tekst? Znowu, utwór "Messages to the Dead" jest chyba mi najbliższy, bo jest o moim bracie i o tym jak wciąż czuję go obok siebie, jako siłę napędową Beehler. "Jet Black" jest mi również bardzo bliski na poziomie osobistym. Zawsze interesuje mnie proces twórczy, podczas nagrywania muzyki. Jak to wygląda w Beehler.? Czy ty jesteś jedynym sercem i duszą zespołu, czy raczej komponujecie jako grupa? Jeśli chodzi o pisanie tekstów w Beehler, większość materiału tworzona jest przeze mnie i Seana Brophy'ego. Nigdy nie piszę nic samemu. Siadam sam na sam ze Scottem Walsh'em albo Seanem Brophy'm, łączę ich riffy i pomysły z moimi tekstami i melodiami i razem układamy utwór. Brian Stephenson, nasz nowy basista, również powoli włącza się w proces twórczy. Jako, że Al Johnson odszedł, Brophy najmocniej pracuje ze mną nad pisaniem. Spędza masę czasu rozpracowując kawałki. Wiem, że wiele osób pyta Cię o to, ale czy istnieje jakakolwiek szansa, że ty i John znowu się zejdziecie i nagracie coś razem? Czy dostałeś od niego jakąkolwiek opinię na temat tego, co teraz robisz? Słyszałem, że ostatnio nie kontaktujecie się ze sobą. Nie ma absolutnie żadnej szansy, że Exciter znowu się zejdzie. Nigdy już nie zagram z Johnem, a poza tym Al Johnson skończył z tym i nie byłoby to w porządku, żeby to robić bez niego. Nie wiem co sądzi o moim albumie i w ogóle mnie to nie obchodzi. On robi co chce i ja też. Prawdopodobnie nigdy nie będzie między nami jakiegokolwiek kontaktu i dobrze mi z tym. Jeśli chodzi o mnie, Exciter zawsze kojarzył mi się, z Twoim chropawym głosem. Kiedyś powiedziałeś, że byłeś rozczarowany kierunkiem, w którym podążał zespół. Teraz widzę wielki powrót do oryginalnego Thrash'owego grania, od którego zacząłeś. Czy wytwórnia płytowa nie


naciskała na ciebie i nie próbowała nakłonić cię do bardziej komercyjnego brzmienia? Ogromną częścią starego Excitera był mój głos. Kiedy ludzie słyszą jak gram stare utwory, to brzmi to podobnie, właśnie poprzez mój głos. Poza tym Scott i Sean odtwarzają je bardzo autentycznie. Masz rację. Kiedyś powiedziałem, że jestem rozczarowany kierunkiem, w którym zespół podążał. Wtedy akurat wytwórnia nie cisnęła nas w stronę bardziej komercyjnego grania. To Brian McPhee próbował wpływać na nas, żebyśmy szli w innym kierunku. Al to kupował, a ja chciałem po prostu, żebyśmy brzmieli jak na "Heavy Metal Maniac". Myslę, że na "Messages to the Dead", dobrze widać jaki jest mój prawdziwy kierunek. Gdybym wtedy miał cięższego gitarzystę i poszedł bardziej w kierunku Thrashu, tak jak chciałem, mógłbym być w Exciterze po dziś dzień. Jak to się właściwie stało, że zdecydowałeś się śpiewać, grając na perkusji. Jesteś jednym z bard zo niewielu śpiewających perkusistów, jakich znam. Drugi to King Fowley, z zespołów Deceased i October 31. Powodem, dla którego zacząłem śpiewać, w 1979 roku, był fakt, że zarówno John, jak i Al byli straszni jako wokaliści. Nasz techniczny podstawił mi pewnego dnia mikrofon i to było to. Nigdy

W przeszłości, zdarzało wam się ruszać w trasę z zespołami takimi jak Venom, w 86 roku, Manowar, Mercyful Fate, lub Black Sabbath. Jakieś dobre, lub złe wspomnienia? Jakieś śmieszne historie? Pamiętam zabawną historię, kiedy byliśmy w trasie z Venom w 86-tym. Spaliliśmy się na słońcu, Venom spotkali się z dziennikarzami jako pierwsi i powiedzieli im, że nazywam się Tan Beehler. (Ang. Tan - opalenizna. - przyp. red.) I ostatnie pytanie: Jak podobała ci się reakcja publiczności na festiwalu Headbengers Open Air w 2011 roku? Moim zdaniem, ten festiwal to niesamowita, sentymentalna wycieczka w czasie, z tymi wszystkimi ludźmi, ubranymi jak w latach 80-tych i zespołami też. Odbiór publiczności na H.O.A. W 2011r. był niesamowity. Uwielbiamy tam grać i zawsze to zrobimy jak tylko nas poproszą. Dla mnie to jak wycieczka z powrotem do lat 80-tych. To bardzo wyjątkowy festiwal, uwielbiamy go. A tak przy okazji, pamiętasz może takiego nawalonego jak zwierzę fana, który był straszli wie upierdliwy podczas podpisywania płyt, wtedy podczas H.O.A.? No więc to byłem ja.

Foto: High Roller

więcej nie obejrzałem się za siebie. Niby zostałem do tego zmuszony, ale w końcu okazało się to dość unikalną rzeczą, którą niewielu potrafi. Jakiego rodzaju muzyki słuchasz teraz? Czy masz jakieś ulubione zespoły? Czy jest coś, co inspiruje cię muzycznie, oprócz starego metalu z lat 80-tych? Słucham różnych rodzajów muzyki, nie tylko starego metalu. Moim ulubionym zespołem jest Lynyrd Skynyrd, a zaraz potem Rush i cała masa kapel metalowych z lat 80-tych. Wiele rzeczy mnie inspiruje, nie tylko Metal. Niektóre stare kawałki Excitera były zainspirowane Rush, chociaż, pewnie byś się tego nie domyślił. A teraz trochę o nowej płycie, która niedługo ma wyjść. W jednym z wywiadów, powiedziałeś, że będzie jeszcze cięższa, bardziej intensywna i old schoolowa, niż "Messages to the Dead" Czy możesz opowiedzieć o niej coś więcej? Jeśli chodzi o nową płytę, jest prawie napisana i sądzę, że jest rozwinięciem pierwszej. Śpiewam trochę bardziej jak w Exciterze, ale ma to wciąż wiele elementów zespołu Beehler. Każdy mówi, że jego nowa płyta jest najlepsza. Mnie jest jeszcze w tej chwili trudno porównywać obie, zanim ostatnia będzie skończona. Sądzę jednak, że pisanie utworów się polepszyło.

Przepraszam cię za to. Wasz koncert był pierdoloną bombą atomową i jednym z głównych powodów, dla których tam w ogóle przyjechałem, więc, po prostu cieszyłem się, że cię widzę. Jasne, że Cię pamiętam. Zabawnie było jak się urżnąłeś. Ale jak zobaczyłem Cię jak pływasz po tłumie, pod sceną, przez cały koncert, to było naprawdę niezłe. Zdałem sobie wtedy sprawę jak wielki z ciebie fan. Ogromny szacunek za to dla ciebie. Sean Brophy ma kamerę na swoim głośniku, skierowaną na tłum i kiedy oglądaliśmy materiał, byłeś na jego większości. Dzięki za wywiad Michał mam nadzieję, że moje odpowiedzi były wystarczająco długie. Jakbyś coś potrzebował, to nie krępuj się i uderzaj do mnie. Dzięki za bycie prawdziwym metalowym fanem Beehlera, będziemy w kontakcie! Michał Drzewiecki

BEEHLER

33


trasie z Joshem Grobanem.

Nigdy nie postrzegałem nas jako typowo thrashowy band... Legendarna bostońska formacja Meliah Rage głośno przypomina wszystkim metal maniakom o swoim istnieniu. Album "Dead To The World" jest ósmym dokonaniem w dyskografii grupy. Za sitem ponownie pojawił się Paul Souza - który był czasowo zastępowany przez oryginalnego wokalistę grupy, Mike'a Munro. Zapraszam na wywiad z gitarzystą Meliah... Anthonym Nicholsem. HMP: Od kilku miesięcy waszą dyskografię wypełnia nowy album "Dead To The World". W dzień premiery albumu mieliście wystąpić na Headbangers Open Air w Niemczech. To chyba była wasza pier wsza okazja na pojawienie się w Europie od 20 lat. Co było powodem, że jednak nie wystąpiliście? Anthony Nichols: Bardzo chcieliśmy zagrać na tym feście, jednak sprawy prywatne stanęły nam na przeszkodzie.

na poprzednim albumie. Jestem autorem całej muzyki, nie starałem się osiągnąć konkretnego efektu, po prostu wyszło jak wyszło. W porównaniu do Munro, jeżeli chodzi o kompozycje i linie wokalne, Paul jest o wiele bardziej melodyjny.

Dużo koncertujecie ostatnimi czasy? Planujecie odbyć jakąś trasę? Nie graliśmy koncertów od ponad roku, robimy to raczej "zrywami". W 2007 roku zagraliśmy w Stanach około 45 gigów i mamy nadzieję to powtórzyć w przyszłości. Kiedy?... Nie wiem.

Podczas komponowania utworów było już jasne, kto zaśpiewa na płycie? Teraz juz prawie nie pamiętam jak to było... Myślę, że najpierw zapytaliśmy Mike'a, czy pomimo deklaracji współpracy przy jednym tylko albumie, czyli "Masquerade", nie chciałby znowu z nami czegoś nagrać. Po rozmowie z żoną odmówił, chciał podświęcić jak najwięcej czasu swojej rodzinie. Zapytałem więc Paula, czy weźmie udział w kolejnej realizacji... i udało się - tak narodził się album "Dead To The World"!

Wydawcą albumu jest włoska wytwórnia Metal On Metal. Jak wam się współpracuje? Jestem w 100% zadowolony. Od czasów epickich wydaliśmy materiały pod banderą różnych, niezależnych wytwórni i Metal on Metal była zdecydowanie najlepsza. Rzecz, z której jestem najbardziej zadowolony, to ich dbałość o szczegóły. Zaczynając od zdjęć, a kończąc na miksach, zależy im abyśmy dawali z siebie wszystko. Poza tym, doskonale wiedzą jak powinna działać niezależna wytwórnia metalowa.

Już wspomniałeś, że tworzeniem muzyki zająłeś się ty, a kto napisał teksty? Jak wyglądał cały proces twórczy? Od początku to w większości ja byłem i jestem odpowiedzialny za pisanie muzyki i wszelkie aranżacje. Na tym etapie nie prowadzimy za bardzo prób, więc po prostu wysyłam zespołowi mailem demo i każdy dopracowuje swoją działkę. Jeśli chodzi o Paula, wysyłam mu materiał sugerując, w których momentach powinien spiewać, a on opracował teksty i linie wokalne. Foto: Bruce Bettis

Nakręciliście także teledysk do utworu Alice Coopera "Halo Of Flies", ma być to bonus dołączony do wznowienia "Barley Human"? Dlaczego "Barley…" zostanie wydany ponownie? Zawsze byłem zdania, że "Barely Human" był jednym z naszych najlepszych materiałów, tyle że bardzo słabo zmiksowanym. Pamiętam, że mieliśmy cienki budżet i miksowalismy go na szybkiego. Materiał zmiksował ponownie Ted Ostander z Red Devil Records. Stwierdziłem, że dobrym pomysłem będzie dodanie utworu bonusowego po to, żeby wzbudzić zainteresowanie płytą. Tak czy inaczej bonusem będzie remiks z "Halo of Flies". Kiedy? Tego nie jestem w stanie powiedzieć. W dzisiejszych czasach każda kapela dąży do wydania DVD. Myśleliście nad pracami w tym kierunku? Rozważaliśmy tą opcję już pięć lat temu, jednak poprzednia wytwórnia odradziła nam ten pomysł argumentując, że sprzedaż DVD drastycznie spada przez portal YouTube. Może kiedyś uda nam się profesjonalnie zarejestrować jeden szczególny występ. Powrót Mike'a Munro do kapeli wyraźnie zapisał się w pamięci fanów. Owocem współpracy z pierwszym wokalistą jest wasz przedostatni album "Masquerade". Czy długo musieliście namawiać Munro do tego by zasilił szeregi zespołu? Nie, wtedy wszystko samo wskoczyło na właściwe tory. Wielu fanów zawsze będzie zdania, że nasze pierwsze dwie płyty są tymi najlepszymi. Niemniej jednak, jeśli zapytałbyś o zdanie kogoś, kto nie jest w temacie, powiedziałby ci zapewne, że "Masquerade" bije na głowę wszystkie inne dokonania Meliah. Jak wiele wniósł do zespołu powrót Munro? Za pewne o zespole przypomnieli sobie starzy fani? Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że wielu fanów czekało na powrót Mike'a Munro. Nawet Paul powiedziałby ci, że prawie niemożliwym jest zastapienie oryginalnego wokalisty i klimatu jaki tworzył. Wystarczy zapytać Brian Johnsona, czy Rippera Owensa! Album został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę, pisano nawet, że jest to powrót do korzeni, że w waszej muzyce słychać więcej thrashu. Być może album brzmi trochę bardziej thrashowo, jednak osobiście nigdy nie postrzegałem nas jako typowo thrashowy band. Dodatkowo w "Last Rites" pojawił się gościnnie wokalista Metal Church. Z wokalistą Metal Church, Ronnym Munroe, jesteśmy przyjaciółmi od momentu wspólnej trasy w 2007 roku. Gdy nagrywaliśmy "Masquerade" zadzwoniłem do niego z pytaniem, czy nie chciałby gościnnie zaśpiewać na płycie. Zgodził się, więc polecieliśmy do niego z Seattle do Bostonu na kilka dni. Co teraz porabia Mike? Słyszałem, że odpuścił sobie granie i całkowicie poświęcił się rodzinie, a także udzielał się charytatywnie, jako wolontariusz na Haiti po trzęsieniu ziemi z 2010 roku. Mike w dalszym ciągu kocha muzykę, ale w chwili obecnej jego priorytetem jest rodzina. Jest również silnie zaangażowany w działalność na rzecz swojego kościoła. Poświęcił się również dla pomocy ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti, wykorzystując umiejętności, jakie posiada jako cieśla. Zajmował się tym rok temu, ale w tym również zamierza pomagać. Ososbiście nie jestem bardzo religijny, jednak podziwiam Mike'a za pomoc, którą on i jego kościół niesie.

Współwłaścicielka tejże wytwórni Jowita KamińskaPeruzzi jest także autorką okładki do "Dead To The World". Skąd wziął się pomysł na to, aby na okładce przedstawić faceta uzbrojonego po zęby? Przedstawiliśmy jej ogólny zarys tekstów i na tej podstawie stworzyła okładkę. Bez wątpienia jest utalentowaną artystką! Jest to kolejny album z Paulem Souzą. Po wydaniu "The Deep and Dreamless Sleep" Paul nagle odszedł z kapeli... W tamtym okresie nagraliśmy z Paulem dwa materiały, zagraliśmy też wiele koncertów. Myslę, że po prostu wypaliliśmy się i potrzebowaliśmy od siebie odpocząć. Paul poświęcił się swoim projektom muzycznym. W 2009 roku, kiedy nadszedł czas powrotu, zapytaliśmy Mike'a Munro, czy byłby zainteresowany nagraniem płyty. Tak narodził się album "Masquerade". Kompozycje zawarte na "Dead To The World" są bardzo melodyjne, subtelne w dodatku prostsze. Słychać w nich o wiele mniej thrashowego łomotu niż

34

MELIAH RAGE

Jakie utwory z tej płyty są twoimi faworytami? Mi szczególnie do gustu przypadły dwie, "Valley Of The Shadowless Souls" i "Cold Cruel Fate". Bardzo lubię "Never From Me". Szczerze, nigdy wcześniej nie wydaliśmy płyty z tak różnymi opiniami na temat najlepszego kawałka.

Moim ulubionym albumem Meliah Rage jest zdecydowanie "Solitary Solitude", na koncertach często wykonujecie utwory z tego klasycznego albumu? Gdy gramy... tak! "Solitary Solitude", "The Witching", "Retaliation" oraz "Decline of Rule" od zawsze figurowały na setliście!

Ostatni utwór na płycie, "Awaken Sorrow" przed stawia dzikie oblicze zespołu z udziałem Munro? Gonił nas termin ukończenia nagrań, został nam jeden kawałek bez wokali. Paul był w tym czasie poza miastem i była to dłuższa nieobecność. Zapytałęm więc Mike'a czy nie użyczyłby gościnnie głosu do tego numeru. Osiem godzin później był już w studiu pisząc tekst. Razem z producentem - Danem Dykesem - odwalili świetną robotę składając kawałek do kupy w zaledwie pół dnia!

Twoją pasją są motocykle, czym aktualnie śmigasz? Jestem wierny Harleyom. Miałem w posiadaniu wiele maszyn, ale aktualnie jeżdżę modelem Heritage Softail. Jim (Koury - przyp. red) również jeździ, ma Dyna Wide Glide.

Jeśli chodzi o produkcję. Brałeś pod uwagę osobę Richa Spillberga, producenta waszego przedostatniego albumu? Chcieliśmy znowu pracować z Richem, ale jest teraz w

Dzięki za poświęcony czas z mojej strony to będzie wszystko. Na zakończenie może kilka słów do naszych czytelników? Jedyne co mam do powiedzenia, to to, że rok 2013 będzie 25-tą rocznicą wydania naszego pierwszego albumu "Kill To survive"... stay tuned! Kamil "Jim" Bialek Tłumaczenie: Marta Matusiak


ry? Jak wygląda promocja waszej płyty? Tak, jesteśmy zadowoleni. Byliśmy zdania, że najlepiej byłoby promować dostępny już album. Planowanie promocji materiału, którego wydanie było opóźniane nie miało w zasadzie sensu. Chcieliśmy także, aby Conan zadebiutował na nowym albumie przed tym, gdy rozpoczniemy trasę i zaprezentujemy nowy skład

Metalowy cios dla ucha Trzy lata po debiucie Exmortus powraca z drugim, bardzo dobrym albumem "Beyond the Fall of Time". Jest to kawał naprawdę brutalnego thrashowego grzańska na wysokim poziomie. O powodach tak długiej przerwy, zmianach w składzie i nowej płycie opowiada bębniarz, Mario Mortus. HMP: Na początek gratuluję nowej, bardzo udanej płyty. Mario Mortus: Dzięki!!! Musieliśmy stawić czoła wielu trudnościom, żeby ukończyć ten album, bardzo się cieszę, że przypadł ci do gustu. Przed nagraniem tego albumu w waszym składzie zaszły pewne dośćistotne zmiany... Zacznijmy od najbardziej znaczącej zmiany, jaką było odejście Balmore'a oraz nowe obowiązki Conana jako frontmana zespołu. Odejście Balmore'a było czymś, co przewidywaliśmy od dawna, myślę, że była to kwestia czasu… Jednak wyszło nam to na dobre. Conan zaczął wykonywać na żywo"Entombed with the Pharaohs" od początku, więc przejście do grania i śpiewania nie było dla niego niczym nowym. Największym wyzwaniem było znalezienie nowego gitarzysty. Sean Redline dołączył do składu na około rok, ale przed kilkoma tygodniami odszedł (śmiech). David Rivera jest naszym aktualnym gitarzystą, co niebawem oficjalnie ogłosimy. Dlaczego przerwa między albumami wyniosła aż trzy lata? Od czego zacząć!? Promowaliśmy "In Hatreds Flame" podczas trzech tras po Stanach, na koncertach wzdłuż zachodniego wybrzeża Kalifornii. Z powodu tak dużej liczby występów nie znaleźliśmy czasu ani na skończenie kawałków na płytę, ani na skompletowanie pełnego setu do nagrania. Tuż po tym, gdy zabraliśmy się do kończenia materiału, Balmore odszedł. Był to pierwszy krok wstecz. Musieliśmy mieć pewność, że Conan jest w stanie śpiewać i grać wszystkie kawałki, które mieliśmy zamiar nagrywać. Nie chcieliśmy, aby śpiewał na płycie w sytuacji, gdyby nie był w stanie zrobić tego na żywo. Zabrało nam to trochę czasu, poza tym, potrzebowaliśmy jeszcze gitarzysty rytmicznego. Sean dołączył do składu, ale po kilku występach Conan złamał lewą rękę, co spowodowało jego kilkumiesięczną niedyspozycję. Nagranie "Beyond the Fall of Time" znowu zostało odsunięte w czasie. Po rekonwalescencji Conana zarezerwowaliśmy studio i w lutym 2011 rozpoczęliśmy nagrania. Ciężko było dograć terminy ze względu na pracę i szkołę, więc nagrywanie albumu zajęło nam prawie sześć miesięcy. Biorąc pod uwagę mastering, procesy powielania, same przygotowywania do wydania zajęły nam prawie rok. Koniec końców, poza pisaniem materiału na płytę, to właśnie owe przeciwności, z którymi musieliśmy się zmagać pochłonęły najwięcej czasu. Conan miał zdaje się zdecydowanie duży wpływ na efekt końcowy płyty. Jego wokal jest według mnie bardziej wszechstronny i po prostu bardziej pasuje do waszej muzyki... Z początku mieliśmy pewne wątpliwości, gdyż wokal Conana drastycznie odbiegał od głosu Balmore'a, do którego byliśmy przyzwyczajeni. Jednak wraz z rozpoczęciem pracy nad nowym albumem, okazało się, że barwa Conana nie dość, że pasowała do materiału, to jeszcze wzbogacała muzykę bardziej niż byśmy się tego spodziewali. "Beyond the Fall of Time" jest bardziej jednolita i ukierunkowana na klasyczny thrash, nie debiut. Jest na niej zdecydowanie mniej melodii, deathowych motywów. Mi to pasuje, ale czy to było waszym zamiarem? Jak byście określili waszą muzykę? Nie chcieliśmy uzyskać bardziej klasycznego thrashowego lub mniej deathowego brzmienia - szukaliśmy czegoś pomiędzy. Naszym celem było stworzenie kompozycji, które łączyłyby w sobie nie tyle różne gatunki, co muzyczne elementy metalu. Płyta brzmi bardzo jednolicie i słucha się jej doskonale jako całości... Wszystkie utowry są nowe, napisane już po wydaniu "In Hatred Flames", czy też odświeżyliście jakieś stare rzeczy? Mieliśmy nagraną dużą część materiału po wydaniu pierwszego albumu, jednak numery, które tworzą płytę

powstały raczej przed nagraniem "Beyond the Fall of Time". Jeśli mnie słuch nie myli to solówki grane są zarówno przez Seana jak i Conana. Mam rację? Obaj za nie odpowiadają czy jest to domena jednego z nich? Wszystkie gitary nagrał Conan. Jako nowy członek zespołu, Sean nie miał dość czasu, aby w pełni się wpasować. Niemniej jednak niektóre z jego solówkowych pomysłów zostały wykorzystane podczas nagrań.

Posiadacie bardzo duże umiejętności techniczne. Chodziliście do jakiś szkół muzycznych czy jesteście samoukami? Wszyscy jesteśmy samoukami. Żadnych lekcji, tylko granie, granie, jeszcze raz granie. W tej chwili powinniście być na amerykańskiej trasie z waszymi kumplami z wytwórni, zespołem Vektor. Jak publiczność przyjmuje wasz nowy materiał, i jak wygląda frekwencja na gigach? Ludziom naprawdę podoba się nowy materiał i skład. Długo byliśmy "poza zasięgiem", dlatego też każdy koncert daje nam poczucie nabierania wiatru w żagle. Można się was spodziewać w Europie w najbliższym czasie? Może zajrzycie do Polski? Bardzo byśmy chcieli! Co prawda nie mamy żadnych

Foto: Earache

Dwa utwory różnią się trochę od reszty. Pierwszy to najbardziej death metalowy utwór na płycie "Entombed with the Pharaohs", który ukazał się na singlu w 2010 roku. Nie jest to żaden melo-death tylko prawdziwie brutalna jazda. Zamierzacie pójść w tym kierunku w przyszłości? Jeśli chodzi o poszczególne utwory, to być może stworzymy więcej materiału w podobnym klimacie, ale prawdopodobnie nie nagralibyśmy całego albumu poświęconego temu jednemu stylowi... chociaż kto wie? Kolejny to "Khronos". Skąd pomysł na taki utwór? Mi się bardzo podoba... Kawałek wyłonił się z piekielnej otchłani. Dzięki… Daniel wymyślił riff, który wszystkim przypasował. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z efektu końcowego, biorąc pod uwagę, że jest to pierwszy, w pełni akustyczny kawałek Exmortus. Teraz zabieramy się za pisanie ballad (śmiech). Kto odpowiada za brzmienie? Jest naprawdę dobre. Nie ma konkretnej osoby odpowiedzialnej za brzmienie. Conan i ja zawsze podkreślamy, że jest to wspólna praca członków zespołu. Gdy przychodzi do tworzenia czegoś różnorodnego i oryginalnego, każdy ma swój wkład. Co cztery głowy to nie jedna. Kto jest głównym kompozytorem w zespole? Conan ciągle tworzy nowy materiał, więc większość kawałków jest jego autorstwa. Może kilka słów na temat tekstów. Kto jest za nie odpowiedzialny? W większości teksty są wynikiem współpracy, nie mniej jednak Conan i Daniel mieli największy wkład w tworzenie lirycznej części albumu.

planów, jednak liczymy, że pojawią się w tym roku pewne możliwości… Polska? Jak najbardziej! Jakie są wasze marzenia związane z muzyką? W pewnym sensie nasze marzenia właśnie się spełniają. Nagranie albumu w stajni miażdżącej wytwórni, czy granie koncertów w Stanach jest tym, do czego zawsze dążyliśmy. Na szczęście już wkrótce będziemy mogli to robić na większą skalę Mam nadzieję, że na kolejną płytę nie trzeba będzie czekać kolejnych trzech lat. W którym kierunku zamierzacie pójść w przyszłości? Będzie bardziej bru talnie, bardziej melodyjnie, a może znaleźliście już swoją niszę i będziecie po prostu rozwijać i ulepszać swój styl? Kurwa, czekać trzy lata! Już mamy materiał na kolejny album i plany nagrań na końcówkę 2012 roku. Album będzie łączył w sobie wszystko to, co powyżej, ma być tez bardziej brutalny i melodyjny. To będzie metalowy cios dla ucha. Na koniec, jak byście zareklamowali wasz album osobie która jeszcze o was nie słyszała? Przesłuchajcie nowy album!!! Każdy znajdzie tam coś dla siebie! To wszystko z mojej strony. Dziękuję bardzo i powodzenia. Dzięki stary! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marta Matusiak

Jesteście zadowoleni ze współpracy z Heavy Artille-

EXMORTUS

35


Po lekturze poniższego wywiadu bez trudu stwierdzicie, że humor dopisuje liderowi Hunter. Nikogo jednak nie powinno to dziwić: zespół uczcił 25-lecie istnienia niezwykłym, dostępnym w dwóch wersjach wydawnictwem "XXV lat później". W dodatku zapowiada na przyszły rok dwa kolejne: album studyjny i unplugged, tak więc fani Huntera na pewno będą usatysfakcjonowani:

Jest lepiej niż było! HMP: Uczciliście 25 lecie zespołu wyjątkowym wydawnictwem - potrójnym albumem i podwójnym DVD "XXV lat później". Skąd pomysł na tak obszerne materiały i to w wydaniu koncertowym? Paweł "Drak" Grzegorczyk: Na początku pomysł dotyczył pojedynczego DVD. Z koncertem ze Stodoły. Z czasem zaczął się rozrastać i rozrastać i w końcu osiągnął tak monstrualne rozmiary, że zaczęliśmy go kroić i kroić a i tak w efekcie zrobił się z tego potwór (śmiech). Uznaliśmy, że skoro to ma być podsumowanie 25 lat to bez Brooza nie ma to sensu. Razem zakładaliśmy ten cyrk i jeździliśmy z nim przez blisko 23 lata. A że mieliśmy zarejestrowany koncert z Wrocławia, więc czem prędzej odgrzebaliśmy go i stąd podwójne wydawnictwo DVD. Do tego dołączyliśmy klipy, ponad 1800 fotek i moim zdaniem jeden

Właśnie - drugi dysk kończą archiwalne nagrania demo. Pamiętam, że kilka razy rozmawialiśmy o możliwości wydania tych rarytasów - w końcu się udało, co bardzo mnie cieszy! Tak, w końcu się udało. Nasza pierwsza demówka ujrzała światło dzienne. Dzienne, ponieważ w momencie wydania, czyli ponad 20 lat temu spowijał ją nieprzebyty mrok i rozchodziła się w głębokim undergroundzie. Może zresztą nie zasługiwała na więcej (śmiech). Ale tak kiedyś graliśmy i takie miała korzenie nasza obecna radosna twórczość (śmiech). Nagrywaliśmy na magnetofon szpulowy, na żywca. To były zbójeckie czasy. "XXV Lat Później" bez tych materiałów również byłoby niepełne. Brakuje mi na nim jeszcze tylko naszego drugiego dema - "Requiem II", które nagraliśmy w domowym studio Wojtka PiliFoto: Rafał Nowakowski

historycznego" okresu zespołu, to jest 1983-86. Masz chyba jednak sentyment do tych czasów, skoro na płytę trafił "Marsz marsz turecki" z waszego pierwszego koncertu w 1983 roku? Posiadam zapis tego całego koncertu, ale nie zdecydowaliśmy się na wrzucenie go w całości ponieważ gramy na nim same covery. Niektóre z nich miały polskie teksty ale nadal są to covery. Przez pierwsze pięć lat istnienia graliśmy tylko cudze kawałki, ewentualnie pisaliśmy do nich polskie teksty. Między innymi ze względu na to, że nie mieliśmy dostępu do oryginalnych tekstów, a śpiewanie czegoś o czym nie ma się pojęcia a uczyliśmy się ich ze słuchu, fonetycznie - nie miało zbyt dużego sensu. Natomiast instrumentalnie covery nauczyły nas wiele. W końcu uczyliśmy się od najlepszych (śmiech). Nie było Internetu, YouTube, tabulatur. Wszystko trzeba było rozpracować ze słuchu, wielokrotnie przewijając taśmy w naszych kaseciakach (śmiech). Co sprawiło, że z licznych coverów, które wówczas graliście wybraliście na to okolicznościowe wydawnictwo akurat przeróbkę "Marsza tureckiego" Mozarta? Grać dopiero się uczyliście, nie jest to jakoś specjalnie porywające wykonanie… (śmiech). Zauważyłeś??? (śmiech). No tak. W przypadku "Marsza tureckiego" nie trzeba było walczyć o pozwolenia oryginalnych autorów czy też firm publishingowych. Zwłaszcza, że w większości wypadków dorabialiśmy do nich polskie teksty. Były to głównie utwory Def Leppard, Iron Maiden i Scorpions, które uwielbialiśmy w tamtych czasach. Ponieważ nasze jubileuszowe wydawnictwo miało już dwa lata opóźnienia i tym razem wyznaczyliśmy twardą granicę wydania (którą i tak przekroczyliśmy w końcu (śmiech), więc uznaliśmy, że nie ma czasu już na ruchy publishingowe i wrzucamy to co mamy. I to, co możemy wrzucić. Na DVD "The Trooper" Iron Maiden wypada już zdecydowanie lepiej - wygląda na to, że ten zespół obok Def Leppard - miał na was największy wpływ w pierwszych latach działalności? Tak, ale tylko trochę lepiej (śmiech). No wiesz, gdybyśmy grali cały czas jak na pierwszym koncercie, to na pewno nie przeprowadzałbyś teraz ze mną wywiadu (śmiech). Wpływ? Pierwszy plakat jaki miałem na ścianie w czasach LO to byli Ironi, jeszcze z Paulem Di'Anno na wokalu. Oczywiście, że mieli na nas duży wpływ. Koncertówka "Live After Death" to była nasza biblia. To był show. I tego się zawsze staraliśmy trzymać. Koncert musi dawać więcej niż płyta. Ma zaspokoić wszystkie zmysły. Także powonienia (śmiech). Ale podstawą "XXV lat później" są dwa koncerty: z 2009 i 2008 roku. Rejestrowaliście wówczas większą liczbę koncertów, licząc się z tym, że takie wydawnictwo ujrzy światło dzienne? O ile mnie pamięć nie myli, to mamy jeszcze tylko jeden zarejestrowany z myślą o DVD koncert, mianowicie materiał z Mystic Tour podczas koncertu w Łodzi. Ale chyba pozostanie on na taśmach.

z najciekawszych punktów tego wydawnictwa, czyli paradokument zatytułowany "Hunter - XXV lat wcześniej" na którym można znaleźć m. in. jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy nasz koncert. Jeszcze nie nazywaliśmy się Hunter, ale już z Broozem i tak graliśmy już metal wspólnie z kolegami z klasy w szczycieńskim ogólniaku. Rzecz ciekawa. W tamtych czasach, a było to początek lat 80-tych, nie było nawet magnetowidów, a co dopiero komputerów. Nagrywaliśmy to na ręczną kamerę 8mm, a dźwięk na kaseciaka, zupełnie oddzielnie bo kamera rejestrowała tylko obraz. Przy edycji połączyliśmy to i mamy fragment "Marsza tureckiego" w wersji heavy wyglądającego jak z niemego kina (śmiech). To naprawdę unikat. W dokumencie znalazły się więc rożne opowieści i wywiady z wczesnych lat istnienia, z byłymi muzykami, przyjaciółmi zespołu i osobami związanymi z tamtymi latami. Naprawdę polecam. Nagraliśmy ponad 20 taśm DV z tymi materiałami. Oczywiście nie wszystko mogło wejść, ale może kiedyś zaczniemy wrzucać do netu te opowieści. Jeśli natomiast chodzi o wersję 3CD to zaproponował to nasz wydawca, czyli Michał Wardzała (Mystic Production). Ja z kolei zaproponowałem, żeby w ramach bonusu dołożyć demówki o które nasi fani prosili od kilkunastu lat i tak się to potoczyło.

36

HUNTER

chowskiego na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Szkoda. Niestety nie mogliśmy nigdzie znaleźć choćby jednego jej egzemplarza. Jeśli ktoś posiada lub widział u kogoś to bardzo będziemy wdzięczni za kontakt lub namiary. Ja niestety nie mam tego demo, więc ci nie pomogę... Nie od dziś wiadomo, że na scenie jesteście w swoim żywiole, tym lepiej, że zdecydowaliście się na wydanie koncertówki, a nie standardowego "The best of" - nie chciałeś się powtarzać, powielać tego, co już ukazało się wcześniej na albumach studyjnych? Szczerze mówiąc nigdy nawet nie braliśmy pod uwagę wydawnictwa "Best Hits". W czasach, gdy nawet uczciwi fani, którzy kupują oryginalne płyty i tak zgrywają je później do formatu mp3, takie wydawnictwa - wydaje mi się - nie mają już sensu. Uznaliśmy, że skoro jesteśmy zespołem koncertowym, to właśnie tak powinno wyglądać to XXV lecie. Mamy dwa koncerty, które moim zdaniem świetnie się uzupełniają. I nie tylko tym, że na jednym gra Brooz a na drugim Daray. Także utwory, które na nich gramy są przekrojem tych lat mimo, że niektóre znajdują się na obu koncertach. I mnóstwo dodatków, z czego większość archiwalnych. Szkoda, że zabrakło większej ilości utworów z "pre -

Przy takim systemie pracy chyba łatwiej o komfort w czasie nagrywanego koncertu, kiedy gra się bez świadomości, że każda ewentualna pomyłka storpe duje plany wydawnicze? Jak widzisz nie boimy się wydać materiału demo na którym wyraźnie słychać, że dopiero się uczymy i nie do końca dobrze to wychodzi (śmiech). Na naszych koncertach są pomyłki. Cały czas uczymy się grać, poza tym show, który staramy się tworzyć przy okazji również nie pomaga w graniu. Ale nie będziemy z tego tytułu podcinać sobie żył, hołdując niezmiennie złotej zasadzie - jak cię widzą tak cię słyszą - a jak ktoś chce sobie posłuchać równo to niech sobie włączy płytę (śmiech). Koncerty są dla szaleńców, którzy szukają czegoś więcej niż tylko estetycznych przeżyć artystycznego, nienagannego wykonania (śmiech). Wygląda na to, że tradycyjnie postawiliście na szczerość - to żywy koncert, bez dogrywek, dodawa nia partii - poza poprawkami brzmieniowymi, stricte technicznymi chyba nic więcej nie kombinowaliście przy tym materiale? Pokaż mi wydawnictwo live, w którym nie było grzebane. Są tylko takie, w których zespół się do tego nie przyznaje (śmiech). Mieliśmy buczące wzmacniacze, dropy na ścieżkach itp. Koncert to żywioł, wszystko może się zdarzyć. To co przeszkadzało i dało się wyedytować zostało wyedytowane. Tam, gdzie się nie


dało zostawiliśmy. Trudno. Są więc czasem miejsca krzywe, przesterowane, czasem jest nieczysto. Nie jesteśmy zespołem z poziomu Dream Theater i nigdy nie będziemy. Ale skoro pytasz więc chyba aż tak nie rzucają się w uszy (śmiech). Dokładnie! To właściwie wasza pierwsza płyta koncertowa z prawdziwego zdarzenia - w dodatku bardzo efektownie wydana - szata graficzna miała podkreślić i uzupełnić walory oraz wymowę materiału dźwiękowego? Mieliśmy jeszcze dwa wydawnictwa "live". Oba z Przystanku Woodstock, jedno CD i dwa DVD. A szata graficzna jest w dalszym ciągu dla nas bardzo ważna. Dbamy o to i staramy się, żeby każda okładka była maksymalnie dopracowana. Uzupełniała treść i muzykę, nawet jeśli w nieco pokrętny i przewrotny sposób. Czyli "Live" pewnie wciąż traktujesz jako oficjalny bootleg? Szczerze - nie wiem. Zostało nam już tylko kilka sztuk, które pozostawimy sobie. Wydaliśmy to własnym sumptem. Ale kto wie? Może kiedyś do tego wrócimy. Może dołączymy do jakiegoś wydawnictwa w przyszłości.

nowicie "Argres". Trwa 10 minut, ale po prostu miażdży i jak widać potrzebowaliśmy tylko nieco czasu, żeby dorosnąć do wykonania tak złożonej formy na koncertach. To w tej chwili czarny koń koncertu, a pomyśleć, że był czas gdy byliśmy przekonani, że to jedyny kawałek, który nie da sobie rady na koncercie (śmiech). Zgadza się - dla mnie to też wasz najlepszy album. Nie korciło cię, by zagrać tę płytę w całości na żywo? Już od dawna (śmiech). Ale dopiero po tej trasie możemy już o tym zacząć poważnie myśleć. Z kolei koncert z Wrocławia to Hunter A.D. 2008 setlista wygląda zupełnie inaczej. Czy, poza walo rami stricte muzycznymi ten koncert trafił na płytę też z tego powodu, że w składzie zespołu był wów czas jego współzałożyciel, Grzegorz "Brooz" Sławiński? Oczywiście. Poza tym zawiera więcej utworów z wcześniejszych płyt. Świetnie się przez to uzupełnia z drugim koncertem.

którym do twarzy z konsekwencją stylistyczną, jak AC/DC, Ironi, Motorhead. Chwała im za to, stworzyli klasykę, wciąż dobrze się w tym czują i tyle. Są także zespoły poszukujące, drążące, czy to z przekory czy z innych powodów. My zaliczamy się do tej drugiej grupy. Stąd między innymi przerwy w wydawaniu albumów. Żeby złapać dystans i się nie powielać. Stworzyć coś nowego ale jednocześnie być sobą. A brak zasad i konkretnego stylu w naszym wypadku stał się naszym stylem(śmiech). Jak w "Wejściu Smoka", gdy na pytanie o styl Bruce Lee odpowiedział - Mój styl to styl walki bez walki (śmiech). Pracujecie już nad kolejnym albumem studyjnym. Czego możemy się spodziewać: monumentalnego dzieła jak "Hellwood" czy czegoś zaskakującego? Ciężko jeszcze w tej chwili powiedzieć. Na razie ogrywamy różne riffy i pomysły i słuchamy co z tego wynika. Poza tym zostało jeszcze trochę niedokończonych pomysłów z "Hellwood", ale po takim czasie na pewno ewoluują. Zapowiada się naprawdę fajnie. A zaskoczenie? Musi być element zaskoczenia. Inaczej nie bylibyśmy sobą (śmiech).

Foto: Rafał Nowakowski

Oczywiście ta płyta nie ma żadnych szans w kon frontacji z "XXV lat później", ale nie dyskredy towałbym jej wartości - w swoim czasie było to ciekawe wydawnictwo, a i teraz słucha się jej całkiem nieźle… I wbrew temu co powiedziałem wcześniej, poza kilkoma skróconymi fragmentami przerw pomiędzy utworami (były zbyt długie) nic z tym materiałem nie robiliśmy. Dostaliśmy go w wersji stereo, więc nawet gdybyśmy chcieli to i tak nic byśmy nie mogli zmienić. Jest dokładnie tak jak zagraliśmy. Ale to były inne czasy. Nagrywanie koncertu na ślady? Na to mogli sobie pozwolić tylko nieliczni. Natomiast rzeczywiście słucha się go całkiem nieźle i bez wstydu (śmiech). Po raz kolejny nie da się nie zauważyć wspaniałej interakcji na linii Hunter - fani: znajomość tekstów, które chóralnie z tobą odśpiewują, żywiołowe zachowanie - ci ludzie stanowią, w pewnym sensie o sile zespołu - zgodzisz się ze mną? To oni są sensem naszego tworzenia, grania, istnienia. Bez nich już dawno odpuścilibyśmy sobie to życie w ciągłym szaleństwie. Było przez te 27 lat tyle okazji i powodów, żeby zrezygnować, że nie jestem w stanie tego policzyć ale zawsze świadomość, że są ludzie, dla których to co robimy jest równie ważne jak dla nas, że są w stanie pokonać 600km, żeby być na koncercie, i to nie jeden raz... To zawsze nas uskrzydlało i powodowało, że dźwigaliśmy się z kryzysów, jak feniks z popiołów (śmiech). I to zawsze było dla nas największą motywacją. Właśnie teraz, na trasie, doświadczamy kolejnej zmiany pokoleniowej. Już czwartej. 40-50 latkowie, 30, 20 a teraz już 10-14 latkowie, którzy kręcą największą zabawę pod scena a ich rodzice, nieco dalej lub przy konsolecie, już nieco spokojniej oglądają z piwkiem w ręku koncert. To robi wrażenie. Zawsze. Hunterianie. Nasz największy skarb. Czy dlatego "XXV lat…" można kupić w naprawdę niskiej, zważywszy obszerność i jakość tych wydawnictw, cenie? To wasz ukłon w stronę tych najwierniejszych, bo wciąż kupujących płyty fanów? Tak. To także wydawnictwo z myślą o wszystkich pokoleniach fanów Huntera. I biorąc pod uwagę zawartość i cenę, która jest dziełem i pomysłem naszej firmy, czyli Mystic'a. Uważam, że w tym wypadku firma przełamała pewne reguły, ryzykując bardzo poważnie, na granicy opłacalności, wierząc w uczciwość i lojalność naszych fanów i mam nadzieję, że wszyscy, którzy są z nami to docenią. To naprawdę wydawnictwo na kieszeń każdego. Repertuar koncertu w warszawskiej Stodole oparliście na wówczas świeżo wydanym "Hellwood" utwory z tej płyty zabrzmiały na żywo jeszcze potężniej, bardziej dynamicznie - wygląda na to, że świetnie sprawdzają się na koncertach? Moim zdaniem to najmocniejsza nasza płyta, najbardziej dopracowana dźwiękowo, muzycznie i aranżacyjnie. Będąca jednocześnie syntezą wszystkich poprzednich, także "Requiem". Świetnie się sprawdza na koncertach. A w tej chwili zaczęliśmy grać jedyny utwór, dotychczas nie był wykonywany live a mia-

W programie koncertu nie mogło zabraknąć "Barock", "Freedom", czy "Kiedy umieram". Ciekawi mnie jednak, co sprawiło, że sięgnęliście wtedy po przeróbkę "Hey Ya!" Outkast? Zaczęło się to przy okazji wydawnictwa "Holywood". Poza "Hey Ya!" znalazł się na nim także inny cover "Easy Rider" wykonany wspólnie z Krzysztofem Daukszewiczem. Zwróć uwagę, jak rzadko nagrywaliśmy przeróbki. To ma właśnie związek z początkami Huntera, gdy graliśmy wyłącznie same covery. W momencie powstania pierwszych własnych utworów przestaliśmy zupełnie myśleć o nagraniu cudzych. Te dwie piosenki na chwilę to przełamały, ale nadal nie myślimy o kolejnych. Natomiast na koncertach ostatnio zaczynamy je znowu wprowadzać. "Bad Religion", "Hey Ya!", "Enter Sandman" a na następnej trasie w końcu chyba zaprezentujemy "Easy Rider", o co od kilku lat proszą nas fani. Do pewnych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć (śmiech). Ano trzeba (śmiech). Wplotłeś w waszą wersję "Hey Ya" wokal przypominający nieco System Of A Down - czyli mamy tu eksperyment na całego? Mówisz o "Hey Ya!"? Hmmm.. to ciekawe. Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem, ale być może coś w tym jest, choć zupełnie nie było to zamierzone. System Of A Down w moim rankingu ulubionych zespołów niezmiennie jest zaraz po Metallice i bardzo żałuję, że nie ma ich wśród nas. Które oblicze Huntera jest ci bliższe - to, w którym eksperymentujecie, czy bardziej klasyczne, nawiązujące do lat osiemdziesiątych? Oczywiście, że eksperymenty! Uwielbiam eksperymenty i miny fanów po kolejnych albumach (śmiech). To dopiero jest cios. Wiesz, są zespoły,

Są też plany wydania DVD z koncertem akusty cznym - wygląda na to, że granie po prostu najzwyczajniej w świecie wciąż was niesamowicie rajcuje? To nasze życie, pasja, czasem przekleństwo (śmiech). Tak, planujemy dość nietypowe wydawnictwo unplugged i zaczynamy właśnie nad nim pracować. Czyli jak dobrze pójdzie równolegle będą powstawały dwa. Czasu mamy niewiele. W końcu w 2012 planowany jest koniec świata (śmiech). Może nie będzie tak źle... (śmiech). Trwająca obecnie długa, ogólnopolska trasa koncertowa - to przede wszystkim promocja "XXV lat później" czy też po części zaspokojenie waszej potrzeby grania? I to i to (śmiech). Kochamy grać, wszyscy zainteresowani to wiedzą. Każda okazja, żeby to zrobić jest równie dobra. Już jedną trasę z okazji XXV lat graliśmy. Wtedy jednak nie było jeszcze wydawnictwa. Teraz jest i właściwie możemy potraktować to jako poprawiny. Jak to w Polsce się przyjęło (śmiech). Taka tradycja. Świecka tradycja (śmiech). Nie taka już nowa (śmiech). Mówi się o kryzysie, spadku frekwencji na koncertach, ale wy jakoś nie macie z tym problemu? Powiem ci więcej. Jest lepiej niż było! Więcej ludzi przychodzi, coraz większe szaleństwo pod sceną no i to nowe pokolenie... Miazga. Możemy mówić o raju. W takim razie życzę wam kolejnych sukcesów i do zobaczenia na trasie! To my dziękujemy i zapraszamy wszystkich na koncerty! Wojciech Chamryk

HUNTER

37


Zeszły rok był dla Arii - rosyjskiej legendy sceny heavy metalowej - bardzo intensywny. Po dziewięciu latach nastąpiła druga w dziejach zespołu zmiana wokalisty, po czym grupa wypuściła swój jedenasty albumu pt.: "Feniks". Aria, która od ponad ćwierćwiecza nie opuszcza muzycznej pierwszej ligi, aktywnie koncertuje i wciąż zdobywa nowych fanów. Pomimo napiętych terminów muzyków, udało mi się zająć trochę czasu Władimirowi Hołstininowi. Gitarzysta, który tworzył Arię od samych początków, jest zarówno kompozytorem i producentem. Prywatnie zaś to człowiek raczej mało wylewny i trudno namówić go na dłuższą pogawędkę, chyba, że temat zejdzie na jego kolekcję gitar...

Gitara jest jak prawdziwa kobieta HMP: Już kilka miesięcy "Feniks" cieszy uszy waszych fanów. Czy sam proces nagrywania czymś różnił się od poprzednich albumów? Władimir Hołstinin: Tak, tym razem postprodukcja albumu była zrobiona w Danii w Jailhouse Studios. Reszta, jeśli nie liczyć nowego wokalisty, niczym się nie różniła. Widzimy kontynuację współpracy z Cashem z grupy Slot. Od kogo tym razem wyszła inicjatywa: od Ciebie? Czy od niego? Tematy utworów są moje, a ubranie ich w tekst to zasługa Igora. Moja ulubiona kompozycja na "Feniksie" to Długie światła", kojarzy mi się z najlepiej pojętymi hitami lat 80-tych. Czy możesz powiedzieć coś więcej na temat jej powstania? Chciałem napisać bardzo prostą i niemodną piosenkę w duchu lat 80-tych. To taka nostalgia po czasach, kiedy wszystko dopiero się zaczęło i wyraz szacunku dla grup, na muzyce których wyrośliśmy... A propos Twoich kompozycji, czy Siergiej Popow (drugi gitarzysta - przyp. red.), ma prawo wtrącać się do stworzonego przez Ciebie solo? Tak, pod warunkiem, że to będzie solówka do jego utworu (śmiech). Na miejsce Artura zaprosiliście Michaiła Żytniakowa - co konkretnie dla Ciebie było najważniejszym kryterium w doborze nowego wokalisty? Głos. A jak publiczność przyjmuje Michaiła? Mam wrażenie, że dobrze. Michaił to "świeża krew", czy wlał nowe życie w wasze trasy? Tak naprawdę to nie jesteśmy imprezującym zespołem. W Arii zebrali się ludzie z dość różnymi spojrzeniami na życie, na politykę i na religię. Wiąże nas miłość do muzyki i czerpiemy radość z wspólnej pracy, ale w wolnym czasie rzadko zbieramy się razem. A co do tras, po tylu głośnych koncertach, kiedy wracasz do domu, przy czym wypoczywasz? To jakieś ciche zajęcie? I tak i nie. Mam w domu rybki Betta Splendens. Niedawno udało mi się wyhodować naprawdę rzadką w ubarwieniu ryb, żółto-niebieską gamę. A poza tym lubię spędzać czas na strzelnicy. Wróćmy do muzyki i do waszego ostatniego singla Pole bitwy". Nagrałeś tam utwór instrumentalny Foto: Pavel Konter

38

ARIA

"Na skrzydłach wiatru". Czy miałbyś chęć nagrać cały album z aranżacjami muzyki klasycznej, jak zrobił to np. Ritchie Blackmore na albumie "Impressions & Reflections"? O nie, to jest bardzo długa i nieprzyjemna praca, a ja jestem bardzo leniwym człowiekiem. Mam jeszcze jedną ideę, ale ona raczej nie dojdzie do skutku. A do tego masę czasu zabiera mi mandolina, na której staram się grać bluegrass dla duszy.

Tak, chciałem się trochę nauczyć grać na szkockich dudach. Dudy już mam, a czasu póki co nie. Ale nie tracę nadziei, już nawet znalazłem człowieka, u którego można wziąć kilka lekcji. A propos mandoliny. Czy po albumie Epidemii "Elfowy rękopis" , na której albumie udzielałeś się na tym instrumencie, zajmowałeś się jeszcze produkcją całych albumów? Nie, to miało miejsce tylko jeden raz. Po pierwsze, ta praca zabiera dużo czasu, a po drugie muzycy Arii przyjęli moją producencką działalność z Epidemią dosyć negatywnie i zdecydowałem się więcej tym nie zajmować. "Elfowy rękopis" był pierwszą rosyjską metal-operą. W projekcie tym brało udział wielu muzyków. Którego z nich było najtrudniej nagrywać? Z nikim nie było problemów przy nagrywaniu. Wszyscy byli przejęci ideą i pracowali z przyjemnością oraz dużym zaangażowaniem.

A ta idea, czy to może muzyka filmowa? Chciałbyś spróbować swoich sił jako autor muzyki do filmu czy spektaklu? Nie, to nie dla mnie...

No to ostatnie moje pytanie dotyczące tego projektu: wśród wokalistów biorących udział w nagrywaniu "Elfowego rękopisu" był Dymitrij Borisienkow wokalista i gitarzysta legendarnej grupy Czarny Obelisk, który na co dzień zajmuje się produkowaniem albumów. Czy ten fakt jakoś wpływał na waszą współpracę? Było z nim lżej pracować czy wręcz przeciwnie? A z nim to nawet nie trzeba było pracować, jest prawdziwym profesjonalistą i wie, czego się od niego wymaga.

W takim razie pozwól spytać o arkana Twojej pracy: jak wygląda brudnopis z melodiami Władimira Hołstinina? Czy to są akordy zapisane na kartce czy nagranie melodii w komputerze? Kiedyś wymyśliłem wstęp do utworu "Ballada o staroruskim woju", gdy jechałem autobusem i zapisałem go na kawałku kartki, żeby nie zapomnieć. Ale to był wyjątek, teraz cała praca mieści się w komputerze i brudnopisy też są tam.

Jesteś znany nie tylko jako gitarzysta, ale także jako kolekcjoner gitar. Zakup której z nich najbardziej zapamiętałeś? To był mój pierwszy w życiu Fender, w odległym 1982 roku. Pieniędzy nie starczyło mi nawet na połowę jego wartości, a resztę sumy spłacałem prawie półtora roku. Pracowałem wtedy jako inżynier, po skończeniu politechniki, i każdego miesiąca musiałem oddać sto rubli, czyli całą swoją pensję!

A ile w Twojej twórczości jest natchnienia na wzór, jak to pisał Wysocki, "odwiedziła mnie muza", a ile własnych poszukiwań? Na pewno występuje jedno i drugie, ale na nieszczęście, melodie przychodzą do głowy niespodziewanie i szybko. A już później zaczyna się wymagająca wysiłku praca nad stworzeniem utworu, która trwa miesiącami, jeśli nie liczyć do tego pracy nad tekstem (uśmiech).

A zawsze próbujesz gitarę przed jej kupnem, czy wystarcza Ci opis, rekomendacja, że dany model dobrze brzmi, ma wygodny gryf etc? Przy zakupach jestem skazany na internet, kupuję więc patrząc na fotografie i po opisie. Pomocne są moje doświadczenie i intuicja, ale bywają i nieudane wyroby.

Napisałeś mnóstwo muzyki, czy zdarzyło Ci się, że wymyśliłeś melodię, riff i dopiero przy nagrywaniu zauważyłeś, że kiedyś już wykorzystałeś tą "nowość"? Coś na wzór podświadomego autoplagiatu? Ciągle o tym myślę, ale mimo tego odkrywam powtórzenia i przed, i po nagraniu. Walczyć z tym jest z czasem coraz trudniej, w końcu utworów przybywa, a pamięci jakoś tak ubywa! Czy prócz koncertów i prób ćwiczysz jeszcze na gitarze w domu? Nie ćwiczę, ale czasem muszę powtórzyć sobie swoje partie przed koncertami. Czy gitara ma jeszcze przed Tobą jakieś tajemnice? Oczywiście! Gitara, jak prawdziwa kobieta, cała jest jedną wielką zagadką. A czy nachodzi Cię czasem myśl, aby nauczyć się gry na jakimś innym instrumencie prócz gitary i mandoliny?

Twoje gitary to eksponaty czy narzędzia pracy? Są takie i takie. Niektóre przedstawiają sobą wzór epoki, dobrze zachowany i rzadki instrument, inne wykonane są w jednym egzemplarzu i bardziej przypominają dzieła sztuki. W swoim czasie prowadziłeś też master class. Jak czułeś się w roli nauczyciela? Czujesz do tego powołanie? Nie, zupełnie nie. Teraz w internecie można znaleźć bardziej uznanych nauczycieli. Uczyć się trzeba u muzyków, którzy wnieśli swój wkład w rozwój sztuki gitarowej i stworzyli własną szkołę. Przemawia przez Ciebie skromność. Ostatnie moje pytanie będzie natomiast takie: co hasło "polska muzyka" Ci mówi? Jakie pierwsze skojarzenia przychodzą Ci do głowy? Mazurek, polonez, Chopin. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała i tłumaczyła: Ksenia Przybyś


Jakby się czas zatrzymał... Witalij Dubinin (basista) wraz z Władimirem Hołstininem (gitarzystą) tworzą w Arii dobrze zgrany tandem muzyczny. Dubinin, który prawie od początku zasila szeregi legendarnej grupy jest zarazem jej producentem, a także często udziela się wokalnie na płytach i koncertach zespołu. Witalij jest człowiekiem bardzo otwartym, a co za tym idzie, bardzo bezpośrednim. Łatwo zirytować go nudnymi, nieprzemyślanymi pytaniami, ale kiedy znajdzie się z nim wspólny język jest jak sezam pełen informacji i dobrego humoru. HMP: Tak, jak w rozmowie z Władimirem, chciałabym zacząć nasze spotkanie od pytania o waszego nowego wokalistę. Jak z półrocznej perspektywy współpracy mógłbyś opisać Michaiła? Witalij Dubinin: Michaił jest bardzo pracowitym, kontaktowym, sympatycznym w obejściu i przyciągającym do siebie człowiekiem. Bardzo szybko wpisał się w zespół i nie patrząc na różnicę wieku, wszyscy chłopacy bardzo się do niego zbliżyli.

czy, dziś już więcej nie mogę? Jestem producentem tylko w Arii... To, o co pytasz oczywiście zdarza się, ale to nie zależy od czasu, który spędzam przy pulpicie... Jeśli wszystko idzie gładko i czujesz, że wychodzi dokładnie tak jak chciałeś, lub na odwrót nagle odkrywasz coś nowego, to, zazwyczaj, czasu i zmęczenia nie czujesz! I w drugą stronę, jeśli nic nie wychodzi, to gdy tylko to zrozumiesz, starasz się jak najszybciej skończyć.

Michaił zapewne może wiele się nauczyć od pozostałych "aryjczyków". A czy Ty nauczyłeś się czegoś od niego? Nie mogę mówić za resztę, ale, przynajmniej ja staram się być taki opanowany w kontaktach z nim jak on wobec innych. Niektórzy jego przyjaciele nazywają go "dyplomatą", bardzo mi się to podoba, choć sam jestem zupełnie inny!

Większość "aryjskiego" repertuaru wyszła spod Twoich palców, dlatego też chcę zapytać Cię o kilka utworów. "Pustelnik" - do tego utworu nakręcono nawet niezły klip, a wydaje mi się, że ta kompozycja jakoś tak przepadła, a szkoda. No, to jest los nie tylko tego utworu... Kiedy jest ich wiele, trzeba któryś poświęcić. Ale jeśli utwór znika z setlisty, to znaczy, że nie wszystkim w grupie się on podoba, lub zwyczajnie nie pasuje do danego koncertu. Myślę, że zagramy jeszcze "Pustelnika" i inne dawno nie wykonywane utwory.

Ty też jesteś wokalistą. Porównując Twój głos na AwArii" (album, z autocoverami grupy - przyp. red.), gdzie przejąłeś rolę solisty, i na przykład na "Feniksie", gdzie też się udzielasz, słychać dużą różnicę. Brałeś lekcje śpiewu między tymi albumami, czy wykorzystujesz doświadczenie wyniesione ze szkoły Gniesinych, gdzie przez pięć lat studiowałeś wokalistykę? Nie, nie brałem w tym czasie lekcji śpiewu...(uśmiech). Po prostu te albumy są w bardzo odmiennym duchu, w różnym stylu, dlatego też są inaczej zaśpiewane. A do tego na "AwArii" zaśpiewałem zbyt miękko... A na "Feniksie" śpiewałem tak, jak zawsze śpiewałem na albumach Arii, począwszy od "Herosa asfaltu" (Witalij jako basista robił backwokale - przyp. red.)... Nie mogę powiedzieć, że Gniesinka nic mi nie dała, ale śpiewam tak jak mi się podoba, a nie tak jak jest prawidłowo... (śmiech) W 2011 roku ujrzała światło dzienne piosenka "Baby, baby", którą nagrałeś poza Arią, a która nawiązywała do stylistyki humorystycznej piosenki więziennej. Będzie ciąg dalszy? Na Nowy Rok wrzuciłem też do sieci zapis demo jeszcze jednej "Chłopaki"... Dalej wróżyć nie mogę - trzeba Arią się zająć. Ale może jakieś nagrania demo z serii "Baby, baby" jeszcze wrzucę do internetu. To teraz porozmawiajmy o basie. Jesteś jednym z najlepszych basistów w Rosji, kogo wśród rosyjskich basistów wyróżniłbyś jako muzyków? Po pierwsze - dziękuję za komplement! Po drugie, to na pewno Alika Granowskiego (pierwszy basista Arii, niezmienny od ćwierćwiecza lider zespołu Master przyp. red.)! Uważam go za najlepszego. Jest wielu młodych dobrych basistów, Iwan Izotow (basista m.in. Epidemii - przyp. red.), na przykład... Ale tak w ogóle to ja raczej nie słucham rosyjskich grup. A dokładniej - w ogóle ich nie słucham. I kiedy mi się to zdarza, bardzo często jestem miło zaskoczony poziomem wykonania. Spełniasz się także jako producent. Po ilu godzinach, siedząc przy pulpicie mikserskim, stwierdzasz: star-

Masz talent do tworzenia bardzo energicznych utworów "Duch wojny", "Nie chcesz - to nie wierz", "Dezerter"... Ta energia rodzi się w czasie powstawania utworu czy podczas opracowywania w studiu? Zazwyczaj, w czasie tworzenia, czasami podczas próby, jak to było z "Ulica róż". Na początku przedstawiłem ją jako melodyjną balladę! (śmiech) Do studia idziemy już znając na 100%, co będziemy grać i jaki chcemy uzyskać rezultat. Wcześniej pisałeś muzykę razem z Władimirem (Hołstininem, gitarzystą - przyp. red.), dlaczego to z czasem się zmieniło? Czasy się zmieniły, my się zmieniliśmy...Wcześniej spędzaliśmy wspólnie mnóstwo czasu na próbach, mieszkaliśmy miesiącami w jednym pokoju hotelowym. Razem robiliśmy aranżacje, próbowaliśmy jakieś tam kawałki, pomagaliśmy sobie wzajemnie coś tam nagrać itd. Teraz każdy ma komputer, z którym także zostaje się w czasie pisania muzyki... I żeby nagrać coś nikt ci nie jest potrzebny, a poradzić się można już na próbie, pokazując swoje gotowe demo. Czy to dobrze czy nie? I tak, i nie... Ale jest, tak jak jest. Tak jak wcześniej przysłuchujemy się wzajemnie swoim opiniom, i może, w najbliższym czasie napiszemy coś wspólnie. A na temat którego z tekstów, do Twoich kompozycji, toczyłeś najdłuższy spór z Margaritą Puszkiną? Jest kilka utworów, do których muzyki było wymyślonych wiele wariantów tekstów. Ale championem jest "Kawałek lodu"!!! Było napisanych do niego 18 czy 20 wariantów! (śmiech) Jesteś trzy dekady na scenie. Jak przez ten czas zmieniła się publiczność prócz tego, że kiedyś ludzie chodzili na koncerty z zapalniczkami, a teraz z komórka mi? Zewnętrznie ludzie oczywiście zmieniają się. Wcześniej chodzili w kitkach, teraz są wytatuowane mięśniaki! (śmiech) Ale to tylko przykład. Nie zmienia się najważniejsze - kiedy patrzysz ze sceny, to widzisz,

przeważnie, kilka pierwszych rzędów, pozostałe jakoś zlewają się. I tak, w tych rzędach widzisz stale młodzież i ciągle otwarte radosne oczy! Jakby czas się zatrzymał... To jest po prostu fantastyczne uczucie! I dopiero po koncercie wracasz do rzeczywistości i rozumiesz, ile tak naprawdę masz lat... Co do koncertów, czy pamiętasz taki, na którym dźwięk był najgorszy ze wszystkich i jak sobie poradziłeś z tym, żeby, nie słysząc pozostałych, utrzymać tempo? Takich koncertów było bardzo dużo! Radziłem sobie tylko dzięki emocjom, starałem się robić to z maksymalnym oddaniem! I ludzie to czuli i przyjmowali nas o wiele lepiej, niż wtedy gdy wszystko było bardziej lub mniej w porządku. I ostatnie pytanie: czego można Ci życzyć? Zdrowia! (śmiech) Dziękuję Ci za rozmowę! A ja Tobie za interesujące pytania. Rozmowę prowadziła i tłumaczyła: Ksenia Przybyś

Ksenia Przybyś - Aria. Moje biesy Wydawnictwo Radwan

Do pionierskiej na naszym rynku wydawniczym biografii Arii można podejść dwojako. Wielkim plusem jest to, że ta książka w ogóle się ukazała. Minusów jest niestety więcej i sprawiają one, że "Moje biesy" można polecić tylko najbardziej zagorzałym fanom zespołu. Biografia Arii zajmuje raptem 1/4 objętości książki - reszta to teksty i ich tłumaczenia. Historia zespołu, początkowo opisywana ciekawie, bardzo dokładnie, wręcz z kronikarską dokładnością, od początku lat 90-tych staje się nudna i sztampowa, oparta tylko na powszechnie znanych faktach. Bywa, że brakuje nawet podstawowych informacji, jak w rozdziale XX, opisującym telewizyjną "batalię" Arii z nieprzychylnymi zespołowi dziennikarzami. Nie dowiemy się też, kto wydawał pierwsze kasety grupy, albo jak było z winylowymi edycjami jej płyt - ten temat autorka albo pomija lub tylko o nim wspomina, np. w zdaniu: "Aria zapisała więc winyl w firmie "Sintiez Rekords". Owszem, książkę uzupełnia dyskografia Arii, ale taka dla początkującego słuchacza, nie kolekcjonera. Rozczarowuje też brak jakichkolwiek zdjęć - poza dwoma na okładce, w tym jednym autorki. Generalnie minusem jest też silenie się Kseni Przybyś na autorytarny ton eksperta, kiedy wypisuje najzwyczajniejsze bzdury o tym, że debiut Deep Purple to kamień milowy w historii rocka, albo że Rage nie był do 1992 roku znany poza granicami Niemiec. Lekturę psują też często potworki stylistyczne, jak: "Puszkina, której bliski człowiek niedawno zginął (…)" czy "(…) przeplatające się solówki, zmiany tempa i nowofalowe brzmienie są wspaniale ze sobą połączone". Szkoda, że ta ciekawa w sumie książka jest niedopracowana redakcyjnie i merytorycznie - fani na pewno po nią sięgną, ale o szerszym gronie czytelników nie ma co marzyć. Przydałoby się drugie, poprawione wydanie, bo rzecz jest warta zachodu. Wojciech Chamryk

ARIA

39


Nie dziwne, jeśli po takim wyznaniu w duszy fana Virgin Steele krew się zagotuje - Zeus widzi i nie grzmi! Przecież nie dość, że Jack Starr nagrał z Virgin Steele tylko dwie płyty, to jeszcze jego wkład wiązał się z tą mniej epicką stroną grupy. Jednak to, że i DeFeis i Starr mają swoje wersje wydarzeń "porozwodowych" jest rzeczą zupełnie normalną. Choć takie słowa wydają się dla fana Virgin Steele nie do przyjęcia, warto zapoznać się też z tą druga stroną sporu o muzyczną intercyzę.

Virgin Steele zbiera moje plony HMP: Twoja nowa płyta, "Land of the Dead" wyszła 11.11.11. Ten dzień generalnie wiąże się z wysypem premier płyt i filmów. Jack Starr: Myślę, że to wyjątkowy dzień, nie powtórzy się on przez miliony kolejnych lat. Jestem bardzo poruszony tą magiczną datą. Okładka "Land of the Dead" nawiązuje do starego typu fantasy. To prawda, że jej autorem jest Ken Kelly i że nie została narysowana współcześnie? Zgadza się, Ken Kelly jest autorem tego obrazu i wyraził zgodę na to, żebyśmy go wykorzystali (na okładce widnieje data 1986 r. - przyp. red.). Ken namalował jedną z moich ulubionych okładek, "Rising" Rainbow, wszyscy w zespole jesteśmy jego fanami. Za to wasze logo zawsze kojarzyło mi się nieco z logiem "Gwiezdnych Wojen"... Nie, nigdy nie chciałem kopiować "Gwiezdnych Wojen", ale moje nazwisko naprawdę brzmi Starr, więc może o to chodzi?

czy kino… i to mi jak najbardziej odpowiada. Myślę, że nasze nagrania świetnie wpasowałyby się w klimat gier, czy filmów, a to z kolei na pewno bardzo spodobałoby się mojemu synowi. Powiedz jak wielką ilość książek i filmów fantasy połykasz rocznie? Szukasz inspiracji do tekstów, czy wręcz przeciwnie, same przychodzą podczas lektury? Pochłaniam tony filmów rocznie, z przyjemnością śledzę też wychodzące gry, jednak większość moich tekstów bierze się jakby z innego wymiaru i czasem mam wrażenie, że to nie ja jestem ich autorem, a jedynie kanałem, przez który przelewają się na papier. Swego czasu Magic Circle Music skupiała pod swoimi skrzydłami zespoły grające tradycyjny heavy metal osadzony w tematyce fantastyczno-histo rycznej i - co zrozumiałe - mniej lub bardziej związany z Manowar. Dlaczego zagrzałeś tam miejsca tak krótko i "Land of the Dead" już wyszła pod skrzydłami wytwórni Limba? Foto: Limb Music

myśli zwłaszcza płytę "Defiance", tytuły kawałków takie jak "On the Wings of the Night" oraz rzecz jasna projekt Guardians of the Flame. Odkopujesz utwory i pomysły które tworzyłeś z myślą o Virgin Steele we wczesnych latach osiemdziesiątych i po zmianach wykorzystujesz je dziś, czy nawiązywanie do Virgin Steele to raczej kwestia sentymentu? Wszystko po trochu. Gdy sięgam pamięcią do czasów, które spędziłem z Virgin Steele, jestem dumny, że stworzyłem zespół, brzmienie oraz styl, które stały się tak znamienne. Wykorzystałem tytuł "Guardians of the Flame", bo chciałem pokazać, że naszym celem jest dzierżenie flagi w imię świętości, jaką jest dla nas metal. Zabawne, że sześć miesięcy po wydaniu płyty "Guardians of the Flame" w Wielkiej Brytanii, Judas Priest wypuścił krążek z takim samym przekazem "Defenders of the Faith". Wtedy pomyślałem sobie, że prawdopodobnie podchwycili nasz pomysł, co było dla mnie pochlebiające. Jeżeli chodzi o numery w stylu "On the Wings of the Night", to nie zdawałem sobie sprawy, że Virgin Steele nagrał kawałek o tym samym tytule, jednak nie dziwi mnie to, bo miałem wtedy duży wpływ na Davida DeFeisa, jego teksty i patenty muzyczne. Nie żałujesz, że po roku 1983 Virgin Steele poszło własną drogą już bez Ciebie? Czasem żałuję. Włożyłem mnóstwo pracy w to, aby nazwa Virgin Steele stała się znaną marką. W tym momencie z oryginalnego składu pozostał tylko David DeFeis, który zbiera plony z ziaren, które ja zasiałem… Niektóre utwory napisane przez Davida są bardzo dobre, na przykład "Noble Savage". Jestem dumny, że wymyśliłem ten tytuł, podarowałem Davidowi, a on go użył tworząc wspaniały kawałek. Życzę Virgin Steele wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że David będzie kontynuował moją misję - "keep the flame burning". Twojego autorstwa są tak znane kawałki jak "Burn the Sun" czy "Life for Crime", masz jakieś szczególne wspomnienia związane z tymi utworami? Tak, przywołują wspomnienie wspaniałych czasów i koncertów, które graliśmy z różnymi kapelami, takimi jak Motörhead, Manowar, Riot i wieloma innymi!

Coś w tym jest. Poprzednio gościnnie na perkusji zagrał Rhino, a tym razem nie znalazłam adnotacji odnośnie perkusisty... Nie wiem dlaczego nie znalazłaś żadnych informacji, ale na wkładce nowej płyty wydanej przez Limb Music jest napisane, że Rhino robił wszystkie partie perkusji. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że zgodził się po raz kolejny z nami nagrywać. Na "Land of the Dead" urzekają mnie świetne linie wokalne, zwłaszcza w "When Blood and Steel Collide" czy "Never Again". Są Twojego autorstwa czy dałeś Toddowi wolną rękę i są wynikiem jego spon tanicznej interpretacji? Todd Michael Hall, jest niezwykłym wokalistą, większość jego linii wokalnych to wynik świetnego wyczucia melodii oraz imponujących możliwości, które pozwalają mu perfekcyjnie wpasować się w konstrukcję utworu. Ned Meloni, nasz wieloletni basista i współtwórca tekstów, także ma talent do tworzenia zapadających w pamięć linii wokalnych. Co za tym idzie, spod skrzydeł Neda, Todda i moich powinno wyjść wiele chwytliwych dobrze napisanych kompozycji. A tytuł jednej z nich "Sands of Time" od razu nasuwa pewne skojarzenie. Jesteś pod wrażeniem filmu czy gry o księciu Persji? Nigdy nie widziałem filmu "Prince of Persia", ale z chęcią go obejrzę. Nie znam również gry, myślę jednak, że muzyka Burning Starr dociera do wielu fanów metalu, także tych, którzy kochają gry komputerowe,

40

BURNING STARR

Trzeba było iść do przodu. Ucieszyłem się bardzo, gdy tak wielka wytwórnia jak Limb przygarnęła nas pod swoje skrzydła. Pomógł nam w tym Bart Gabriel, który teraz jest naszym oficjalnym menadżerem. Jesteś muzykiem, który dał podwaliny pod Virgin Steele, grałeś w kultowym dziś Phantom Lord, nagrałeś solowe albumy, album bluesowy i wreszcie znów działasz w Burning Starr. Mimo to, w Europie Burning Starr wciąż nie jest dostatecznie znany. Jak sądzisz, dlaczego tak się stało? Myślę, że głównym powodem, dla którego nie osiągnęliśmy tak wysokiej pozycji, był brak koncertów w Europie, do tego niedostateczna promocja, dystrybucja, czy w końcu za mało posunięć marketingowych. Niemniej jednak czuję, że z pomocą naszej nowej wytwórni, sytuacja bardzo szybko się odwróci. Oby. Znamy kilkanaście Twoich płyt z lat osiemdziesiątych i z pierwszych lat dziewięćdziesiątych, kilka wydanych po 2000 roku... Zastanawia mnie zatem co porabiałeś przez niemal całe lata dziewięćdziesiąte? Lata dziewięćdziesiąte były dla mnie dobrym momentem na to, żeby poświęcić się graniu oraz poznawaniu nowych form muzycznych, takich jak blues, country, latynoski czy klasyczny rock. I to właśnie robiłem, zgłębianie tych wszystkich gatunków pozwoliło mi uzyskać wyraźniejsze brzmienie, gdy gram metal. Niektóre z Twoich projektów po 1983 roku nawiązują nazwami lub tytułami do Virgin Steele. Mam na

Najczęściej mówi się, że Twój pomysł na Virgin Steele wiązał się raczej z hard rockową drogą, a pomysł Davida DeFeisa z graniem bardziej epickim. To w zasadzie słychać. Jest w tym trochę prawdy, jednak to ja jestem autorem większości epickich kawałków z pierwszych albumów, takich jak "Redeemer", czy "Guardians of the Flame". Mimo, że jestem znany z typowo gitarowych numerów, bardzo lubię także i epickie kompozycje. Na naszej nowej płycie "Land of the Dead" przemyciliśmy trochę epickiego klimatu, jest całkiem sporo ciekawych zmian tempa, również w tym stylu utrzymane są intra, na przykład w "Twilight of the Gods", który jest tak epicki, że powinien być użyty w filmie "Gladiator" (śmiech). Współpraca z Bartem Gabrielem przy produkcji pomogła nam osiągnąć podniosłe i majestatyczne brzmienie, które próbowaliśmy uzyskać. Bart powiedział, że chce zrobić świetny album Burning Starr utrzymany w tradycyjnym klimacie wcześniejszych płyt, jednak nieco wzbogacony nowoczesną technologią. Jak powiedział, tak zrobił i wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu. Pierwszą okładkę "Guardians of the Flame" zdobił osobliwy obrazek jakiegoś skrzata karmiącego owada. Możesz powiedziesz jaki był związek tej okładki z zawartością płyty? Dobre pytanie. Sam się nad tym zastanawiałem i w dalszym ciągu nie widzę żadnego związku… ale malarze są czasem troszkę zakręceni. Pamiętasz, co Van Gogh zrobił ze swoim uchem? A myślisz, że okładka Savatage do "Handful of Rain" zainspirowana był Waszą okładką do EP "Wait for the Night"? Tak. Miałem kiedyś zespół, w którym grał pierwszy basista Savatage, Keith Collins. Powie-dział mi, że bardzo podobały mu się wczesne dokonania Virgin Steele, ja z kolei lubię wczesne Savatage. Na koniec pytanie z innej beczki. Słyszałam plotkę, że kiedyś, gdy zapytałeś Joey'go Demaio czy możecie zagrać na ich wzmacniaczach podczas wspólnej trasy, ten odparował: "A mogę przelecieć Twoją pannę?". To prawda? (śmiech) Niestety tak, Joey lubi mówić, co mu ślina na język przyniesie. I to był ostatni raz, kiedy go o coś poprosiłem. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marta Matusiak


Istnieli tylko pięć lat. Nie przeszkodziło im to jednak stać się jedynym szerzej znanym holenderskim zespołem grającym heavy metal i wydać dwie uważane dziś za "kultowe" płyty. Reaktywowali się w 2001 roku. Idąc tempem lat osiemdziesiątych powinni już mieć na koncie kolejne cztery płyty. Póki co, mają jedną. Mają też dużo pasji, którą na pewno spożytkują na wydanie kolejnych.

Więzienie, strach i metalowe tortury HMP: To pytanie pewnie słyszałeś nie raz, ale muszę je zadać. Co sprawia, że goście, którzy mają ustatkowane życie postanawiają wrócić do grania? Rick Bouwman: Nie, właśnie, że zadałaś dość oryginale pytanie (śmiech). Jest na nie tylko jedna odpowiedź: bo to kochają. Kochamy tworzyć muzykę, a przecież najlepiej nam to robić będąc w Martyr! Emocje jakie nam towarzyszą to te same emocje, jakie towarzyszyły nam w latach osiemdziesiątych. Wciąż gra w nas ten sam entuzjazm, więc... dlaczego nie? Jesteśmy w dobrym momencie życia, sprawy z zespołem mają się coraz lepiej, choć faktycznie jest to interes pochłaniający czas. Tak, wiele zespołów z lat osiemdziesiątych żyje przeszłością w stagnacji, a Wy wydaliście płytę. Bo wiele rzeczy nas inspiruje. Jak pewnie wiesz, niedawno, w 2009 roku wydaliśmy świetną EPkę "Fear" i zaraz po niej uznaliśmy, że chcemy kontynuować granie, nagrać nowe kawałki i wydać na kolejnej płycie. Zwłaszcza gdy zobaczyliśmy, że reakcje na "Fear" były naprawdę dobre, poczuliśmy się utwierdzeni w tym przekonaniu. Pragnęliśmy, żeby "Circle of 8" była cięższa i bardziej dynamiczna. Myślę, że jest pokłosie tego, czego nauczyliśmy się obserwując reakcje na "Fear".

wywarły na nas wpływ. Uważamy więc pewne nowe wpływy w naszej muzyce za rzecz zupełnie naturalną. Z drugiej jednak strony nigdy nie zapomnimy skąd pochodzimy, dlatego duch lat osiemdziesiątych wciąż jest z nami i to też można usłyszeć na "Circle of 8". Zresztą są na tej płycie kawałki w stylu lat osiemdziesiątych, jak choćby "Insensible Scream". Poza tym na nowo nagraliśmy "Speed of Samurai". Ten duch wciąż się unosi, nasz entuzjazm nigdy nie zniknął, a jest może nawet lepiej niż dawniej. Widać to doskonale na naszych koncertach. To Metal Blade popchnął Was do nagrania tego krążka? Nie, byliśmy na półmetku nagrywania "Circle of 8" kiedy z naszej poprzedniej wytwórni, Rusty Cage Records, dostaliśmy telefon i dowiedzieliśmy się, że rezygnują. To były zdecydowanie złe wieści. Ale na szczęście dokończyliśmy pracę już z Metal Blade, dla którego mamy wiele zaufania i jesteśmy bardzo

więziennych ścianach i wszędzie tam, gdzie ludzie są zamykani w celu ochrony społeczeństwa przed nimi lub przed samymi sobą. To właśnie łączy okładkę i tytuł. Mi się kojarzy z Robinsonem Crusoe, też tak odliczał czas. Ale dlaczego akurat do ośmiu? Numer tytułowy opowiada o seryjnym zabójcy szukającym ósmej ofiary, żeby dopełnić swój dziwaczny krąg zabójstw. Kawałek zaczyna się na ofierze numer sześć. A do czego odnosi się "Justified Killing"? To utwór o żołnierzach ginących na wojnie. Czasem jedyne co pozostaje z żołnierza po rozlewie krwi, to jego nieśmiertelnik. W oczach władz lub rządzących światem, takie bezsensowne zabójstwo jest usprawiedliwione. Jaka część kawałków na "Circle of 8" jest nowa? 11 z 12 utworów jest zupełnie nowych, a ten jeden to perełka z przeszłości, "Speed of Samurai" (kawałek wydany w 1984 roku - przyp. red.). Dlaczego pomyślałeś, żeby nagrać go na nowo? U nas w Holandii działa kapitalne stowarzyszenie pod nazwą Heavy Metal Maniacs. Ludzie doń należący wspierają nas od chwili, gdy tylko Martyr się reaktywował. Starają się być niemal na każdym naszym koncercie, nawet jeśli grami za granicą! Z czasem pojawił się taki rytuał, że wszyscy "Maniacy",

Foto: Anthemius

Ale wydanie "Fear" było z kolei konsekwencją występu na Keep it True w 2004? W zasadzie tak. Odpowiedź publiki po prostu nas zabiła. Na koncert przyszła masa starych fanów, którzy przytargali ze sobą pierwsze płyty Martyr, zdjęcia, kostki i pałeczki od perkusji z lat osiemdziesiątych, żeby nam dać do podpisu. To było przezajebiste! Ledwo co wróciliśmy do grania, a już okazało się, że coś takiego jak zapotrzebowanie na Martyr w ogóle istnieje... więc cóż, uznaliśmy, że jedziemy z koksem dalej (śmiech). Co w takim razie robiliście przez tyle lat?! Pytasz co się działo z Martyr po rozpadzie w 1987 roku? Tak. Każdy z nas gdzieś tam grywał w metalowych grupach wszelkiej maści. Efektów tych projektów czy zespołów można posłuchać jako bonusów na reedycjach "For the Universe" i "Darkness at Times Edge" wydanych przez High Vaultage. Utrzymywaliście kontakt ze sobą przez czas, gdy nie graliście w Martyr? Jesteśmy rodowitymi utrechtczykami dlatego od rozwiązania Martyr śledziliśmy swoje losy, byliśmy przyjaciółmi. Zresztą przyjaźniliśmy się dużo wcześniej niż rozpoczęliśmy grać w Martyr. Zakładam więc, że nie straciliście też kontaktu z szeroko pojętym metalowym światkiem... Nie, nie. Ja nie zaprzestałem grania, podobnie jak pozostali członkowie kapeli. I ja i reszta wciąż chodziliśmy na festiwale, koncerty różnych świetnych zespołów, ale to dlatego, że nie jesteśmy tylko muzykami, ale przede wszystkim fanami metalu. Jak trudno było odzyskać na "Circle of 8" to, z czym kojarzony był dawny Martyr? I trudno i nie trudno. Pisanie schodziło długo, bo byliśmy wciąż w trasie. Jeśli chodzi o samą pracę w studiu, staliśmy się po tych wszystkich latach dużo bardziej doświadczeni, ale to, co się nie zmieniło to na pewno fakt, że wciąż na krążku czuć energię i klimat jakie w nim panowały. Myślę nawet, że na "Circle of 8" jest to uchwycone jeszcze mocniej niż dawniej. Owszem, jesteśmy zespołem lat osiemdziesiątych, ale przecież mamy już 25 lat. Po rozpadzie zespołu wszyscy zabraliśmy się za swoje własne muzyczne kariery i dzięki temu wiele się przez ten czas nauczyliśmy, staliśmy się lepszymi muzykami. Słuchaliśmy też wielu innych zespołów, które z czasem

zadowoleni, że akurat oni wydali "Circle of 8". Jak pewnie wiesz byliśmy związani z Metal Blade już wcześniej, bo w latach osiemdziesiątych przy okazji składanki Metal Massacre VI, czuliśmy się więc trochę jakbyśmy wrócili do domu. Nawiązać kontakt z Metal Blade to przyjemność, zwłaszcza, że jak tylko posłuchali trzech kawałków z nowej płyty natychmiast z entuzjazmem uznali, że podpiszemy kontrakt. Zawsze mieliście intrygujące okładki. Jakie znaczenie ma cień twarzy w klatce i symbol odliczania do ośmiu? To wspólny mianownik tej płyty. Prawie każdy kawałek traktuje o ludziach będących w rozpaczy lub dopuszczających się zbrodni pod jej wpływem. Niektóre teksty pisane są z perspektywy głównego bohatera utworu, inne z perspektywy ofiary zaatakowanej przez właśnie taką zrozpaczoną postać. Zatem okładka "Circle of 8" jest nie tylko związana ze słowami, ale przede wszystkim zaprojektowana pod ich kątem. Widać na niej więzienne kraty i faktycznie twarz w geście krzyku, a osiem przekreślonych kresek poza kratami ma znaczenie szczególne. Płyta mówi o ludziach zamkniętych za popełnienie jakiejś straszliwej zbrodni, a takie rysy można znaleźć na

ale też pozostali fani, wchodzą na scenę gdy gramy "Speed of Samurai". Więc jako coś w rodzaju hołdu dla tych gości i generalnie dla fanów na świecie, którzy kochają klasyczne, metalowe dźwięki, zdecydowaliśmy się odświeżyć "Speed of Samurai". Poza tym chcieliśmy w końcu nagrać ten numer z Ropem na wokalu, a to on ostatecznie jest twórcą linii wokalnych i słów w tym utworze. Stare dzieje... Podobno kiedy formowaliście Martyr mieliście po 14, 15 lat! Byliśmy naprawdę młodzi, to prawda. Ja akurat miałem 17 lat, ale rzeczywiście średnia naszego wieku była niska, bo Rop czy Toine mieli po 15 lat, a nasz pierwszy perkusista gdy zaczynał, tylko 14, z tym, że był naprawdę uzdolniony. Można więc rzec, że w tamtym czasie na holenderskiej scenie byliśmy zaskakującym zjawiskiem (śmiech). Nawet tak młody zespół natychmiast odnajdywał i realizował własny styl. Co miał oznaczać tytuł demówki "Metal Torture"? Muzyka Martyr była aż tak nieznośna dla waszych rodziców i sąsiadów? (śmiech) Może i tak (śmiech). Jest to prawda zwłaszcza jeśli chodzi o sąsiadów, ostatecznie głośno grać trzeba!

MARTYR

41


HMP: Dlaczego przenieśliście się z Finlandii do Szwecji? Mark Ruffneck: W tamtym czasie nasza wytwórnia płytowa miała siedzibę w Szwecji, w Sztokholmie, poza tym dużo fajniej jest mieszkać w stolicy tego kraju niż gdziekolwiek w Finlandii (śmiech). To wielkie miasto! Cóż, po dziś dzień mieszkam w królewskim Sztokholmie i podoba mi się to! Album "Fire in the Brain" wyszedł w Kanadzie, Stanach, Japonii i Europie, zatem już od 1983 roku Oz zaczął funkcjonować na całym świecie. Uznaliśmy więc, że lepiej dla zespołu będzie przenieść się do Sztokholmu, tam gdzie była siedziba wytwórni.

Foto: Metal Blade

Wydaje mi się, że tytuł "metalowe tortury" po prostu pasował do nazwy Martyr ("męczennik" - przyp. red.), graliśmy metal, a męczennicy zazwyczaj są torturowani. To miało być nie tylko mocne ale przede wszystkim związane z tym, co popieraliśmy, czyli heavy metalem! To jak wpadliście na samą nazwę Martyr? Męczennik cierpiał z powodu torturowania muzyką disco? O tak, w tamtych czasach wszyscy cierpieliśmy z powodu tego szału na disco (śmiech). Nazwa "Martyr" podobała się nam, bo była zwięzła i mocna. Wtedy jeszcze nie było żadnego innego zespołu o nazwie "Martyr", a przynajmniej takiego nie znaliśmy, toteż natychmiast ją sobie przywłaszczyliśmy. Po rozpadzie w 1987 roku wiele zespołów zaczęło jej używać. Niestety teraz gdy wróciliśmy, one wciąż to robią, jak choćby kanadyjska grupa deathowa. Ale to my zawsze będziemy tym pierwszym i oryginalnym Martyrem. Dla wielu ludzi jesteście jedynym znanym holen derskim zespołem grającym heavy metal. Wasza kariera międzynarodowa zaczęła się w zasadzie już po wydaniu pierwszego longplaya? Masz cholerą rację. Choć tak naprawdę już wydanie demówki "Metal Torture" zaczęło otwierać nam drzwi do międzynarodowego świata. Sprzedaliśmy ponad 1000 kopii tej taśmy, poza tym była ona bardzo popularna wśród handlarzy demówkami. Ale tak naprawdę znani za granicą staliśmy się dopiero kiedy wyszło "For the Universe". W tym czasie nie było aż tak wielu holenderskich grup, które wydały płyty, więc było to coś naprawdę wyjątkowego. Pamiętam, że kiedy otrzymaliśmy tę płytę w dniu jej wydania, nie mogliśmy uwierzyć że to się dzieje naprawdę i gapiliśmy się na nią godzinami. Czytałam kiedyś, że będąc w trasie z Exciter mieliście zabawną sytuację związaną z kolorem bębnów. Nasz cały backline i outfit był swego czasu czerwono-biały, włącznie z zestawem perkusyjnym, instrumentami i w ogóle wszystkim. Rzeczywiście zabawne było to, że kiedy otwieraliśmy koncerty Exciter u nas w Holandii, tłum natychmiast po sprzęcie zorientował się, że to Martyr będzie supportem. Mieliśmy dla publiki sceniczny znak rozpoznawczy. Masz jeszcze jakieś ciekawe wspomnienia z tam tych tras? Opowiem Ci anegdotę z lat osiemdziesiątych, którą pamiętam, choć tyczy się raczej drogi powrotnej. Nie wiem czy pamiętasz taki zespół Killer, oni byli takim belgijskim Motörhead, znanym z motocyklów i takich tam. Zdarzyła się kiedyś taka sytuacja, że niespodziewanie musieliśmy wystąpić zamiast nich na koncercie w południowej Holandii. Wyobraź sobie ten tłum, który nastawił się, że zobaczy zaraz Killer, a ujrzał - jakże rozpoznawalny - czerwony backline. Nie byli zachwyceni i muszę przyznać, że dostało się

42

MARTYR

nam, także od dziewczyn. Kiedy koncert się skończył, załadowaliśmy sprzęt do auta i już chcieliśmy wyjeżdżać, kiedy zauważyliśmy, że nie ma z nami Gerarda, naszego ówczesnego wokalisty. Po długotrwałych poszukiwaniach, okazało się, że zatrzasnął się w jakimś samochodzie na kilka godzin, chowając się przed jakimiś motocyklistami. Wyszło na to, że dostał od jednej z dziewczyn i wściekał się, że nie mógł nic zrobić (śmiech). A propos belgijskich zespołów. W Polsce bardzo znane są dwie grupy z tego kraju, mam na myśli Crossfire i Steelover. A znane są dzięki wytwórni, która sprawiła, że były wyjątkowo dostępne w wersji winylowej. Kojarzysz je? Crossfire znam. To był świetny i bardzo znany zespół we wczesnych latach osiemdziesiątych. I faktycznie wydawało je Mausoleum Records, to pamiętam dobrze. Zresztą jest pewien związek między Martyr a Crossfire. Wokalista Rop i perkusista Wilfried grali w zespole Mindscape, w którym pracowali z Peterem de Wintem, który był oryginalnym członkiem Crossfire. Ale Steelover prawdę mówiąc nie pamiętam. Akurat to niezbyt wielka strata. Wracając do tras, całkiem niedawno jeździliście z Lizzy Borden. To była Wasza pierwsza trasa po długiej przerwie... Tak, zgadza się, ale graliśmy też wiele pojedynczych koncertów przed trasą z Lizzy Borden. Zresztą koncertowanie z nimi było dla nas świetnym doświadczeniem. Dzięki nim nauczyliśmy się grać w wielu europejskich krajach noc po nocy i mieliśmy z nimi świetny kontakt. Myślę też, że nie bez znaczenia pozostał fakt, że i my i oni jesteśmy z tej samej ery. Kiedy wróciliśmy do kraju i zagraliśmy w Hengelo ostatni koncert, czuliśmy, że to co nas łączy to już koncertowa więź. Po trasie zagraliśmy jeszcze z Lizzy Borden kilka razy i planujemy kolejne koncerty w Szwajcarii i Anglii. Graliśmy też z Flotsam & Jetsam czy Vicious Rumors. Graliście też u nas. Nawet kilka razy i pamiętam, że publika była bardziej entuzjastyczna niż gdziekolwiek indziej. Cieszę się, że od lat wspieracie Martyr. Pewnie niedługo znów się spotkamy. Tęsknisz za starymi czasami? Istniejemy już 25 lat z okładem, ale nigdy nie zapomnimy skąd pochodzimy, dlatego patrzymy do przodu i przed siebie. Ostatecznie dziwne, jakbyśmy tego nie robili mając nowy album i kontrakt. Patrzymy jednak też wstecz, żeby cieszyć się wszystkim tym, czego już dokonaliśmy i osiągnęliśmy do tej pory. Nie żyjemy przeszłością, więc nie próbujemy kopiować tego, co zrobiliśmy już kiedyś, zawsze robimy to, czego pragniemy. To się nie zmieni, taka była nasza postawa kiedyś i taka jest też obecnie. Katarzyna "Strati" Mikosz

Jeśli miałbyś porównać scenę szwedzką i fińską, która wydałaby Ci się dziś lepsza? Lepsza? Przecież to kwestia muzycznego gustu! Szwecja ma Europe i Yngwiego Malmsteena. Finlandia ma Nightwish i HIM. Nigdy nie porównuję żadnego typu sztuki. Sztuka zawsze jest sztuką, a jej popularność to tylko wycinek z całego jej spektrum. Generalnie rzecz biorąc, szwedzkie grupy i cały muzyczny interes w Szwecji jest dużo bardziej profesjonalny niż w Finlandii. Ponadto kraj ten ma dłuższe tradycje w rozwoju międzynarodowego biznesu muzycznego, nie mówiąc już o tym, że jest dużo większy niż Finlandia, a liczba ludności jest niemal dwukrotnie wyższa niż fińska. Co spowodowało, że zrobiliście sobie tak długą przerwę? O tak, to była długa przerwa! Zawiesiliśmy Oz w 1992 roku po płycie "Roll the Dice" i zajmowaliśmy się czymś zupełnie innym. Teraz jednak mamy i czas i możliwości żeby znów grać razem. Więc czemu nie? After burner time, ha! Było kilka powodów przerwy, ale ten najważniejszy to brak motywacji ze strony członków grupy i ze strony wytwórni. Powiedziałem Ape'owi (Ape de Martini, wokalista - przyp. red.), żebyśmy zrobili sobie przerwę i zastanowili się w tym czasie co dalej z zespołem zrobić. A przerwa trwała prawie 20 lat (śmiech). A co spowodowało, że zaczęliście znow grać razem? Wszystko zaczęło się na sponsorowanym przez Carlsberg (śmiech) i Nokie "connecting people" (śmiech) festiwalu Midsummer Party 2009. Po prostu lubimy wspólnie tworzyć muzykę. Jaki był więc wasz pierwszy koncert po powrocie? Pierwszy był na festiwalu Muskel Rock w południowej Szwecji, na początku lata 2011 roku. Super było znów stanąć na scenie razem! Zaś koncertem na którym Oz zagrał w starym składzie po raz pierwszy od 1987 roku był Sweden Rock. Na obu festiwalach spotkaliśmy się z dobrym odbiorem publiki, podobnie zresztą jak i w innych miejscach gdzie graliśmy w te wakacje. Wszystkie koncerty i fajna reakcja ze strony ludzi pokazały nam, że ponowne związanie się Oz było dobrym posunięciem. Póki co mamy wiele dobrych wspomnień, ale wciąż jesteśmy na starcie tego wyścigu! Słyszałam, że pierwotnie wasza płyta miała się nazywać "Greatezt Blitz". Co się stało? Uznaliśmy, że nazwa "Greatezt Blitz" wprowadza w błąd i zmieniliśmy ją na "Burning Leather". Porozmawiajmy więc o niej. Jak długo nad nią pracowaliście i jaki efekt zamierzaliście uzyskać? Partie perkusji nagraliśmy na dwóch sesjach w Finlandii, a resztę również na dwóch sesjach ale w Park Studio w Sztokholmie. Naprawdę niezbyt długo to trwało. Rzecz jasna pre-recording zawierał kawałki z demo oraz pomysły, które powstały przed sesją nagraniową. Towarzyszyła temu masa maili i rozmów telefonicznych. Do końca nie mieliśmy pojęcia czego będzie można oczekiwać. Woleliście jednak nawiązywać do starszych krążków czy raczej stworzyć coś bardziej świeżego? Cóż, chcieliśmy zachować związek ze starymi płytami, zwłaszcza z "Fire in the Brain". Pragnęliśmy połączyć magię lat osiemdziesiątych z odniesieniami do XXI wieku ale też wrócić do punktu, kiedy muzycy oryginalnego składu Oz spotkali się po raz pierwszy. "Burning Leather" to fajna sprawa dla


Oz to kolejny band z otchłani lat osiemdziesiątych, który postanowił wrócić na deski współczesnych scen. Jak to bywa w wypadku takich zespołów ich starsze płyty obrosły w status "kultowości". Z takim piętnem Finowie ze Szwecji wypuścili na rynek swój pierwszy album po reaktywacji - "Burnning Leathe" - który o dziwo swobodnie konkuruje z legendą swoich poprzedników.

Kiedy "old school" był po prostu "school" wszystkich nowych fanów metalu, ale też dla starych, oddanych fanów Oz, którzy chcą się dowiedzieć jak teraz wygląda ich ulubiony zespół. Jesteście zadowoleni z tej płyty? Tak, pewnie, że jesteśmy! Płyta brzmi świeżo, poza tym mogliśmy na nią nagrać wszystkie kawałki jakie tylko chcieliśmy. Praca z producentem Nickem Anderssonem, który zajmował się też Entombed i Hellacopters, to dobry wybór. Posiadanie osoby z poza zespołu biorącej gros odpowiedzialności za produkcję, bardzo pomaga, bo nigdy nie ma potrzeby omawiać różnych możliwości i zastanawiać się jak je wykonać. Z kim jeszcze współpracowaliście nagrywając ten album? Cała robota pre-recordingu spadla na Marka, Jay'a i Ape'a. Oczywiście producent Nicke Andersson też słuchał numerów przed sesją nagraniową. Wszystkie ścieżki perkusji nagraliśmy w Finlandii korzystając z Tomi Pietiläs Mobile Recording Studio. Ja nagrałem pięć kawałków na pierwszej sesji i osiem na drugiej. Gary były rejestrowane w wielkim studiu żeby osiągnąć dobre, akustyczne metalowe bębny jakich potrzebowało surowe brzmienie Oz. Takiego soundu perkusji nie dałoby się osiągnąć w jakimś małym studiu nagraniowym, dlatego jedynym wyjściem było zarejestrowanie go w Finlandii. Nagraliśmy wszystko używając techniki dźwięku 5.1 i w sumie ponad trzydziestu mikrofonów nagrywając sama perkusję. Myślę więc, że są to najlepsze gary jakie można uzyskać w całej Skandynawii. Po nich, wszystkie wokale, gitary, bas i inne rzeczy nagraliśmy w Park Studio w Sztokholmie. Za miks odpowiedzialny był Nicke Andersson i inżynier dźwięku Stefan Boman z Park Studio, a za mastering Henrik Jonsson. Pięść z okładki "Burning Leather" ma nawiązywać do okładki "Fire in the Brain"? Dokładnie! Powód jest taki, że powróciliśmy i że to my jesteśmy Oz, zespół, który stworzył "Fire in the Brain" w 1983 roku. Zrobiliśmy długą przerwę od heavy metalowej sceny i być może wielu ludzi, zwłaszcza młodych metalowców, zapomniało o Oz, niektórzy mogą nawet nie znać naszej historii. A nam zależało właśnie na nawiązaniu nową płytą do historii Oz!

Bardziej "old school"? Graliśmy w latach osiemdziesiątych, kiedy "old school" był po prostu "school"! Akurat reżyser teledysku, Amir Chamdin chciał stworzyć heavy metalowy klip w stylu lat osiemdziesiątych i daliśmy mu wolną rękę jeśli o to chodzi. Nagrywaliśmy go w Sztokholmie w odstępach czasu, ale nagranie kiedy występujemy na scenie miało nawiązywać do pierwszej sesji w studiu, kiedy to cała trójka chłopaków z Finlandii była w Sztokholmie. Gdzie obecnie występujecie? Graliśmy na kilku festiwalach w Szwecji, Finlandii i w Niemczech. W przyszłości wystąpimy pewnie też

Masz jakieś wspomnienia związane z pisaniem Waszego najwiekszego przeboju, "Turn the Cross Upside Down"? Pamiętam jak Jay powiedział, że przygotował dobry numer. Cóż, "Turn the Cross Upside Down" był pierwszym kawałkiem Oz "made in Stockholm". W owym czasie scena black metalowa właśnie zaczynała się rozwijać, a on zapytał czy może napisać tekst "hard 'n' heavy", odpowiedziałem mu, żeby zrobił jak uważa. Gramy jak nam się podoba i nie pytamy żadnych ludzi jaką muzykę powinniśmy tworzyć. Nigdy nie musieliśmy tego robić i nie mam zamiaru! Poza tym, nigdy nie byliśmy black metalowym zespołem, a idea tego numeru miała charakter całkowicie ironiczny. Miała być to jakby parodia na ów-

Foto: Soile Siirtola

A starym fanom się podoba? Dostajemy tylko pozytywne opinie!

w innych krajach, lecz zawsze będziemy grać tam gdzie ludzie chcą słuchać muzyki Oz! Być może znów będą to letnie festiwale ale próbujemy zorganizować kilka koncertów wiosną w Finlandii i Szwecji.

Skąd pomysł na "Burning Leather" i na połączenie nowych utworów z niektórymi starymi? Jak wspomniałem, chcemy pokazać jak wygląda Oz w 2011 roku. Myśleliśmy o tym dość długo i doszliśmy do wniosku, że chcielibyśmy stworzyć płytę, która będzie zawierała kilka starych numerów wymieszanych z nowymi. Cóż, stare kawałki nie są nam bliskie, są więc w zasadzie jak nowe. Poza tym, kiedy posłuchasz płyty "Burning Leather" - uznasz - że owszem, wkomponowanie starych kawałków w nowe, to był dobry wybór.

A jak wyglądają plany na rok 2012? Myślicie też o Polsce? Wkrótce zaczniemy planować trasę na 2012r. i mamy nadzieję, że uda nam się także odwiedzić Polskę. Rok 2012 minie dla Oz pod znakiem trasy. Planujemy wtedy zagrać w wielu państwach i mamy nadzieję, że uda nam się odwiedzić niejedno ciekawe miejsce. Płyta wyszła na światowym rynku 18 listopada. W zależności jak duża będzie odpowiedź na nowy krążek, tak intensywnie będziemy pracować nad harmonogramem koncertów.

Zamieściliście tylko pięć nowych utworów. Nie mieliście takiej weny jak dawnymi laty? Mamy wiele nowych utworów! Dla Oz pisanie kawałków nie jest żadnym problemem. Skoro płyta "Burning Leather" sprzeda się dość dobrze, wrócimy do studia i nagramy kolejną.

Jesteś zadowolony z występu na Swe den Rock? Pamiętam, że byliście jednym z pier wszych zespołów, graliście bardzo wcześnie, jeszcze przed popołudniem. Trochę dziwne zważy wszy, że jesteście legendarną formacją... Cóż, nie ma większego znaczenia o jakiej porze gramy. Nie no, jasne, że świetnie jest zagrać na Sweden Rock czy generalnie na festiwalach, które odwiedziliśmy. Byliśmy bardzo zadowoleni! Nie padało, publika dobrze się bawiła, czego chcieć więcej? Być może następnym razem gdy zagramy na tym feście dostaniemy inny czas czy scenę.

Teledysk do utworu "Dominator" jest raczej współczesny. Możesz powiedzieć coś na temat tworzenia tego wideo, reżyserze, pomysłach i dlaczego nie chcieliście zrobić czegoś bardziej w klimacie "old school"?

W trasę ruszyłeś z nowymi muzykami - Michelem Santunionem i Johnem Bergiem... To dwóch młodych, świetnych axmanów z Sztokholmu (śmiech). Świeża krew dla Oz! Michel Santunione znany jest z tego, że pełnił rolę gitarzysty w musicalu Queen "We will Rock You" wystawianego w Szwecji i Norwegii. John Berg był kiedyś członkiem szwedzkiej grupy Dynasty i dziś gra na gitarze z Chrisem Laneyem.

czesną scenę blackową. Wszystkie teksty Oz są jakąś opowieścią, która może mięć wszelkie naleciałości czy to z science fiction czy ze świata rzeczywistego, ale teksty Oz zawsze powinny być brane za opowiadania! Z "Turn the Cross upside Down" wiąże się też pewna ciekawostka. Nagrywaliśmy go w Finlandii, jako ostatni numer tego dnia. Ja grałem na perkusji i siedziałem sam w wielkim, ciemnym pomieszczeniu mając na sobie tylko nikłe światło jupiterów. Siedząc w tym ponurym studiu i słuchając "Turn the Cross..." poczułem jak wali mi serce i zobaczyłem, że na rekach pojawia się gęsia skórka. Naprawdę miałem mistyczne doznanie nagrywając ten kawałek! Krążą też legendy, że Quorthon przyłożył swoją rękę do obrazka na jednej z Waszych okładek... Tak, to prawda. Dłoń należała do Quorthona, ale nie był on pomysłodawcą projektu okładki. Pomysł wyszedł kolektywnie od kapeli. Spotkaliśmy się dzięki jego ojcu, który był kierownikiem wytwórni. Tak wyglądała jego droga przed Bathory. Był wtedy w zasadzie dzieciakiem. To był nasz dobry przyjaciel! Martyna "AC" Palmowska

OZ

43


Myślę, że nie tylko ja spisałem już ten zespół na straty po dziwacznej, mającej chyba zapewnić zespołowi popularność w kręgach alternatywnej młodzieży "Coldblackugly". Na szczęście Exxplorer z chwilą wydania najnowszego, bardzo udanego albumu "Vengeance Rides An Angry Horse" pozbył się łatki grupy, która może pochwalić się fenomenalnym debiutem i praktycznie niczym więcej. O wzlotach i porażkach zespołu rozmawialiśmy z wokalistą, Lennie Rizzo:

Wróciliśmy! HMP: Zacznę od nietypowego pytania: mam 42 lata - jak sądzisz, która płyta Exxplorer była do niedawna moją ulubioną? Lennie Rizzo: Hmm, pomyślmy. Chyba muszę wyeliminować mój ulubiony, czyli "Coldblackugly". Czyżby to miał być "Symphonies of Steel"?

Na "Vengeance Rides An Angry Horse" wróciliście do korzeni - klasycznego, surowego, ale zarazem bardzo melodyjnego US power metalu. Wygląda na to, że jest to stylistyka dla was idealna? Tak właśnie jest. Kochamy melodyjny metal. Czym byłaby muzyka bez pięknych melodii?

Tak, odpowiedź jest bardzo prosta - wasz debiutancki, klasyczny LP "Symphonies Of Steel". Jednak od niedawna przybyła tej płycie poważna konkurencja, w postaci waszego najnowszego albumu - "Vengeance Rides an Angry Horse"! No proszę, zgadłem. Cieszę się, że "Vengeance Rides an Angry Horse" przypadło ci do gustu. Nagrywanie tej płyty było cudownym doświadczeniem. Kupa zabawy! Zatem dziękujemy i doceniamy.

Obecny skład Exxplorer jest niemal klasyczny, ale brakuje w nim gitarzysty, związanego z zespołem niemal od zawsze, Eda Lavolpe? Jest już nieobecny od dłuższego czasu. Konflikt interesów. Jego brak jest dobry dla grupy. Nigdy by się nam nie udało nagrać tego krążka gdybyśmy dalej z nim działali. Teraz dostaliśmy wiatru w skrzydła.

Co sprawiło, że musieliśmy czekać na ten album aż sześć lat? Będąc szczerym to wydaje mi się, że było to nawet

Czy to nieporozumienia pomiędzy wami sprawiły, że nie śpiewałeś na "Coldblackugly", a on nie gra na "Vengeance Rides an Angry Horse"? Nie ma szans na zakopanie topora wojennego pomiędzy wami? Czy będziemy przyjaciółmi… nie wydaje mi się. Mam Foto: Pure Steel

jestem jak wino - im starszy tym lepszy. Wcześniej nie byłem zadowolony ze swojego wokalu, teraz jest wręcz przeciwnie. Dzięki Ci Boże! Takie podejście dodało muzyce energii i przestrzeni "Vengeance Rides An Angry Horse" brzmi dzięki temu bardzo naturalnie… Nie chcieliśmy stosować żadnych studyjnych tricków. Wszystko co usłyszysz na płycie jesteśmy w stanie odegrać na żywo. Jednak nie ustrzegliście się momentami drobnych błędów - perkusja w "Chasing The High" brzmi, jak dla mnie, trochę zbyt syntetycznie? Cóż, nagrywanie w czyimś domu jest w pewien sposób ograniczające. Dobrze by było dostać się do dużej wytwórni, która wyłożyłaby pieniądze na płytę. Mimo tej wpadki jest to jeden z najlepszych utworów na płycie - popisujesz się w nim imponująco wysokimi partiami. Co sprawia, że twój głos z wiekiem nie traci mocy - dbasz o niego szczególnie, ćwiczysz, etc.? Zaśpiewałem tu w wysokich rejestrach, wszystko w jednym podejściu. Nie było planu, po prostu tak wyszło i to zostawiliśmy. To wyszło ze mnie. Nigdy wcześniej nie śpiewałem tych piosenek dopóki nie stanąłem za mikrofonem. Nagrywając staram się pokazać nowe podejście do tych kawałków. Co do dbania o głos to nie palę i po prostu się pilnuję. Staram się nie nadwyrężać głosu. Herbata z miodem to też ważna rzecz. W instrumentalnym "Vengeance" słychać, że doko nania Iron Maiden miały kiedyś na was naprawdę duży wpływ? Kocham starych Maidenów. Kiedyś śpiewałem dużo rzeczy Dickinsona i Iron Maiden w różnych cover bandach w czasach przed Exxplorerem. Sięgasz także po najnowsze płyty tego zespołu, czy to już dla ciebie zamknięta karta, historia? Wolę raczej te starsze rzeczy. To tak jak ja... Płyta jest bardzo zróżnicowana, jeśli chodzi o warstwę muzyczną, ale nie ma na niej klasycznej ballady. Owszem, "As The Crown Flies" zaczyna się delikatnie, w innych utworach nie braku je zwolnień, ale typowej ballady nie nagraliście dlaczego? Żadnych ballad aż do następnej płyty. Nie mamy po prostu czasu na komponowanie ballad, to skomplikowany proces. Nie chcę wykonywać takich kawałków dopóki nie będzie z nich kipiało czystą pasją, emocjami i siłą. Nie znaczy to, że nie lubię ballad, muszę być jednak mocne. Okładka fajnie uzupełnia warstwę muzyczną płyty. Jej autora, czyli Jensa Reinholda poleciła wam pewnie wasza firma, czyli Pure Steel Records? Uwielbiam wszystkie nasze okładki. Ta nowa jest świetna. Jensa poznaliśmy przez sieć. Wykonał dobrą robotę.

ponad sześć lat. Wiem, że to kawał czasu. Nasze drogi się rozeszły w tym czasie. Różnice w podejściu do muzyki i inne pierdoły. Ludzie przechodzą przez zmiany i spory są wtedy czymś naturalnym, ale wróciliśmy! W porównaniu z poprzednią płytą - według mnie zbyt nowoczesną, nie w stylu Exxplorer i po prostu nieudaną "Coldblackugly" - zmianie uległo niemal wszystko - od 2/5 składu do muzyki. Czym to wytłumaczysz? Kevin (Kennedy - gitara - przyp. red) i ja rozstaliśmy się z powodu zmian, przez które przechodziliśmy. Było trochę zamieszania, nie mogłem dogadać się z jedną osobą. Wiesz, taka próba sił. Zdecydowałem się na spakowanie walizek i zajęcie się innymi sprawami. Nie byłem szczęśliwy, więc musiałem odejść. W tamtym okresie to była jedyna słuszna rzecz jaką mogłem zrobić. Myślę, że Kevin czuł to samo co ja. Czyli można powiedzieć, że tamta płyta, pomimo tego, że była sygnowana nazwą Exxplorer, de facto nie była albumem tego zespołu i powinna ukazać się pod inną nazwą? Dobre pytanie. Będąc z tobą szczerym muszę przyznać, że kocham kawałki z tej płyty. Nie wokale, ale muzykę. Bardzo bym chciał śpiewać przynajmniej dwie piosenki z tego albumu. Dodać im czegoś ode mnie, sprawić by były moje. Wiesz o co mi chodzi?

44

EXXPLORER

już wystarczająco wielu przyjaciół. Czyli wymowa tytułu jest jednoznaczna - wracacie gniewni, pełni energii i zapału, by nadrobić stracone lata i pokazać naśladowcom, jak powinno się grać taką muzykę? Dokładnie tak! Jesteśmy głodni grania i nieźle wkurzeni… ale tylko czasami (śmiech). Już pierwszy utwór nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości: "Gypsy" to klasyczny numer Exxplorer - dynamiczny, bardzo zróżnicowany, z zapadającymi w pamięć partiami gitar i urozmaiconymi partiami wokalnymi - myślę, że celowo umieściliście ten utwór jako pierwszy n płycie, mimo tego, że trwa ponad siedem minut? Trafiłeś w dziesiątkę. "Gypsy" było ostatnią piosenką jaką nagrałem, ale zdecydowaliśmy, że na płycie będzie jako pierwsza. Ona naprawdę kopie tyłki. Spodobała się zarówno nam jak i innym, ma mocne intro, obok którego nie da się przejść obojętnie. Po prostu metalowy cios prosto w twarz. Twoje partie w "Gypsy" są bardzo różnorodne - śpiewasz początkowo niskim, bardzo mrocznym głosem, by w refrenie z łatwością dojść do wysokich rejestrów - pod względem wokalnym jest to też swoista wizytówka tej płyty… Mój głos jest silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej i dalej rośnie w siłę. To istne błogosławieństwo. Widać

Czy to bardziej efekt globalizacji, czy też raczej znak czasów związany z piractwem w sieci i spadkiem nakładów płyt, że związaliście się z niemiecką wytwórnią - z kraju, w którym klasyczny heavy metal wciąż jest popularny? Tak. Niemcy to najlepszy rynek dla nas. Pure Steel byli bardzo profesjonalni i dobrzy dla nas. Kochamy każdego z tej wytwórni. Czuję, że zabiorą nas tam gdzie chcemy zmierzać. Pewnym znakiem czasów jest też chyba to, że równie klasyczna, co zawartość waszego debiutu okładka Erica Larnoy'a została namalowana, tymczasem praca Jensa Reinholda została chyba stworzona przy pomocy technik komputerowych? To prawda. Wszystko się teraz zmienia, tyle można zrobić z pomocą technologii. To niewiarygodne. Tak udana płyta aż prosi się o właściwą promocję, by nie trafiła tylko do garstki waszych najwierniejszych fanów. Jakie macie plany związane z tym albumem? Będziemy promować nowy krążek tak bardzo jak się da. Internet jest bardzo pomocnym narzędziem do tego, w końcu nie jesteśmy bogatym zespołem. Nie zabraknie też występów na żywo, kochamy je grać. Wojciech Chamryk & Robert Skowrońsk


Moją siłą jest głos Przez kilkanaście lat była praktycznie nieuchwytna. Od kiedy wyszła piąta płyta Chastain, słynny "For Those Who Dare", minęło ponad 20 lat. Pomyśleć, że przez taki szmat czasu jeden z najpotężniejszych damskich głosów w metalu leżał odłogiem! W kwietniu na niemieckim Keep it True i Leather i jej koleżanka po fachu, Sandy Sledge, wystąpiły jako Sledge Leather (obie panie mają nosa do cudacznych nazw) zapowiadając nie tylko koncertowy powrót, ale planując wydanie płyty. W logo zespołu znalazł się labrys - podwójna siekiera od wieków symbolizująca siłę kobiety. HMP: Jak to się stało, że nigdy nie byłaś w cie niu Davida T. Chastaina? Mimo tego, że to on był głową zespołu, to Ty jesteś najczęściej wymieniana jako czynnik, który definiuje Chastain. Leather Leone: Nigdy nie myślałam w ten sposób. Po prostu i David i ja tworzyliśmy wspólnie muzykę, którą oboje uwielbialiśmy. Ludzie decydują za siebie. Jaka byłaś w latach osiemdziesiątych? Byłaś twardą babką w twardym świecie metalu? Byłam babką, która odnalazła prawdziwą drogę do wyrażania siebie i cudownie się zrealizowała. Świat w którym żyłaś, ówczesna scena Ohio to... Masa metalu, wielkie fryzury. To był metalowy zaczarowany świat, wspaniałe czasy! Skąd zaczerpnęłyście tę dziwaczną nazwę zespołu - Malibu Barbi? Nie jestem pewna. To był zespół Sledge, w którym moja rola ograniczała się do gościnnego śpiewania przez dwie minuty. Napisz do Sledge maila, ona Ci odpowie. Ale skąd pseudonim "Leather" na pewno możesz zdradzić? Wybrano mi tą ksywkę kiedy śpiewałam w koledżu w cover bandach. Zaczynałam jako Spandex, ale potem odwiedziłam sklep Harleya Davidsona. Pseudonim nie ma żadnego głębszego znaczenia. Nie obawiałaś się dwuznacznych skojarzeń? Nie, nie obawiałam się. Nie przejmuję się zbytnio opiniami ludzi. Co kupiłaś sobie za pierwsze wynagrodzenie? Zdrowy rozsądek! Większość wokalistek lubuje się w sesjach fotograficznych i wyszukanych kostiumach. Zawsze od nich odstawałaś. Zawsze mnie zdumiewała sama idea promowania kobiet w ten sposób. Nigdy nie byłam tym zainteresowana. Jestem kim jestem, a jestem wokalistką, nie modelką. Moja moc zawsze tkwiła w głosie. "For Those Who Dare" to najlepszy album Chastain, pełen agresji, świetny muzycznie. Masz jakieś wspomnienia z nim związane? Pamiętam, że mógł być wielkim krokiem w kierunku jeszcze większych tras koncertowych i jeszcze większych nagrań... "We are the pain of the masses...". "Night of Anger" traktuje o upadku komunizmu? Naprawdę nie pamiętam. Na pewno David chciał coś przekazać... "Angel of Mercy" z "Ruler of the Wasteland", potężny i epicki kawałek w każdym tego słowa znaczeniu. Podoba Ci się subtelna wersja tego numeru w wykonaniu Joacima Cansa? To prawdziwy komplement. Myślę, że kwestia tkwi w innym sposobie śpiewania...

Zawsze mieliście intrygujące okładki. Jak interpretujesz obraz "The Voice of the Cult" i "The 7th of Never"? Nigdy ich nie lubiłam. To zło na nich jest jakieś wariacko dziecinne, nie sądzisz? Ale prawdę mówiąc, dla mnie najważniejszą rzeczą, było śpiewać najlepiej jak umiem, więc nie przejmowałam się resztą. W waszych utworach zawsze było pełno wojowniczości, dychotomii zła i dobra, magii, ale nigdy nie pojawiał się temat miłości. Chcieliście uniknąć komercji? Nie. Pisaliśmy o tym, co nas interesowało. Czy była to miłość? Niekoniecznie. Dlaczego Twoja solowa płyta, "Shock Waves" ma dwie okładki? Pierwotna okładka to ta z moją potrzaskaną twarzą. Była nawet niezła. Kiedy inni wydawcy zdobyli licencję na wydanie "Shock Waves", zrobili to, co im się podobało. I znów promowanie kobiety!

dge jako Sledge Leather. Tak, ze Sledge, która była perkusistką i współtwórczynią Rude Girl. Razem uznałyśmy, że wciąż mamy coś do powiedzenia więc założyłyśmy projekt Sledge Leather. Mamy wiele wspólnej historii ale niektóre wydarzenia sprawiły, że nigdy nie mogłyśmy jej dokończyć. Po nagraniu demówki z coverem Dio "Egypt" szybko zaklepałyśmy sobie występ na Keep it True. Gramy teraz z nowym gitarzystą z Niemiec, Matthiasem Weisheitem, który zresztą jest naszą muzyczną inspiracją. Pod koniec roku planujemy wypuścić płytę. Bardzo podoba mi się muzyka, która teraz tworzymy i nie mogę się doczekać, żeby podzielić się nią z innymi. Cieszę się też, że jestem wkręcona w sam proces pisania, bo to jest jakiś powrót do tego, co było w Rude Girl (pierwszy zespół Leather - przyp. red.). Muzyka jest głęboka, emocjonalna, sensowna i ma ekspresję. Sprawia, że pod koniec dnia czuję się zadowolona. Czyli jest to projekt, dzięki któremu wracasz do korzeni. Nie wracam, to SĄ moje korzenie. Co jeszcze sprawia, że jesteś siebie zad owolona? To, że wciąż mogę śpiewać lepiej niż dnia poprzedniego! Nawet gdy dzień poprzedni był diabelnie dobry (śmiech) Czego żałujesz? Chciałabym pojechać w trasę albo nagrać płytę z Ronniem Dio. Ale nie, nie idźmy tędy. Jestem zdrowa, mam błogosławieństwo i Sledge Leather nadciąga dla Was. Metal up! Katarzyna "Strati" Mikosz, Jarosław "JJ" Fila

Pamiętasz jak pracowało Ci się z Markiem Sheltonem? W zasadzie to nigdy nie spotkała Marka. Zaproponował utwór, spodobał nam się, trochę go podkręciliśmy. Wciąż lubię ten tytułowy kawałek. Nie wszystkie teksty na tej płycie są Twojego autorstwa? Co powiesz o "Battlefield of Life"? Nie wszystkie są moje. "Battlefield of Life" to stary numer, wygrzebany z kuferka z riffami Chastain. Powiedz, co robiłaś przez tyle lat zanim wróciłaś do śpiewania? Wracałam do zdrowia po latach osiemdziesiątych. Nie śpiewałam. Słyszałam plotkę, że zajmowałaś się weterynarią. Nie, to nie prawda. Którą kobietę ze świata muzyki najbardziej podziwiasz? Lubię Annie Wilson z Heart, Pink, wokalistkę Otep, czyli Otep Shamaya, Alexis Brown z Straight Line Stitch, ale nie mam jednej ulubionej. Słyszałaś kiedyś porównywaną z Tobą Dawn Crosby z Fear of God? Uwielbiałam ją. Kiedyś nawet korespondowałyśmy ze sobą i czasem rozmawiałyśmy przez telefon, ale nigdy nie miałyśmy okazji się spotkać w cztery oczy. Myślę, że jej twórczość była nieopisana i niezapomniana. Cieszę się, że znasz jej dorobek, była kompletnie niedostrzeżona. Nadał słuchasz tradycyjnego metalu? Jasne! Wciąż słucham wszelkiej klasyki, Dio, Black Sabbath, Megadeth, Testamentu, Pantery. Czasem włączam stację Liquid Metal albo Octane. Nie mogę się doczekać, żeby być częścią tego planu. Właśnie. Po latach wróciłaś wraz ze SleFoto: Tribunal/Divebomb

LEATHER

45


początku i tak jak mówisz, uwielbiamy je. Począwszy od "Maharaja's Palace" z "Ambiquity" po "Checkmate in Red" z "Metus Mortis" na czele z "Shiva's Tears" i tytułowym z "Soul Temptation".

No saint, no sinner Mało kto tak o nich myśli, ale warto zdać sobie sprawę, że przecież Brainstorm to jeden z niemieckich zespołów z tak zwanymi tradycjami. Nie stawiamy ich w tym szeregu co Gamma Ray, a przecież powstali w tym samym czasie i wydali prawie tyle samo płyt. Chyba trochę się z tej sceny wyłamują, bo starają się odświeżać wizerunek heavy metalu i nie boją się współczesnego brzmienia. HMP: Jak często słyszysz, że Brainstorm to najlepszy koncertowy zespół na świecie? Torsten Ihlenfeld: Szczerze mówiąc, słyszymy to dość często i czujemy się z tego tytułu zaszczyceni. Ale my po prostu kochamy grać koncerty bardziej niż cokolwiek innego i zawsze chcemy zaoferować słuchaczom, a już szczególnie naszym fanom, najlepszy koncert Brainstorm jaki tylko możemy dać. Nieważne czy ogląda nas 50, 500 czy 50 tysięcy ludzi. Czytałam, że Twój ulubiony koncert Brainstorm jaki dałeś to ten z Masters of Rock 2011. Widziałam go, ale jestem zbita z tropu, bo sądziłam, że każdy Wasz koncert jest taki. Ten występ na Masters of Rock naprawdę był jednym z najlepszych naszych koncertów, ale warto wiedzieć dlaczego właśnie tak to czuję. Jak mówiłem, uwielbiam grać i w zasadzie nie pamiętam żebyśmy zagrali jakiś naprawdę zły koncert. Oczywiście trafiają się problemy natury technicznej, spóźnione samoloty, zdarzało nam się wpadać na scenę w ostatniej chwili, ale to jest życie, to jest rock'n'roll i to kochamy, bo zdajemy sobie sprawę, że nie potrzebujemy niczego więcej, jak tylko siebie samych, żeby dawać czadu na scenie. Nie potrzebujemy wielkich scenografii ani setek osób, które będą dla nas pracować. Wystarczy, że jesteśmy w piątkę, żeby się podpiąć i grać. I dokładnie w to wpisał się koncert na Masters of Rock. Przylecieliśmy samolotem, dojechaliśmy na festiwal i świetnie spędziliśmy czas. Po prostu festiwalowy klimat, żadnych scenografii, tylko zespół i gitary. Stanęliśmy na scenie, podpięliśmy się i wyszedł fantastyczny koncert wśród tych wszystkich obecnych tam ludzi. Osoby, które stały naprzeciwko sceny dobrze widziały jak cieszymy się każdą sekundą i razem z nimi celebrujemy muzykę, którą kochamy. Żebyś mogła wrócić na trop, dodam, że każdy koncert Brainstorm jest szczególnym, ale niektóre wydają się nadzwyczajne. Nie tylko dzięki ludziom, ale też dzięki rzeczom, które wydarzają się poza nimi. Tytuł nowej płyty mówi o spontaniczności. To tylko gra słów? Nie, naprawdę wszystko poszło spontanicznie i płynnie. Wszystkie klocki wpasowały się w siebie od pierwszego riffu, który napisaliśmy na "On the Spur of the Moment". Było dużo roboty, ale wiele rzeczy powstało w wyniku odważnych decyzji, niezbyt wyszukanych jak to miało miejsce w przypadku "Memorial Roots". I wszyło świetnie, mam wrażenie, że z jednej strony cofamy się w czasie, a z drugiej, że zaczynamy kolejne dwadzieścia lat brainstormowego meta-lu.

ach uda Ci się wymienić w ciągu 10 minut? Osobiście nie sądzę, że wyglądają podobnie. Ale jako, że porównałaś ją do dobrej okładki, będę mógł z tym jakoś żyć (śmiech) Andy Franck w materiale ze studia mówił, że nagraliście najbardziej typowy album Brainstorm. Jak najbardziej typowy, skoro jest lżejszy od tego co graliście jeszcze dwie płyty temu? Co rozumiesz przez ten "typowy album Brainstorm"? Album Brainstorm to ciężkie brzmienie riffów, świetne linie melodyczne, wyrazisty bas i gary. Utwory brzmią mocarnie, ale nigdy nie tracą melodii. Może komuś bardziej podchodzą czasy "Soul Temptation" czy "Liquid Monster" niż "Memorial Roots", ale dla nas Brainstorm musi brzmieć jak nagrywany współcześnie. Myślę, że to dlatego sądzimy, że "On the Spur of the Moment" jest bardzo typowym Brainstorm. Ja się będę jednak upierać, że z płyty na płytę brzmicie coraz lżej i bardziej melodyjnie, a "On the Spur of the Moment" to idealny przykład mojego wrażenia. Nie zgodzę się z tym. Naszym zdaniem to, co gramy teraz wciąż jest cięższe niż starsze dźwięki Brainstorm, ale być może jest bardziej dojrzałe pod kątem współczesnej produkcji, nie ma w nim surowości najwcześniejszych wydawnictw. Może to powoduje, że odnosisz takie wrażenie. Poza tym, jeśli odnosisz się do numeru "In these Walls", to przecież zawsze mieliśmy podobne utwory na płytach, tak przynajmniej sądzę. "In these Walls" jest w zasadzie bardziej rockowy już metalowy... Ten numer jest bardzo dla nas ważny. Pisząc go wszyscy mieliśmy gęsią skórkę i dlatego zrobienie do niego teledysku wyszło samo przez się. Przecież tam w refrenach są ciężkie gitary. Wiem, że to monumentalny kawałek z elementami epiki, ale to według mnie wciąż bardziej heavy niż rock. W "My own Hell" słychać jakby orientalne wątki. Chyba Wam bardzo pasują, skoro stosujecie je od jakiegoś czasu. Tak, stanowczo. Zawsze używaliśmy tego typu motywów już od samego

Z drugiej zaś strony "Temple of Stone" zdaje się być inspirowany stoner rockiem... Nie tyle inspirowany, co jest to wynik tego, że nie ograniczmy się do przylepionego stylu i znaków firmowych. Wiemy skąd pochodzimy i nigdy nie zdradzimy naszych korzeni, bo jest to muzyka, której uwielbiamy słuchać i którą uwielbiamy pisać. To jest cały metal. Nie ważne czy heavy, czy power, speed, thrash, melodyjny czy nawet stoner. Dla mnie to nie jest typowy stoner rock, to jest bardziej nowoczesne heavy, ale wciąż w stu procentach w stylu Brainstorm. Numer po prostu daje czadu! Tytułowa "kamienna świątynia" to metafora? To utwór o ludziach żyjących w świecie fantazji, próbujących przenieść swoje pragnienia na innych. Musimy jednak żyć naszym własnym życiem i próbować czynić je najlepszym dla nas, dla naszych dzieci i dla naszego świata, w którym żyjemy, a nie pogrążać się samemu we własnej świątyni z kamienia. Najciekawszy wydaje mi się jednak "No Saint No Sinner". Jest też jednym z moich ulubionych. Opowiada o tym, że ludzie w pogrzebowych mowach głoszą tylko to, co w życiu zmarłego było jasne, a nigdy nie mówi się o ciemnych stronach ludzkiego bytu, które zmarły posiadał i które wszyscy nosimy. W tym utworze każdy słucha własnej mowy pogrzebowej i deklaruje, że nie wszystko było dobre w jego życiu. Bardzo mocnym punktem Waszego grania jest wokal Andy'ego. Dlaczego więc tak często na nowej płycie sięgacie po sztuczne efekty modyfikujące głos? Andy jest świetnym wokalistą, ale mimo to sądzę, że ten mocny punkt to kombinacja i muzyki i jego głosu, który pasuje doń idealnie i domyka obraz obu sfer - muzycznej i wokalnej. Drobne efekty wypracowane w studio są czymś co bardzo lubimy, ale tylko wtedy gdy pasują do utworu i do głosu. Rzecz jasna jeśli pracujemy na efektach w ścieżkach wokali, Andy musi się na to zgodzić. Jesteśmy zespołem, podkreślam, prawdziwym zespołem, więc każdy może dorzucić swoje dwa grosze. A jak się mają papierosy do jego potężnego głosu? Widziałam jak żartuje sobie na ich temat w filmiku ze studia. Możesz uchylić rąbka tajemnicy? (śmiech) Nie. A przynajmniej nie całkowicie. Cóż, mogę tylko powiedzieć, że ja palę. I nie jestem jedynym palaczem w zespole (śmiech). Z czego jesteś najbardziej dumny? Zawsze byliśmy wierni sobie i osiągnęliśmy wiele celów, zrealizowaliśmy mnóstwo marzeń, nigdy nie patrzyliśmy w lewo czy w prawo i szliśmy własną drogą i to jest coś, z czego jesteśmy naprawdę dumni. A porażki? Żadna z nich nie jest warta dyskusji. Zawsze patrzymy przed siebie i nie żyjemy przeszłością. Katarzyna "Strati" Mikosz

...z okładką zapożyczoną z "Burnt Offerigs" Iced Earth. Naprawdę tak Ci się kojarzy? Tak. Ile okładek z demonem czy diabłem w płomieni-

46

Foto: AFM

BRAINSTORM


Zespołu Sabaton polskiemu fanowi metalu przedstawiać nie trzeba. Szwedzi wyrobili sobie już u nas całkiem spore grono zarówno oddanych fanów jak i zagorzałych przeciwników. Z okazji wydania nowej płyty miałem przyjemność zadać kilka pytań, nie tylko odnośnie samego wydawnictwa, ale także odnośnie ostatnich, dość drastycznych, zmian personalnych, koncertów, i tych dawnych i tych nadchodzących, a także planów na przyszłość. Panie i panowie, przed państwem basista zespołu i jeden z dwóch oryginalnych członków, którzy pozostali w zespole, Pär Sundström.

Szwedzkie imperium w natarciu HMP: Przede wszystkim chciałbym na samym początku pogratulować nowej solidnej płyty. To już wasz szósty album studyjny - jak bardzo trudnym przedsięwzięciem jest dla was za każdym razem tworzenie i wymyślanie nowych rzeczy? Pär Sundström: Rzeczywiście nie jest to łatwa sprawa, by wymyślać coś co będzie jednocześnie świeże i zadowalające dla starych fanów. Historia jednak jest bardzo szerokim polem do popisu; dopóki ludziom będzie zależało na tym by nieść śmierć innym, dopóty niestety dalej będą nowe wojny o których będzie można snuć opowieści. A że jestem osobą która lubi działać i planować z wyprzedzeniem, to mamy już pomysły na następne wydawnictwo. Wasza muzyka jest szeroko znana z koncentrowania się na opiewaniu historii i wojen. Wasze teksty tem atycznie krążyły wokół różnorakich konfliktów w przeszłości, lecz nigdy nie poruszyliście dokonań własnych rodaków. Co sprawiło, że postanowiliście zwrócić się w stronę spraw waszego własnego kraju? Wielu fanów przez te wszystkie lata pytało nas czemu my, Szwedzi, śpiewamy o historii innych nacji ignorując przy tym naszą własną. Prawdę powiedziawszy zawsze myśleliśmy o zrobieniu czegoś dotyczącego właśnie naszej historii, lecz aż do tej pory musieliśmy robić to co było póki co konieczne. Bez pomocy historyka, który nam teraz pomógł, nie udało by się nam tego zrobić. Właśnie. Szwedzki historyk Bengt Liljegren służył wam swoją historyczną wiedzą w procesie nagrywa nia Carolusa Rexa. Jak wam się wszystkim razem współpracowało? Będziecie jeszcze u niego zasięgać opinii przy późniejszych nagraniach, czy był to tylko jednorazowy epizod? Bengt był wręcz idealnym człowiekiem do tego, by nam pomóc. Nie tylko jest ekspertem w dziedzinie szwedzkiej historii i czasów Szwedzkiego Imperium, ale również jest starym fanem rocka. Dokładnie wiedział, co nas będzie interesować. Inni historycy mogliby uważać, że żmudne negocjowanie traktatów pokojowych, czy wytyczanie nowych granic będzie bardziej ciekawe, lecz Bengt od razu zdawał sobie sprawę, że takie tematy nie będą się nadawać na motywy do naszych utworów. Ponadto był zawsze dostępny, nawet w nocy, gdy potrzebowaliśmy jakiś rad czy wskazówek. Bengt jest rzetelnym historykiem. Napisał biografie Hitlera i Churchilla, więc jest także obeznany z różnymi okresami historii. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość, ale mi osobiście bardzo podobała się współpraca z nim.

Jakiś czas temu wprowadziliście zamieszanie i niepokój, wśród waszych fanów, ogłaszając odejście aż czterech członków zespołu krótko po okresie nagrywania albumu. Wasze oficjalne oświadczenie w tej kwestii było bardzo skąpe i właściwie nic nie wyjaś niało. Mógłbyś rozjaśnić, jakie było tło i motywy stojące za tym nagłym, niespodziewanym wydarze niem? Właściwie to zbierało się na to już od dłuższego czasu. Niektórzy członkowie zespołu stopniowo tracili zapał do tego by jeździć w dalekie trasy. Nie jest łatwo przejawiać taki sam entuzjazm, gdy masz 30 lat, jaki się miało, gdy się było osiemnastolatkiem. Coraz więcej rzeczy zatrzymuje cię w domu - dziewczyny, żony, dzieci i inne. Ja widzę Sabaton jako zespół, który ciągle koncertuje i jeździ w trasy, i tak samo widzi go Joakim. Dla mnie jest to prosty wybór, jestem muzykiem grającym metal, więc co powinienem robić? Grać metal właśnie. Nie powinienem siedzieć w domu, rąbać drzew czy gotować obiadów. Powinienem po prostu grać heavy metal, w każdym miejscu, o każdej porze. Jest to trochę przygnębiające, że nie mogę już tego robić z ludźmi z którymi dorastałem, ale rozumiem ich punkt widzenia. Właśnie zakończyliście waszą trasę po Ameryce. Jak porównasz tamtejszych fanów z europejskimi? Którzy są nastawieni bardziej przychylnie do waszej twórczości? Różnica jest widoczna, gdyż jesteśmy całkiem nowym zespołem dla amerykańskich fanów. Pierwszy raz mieli okazję o nas usłyszeć dopiero przy okazji premiery "Coat of Arms". Nie mamy tam wielu fanów, którzy znają nasze poprzednie dokonania. Ameryka jest bardzo trudnym polem dla tego rodzaju muzyki, słyszałem, że żaden power metalowy zespół nigdy nie odniósł sukcesu na tamtejszej scenie. Mnie to jednak nie zraża, bo lubię wyzwania i na pewno damy z siebie wszystko. Zwycięstwo czy też i porażka są do zaakceptowania, lecz złożenie broni nigdy nie było ewentualnością braną pod uwagę. Przejrzałem terminy waszych nadchodzących koncertów. Wygląda na to, że w Polsce gracie tylko raz na Przystanku Woodstock (04.08.2012). Przewidujecie jeszcze jakieś inne koncerty w Polsce na tej trasie, na przykład w większych miastach? Prawdą jest, że nasz występ na Przystanku Woodstock będzie naszym jedynym koncertem w tym roku w Polsce. Nie możemy się go doczekać, bo naprawdę chcemy by był czymś specjalnym. Poza tym nagranie z niego będzie głównym elementem materiału wideo, który zamierzamy wydać w przyszłości, dlatego chcemy by na niego przyjechało tak wielu fanów jak to tylko mo-

Pamiętam wasz pierwszy występ w Warszawie w lutym 2007 roku, gdy wspomagaliście Therion i Grave Digger w Klubie Stodoła. Kilka miesięcy później daliście skromny koncert w warszawskiej Progresji. Teraz gracie wielkie koncerty i jesteście gościem fes tiwali. Jak byś porównał te dawne koncerty z tymi ostatnimi? Klimat i atmosferę których bardziej preferujesz? Tamte koncerty dały mi dużo radości, mimo że bardziej wolę grać dla własnych fanów, niż supportować inne kapele. Nie ma nic lepszego niż miejsce zapełnione po brzegi przez tysięczną rzeszę oddanych fanów Sabatonu. Jednakże dalej dajemy małe koncerty, czy też wspieramy inne zespoły w wielu krajach. Może i podbiliśmy Europę, ale i tak pozostało jeszcze wiele do zdobycia. Czy istnieje jakaś szansa na zobaczenie was na żywo, grających materiał z "Fist For Fight/Metalizera"? Byłoby miłym zaskoczeniem zobaczyć grane na żywo takie np. "Endless Nights". Tak, w zasadzie teraz będzie taka okazja. W przeszłości zawsze były zgrzyty o to jakie piosenki powinniśmy grać na żywo. Każdy członek zespołu miał swoje typy. By uniknąć przelewu krwi z powodu selekcji utworów na setlisty, zawsze wybieraliśmy te, które się wszystkim podobały i akurat tak się trafiło, że nigdy nie było wśród nich nic z "Metalizera". Teraz jednak, z nowym składem, jest o wiele łatwiej wybrać, które utwory będą grane. Wracając jeszcze do "Carolusa Rexa" - niektóre wer sje waszej nowej płyty mają dość interesujące utwory bonusowe. Mógłbyś powiedzieć nam o nich coś więcej? Naturalnie. Mieliśmy pewne pomysły, które chcieliśmy wprowadzić w życie. Nagraliśmy cover Amon Amarth, gdyż zawsze byliśmy fanami tego zespołu, a ich członkowie są naszymi dobrymi przyjaciółmi. Wiele kapel robi covery starszych utworów, my stwierdziliśmy, że fajnie by było zrobić tak jak kiedyś, za dawnych lat, gdy ktoś nagrał dobry utwór i od razu ktoś go coverował i przez to było kilka kapel w trasie, grających ten sam kawałek. Utwór "In The Army Now" chyba już sama nazwą mówi sam za siebie. Jest wiele wersji tego utworu, z tą najbardziej znaną, graną przez Status Quo, ale nasza przynajmniej jest najbardziej ciężka i przy tym najbardziej imprezowa. Cover "Feuer Frei" Rammsteina pewnie jest najbardziej zaskakujący. Joakim śpiewał ten utwór pewnego razu w Holandii razem z orkiestrą i stwierdziliśmy, że brzmiało to na tyle fajnie, że postanowiliśmy nagrać go raz jeszcze i dołączyć na płytę. Pomimo tego, że wasz nowy album brzmi świeżo i mocarnie, to jednak muszę się o coś spytać. Czy to tylko mi się tak wydaję, czy początek do "A Lifetime of War" brzmi bardzo podobnie do głównego motywu z "The Final Solution"? Nie jest to coś, co bym bezpośrednio łączył. Zawsze będzie coś, co w jakimś stopniu będzie przypominało to, co nagrywaliśmy już wcześniej, gdyż my, jako Sabaton, nie chcemy grać w drastycznie inny sposób, tylko po to, by nasze nagrania się diametralnie różniły. To by tylko zdenerwowało naszych fanów. Dziękuję za wywiad i proszę o kilka słów dla polskich metalowych maniaków… Dziękuję Tobie i dziękuję polskim fanom, którzy wspierali nas naprawdę mocno. Nasza wytwórnia przecierała oczy ze zdumienia, gdy się dowiedziała, że "Coat of Arms" dostał status złotej płyty w Polsce. Nie są przyzwyczajeni do tego, że w ich stajni gości tak popularny zespół. To sprawiło, że naprawdę uwierzyli w możliwości Sabatonu. W podzięce za to postanowiliśmy uhonorować Polskę poprzez wybór tutejszego naszego występu jako główny element naszego nadchodzącego, pierwszego, oficjalnego materiału live. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Nuclear Blast

Kto wpadł na pomysł na nagranie waszego nowego albumu w dwóch różnych wersjach językowych szwedzkiej i angielskiej? Ja z Joakimem mieliśmy koncepcje na umieszczeniu na nowym albumie kilku partii śpiewanych po szwedzku i do tego miało się to ograniczyć. Nie myśleliśmy pierwotnie o tym, żeby cały album był w tym języku. Gdy jednak usłyszeliśmy linie wokalne na nagraniach demo, to jak one ekscytująco brzmiały, podjeliśmy decyzję o zrobieniu kilku kawałków w całości w naszym języku. Pisząc teksty z Joakimem często jednak wpadamy na szalone pomysły i tak w końcu narodziła się idea zrobienia nowej płyty w dwóch językach. To był idealny moment na zrobienie czegoś takiego, ale praca nad tym była naprawdę obłąkańczo ciężka. Okres pracy w studio dla mnie i Joakima był wyczerpujący - za dnia nagrywaliśmy materiał, a po nocach pisaliśmy teksty piosenek. Średnio pracowaliśmy nad tym albumem 20 godzin dziennie i robiliśmy to przez kilka tygodni! Myśleliśmy, że to nas w efekcie koniec końców zabije,

ale udało nam się ostatecznie dokonać tego, czego chcieliśmy.

żliwe. To będzie największe show jakie do tej pory mieliśmy przyjemność robić.

SABATON

47


Metalowy młot na czarownice Pomimo tego, że w Polsce scena klasycznego heavy metalu praktycznie nie istnieje katowicki zespół konsekwentnie robi swoje, regularnie nagrywając ciekawe płyty. Najnowsza - "Crimen Excepta"- jest ich najlepszym dokonaniem. O kulisach powstania tego albumu oraz o tym, dlaczego zespół jest ceniony, m.in. w Niemczech i Hiszpanii, a w Polsce koncertuje okazjonalnie rozmawiamy z wokalistką i gitarzystką grupy, Martą Gabriel: HMP: "Crimen Excepta" ukazał się dość szybko po "Legends". Wygląda na to, że nie zwalniacie tempa i nie narzekacie na brak pomysłów? Marta Gabriel: Dopóki jest natchnienie, pomysły i chęć, trzeba kuć żelazo póki gorące. Komponowanie sprawia mi ogromną radość, spełniam się w ten sposób jako muzyk, wszyscy w zespole rozwijamy się muzycznie. Aczkolwiek nie wiem czy jest to faktycznie dość szybko - płyta "Legends" ukazała się pod koniec 2010 roku, nagrywana była latem 2010, więc obie płyty dzielą dwa lata. W okresie między tymi wydawnictwami sporo koncertowaliśmy, zagraliśmy między innymi na kilku europejskich festiwalach jak Bang Your Head, Headbangers Open Air, Noc Plna Hvezd i innych, w międzyczasie powstawały utwory na "Crimen Excepta", nagraliśmy również utwór do niemieckiego horroru "Robin Hood - Ghosts Of Sherwood". To najcięższy album w dyskografii zespołu. Chcieliście zabrzmieć mocniej, potężniej, mroczniej? Zanim zaczęłam komponować muzykę, historia, która została zawarta w tekstach była już ułożona, więc miała ogromny wpływ na utwory i ich klimat. Sama historia, poza tym, że jest jak film, jest dramatyczna, brutalna i niesamowicie prawdziwa, podczas pisania kawałków miałam ją przed oczami, więc nie mogły powstać kompozycje z wesołymi melodiami i lekkimi riffami. Po raz pierwszy udało mi się napisać album, który

kalnie również nagrałam tą płytę nieco inaczej, mniej backing wokali, a więcej naturalności i emocji. Za nasze brzmienie od początku odpowiada ten sam producent - zawsze musi pozostać element "crystalowskiego" brzmienia, ale jak wspomniałam, nie chcemy nagrywać tego samego albumu w kółko. Album jest najcięższy i zarazem najlepszy w waszym dorobku. Długo pracowaliście nad tym materiałem? Ile pomysłów / gotowych utworów zostało odrzuconych przed skompletowaniem tej podstawowej, liczącej 8 kompozycji, tracklisty? Dziękuję za komplement. Utwory zaczęłam komponować po wydaniu "Legends". Jeśli mam być szczera, to nie pamiętam już czy jakieś skończone utwory zostały odrzucone, raczej nie. Zanim doszliśmy do etapu przedprodukcji płyty i zanim mieliśmy gotowy program albumu, w bardzo wstępnych wersjach powstało kilkadziesiąt utworów. Może niektóre z nich, w części lub w całości, zostaną wykorzystane na kolejnych płytach lub innych wydawnictwach. Od początku przystąpiliście do pracy z założeniem, że "Crimen Excepta" będzie koncept albumem, czy też ten pomysł pojawił się w momencie pisania tek stów? Od razu, ponieważ historia, bohaterowie i tematyka tekstów były znane, zanim zaczęłam komponować muzykę. Pierwszy raz praca odbywała się w ten sposób, i

Myślę, że zaintrygują osoby, które będą chciały zapoznać się z tą historią, a zwłaszcza osoby które mają już jakieś pojęcie o inkwizycji. "Crimen Excepta" wydaje się być z początku opowieścią o czarownicach, ale porusza niemal wszystkie aspekty dotyczące świętej inkwizycji, i może być interpretowana również jako opowieść o ludzkiej okrutności i nietolerancji. Tu kryje się pewnego rodzaju ukryty przekaz, ponieważ święta inkwizycja istnieje w tym momencie już tylko na kartach historii, ale z nietolerancją spotykamy niemal każdego dnia, to ponadczasowy temat. "Crimen Excepta" to również historia o mordowaniu w imię niczego, a właściwie w imię boga, przez ciemnotę jaka wtedy panowała: ludzie, którzy mieli coś ważnego do powiedzenia, odkrywcy, naukowcy, również byli skazywani na więzienie, tortury albo śmierć, bo głosili poglądy niezgodne z biblią, na przykład że Ziemia jest okrągła i krąży wokół Słońca, wtedy była to herezja i grzech. Chciałabym, żeby ludzie wiedzieli więcej na ten temat. Oparliście się wyłącznie na faktach autentycznych czy też teksty opisują również osoby i wydarzenia fikcyjne? Myślę, że jest dokładnie po równo - sam przebieg historii jaka została opowiedziana w tekstach na "Crimen Excepta" jest raczej fikcją (chociaż kto wie), aczkolwiek pojedyncze fakty i wątki, jak i sama instytucja świętej inkwizycji są jak najbardziej prawdziwe. Główni bohaterowie - czarownica Sarah i jej syn, inkwizytor William, to postacie fikcyjne, ale już ich imiona nie, zostały zaczerpnięte z oficjalnych dokumentów świętej inkwizycji. Starałam się stworzyć historię która będzie jak film, gdzie zamiast obrazów jest muzyka i teksty, i którą będzie się dało interpretować pod kątem prawdziwych wydarzeń. Warstwa muzyczna płyty też jest bardzo uroz maicona, jak na klasyczny heavy metal, rzecz jasna. Właściwie każdy utwór ma jakiś "haczyk" - nie myśli cie czasem o wykonywaniu tego materiału na żywo w całości? Bardzo bym chciała! Ale jest to raczej niemożliwe, bo nasi fani, jak i my nie możemy na koncertach nie zagrać kilku sztandarowych kawałków Crystal Viper. Nie możemy ograniczyć się do jednej płyty, ponieważ przed "Crimen Excepta" były jeszcze trzy, i na każdej z nich są utwory, bez których nie wyobrażamy sobie dobrego koncertu. Aczkolwiek w tym roku set koncertowy opiera się raczej na nowym materiale. Nie po raz pierwszy wykorzystaliście brzmienia klawiszowo - organowe. Na "Crimen Excepta" mamy je w dwóch utworach: przebojowym "It's Your Omen" oraz rozbudowanym, kończącym podstawowy mate riał "Fire Be My Gates"… Staramy się nie wpadać w jakieś sztywne ramy, ani muzyczne, ani instrumentalne, a ja osobiście lubię, kiedy w muzyce coś się dzieje. Poza tym jeśli się nie ograniczasz, to bawisz się muzyką, a to przecież wspaniała rzecz, bardzo rozwijająca. Na poprzednich płytach wykorzystywaliśmy wiele różnych instrumentów, łącznie z orkiestracjami, a organy to wspaniały instrument, pięknie brzmiący. W przypadku "Crimen Excepta" nie mogłam sobie wyobrazić tych dwóch utworów bez organów, które momentami odgrywają główne motywy w kawałkach, które w dodatku - po raz pierwszy - pasują do czasu i otoczki całej historii. Ale bez obaw: nie spodziewajcie się udziwnień czy nietypowych instrumentów. Jesteśmy zespołem heavymetalowym i tak pozostanie.

Foto: AFM muzycznie potrafi przekazać prawdziwe emocje, który potrafi melodiami odzwierciedlić akcję, która akurat dzieje się w tekstach. Z drugiej strony, po wydaniu "Legends" chcieliśmy nagrać znów coś innego, pójść w trochę innym kierunku, pozostając jednak w "crystalowskich" klimatach. Nie chcemy w kółko nagrywać tego samego albumu, uważam, że każda z naszych płyt jest inna, ale faktycznie "Crimen Excepta" muzycznie wyróżnia się najbardziej. Ta płyta jest naprawdę cięższa, bardziej tajemnicza, mroczna i pełna grozy, tak jak historia, którą przekazuje. Ponownie nagrywaliście w MP Studio - co zmieniliś cie, by uzyskać takie brzmienie? Przede wszystkim postawiliśmy na naturalne i prawdziwe brzmienie, cięższe i bardziej oldschoolowe, takie które będzie lepiej pasowało do tekstów i kompozycji. Używaliśmy lampowych piecy o niższej mocy które można było bardziej rozkręcić, flyingów V, no i mamy żywą perkusję - na "Crimen Excepta" nie ma ani jednego sampla, nie znajdziesz też nawet jednego kopiowanego ani sztucznie poprawianego fragmentu. Wo-

48

CRYSTAL VIPER

jak widać, przyniosło to efekt w postaci płyty, która zaskakuje każdego, kto jej posłucha. To naprawdę miły komplement, kiedy ktoś mówi bądź pisze, że nie spodziewał się takiej płyty po Crystal Viper, bo to oznacza, że pomimo upływu czasu i wspólnego grania nie wpadliśmy w rutynę, że jednak jest jeszcze coś więcej, co Crystal Viper ma do zaoferowania swoim fanom i słuchaczom. Dlaczego właśnie czarownice i święta inkwizycja zdominowały warstwę liryczną nowego albumu? Interesuję się historią, i zawsze interesował mnie temat świętej inkwizycji, dużo o tym czytam, i mam masę książek o tej tematyce, więc postanowiłam to wszystko wykorzystać, układając historię, i później pisząc teksty. Wspomagałam się między innymi książkami jak "Malleus Maleficarum", książkami Summersa, inspirację znalazłam również w filmach, takich jak ekranizacja książki Umberto Eco "The Name Of The Rose". Postanowiłam zmieszać fikcję z faktami, i tak powstał koncept album. To bardzo poważny temat, teksty są pełne emocji, i brutalne, tak, jak historia ludzkości.

Dokładnie, "Crimen Excepta" to płyta zdecydowanie gitarowa - za co najmniej kilka z tych riffów i solówek bardziej znani muzycy pewnie byliby skłonni pod pisać jakiś cyrograf. Ot, chociażby partie z utworu tytułowego… Dzięki, chyba nic milszego nie mogłam dzisiaj usłyszeć! Mówiąc szczerze, tytułowy utwór "Crimen Excepta" to w tym momencie moje ulubiona kompozycja spośród wszystkich, jakie do tej pory nagrał Crystal Viper. I jako kompozytor, czuję że to najlepszy utwór, jaki w ogóle skomponowałam. Płyta owszem, opiera się na gitarach, to w końcu heavy metal, w dodatku postawiliśmy na cięższe, mocniejsze ich brzmienie. Nowa płyta jest bardzo rozbudowana, zależało mi na budowaniu nastroju, graniu na emocjach. Chciałam, żeby z muzyki płynęła groza, a gitara to instrument, dzięki któremu możesz uzyskać taki efekt. W tym utworze pojawił się pierwszy gość - wokalista niedawno reaktywowanego Hell, David Bower. Trudno było nakłonić go do współpracy? Na początku chciałabym zaznaczyć, że z Crystal Viper zapraszamy do wspólnych nagrań muzyków z zespołów, które bardzo szanujemy, muzyków, którzy są


dla nas ważni, lub takich, którzy mieli na nas wpływ. Hell jest jednym z zespołów składających się z niesamowicie zdolnych gości, jak na przykład Andy Sneap, który nam pomógł w zorganizowaniu wszystkiego. David jest znakomitym frontmanem, a że znamy się z muzykami Hell, zapytaliśmy go, czy nie zaśpiewał by jednaj z partii Williama na płycie. Bardzo cieszymy się, że się zgodził. Poza tym Hell jest genialnym zespołem, bardzo się cieszę, że zagramy z nimi w Danii. Dlaczego akurat jemu powierzyliście rolę sędziego Williama? Już pomijam fakt, że David jest świetnym wokalistą i frontmanem, jak wspomniałam wcześniej, ale jest również fantastycznym aktorem, co słychać w jego śpiewie, i widać podczas koncertów. Jest niesamowity. I jak już wspominałam, płyta ma bardzo silny przekaz emocjonalny, i chcieliśmy, żeby akurat tę partię zaśpiewała osoba, która będzie potrafiła się wczuć, i poza samym śpiewem włożyła też swoje emocje. Kiedy Andy podesłał nam linki do fragmentu koncertu Hell na You Tube i zobaczyliśmy Davida na scenie, wiedzieliśmy że musimy go namówić do udziału. No i jego partia w kawałku "Crimen Excepta" brzmi rewelacyjnie. Na płycie mamy też kolejne covery w waszej rozrastającej się kolekcji metalowej klasyki. Ponownie sięgnęliście po utwór legendy NWOBHM - tym razem Demon i "Night Of The Demon" - skąd ten właśnie wybór? Wpływ muzyki z nurtu NWOBHM słychać w naszej muzyce, od kiedy Crystal Viper istnieje. Jest przecież tyle znakomitych zespołów, jak Iron Maiden, Tank, Diamond Head, Venom, Raven, Girlschool, Saxon, Elixir, i to właśnie między innymi dzięki wpływowi ich muzyki Crystal Viper jest dziś taki, jaki jest. Demon jest oczywiście jednym z naszych ulubionych zespołów tego gatunku, a "Night Of The Demon" to świetny kawałek, i w dodatku pasuje klimatem i warstwą tekstową do naszej płyty. Warto dodać, że jestem fanką filmów z wytwórni Hammer Films, i jestem niemal pewna, że kawałek "Night Of The Demon" ma związek z filmem "The Devil Rides Out"! Utwór jest dostępny tylko na winylowej wersji albu mu? W związku z tym, że "Crimen Excepta" ukaże się w kilku wersjach, chcieliśmy, aby każda z nich się różniła od pozostałych, żeby osoba, która nabędzie jedną z nich, czuła że ma coś wyjątkowego. I tak właśnie jest z utworem "Night Of The Demon" który wylądował na limitowanej, winylowej wersji albumu. Cover Demona znajdzie się również na jednej z wersji CD, a mianowicie na japońskiej edycji, wydanej przez Spiritual Beast Records. Nagraliście też po raz pierwszy w historii zespołu cover polskiej grupy. Dlaczego wybraliście akurat ten utwór Vader? Po pierwsze, chcieliśmy zrobić coś zaskakującego, coś, czego nikt się nie spodziewa. Po drugie, wszyscy jesteśmy fanami Vader, a "Tyrani Piekieł" to jeden z naszych ulubionych kawałków. No i wygląda na to, że jesteśmy pierwszym zespołem heavy metalowym, który nagrał cover death metalowy! Generalnie słucham dużo black i death metalu, między innymi zespołów jak właśnie wymieniony Vader, ale i Dissection, Bathory, Nifelheim, Immortal, Cannibal Corpse, Destroyer 666, Marduk i innych, więc nagranie "Tyranów Piekieł" mnie osobiście sprawiło niesamowitą frajdę! Czasami mam ochotę pograć coś na prawdę ciężkiego, można powiedzieć, kusi mnie "ciemna strona mocy", (śmiech)! W "Tyranach piekieł" zaśpiewał z tobą sam Peter. Trudno było go namówić do udziału w tym nagraniu? Pewnie nie, bo powszechnie wiadomo, że bardzo lubi klasyczny heavy metal… Fakt, jest wielkim fanem klasycznego heavy metalowego grania, ale pewnie zaskoczył go fakt, że kapela heavy metalowa nagrywa death metalowy cover, którego jest autorem. Peter przyjechał do nas do studia, żeby nagrać swoje partie, i naprawdę jesteśmy zaszczyceni, że nagrał z nami ten kawałek. Z tego co nam mówił, efekt końcowy bardzo mu się podoba, a to dla nas ważne, bardzo cenimy Petera jako muzyka i jako człowieka. Ten utwór trafił z kolei na wersję CD, ale w pier wszej, limitowanej edycji. Dlaczego zdecydowaliście się na taki zabieg - chodzi o to, by najwierniejsi fani, którzy kupują płyty w pierwszych dniach sprzedaży, mieli coś wyjątkowego w kolekcji? Chcieliśmy, żeby pierwsze wydanie płyty było wyjątkowe. Za moment i tak płyta będzie wszędzie ścią-

gana za darmo, więc chociaż ci którzy na nią czekali, mają coś specjalnego. Dlatego właśnie na limitowanej edycji jest cover Vader, a w środku wisiorek ze znakiem czarownicy, głównym motywem graficznym "Crimen Excepta", który stał się już nowym symbolem Crystal Viper. Ciekawostką jest też to, że "Tyrani piekieł" to bodaj dopiero drugi w waszej karierze utwór nagrany po polsku? Zgadza się, to też sprawiło, że ten kawałek również jest w naszych oczach bardziej atrakcyjny, bo poza faktem że to death metalowy utwór, to w dodatku w naszym ojczystym języku. Drugim - tylko że autorskim - kawałkiem Crystal Viper po polsku była specjalna wersja "The Last Axeman". Bardzo często padają w naszą stronę pytania, dlaczego nasze teksty są po angielsku, skoro mieszkamy w Polsce. Niestety to jedyna droga dla zespołu, który chce koncertować nie tylko w Polsce, ale i za granicą, ale również poszerzyć grono słuchaczy, bo jak wiadomo, język angielski jest uniwersalny. Takie zespoły jak na przykład uwielbiany przeze mnie Ossian, ma teksty po węgiersku i gra tylko tam, ale jest tam bardzo popularny, z czeskimi czy rosyjskimi zespołami jest podobnie, ale w Czechach i Rosji scena metalowa kwitnie. A Crystal Viper ani nie jest zbyt popularny w Polsce, ani heavy metalowa scena nie ma się zbyt dobrze, więc domyślam się, że gdybyśmy mieli tylko polskie teksty, gralibyśmy jeden koncert w roku i nie wydali żadnej płyty w porządnej wytwórni. Jest to smutne, ale niestety zgodne z prawdą. Drugim kompaktowym bonusem jest pochodzący ze ścieżki dźwiękowej filmu "Robin Hood: Ghost Of Sherwood" utwór "Ghost Of Sherwood". Jak doszło do waszej współpracy z realizatorami tego filmu? Znamy się od jakiegoś czasu z firmą, która robi ten film. Od słowa do słowa, okazało się, że Crystal Viper jest zespołem, którego styl pasuje do klimatu filmu, więc padła propozycja, żebyśmy nagrali tytułowy utwór do filmu. Oczywiście bardzo zapaliliśmy się do tego pomysłu, później już tylko dostałam scenariusz, na podstawie którego skomponowałam kawałek i napisałam tekst. "Ghost Of Sherwood" powstał niejako na zamówie nie, czy też mieliście całkowicie wolną rękę i został wybrany spośród kilku przedstawionych propozycji? Mieliśmy całkowicie wolną rękę, ale oczywiście byłam świadoma tego, że to musi być utwór nieco inny, bardziej melodyjny, wpadający w ucho i pasujący do filmu. Skomponowałam utwór, nagraliśmy wersję demo, do studia wchodziliśmy z praktycznie wyprodukowanym utworem. Nie było żadnych poprawek, ani nagrywania kilku wersji czy kilku kawałków. Powstał ten jeden, konkretny, który bardzo się spodobał i od razu został zaakceptowany przez producentów filmu. Ten utwór jest nieco lżejszy, bardziej melodyjny w porównaniu z pozostałymi utworami składającymi się na "Crimen Excepta". Ale na soundtracku filmu pewnie i tak będzie jednym z najcięższych? Tak, będzie to jedyna, a i zarazem wyróżniająca się, rockowa kompozycja. Soundtrack do filmu utrzymany jest raczej w spokojnym klimacie. Film w tym roku trafi do kin, oficjalną premierę będzie miał na festiwalu w Cannes. Bardzo cieszę się, że mieliśmy okazję wziąć udział w tym projekcie, tym bardziej, że skomponowałam utwór do filmu, w którym gra sam Tom Savini! Płytę promuje internetowy singel "Witch's Mark" z nową wersją "Banshee". Co zdecydowało o wyborze akurat utworu otwierającego album? Uznaliście, że jest najbardziej reprezentatywny? Utwór "Witch's Mark" w ciągu kilku minut rewelacyjnie oddaje klimat płyty, zwiastuje to, co czeka słuchacza gdy ten sięgnie po kompletny krążek. Poza tym, dobitnie pokazuje nowe oblicze Crystal Viper, ma niesamowitego kopa, jest bardzo dynamiczny. Pamiętam też nasze zdziwienie, gdy wrzuciliśmy "Witch's Mark" do sieci, i w ciągu doby ilość przesłuchań przekroczyła 10 tysięcy. Trochę się denerwowaliśmy jak zareagują nasi fani, bo jesteśmy świadomi inności tej płyty, ale akurat ten kawałek został bardzo dobrze odebrany. Cóż, teraz tylko pozostaje nam czekać, jak zostanie odebrana cała płyta.

wnictwo, i trochę nie fair w stosunku do naszych fanów. Odnośnie promocji też jesteście konserwatywni - jak najwięcej koncertów to podstawa? Oczywiście! W tym roku odwiedzimy kraje, w których nie graliśmy wcześniej, plus wracamy w te części Europy, gdzie zespół ma już spore grono fanów. Granie koncertów jest bardzo ważne, bo poza tymi, którzy przyszli na nasz koncert, zawsze trafisz na osoby, które usłyszą Crystal Viper po raz pierwszy, i przyłączają się do naszego metalowego legionu. Już nie mogę się doczekać kiedy znów zaczniemy grać na żywo, a póki co, mamy potwierdzone koncerty w takich krajach jak Hiszpania, Dania, Szwajcaria, Czechy, Słowacja, Niemcy... Kolejne propozycje napływają, więc śledźcie naszą stronę internetową, i dołączcie do nas na Facebooku, bo tam zawsze są wiadomości z pierwszej ręki, i ciekawe konkursy dla fanów. Gracie coraz częściej na świecie, w tym na liczących się festiwalach. Wygląda na to, że kariera zespołu na Zachodzie rozwija się stopniowo, lecz płynnie i systematycznie? Zgadza się, powoli podbijamy nowe miejsca, a w tych znanych, jesteśmy zawsze mile widziani. Oczywiście cieszy nas taki obrót spraw. Grunt to zadowoleni fani, wtedy już wszystko jest z górki. Nie ukrywam, że granie na festiwalach pozwala na pokazanie się szerszemu gronu słuchaczy, a bardzo często po koncertach dostajemy emaile od ludzi, którzy właśnie zobaczyli nas na koncercie i od tej pory są naszymi fanami. Ale gramy również mniejsze, klubowe koncerty, które mają niesamowity klimat, wtedy naprawdę się czuje prawdziwy kontakt z fanami, no i przede wszystkim wiesz, że ci długowłosi szaleńcy którym o mało nie odpadną głowy od headbangingu przyszli właśnie dla ciebie. To niesamowite uczucie. Aczkolwiek powracając do twojego pytania, owszem, zespół staje się coraz bardziej popularny na Zachodzie, zwłaszcza w Niemczech, i Hiszpanii. W tych dwóch krajach Crystal Viper ma chyba największe grono wielbicieli. Jednak znikoma liczba koncertów w Polsce jednoz nacznie chyba świadczy o tym, że nie ma tu zapotrze bowania na taki rodzaj metalu? Nie wiem, dlaczego tak jest. Tak samo jak nie wiem, dlaczego w Polsce nie ma porządnych wytwórni metalowych, koncertów co tydzień, albo kilka razy w tygodniu, a większość zespołów rozpada się po nagraniu jednej demówki. Oczywiście są wyjątki, ale nie ukrywajmy, że jednak w Polsce, i tutaj generalizuję, muzyka zaczyna się na kiczowatym, sztucznym popie, a kończy na tanim dicho. To tylko i wyłącznie wina mediów, które promują tanią, bezwartościową muzykę, a dzieciaki w szkołach nie mają nawet pojęcia co to jest blues, jazz, klasyczny rock, o heavy metalu nawet już tutaj nie wspomnę. Społeczeństwo niestety robi się coraz głupsze, a co za tym idzie, coś takiego jak kultura, sztuka, stają na coraz odleglejszym planie. Bardzo bym chciała, żeby Polska była jak na przykład Szwecja, albo Finlandia, gdzie artyści są szanowani, a żaden gatunek muzyki nie jest traktowany po macoszemu. Wiesz, u nas to też jest kwestia polityki i kretynów, którzy dorwali się do władzy, bo dopóki ludzie będą wierzyć, że muzykę metalową grają tylko sataniści a Nergal jest wcieleniem diabła, to Polska nadal będzie pośmiewiskiem na arenie europejskiej. Mam nadzieję, że chociaż mnie nikt nie pozwie o obrazę uczuć religijnych po przeczytaniu tekstów na "Crimen Excepta"... Cieszę się natomiast, że w miarę dobrze radzą sobie u nas death i black metalowe zespoły, jak Vader, Behemoth, Azarath, Bloodthirst, albo Hate. Życzę wam w takim razie, by ten stan rzeczy co do klasycznego metalu jak najszybciej zmienił się na lepsze i dziękuję za rozmowę! Dziękuję za wywiad! I na koniec małe przesłanie: kupujcie płyty, chodźcie na koncerty, wspierajcie scenę metalową, jej przyszłość jest w waszych rękach! Pozdrawiam wszystkich czytelników! Wojciech Chamryk

Wydacie ten materiał na winylowym singlu czy też jest jeszcze za wcześnie na takie dywagacje i pozostanie tylko w wersji cyfrowej? Nie będziemy tego singla wydawać osobno, pozostanie w wersji cyfrowej, ponieważ już niedługo ukazuje się płyta, a nowa wersja "The Banshee" która była dodana do tytułowego utworu, również niedługo ukaże na kompakcie. Byłoby to zupełnie niepotrzebne wyda-

CRYSTAL VIPER

49


Znana brytyjska hard rockowa formacja Praying Mantis obchodzi w tym roku trzydziestolecie wydania debiutanckiego albumu. Panowie są bardzo zajęci planując jubileuszowe koncerty po Japonii, ale znaleźli czas na krótką trasę po własnym podwórku, promując niedawno wydaną EP-kę "Metalmorphosis". Na jednym z koncertów współzałożyciel kapeli - basista Chris Troy udzielił nam krótkiego wywiadu, w którym poruszyliśmy tematy ostatnich wydawnictw, wydarzeń związanych z jubileuszem, jak również nadchodzącego nowego albumu.

Czas płynie… HMP: Waszym najnowszym wydawnictwem jest jubileuszowa EP-ka "Metalmorphosis" zawierająca nagrane na nowo utwory z początków działalności zespołu. Skąd pomysł na to wydawnictwo i jakimi kryteriami kierowaliście się wybierając kawałki? Chris Troy: Cóż, "Captured City" to jeden z oryginalnych numerów, jakie stworzyliśmy, więc stwierdziliśmy, że musi tam być. "Lovers to the Grave" zawsze cieszył się dużą popularnością, ale nie gramy go często i fani zawsze mówili, że musimy nagrać go ponownie. Śmieszna sprawa, Japończycy zawsze chcą mieć więcej utworów i obecnie pracujemy nad nagraniem kolejnych sześciu kawałków, które wydadzą na albumie, tak więc do utworów z EPki zostanie dołożone sześć dodatkowych numerów, głównie z "Time Tells No Lies". Skąd pomysł? Pomyśleliśmy, że to nowa kapela, minęło 30 lat i byłoby ciekawie zobaczyć, jak te utwory brzmią z nowocześniejszym podejściem. Jak wygląda praca nad nowymi wersjami starych kawałków? Robimy to wspólnymi siłami. Mamy nowych muzyków, którzy lubią to, co tworzymy. Wiesz, przez Mantis przewinęło się tak wielu członków, trzydziestutrzydziestupięciu, a to jest właściwie jeden z najdłużej trwających składów, ci sami ludzie przez pięć-sześć lat. Jak na Mantis, to bardzo dobrze. Każdy ma wkład w pisanie materiału, co jest świetne, bo brzmimy bardziej świeżo. Pracowaliście z wieloma muzykami. Prowadzicie jakąś ewidencję? Tino stworzył coś w stylu drzewa genealogicznego. Jest wielkie. Włożył w to dużo pracy. Może pewnego dnia zrobimy koncert i zaprosimy wszystkich muzyków, których mieliśmy w zespole. Będzie wielka scena i mnóstwo ludzi. Minęło 30 lat od wydania "Time Tells No Lies", a wy nadal gracie i nagrywacie... Czas płynie… Co jest dziwne, wielu ludzi, którzy nie widzieli nas przedtem mówi, że nasza muzyka nie brzmi jakby miała 30 lat, że prawdopodobnie wkładamy w to teraz więcej energii, niż kiedykolwiek przedtem. Jeśli kochasz muzykę i kochasz to, co robisz, to może trwać wiecznie. Iron Maiden nadal to robią, Judas Priest... Właściwie Judas Priest kończą karierę... Ale jeśli to kochasz, wciąż dostajesz nowe zastrzyki energii. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie z nami. Nie rozmawiałem z wami po wydaniu "Sanctuary", więc mam parę pytań o tę płytę. Po pierwsze, skąd tytuł, nawiązujący delikatnie do Iron Maiden, z którymi łączy was co nieco... Jeden z utworów jakie napisałem był o ludziach, którzy popełnili samobójstwo. W Walii istniał pewien krąg, który kontaktował się na Facebooku. Składał się z młodych, ładnych dziewczyn, młodych chłopców i miał pakt, że jego członkowie popełnią samobójstwo. Zastanawiasz się, dlaczego? Z jakiegoś powodu stwierdzili, że świat jest zły, a że to było ich sanktuarium, po prostu stwierdzili, że znikną i udadzą się do wyimaginowanego świata. Zatytułowałem utwór "Sanctuary" zainspirowany tym wydarzeniem, a potem nazwaliśmy tak album. Wszystko pasowało. Może jest tu jakiś związek z Iron Maiden, ale raczej niewielki.

50

PRAYING MANTIS

Nagrywaliście w Atlancie. Biorąc pod uwagę obecny stan przemysłu muzycznego i to, że nie sprzedajecie milionów płyt, jak udało wam się polecieć nagrywać do Stanów? Szczerze mówiąc, po prostu tak chcieliśmy to zrobić. Może nie jak wakacje, ale myśleliśmy, że lepiej uciec do takiego miejsca jak Atlanta, z daleka od żon, dzieci i wszystkiego. Zamknęliśmy się w tym domu gdzie inżynier miał swoje studio i po prostu nagrywaliśmy. Było świetnie być tam przez trzy tygodnie, w miejscu, gdzie nic nie odwracało naszej uwagi. Stwierdziliśmy, że musimy jechać wystarczająco daleko, żeby nikt nie mógł powiedzieć: "Muszę wrócić zobaczyć się z żoną i dziećmi." Byliśmy tam przez trzy tygodnie i wszystko wyszło naprawdę świetnie. Następnym razem prawdopodobnie zrobimy to samo. Jak już wspomnieliśmy Stany, skąd pomysł na okładkę ze Statuą Wolności? Szczerze mówiąc chciałbym powiedzieć, że ma to jakieś ukryte znaczenie, ale po prostu znaleźliśmy tą grafikę artysty Rainera Kalwitza, kiedy szukaliśmy czegoś na okładkę i kiedy obaj z Tino to zobaczyliśmy, pomyśleliśmy: "to jest to!" Wyglądało świetnie. Podobał mi się ten dekadencki aspekt tej grafiki. Pomyślałem: "To będzie podkreślało wiele tekstów, głębię tego, co robimy, czerń." Po prostu pasowało. I świetnie wygląda na koszulkach. Czy zmieniło się coś w podejściu do komponowania od kiedy doszli nowi muzycy? Tak, wydaje mi się, że mają duży wkład w pisanie i bardzo dobrze, bo nie powtarzamy się. Możesz mieć jednego kompozytora i do pewnego stopnia wydaje mi się, że to właśnie to, co stało się z Iron Maiden - stracili ten aspekt różnorodności. Wiesz, kiedy porównasz ich materiał ze starymi albumami, widać, że stracili ten magiczny składnik. Nie wiem, czy to z powodu monopolu na to, kto pisze poszczególne utwory, ale my mamy otwarte podejście. Jak ktoś ma dobry pomysł to go wykorzystujemy. Nie dlatego, że napisał to Tino czy ja, ale dlatego, że jest dobre. Wybieramy na album to co najlepsze.

Z tego co wiem, macie własne studio. Służy jedynie do przedprodukcji, czy nagrywacie tam właściwy materiał? 60-70% ostatniego albumu nagraliśmy w naszym studio. Atlanta była po to, by nagrać bębny i wykończyć album. Tak więc, tak, dużo właściwych nagrań dokonujemy we własnym studio. Dwa pytania z serii "historia zespołu". Dlaczego zmieniliście nazwę na Stratus kiedy Clive Burr dołączył do kapeli w połowie lat osiemdziesiątych? To był błąd. Myśleliśmy, że to nie byłoby właściwe nadal nazywać się Praying Mantis z Clivem, który przyszedł z Iron Maiden. Na początku to było Clive Burr's Escape, a potem zostaliśmy Stratus. To była zagrywka polityczna, wiesz, Clive nie chciał po prostu dołączyć do jakiegoś zespołu, myślał że może nam bardzo pomóc swoim nazwiskiem, więc odrzuciliśmy nazwę Praying Mantis. To nadal Praying Mantis w pewnym sensie, tylko pod nazwą Stratus. Wypadliście z biznesu na parę lat, a potem zrefor mowaliście się z Paulem Di'Anno i Dennisem Strattonem w 1990 roku na kilka koncertów w Japonii. Gdyby japoński promotor się z wami nie skontak tował, myślisz, że kapela kiedykolwiek by powróciła? Wydaje mi się, że bez tego Praying Mantis nie istniałby dzisiaj. To było nasze zmartwychwstanie, dodało nam energii i od tego czasu jest coraz lepiej. Japonia była dla nas świetna, dzięki tamtemu rynkowi przetrwaliśmy. Wracamy tam w styczniu obchodzić trzydziestolecie Praying Mantis. To świetni ludzie, wspaniali, bardzo honorowi. Chciałbym im podziękować, bo uratowali Praying Mantis. Powstało wiele gatunków rocka i metalu, bardzo agresywnych, które bardziej przemawiają do młodzieży niż tradycyjny, melodyjny hard rock i metal. Macie na koncertach wielu nastolatków? Mamy. Wielu ludzi nie wie, że zespół istnieje od lat, bo nie graliśmy przez lata w wielu miejscach, ale przekonujemy publikę do siebie. Są starsi, młodsi i to właśnie wspaniała rzecz w naszej muzyce, że przemawia do szerokiej publiki, również do młodych. To dobre dla naszego ego. Widziałem was niedawno na Sweden Rock, ale nie dotarłem na drugiego seta, akustycznego. Jak się podobało? Było fantastycznie! Denerwowaliśmy się, bo normalnie mamy za sobą ścianę dźwięku, a tu tylko gitary akustyczne, ale było fenomenalnie. Planujecie to powtórzyć? Tak, jak będzie okazja z pewnością to zrobimy. Pracujecie nad nową płytą. Jak idzie? Gotowe jest dopiero jakieś 30%, z powodu rocznicy, planowania koncertów w Japonii, dodatkowych sześciu starych kawałków, które nagrywamy. To wszystko zajmuje dużo czasu. Ale jak tylko się z tym uporamy, skoncentrujemy się i album wyjdzie wcześniej niż za kolejne sześć lat. Czego możemy się spodziewać? Czegoś w stylu "Sanctuary"? Tak mi się wydaje. Album będzie podobny do "Sanctuary", bo to by-ła udana receptura, dobrze się sprzedał. Jak powiedziałem, mamy najlepsze recenzje jakie kiedykolwiek mieliśmy, więc dlaczego zmieniać recepturę. Zatrzymamy ją. Foto: Frontiers

Dobrze. Płyta wyszła sześć lat temu, ale nie wydaje mi się, żebyście pisali materiał przez całe sześć lat. Dlaczego album nie wyszedł wcześniej? Dobre pytanie. Sześć lat to kupa czasu. Śmieszna sprawa, im jesteś starszy, tym czas bardziej ucieka. Nie czuliśmy się, jakby to było sześć lat. Ale wiesz, warto

było czekać, bo ludzie mówią, że "Sanctuary" to najlepsza płyta od "Time Tells No Lies". Wszędzie mieliśmy dobre recenzje.

W kilku wywiadach stwierdziłeś, że wciąż pracujecie nad nagraniem albumu perfekcyjnego, z czego wynika, że "Sanctuary" nim nie był... Nie wydaje mi się, żeby dało się osiągnąć perfekcję. Jeśli to osiągniesz, możesz równie dobrze sobie odpuścić. Zawsze próbujesz zrobić coś lepiej. Jak będziemy nagrywać kolejny album, postaramy się by był lepszy. Myślę, że potrafimy to zrobić. Może zajmie to kolejne sześć lat, mam nadzieję, że nie, może cztery. Minęło już dwa i pół roku, więc trzymajmy kciuki. Zrobimy kolejne "Sanctuary" i miejmy nadzieję, że jeszcze lepsze.

Wojciech Gabriel


Graham jest po prostu walnięty Dla wielu fanów zmiany jakie zaszły na ostatniej płycie Saxon - "Call to Arms" były ryzykowne. Odejście od przestrzennego brzmienia, skok ku surowości bardzo wczesnych lat 80-tych budziły obawy czy grupa będzie w stanie utrzymać kompozycyjny rozmach znany z poprzednich płyt. Obawy się nie sprawdziły, "Call to Arms" święci triumfy. Brytyjczycy idą za ciosem, wydając w tym roku DVD, film i płytę koncertową pod tym samym tytułem: "Heavy Metal Thunder". HMP: Witaj Biff. Wasz koncert najnowszy koncert z Wacken to wielka produkcja, mnie razi jednak fakt iż na DVD utwory pochodzą z trzech różnych festiwali i występy te zostały przemieszane. Co więcej grali tam różni perkusiści, co dodatkowo może kon fudować niezorientowanego widza. Nie lepiej było to uporządkować? Biff Byford: Przez lata graliśmy wciąż te same utwory na koncertach - "Princess of the Night", "747", "Wheels of Steel". Teraz chcieliśmy wydać album koncertowy umieszczając też mniej znane kawałki. Problem w ty, że były one grane na różnych festiwalach. Na naszej stronie internetowej umieściliśmy ogłoszenie o tym, które utwory fani chcieliby usłyszeć na płycie. Wcześniej, bo w 2009r. organizatorzy festiwalu Wacken zrobili set listę za nas. Praca nad tą płytą i DVD była trudna - baliśmy się, że te utwory mogą być wyrwane z kontekstu. Część ludzi mówiła, że oglądanie koncertu, na którym utwory pochodzą z różnych lat jest... dziwne. Ale nie można było tego zrobić inaczej. Na jednym z występów na Wacken nosisz charakterystyczny parciany płaszcz. Uszyto go dla ciebie? Był robiony dla mnie, ale pochodzi ze w sklepu z Niemiec, który handluje rzeczami związanymi z dawnym piractwem morskim. Bardzo go lubię. Nosi go teraz jakiś zapaśnik. Na rękawach jest flaga Niemiec i indiańskie sym bole. Ciekawe połączenie... Nie mają specjalnego znaczenia - to nawiązanie do atmosfery koncertu. Miejsca i symboliki - w logo Wacken masz wszak wielką czaszkę jakiegoś zwierza, co przypomina indiański totem. A sam festiwal odbywa się w Niemczech. Na Wacken, po wydaniu "Inner Sanctum" graliście utwór "Red Star Falling". Myślisz, że publiczność zrozumiała jego przesłanie? Myślę, że tak. Zwłaszcza ze wschodniej Europy, przecież stamtąd przyjeżdża do Wacken bardzo wielu ludzi. Polska, Czechosło... Czechy (śmiech). To są ludzie, którzy mieli z tym do czynienia na pewno bardziej niż Brytyjczycy. Słyszałem, że utwór grano u was w radio kilka razy. Fajnie że Polakom się podoba. Ci w koszulkach Che Guevary też zrozumieli przekaz? To tylko t-shirt, dla mnie nic nie znaczy. To tak jak ludzie noszący czarne mundury. To tylko moda, tak jakbyś założył koszulkę Saxon, Motorhead. Che Guevara, myślę że ludzie nie przywiązują już do niego takiej wagi. Widzisz, różnica jest taka, że ani ty ani Lemmy nie byliście kryminalistami. Zgadza się. Tu chodzi o prywatne opinie. Ja bym nie założył z nim koszulki ale nosiłem już pentagramem czy odwrócony krzyż. Tak czy inaczej bohaterowie jednego kraju są terrorystami drugiego. Ale o to właśnie walczyliście, nie? O wolność wyboru. Na tym to polega, możesz wybrać między Saxonem, a Che Guevarą. W Rosji wielu ludzie chciałoby powrotu tamtego systemu.

Jakiś czas temu jeden z telewizyjnych programów z Anglii poświęcony był właśnie wam i przyczynom braku popularności Saxon z wielkiej Brytanii. Czy sytuacja jest aż tak zła?

Na ostatniej trasie zrobiliśmy 20 koncertów. Nasza pozycja jest całkiem niezła. Daje się zauważyć zwrot w kierunku bardziej klasycznych zespołów. Najgorsza była dla nas końcówka lat 80-tych. Ale na meczu piłkarskim w Sheffield kilka lat temu nie wyglądało to najlepiej? To tylko wygłup zrobiony przez producenta pewnego Reality Show. Mieliśmy wyjść na kogoś, komu idzie bardzo źle. Zostaliśmy tam zabrani specjalnie przez producenta, którzy chciał nas przedstawić w złym świetle i o czym wiedzieliśmy. Coś jak z filmem Borat. Tak naprawdę traktowaliśmy to jako zabawę. Na początku było faktycznie beznadziejnie, ludzie gwizdali i bluzgali ale pod koniec utworu wypadliśmy dużo lepiej niż to opisano w prasie. Nie było wcale tak źle, zwłaszcza że pojawiliśmy się na murawie w momencie gdy spiker specjalnie zaczął wkurzać i dworować sobie z fanów gospodarzy, którzy na dodatek przegrywali 0:2. Ale tak to jest z reality show, znokautuj ich i kracz jak oni. Tak na marginesie to miała być promocja singla ale wyszło jedno wielkie zamieszanie. Określiłeś ten występ jako najgorsze 3 minuty twojego życia. Klasa robotnicza, która niegdyś uwielbiała Saxon teraz stała biernie na trybunach z rozdziawionymi gębami. Na meczach w Anglii nie ma już żadnej klasy robotniczej, bilety są za drogie. Nie wiem jak to wygląda u was. Na reprezentacji nie ma jej faktycznie, w lidze tak. Czy film "Heavy Metal Thunder" to próba przela nia na ekran tego co opowiedziałeś w swojej autobiografii? Nie ponieważ był to pomysł BBC na film o naszej grupie. Wyjdzie dopiero we wrześniu. Na trailerze pojawiają się często Gra-

Miałem na myśli specjalny występ z dawnymi muzykami. Przecież to jest właśnie reunion (śmiech). No nie, prawdziwy reunion to Adrian Smith w Iron Maiden i granie z trzema gitarzystami, Halford z Judasami.. . No dobra może jeden show w przyszłości, podchodzę do tego bardzo ostrożnie. Nie ma z mojej strony żadnych pretensji wobec nich. Graham jest po prostu walnięty. Musi oczyścić swój umysł i potem będziemy mogli iść dalej. Lemmy w wywiadach do tego filmu nie wygląda na trzeźwego... Nie był pijany. Zawsze tak wygląda od kiedy go znam, już od ponad 30 lat. Jednym z pierwszych utworów granych na ostatnim gigu w Polsce był "Back In 79" z ostatniego CD. Nie należy on do najbardziej żywych, koncertowych kawałków. Skąd jego wybór? To próba obudzenia ducha z czasów "Denim and Leather" i uważam że ma w sobie trochę niezbędnej siły potrzebnej na koncerty. Chcieliśmy dać ludziom szerokie spektrum naszych nowych kawałków, a graliśmy ich aż sześć. To jeden z moich ulubionych utworów z ostatniej płyty. On łączy starych i nowych fanów, to mój główny zamysł gdy pisze nowy materiał. Z setu wypadał natomiast "Power and the Glory", który na koncerty nadaje się dużo bardziej... Zmienimy to w przyszłości, zwłaszcza że był to utwór od którego zaczynaliśmy koncerty u was w 1986r. Ten utwór symbolizuje tez moment gdy dołączył do nas Nigel (Glocker - przyp. red.), który wprowadził nas w zupełnie nowe muzyczne terytorium. Obiecuję że go zagramy, gdy wrócimy. Skoro jesteśmy przy tych czasach. Płytę "Power and The Glory" zamyka utwór "Eagle Has Landed". Nie sadzisz, że główny riff na początku bardzo przypomina nagrany kilka lat wcześniej przez Priest utwór "Victm of Changes"? Ten motyw nie jest na początku, ale przed refrenem. Cholera wie… "Victim of Changes" jest na "Stained Class"? Nie, na "Sad Wing of Destiny"... Naprawdę nie mam pojęcia. Nie byłem autorem riffów do tego numeru, może gitarzyści coś podebrali. Jest jednak niezaprzeczalne, że inspirowaliśmy się Judas Priest. Wasz ostatni teledysk jest bardzo wymowny. Chłopiec na angielskiej plaży ustawia talerze perkusyjne tak, że przypominają one mur średniowiecznych anglosaskich tarcz, mających bronić kraju przed Wikingami. Czy ten przekaz odnosi się do dnia dzisiejszego, do innej niż skandynawska inwazji? Masz na myśli imigrantów? Nie sądzę, ujęcie rasowe w ogóle do mnie nie przemawia. To co stało się jakiś czas temu w Londynie to nie był konflikt rasowy a bardziej klasowy. To ludzie z marginesu, którzy myśleli uciekną sobie ze zgrabionymi dobrami. Sprawa się zakończyła, nie uciekli i siedzą już w więzieniach. Nie sadzę by była to inwazja. Jest tu wielu Polaków którzy się zgrali z miejscową społecznością i pracują w supermarkecie obok mnie. Myślę, że Zjednoczone Królestwo radzi sobie dobrze i emigranci w większości się zasymilują. Dwa lata temu mówiono o waszym wys tępie z jedną z polskich orkiestr symfon icznych. Sprawa ucichła, dlaczego? Następnego roku to się stanie, czekamy na odpowiedni moment.

Foto: UDR Music

Na DVD stwierdziłeś, że Wacken to festiw al jedyny w swoim rodzaju. Co według ciebie odróżnia go od np. Reding czy Donnington? Oczywiście bo to nie jest zwykły festiwal, ludzie jeżdżą tam każdego roku i są to te same osoby. To nie są z drugiej strony wakacje, bardziej pielgrzymka. Całe przygotowania, wybór zespołów, promocja trwa dużo dłużej niż przypadku tamtych festiwali. Dla wielu fanów to szczytowy punkt roku. Planują to. Jeśli cho-

dzi o Donnington i Reding to ludzie jeździli tam dla pojedynczych zespołów, nie dla samego wydarzenia nie byli tak przywiązani do nazwy. W.O.A. jest podobne do Glastonbury. Fani ufają promotorowi, że załatwi zawsze dobre zespoły i wykupują bilety zanim podany będzie pełny skład. A nawet, jak ich nie zadowoli, to przyjadą kolejny raz. Tam jest specyficzna więź miedzy ludźmi.

ham Olivier i Steve Dawson. Czy to oznacza że stosunki między wami się polepszają? Nie ma żadnych stosunków. I uprzedzam, jeśli pytasz o reunion to nie będzie takowego.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

SAXON

51


logy" pełniej, potężniej? Jamie King cudownie wzmocnił i udoskonalił brzmienie tych nagrań. Wszystko brzmi ciężej i dużo bardziej agresywnie. Chcieliśmy by brzmienie demówek było bliższe temu jakie jest na "Selah". To wszystko dzięki Jamiemu, który chyba ma moc daną mu przez "bogów metalu" (śmiech).

Progresywna strona metalu Archeologicznych wykopalisk ciąg dalszy - Oracle to właściwie zapomniana, istniejąca na początku lat dziewięćdziesiątych amerykańska grupa metalowa. Końcówka po-przedniego zdania wskazuje jasno, dlaczego dotąd nie słyszeliście o tym zespole - w czasie, gdy istniał, łamy i okładki pism metalowych opanowali reprezentanci sceny grunge i Oracle rozpadł się - krótko po wydaniu wydanego własnym sumptem albumu "Selah". W ubiegłym roku cały dorobek nagraniowy tej niesłusznie zapomnianej grupy został przypomniany na kompilacji "Desolate Kings: The Oracle Anthology". O owym wydawnictwie i historii zespołu rozmawialiśmy z wokalistą Oracle: HMP: Pretekstem do naszej rozmowy jest wydana w ubiegłym roku kompilacja Oracle "Desolate Kings: The Oracle Anthology". Czy ten album zawiera wasz cały dorobek, stąd jego tytuł? Shawn Pelata: Na "Desolate Kings: The Oracle Anthology" znajdują się wszystkie płyty jakie kiedykolwiek wydaliśmy. Tytuł pochodzi z naszej piosenki - "Desolate Kings", do której słowa napisał nasz dobry znajomy Doug Davis. Dziesięć lat temu wasz jedyny album, "Selah" został co prawda wznowiony - w formie splitu z

swoje dziewicze występy i nagrania w studiu. Im dłużej słucham "Desolate Kings..", tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu,że nie trafiliś cie w odpowiedni moment: klasyczny heavy metal przeżywał wtedy kryzys, dominowały jego brutalne odmiany, lub alternatywny rock, glam, czy zwykły pop? Jasno to widać na "Selah". Ta płyta wydana parę lat wcześniej lub później byłaby wielkim sukcesem. W międzyczasie, w 1992 roku, popularny stał się grunge. Doprowadziło to do tego, że mało kto przychoFoto: Tribunal/Divinebomb

Próbowaliście kiedyś określić sami, co gracie? Bo jak dla mnie Oracle brzmi jak klasyczny US power metal, z wpływami epickiego metalu i hard rocka… Chociaż w takim mrocznym, posępnym "Witches & Warlocks" można doszukać się odniesień zarówno do doom metalu jak i wczesnych płyt Black Sabbath? Określamy się jako heavy metalowa grupa. Wpływ na nas miało wiele kapel: od Black Sabbath do Iron Maiden po Qeensryche i Yngwiego Malmsteena. Z kolei trwający półtorej minuty instrumentalny utwór "Rebecca" brzmi niczym muzyka dawna, grana przez heavy metalowego gitarzystę - skąd pomysł na właśnie takie zakończenie materiału? Byliście fanami gry Randy'ego Rhoadsa, który rozpropagował takie granie na początku lat osiemdziesiątych? Robert - nasz gitarzysta (Kerns - przyp. red.), go kocha. Napisaliśmy ten kawałek dla jego córki Rebecci. Został uwzględniony na płycie za moją namową. Momentami wasze kompozycje nabierają wręcz progresywnego posmaku - złożona forma, urozmaicone aranżacje, jak chociażby w "Legion". Wyrażaliście się lepiej w takich długich utworach? Osobiście uwielbiam długie numery. Chciałbym pójść w bardziej progresywną, techniczną stronę. W 1992 roku grunge królował a metalowe grupy były zmuszone tworzyć bardziej zwięzłe, krótsze piosenki. Oracle niestety nie było wyjątkiem, ale dawaliśmy sobie też radę w trzy minutowych kawałkach. Dokładnie - trwającemu niewiele ponad trzy min uty "Desolate Kings" też niczego nie brakuje. Nie będę chyba zbyt oryginalny, jeśli wyrażę opinię, że krótko po wydaniu "Selah" wasza kariera się załamała? Po paru latach od publikacji "Selah" rozwiązaliśmy zespół. Później Oracle próbowało swoich sił z Robertem na wokalu, ale nie udało im się. Szkoda, bo te dwa numery, które z nim nagrali są moim zdaniem bardzo dobre. Mogli stworzyć coś wspaniałego. I stworzyli - w "Wolves Of The Cloth" zespół poszedł bardziej w kierunku epickiego metalu, w głosie Kernsa słychać nawet jakby charakterystyczną manierę Marka Sheltona z Manilla Road. "Apathy's Slumber" jest zaś oparty na dudniącym basie, przypominającym grę Geezera Butlera i wyrazistych gitarowych riffach.

Emerald, jednak to wydawnictwo było już pewnie niedostępne - stąd pewnie pomysł na wydanie oficjalnej antologii nagrań grupy? Chcieliśmy ponownie wydać "Selah", żeby ta płyta stałą się dostępna i to w zremasterowanej wersji. Nie byliśmy zadowoleni z brzmienia albumu na splicie, o którym wspominasz. No i szybko stał się on nieosiągalny. Wersja z antologii wydanej przez Divebomb Records jest dużo lepsza. Nie rozważaliście ponownego wydania "Selah" jako samodzielnego albumu, z nagraniami demo jako bonusami? Nie sądzisz, że dla kolekcjonerów takie wydawnictwo byłoby ciekawsze, niż wspomniana kompilacja? Szczerze? To jest właśnie to czym jest ta antologia... To "Selah", nasz jedyny pełny album zapakowany razem z nagraniami demo. Prezentujemy całą płytę i kilka zremasterowanych piosenek z demówek. Powodem, dla którego nazwaliśmy to "Desolate Kings: The Oracle Anthology" jest to, że dołączone są dwa numery nagrane po moim odejściu z zespołu. Cofnijmy się nieco w przeszłość: założyliście Oracle w 1990 roku, ale nie był to wasz pierwszy zespół? Nie ja założyłem Oracle, ja tylko do nich dołączyłem. To był z pewnością mój pierwszy prawdziwy zespół. Wcześniej grałem w pewnym składzie, ale nigdy nie daliśmy koncertu. To z Oracle miałem

52

ORACLE

dził na nasze koncerty. Tylko prawdziwi fani i maniakalni kolekcjonerzy. Uściślijmy przy okazji: to album, czy MCD? Czas trwania wskazywałby na tę drugą opcję, chociaż wiele klasycznych albumów, by wspom nieć tylko Rainbow czy Slayer, ma podobny czas trwania… Potwierdzam, że jest to album. Ma siedem piosenek trwających pół godziny. Wiele wydawnictw w czasach młodości metalu trwało tyle samo. Przykładem niech będą właśnie Rainbow, Slayer, ale i Van Halen. Jednak zanim wydaliście samodzielnie ten CD, dokonaliście nagrań demo, które trafiły także na "Desolate Kings..". Pierwsze, co da się zauważyć, to ich niezłe brzmienie - gdzie nagraliście ten materiał? Dema, na których śpiewałem były nagrywane na osiem śladów w studiu krewnego naszego perkusisty. "Selah" powstało w Heart Recording Studio w Charleston w USA z pomocą Eddiego Westa. A dwuutworowe demo z Robertem Kernsem na wokalu w Process Studios w Greensboro, również w USA. Na ile brzmienie tego materiału zmieniło się po masteringu, dokonanym w ubiegłym roku przez Jamie Kinga? Chcieliście, by te nagrania zabrzmiały na "Desolate Kings: The Oracle Antho-

Antologię kończą utwory bonusowe - alternatywne wersje czterech utworów demo.Mam rozumieć, że nagrywając demo zawsze przygotowywaliście utwory w kilku wersjach i wszystkie rejestrowaliście? Głównymi tego powodami było ponowne nagranie wokali, bo byłem wówczas chory i chęć posiadania lepszego miksu. Nasuwa się tu od razu pytanie, czy jednak wszystkie utwory Oracle trafiły na "Desolate Kings: The Oracle Anthology" - może jeszcze coś spoczywa w archiwach zespołu? Tak jak mówiłem. Znajduje się tu wszystko, co kiedykolwiek stworzyliśmy. Mieliśmy plany, żeby jeszcze razem coś zrobić, ale nigdy ich nie zrealizowaliśmy. A nagrania koncertowe? Nigdy nie rejestrowaliście swoich występów audio lub / i video? Każdy rejestrowaliśmy na kasetę video. Niestety gdzieś zaginęły. Nie mamy pojęcia co się z nimi stało. Bardzo bym chciał te kasety przetransponować na wersję DVD, ale wątpię, aby się to jeszcze kiedyś udało. Szkoda. Cieszmy się w takim razie "Desolate Kings: The Oracle Anthology"! Wojciech Chamryk & Robert Skowroński


Niemożliwe stało się faktem: płyta - obiekt westchnień kolekcjonerów z całego świata ukazała się wreszcie oficjalnie na CD. Tym bardziej cieszy fakt, że dokonała tego polska, niezależna firma SKOL Records. O trudnej drodze na szczyt, próbach powrotu po latach i jednej z najlepszych płyt amerykańskiego klasycznego heavy metalu, czyli "Resurrection" rozmawiamy z basistą Taist Of Iron, Markiem Glabe:

Wskrzeszenie bestii HMP: Taist Of Iron powstał w 1982 roku. Możesz nam opowiedzieć, jak to się odbyło i jak poznałeś innych muzyków zespołu? Mark Glabe: Tak, Taist Of Iron powstał w 1982 roku. Stało się to oficjalnie po tym, jak Ruzskullen zagrali swój ostatni koncert w Halloween, 31 października 1982. Wtedy właśnie ogłosiliśmy z Lorraine, że chcemy się przyłączyć do Taist Of Iron. Osobą, która zwerbowała wszystkich muzyków do nowego zespołu był Wylum Pearson. Wynajął on Midland Hall i postanowił znaleźć najlepszych muzyków, jacy byli dostępni. Pierwszy skład grupy stworzyli: Lorraine Gill, Mark Bakke, Jeff Massey, Wylum Pearson i ja. Z Lorraine byliśmy przyjaciółmi jeszcze ze szkoły - myślę, że miałem 14 lat, kiedy się poznaliśmy. Znałem również wcześniej Jeffa, ponieważ mieszkaliśmy obaj w pobliżu jeziora Spanaway. Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będziemy grali w jednym zespole. Jakie zespoły inspirowały was zanim założyliście zespół i w początkach jego działalności? Słuchaliście europejskich grup, pokroju Iron Maiden, Judas Priest czy raczej zespołów ze swej ojczyzny: Kiss, Van Halen? Pierwszy zespół, pod którego wrażeniem byłem, to byli Led Zeppelin. Później zainteresowali mnie Jimi Hendrix ,Emerson Lake and Palmer, Pink Floyd i Rush. To był mój Top5, kiedy byłem nastolatkiem. Później, kiedy zainteresowałem się metalem, przyszli Riot, Scorpions, UFO i Iron Maiden. Z kolei w Taist Of Iron byliśmy pod największym wpływem Iron Maiden, Black Sabbath i Ozzy'ego. Wcześniej muzycyTaist Of Iron grali w Allexis and Ruzscullen. To też były grupy metalowe, czy też graliście lżej? Do grania metalu wciągnął mnie mój przyjaciel, Randy Ortegero, założyciel Ruzskullen. Przybył do Tacoma z Waianae na Hawajach z wizytą, ale tak mu się u nas spodobało, że został na dłużej. Mieliśmy pokoje w piwnicy mojego domu. Randy zaraził mnie graniem w stylu Riot, Scorpions, Judas Priests, Thin Lizzy - wszystkimi rodzajami metalu, przy których Zeppelin i Hendrix nie byli już tak ciężcy. To była muzyka, w której dźwięku się zakochałem i poczułem ten styl. Właściwie dlaczego nazwaliście zespół Taist Of Iron? Były jakieś inne propozycje? Nazwa jest bardzo wymowna i mówi to co mówi. Słyszałem spekulacje, że Taist to akronim, ale wedle mojej wiedzy nie jest to prawda. Co do innej nazwy to były jakieś inne propozycje, kiedy kilka małych firm chciało podpisać z nami kontrakt. Nie pamiętam już szczegółów. Kiedy pojechaliśmy do Los Angeles, by tam koncertować, nazwa była już ustalona i myśleliśmy, że uda się nam podpisać kontrakt z jakąś dużą firmą. Ale tak się nie stało. Rozglądaliśmy się za "wielkim" kontraktem, ale bez efektów. Dlatego powołaliście do życia własną firmę płytową Iron Rec. i jej nakładem wydaliście debiu tancki LP "Resurrection"? Tak naprawdę nie próbowaliśmy jakoś "sprzedawać" zespołu do momentu nagrania "Resurrection". To prawda, Iron Recoesa to nasza własna firma. "Resurrection" to według mnie jeden z najlepszych amerykańskich metalowych albumów. Jak go oceniasz po latach? Wygląda na to, że wciąż jest lubiany

przez fanów, skoro pojawiają się nieoficjalne i legalne reedycje? Tak, słuchanie i granie starego materiału Taist Of Iron nadal nieźle mnie napędza! Długo pracowaliście nad tym albumem? Samo nagrywanie pewnie nie zajęło wam dużo czasu? Naprawdę już nie pamiętam, ile czasu spędziliśmy na pisaniu i przygotowywaniu tego materiału. Myślę, że trwało to jakieś cztery miesiące, a samym studio spędziliśmy sześć tygodni. Kim jest T.J. Landon - to właściciel studia, w którym nagrywaliście? T.J. Landon to właściciel studia TJ i zrobił całą pracę realizatorską przy "Resurrection". Był też asystentem inżyniera na płycie "Frampton Comes Alive" (akurat wśród ośmiu inżynierów i ich asystentów wymienionych na tej koncertowej płycie Petera Framptona nie ma nazwiska Landona - red.) i kilku albumach Heart. T.J. odszedł trzy lata temu. Był najbardziej utalentowanym realizatorem z jakim kiedykolwiek pracowałem. Do tego był wspaniałym człowiekiem i zawsze będzie mi go brakowało. Wydaliście "Resurrection" na kasecie I LP? W jakim nakładzie i ile egzemplarzy się sprzedało? "Resurrection" najpierw ukazało się na kasecie, a później na winylu. Z tego co wiem, to nakład wyniósł 500 kaset i 2000 płyt. Wtedy sądziłem, że było ich więcej, ale niedawno dowiedziałem się, że wytłoczyliśmy tylko dwa tysiące kopii. Płyta ukazała się w całych Stanach Zjednoczonych? Była dostępna w sklepach muzycznych, czy tylko wysyłkowo i w czasie waszych koncertów? Poza LA była w dystrybucji Green World Distributing. Część nakładu dotarła też do Europy. Znam ludzi, którzy kupili ją w Anglii, Nowym Jorku,

Miami czy na Alasce. Nie szukaliście lepszego - większego - dystrybuto ra? Nie powiedziałbym, że nie szukaliśmy. Wylum się starał, ale nie udało się zdobyć "wielkiego" kontraktu. To dziwne, że się wam nie udało - przecież "Resurrection" to klasyczny przykład czystego US speed/power metalu. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego nie udało się wam przebić? Myślę, że problemem dla nas było to, że nie mogliśmy podpisać kontraktu takiego, jakiego chcieliśmy, bo nie byliśmy zespołem jak wszystkie. Była wtedy silna scena glam metalu, zespoły takie jak Mötley Crüe czy Poison podpisywały wielkie kontrakty. My byliśmy ciężsi i mroczniejsi. Myślę, że gdybyśmy stali się wojownikami drogi, koncertowalibyśmy dłużej i w końcu może trafilibyśmy do Europy, może sprawy potoczyłyby się inaczej. Czy to niepowodzenie było przyczyną rozwiązania zespołu w 1986 roku? Może powinniśmy powiedzieć, że rozbiliśmy się i spaliliśmy się w LA. Ale wyglądało to tak, że byliśmy bez pieniędzy, żyliśmy w busie zaparkowanym na plaży Redondo. Pozwolili nam tam zaparkować i korzystać z łazienki, raz czy dwa ktoś przyniósł nam jedzenie. Próbowaliśmy sprzedawać dzieciakom na plaży nasze płyty by zdobyć pieniądze, ale w pewnym momencie przestało to być zabawne. Mieliśmy zagrać koncert w klubie Troubadour, ale Wylum zdecydował, że to nie ma sensu. Lorraine wsiadła do samolotu i wróciła do Tacoma. My z Wylumem zostaliśmy, zaczęliśmy pracować na budowie. Mieliśmy zreformować zespół, ale nic z tego nie wyszło. Niedawno "Resurrection" ukazało się po raz pier wszy oficjalnie na CD, nakładem SKOL Rec., z bonusowym materiałem demo z 1984 roku. To chyba dla was wielka chwila? Stało się to w styczniu 2011 i tak, to była dla nas wielka sprawa. Bart Gabriel wyprodukował i zremasterował tę wersję? Mieliście dostęp do oryginalnych taśm matek, czy do ich kopii? Tak, dokonał remasteringu materiału. Został on zrobiony z oryginalnych kopii. Nie myśleliście o dodaniu do tej płyty bonusów video? A może planujecie wydanie DVD z archiwalnymi materiałami z lat 80-tych? Wiele materiałów video, jakie mam zamieściłem na YouTube. Ale wielu z nich nie mam - wciąż próbuję, by ponownie wpadły mi w ręce. Jaki jest aktualny skład Taist Of Iron? Lorraine Gill- wokal, Steve Gale - gitara, Tom Cleeves - perkusja i Mark Glabe - bas. Wszyscy jesteśmy oryginalnymi członkami Ruzskullen. Mark Bakke uważa się za członka zespołu, ale obecnie mieszka w południowej Kalifornii. Ma nadzieję, że uda mu się pokonać tę odległość w tym roku i zagrać z nami koncert. Jeff Massey opuścił zespół w sierpniu ubiegłego roku i został zastąpiony przez Toma Cleevesa. Możemy czekać na kolejny album studyjny Taist Of Iron ? Z tego, co wiem, wciąż macie stary materiał z lat 1985/86- co się z nim stanie? Mamy cztero utworową EP. Na razie zakończyliśmy nagrania, nie mamy jeszcze okładki ani szaty graficznej. To jeden stary utwór "Metal Beast" i trzy nowe: "Don't Look Away", "Head Bangers Ball" i tytułowy "Cold Day In Hell". Co do starego materiału, to mam 24 śladową taśmę z Foto: Skol niekompletnym albumem nagranym w 1985 roku. Wciąż szukam odpowiedniego sprzętu by ją odtworzyć - mam nadzieję, że niedługo uda mi się tego dokonać. Dziękuję za rozmowę! Będziemy nadal trzymać rogi w górze i grać heavy metal! Dziękuję za zainteresowanie Taist Of Iron. Wojciech Chamryk

TAIST OF IRON

53


oferty koncertowe, więc dzięki Mike'owi mogliśmy znowu zacząć grać na żywo. Ale to nie on zagrał na "Skull 13" - wszystkie partie basu zarejestrował Steve Stegg i zrobił naprawdę świetną robotę.

Metal prosto z serca Bob Mitchell to jeden z najbardziej znanych amerykańskich wokalistów. Utożsamiany przede wszystkim z legendą US pwwer metalu Attacker niedawno ponownie odszedł z tego zespołu. Po krótkim rozbracie z muzyką reaktywował swój inny zespół, Sleepy Hollow. Wydany niedawno bardzo udany album "Skull 13" udowadnia, że zarówno Mitchell jak i tworzący zespół równie doświadczeni muzycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa: HMP: Długo trzeba było czekać na kolejny album Sleepy Hollow - debiut ukazał się przecież ponad 20 lat temu. Co wpłynęło na taki stan rzeczy? Bob Mitchell: Bardzo mi przykro, że musieliście tyle czekać, ale wszystko wskazuje na to, że było warto. Po prostu nadszedł odpowiedni czas, aby powołać ponownie do życia Sleepy Hollow. Trudno to wyrazić słowami. Wiem, że przez wszystkie lata jego spoczynku zespół pozostał bardzo popularny, zyskał sobie nawet status kultowego. Dlatego kiedy ogłosiliśmy wznowienie działalności wszystko wróciło na swoje miejsce. Tym bardziej, że reakcje na nasz powrót były zaskakująco dobre. Fani i prasa przyjęli "Skull 13" po tak długiej przerwie tak, że jest to dla mnie powód do dumy. Jestem głęboko przeświadczony, że to fani zainspirowali nasz powrót. "Skull 13" to świetny album i warto było na niego poczekać, ale zdajesz sobie sprawę z tego, że wielu fanów uważa, że zdecydowanie zbyt rzadko nagrywasz i wydajesz płyty? (Śmiech) Cóż, znowu mi bardzo przykro z tego powodu, jednak - jeśli mogę ryzykować argumentując w ten sposób - nagrywam i wydaję albumy innych zespołów od 2002 roku. Ale rozumiem, nawiązując do Sleepy Hollow, że jest to prawda. Mogę cię zapewnić, że obecnie fani mogą się spodziewać większej ilości naszych wydawnictw - pracujemy już nad kolejnym albumem, który będzie zatytułowany "United". Czyli do studia wchodzisz dopiero wtedy, kiedy czujesz, że powstanie coś ważnego i interesującego zarówno dla fanów jak i dla was? Nie ma mowy o seryjnym nagrywaniu nijakich albumów na siłę, bo kontrakt do tego obliguje? Zespół jest w tej chwili kreatywny jak nigdy dotąd. To, że mamy wiążącą umowę pomaga, ponieważ pozwala utrzymać nasze zaangażowanie i zainteresowanie fanów. Bo fani metalu zasługują na najlepszą muzykę jak to tylko możliwe i na tym się obecnie skupiamy. W naszym kontrakcie określono, że

musimy przedłożyć trzy albumy w ciągu najbliższych sześciu lat. Jesteśmy rok po podpisaniu umowy i mamy już kolejny album. Jednak to nie koniec, kiedy przyjdzie czas będziemy renegocjować nasz kontrakt - będziemy nagrywać tak długo dopóty, dopóki firma i fani będą tego chcieli. Wygląda na to, że po kolejnym rozbracie z Attacker Sleepy Hollow stał się dla ciebie pierwszo planowym zespołem? Właściwie po odejściu z mojego poprzedniego zespołu nie chciałem już więcej śpiewać. Skończyłem z tym. Tym bardziej, że powiedziano mi, że nigdy nie zdołam już osiągnąć niczego większego od tego, co zrobiłem z Attacker. Usłyszałem też, że byłoby to w moim interesie, co bardzo mnie zraniło. Trwało to rok. Ale moja żona zachęciła mnie do kontynuowania śpiewania i do tego, by być szczerym wobec fanów, których pozyskałem przez te wszystkie lata. Również rodzina i przyjaciele stanęli za mną murem, zachęcając, bym się nie poddawał. Żona powiedziała mi też, że poddanie się w takiej sytuacji i negatywne myślenie są bardzo złym przykładem dla naszych dzieci - to było właśnie to, co potrzebowałem w takiej sytuacji usłyszeć. Zacząłem się rozglądać co świat ma do zaoferowania po raz kolejny i zauważyłem, że Sleepy Hollow jest wciąż pamiętany oraz doceniany. Nawiązałem więc odpowiednie kontakty, szukając osób, które wciąż wierzą w to co robię. To dzięki takim ludziom jak Volker Raabe (promotor Swordbrothers) i Andreas Lorenz (Pure Steel Records) powrót Sleepy Hollow stał się możliwy. Wróciliście w niemal oryginalnym składzie - zabrakło tylko basisty. Mieliście w składzie znanego z m.in. Symphony X i Seven Witches Mike'a LePonda, ale ponoć nie dołączył do was na stałe? Mike LePond został poproszony o to by być naszym basistą póki nie znajdziemy kogoś na stałe. Nasz oryginalny basista nie mógł wrócić w jakimkolwiek zakresie do Sleepy Hollow, a mieliśmy

LePonda zastąpił go również nie byle kto, bo znany jeszcze z Ripper (Houston, TX) Alan D'Angelo? Priorytetem dla Mike'a jest Symphony X oraz jego różne projekty uboczne. Ale to dzięki jego rekomendacji przyjęliśmy Alana D'Angelo. Przedyskutowaliśmy to wracając samolotem z Chicago i kilka dni później Alan dołączył do zespołu jako stały członek. Jego wkład w Sleepy Hollow jest ogromny. Nadał naszej muzyce zupełnie nowy wymiar, to świetny muzyk i wielki artysta. Przyjęcie go do zespołu okazało się jedną z najlepszych decyzji w mojej karierze. Czyli jest już w tej chwili pełnoprawnym członkiem zespołu i w takim składzie ruszycie na koncerty promujące "Skull 13"? W chwili kiedy to czytacie zespół jest w trakcie kilku występów i wszystko idzie świetnie. Wygląda na to, że już niebawem ogłosimy listę naszych koncertów w roku 2013. Producentami płyty byli wasz gitarzysta Steve Stegg i Eric Fisher. Z tego co wiem, do tej pory miał on rzadziej do czynienia z cięższymi brzmieniami? Steve i Eric wykonali mistrzowską pracę na naszym albumie Tworzą świetny team i każdy zespół będzie szczęśliwy, że ten tandem pracuje z nimi. Steve i Eric są bliskimi przyjaciółmi, do tego grali razem w zespole o nazwie Tapping The Vein, więc chemia pomiędzy nimi dwoma jest dość oczywista. Całość materiału brzmi bardzo ciężko, surowo takie było zapewne wasze zamierzenie, by w erze cyfrowego, momentami zbyt syntetycznego dźwięku wrócić nie tylko muzycznie, ale i brzmieniowo do korzeni lat 80-tych.? To co zrobiliśmy to jest to! Mieliśmy utwory, które zostały napisane przez nas wiele lat temu, ale nigdy nie dotarły do fazy zapisu. Więc odkurzyliśmy najlepsze kompozycje z tego okresu oraz napisaliśmy nowe. Album nie był planowany, to po prostu się stało i uważam, że w przyszłości nasze płyty będą powstawać właśnie w taki sposób. Będziemy je po prostu pisać i nagrywać, a fani Sleepy Hollow zdecydują, czy są dobre. Jak na razie wygląda na to, że jesteśmy na dobrej drodze. "Skull 13" to płyta wręcz wymarzona dla fanów US power/heavy metal. Już opener "Death of the Horsemen" nie pozostawia co do tego wątpliwoś ci, później też kilka razy nieźle przyspieszacie, jak chociażby w przebojowym "Inquisition" czy równie chwytliwym "Rear Window". Ten ostatni utwór momentami brzmi jak metalizowana wers Foto: Pure Steel

54

SLEEPY HOLLOW


ja starego, siarczystego rock and rolla - słuchałeś jako dziecko takiej muzyki? Mogła mieć na ciebie jakiś wpływ? Nadal słucham rock and rolla. Największy zespoły w historii muzyki czerpią z korzeni rock and rolla i bluesa. Istnieje tak wiele zespołów, które zawdzięczają swoje kariery pionierom rocka. Powszechnie wiadomo, że Lemmy uwielbia Little Richarda. Ross the Boss jest wielkim fanem Chucka Berry' ego. A ja? Jestem wielkim fanem Deana Martina. On sprawił, że postanowiłem śpiewać. A Ian Gillan skierował mnie na właściwą drogę. Mógłbym opowiadać o tym długo, ale nie wiem, czy to się nadaje do tego magazynu (śmiech). Myślę, że bez względu na to jaki styl heavy metalu się gra rock and roll zawsze będzie podstawą wszystkiego. To nie jedyny eksperyment na "Skull 13" - opus magnum tego CD jest niemal 10- minutowy "Epic (The Legend Retold)". Tytuł doskonale ją charakteryzuje - to rzeczywiście epicka, urozmaicona kompozycja, świetnie łącząca klasyczny heavy, doom metal z bardziej progresywnym podejściem. Długo nad nią pracowaliście, czy też powstała w miarę szybko? "Epic" została napisana ponad dwadzieścia lat temu, ale dopiero teraz, że zajęła należne jej miejsce. I nie było trudno nagrać ten konkretny utwór. Zaśpiewałem go w pierwszym podejściu. Sama produkcja trwała dłużej, ale tylko dlatego, że to długa kompozycja. Nie ma przecież utworu, nad którym nie trzeba popracować. Ale niektóre zespoły zabiły emocje i szczerość, bo timing musi być doskonały. Ja widzę to tak, że heavy metal jest wykonywany przez istoty ludzkie i jako takie mamy tendencję do popełniania błędów - ale to też jest piękno sztuki. Jest lepiej, gdy muzyka pochodzi z serca lub brzmi niczym z automatu? Przecież tę perfekcję techniczną docenią tylko maniacy technologii a nie przeciętny fan rocka. To w jaki sposób słyszysz mnie na płycie nie zmienia faktu, że to wciąż jestem ja. Kiedy nagrywałem chórki zdziwiłem się, jak łatwo można to teraz robić, ale to wciąż ja. Nie może być tak, że kliknięcie zastąpi surowość i intensywność prawdziwego wykonania każdego utworu. W sumie to dla ciebie nie pierwszyzna - już na LP "Battle At Helms Deep" mieliśmy takie dłuższe, rozbudowane utwory, jak chociażby "Downfall". Ale nie do końca. Takie większe formy rezerwowałem zwykle dla do Sleepy Hollow. Ale jedyną rzeczą jaką planujemy przyjazd do studio z dobrze napisanymi i dopracowanymi co do struktury utworami. Cokolwiek stanie się po tym decydować będą fani. Inspirowali was wtedy Iron Maiden. Na "Skull 13" mamy też echa twórczości tego zespołu, ale z późniejszego okresu - "Eternal Bridge" pięknie łączy klasycznego hard rocka w stylu Black Sabbath z progresywnym podejściem Maiden ery "Seventh Son Of A Seventh Son"? Umieszczasz nas w świetnym towarzystwie przyjacielu. Mogę szczerze powiedzieć, że nie było bezpośrednich wpływów, nikt ich celowo nie szukał. Jak już wspomniałem chcemy po prostu napisać jak najlepsze utwory, a potem odpowiednio je zaaranżować. Tak więc jeśli usłyszałeś tu stylistykę Maiden i Sabbath to świetnie. Ale czytałem opinie, że "Eternal Bridge" przypomina też Dio czy nawet Manowar. Co prowadzi mnie do punktu, że my piszemy i wykonujemy utwory, a o reszcie decydują słuchacze. Kiedy ludzie rozmawiają o twojej piosence to znaczy, że na ten moment wykonałeś swoją pracę i jest ona skończona. Instrumentalny "Misery Waltz" jest takim melodyjnym łącznikiem pomiędzy "Epic (The Legend Retold)" a "Eternal Bridge", będąc jednocześnie chwilą wytchnienia przed potężnym uderzeniem "Spiral Effect". Finałowy, na poły balladowy "Midnight" też ma komercyjny potencjał. Nie myśleliście o nakręceniu jakiegoś teledysku, czy chociażby internetowej promocji wybranego utworu, tak, jak czynią to coraz częściej inne zespoły? Chcemy nakręcić do niego oficjalny teledysk, ale obecnie jest tylko film promocyjny. Mamy pomy-

sły, ale problemem jest budżet i zgranie harmonogramów. Dlatego być może nakręcimy teledysk koncertowy któregoś dnia. Tym bardziej, że to świetny utwór, jeden z moich ulubionych. Dlatego, jak to mówią: nigdy nie mów nigdy. Bardzo fajnie różnicujesz partie wokalne na tej płycie - momentami można odnieść wrażenie, że śpiewa na niej kilku różnych wokalistów? Jestem dumny z tego, że jestem wokalistą. Poświęciłem na to długie lata, by mój głos był dobrze dopasowany do struktury poszczególnych utworów. Na przykład, utwór taki jak "Facemelter" jest agresywny i wymaga śpiewania właśnie w taki sposób. Ale moje ulubione piosenki to "Eternal Bridge", "Spiral Effect" i "Inquisition", a to dlatego, że prezentuję w nich swój naturalny głos. W cięższych utworach używam tego, co określam mianem sztuczki wokalnej. Generalnie korzystam ze wszystkich możliwości swojego głosu dość skutecznie, a fani lubią to, co robię. Nie mógłbym śpiewać wszystkiego w ten sam sposób. I nigdy nie szczyciłbym się tym, że jestem znany jako jednostronny wokalista. W sumie śpiewałeś tak już 25 lat temu, jednak wtedy nie byłeś chyba tak uniwersalnym i wszechstronnym wokalistą - korzystałeś głównie z wysokich rejestrów? Kiedy nagrywałem album "Battle…" miałem 17 lub 18 lat, więc był jeszcze chłopcem. Ale już wtedy miałem intuicję i potrafiłem efektywnie wykorzystać swój głos w zależności od sposobu, w jaki utwory zostały napisane. Czy były to agresywne piosenki lub melodyjny kawałek, wiedziałem, kiedy należy zastosować odpowiednie środki ekspresji. Do tego dwadzieścia pięć lat temu mój głos był wyższy i bardziej młodzieńczy. Przez lata dojrzał. Mogę jeszcze wyciągać wysokie nuty, ale już nie tak jak kiedyś. Obecnie podchodzę do tego bardziej metodycznie i muszę mieć pewność, że to, co robię w studiu mogę też zrobić w na żywo. Nigdy nie mógłbym oszukiwać mojej publiczności. A teraz proszę - chwilami brzmi to tak, jakby za mikrofonem w Sleepy Hollow stał Udo Dirkschneider, ale potrafiący śpiewać, jak we wspom nianych już "Death of the Horsemen" czy "Rear Window" (śmiech)? Śpiewam w zależności od tego, jaka muzyka jest napisana. Tu niczego nie można zaplanować. Słucham i wychodzi to, co wychodzi. Dean Martin miał regułę o śpiewie, zawsze mówił: "Jeśli musisz śpiewać na siłę, to lepiej nie śpiewaj". Innymi słowy, pisząc teksty i linie wokalne zawsze ufam swojemu instynktowi. W obecnych czasach nawet wydanie tak dobrej płyty niczego nie przesądza. Sleepy Hollow to bardziej projekt czy zespół? Zrealizowaliście się nagrywając ten album i na tym poprzestaniecie, czy też ruszycie na trasę? Sleepy Hollow to zespół. Mamy znacznie pewniejszą sytuację niż niegdyś, do tego, jak już wspomniałem, kolejne albumy do stworzenia, przy czym świetnie się bawimy. Zakończymy ten rok koncertami, a na 2013r. planujemy trasy po USA, Wielkiej Brytanii i w Europie. Z przyczyn geograficznych będzie wam pewnie łatwiej grać w ojczyźnie, ale sądząc z tego, że waszym wydawcą jest niemiecka Pure Steel Records pojawicie się też pewnie w Europie na większej ilości koncertów, np. na jakichś festi walach? Wiadomo już, że zagramy m.in. z OZ na Ragnarok Festival w Chicago w maju 2013r. oraz na Headbangers Open Air w Niemczech w lipcu 2013r. Wraz z tym mamy cztery inne koncerty w Europie. Następnie jesienią będziemy w Wielkiej Brytanii. Mamy nadzieję, że dojdzie jeszcze więcej wydarzeń festiwalowych, o czym nasi fani dowiedzą się na Facebooku. Zainteresowanie zespołem jest duże, codziennie odpowiadam na wywiady. Myślę, że to zabawne, bo kiedyś prorokowano mi, że do niczego już nie dojdę po opuszczeniu mojego poprzedniego zespołu. Czyli jest nieźle jak na faceta, który nie mógł przypuszczać, że zrobi jeszcze coś w muzyce, eh? Wojciech Chamryk

SLEEPY HOLLOW

55


to zwykle Ampeg SVT. Ja używam na żywo japońskiego Edwards flying V podłączonego zwykle do Marshalla 900, 800 lub Peaveya 5150. W czasie nagrywania moich partii do ostatniego albumu miałem w rękach Gibsona Les Paula Juniora. Użyłem go zarówno do partii rytmicznych jak i solowych. Kiedyś to była moja gitara, jednak sprzedałem go Nico Elgstrandowi, producentowi płyty, wiele lat temu. Niezbyt trafiona decyzja, bo to jedna z najlepszych gitar na której kiedykolwiek grałem, (śmiech!)!

Polowanie czas zacząć Przy okazji premiery najnowszego albumu tej szwedzkiej formacji, zatytułowanego "The Hunt", mamy okazję porozmawiać z frotmanem tego coraz bardziej znanego trio. Nie ma co owijać w bawełnę - robi się o nich coraz bardziej głośno. I słusznie, bo ciężar i mięcho jakie leje się z głośników, gdy puszcza się ostatnie płyty zespołu Grand Magus są samym w sobie metalowym świadectwem, że w Skandynawii nie gra się jedynie death metalu lub remizowych klimatów na klawiszach. HMP: Niedawno ukazał się wasz szósty album zatytułowany "The Hunt". Z jakimi opiniami się spotkaliście do tej pory, odnośnie waszego nowego wydawnictwa? J.B. Christoffersson: Odbiór naszej najnowszej płyty jest wręcz fantastyczny. Myślę, że żaden inny nasz album nie był tak pozytywnie recenzowany. Wydaję mi się także, że nasi fani, którzy są z nami od jakiegoś czasu, również są z niego zadowoleni. "The Hunt" był dla nas trochę większym wyzwaniem niż inne albumy, które nagrywaliśmy w przeszłości. Jestem przekonany, że jednak będzie to nasz znak firmowy na długie lata. Od niedawna macie nowego garowego w składzie. Jak uważasz, czy Ludwig Witt dobrze się wpasował do zespołu? Wpasował się jak ulał niczym rękawiczka. Zmiana jest jednak dostrzegalna. Pomimo tego, że Seb i Ludwig wywodzą się z tego samego perkusyjnego światka, ich style trochę się różnią. Każdy z nich ma swój niepowtarzalny sposób gry na bębnach. Ludwiga Witta znałeś wcześniej ze Spiritual Beggars, w którym śpiewałeś. Czy po odejściu Seba Sippoli poszedłeś z propozycją grania w Grand Magus prosto do Ludwiga? Tak, pierwsze co zrobiliśmy po odejściu Seba, to właśnie było skontaktowanie się z Ludwigiem Wittem. Według mojej opinii, tylko on był w stanie wykonać swoją robotę, tak jak powinna zostać wykonana. Nie ma, wbrew pozorom, tak wielu perkusistów tego kalibru. Nam chodziło o kogoś, kto potrafi grać dobrze zarówno w stylu hard rockowym jak i szybką podwójną stopą. Poza tym, wiedziałem, że Ludwig jest osobą na której można polegać, a to jest równie ważne jak umiejętności. Gdy jest nas tylko trzech, każdy musi być idealnie dopasowany do reszty, inaczej wszystko się rypnie.

Jedną z rzeczy, które podobają mi się w Grand Magusie to teksty utworów i motywy się w nich przewijające. Skąd czerpiecie inspiracje przy pisaniu? Teksty zawsze były dla nas czymś bardzo ważnym. To one przekazują emocje oraz przesłania, które chcę wyrazić. To nie są proste teksty o imrpezowaniu i o metalu. Wlewam w nie swoją duszę. I to właśnie z niej, z mego wewnętrznego ja, czerpię swoją inspiracje. Tematyka naszej starodawnej szwedzkiej kultury, połączenia człowieka i natury po prostu płynie w mojej krwi.

wtedy. Żeby się rozwijać potrzebowaliśmy czegoś większego za naszymi plecami. Będę jednak zawsze wdzięczny, Lee oraz Willowi z Rise Above. Byli dla nas wspaniali i zawsze nas wspierali. Następnie mieliście krótki epizod z Roadrunner Records, którego owocem był świetny "Hammer of the North". Co się stało, że wydaliście pod ich szyldem tylko jedną płytę? Cóż, Roadrunner Records jako taki właściwie przestał już istnieć. Już w zeszłym roku czuliśmy, że coś się święci. Tak czy owak, chcieli wprowadzić niekorzystne zmiany do naszego kontraktu, na które się nie zgodziliśmy i daliśmy sobie z nimi spokój. I to rychło w czas, (śmiech!). Chciałbym jednak podkreślić, że ludzie z niemieckiego biura Roadrunner Records byli w porządku i nie żałuję krótkiego epizodu współpracy z nimi. Bycie pod skrzydłami istniejącego jeszcze wtedy Roadrunnera dało naszej kapeli trochę rozgłosu.

W kawałku "Son of Last Breath" jest wyśmienita partia grana przez wiolonczelę. To naprawdę Fox ją gra? Tak, tak! Grał na wiolonczeli w orkiestrze przez wiele lat, gdy był młodszy. Nie gra na niej aktywnie już od jakiegoś czasu, ale nie zapomniał jeszcze jak to się robi. Bądź co bądź, sam byłem pod wrażeniem! Nie wiedziałem, że jest aż tak dobry, (śmiech!). Warstwa liryczna tego epickiego kawałka dotyczy nordyckiej mitologii? Trochę tak, ale głównie chodzi o wewnętrzną walkę ze zwierzęcą stroną jaźni człowieka.

Teraz jesteście częścią Nuclear Blast. Jak na razie się czujecie, będąc w tej wielkiej wytwórni? Nuclear Blast to prawdziwi mistrzowie, że tak to ujmę. Są profesjonalni, aż do bólu. Nie mogło nam się trafić lepiej. Naprawdę doskonale wspierają nasz nowy album. Promocja stoi na najwyższym poziomie. Myślę, że trafiliśmy do nich w idealnym momencie.

Czemu wybraliście "Starlight Slaughter" jako otwieracz na "The Hunt"? Ten utwór znacząco odbiega od tego, co możemy znaleźć na tym albumie. Jest bardziej lżejszy od reszty. To było trochę śmiałe posunięcie, z tym się zgodzę. Nie wydaję mi się jednak, by był to lżejszy kawałek. Ma po prostu trochę więcej rockowego feelingu i mniej mroku niż pozostałe utwory. Razem stwierdziliśmy, że jest to najbardziej chwytliwy utwór, który zainteresuje słuchacza na początku albumu. Również pod względem lirycznym, jest tak jakby punktem początkowym dla całej płyty.

Jakiego sprzętu używacie? Fox używa głównie dwóch basów. Pierwszy to Sandberg Jazz, którego użył do nagrania wszystkich swoich partii na "The Hunt". Na żywo to też głównie na nim gra. Drugim jego wiosłem jest ośmiostrunowy Rickenbacker, lecz założył na niego tylko cztery struny. Jego używał na nagraniach do "Iron Will" oraz "Wolf's Return". Jego wzmak

Innymi słowy album należy odbierać jako spójną całość? Dokładnie tak, tę płytę należy przesłuchać od początku do końca. Głośno. W końcu została stworzona do tego by słuchać jej głośno.

Nie powiem, byłem trochę zaskoczony faktem, że perkusista grający w heavy/doom metalowych zespołach udziela się także w depressive black metalowym projekcie. Jak do tego doszło? Cóż, Ludwig ma bardzo szerokie zainteresowania. W sumie tak samo jak ja i Fox. Wiesz, death, black, i tak dalej. Poza tym Shining, o którym wspomniałeś w pytaniu, ma w swojej muzyce bardzo wiele elementów heavy metalowych, a nie tylko szalone blasty i ultraszybkie tempo. Ludwig gra wiele ciekawych rzeczy w Shining, a i reszta zespołu również.

Zawsze występowaliście jako trio. Nigdy nie myślałeś o dołączeniu drugiej gitary? Tacy zawsze byliśmy. Granie w trójkę zawsze nam odpowiadało od samego początku. Po co mielibyśmy to zmieniać, nawet teraz? Wpłynęłoby to na całą istotę zespołu, muzycznie i nie tylko. No, i ostatnią rzeczą jaką chciałbym widzieć w naszym zespole, to dołączanie muzyków sesyjnych do występów na żywo. W styczniu zagraliście kilka koncertów z dwoma szwedzkimi młodymi zespołami Bullet oraz Steelwing. Jak ci się podoba ich muzyka? Bullet to nasi starzy przyjaciele i w dodatku jeden z lepszych zespołów istniejących dziś na scenie. Steelwing też są w porządku, a ich show i ich oddanie dla metalu też mi przypadło do gustu.

Ludwig potwierdził swoją dobrą formę nie tylko na waszym ostatnim wydawnictwie, lecz także na żywo. Widać to było na waszym występie na polskiej edycji Metalfestu w Jaworznie. O ile się nie mylę, był to także wasz pierwszy występ na naszej ziemi. Jak wam się spodobała polska publiczność? O, byli wspaniali. Prawdziwi metalowcy, a to dokładnie taki rodzaj publiczności jaki każdy chciałby zobaczyć pod sceną. Świetnie się bawiliśmy i nie możemy się doczekać, by do was wrócić.

Jakie są w ogóle twoje ulubione zespoły ze Szwecji? Wolf, wcześniej wspomniany Bullet, Watain, Unleashed, Entombed, Nifelheim… i tak mógłbym wymieniać i wymieniać.

Szkoda, że dostaliście tak mało czasu na występ… Też tak uważam. Jak powiedziałem, chcielibyśmy tu wrócić, gdyż mogę śmiało powiedzieć, że ci maniacy, których widzieliśmy u was, kochają metal z właściwych i szczerych powodów.

56

GRAND MAGUS

Aleksader "Sterviss" Trojanowski Foto: Nuclear Blast

Skupmy się przez chwilę na sprawach dotyczących wytwórni. Wasze pierwsze cztery albumy zostały wydane przez Rise Above Records. Dlaczego nie byliście zainteresowani dalszą współpracą z nimi? Po prostu Rise Above było zbyt małą wytwórnią

Wielkie dzięki za wywiad. Oby szczęście sprzyjało wam w przyszłości! Dzięki. Heavy Metal is the law!


Ugrzeczniony metal wszedł na salony Na szczęście jaskiniowcy z Evangelist stoją u ich progów i nawet nie planują złapać za klamkę. Sięgają po prosty i archaiczny gatunek, wierzą, że w prostocie tkwi moc, a im więcej uwikłań w machinerię przemysłu muzycznego, tym bardziej blednie jej siła. HMP: Nazwę zaczerpnęliście od osoby, która w kul turze chrześcijańskiej pełni rolę autora natchnionego, głoszącego wiarę. Nie sposób nie zapytać, z jaką wiarą przybywa do nas Evangelist? Evangelist: Z wiarą w prawdziwy metal rzecz jasna. Czysty, pierwotny, grany prosto z serca.

świadomość, kontrola nad własnym życiem, rzeczy, które jesteśmy w stanie osiągać, marzenia, które realizujemy i zwycięskie czyny, na które stać istoty ludzkie. Ćpanie to ucieczka dla słabych ludzi. Nie mamy z tym nic wspólnego i nigdy nie pozwolimy żeby coś tak słabego i żałosnego miało wpływ na muzykę Evangelist.

Jedni pieprzą pozerów, Wy menedżerów i producen tów. A przecież wielu ludzi sądzi, że przy debiucie właśnie przydaje się pomocna dłoń. Jak ktoś potrzebuje pomocy, to niech nie zabiera się za granie tej muzyki. Granie jakiejkolwiek odmiany metalu to zadanie dla ludzi, którzy wiedzą czego chcą. Jak możesz być wiarygodny dla słuchacza kiedy stoi za Tobą ktoś kto mówi Ci jak masz grać, jak masz brzmieć, jak masz wyglądać? Poza tym, sama funkcja menadżera czy producenta nie jest czymś złym - sytuacja wygląda zupełnie inaczej na zachodzie. Duże zespoły, których funkcjonowanie przypomina działanie dochodowych firm, potrzebują sztabu ludzi do ogarniania spraw. Producenci, na przykład w USA, to często świetni realizatorzy i multiinstrumentaliści, których wiedza może być niezwykle cenna dla początkujących. Jednak nas interesuje druga strona medalu - branża przyciąga całą masę nierobów, którzy nie nauczyli się grać i próbują naciągać zespoły na swoje usługi. Prawdę mówiąc większość zespołów w naszych realiach nie potrzebuje menedżerow i producentów. Trzeba się zająć robieniem prawdziwej i szczerej muzyki, a nie szukać wspomagaczy. Evangelist nigdy nie pozwoli na to, aby być kontrolowanym przez kogokolwiek, a wierz mi, że propozycje od pewnych delikwentów się już pojawiły. Oczywiście kazaliśmy im się zabić...Wystarczy posłuchać naszego debiutu aby stwierdzić, że "usługi" tych pasożytów nie są nam potrzebne.

Tego typu granie ostatnio jest dość popularne na południu Europy. Jednak brzmienie większości docierających do nas płyt ma tyle mocy, co mięsa w parówkach. Już myślałam, że się nie da, i że dobra passa brzmienia w takim graniu skończyła się wraz z "Into Glory Ride", ale jesteście dowodem, że się da. Jak to zrobiliście, że "In Partibus Infidelium" brzmi potężnie? Wiemy czego chcemy, wiemy jak grać i jak mamy brzmieć. Realizujemy to i nie idziemy na kompromisy. Jeżeli nie jesteś pewny tego co robisz, to osiągniesz kiepski efekt - proste, jeżeli szukasz tanich rozwiązań nagrywając album - zapomnij o dobrym rezultacie, jeżeli szukasz drogi na skróty grając metal to lepiej od razu wyświadcz nam przysługę i zajmij się zbieraniem kamieni.

Myślisz więc, że bez "nierobów" muzyka staje się bardziej szczera i pierwotna? Jest to muzyka bez pośredników. Grana przez maniaków dla maniaków metalu. Słuchając Evangelist możesz być pewna, że jest to nasze, zagrane przez ludzi, którzy nie mają ciśnienia na udowadnianie czegokolwiek. Im więcej ludzi angażuje się w to, co robisz, tym mniej wiarygodny jesteś. Ludzie myślą, że kogoś więcej trzeba, aby być dobrym i aby coś zdziałać, rozglądając się wokół szukają sposobów, znajomości zamiast skupić się na sobie. Naprawdę zapominamy, że to, co robimy, ma być przede wszystkim nasze. Akurat szczerość i pierwotność to coś, czego brakuje, bo metal stał się ugrzeczniony i wszedł na salony. Całe szczęście są jeszcze ludzie, którzy wiedzą jak dokopać się do tych emocji. Im więcej indywidualizmu, tym lepiej dla muzyki. Niewątpliwie. Polska scena ma ubogie tradycje doom metalowe. A już grup łączących klasyczny doom z epickim graniem á la wczesny Manowar w zasadzie poza Wami nie mamy. Nie czujecie się dziwnie grając stary jak świat gatunek będąc jednocześnie pionierami? Absolutnie nie. Czujemy się wyjątkowo i jesteśmy dumni, że konsekwentnie gramy to, co kochamy w tym smutnym kraju, gdzie każdy gra to samo. Może coś się w końcu ruszy w tym temacie.

Pomysł z ukrywaniem nazwisk przekreśla na razie koncerty? Koncerty przekreśla fakt, że jesteśmy jedynym zespołem grającym epicki doom w Polsce oraz fakt, że nie ma dla kogo grać. Tyle w temacie. Nazwisk i tożsamości nie ujawniamy, bo po co? Ludzie mają muzyki słuchać, a nie oglądać nasze fotki na Facebooku. To dobry patent na uniknięcie śmieszności w jaką popada masa młodych zespołów z całego świata. Mam na myśli na przykład to, że robią demo, a mate riał z nagrywania puszczają na YouTube montując go jakby byli samym Maiden. To zjawisko, o którym mówisz jest żałosne. Pokazuje tylko jak wielkie kompleksy mają "muzycy" i jak bardzo chcą być gwiazdami. Tak naprawdę to nikt nie potrzebuje relacji ze studia zespołu, który nagrał demówkę albo gra zwykle dla rodziny i znajomych. Mamy gdzieś ten cały lans, kompleksy i tandetę. Miarą naszej wartości ma być to, co gramy. Nie zobaczysz nas na YouTube, nigdzie nie będzie naszych twarzy i nazwisk. Jeżeli mamy zaskarbić sobie uznanie fanów metalu to zrobimy to muzyką.. To samo radzę frajerom, którzy myślą, że jest inna droga!

To pytanie chętnie zadaję polskim zespołom, które nagrały dobre płyty. Często mówi się o nich "dobre, jak na polskie warunki". Co to są u diaska te "polskie warunki" według Evangelist? Zwykle kopiujemy to, co zrobił ktoś inny. Prawdę mówiąc Polacy jako naród niewiele w historii osiągnęli. Zwykle dobrze wychodzi nam małpowanie innych kopiowaliśmy trendy architektury, literatury, kopiujemy trendy filmowe i muzyczne. Naszą kulturę zawsze inspirowały Włochy, Anglia, Niemcy, Francja, teraz kopiujemy całą głupotę z USA za to biedne Polaczki nie zainspirowały nikogo. My jako Evangelist dobrze wypadamy w Polsce - bo nie mamy konkurencji. Na świecie przy osiągnięciach sceny doomowej na przykład w Anglii, Szwecji, Finlandii wypadamy przeciętnie. Mogę Cię jednak zapewnić, że dopiero się rozkręcamy... Na to liczę. Podobno zanim zaczęły się jaja z ukrywaniem były jaja ze znalezieniem muzyków z jajami. Naprawdę tak ciężko jest znaleźć w Polsce dobrych, zaangażowanych gości do grania? Tak, z tym jest prawdziwy koszmar. Wydawało nam się, że uda się złożyć pełny skład ale niestety ludzie nie mają jaj. Umiejętności techniczne nie są tu problemem, bo gramy muzykę niezwykle prostą, natomiast problemem jest wszechobecna bezjajowość i frajerstwo. Całe szczęście radzimy sobie doskonale i obecna forma w jakiej działamy okazała się idealnym rozwiązaniem. Powiedz kiedy pojawił się pomysł kościelnej oprawy? Jak blisko jest od Howarda i Lovecrafta do kazania? Trudno to umiejscowić w czasie, natomiast ta "oprawa" była dla nas czymś bardzo naturalnym, czymś, co od razu do nas pasowało. Wiedzieliśmy, że jesteśmy pionierami, że niesiemy ewangelię doom metalu i nauczamy w kraju zupełnie jałowym pod tym względem. Czujemy się trochę jak krzyżowcy (śmiech)! Poza tym, dla mnie historia chrześcijaństwa jest bliskim tematem więc samo wyszło... Na Howarda i Lovecrafta też jest miejsce, na wielu innych również. Nie będziemy poruszać się tylko w jednym temacie. Inspiracji jest wiele aczkolwiek te epicko-duchowe są na pierwszym miejscu. Katolicyzm inspiruje nie tylko Was, ale też Powerwolf, Hell czy Ghost. Jak sądzisz, dlaczego przewracanie religii do góry nogami jest tak atrakcyjne i potrafi stać się kapitalną kanwą do szeroko pojętego image'u kapeli? Myślę, że dodaje to do odbioru muzyki moment duchowego uniesienia, pewien mistycyzm. Oczywiście takie elementy są bardziej teatralne niż prawdziwie religijne, ani my ani żaden z wymienionych przez Ciebie zespołów to nie artyści chrześcijańscy, którzy zagoszczą w Radiu Maryja. Metal często też jest wynoszony do rangi religii, więc takie połączenie muzyki z kościelną symboliką dobrze się komponuje. Ostatnio Accept zmiażdżył tezę, że warto liczyć tylko na świeżą krew, bo stara już dawno zwietrzała. Wy też już macie za sobą niejeden epizod koncer towo-fonograficzny, a jednak wraz z Evangelist przynosicie nowy zastrzyk energii. Staż i wiek według Was ma jakiekolwiek znaczenie? Nie ma żadnego znaczenia. Często debiuty młodych zespołów to genialne płyty gdzie słychać prawdziwą szczerość, bunt, gniew, całą paletę emocji, czasami starsi muzycy nagrywają genialne i dojrzałe płyty poparte doświadczeniami muzycznymi i życiowymi. Na każdym etapie naszego życia stać nas na wielkie rzeczy... Ktoś, kto tworzy muzykę nie zawsze będzie w formie, inspiracje przychodzą i odchodzą, każdy ma swój przepis i swoją drogę. Kluczem jest szczerość wobec samego siebie i wobec ludzi dla których tworzysz. Katarzyna "Strati" Mikosz

Właśnie, otwierający krążek riff jak nic przypomina "Gloves of Metal". Co Was skłoniło do zainspirowania się tą epicką, bardziej klasycznie metalową odmianę doomu? Co w niej jest ciekawszego od tej tran sowej i przećpanęj? Od lat jesteśmy fanami starego, epickiego metalu o heroicznej tematyce i zawsze to będzie słyszalne w naszej muzyce. Inspiruje nas siła,

EVANGELIST

57


Staramy się tworzyć fajne kawałki i nagrywać dobre albumy Hammers of Misfortune powstał w roku 2000 na gruzach formacji Unholy Cadaver. Od początku tworzyli muzykę niebanalną, w bardzo udany sposób łącząc różne style tj. Doom, Folk, Heavy i podając to wszystko polane progresywnym sosem. W 2011 roku zespół wydał w barwach Metal Blade swój 5 album zatytuowany "17th Street", który ponownie pokazał jak wielki potencjał tkwi w tej załodze. Mam nadzieję, że entuzjastyczne reakcje muzycznych dziennikarz i magazynów przełożą się na równie dobry odbiór wśród fanów. Na moje pytania odpowiadał lider Hammers - John Cobbett. HMP: Zanim powołany do życia został Hammers of Misfortune, nazywaliście się Unholy Cadaver. W tym roku wytwórnia Shadow Kingdom wydała reedecję jedynej płyty nagranej pod tym szyldem. Powiedzcie w paru słowach o tym zespole i tym wydawnictwie? John Cobbett: LP Unholy Cadaver wyszła na początku tego roku. Jest to zbiór kawałków, które nagraliśmy w latach '90, w zasadzie jako duet - tylko Chewy (perkusja) i ja. Tak właśnie narodził się Hammers Of Misfortune. Tak naprawdę wyszły tylko 3 numery z tego albumu w formie wydanego własnym sumptem demo, w ilości 250 szt., które sprzedaliśmy drogą mailową. Nigdy nie wydaliśmy pełnego albumu, więc nie jest to tak naprawdę reedycja. W końcu materiał został zmasterowany i wydany po raz pierwszy.

ze sceny punkowej, więc można powiedzieć, że w pewnym sensie mamy takie nastawienie. Łatwo jest osiągnąć oryginalne brzmienie, podczas gdy wszyscy usilnie starają się brzmieć tak samo. Najważniejszym jest fakt, że napisaliśmy po prostu klika kawałków, które nam się podobały, nie próbując na siłę łączyć czegokolwiek. Czujecie się częścią jakiejś sceny czy raczej idziecie własną ścieżką? Jaka publiczność najczęściej pojawia się na waszych koncertach? Nie, nie postrzegam nas jako części jakiejś konkretnej sceny (wyjątkiem jest lokalna scena SF Bay Area), tak samo nie podążamy żadną sprecyzowaną ścieżką. To całkiem proste, staramy się tworzyć fajne kawałki i nagrywać dobre albumy. Jeśli ludziom to się podoba, świetnie! Jeśli nie, to Foto: Craig McGillvray

było szokiem. Nie było również żadnych wątpliwości co do tego, że Hammers będzie grać dalej. Było to smutne i brakuje mi tej współpracy, niemniej jednak w tamtym momencie Mike bardzo rzadko znajdował czas na próby, tak więc nie pracowaliśmy ze sobą zbyt dużo. Pisaliśmy wtedy materiał na Fields/Church LP, a on był po prostu niedostępny. Jeśli spojrzysz na wkład Mike'a w pierwsze trzy albumy, zauważysz, że miał tendencję spadkową jeżeli chodzi o wokale. Nagrał główne linie wokalne do czterech numerów na "The August Engine" oraz do dwóch na "The Locust Years". Zrobił, co mógł. Udało wam się jednak powrócić w 2008 roku znakomitym podwójnym albumem "Fields/ Church of Broken Glass". Skąd pomysł na takie wydawnictwo? Cieszę się, że Ci się podoba! Nie rozpatruję tego w kategoriach powrotu. Zrobiliśmy to samo, co zwykle, napisaliśmy materiał na album i nagraliśmy go. Szczególnie chcieliśmy zrobić album w formacie winylowym, tak też się stało. Na tych płytach zmianie uległy również teksty. Stały się bardziej współczesne, osobiste. Skąd taka zmiana? Nie jestem pewien, czy są bardziej "osobiste". Fakt pisania przeze mnie tekstów sprawia, że automatycznie są "bardziej moje", jednak nie traktują one w większej mierze o mnie, niż o otaczającym świecie. Jestem dosyć nudną osobą, za to świat na pewno nie jest. Pomysł był taki, aby opowiedzieć historie ludzi oraz sytuacje, przez jakie przechodzą, gdzieś tam na świecie. Skoro jesteśmy już przy tekstach, to o czym opowiadają te z "17th Street"? Opisują autentyczne wydarzenia i miejsca, czy też jest to fikcja poetycka? Masz na myśli piosenkę, czy cały album? Kawałek jest o bankructwie, uzależnieniu od narkotyków, problemie bezdomności itp. Sam nie posiadam domu na własność, ale (na szczęście) nie jestem bezdomny. Jednak bezdomni to stały widok z mojego okna, w dzień, czy w nocy. Ich historie zdecydowanie nie są fikcją. Możesz rozpatrywać kawałek pod różnymi kątami. Można zacząć od kwestii okna w pierwszych wersach "17th Street": spoglądasz przez okno, pytanie tylko, czy patrzysz z zewnątrz, czy też wyglądasz będąc wewnątrz?

Później zmieniliście nazwę na Hammers of Misfortune. Czym była spowodowana ta zmiana i jaka jest geneza tej nazwy? To była kwestia oczywista. Unholy Cadaver zapoczątkował jako ambientowy projekt w 4 ścianach mojego własnego pokoju. Może to i ciekawa nazwa dla takiego projektu, jednak kompletnie nietrafiona, jeśli chodzi o zespół metalowy. Postanowiliśmy uporać się z tą kwestią przed wydaniem pierwszego albumu. Od początku wiadomo było, że muzycznie pójdziemy w inną stronę (takie było założenie) i było jasne, że poprzednia nazwa nie mogła nam towarzyszyć. Wasza muzyka zawsze była niezwykle orygi nalna. Łączyliście elementy różnych stylów tj. heavy, prog, folk, doom etc. w swój własny charakterystyczny styl. Jak wam się udało go wypracować? Dzięki! Jeśli rzeczywiście połączyliśmy różne style, nie było to zamierzone. Po prostu zrobiliśmy, co chcieliśmy i mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy. Ograniczanie się do definiowania naszej muzyki w obrębie tego, czy innego gatunku byłoby bardzo irytujące i nudne. Wszyscy wyrośliśmy

58

HAMMERS OF MISFORTUNE

trudno. Nie jestem nawet pewien, jacy ludzie pojawiają się na naszych koncertach… może to ludzie, którzy przyszli zobaczyć inne zespoły? (śmiech) Po wydaniu trzech znakomitych albumów odszedł od was m.in. Mike Scalzi. Co było tego powodem? Jaki był jego wpływ na muzykę Hammers? To było kilka lat temu. Mike nigdy nie zamierzał być pełnoetatowym członkiem Hammers of Misfortune. Na samym początku powiedział, że będzie z nami dopóki czas mu na to pozwoli. Odszedł w 2006 roku, sprawy związane ze Slough Feg zaczęły go bardzo absorbować. Jego odejście nie było dla nas niespodzianką, miało jednak pewien wpływ na muzykę. Od zawsze to ja pisałem materiał oraz nagrywałem gitary. Główną różnicą stały się linie wokalne. Musieliśmy popróbować z różnymi wokalistami. To było pouczające doświadczenie. To musiał być bardzo ciężki moment. Czy pojawiły się wtedy wątpliwości co do przyszłości zespołu? Tak jak już powiedziałem, odejście Mike'a nie

Jak wygląda u was proces tworzenia utworów? Jest jakiś główny kompozytor czy też pracujecie bardziej zespołowo? Nowi muzycy wnieśli jakiś wkład w proces twórczy? Zarys materiału jest zwykle przesyłany mailem w formie demówki do członków zespołu. Jeśli każdemu się spodoba, zaczynamy pracować nad szczegółami i rozpoczynamy próby. Czasem kawałek musi przejść wiele metamorfoz zanim uznamy, że jest skończony. Niekiedy pomysł na kawałek pojawia się w ostatnim momencie i jestem zmuszony podejmować wiele decyzji sam. Skąd czerpiecie inspirację podczas pisania muzyki? Są muzycy czy wykonawcy, którzy mają na was jakiś większy wpływ? Czerpię inspiracje zewsząd, większość z nich nie jest związana z kapelami metalowymi. Zwykle jest to książka lub piosenka albo gdzieś przeczytany artykuł. Może to być również bitwa na słowa w komentarzach pod artykułem, gdzie ludzie są anonimowi i wypisują niestworzone rzeczy w Internecie. Mógłbym całymi dniami śledzić te płomienne dyskusje. Ludzie dzielą się swoimi historiami. Jest to swego rodzaju katharsis. Okładka waszej nowej płyty jest w całkowicie innym styl od poprzednich prac zdobiących wasze albumy. Jest jakieś głębsze przesłanie tego obrazka? To obraz przedstawiający niewyraźne sylwetki znikających lub pojawiających się członków zespołu na tle dzielnicy, w której mieszkamy. We


wkładce jest zdjęcie chodnika sprzed mojego domu. Wasz nowy album jest na pewno jednym z ciekawszych wydawnictw tego roku. Na pewno jesteście z niego bardzo dumni. Jednak ciekawi mnie jak porównalibyście go do waszych poprzednich wydawnictw? Czy uważacie "17th Street" za wasze największe dokonanie? Każdy album, który zdołaliśmy ukończyć jest sukcesem. Oczywiście jestem dumny ze wszystkich płyt, bardzo ciężko było zrealizować każdą z nich, dlatego zawsze, gdy album się ukazuje, jest to dla mnie swoistego rodzaju nagroda. Już zaczynam myśleć nad następną płytą, co jest przytłaczające. Proces tworzenia jest bardzo długi, zabiera wiele czasu oraz energii. Nie umiem wybrać ulubionego! Poproszę o parę słów na temat nowych członków zespołu. Jak wpasowali się w filozofię grupy? Czy jest szansa, że ten skład zostanie na lata? Tak, nowi członkowie doskonale wpasowali się w klimat, w innym wypadku nie zostaliby w zespole. Wygląda na to, że Hammers of Misfortune pozostanie w tym składzie na długo, mam taką nadzieję! "17th Street" została wydana w dużej wytwórni Metal Blade. Jesteście zadowoleni ze współpracy? Promocja chyba wygląda nienajgorzej? Tak, z mojego punktu widzenia poziom promocji tego albumu był naprawdę imponujący. To dla mnie coś nowego. Ludzie z Metal Blade okazali się bardzo wyrozumiali, nikt nie ingerował w naszą pracę, kreatywność, ale ciężko pracowali na to, aby album został zauważony. Nie tylko moim zdaniem wasza muzyka zasługuje na zdecydowanie szerszy i lepszy odbiór. Czy uważacie, że teraz jest ten przełomowy moment by już na dobre zadomowić się w głowach fanów? Dzięki! Może. Przekonamy się, gdy zagramy trochę koncertów. Może trochę ludzi się pojawi, może i nie. Wiadomo, że byłoby fajnie, jednak niezależnie od okoliczności, będziemy grać dalej. Jaki prezentuje się wasz set koncertowy? Gracie utwory ze wszystkich płyt czy skupiacie się no-wszym materiale? Jakie utwory z "17th Street" będą grane przez was na żywo? Zagramy przynajmniej po jednym kawałku z każdego albumu. Zwykle gramy numery z "Doomed Parade", "An Oath Sworn In Hell", "Motorcade" i "Trot Out The Dead". Będą trzy kawałki z nowego albumu, na pewno "17th Street" i "The Grain". Wasze koncerty w Polsce wydają się raczej mało prawdopodobne, ale kiedy będzie można was zobaczyć gdziekolwiek w Europie? Może jakaś trasa? Gramy na Roadburn 2012. Mam nadzieję, że zaliczymy więcej europejskich koncertów w najbliższej przyszłości.

Waregowie z północy Turias to zespół, który przez ciężką pracę i setki koncertów z jednego z wielu stał się znanym i rozpoznawalnym. Dzięki temu bierze udział w takich festiwalach jak Heidenfest. Stara się, żeby każdy album zaskakiwał, był niepowtarzalny i lepszy od poprzedniego. Samodoskonalenie to jeden z celów Turisas. Musze powiedzieć, że na razie idzie im całkiem dobrze. HMP: Jak przebiega Heidenfest? Olli Vänskä: Heidenfest wypadł bardzo dobrze - fajne zespoły, dobra publika, wszystko poszło całkiem gładko. Teraz jesteśmy na trasie z Kiuas i Chthonic w Angli. To całkiem długa trasa, bo zawiera aż 17 koncertów. Później jedziemy do Francji, Portugalii i Hiszpanii. Czy podobała wam się polska publika? Tak, nawet bardzo! Już wcześniej graliśmy w Polsce z Cradle of Filth. Mamy bardzo dobre wspomnienia, a w szczególności z Warszawy. Który swój koncert uważacie za najlepszy? Byliśmy głównym gwiazdą na koncercie w Londynie w HMV Forum. Ponad 2500 ludzi. Naprawdę udany koncert. Netta odeszła od Turisas ponieważ chciała spędzać więcej czasu z chłopakiem. Jak sobie radzisz z tym problemem? Nie można na nikim wymuszać motywacji, więc postanowiliśmy iść przed siebie. Od pewnego czasu akordeon nie był najważniejszym instrumentem w naszej muzyce, ponieważ odeszliśmy trochę od folkowo-metalowego grania. Mamy teraz dwóch naprawdę dobrych muzyków, a z keyboardzistą zespól jest bardziej zwarty niż kiedykolwiek wcześniej. Czy Jukka i Robert pasują do zespołu? Tak, oboje są dobrymi muzykami i robią nie tylko to co do nich należy, ale też dodają swoje własne kreatywne pomysły. Są też bardzo sympatyczni. Album "Stand Up And Fight" był wydany cztery lata po "The Varangian Way". Co wam zajęło tyle czasu? Po wydaniu "The Varangian Way" mieliśmy bardzo dużo tras. W ciągu roku graliśmy około 130 koncertów. Dopiero w 2009 mieliśmy czas żeby zacząć pracę nad nowym albumem. Proces nagrywania trochę potrwał, szczególnie partie orkiestrowe.

Na płycie znajduje się jeden utwór który bardzo mnie zaskoczył "The Hunting Pirates". Czy mógłbyś nam coś o nim powiedzieć Jest on oparty na historycznych faktach. Strażnik Waregów, Norman służący bizantyjskiemu cesarzowi, walczył z piratami w regionie morza śródziemnego. Nawet teraz istnieją podobne starcia z piratami z afrykańskiego wybrzeża. Który utwór gra się wam najlepiej? "March of the Varangian Guard" z nowego albumu. Jest to dobry początek albumu, i bardzo dobry kawałek do rozpoczęcia koncertu. Czy festiwale podobne do Heidenfestu są męczące dla zespołu? Heidenfest składał się z 24 koncertów, i muszę przyznać że na początku byłem troszkę zaniepokojony. Ale jak się okazało Heidenfest był zaskakująco łatwą trasą dla Turisas. Nie mieliśmy żadnych problemów. Co zazwyczaj robicie przed i po koncertach? Przed koncertem malujemy się i próbujemy skupić, czasami zdąży się wypić piwo. Po koncertach najpierw wszystko z siebie zmywamy, a później piwo, może dwa. Czy w trakcie trasy staracie się grać koncerty inaczej, czy raczej wszystkie tak samo? Na początku trasy zawsze mamy różne "konfiguracje", ale zazwyczaj resztę koncertów gramy bardzo podobnie. Kiedy gramy dłuższe koncerty dodajemy rzadsze utwory jak na przykład "501" albo "End of an Empire". Czy sami projektujecie swoje stroje, czy raczej korzystacie z czyjejś pomocy? Na początku planujemy a później korzystamy z pomocy profesjonalistów żeby je dopracować i stworzyć. Maciej Zembrzycki

Czego wam życzyć na przyszłość? Jakieś marzenia związane z Hammers of Misfortune? Trasa poza U.S.A... Jedynym koncertem, który zagraliśmy poza granicami Stanów, był gig w Kanadzie w 2009r. Naszym celem jest możliwość grania koncertów w UE oraz w innych miejscach, jak np. Japonia, Australia, chcielibyśmy przebić się dalej. Więc tego wam życzę. Dzięki wielkie za wywiad. Dzięki! Dziękuję również czytelnikom!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marta Matusiak

Foto: Rob Orthen

TURISAS

59




Nie będziemy straszyć "Boską komedią" O ile polski heavy kuleje na jedną nogę, o tyle wrocławski heavy kuleje na obie. Mieliśmy na szczęście i Open Fire i później Hollow Sign, ale jak tu w ogóle mówić o jakiejkolwiek lokalnej sławie, skoro brak nam choćby jednej grupy, której płyty możemy sobie pokolekcjonować i wyczekiwać kolejnych z wypiekami na gębie. InDespair na razie wydał pierwszą. I wygląda na to, że jest na etapie łapania wiatru w żagle. HMP: Trzeba mieć chyba wielkie samozaparcie żeby powołać do życia zespół w mieście, w którym nigdy nie powstał żaden dobry zespół heavymetalowy? Daniel "Cormac" Bartosik: W Hamburgu też nie wszyscy byli od zawsze sławni (śmiech). Większym problemem niż założenie kapeli jest utrzymanie jej, przebrnięcie przez zmiany składu i stawianie kolejnych kroków. My na przykład bardzo długo szukaliśmy odpowiedniego wokalisty. Generalnie z nimi jest największy

zwę? Z nazwą było tak, że szukaliśmy jej bardzo, bardzo długo. W końcu stanęliśmy pod murem, bo zbliżała się perspektywa nagrania i wydania EPki "No Escape". Wcześniej było wiele pomysłów, ale nie mogliśmy dojść do porozumienia. W 2006 roku zarejestrowaliśmy pierwsze demko i realizator kopsnął nam nazwę Despair - od tytułu anglojęzycznej wersji utworu "Głową w dół". Tyle że oczywiście była już taka kapela. Postanowiliśmy zmienić nazwę tylko nieznaFoto: Monika Czerwińska

problem. Ja (gitara) i Serek (gitara) gramy razem od 2003 roku, ale dopiero w 2007 przyszedł do nas na próbę Piotrek, wykrystalizował się skład i zaczęliśmy się rozpędzać, wciąż nie bez problemów oczywiście. Właśnie, wrocławskie grupy borykają się z problemem pustych sal na koncertach. W zasadzie liczba publiki uzależniona jest od liczby znajomych i rodziny. Masz jakąś receptę, żeby wyrwać InDespair z tej passy? Żeby mieć jakiś pomysł, musielibyśmy wiedzieć, jakie jest źródło zjawiska - a przyznam szczerze, że go nie rozumiem. Duże miasto, sporo młodych, a jest tak, jak mówisz. Może to wina nadmiaru imprez do wyboru, a może ludzie w dobie Internetu nie chcą zapłacić za kontakt z muzyką nawet marnych pięciu złotych? Jedyne, co możemy - poza graniem koncertów w bardziej przyjaznych miejscach - to robić swoje i dbać o to, żeby widzowie wychodzili z naszych imprez zadowoleni. Wierzę, że tak właśnie jest, bo się nie oszczędzamy. Może następnym razem wrócą z przyjaciółmi. Nie sądzę, żeby był inny, magiczny sposób. Nie sądzisz, że do grania drapieżnego heavy pod Iced Earth wybraliście niezbyt trafną na-

62

IN DESPAIR

cznie, żeby już się przez kolejne lata nie głowić nad całkiem nową. InDespair brzmi dźwięcznie, dobrze się skanduje i myślę, że świetnie pasuje do zespołu metalowego. Chyba nie gorzej niż "Oblodzona Ziemia" czy "Promień Gamma" (śmiech). (Śmiech) A co oznaczają te pazury w logo rozdzierające "rozpacz"? To element graficzny. Z logosa jesteśmy bardzo zadowoleni. Widać od razu, że projektował go profesjonalista, czyli Xaay, a nie kuzyn na lekcji religii (śmiech). Wiem, że zawodowo siedzisz w branży gier komputerowych. Stąd w tekstach InDespair motywy śmierci, przebudzania się, narodzin na nowo i walki? Nie, zespół nie ma z tym żadnego związku, a tematy, które poruszyliśmy w tekstach, są uniwersalne. Za to z metalowych kawałków o Sparcie można by już zrobić ze trzy dwupłytowe kompi lacje. Naprawdę honorowa śmierć za wolność jest warta świeczki? A może to po prostu tylko malowniczy i chwytliwy temat na numer? Temat z pewnością jest malowniczy i chwytli-

wy, ale to nie była kalkulacja obliczona na to, żeby podbić tym kawałkiem Grecję tak, jak Sabaton podbił Polskę numerem "40:1" (śmiech). Zawsze lubiłem historię starożytną, a bitwa pod Termopilami trafiła w mój czuły punkt, nawet jeśli wiem, że Greków z różnych polis było tam o wiele więcej niż 300, a Persów o wiele mniej niż pokazano w filmie Snydera. Utwór jest bardziej podniosły niż pozostałe na płycie i prosił się o odpowiedni tekst. Jestem bardzo zadowolony z efektu, zwłaszcza z agresywnych przedrefrenów, które kontrastują ze spokojnymi zwrotkami i melodyjnymi refrenami. Od powstania polskojęzycznego numeru "Głową w dół" minęło już kilka lat. Jak to jest, że obecne - przecież anglojęzyczne - teksty wydają się dojrzalsze od tych pisanych w ojczystym języku? Według mnie po angielsku wszystko brzmi lepiej niż po polsku. Wystarczy przetłumaczyć sobie i potem przeczytać teksty paru rockowych i metalowych szlagierów, żeby odebrać im trochę magii. A tak poważnie, to do tekstów na "Time to Wake up" przyłożyliśmy się bez porównania bardziej niż przy okazji EPki. Wtedy słowa były, bo były, i tyle. Tym razem trzeba było zrobić je porządnie i od strony językowej, i od strony merytorycznej. Napisanie tekstów to niełatwa praca niezależnie od tego, czy robi się to w języku ojczystym, czy po angielsku. Pomijając kwestię literacką, trzeba brać pod uwagę sporo rzeczy, nawet to, że na przykład niektóre głoski nie nadają się do przeciągania, a niektóre słowa źle się screamuje. Trzeba po prostu mieć doświadczenie, żeby zrobić to dobrze. Jeszcze w trakcie sesji nagraniowej wokalu wprowadzaliśmy na bieżąco drobne poprawki. Trochę się z tymi tekstami szarpaliśmy - ja i Piotrek, bo pisaliśmy je obaj, kilka razy tocząc bardzo żywiołowe dyskusje, szczególnie przy słowach do "An Inch from our Demise". Mnie zaciekawiły też inne słowa. Jeden z kawałków nosi łaciński tytuł zaczerpnięty z "Boskiej komedii". Kurcze, może to za trudne dla wrocławskiego słuchacza, może on woli skandować "chcę pociągnąć wszystkich w dół, gdy będę spadał"? Interesuje Cię co sobie słuchacz woli? (śmiech) I tak, i nie. Z jednej strony oczywiście chcę, żeby ludziom podobała się nasza twórczość i chciałbym, żeby na każdym koncercie byli tacy, którzy będą razem z Piotrkiem śpiewać "Głową w dół", bo to żelazny punkt na naszej liście i nasz najbardziej rozpoznawalny kawałek. Z drugiej strony natomiast najpierw robimy to, co nam wychodzi naturalnie i potem pytamy, czy się podobało. Gdybyśmy najpierw badali oczekiwania, a potem się do nich dopasowywali, byłoby fałszywie i materiał na pewno by na tym ucierpiał. Poza tym nie ma potrzeby straszyć ludzi "Boską komedią" - zaczerpnęliśmy z niej tylko ten jeden wers, bo potrzebowaliśmy czegoś do wyrecytowania przed refrenem, a on pasował idealnie. To jeden z pomysłów ze studia, z sesji wokalnej. Pamiętam jak kilka lat temu byłam na Waszym koncercie, graliście bardzo tradycyjny heavy. Teraz w Waszej muzyce jest więcej amerykańskiego riffowania przechodzącego tu i ówdzie nawet w thrash. Skąd ta zmiana? Z potrzeby serca (śmiech). Nie było żadnych analiz, badań rynku, obgadywania kierunku, w jakim powinniśmy pójść. Po prostu samo się to stało, całkowicie naturalnie. Myślę, że przynajmniej z grubsza znaleźliśmy swój styl, jest nam z nim do twarzy i bardzo pasuje on do wokalu Piotrka. Zresztą jego sposób śpiewania i eksponowanie jego mocnych stron bez wątpienia


miało bardzo duży wpływ na kierunek naszego rozwoju. W ogóle jesteśmy bardzo zadowoleni z przepaści między wokalami z EPki i z "Time to Wake Up" - to ogromny postęp. Polskie płyty zaczynają coraz lepiej brzmieć. "Time to Wake up" udało Wam wpisać się w ten nurt, podczas gdy wiele płyt wciąż brzmi jak spod szafy... Bo płyty brzmiącej tak jak "Hand of Justice" Witchkinga czy "Evilution" Chainsaw nie da się nagrać na sali prób, w domu na kompie albo w półprofesjonalnym studiu. Trzeba wyłożyć sporo kasy, żeby osiągnąć taki poziom. A żeby taką kasę wyłożyć, trzeba ją mieć, wierzyć w siebie i w to, że materiał obroni się też w wyższej lidze. Bo przecież nie będzie już porównywany do innych demówek. My zdecydowaliśmy, że czas na poważny krok i nasz debiutancki album musi brzmieć najlepiej, jak to możliwe, więc skontaktowaliśmy się z Tomkiem Zalewskim i pojechaliśmy do jego Zed Studio w pobliżu Olkusza. To był fantastyczny wybór - jesteśmy zachwyceni tą współpracą i jej efektem. Co jak co, ale za brzmienie nie da się "Time to Wake Up" zjechać - i o to nam chodziło (śmiech). Niewątpliwie. Zaglądałam na Waszą stronkę internetową. Na początku roku informowaliście na bieżąco jak postępują prace w studio. Myślisz, że ktoś to czytywał? Pytam, bo też trzymałam kciuki, żeby udało Wam się nagrać longplay, ale do głowy mi nie przyszło, żeby śledzić takie newsy. Myślisz, że taka forma promocji to "tędy droga"? W czasie przygotowań do nagrań i w trakcie samych sesji - a to wszystko rozciągnęło się z różnych przyczyn dużo bardziej niż się spodziewaliśmy - wokół kapeli nie działo się w zasadzie nic innego. Nie chcieliśmy, żeby strona przez długi czas wyglądała na porzuconą, sugerując, że InDespair zdechło. Zamieszczaliśmy więc newsy dotyczące postępów z płytą. Jeżeli obchodziły one zaledwie kilka osób, to wciąż warto było je pisać. Czytałam w starym wywiadzie, że na zostanie gwiazdą rocka jest już za późno, bo macie poukładane życie. A to nie jest tak, że teraz jak już Was nikt do szkoły nie goni, możecie robić co rzewnie zechcecie, macie doświadcze nie w graniu - jest na to idealny czas i miejsce? Nikt nie goni nas do szkoły, ale jako dorośli ludzie mamy teraz inne problemy i dużo większą odpowiedzialność. No i ograniczona liczba dni urlopu w roku nie pomaga. Włożyliśmy w InDespair dużo czasu oraz wysiłku i wierzymy w to, że możemy sporo osiągnąć. Nikt z nas nie mówi, że nie chce z zespołem daleko zaj-ść, bo to tylko hobby, ale z drugiej strony nie ma wielkiej napinki - że radio, że telewizja, że kariera itp. Myślę, że to dobrze, ale przecież tą płytą wrzuciliśmy wyższy bieg, a to oznacza, że trzeba docisnąć pedał gazu i znowu zacząć nabierać obrotów. Zobaczymy, jak to wszystko się rozwinie.

Metal, wojna, wolność, krew i honor Chilijscy barbarzyńcy uderzają po raz kolejny. Jest to atak brutalny i bezkompromisowy nastawiony na całkowite zniszczenie wszelkich punktów oporu i wybicie z rąk wroga jakichkolwiek argumentów... HMP: Cześć! Co się u was zmieniło w składzie od nagrania ostatniego albumu "Blood Fire Steel"? Franscisco Vera: Więc, Felipe Vuletich zasilił nasze szeregi jako gitarzysta basowy. W trakcie nagrywania "True Metal Victory" Luis Arenas opuścił zespół, więc Daniel Roman nagrał wszystkie partie gitarowe. Wspaniały gitarzysta i zarazem nasz przyjaciel - Gabriel Hiodalgo również nagrał świetne solówki, które udoskonaliły nasz album. Wasz najnowszy album nosi taki sam tytuł jak ostatni kawałek z poprzedniego. Uważasz, ze tak dobry tytuł jak "True Metal Victory" powinien być użyty więcej niż tylko raz? Tak. Kiedy zaczynałem grać w Battlerage w 2002 roku, najpierw wymyśliłem tytuły dla trzech albumów, przed napisaniem jakichkolwiek kawałków. Z czasem stało się naturalnym używać tych tytułów również jako nazw dla piosenek, stwarzając jednolitą ciągłość między naszymi nagraniami. Również poszczególne zwroty z naszych tekstów były używane jako tytuły, aby pokazać związek całej naszej pracy. Wasz najnowszy album jest bez wątpienia niezłą gratka dla fanów metalu. Według mnie jest chyba waszym najbardziej dojrzałym i najlepszym wydawnictwem… Dzięki za te słowa. Wydaje się logiczne, że każdy ostatni album każdej kapeli wiernej swoim korzeniom, ideom i muzyce heavy metalowej jest najlepszy do czasu ukazania się kolejnego krążka. Nauczyliśmy się sporo na temat pisania tekstów i nagrywania płyt, więc jeśli weźmiesz to doświadczenie i dodasz do tego dobre kawałki utrzymane w duchu poprzednich, bez żadnych nowoczesnych wpływów, innych niż prawdziwy heavy metal to w rezultacie otrzymasz świetny i dojrzały album. Jest na nim więcej epickich momentów niż na wcześniejszych nagraniach, moim zdaniem. Ale płyta nie traci swojego pierwotnego założenia. Jest więcej melodyjnych i wolnych momentów. Było to zamierzone, czy tak po prostu się stało (śmiech)? Myślę, że te bardziej epickie i melodyjne partie były od zawsze częścią brzmienia Battlerage, ale podczas pisania ostatnich dwóch albumów zebraliśmy i skumulowaliśmy to wszystko, co było w naszych poprzednich nagraniach, aby stworzyć unikalny klimat dla każdego kawałka na tych longplayach. Oczywiście wszystko wyszło w sposób naturalny i spontaniczny podczas nagrywania. Styl, w jakim śpiewa Fox-Lin Torres jest bardziej rozbudowany. Stara się używać swojego czystego, epickiego głosu częściej, jak np. w fantastycznym "Raw Metal". Według mnie jest to wielka zaleta

tego albumu… Jasne, zdecydowanie bardziej wykorzystuje on teraz swój głos. To jest jeden z elementów, o którym mówiłem wcześniej. Jego wysoki głos pasuje idealnie do epickich partii naszych kawałków. Trzy kawałki: "The Serpent Slumbers", "Stygia" i "My Will Be Done" są trylogią bazujacą na egipskiej "The Book of Thoth". Powiedz nam kilka slow o tej koncepcji. W sumie to nie do końca tak jest. Trylogia "The Book of Thoth" bazuje na komiksie o tej samej nazwie, który opowiada historię Thoth Amona - maga króla Stygii i największego wroga Conana z Cimmerii. Szczerze mówiąc Robert E. Howard bazował na Stygii w Egipcie i jej mitologii dodając charakterystyczne motywy w stylu Lovecrafta, aby przeciwstawić stworzoną mroczną, starożytną, mistyczną kulturę z brutalną i ukierunkowaną wizją Cimmeryjskich "barbarzyńców". Jestem wielkim fanem Conana i literatury Roberta E. Howarda (zarówno książek jak i komiksów)oraz pisarzy, którzy utrzymują swoje dziedzictwo żywym. Ten szczególny komiks zwrócił moją uwagę w 2010r. głównie przez Zen'a Weina, jednego z moich ulubionych komiksiarzy, zaangażowanego w projekt. To historia o zdradzie i zemście, o ostatnich poszukiwaniach mocy, potęgi, za wszelką cenę, napisana w bardzo howardowskim stylu. Jesteście cały czas wierni klasycznym teksom typu: metal, wojny itp. Mam nadzieje, że się nigdy nie zmienicie… Nie martw się, nigdy tego nie zmienię. Metal, wojna, wolność, krew i honor to sprawy, o których powinna pisać każda metalowa kapela. Jesteśmy prawdziwym zespołem metalowym, więc w naszych tekstach nie ma miejsca na religię czy politykę (albo wegetariańskie żarcie). Okładkę waszego albumu zrobiła Jowita Kaminska i jest świetna jak reszta jej prac. Jak oceniasz współprace z nią? Prace Jowity były głównym powodem, dla którego się z nią pierwszy raz skontaktowałem w 2006 roku i w końcu przekonałem ją, żeby zrobiła dla nas okładkę. Dla mnie jest jedną z najbardziej utalentowanych artystek w klimacie heavy metalowym. Bez żadnych wątpliwości mogę powiedzieć, że okładka "True Metal Victory" jest jak dotąd naszą najlepszą. W przyszłości mam nadzieję na dalszą współpracę z Jowitą. Jakie są reakcje i opinie o "True Metal Victory"? Reakcje są świetne, dużo lepsze niż o "Blood, Fire, Steel". Myślę, że w naszym poprzednim albumie brakowało gdzieniegdzie epickich wstawek, a na "True Metal Victory" mamy ich mnóstwo, więc ludziom się

Foto: Manuel Cabezas

Katarzyna "Strati" Mikosz

BATTLERAGE

63


Foto: Manuel Cabezas

to podoba za różnorodność w podejściu do naszego heavy metalowego brzmienia. Mój przyjaciel powiedział, ze muzyka Battlerage jest dobra bronią do eliminowania pozerów. I ma racje! Zgodzisz się ze mną, że ludzie słuchający miłego i melodyjnego "heavy metalu" z keaybordami zamiast gitar, mogą być lekko przestraszeni słuchając waszej muzyki (śmiech)? Mam taką nadzieję. Możesz słuchać każdego rodzaju heavy metalu, ale jeśli podczas słuchania Battlerage nie czujesz prawdziwego heavy metalowego brzmienia, to jesteś pieprzonym pozerem. Podziękuj swojemu przyjacielowi za jego wspaniałą definicję naszej muzyki. Co sadzisz o ignorancji wśród heavymetalowców? Większość ludzi słucha tylko kilku najpopularniejszych zespołów takich jak: Iron Maiden, Metallica czy Slayer i maja w dupie cale podziemie. To naprawdę mnie wkurza! Prawdziwy metal jest w podziemiu. Mam w dupie "wspaniałą społeczność metalową, którą musimy utrzymywać przy życiu z waszym wsparciem" czy hippisowskie brednie, o których wspomniałeś. Jeśli jesteś prawdziwym metalowcem to zawsze będziesz chciał poznawać i odkrywać mało znane kapele, nieważne czy nowe czy stare, tkwiące w otchłani "undergraundu". Klasyki zawsze będą cieszyć fanów. Jeśli heavy metal jest dla Ciebie tylko pewnym etapem w życiu zapomnij o podziemiu. Idź ze swoimi super kumplami do baru i czekaj na kolejny trend, żeby ślepo nim podążać... Co możesz powiedzieć o Metal on Metal Records? Jesteś zadowolony ze współpracy z nimi i z promocja waszych plyt? Tak, jestem zadowolony w 100%. Wydają świetne jakościowo albumy, zwracając uwagę na najdrobniejsze szczegóły produkcji. Dają mi absolutną samodzielność i wolność jako twórcy kawałków i producentowi. Promocja jest fantastyczna, są obecni na każdym dużym festiwalu w Europie i mają też porządną dystrybucję. Ale najważniejsze, że są prawdziwymi fanatykami metalu i doceniają Battlerage. A co z koncertami? Jak często gracie? Macie może w planach jakieś koncerty w Europie? Bardzo bym chciał zobaczyć w końcu Battlerage na scenie! Gramy średnio jeden koncert na miesiąc i myślę, że jest to dosyć często. Niestety nie mamy w planach koncertowych Europy. Bardzo chciałbym u was zagrać, ale nie mamy kasy, żeby przyjechać. Jaki był wasz największy koncert? Z kim Battlerage dzielił scenę do tej pory? Zdecydowanie koncert z Saxon. Są prawdziwą legendą, wierną swoim heavy metalowym korzeniom, ale też wspaniałymi ludźmi. Biff jest naprawdę facetem, z którym możesz normalnie pogadać, bez żadnego gwiazdorzenia. Są naprawdę świetni. Do tej pory dzieliliśmy scenę z U.D.O no i Saxon. Co jest wasza największą inspiracją jeśli chodzi o teksty i muzykę? Jakieś ulubione zespoły, muzycy, pisarze?

64

BATTLERAGE

Kapela, która wywarła największy wpływ na mnie to zdecydowanie Manowar. Świetna muzyka, epickie, inteligentne i dobrze napisane teksty, ich podejście i nastawienie do tego co robią. Wszystko to jest kwintesencją prawdziwego heavy metalu. Muzyka Battlerage jest mocno inspirowana twórczością takich zespołów jak: Manowar, Omen, Running Wild czy Manilla Road. Mam gdzieś wymyślanie nowych, odświeżonych brzmień! Jestem dumny z tych wpływów i z muzyki tak bliskiej tym ideałom jak to tylko możliwe, nie będącej jednocześnie zrzynkami czy kopiami. Nasza muzyka jest hołdem dla "Wargods of Old"! Z moich ulubionych zespołów to (nie podaję w kolejności, oprócz pierwszego): Manowar, Sacred Steel, Manilla Road, Autopsy, Bathory, Venom, Celtic Frost, Bulldozer, Pentagram (chilijski), Hellhammer, Hour of 13, In Solitude, Death (do 1989), Slayer (do 1992), Judas Priest i wiele, wiele więcej. Nie mam ulubionych muzyków. Jak dla mnie członek kapeli jest częścią zespołu, nikim więcej. Nagraliście kilka świetnych wersji sztandarowych hymnów heavy metalu takich jak "Necropolis"Manilla Road, "Heavy Metal Breakdown" Grave Digger czy "The Axeman" Omenu. Macie jeszcze jakieś covery w swoim repertuarze do grania na koncertach, czy może planujecie cos na następne albumy? Nie gramy coverów na koncertach. Mamy strasznie dużo swoich kawałków, z których układamy set listy i wszystkie je lubimy, wiec nie mamy po prostu czasu na granie coverów. Kwestie praw autorskich są problemem, żeby wrzucić cover do albumu. Myślę, że w najbliższej przyszłości nie będziemy niczego coverować. Bardzo bym chciał nagrać nasze wersje "The Derby" Bulldozera, "Bloodlust" Venomu, "Gorgon" Angel Witch, czy "Spell of The Pentagram" Chilijskiego zespołu Pentagram. Powiedz nam coś o Chilijskiej scenie metalowej. Na te chwile pamiętam tylko doom metalowe kapele: Procession i Condenados, thrashowy Evil i oczywiś cie weteranow z Pentagram. Możesz polecić nam inne kapele? Powinieneś przesłuchać Attacker Bloody Axe (thrash metal przypominający brzmieniem polski Magnus), Marcha Funebre (epicki doom metal), Axe Battler (NWOBHM) Metal Grave (w stylu Mercyful Fate) i weteranów z Vastator (świetny heavy metal). Jaka jest pozycja Battlerage na chilijskiej scenie metalowej? Jesteście jedna z wielu kapel z podziemia, czy może typem gwiazd (śmiech)? Nie dbam o żadną "scenę". Lubię zespoły, a nie grupy kumpli. Nie należymy do żadnej sceny i zdecydowanie nie jesteśmy gwiazdami. Widzę nas bardziej jako alienów (śmiech). OK. To wszystko z mojej strony. Dzięki za odpowiedzi, ostatnie słowo należy do Ciebie… Wielkie dzięki za wywiad. Bierz się za słuchanie "True Metal Victory" i słuchaj prawdziwego, epickiego heavy metalu! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marta Kornatowska

HMP: Cześć Ben! Jesteście krótko po wydaniu debi utanckiego albumu "Barbed Wire Metal". Według mnie to kawał solidnego heavy/power metalu. Jak publiczność przyjęła pierwsze dziecko Elm Street? Czujesz, że coś się zmieniło, jeżeli chodzi o rozwój zespołu? Ben Batres: Cześć Marta! Reakcje na całokształt albumu kopią dupsko! Dostaliśmy świetne recenzje nie tylko w rodzimej Australii, ale także z całej Europy i U.S.A napływają pozytywne opinie, co do świeżości materiału. Włożyliśmy całe serca w ten album, staraliśmy się, aby był tak dobry, jak to tylko możliwe, tak więc od początku mieliśmy nadzieję na pozytywny feedback. Album brzmi bardzo świeżo, energetycznie i nowocześnie. Kto zajął się produkcją? Jesteście w pełni usatysfakcjonowani z końcowego efektu? To Ermin Hamidovic z Systematic Productions wyprodukował - żeby nie powiedzieć - wyczarował ten album. Ermin to normalny gość z Melbourne, taki sam jak my. Okazało się, że jest tak dobry, że w bardzo krótkim czasie ludzie ze wszystkich stron świata zapragnęli z nim pracować, jesteśmy bardzo dumni z tego, co dotychczas osiągnął. Od początku chcieliśmy współpracować właśnie z nim, przez cały czas był dla nas wielkim wsparciem. Mieliśmy oczywiście swoją wizję jak to wszystko powinno wyglądać, jednak byliśmy bardzo młodym zespołem i Ermin bardzo płynnie wprowadził nas w cały proces nagrywania materiału. O razu wiadomo było, że przy 100% zaangażowaniu nas wszystkich i mając Ermina na pokładzie, rezultat będzie satysfakcjonujący. Stworzyliście bardzo mocne, chwytliwe kawałki w kopiącym dupę klasycznym heavy/power metalowym stylu… kto był odpowiedzialny za poszczególne par tie, takie jak muzyka i teksty? Muzykę pisaliśmy kolektywnie. Dla każdego z nas Elm Street jest pierwszym zespołem, również nasza przygoda z graniem na instrumentach rozpoczęła się właśnie tutaj. Zespół powstał przede wszystkim z miłości do heavy metalu oraz wielkiego pragnienia, aby zaistnieć na międzynarodowej scenie. Nie mając wcześniej żadnych doświadczeń, komponowanie było dla nas ciężkim wyzwaniem. Właśnie dlatego nagrania zajęły nam aż dwa lata. Gdy tylko zaczęliśmy wspólnie pracować nad materiałem, małymi kroczkami skierowaliśmy temat na odpowiednie tory. Co jest dla Was inspiracją? Życie, czy może wpływy muzyczne? Jeśli chodzi konkretnie o "Barbed Wire Metal", inspiracją było to, co pasjonuje nas najbardziej, czyli heavy metal. Nasze życie kręci się w zasadzie tylko wokół zespołu, wszystko, czym się zajmujemy, nawet, jeśli chodzi pracę, robimy po to, aby rozprzestrzenić naszą muzę wszędzie, gdzie tylko się da. Który kawałek z płyty zasługuje wg was na najwyższą notę, a który uważacie za najsłabszy? Moim zdecydowanym faworytem jest hymn ku czci heavy metalu - "Metal is the Way"! Cieszę się, że podoba Ci się nasz hymn. Tak naprawdę nie mogę powiedzieć, że mamy jakiś konkretny ulubiony kawałek lub któryś uważamy za najsłabszy. Chodzi o to, że kompozycje, które znalazły się na naszym debiutanckim albumie powstawały na przestrzeni siedem - osiem lat. Dopracowaliśmy je najlepiej jak tylko się dało, więc nie było momentu, w którym stwierdziliśmy, że można było zmienić to, czy tamto. Każdy kawałek ma swój unikalny wkład w świeże brzmienie całego albumu. Jaki system komponowania najbardziej Ci odpowia da? Wspólne spontaniczne sesje z pozostałymi muzykami, podczas których wspólnie szukacie idealnego brzmienia, czy może każdy z was ma swoja "niszę", gdzie dopracowuje pomysły, by potem przynieść gotowe rozwiązania na próbę? Wypróbowaliśmy chyba wszystkie możliwe metody pracy przy okazji nagrywania "Barbed Wire Metal". Było to dla nas naprawdę trudne, gdyż nie mieliśmy wcześniej żadnego doświadczenia. Najlepiej sprawdził się system budowania kompozycji na podstawie przedstawionych przez każdego pomysłów. Ta metoda naprawdę pomogła nam w osiągnięciu idealnego brzmienia. Obecnie jednak sytuacja wygląda trochę inaczej. Przy pisaniu materiału na kolejną płytę będziemy pracować zespołowo, od początku do końca. Które kapele coverujecie najczęściej podczas prób? Zawsze wybieramy inny zespół, przy którym się rozgrzewamy, do tej pory były to między innymi: Judas Priest, Iron Maiden, Metallica, Racer X, Overkill,


…Metal is the Law!... to tytuł kawałka zamykającego debiutancki album australijskiej heavy metalowej grupy Elm Street. Nie są to puste słowa - zdają się być na stałe wyryte w sercach tych młodych metalowców. Chłopaki mają świeże pomysły, energię oraz potencjał w postaci warsztatu technicznego i talentu do komponowania chwytliwych, kopiących dupsko, a co najważniejsze, zapadających w pamięć kawałków. Jako dowód Elm Street prezentuje zbierający świetne noty, pierwszy studyjny album - "Barbed Wire Metal". O swojej miłości do metalu, bezkompromisowym poświęceniu dla muzyki, o pierwszym dziecku Elm Street oraz planach na świetlaną przyszłość opowiada wokalista kapeli - Ben Batres.

…Metal is the Law!... Saxon i Icek Earth. Przejdźmy do procesu nagrywania waszego debiutu. Jak wam się podobała praca w studio? Nagrywanie bardzo się dłużyło, jednak był to najlepszy moment w życiu dla każdego z nas! Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w studio, sytuacja wymagała od nas wielkiego skupienia i przyswojenia wielu nowych umiejętności. Ermin sprawił, że nagrywanie materiału było samą przyjemnością. Nie możemy się doczekać, aż znowu wejdziemy do studia. Jestem pod wrażeniem brzmienia debiutanckiego albumu Elm Street. Podobają mi się proporcje, mocne riffy, energiczne bębny wysunięte na pierwszy plan… Na uwagę zasługuje również Twój charakterysty czny, mocny wokal przypominający głos Chrisa Bothendahla z manierą Musteina, czy też wokalizy Jasona Nilssona z Rase Hell. Zachowujesz jednak swoją indywidualną formę! Zdajecie się być muzyka mi z konkretnym bagażem warsztatowym… Dzięki za miłe słowa Marta! Naprawdę cieszę się, że nas doceniasz. Każdy z nas pobierał lekcje, niektórzy nadal się kształcą, chcemy doskonalić swoje umiejętności. Od samego początku przejawialiśmy pełne oddanie temu zespołowi. Byliśmy świadomi, że musimy w miarę szybko osiągnąć pewien pułap, więc zdecydowaliśmy się zainwestować w lekcje doszkalające. Były one ogromnie pomocne. Ciekawostką może być, że Aaron, nasz gitarzysta prowadzący, jest nauczycielem gry na gitarze. Co więcej, ja byłem jego uczniem, dobrze jest mieć go w razie czego pod ręką (śmiech).

śledzą nasze poczynania, ich obecność to gwarancja lepszej zabawy. Jestem pewien, ze niektórzy z naszych lokalnych fanów mogliby Ci opowiedzieć kilka pikantnych historii (śmiech)! Z którym zespołem chcielibyście najbardziej zagrać na jednej scenie? Z Manowar! The Kings Of Metal! Nakręciliście już swój pierwszy klip do tytułowego kawałka z płyty - Barbed Wire Metal. Gdzie nagry waliście teledysk? Jak oceniasz efekt końcowy? Nagrywaliśmy go tutaj, w Melbourne, gdzie tej samej nocy zarejestrowaliśmy występ na żywo do "Elam St's Children" - efekt jest zabójczy! Klip został bardzo pozytywnie przyjęty, myślę, że został zrobiony w dość interesujący, bardzo energiczny sposób, uwydatniając odbiór samego kawałka. Reżyserem jest Gareth Mc Gilvray z McGVideoCore, który pracowal przy największych australijskich produkcjach, mieliśmy więc pewność, że odwali kawał niezwykle dobrej roboty. Jak wyglądały wasze początki i kto wprowadził was w temat metalowy? Od jakich zespołów zaczynaliś cie? Czy mają one jakikolwiek wpływ na wasze obec ne brzmienie?

Na facebookowy profil kapeli wrzuciliście flyer europejskiej trasy. Pierwszy raz odwiedzacie Europę? Możemy liczyć na dodanie gigu w Polsce? Jesteśmy bardzo podekscytowani wizją koncertowania w Europie! Pierwszy raz odwiedzimy wasz kontynent, to będzie wypasiona trasa! Pracujemy obecnie z zajebistym promotorem, który pomaga nam załatwić koncerty w Polsce, więc przy odrobinie szczęścia odwiedzimy wasz kraj w maju! Co sądzisz o europejskiej scenie metalowej? I jak ma się ona do australijskiej? Jesteśmy wręcz zakochani w europejskim metalu! Większość kapel, które czcimy pochodzą z Europy, dlatego też podchodzimy do nadchodzącej trasy z tak wielkim entuzjazmem. Australijska scena bardzo różni się od europejskiej. Znajomi, którzy podróżowali mówią, że dla Europejczyków metal jest stylem życia. Tutejsza scena metalowa istnieje, mamy trochę dobrych zespołów, jednak żeby zaistnieć będąc tak daleko od reszty świata, trzeba się w pełni poświęcić muzyce. Niestety z tego, co widać, niewiele zespołów jest zdecydowanych oddać się metalowi bez reszty, w wyniku tego kapele się rozpadają. Znasz jakieś polskie metalowe kapele? Pierwsza nazwa, która przychodzi mi na myśl to Crystal Viper, mam nadzieję poznać więcej waszych kapel przy okazji koncertowania w Polsce! (śmiech) Coś jeszcze na temat naszego kraju? Słyszeliśmy, że macie całkiem odjechaną scenę metalową, to jest dla nas zdecydowanie największą atrakcją! Jaki będzie kolejny krok Elm Street? Jakieś plany, co do kolejnego albumu? Za chwilę rozpoczynamy światową trasę, mamy już wielu lojalnych fanów w całej Europie, z którymi bardzo chcemy się spotkać i poimprezować! Potem oczywiście zajmiemy się następną płytą, tak więc spodziewajcie się wielkich rzeczy!

Elm Street działa obecnie pod skrzydłami jednej z przodujących wytwórni metalowych - Massacre Records. Jak układa się współpraca? Fakt przynależności do rodziny Massacre Records niesamowicie nas cieszyiI napawa dumą. Jesteśmy fanami takich kapel jak Stormwarrior, Majesty, Exiter, czy Leatherwolf już od jakiegoś czasu, więc włączenie nas w tak szacowne szeregi jest absolutną nobilitacją. Sposób, w jaki został wydany album, promocja na całym świecie, wszystko to sprawia, że jesteśmy 100% zadowoleni. Jeśli chodzi o okładkę i logo, to czyim pomysłem był wybór Eda Repki - najbardziej znanego autora thrashowych okładek lat 80-tych? Mieliście cokolwiek do powiedzenia, czy była to 100% wizja Repki? Praca z Edem była kolejnym spełnionym marzeniem! Gdybyś dziesięć lat temu powiedziała nam, że twórca okładki "Rust in Peace" Megadeth zajmie się naszym debiutanckim albumem, za pewne powiedzielibyśmy "nigdy w życiu!" (śmiech). Rzuciliśmy mu zarys tego, co chcielibyśmy widzieć na froncie i z tyłu okładki, a on to po prostu dla nas stworzył w swoim charakterystycznym stylu. Myśleliście może o tym, aby Repka stworzył maskotkę Elm Street, tak jak powołał do życia Vic'a Rattlehead'a? Nie przeszło nam to przez myśl, dlatego, że jesteśmy po prostu zajarani możliwością współpracy z Repką. Niemniej jednak zobaczymy, co zgotuje dla nas los przy okazji wydania kolejnego albumu. Macie duże doświadczenie w występach na żywo… powiedz, jak zmieniała się setlista Elm Street na przestrzeni lat? Pewnie na początku graliście trochę coverów? Z tego, co pamiętam, występujemy na scenie od 2004 roku i przez kilka lat graliśmy tylko kilka własnych kawałków. Lubimy, żeby było ciekawie, więc setlista z występu na występ, zawsze była inna. Nawet teraz każdy gig ma inny set i zwykle gramy różne covery, sprawia to nam dużo przyjemności. Jakieś śmieszne historie z backstage'u? (śmiech) Tak naprawdę backstage Elm Street jest dostępny dla każdego (śmiech). To teren bardziej dla ludzi, którzy

Foto: Massacre

Każdy z nas zaczynał, gdy mieliśmy po trzynaście lat. Ja i Aaron chodziliśmy razem do szkoły od piątego roku życia, potem obaj poszliśmy do tego samego liceum, które wybrali również Tom i Brendan. Stworzyliśmy ekipę, gdzie wszyscy lubili Metallicę, razem odkrywaliśmy oldschoolowe kapele, takie jak Maiden, Priest, Manowar, czy Dio. Od tamtej pory metal jest integralną częścią naszego życia. Kto był założycielem Raid i czemu zmieniliście nazwę na Elm Street? Jakieś zmiany personalne przy okazji? Nazywaliśmy się Raid przez kilka pierwszych lat działalności, przemianowaliśmy się na Elm Street w 2008 roku, kiedy poszukiwaliśmy nazwy bardziej osadzonej w klimacie tradycyjnego heavy lat 80-tych. Chcieliśmy, żeby nazwa rodziła reakcje typu "Tak, to jest oldschoolowa kapela!". Elm Street to idealnie trafienie! Freddy Kruger, panienki i Dokken! Pomyśleliśmy "hell yeah! Nische będzie Elm Street!".

Czy chciałbyś powiedzieć coś od siebie do wiernych już oraz przyszłych fanów z Polski? Dziękujemy Tobie oraz całej reszcie metalowców z Polski! Wszyscy jesteście wielkim wsparciem! To dla nas bardzo cenne! Dostaliśmy informację od Massacre Records, że Polska jest jednym z najlepszych punktów, jeśli chodzi o sprzedaż naszego albumu, nie mamy wątpliwości, że wasz kraj to idealna nisza dla heavy metalu! Mamy nadzieję spotkać wszystkich fanów zarówno w 2012r., jak i w kolejnych latach. Świetnie, tak więc do zobaczenia i życzę Elm Street wielkich sukcesów, będziemy śledzić waszą karierę z wielką uwagą. Dzięki za rozmowę! Dzięki wielkie! Marta Matusiak

ELM STREET

65


Bezczelny strzał w pysk Krakowski Fortress jest już nieźle znany w Polsce, jednak ich debiutancka płyta niewątpliwie wpłynie jeszcze bardziej na poprawę tego stanu rzeczy. "Modern Days Society" to bowiem rasowy, wysokooktanowy thrash najwyższej próby, czerpiący z najlepszych amerykańskich wzorców i legend gatunku. O ciągnących się w nieskończoność nagraniach i satysfakcjonującym efekcie końcowym tej pracy rozmawiamy ze śpiewającym basistą grupy, Tomkiem Przeworem: HMP: Niedawno ukazał się wasz debiutancki album "Modern Days Society". Czekaliśmy na niego dość długo - postawiliście na stopniowy rozwój, bez szybkiego skoku na wydawanie płyty bez podstaw i odpowiedniego przygotowania? Tomek Przewor: Sie ma Wojtek! Proces produkcyjny jak i wydawniczy faktycznie, ciągnął się w nieskończoność, ale samo nagrywanie poszło bardzo gładko. Patrząc chronologicznie, to weszliśmy do studia w wakacje roku 2009, czyli rok po nagraniu "Toxik Thrash". Można więc powiedzieć, że mieliśmy niezłe tempo, co roku praktycznie coś nagrywaliśmy, bo jak przypominam, pierwsze demo powstało pod koniec 2007, drugie w 2008 i 2009 już pełna płyta. Pamiętam, że mieliśmy wtedy ogromne parcie na nagranie tego albumu, byliśmy świetnie przygotowani z materiałem i czuliśmy, że oto nadszedł właściwy moment. Teraz widzę, że to "parcie" było za duże i trochę niezdrowe, przez co nie pomyśleliśmy o paru rzeczach i skończyło się tak, jak skończyło, czyli że wszystko udało nam się szczęśliwie sfinalizować dopiero w 2011 roku... Gdybyśmy poczekali chociaż te pół roku, myślę że byłoby zupełnie ina-

miało się pojawić ostre, thrashowe grzanie spod znaku Slayer czy Razor wraz z trochę "melodyjniejszymi" momentami w stylu Annihilator, Megadeth albo Death Angel. Osobiście sądzę, że się udało! "I Like To Watch", wydany na splicie w 2010 roku był już niejako zapowiedzią "Modern Days Society"? Na album trafiła ta sama wersja, czy też nagraliście ją ponownie? Jest to ten sam kawałek, ale zmiksowany i zmasterowany przez różnych ludzi w różnych miejscach! Na splicie wydanym z okazji X-lecia Mayhayron znajduje się wersja zrobiona przez Szymona z Psychosound, czyli w miejscu, gdzie nagraliśmy wszystkie partie instrumentów i wokale. Była niejako specjalnie zrobiona na tę okazję. Natomiast na płycie znalazła się już wersja duetu Goolary/Boozer. Tak, miała być ona przedsmakiem całej płyty, jednak nie za wiele z tego wyszło, ponieważ jak się okazało, ukazała się ona o wieele później niż split. Ot, taka "ciekawostka" dla "zagorzałych fanów", (śmiech)! Płyta jest dziełem zespołu także w tym sensie, że caFoto: Arek Dziuk

Na jakim etapie prac powstają teksty? To też praca zespołowa? Niee, za teksty niestety jestem odpowiedzialny tylko ja! Praca zespołowa ogranicza się tylko do tego, że kiedy przynoszę jakiś tekst na próbę, to chłopaki stwierdzają, że albo jest do dupy i muszę coś wymyślić od nowa, albo że ogólnie może być i idziemy z nim dalej. Jest to takie trochę "kukułcze jajo", nikt u nas nigdy nie chciał pisać tekstów bo jest to wyjątkowo niewdzięczna robota, dlatego też panuje u nas taka niepisana zasada, że teksty pisze ten, kto śpiewa, (śmiech). Teksty powstają zawsze jako ostatnie, kiedy już mam w głowie całą linię melodyczną i wiem, gdzie ma być położony wokal, czyli zwrotka, refren itd. Wokal musi współgrać z muzyką, dopełniać się nawzajem i właśnie dlatego też powstaje jako ostatni. Oszczędza to czasu i nerwów związanych z dostosowywaniem już gotowego wcześniej tekstu do całego numeru. Sami wyprodukowaliście też "Modern Days Society". Macie jakieś wcześniejsze doświadczenia związane z produkcją albumu, czy to też wasz debiut w tej dziedzinie? Tak, produkcją płyty zajęliśmy się sami. Bardzo cenimy sobie swobodę w studiu i przywilej posiadania ostatniego zdania w kwestii brzmienia i ogólnego końcowego efektu. Cieszymy się, że trafiliśmy na takich ludzi, którzy dawali nam wolną rękę w tych kwestiach i nie starali się przeforsować swoich pomysłów, czy też ingerować w same utwory, co się już zdarzyło w przypadku naszego pierwszego dema. Jest to strasznie niekomfortowa sytuacja, kiedy realizator na każdym kroku stara się udowodnić zespołowi, że "wie lepiej" i że albo będzie po jego myśli, albo wypad ze studia. Ale też oczywiście korzystaliśmy z rad ludzi bardziej doświadczonych od nas, mimo wszystko na tym polu mamy jeszcze wiele rzeczy do nadrobienia! Zawsze jesteśmy nastawieni na współpracę! Mamy już pewne doświadczenie w produkowaniu muzyki, robiliśmy to na naszym drugim demie, to jest na "Toxik Thrash". Można się spierać, czy brzmi ono gorzej czy lepiej od pierwszego materiału, ale przynajmniej jest to w 100% nasza robota, nikt nam nie huczał nad głową i nie wprowadzał niezdrowej atmosfery i chociażby z tego faktu jesteśmy zadowoleni w pełni. Współpracowaliście jednak z doświadczonymi realizatorami i producentami: za nagrania odpowiadał Szymon Piotrowski, zaś mix całości powierzyliście Pawłowi "Goolary" Góralczykowi? Dokładnie tak było. Szymon to gość który z powodzeniem nagrywał moją drugą kapelę, Terrordome, dlatego też zdecydowaliśmy się u niego nagrać instrumenty. Mixem i masteringiem zajęli się z polecenia naszego wydawcy, Goolary i Boozer.

czej i pewne rzeczy ogarnęlibyśmy we właściwym czasie, to by oszczędziło nam wielu problemów, szczególnie tych finansowych. No, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, koniec końców się udało i płyta jest dostępna! Podeszliście do zagadnienia ambitnie: na płycie nie ma żadnego utworu z obu demówek. Nie chcieliście się powtarzać, czy też mieliście tyle nowego materiału, że nie było mowy o sięganiu po starsze utwory? Gdzieś majaczyła taka koncepcja, żeby nagrać coś na nowo, bo bardzo lubimy numery z demówek, takie jak np.: "Self-Desintegration" czy "Rat King", ale zadecydowaliśmy, że nagramy zupełnie premierowe kawałki. Materiał z wcześniejszych wydawnictw różni się trochę stylistycznie od tego, co teraz robimy. To naturalne, przecież nagrywane były w różnych składach i etapach naszego muzycznego "rozwoju", a zależało nam bardzo na tym, by była to płyta spójna stylistycznie. Pierwsze demo, "Welcome to Insanity", było bardzo heavyspeed metalowe, na "Toxik Thrash" podążyliśmy w kierunku czystego, agresywnego thrashu i pozbyliśmy się "lżejszych" naleciałości, natomiast płyta w zamyśle miała być wypadkową tych dwóch wydawnictw. Czyli

66

FORTRESS

ły skład firmuje wszystkie utwory. Jak więc pracuje cie nad poszczególnymi kompozycjami? Ktoś przynosi pomysł czy riff na próbę i ogrywacie go do skutku, czyli powstania kolejnego utworu? Oj, to różnie bywa. Czasem ktoś ma już gotowy cały numer, nagrany na komputerze albo rozpisany w programie takim jak np. Tux jako tabulatura, reszta uczy się swoich partii i ewentualnie wprowadzamy małe korekty na próbach, by się lepiej grało. Czasem też ktoś przynosi parę motywów albo riffów na próbę i razem staramy się coś z tego sklecić. Ja osobiście wolę ten pierwszy sposób, o wiele lepiej mi się tworzy w domowym zaciszu i o wiele łatwiej ogrywa kawałki, które mam już w całości poukładane w głowie. Można się wtedy lepiej skupić na numerze i muzyce. Mam wrażenie, że podczas jammowania na próbie panuje u nas duży chaos i jest to jednak zmarnowany czas, bo i tak zwykle jak coś "urodzi się" na próbie, to potem to biorę i przerabiam po swojemu w domu. Takie podejście może kogoś dziwić, bo wychodzi że nie lubimy jammowania, ale taki po prostu sobie wypracowaliśmy system, w naszym przypadku dobrze odrobiona praca domowa najlepiej się sprawdza.

Zależało wam na tym, by pieczę nad mixem tego materiału miał ktoś zorientowany na thrash, konkret nie gitarzysta jednego z najlepszych thrashowych zespołów - Hellias? Współpraca wyszła w sumie bardzo przypadkowo. Pod koniec 2009 roku graliśmy na Metal Maniac Festiwal w Krakowie, gdzie oprócz nas był Hellias, Deadly Frost, Markiz de Sade i Whorehouse. Jakoś przez Leszka zgadaliśmy się z Goolarym, że mógłby pomajstrować coś przy naszym materiale, jak już będzie gotowy. Oczywiście była to dla nas zajebista sprawa, Goolary zjadł zęby na thrash metalu, więc kto inny lepiej by wiedział, jak ma zabrzmieć nasza płyta? Jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy, przebiegała szybko i sprawnie, w świetnej atmosferze, (śmiech)! Goolary wycisnął z tego materiału co się dało i kto wie, może jeszcze razem coś zrobimy, bo jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego i współpracy z nim. Masteringiem "Modern Days Society" też zajął się nie byle kto, bo znany m.in. z Cemetery Of Scream Piotr "Boozer" Łabuzek. Obrabowaliście jakiś bank, że starczyło na wszystko i udało się wam ten fakt utrzymać w tajemnicy? Nieee, nie obrabowaliśmy żadnego banku, chociaż poważnie się teraz nad tym zastanawiam, czy nie powinniśmy tego zrobić przed nagraniem kolejnego materiału, haha! Od pójścia z torbami uchroniły nas znajomości. Boozer to bardzo dobry znajomy Goolarego i zgodził się przepuścić w wolnej chwili nasz krążek przez swoje studio zupełnie za darmo! Podszedł jednak mimo tego zupełnie profesjonalnie do naszego materiału i odwalił kawał porządnej roboty, za co mu wielkie, wielkie dzięki! Czyli poniekąd dlatego proces nagrania i produkcji tej płyty trwał tak długo, bo całość finansowaliście sami?


Tak, od początku do końca nagrywanie i post produkcję finansowaliśmy z własnej kieszeni. Delikatnie mówiąc, przeliczyliśmy się trochę z naszymi rachunkami, ponieważ ogólnie koszt nagrania i skończenia płyty wyszedł większy, niż się spodziewaliśmy i stąd wynikły te postoje! Po prostu za optymistycznie i zbyt minimalistycznie podeszliśmy do pewnych kwestii a w praniu wyszło, że nie da się zrobić niektórych rzeczy po kosztach, bo cierpi na tym jakość, na której tak nam zależy. Jednak nie poddaliśmy się i wspólnymi siłami jakoś udało nam się wszystko doprowadzić szczęśliwie do końca. Nie mogę tutaj nie wspomnieć o dużym wkładzie Leszka, bardzo nam pomógł w wydaniu płyty i pewnie bez niego premiera znowu odwlekłaby się w czasie jeszcze bardziej. Muzycznie nie odkrywacie Ameryki - "Modern Days Society" to thrash zainspirowany i czerpiący z dokon ań wielu amerykańskich kapel: Nuclear Assault, Overkill, Vio-lence, Sacred Reich etc. Jak rozumiem, są to echa waszych fascynacji muzycznych, które przekładają się na to, co sami tworzycie? Tak, w dużej mierze inspirujemy się amerykańskim thrashem, heavy i speedem, między innymi kapelami które wymieniłeś, plus jeszcze tony Annihilator, Forbidden, Slayer, Toxik, Testament i Agent Steel... ale także jest w nas trochę z europejskiej sceny! Zawsze bardzo dużo słuchaliśmy Artillery, Kreator, Paradox, Iron Angel czy choćby Running Wild! Ogólnie cały thrash/speed/heavy metal z lat 80-tych jest w kręgu naszych zainteresowań muzycznych, staramy się czerpać z tych klimatów jak najwięcej, bo to zajebista, energetyczna muzyka!

piosenki w ten sposób, nie otrzymujesz piosenki, tylko zlepek dźwięków ciągnący się bez końca i bez jakiegoś głębszego sensu. Taka muzyczna rozklapiocha! Poza tym, nie należy się powtarzać, graliśmy już ośmiominutowe kolosy, teraz pora na piosenki trwające pół minuty i mniej, (śmiech)! Nie brakuje też szybkiej jazdy, przypominającej o tym, że thrash sporo zaczerpnął z bezkompromisowości punka, jak w finałowym "I Like To Watch"… Jak już pisałem, mimo ciągot w różne strony, jesteśmy zespołem thrash metalowym, szybkość i energia to podstawa tej muzyki! Trzeba umieścić jeden czy dwa tego typu utwory na albumie, by obudzić znużonego gitarowym onanizmem słuchacza, (śmiech)! W zamyśle miała to być konkretna thrashowa jazda w stylu Razor czy Slayer, taka szybka petarda, bezczelny strzał w pysk, na otrzeźwienie po przebrnięciu przez cały album, dla urozmaicenia wrażeń! Wokalnie płyta też jest urozmaicona: twój wrzaskli wy, wysoki wokal jest charakterystyczny, zapada w pamięć. Skąd pomysł na śpiewanie praktycznie bez wykorzystania niskiego, agresywnego dołu? Ano to było bardzo naturalne, po prostu nie umiałem

kogo odpowiedniego na jego miejsce, dlatego też wokalistą zostałem ja. Z perspektywy czasu stwierdzam, że była to odpowiednia decyzja, (śmiech)! Płytę wydała Thrashing Madness Prod. Leszka Wojnicza-Sianożęckiego - to było dla was chyba najlepsze i najbardziej optymalne rozwiązanie? Dokładnie! Czujemy się u Leszka bardzo dobrze, wydaje mi się, że muzycznie pasujemy jak ulał do Thrashing Madness Prod.! Współpraca układa się świetnie, nie możemy narzekać! Leszek bardzo pomógł nam w wydaniu płyty, zarówno materialnie jak i niematerialnie, użyczając nam swoich kontaktów i znajomości. Dodatkowo w wytwórni Leszka możemy czuć się wolni i niezależni i to jest bardzo dla nas cenne! Nie jesteśmy związani żadnym sztywnym i zawoalowanym kontraktem, wszystko od początku było jasne i przejrzyste. Mamy dużą kontrolę, nad tym, co robimy i co dzieje się z naszą muzyką, przede wszystkim cały czas należy ona do nas! W innej wytwórni mogłoby nie być tak kolorowo! Fortress jest w tej stajni najmłodszym stażem zespołem, wydanie debiutu w firmie firmującej, m.in. najnowsze krążki polskich legend Hellias i Merciless

Takie szybkie, techniczne, urozmaicone i dynamiczne granie, połączone z pewną dozą chwytliwości, jak chociażby w "Anniversary Song" czy "Cyberviolence" leży wam chyba najbardziej? Jasne! Zawsze staramy się znaleźć "złoty środek" pomiędzy tym melodyjniejszym, spokojniejszym i "chwytliwym" obliczem naszej muzyki a rasowym, thrash metalowym wygarem. Przy czym oczywiście staramy się, by w tych "miększych" momentach nie lał się lukier z głośników i nie robiło się słodko, stronimy od tanich, germańskich galopad, haha! Nasze korzenie to jednak zawsze był energetyczny thrash metal, i wszystko, co robimy, jest pod ten właśnie gatunek muzyczny. Kierujemy się zawsze jedną, nadrzędną zasadą: ma być energicznie i do przodu! Nie brakuje też momentów potężnie brzmiących zwolnień: "I Am A Threat To The Law" może kojarzyć się nieco ze Slayerem… Tak, na płycie jest parę zwolnień i cięższych momentów, co niektórzy nam stale wypominają i mówią, że przynudzamy, (śmiech)! Cóż, może faktycznie tak jest. Patrząc z perspektywy czasu, niektóre załamania rytmu i szybkości są trochę na siłę, ale trudno, wtedy wydawały nam się zajebiste i dlatego je nagraliśmy! Osobiście cały czas uważam, że takie zatrzymania dodają kolorytu muzyce, doskonale ją urozmaicają i na pewno z nich nie zrezygnujemy. Mam nadzieję tylko, że będą bardziej przemyślane i właściwie użyte. No, ale to już zależy tylko od nas, (śmiech)! Porównania ze Slayer są jak najbardziej na miejscu, mimo wszystko to kapela którą zawsze stawialiśmy na piedestale. Takich płyt jak "South of Heaven" czy "Reign in Blood" słucham bardzo często i są to chyba moje ulubione płyty metalowe w ogóle. Stąd pewnie mogłem przemycić nieświadomie jakiś patent albo dwa, natchniony duchem wyżej wymienionych krążków. Najciekawiej, jak dla mnie, wypadacie jednak w tych najdłuższych, rozbudowanych i urozmaiconych utworach: "Living In The Gutter" i "Apocalypse... Now!". Długo pracowaliście nad tymi utworami? Powstawały stopniowo, czy niemal od razu zaistniały w takiej formie i dopracowywaliście tylko poszczególne partie czy fragmenty? Właśnie nie, te utwory powstawały bardzo spontanicznie! Ktoś wpadał na próbę, zwykle to byłem ja albo Kuba, ze szkicem kawałka i się uzupełniało go o kolejne motywy. O wiele trudniej nam wychodziło z krótkimi utworami, które miały być szybkie, proste, chwytliwe i zupełnie bez solówek, (śmiech)! Zawsze pojawiał się w głowie jakiś kolejny, zajebisty riff, który by się chcia-ło dołożyć i w taki oto sposób "najkrótszy numer na płycie" mógł nagle stać się dziesięciominutową progresywną suitą, (śmiech)! Jednak nie sądzę, byśmy kiedykolwiek zrobili coś na miarę "Apocalypse...Now!". Jeden taki długi kawałek już mamy i wystarczy, mimo wszystko trochę się nudzi granie tego typu numerów. Ciężko jest utrzymać spójność takich utworów, raz czy dwa nam się udało, ale później zauważyliśmy że pisząc

Foto: Arek Dziuk

inaczej! Ogólnie mam dość wysoki głos, więc to był dla mnie normalny sposób śpiewania. Nie była to jakaś przemyślana akcja, wyszło to jak najbardziej naturalnie i spontanicznie. Teraz już śpiewam troszeczkę niżej i agresywniej i niestety nie wyciągam już tak "pięknych" górek, jak wtedy, (śmiech). Cały czas się uczę i rozwijam jako wokalista. Od czasu nagrania tego materiału minęły aż trzy lata i dopiero teraz słyszę, jakie błędy popełniłem wtedy i jest parę rzeczy, które teraz zrobiłbym inaczej. Ale nieskromnie twierdząc, jestem bardzo zadowolony z siebie, ponieważ wokale to była największa niewiadoma tego albumu. Nikt do końca nie wiedział, czego się spodziewać po mnie i po moim głosie, dlatego też sądzę, że efekt końcowy jest na plus. Na tamten czas nie mogłem po prostu tego zaśpiewać lepiej i był to dla mnie szczyt możliwości.

Death, to było dla was pewnie coś szczególnego? Tak, jest to dla nas pewnego rodzaju nobilitacja, (śmiech)! Kiedyś, za młodzika dużo się słyszało o legendach zarówno krakowskiej, jak i ogólnopolskiej sceny, czyli o takich zespołach jak Holy Death czy Hellias. Jest to świetne uczucie znajdować się w katalogu obok tych zespołów, a także poznawać ludzi, którzy tworzyli wtedy taką muzykę! Świetnie się słucha tych starych historii i opowieści, ogląda zdjęcia z koncertów sprzed 20 lat (Goolary ma bardzo dobrze udokumentowaną historię Hellias!). I fajnie, że nie jest to bardzo popularne teraz gderanie na obecną scenę, a po prostu wspomnienia z młodości. Więc oprócz czystego biznesu, bycie w Thrashing Madness Prod. jest dla nas okazją do zapoznania się z kawałem historii ciężkiej muzyki w Polsce!

Momentami brzmi to tak, jakbyście mieli w składzie wokalistę klasycznie metalowego zespołu, a nie thrashowego krzykacza… Zawsze nam się takie wokale podobały! Mocne i zadziorne głosy, w stylu Oseguedy z Death Angel, Ronsdorfa z Artillery czy Blitza z Overkill. Po prostu gdzieś tam uznaliśmy, że taki głos by do nas pasował bardziej niż skrzek czy "darcie ryja". Nie żebyśmy mieli coś do agresywniejszych wokali, ale po prostu do nas to by nie pasowało. W naszej muzyce zawsze był duży pierwiastek melodii i klasycznego heavy-speed metalu i właśnie na taką, a nie inną barwę się zdecydowaliśmy. Oczywiście, nie było łatwo znaleźć człowieka dysponującego odpowiednim głosem, jako że miasto z którego pochodzimy, skłonne jest wydawać na świat więcej black/death metalowych niż thrash/speed/heavy metalowych muzyków. Grzesiek, wokalista z którym nagraliśmy pierwsze demo, właśnie miał głos wprost stworzony do naszego łomotania i długo nie mogliśmy odżałować, że odszedł. Nie udało nam się znaleźć ni-

Zakładam jednak, że po wydaniu "Modern Days Society" nie spoczniecie na laurach: planujecie koncerty promujące ten album oraz kolejne nagrania? Mamy sporo planów na przyszłość, w pierwszej połowie tego roku kroi się parę koncertów, mamy też zamiar zrobić parę gigów, ale to jeszcze jest w powijakach. O wszelkich terminach będziemy informować na naszych stronach internetowych, więc najlepiej tam zaglądać i trzymać rękę na pulsie, (śmiech)! Co do materiału, myślimy intensywnie z Leszkiem nad wydaniem w porządnej formie obu demówek, jednak jeszcze nie wiem co z tego wyjdzie. Odnośnie nowego materiału, to o ile świat się nie skończy, to może coś nagramy pod koniec tego roku, też jednak nie wiem, co to będzie - czy płyta czy coś krótszego. Materiału w każdym bądź razie mamy sporo i nie mogę się doczekać, aż zaczniemy go ogrywać! Wojciech Chamryk

FORTRESS

67


Takim mottem zdają się kierować chłopaki z młodej, w zasadzie już mainstreamowej w swojej klasie, kanadyjskiej kapeli Skull Fist. Chwytliwe kompozycje, genialne w swej prostocie riffy oraz momentami 'kobiece' wokalizy Jackie'go Slaughtera - to wszystko wespół z naturalnie kontrowersyjnym image'm zespołu składa się na jego wielki sukces. Nie chwaląc się… mam nosa do kapel i po raz kolejny stwierdzam - miałam rację! Historię Skull Fist mogę porównać do początków sukcesu grupy Sabaton, kiedy to sześć lat temu natknęłam się na album "Primo Victoria". Dzisiaj Sabaton to kapela pierwszoligowa, a Polska zajmuje szczególne miejsce dziejach zespołu. Tu jest tak samo. Głośnym echem odbił się debiutancki i jak dotąd jedyny w dorobku album "Head of the Pack", my - Polacy pokochaliśmy tą muzę i styl bycia Kanadyjczyków jako jedni z pierwszych. Wychodzi na to, że z naszym narodowym gustem muzycznym nie jest aż tak źle, a na pewno jest lepiej niż u południowo-zachodnich sąsiadów z Republiki Czeskiej (jeśli wiecie, co mam na myśli). Z Jackie Slaughter'em rozmawiałam przy okazji styczniowego, stuprocentowo udanego gigu Skull Fist w warszawskiej Progresji. Jest to wywiad szczególny, bo pierwszy w mojej 'karierze'. Slaughter okazał się bardzo wyrozumiały i pomimo stanu upojenia w jaki popadał w miarę postępowania naszej rozmowy, wytrzymał do końca, a trwało to - nie bagatela - półtorej godziny. Jackie to człowiek wybitnie oryginalny - początkowo usilnie pokazujący jak bardzo ma wyjebane na wszystko, co go otacza, po chwili jednak pojawia się refleksja i widać, że facet ma naprawdę ciekawe przemyślenia. Jest osobowością… hm… barwną, niektórzy powiedzą, że to styl bycia zbyt wyluzowany, pretensjonalny, nieco kontrowersyjny… i na pewno będą mieć trochę racji, jednak najważniejsze jest to, że frontman Skull Fist nie jest postacią przerysowaną, ani groteskową - on po prostu gwiazdą rocka się urodził. Sam koncert wypadł świetnie, spontanicznie i z energią. Chłopaki zagrali wszystko, co mieli zagrać, biorąc pod uwagę, że materiału koncertowego mają tyle, ile do tej pory wydali, publiczność zapewne została zaspokojona. Jak dla mnie Skull Fist przyćmił samą gwiazdę - Steelwing, którego show jakoś zatarło mi się w pamięci, coś mi jednak mówi, że nie był to występ ich życia. Nie obyło się oczywiście bez "smaczków", takich jak kilkukrotne oddawanie moczu do kubka po piwie w trakcie wywiadu (nie przerywając wypowiedzi), młodocianych panieneczek pchających się łokciami na backstage, obciągania w zamian za wejściówki na kolejne koncerty, a w konsekwencji nawet i długodystansowych romansów w sieci. Ogólnie temat ujmując - czysty rock'nroll i full opcja - nawet najmniej atrakcyjny perkman, Jake, znalazł swoją adoratorkę (śmiech). Przeczytajcie, drodzy metalowcy, co udało mi się wyciągnąć w trakcie tej, ciut przydługiej, rozmowy z liderem Skull Fist - Jackie Slaughterem. Zapraszam do lektury!

68

SKULL FIST

Miej wyjebane, a będzie ci dane… HMP: Cześć Jackie, zacznijmy może od wrażeń po dzisiejszym koncercie… Jak ocenisz reakcję pub liczności na wyczyny sceniczne Skull Fist? Jackie Slaughter: Szczerze, to spędziłem większość czasu spoglądając na kobiety. Kocham heavy metal, kocham grać koncerty, ale przyznaję się, że będąc na scenie, oprócz grania, gapię się na laski. Jeśli dobrze pamiętam to masz dziewczynę, hm? Yyyy… chciałem powiedzieć, ze kocham grać heavy metal! (śmiech) To masz dziewczynę czy nie? Czemu o to pytasz? (śmiech) To nie ma nic wspólnego ze Skull Fist... Nie ma, ale wiele lasek będzie to czytać i na pewno są zainteresowane takimi faktami (śmiech). Ok, sprawa wygląda tak - ja po prostu podziwiam heavy metalowe laski. Każda może z nami spędzić miło czas. Lubię patrzeć ze sceny na fajne kobiety, nie chodzi o to, żeby pieprzyć je wszystkie po kolei, fajnie jest pogadać, poimprezować, spędzić wspólnie czas, tylko tyle. Ok. Zmieńmy temat. Magazy n Terrorizer ogłosił Skull Fist debiutem roku 2011. Gr atulacje! A już myślałem, najgorętszą kapelą roku! (śmiech) Nie dbam o to. Jak to nie dbasz? Skoro Cię to nie obchodzi, to czemu tu jesteś i po co robisz to wszystko? Jestem tu, bo lubię grać heavy metal i nie mam nic innego do roboty. Nie mam pracy, bo ciągle ją tracę (śmiech). Gram na gitarze, piszę kawałki, lubię moje życie, imprezowanie z ludźmi, koncerty... Czyli to wyróżnienie w ogóle Cię nie ruszyło? Nie no, fajnie, że tak się stało. Powiedz mi coś o Twoich początkach z heavy met alem. Miałem jakieś 16 lat, kiedy poznałem Iron Maiden i pomyślałem sobie "kurwa, nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś, co tak kopie dupsko!" Przedtem byłem zwykłym dzieciakiem, nie znalem metalu, jeździłem na deskorolce… w sumie nadal to robię. Teraz jestem starszy niż Jezus… (śmiech)… tak serio, to mam 25 lat. Kiedy narodził się pomysł stworzenia własnej he avy metalowej kapeli? Wszystko zaczęło się w 2006 roku, kiedy przeprowadziłem się do Toronto. Pomyślałem sobie "hej chce grać w kapeli heavy metalowej". Tak narodził się Skull Fist. Znalezienie stałego składu i dopracowanie wszystkiego zajęło mi prawie sześć lat. Szukałem ludzi, którzy fascynują się tym samym co ja. I znalazłem, widziałaś ich dzisiaj na scenie. A co możesz powiedzieć o pierwszym składzie Skull Fist? Słyszałam, że na perkusji grała jakaś laska… Zmieniła płeć (śmiech). Tak na serio, to przez te sześć lat istnienia zespołu przewinęło się kilku rożnych perkusistów, basistów, gitarzystów, był nawet taki okres, w którym nie byłem wokalistą, mieliśmy kogoś innego. Nienawidziłem śpiewać, jestem gitarzystą i to kocham najbardziej, jednak żaden inny wokalista nie brzmiał tak, jakbym chciał, więc w końcu zdecydowałem, że to ja będę śpiewał i tak jest po dziś dzień. Wracając do laski na perkusji i kilku poprzednich muzyków zespołu… słyszałam, że powodem ich odejś cia była obopólna nienawiść, czy to prawda? Nienawidzili mnie, ja też ich nie lubiłem, więc odeszli. Mam to gdzieś. Nie czuliśmy tego samego klimatu. Dzieliło nas podejście nie tylko do muzyki, ale do wszystkiego innego. Jestem bardzo wybredny, wielu rzeczy nie akceptuję. Mieliśmy zupełnie inną wizję zespołu, ja uważałem że Skull Fist ma być taki i taki, okładka ma wyglądać tak i tak, a oni inaczej. Nie chcę grać z ludźmi, których nie lubię, nie chcę grać w kapeli, której muzyka mi nie odpowiada. Mam jedno życie i chce je wykorzystać tak, jak mi się podoba. Jeśli ktoś ma inne podejście, to ok, niech sobie założy swoją kapelę, robi swoją muzykę, mam to gdzieś. Kto jest za co odpowiedzialny w kapeli… mam na

myśli podział obowiązków jeśli chodzi o pisanie tekstów, muzyki itd. Nikt nie jest za nic odpowiedzialny. Ja piszę teksty, często chłopaki przychodzą do mnie ze swoimi pomysłami, które poddaję ocenie. Jeśli wszystko gra, to mamy nowy kawałek, a jeśli uważam ze coś jest głupie to po prostu to odrzucam. Np. Johnny przychodzi do mnie i mówi - "hej masz tu kawałek o jakiejś pannie" a ja mowie - "nie chce śpiewać o dziewczynach, nie chce śpiewać o miłości" - i koniec. Jak ktoś ma dla mnie dobry kawałek - oczywiście zagram to, jeśli dostanę dobry tekst - zaśpiewam go. Na "Head of The Pack" znalazły się kawałki, które wcześniej sam napisałem. Nagraliśmy je i tyle. Jak wyglądała praca w studiu? Było sporo stresu (śmiechu). No i nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Dwóch ludzi opuściło zespół, zostałem tylko ja i Casey, więc zadzwoniłem do perkusistki (tak, na tym albumie na perkusji gra wcześniej wspomniana laska). W trakcie nagrywania do kapeli dołączył Johnny i kilka solówek gitarowych jest jego. Później pojawił się Jake, jednak nie było mowy o zmianach w partiach perkusji. Było mało czasu i mieliśmy gówniane studio, kosztowało nas to kupę stresu. Nie gadaj, album brzmi świ etnie! Nie do końca. Perkusję nagraliśmy w jakieś pięć godzin, gitary w osiem - dziesięć, wokal też coś koło tego. Czyli zero chill-out'u, wszystko odbywało się pod presją czasu… To wyglądało tak, że siedzieliśmy z Casey'em w studiu, paliliśmy szluga za szlugiem. Niby mieliśmy przygotowany materiał wcześniej, ale poprzedni gitarzysta odszedł i musiałem wszystkie jego partie napisać od początku, potem jeszcze to zagrać. Najtrudniejsze były dla mnie te solówki. Moim zdaniem wszystko brzmi świetnie i profesjon alnie. Jesteś samoukiem, czy brałeś jakieś lekcje z gry na gitarze? To samo pytanie, jeśli chodzi o wokal. Jeśli chodzi o gitarę to nie brałem żadnych lekcji, po prostu ćwiczyłem codziennie, grałem solówki i tyle. A z wokalem to… hm palę papierosy, duuuużo palę… No właśnie! Wiec powinieneś mieć raczej niski wokal, a Twój jest bardzo wysoki. (Śmiech) Po prostu śpiewam. Kiedy pisałem riffy, próbowałem przy okazji swoich możliwości wokalnych, lubię śpiewać wysoko, głośno. Może to kwestia braku jaj, nie wiem (śmiech). Oto jest pytanie… (Śmiech)… I tu Jackie wyciąga przyrodzenie i zaczyna lać do kubka po piwie… leje… leje…. napełnia drugi kubek… za moją radą sięga po trzeci… cały czas gada, że ma wszystko w dupie, nic go nie obchodzi moje zgorszenie, a na koniec stwierdza - "Get used to it", moja odpowiedź - "I don't have to". I przechodzimy do dalszej części rozmowy. Sikanie powtarza jeszcze dwukrotnie, nie zwracam już na to uwagi... Jaki masz stosunek do muzyki w rozumieniu spuś cizny dla przyszłych pokoleń? Ludzie to dupki. Za tysiąc lat nikt nie będzie wiedział co to Skull Fist. Ludzie tacy jak Czajkowski, Mozart - oni robili coś znaczącego. Motley Crue? Iron Maiden? O nich też nie będzie słychać. Myślę, że to kurewsko prymitywna muzyka i za jakiś czas wszyscy będą to mieli gdzieś. Myślę, że to co robię jest fajne, żywe, ważne dla mnie, ale z historycznego punktu widzenia to jest po prostu nieistotne. A co, jeśli się mylisz? Mam nadzieję ze tak jest, serio, bo uważam ze to co się dzieje teraz jest strasznie prymitywne. Grasz wspaniałą muzykę, ale mówisz, ze sam masz to gdzieś, że inni też będą to mieli gdzieś. Muzyka przecież ewoluuje. Dlaczego jeszcze tu jesteś? Dziwi mnie, że będąc w zasadzie na początku swojej drogi, masz tak dekadenckie podejście do świata… Bo ja urodziłem się w tych realiach, tu dorastałem i tu żyję. Jestem kim jestem, bo rodzice mnie tak wycho-


wali. Gdyby wychowali mnie inaczej to byłbym inny. Jak jesteś nastolatkiem, to przyswajasz wiele rzeczy, a jeśli to olewasz, to coś tracisz. Mamy miliony połączeń w mózgu, neuronów, które powinny stykać, ale nie stykają! Dlatego, że nas tego nie nauczono, albo sami to olaliśmy. Teraz wiemy, co powinno być ważne dla dziecięcego umysłu, ale sami już nie jesteśmy w stanie tego nadrobić. Myślę, że żadni rodzice na świecie nie wiedzą dokładnie, jak poprawnie wychowywać swoje dzieci. Mam siostrę. Ma dwójkę dzieci w wieku rok i trzy lata i wydaje mi się, że wychowuje je właściwie, chce żeby były mądre, bystre. I uważam, że jej dzieci są bystrzejsze od dzieci moich rodziców, czyli ode mnie też. Mam na myśli to, że od sposobu, w jaki jesteś wychowywany zależy, jaki będziesz. Przejdźmy do zawartoś ci lirycznej albumu. Zauważyłam, że oscyluje pomiędzy odwagą w ogólnym tego słowa znaczeniu, a hymnami ku czci rocka, jak np. kawałek "Commit to Rock", który osobiście jest moim ulubionym. Kawałek, o którym mówisz, odzwierciedla to, jaki jestem, jak czuję. Wielu ludzi robi muzykę, której tak naprawdę nie rozumieją. Nienawidzę tego. Ja wiem, co robię, czuję to. Moja muzyka to ja. Każdy kawałek Skull Fist wychodzi z mojego wnętrza. Który kawałek z debiutanckiego albumu jest C i więc najbliższy? Właśnie "Commit to Rock" oraz "Head of the Pack", który napisałem, bo byłem wściekły i rozdrażniony. Jakie kapele, opr ócz wspomnianego już wcześniej Iron Maiden, są dla Ciebie inspiracją? Myślę, ze nie ma zbyt wielu inspirujących zespołów. Nie mogę podać z nazwy czegoś konkretnego, słyszałem wiele kawałków, które są zajebiste, ale nie chcę wymieniać konkretnych kapel. Spędziłem dużo czasu śpiewając "jungle music". To dziwna muzyka - indyjskie, afrykańskie rytmy. Tak na co dzień, to zwykle nie słucham heavy metalu, tzn. oczywiście kocham heavy metal ale… cholera, ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie umiem powiedzieć skąd czerpię inspiracje, słucham muzyki od Motley Crue, aż po kurewski death, słucham thrash metalu, black metalu. Może więc życie codzienne jest dla Ciebie pewnego rodzaju motorem? W sumie to tak, piszę kawałki jak jestem wkurzony, poirytowany. Chyba każdy kawałek napisany dla Skull Fist powstawał, gdy byłem wkurwiony, rozdrażniony. Mówiłem sobie "hej, napiszę kawałek" i pisałem (śmiech). Jeśli chodzi o muzyczny punkt widzenia to… nie mam pojęcia.

26 dni codziennie gramy koncerty, co-dziennie mamy ten sam set, robimy to samo. Mam dość, pieprzę to...

wbijam z browarem w tłum na koncertach Steelwing. Po prostu dobrze się bawię.

A może to po prostu cena bycia gwiazdą rocka? Nieee, myślę, że ceną bycia gwiazdą rocka jest nie granie codziennie.

Wrócę jeszcze na chwilę do koncertu supportujacego Sabaton. Zagraliście tam cover jednego z moich ulu bionych zespołów, mianowicie "Angel Witch" - Angel Witch. Słyszałam, że publika w ogóle nie rozpoz nała tego kawałka… Oczywiście, że nie (śmiech). Cala trasa z Sabatonem była dziwna i ciężka dla Skull Fist. Wydaje mi się, że fani Sabaton nie polubili nas, wzięli za kapelę dla panienek, zbyt glamową jak na ich standardy.

Jesteście dopiero na początku kariery, musicie dużo grać. Ale jesteśmy 26 dni w trasie, to cholernie meczące. Mogę grać pięć dni, a potem jakiś dzień przerwy na odpoczynek. Często śpimy na podłodze, bez koca, marzną nam tyłki... Organizatorzy nie gwarantują zakwaterowania w hotelu? Chciałbym mieć zawsze hotel. Czasami ludzie od organizacji dają dupy i tyle. Dominick! - to typ, który organizuje takie rzeczy - skopię ci dupę !!! Co możesz powiedzieć o postępach jakie zrobiliście jako zespół, począwszy od początku istnienia? W końcu nauczyłem się śpiewać (śmiech). Wszyscy czegoś się nauczyli. Myślę, że Skull Fist jest teraz w formie lepszej niż kiedykolwiek! Czujecie się już jak gwiazdy? Scena jest wasza, no i te wszystkie fanki pchające się na backstage, zauważyłam, że po dzisiejszym koncercie pojawiło się grono lasek, które próbowały się do was dostać, żeby pogadać... no, niektóre nie tylko po to... (Śmiech) Lubię seks. Seks jest zajebisty. Świetne uczucie, myślę, że dotyczy to każdego, nie tylko muzyków. Ale ja tu jestem przede wszystkim po to, żeby grać. No ale widzisz tą różnicę, czy nie? Oczywiście. Rok temu też byliśmy w trasie, z tą różnicą, że teraz pojawia się więcej lasek, które chcą z nami uprawiać seks po koncertach (śmiech). A jakie jest Twoje po dejście do groupies? To zależy. Są laski, które kochają muzykę danego zespołu, wiec myślą "fajnie by było się z nimi przespać". Osobiście doskonale to rozumiem i wiem, skąd się to bierze, ale czy to ma sens? Nie. Czy to jest normalne? Nie. Czy zachowanie tych lasek jest w porządku? To zależy od ich własnych priorytetów. Niektórzy uważają, że każdy powinien sypiać z każdym, czy to jest w porządku? Nie wiem. Eliminujesz z tej materii czynnik miłości, intymność. Są dziewczyny, które chcą po prostu imprezować z nami, nie wszystkie od razu chcą uprawiać seks. Myślę, że to milion razy fajniejsze, niż cokolwiek innego. Ja widzę różnicę pomiędzy seksem, przytulankami i bujaniem się razem tak zwyczajnie, bez przekraczania granicy. I to ostatnie pasuje mi najbardziej. Tyle w temacie.

Co myślisz o nowej fali heavy metalu, takich kapelach, jak White Wizzard, Enforcer, czy rodzimy Cauldron? Ciekawi mnie Twoja opinia, bo Skull Fist należy do tej właśnie grupy… Dopóki nie grasz jak cipa i w pełni angażujesz się w to, co robisz, tak, jak ja to robię, to jest okej. Lubię White Wizzard, lubię Cauldron, ogólnie lubię zespoły z tej, tak zwanej, nowej fali heavy metalu. Powinniśmy się wszyscy jednoczyć, być razem, bawić się, imprezować. Ja to lubię. Jeśli piszesz kawałek o byciu metalowcem, o walce o ten świat, to w rzeczywistości powinieneś tak robić. Jeśli coś mówisz, postępuj zgodnie ze swoimi słowami!

Co masz na myśli, mówiąc 'dziwne rzeczy'? No wiesz, zdarzało się, ze ludzie prosili, żebym wspinał się na drzewo, czy chodził po dachu. Zawsze chcą czegoś "nienormalnego" A tu jest okej, po prostu imprezujemy, tak zwyczajnie.

Jak układa się współpraca z NosieA rt Records? Jesteście zadowoleni? (Śmiech) Nie mogę powiedzieć, że nie, bo będą na mnie wkurzeni.

A zdarza Ci się w trakcie trasy oglądać kapele, z którymi gracie? Tak, teraz często

Skoro poruszyliśmy kwestię fanów, to co możesz powiedzieć na temat różnic jeżeli chodzi o publikę kanadyjską i europejską? Myślę, że ludzie w Europie bardziej interesują się heavy metalem. Kanadyjczycy są świetni, ale to tutaj, w Europie, jest po prostu więcej fanów takiej muzyki. Zrobiłam mały research i faktem jest, że w latach 2004-2008 powstało w Kanadzie bardzo dużo zespołów grających heavy. Skoro ludzie chcą grać, to chyba jest u Was popyt na tą muzę… Tak, jest dużo kapel, ale nie ma fanów, bo wszyscy zainteresowani heavy metalem mają własne zespoły (śmiech). Kiedy planujecie wydanie kolejnego albumu? Jakieś plany co do zawartości? Będziecie podążać tym samym szlakiem, czy tez macie w zanadrzu jakieś niespodzianki? Nagrania zaplanowane są na początek 2013 roku. Mamy już pomysły, sporo kawałków już napisaliśmy, ale szczerze…to nie wiem jaka będzie ta płyta… (śmiech). Ciężko stwierdzić. Będą typowe, heavy metalowe kompozycje, niektóre szybsze, inne bardziej w klimacie hard rockowym. Nie mam pojęcia, jak to będzie brzmiało. Myślę, że będzie dużo kawałków w stylu "Commit to Rock", niekoniecznie muzycznie, chodzi bardziej o sferę emocjonalną i to, co chcemy przekazać. Będziemy mieli też więcej czasu na nagrywanie. Dzięki za wywiad, widzimy się na Metal Fest. Życzę Wam wszystkiego dobrego, odpoczywajcie dużo i nie dajcie się więcej wkręcić w granie 26 dni pod rząd. Powodzenia! Dzięki, do zobaczenia! Marta Matusiak

Jak wspominasz koncert w Polsce, podczas którego sup portowaliście Primal Fear i Sabaton? Świetnie. Jeden z lepszych koncertów, jakie grałem. Ogólnie podoba mi się w Polsce, ludzie nie wymagają ode mnie robienia dziwnych rzeczy, po prostu imprezujemy.

Nie no, mów szczerze. W sumie to jestem zadowolony. Wytwórnia jest w porządku w stosunku do nas, do tego co robimy. Lubię ich, odwalają kawał dobrej roboty. Ciągle do nich dzwonię i zawracam im dupy (śmiech)! Dzisiaj też dzwoniłem i mówię, że chcę coś tam zmienić, a oni że okej, nie ma sprawy. Robią to, co do nich należy i o wiele, wiele więcej. Nie miałem do czynienia z żadną inną wytwórnią, wiec może nie mam porównania, ale nasza współpraca jest dla mnie jak najbardziej ok. Cieszy mnie, że nie musze się użerać z bandą idiotów (śmiech).

Foto: NoiseArt

A jak wygląda wasze życie w trasie? Wyjeżdżamy stąd o 02:00. Hm… nie wiem, która jest teraz godzina, jakoś koło 00:30, czyli mam półtorej godziny (śmiech). A później będziemy siedzieć ramię w ramię razem z chłopakami ze Steelwing (świetni goście swoją drogą) w busie i jechać na kolejny koncert. Nienawidzę grać codziennie, dla mnie to szalone. Od ostatnich

SKULL FIST

69


Coraz większe jest grono młodych kapel nawiązujących do tradycyjnego heavy metalu. W kolejnych numerach Heavy Metal Pages postaramy przybliżyć tych zespołów jak najwięcej. Tym czasem poznajcie nowy band ze Szwecji - Katana - który również chce zaistnieć na tej scenie.

Wskrzeszanie ducha wczesnych lat osiemdziesiątych HMP: Być może nazwa "Katana" obiła się gdzieś o uszy paru polskim fanom heavy metalu, jednak prosiłabym o jakieś dokładniejsze informacje. Skąd jesteście, kto wchodzi w skład zespołu, co konkretnie gracie… Spoko! Katana to szwedzka kapela grająca tradycyjny heavy metal. Pochodzimy z Gothenburga. Nasz wiek waha się pomiędzy 24 a 30 lat, a część naszej ekipy gra już razem od 2005 roku. Najpóźniej, bo na przełomie 2007 i 2008 roku, do kapeli dołączyli Anders i Patrik, kumple z dzieciństwa i jednocześnie bardzo utalentowani muzycy, którzy przyczynili się znacznie do formowania dzisiejszego brzmienia Katany. Skupiamy się przede wszystkim na wskrzeszaniu ducha wczesnych lat osiemdziesiątych, ale nie wahamy się wykorzystywać inspiracji z wielu różnorodnych źródeł. W rezultacie osiągamy czysty, tradycyjny heavy metal skoncentrowany na mocne, dobre brzmienie i proste, przyjemne melodie!

dzieję kiedyś tam dotrzemy! "Heart of Tokyo" to taka dzika jazda, coś o czym marzy większość kapel, tak mi się wydaje, na przykład o tym, by pojechać do Japonii! "Asia in Sight" to właściwie numer o Krzysztofie Kolumbie, który myślał, że odkrył Indie, a my zrobiliśmy z tego kolejny "azjatycki" motyw. Jak to jest mieć w kapeli basistkę, podczas gdy reszta to faceci? Dobrze się dogadujecie? Nie mogę powiedzieć, że jest to jakaś specjalna różnica, naprawdę! Ona jest w kapeli od momentu jej założenia i nie wyobrażamy sobie, żeby było inaczej. Przede wszystkim jest naszą dobrą przyjaciółką i basistką, a dopiero potem kobietą! (śmiech) Czy jesteście w pełni zadowoleni ze swojego debi utu? A może na podstawie jakichś błędów popełnionych podczas jego nagrywania wiecie już, czego należy uniknąć w przyszłości? Jesteśmy niesamowicie dumni z tego, co osiągnęliFoto: Listenable

dokładnie go przedyskutowaliśmy. Następnie skontaktowaliśmy się z artystą z Bułgarii, który nazywa się Dimitar Nikolom. Jest niesamowicie utalentowany i robił już wiele fenomenalnych okładek dla różnych kapel. Wasze muzyczne inspiracje? Naszymi największymi inspiracjami są definitywnie wielkie kapele ery NWOBHM, jak Iron Maiden, Saxon, Judas Priest, Angel Witch, Tokyo Blade oraz Grim Reaper. Osobiście kiedy komponuję, słucham również dużo Gamma Ray, Edguy czy Accept, którymi się potem inspiruję, ale tak naprawdę wszystko od Queen, Europe poprzez ABBA może być dla nas natchnieniem! Kumplujecie się z innymi młodymi szwedzkimi kapelami jak Enforcer, Steelwing, Bullet etc? Przyjaźnimy się z jedną kapelą z Gothenburga, Helvetets Port i raz graliśmy z Portrait, to świetni goście! Imprezowaliśmy ze Steelwing parę razy, bardzo lubimy ich jako kumpli i jako muzyków! Nie mieliśmy jeszcze okazji spotkać się z Enforcer, ale mamy nadzieję, że któregoś dnia to nastąpi. Natomiast goście z Helvetets Port wydali album "Exodus To Hell" (jest fantastyczny), którego produkcją zajął się jeden z członków Enforcer. Więc w pewien sposób wszystkie te kapele współpracują ze sobą mniej lub bardziej bezpośrednio. Ta cała fala wypłynęła zaledwie w przeciągu ostatnich kilku lat i w podobnym czasie podobne zespoły stały się znane. Kiedy my nagrywaliśmy nasz album, nie słyszeliśmy o żadnym z nich, więc fakt, że gramy zbieżny rodzaj muzyki jest jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności! Wydaje mi się, że ostatnio szwedzki sleaze rock nie jest już tak silny jak kilka lat temu. Co stanie się z nową falą starego heavy? Ta moda też się skończy? Myślę, że granie tradycyjnego heavy metalu jest nieśmiertelne, w przeciwieństwie do niektórych innych odmian metalu. Skupiamy się akurat na tym rodzaju muzyki, który kochamy, a nie dlatego, że jest modny albo mamy nadzieję, że stanie się trendy. Chcielibyśmy mieć pewność, że ta muzyka przetrwa dla nowego pokolenia fanów i jesteśmy szczęśliwi będąc częścią tej fali wypływającej ze Szwecji! "Neverending World" to mój ulubiony numer z "Heads Will Roll", ale nie sądzicie, że brzmienie jest odrobinkę za bardzo wypolerowane? To świetnie, że numer ci się podoba! Ja myślę, że ten kawałek wyszedł naprawdę bardzo dobrze, jest dynamiczny i Andy spisał się świetnie przy miksowaniu. To wypadkowa umiejętności kompozytorskich Johana i Andy'ego jako producenta!

70

Katana ma na swoim koncie debiutowy album "Heads Will Roll". Co wyróżnia go spośród innych, nowych wydawnictw kapel heavy, które pragną w dzisiejszych czasach grać "old school"? Nasz debiut to wynik około sześciu lat pracy nad tworzeniem rozmaitego materiału! Zatem śmiem twierdzić, że mieliśmy z czego wybierać numery na nasz nowy album, kiedy przyszedł czas nagrań. Flirtowaliśmy z różnymi stylami przez te lata i myślę, że możesz usłyszeć wysoki poziom różnorodności na tym albumie, co jest dość unikalną cechą jeśli porównasz nas z kapelami, które działają na tym samym poletku co my. Muszę tutaj też wspomnieć o fantastycznej produkcji, będącej sprawką samego Andy LaRoque z King Diamond. Jego miksy są naprawdę fenomenalne!

śmy. To wszystko przerosło nasze najśmielsze oczekiwania! Różnica, w przypadku nagrywania kolejnego albumu na pewno polegać będzie na tym, że nie będziemy już mieli możliwości spędzenia sześciu lat na napisanie nowego materiału. Obecnie nie wiem do końca, jakie konsekwencje spowoduje ten fakt. Właściwie już zaczęliśmy pisać materiał na następny album. Na pewno będzie on w tym samym klimacie co debiut, może z trochę mniejszym naciskiem na chwytliwe partie z "Heads Will Roll", ale musicie poczekać cierpliwie i sami się przekonacie!

Śpiewacie o Azji, o Tokio. To jakiś szczególnie ważny dla was motyw? Wspomnienia z jakichś wypraw? Chodzi mi szczególnie o numery: "Heart of Tokyo" i "Asia in Sight". Nie mógłbym powiedzieć, że jest to jakiś bardzo istotny element, ale ta japońska nutka to coś, co towarzyszyło naszej kapeli od czasów jej powstania. Bardziej pomysł, żeby wrzucić taki motyw od czasu do czasu do naszych utworów. Nigdy tam nie byliśmy, ale album został ostatnio wydany w Japonii poprzez Marquee / Avalon Records i mamy na-

Z innej beczki, czemu właściwie nazwaliście kapelę Katana? Nasz poprzedni gitarzysta Oscar wymyślił tę nazwę i nigdy nie było wątpliwości, że może powinniśmy ochrzcić się inaczej! To fajne, chwytliwe imię dla kapeli, które kojarzy się z old schoolowymi zespołami i pasuje perfekcyjnie do japońskich motywów.

KATANA

Na jakim etapie tworzenia jesteście? Mamy już z pięć czy sześć numerów, które są praktycznie gotowe, a chcemy mieć z piętnaście, zanim wejdziemy do studio. Więcej informacji Katana zdradzi niebawem!

Kto odpowiadał za okładkę waszej płyty? Wydaje mi się, że był to Johan, nasz wokalista. Jako pierwszy wymyślił ogólny koncept i później wszyscy

Wasze numery są bardzo chwytliwe. Wspomniałeś, że komponuje Johan. Tylko on, czy współpracujecie przy pisaniu materiału? Nowe numery są pisane praktycznie w całości przez naszego wokalistę, Johana. Proces pisania nigdy nie jest taki sam. Zazwyczaj Johan ma już cały napisany numer przed tym, jak pokaże się z nim w naszej sali prób. Ja często przynoszę jakieś szkice bitów, jakieś wersy refrenu, i próbujemy wykorzystać niektóre z tych rzeczy na próbach. Jedna z nowych piosenek została właściwie cała napisana podczas próby, wyszła fantastycznie i nie możemy się doczekać aż ją nagramy! Świetnie, o nadchodzącej płycie co nieco już wiemy, ale pewnie trzeba będzie trochę poczekać. Może wcześniej uda nam się zobaczyć Katanę na jakimś festiwalu lub pojedynczym koncercie? Nie ma jeszcze na razie żadnych pewnych planów co do koncertów, ale mamy wielu ludzi, którzy naprawdę ciężko pracują nad tym, byśmy mogli grać w Europie tak często jak tylko się da! Bardzo chcielibyśmy pokazać się i grać jak najwięcej! Kiedy wydaliśmy nasz album, wszystkie festiwale na to lato miały już pełne składy, więc nabieramy sił na festiwale przyszłoroczne! Martyna Palmowska


Słowo grupa, czy zespół w wypadku Rocka Rollas jest nie do końca adekwatne, bowiem wszystkim zajmuje się jeden człowiek, niejaki Ced. Słuchając płyty naprawdę ciężko jest w to uwierzyć. Każdy instrument jest nagrany perfekcyjnie. Mamy tutaj fantastyczne pojedynki gitarowe, świetne chórki i bas. Jeśli na prawdę za wszystko odpowiada jeden typ to musi to być cholernie utalentowany typ...

Metal od początku do końca! HMP: Witaj Ced. Ze względu, że to nasza pier wsza rozmowa, na początek powiedz coś na temat historii Rocka Rollas.... Ced: Dziwne, ale jest to pytanie, które zawsze sprawia mi kłopot. Doprawdy nie wiem co powiedzieć... Zaczęło się to kilka lat temu, dokładnie nie pamiętam kiedy. Pierwsze kawałki były słabe, całe szczęście nie wystartowałem od razu i miałem czas na to aby rozwinąć się, jako muzyk oraz mogłem poświęcić czas na zdobycie doświadczenia w komponowaniu. Moim pierwszym wokalistą był Riley. Było to zanim zaistniał Steelwing. Dopiero później zacząłem współpracować z Josef'em, który działał w Riptide. No a teraz dołączył gitarzysta. Jesteś jedynym członkiem projektu Rocka Rollas. Z czego to wynika? Nie lubisz pracować z innymi ludźmi czy po prostu nie mogłeś znaleźć odpowiednich muzyków? Chciałbym zauważyć, że to nie ja nagrywałem wokale, a zrobił to Josef. Fakt, że nie brał udziału w tworzeniu materiału. Natomiast nowy gitarzysta DiVine czynnie bierze udział w pracy nad nowymi kawałkami. Na pewno coś z tego będzie. Ostatnio przysłał mi demo kawałka, które znakomicie pasuje do Rocka Rollas. Gratuluję fantastycznego debiutu. "The War Of Steel Has Begun" wydało StormSpell Records. Dlaczego ta wytwórnia? Jesteś zadowolony z tej współpracy? Jak wygląda promocja? No cóż, rozesłałem bardzo wiele materiałów promo do większości wytwórni. Niektóre nawet pofatygowały się odpowiedzieć. Jedynie StormSpell była zainteresowana wydaniem zupełnie nieznanego zespołu. To było ryzyko i doceniam to! Myślę, że na ich możliwości pracują dobrze, jestem z tego zadowolony. Jak przebiegała sesja nagraniowa? Robiłeś wszystko sam czy też ktoś tobie pomagał? Zaprosiłeś jakich gości do studia? Miałem typa, który pomagał mi przy nagrywaniu bębnów. Tak w ogóle wolałbym zrobić to sam, ale nie dało się. Z resztą był to ten sam koleś, który narysował okładkę. Jedynym zaproszonym gościem był Igge, który pomagał nagrywać mi chórki. Natomiast Josef nagrywał wokale u siebie w domu. Mieszka dość daleko ode mnie i tak było łatwiej, ale wyszło nieźle. Jak wygląda proces komponowania utworów? Hmmm... Nie ma łatwej odpowiedzi na to pytanie, wiele jest tu uwarunkowań. Nad niektórymi kawałkami pracowałem latami, inne zaś powstały od razu i bez wysiłku. Na przykład taki "Metal The Posers To Death" zrobiłem, gdy na debiut miałem już dziewięć kawałków i potrzebowałem jeszcze jeden. Najpierw zaimprowizowałem rytm na perkusji, później wpadł mi do głowy riff i proszę, niezły kawałek gotowy. Natomiast "Dark Future" był napisany dość dawno temu i miałem dużo czasu aby dokładnie popracować nad każdą jego częścią. W twojej muzyce słyszę inspirację niemieckimi zespołami speed/heavy z lat 80-tych, takimi jak: Running Wild, wczesny Helloween czy też Scanner. Zgodzisz się ze mną? Kto miał największy wpływ na ciebie jako muzyk i fan heavy metalu? Na pewno masz rację. Jednak nie można zapominać o takich wpływach jak Riot i Judas Priest. Nowe nagrania będą bardziej epickie i moim zdaniem mają wiele z Bathory, a szczególnie z płyty "Hammerheart". Taki kierunek rozwoju chciałbym utrzymać i

na następnych albumach. Z resztą inspiracje wywarło na mnie wiele innych zespołów, tak że trudno powiedzieć, który za co odpowiada. Album zawiera cover fantastycznego a zarazem zapomnianego projektu Dana Swano i Mikaela Akerfeldta, Steel "Heavy Metal Machine". Moim zdaniem to wspaniały pomysł. Ten utwór znakomicie wpasował się do reszty albumu. Dlaczego sięgnąłeś po ten kawałek? Lubię dwa rodzaje coverów. Do jednej grupy należą dobre, mroczne i obskurne kawałki, które słyszałem raptem parę razy i można nagrać je w lepszej wersji. Do drugiej należą utwory crossover, które same z siebie są potężne i złe. Dobrym przykładem jest to, co zrobił Slayer z "Guilty Of Being White", choć zbytnio nie ingerowali w ten corowo/punkowy utwór i nie w pełni przebili go na typowy "slayerowy" thrash. W swoich tekstach wielokrotnie używasz słów metal i stal. Mnie to pasuje, ale są dziennikarze i fani "o otwartych umysłach", którzy mogą mieć z tym problem... Prawdopodobnie... ale przyczyna głupawych tekstów na debiucie leży w moich poczynaniach. Rozglądając się za człowiekiem, który mógłby zaśpiewać na mojej płycie, w ogóle nie miałem na nie pomysłów, nie wspominając o gotowych lirykach. Gdy trafił się odpowiedni wokalista, byłem zmuszony napisać je "na kolanie". Wyszło jak wyszło. Na pewno na następnych płytach podejdę do tego tematu poważniej i teksty będą lepsze. Nie tylko sięgnę po tematykę metalową ale także po moje ulubione zagadnienia fantasy i sci-fi. Tak czy owak, nie przykładam dużej wagi do liryk. Mam nadzieję, że na następnych płytach pozostaniesz wierny poruszanym tematom, które będą miłe dla uchu starych metal maniaków, jak ja, i nie zaczniesz śpiewać o emocjonalnych problemach nastolatków (śmiech)... (Śmiech) Nie wyobrażam sobie Running Wild śpiewających dla Emo. Nigdy o tym nie myślałem i nie mam takiego zamiaru... Okładka w pełni oddaje zawartość płyty i nie budzi wątpliwości, że zespół gra heavy metal. Chociaż na pierwszy rzut oka myślałem, że grasz thrash metal. Kto jest autorem okładki i kto wpadł na jej pomysł? Jej autorem jest mój przyjaciel Mike. Wiem, że ją porównują do okładki Warbringer "War Without End", ale za jej pomysł odpo-wiadam osobiście. Już teraz mogę zadeklarować, że ten sam czołg zobaczycie na następnej okła-dce, będzie walczył niczym metalowy smok w kosmosie (śmiech).

grają jeszcze w innych zespołach i mają zobowiązania wobec nich. Zobaczymy co czas przyniesie... Jaka jest twoja opinia o nurcie zwanym New Wave Of Traditional Heavy Metal? Ten nurt niesie z sobą dużo dobrego. Moimi faworytami są Skull Fist, Enforcer i Steelwing. Jednak szczególnie upodobałem sobie Lonewolf, choć nie jestem pewny, czy należą do nurtu NWOTHM. Jestem zły, że to oni są najlepszym aktualnie działającym zespołem. Odkąd usłyszałem ich ostatni album - moim zdaniem najlepszy album, jaki do tej pory wypuszczono - sam szukam drogi, którą dotarli do "Army Of The Damned". Są też ciemne strony tego procederu. Mam na myśli takie "wielkie" nazw, jak Cauldron, a szczególnie White Wizzard, które... nie mniej mi za złe, ale nie są wcale wielkie. Najzwyczajniej w świecie, są przeciętne i niczego dobrego nie zrobiły. Dlaczego w Szwecji jest tak dużo zespołów grających w tym stylu? Czy ich ilość ma coś wspólnego z ilością fanów i popularnością heavy metalu w twoim kraju? Właściwie, nie mam pojęcia. Nigdy nad tym się nie zastanawiałem. Jestem zakłopotany, nic mi do głowy nie przychodzi... (śmiech). Jaki jest odzew na "The War Of Steel Has Begun"? Są wśród nich jakieś negatywne recenzje lub opinie? Dałem tej płycie notę 5/6, myślę że to nieźle (śmiech). Większość recenzji i opinii jest pozytywna, przez co można podejrzewać, że trochę mi od tego odbiło. Niemniej, jakby nie mówiono, jak dobre jest "The War Of Steel Has Begun", tylko ja wiem, jak dobry jest następny album, dlatego myślę, że ludzie przesadzają. Owszem debiut jest niezły i jestem tym usatysfakcjonowany. Jednak gdy weźmiemy pod uwagę jego prostotę i bezpośredniość to następny album, jest sześćdziesięcio minutowym zbiorem czystej doskonałości. Ba, już teraz mogę powiedzieć, że trzeci album, który jest już zarejestrowany, też jest lepszy od drugiego... Jakbyś zachęcił fanów do kupowania twojej płyty, co byś im powiedział? Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie jestem najgorszym sprzedawcą w wszechświecie (śmiech). Jak widzisz przyszłość Rocka Rollas oraz sceny tradycyjnego heavy metalu? Rocka Rollas powstało jako projekt studyjny, lecz coraz częściej słyszę od fanów, że chcą zobaczyć zespół na scenie. Myślę, że to wkrótce nastąpi. Odnośnie sceny heavy metalowej... Liczę na coraz większą liczbę dobrych zespołów. Dobrego nigdy nie za wiele. I mam na myśli jakość a nie ilość. Dzięki za odpowiedzi, które nam udzieliłeś oraz życzę ci na przyszłość powodzenia i wszystkiego dobrego. Hails! Również dziękuję. Maciej Osipiak

Planujesz dobrać do składu innych muzyków? Myślisz o koncertach? Mu-zyka Rocka Rollas ma duży potencjał zaistnienia na żywo... Tak się składa, że jutro mam pierwszą próbę z nowym składem zespołu. Zobaczymy jak to zagada. Bardzo chciałbym grać wiele koncertów. Jednak do tego potrzebowałbym w pełni zaangażowanych muzyków, ale ci, z którymi zaczynam próby,

ROCKA ROLLAS

71


To jest też, moja linia, moja wizja chłopcy chyba nie do końca się z tym utożsamiają, ale w każdym razie już jest wielki konsens, że tolerują to no i gramy pod mostem Syper Force - White Metal Poland!

Historia zatoczyła się kołem… Ostatnimi czasy w Szczecinie zrobiło się głośno na temat powrotu grupy Syper Force. Żelazny kręgosłup tejże grupy, stary wyga Andy Syper w towarzystwie wspomagającej go formacji Dittohead przygotował kilka koncertów pod szyldem Syper Force. Grupa pod koniec 2011 roku będzie obchodzić okrągłą dwudziechę. Na wieść o tym postanowiłem zabrać znajomych na poprzedzający wspomniany jubileusz koncert, aby osobiście przetestować pod sceną możliwości nowego składu. Mimo, że Szczecin nie słynie z frekwencji, jakiej życzyłaby sobie każda szanująca się kapela, to na miarę możliwości jednego z miejscowych klubów, pod sceną zawrzało i zrobiło się naprawdę mokro. Dość tych wywodów, przed Wami we własnej osobie, człowiek "niepoprawny politycznie" Andy Syper. HMP: Andy, jak się zaczęła ta cała Twoja przygoda z Syper Force? W latach osiemdziesiątych udało Ci się wyjechać do Niemiec. Jak wiadomo nie były to czasy za bardzo dogodne, jeśli chodzi o wyjazdy zagraniczne? Andy Syper: Tak. Ta historia jest dosyć znana na wszelkich forach w Internecie, ponieważ swego czasu była dosyć rozpropagowana. Teraz w dobie tej poprawności politycznej i tego rządu potwornej obłudy trochę się boję o pewnych tematach rozmawiać, bo nakręciliśmy ostatnio teledysk o nazwie "Bronek & Donald". Odbyły się już, jego projekcje w Gdyni, Sopocie i Gdańsku i mocno antagonizował tzn. cześć towarzystwa w czasie projekcji opuściła salę, co do drugiej części miałem wrażenie, że są to jakieś bojówki PeOwskoPeeSeLowskie. Była tam nawet jakaś klasa z KujawskoPomorskiego i pani nauczycielka rzuciła jakimś przedmiotem w telebim w czasie projekcji i ostentacyjnie opuściła te miejsce razem z klasą. A tam nie było żadnych przejawów nienawiści, tylko po prostu fakty przemówiły. To było podsumowanie w pewnym sensie kadencji wyczynów Pana Bronisława, Pana Donalda, Pana Waldka, Pana Radka i całego tego konsorcjum. Powróćmy może do historii związanej z Twoim wyjazdem.

Syper Force sformowanego przez Ciebie 20 lat temu w Hamburgu otóż był on międzynarodowy. Jestem bardzo wdzięczny im za tą lekcję Rock'n'Rolla, bo szczerze mówiąc ja tam pobierałem nauki od zawodowców. To były jeszcze w dodatku czasy, kiedy Rock' n'Roll był totalnie na topie, gdzie jeszcze był mocno medialny. Było całe grono lokalów w Hamburgu i podobnie jak w L.A, gdzie też zresztą bywałem i podpatrywałem. Odbywały się tam takie koncerty sięgające do kanonu Hard'n'Heavy. W poniedziałek grano np. Hard Rock, we wtorek Heavy, w środę na przykład Power Metal... Graliśmy tam z zawodowymi kapelami, tam były też takie side-projekty, gości z Running Wild'ów czy Paragon'ów. Mieliście próby w tym samym miejscu? Tak. Mieliśmy nawet próby z chłopakami z Helloween. Znaliśmy ich z innej strony i szczerze mówiąc zero gwiazdorstwa. Byliśmy nawet dosyć sceptycznie nastawieni i to raczej my pokazaliśmy się z niezbyt sympatycznej strony, bo nikt z kolegów z kapeli nie za bardzo się wtedy delektował tym epickim Speed Metalem Helloweenowskim. I jak chodziliśmy czasami do wspólnych lokali typu Hard Rock Cafe w Hamburgu, to zdarzały się jakieś takie złośliwe w docinki w ich kierunku. A panowie przed naszym koncertem podFoto: Syper Force

Grudniowy koncert, będzie jubileuszowym, bowiem będziecie obchodzić 20 lat. Tak, więc cofnijmy się jeszcze czasowo do tego Hamburga. A więc, wracamy do Hamburga. Pamiętam, że graliśmy kiedyś taki koncert, jako bardzo dobra formacja, byli w niej goście z Ax'n Sex (dzisiejsze Ivory Tower) i goście ze Snakebite - dwie godziny przygotowań przed koncertem, styling a la Whitesnake 87' - tak wyglądało to wszystko kreacyjnie. I na koncercie, może nie uwierzycie, ale kiedyś było tak jak dzisiaj się chodzi na dyskoteki, czy na jakieś hip-hopteki. Przychodziły takie lale w stylu Barbie zajmowały pierwszy, drugi rząd no i chcieliśmy się podobać. Pierwszy repertuar w 1991 roku, jaki graliśmy to był L.A, jeszcze bardziej miękko i amerykańsko niż dzisiaj. … Coś w stylu Skid Row? Coś w stylu Skid Row, dokładnie! Pierwszy gitarzysta kapeli, ten Amerykanin. Swoim wyglądem przypominał podobno Sebastiana Bacha? Wyglądał niczym Sebastian Bach… To był właśnie ten cały Jankes. To był strzał w dupe, sam fakt, że ściągnęliśmy takiego Jankesa. On był rok czasu na wymianie, sprzętu natargał kontenerem ze Stanów, mesy w różnych formatach. Nawet przychodzili chłopcy z tych side projektów Running Wild oglądać, co my tam mamy na dole. To mnie jeszcze, wtedy przerastało, bo ci panowie grali dużo lepiej ode mnie. Ja wtedy zbierałem takie pierwsze lekcje z semi-profesjonalizmu. Po kilku próbach, po kilku gigach zasmakowałem tej bardziej poważnej strony Rock'n'Rolla. W każdym bądź razie styling tego Jankesa można porównać do Zakka Wylde'a, ale tylko z tej jego pierwszej płyty z Ozzym z 1988 roku, bo później się trochę roztył na KFC (śmiech). Jeszcze do tego pierwszego składu doszedł Szwedziak. Co miało miejsce…? Ten Jankes po prostu zadziałał jak magnes, graliśmy gig, lokal był pełny, podchodzi do nas Szwedziak i mówi "Wow!" my coś tam przycoverowaliśmy bodajże Laaz Rockit nie wiem czy to był "Leatherface" czy z "Nothing$ $acred" coś polecieliśmy… W każdym razie koleś był pod wrażeniem, po prostu krewniak chłopaków z Europe, styling taki, że nie pytać. Pomyślałem, że bez względu na to, co on sobą prezentuje muzycznie ściągamy tego kolesia, bo on po prostu przyciąga optycznie pół Hamburga. No i tak się zaczęło. Czyli nie musiał grać wystarczy, że wyglądał? A grał jeszcze do tego! I to grał właśnie tak jak obecny perkusista Motorhead, - ten blondasek, co u Diamonda wcześniej robił… …Mikkey Dee? Mikkey Dee dokładnie! Blond pióra wirowały w trakcie koncertu, obnażał gołą klatę, w miarę wysportowany, także był pisk w pierwszych rzędach. Właśnie! Pytanie z innej ligi... Ty byłeś szermierzem? Byłem i jestem w pewnym sensie w dalszym ciągu, ponieważ jestem trenerem szermierki. Bruce Dickinson, też jest szermierzem. Tak! Bruce jest szpadzistą a Andy szablistą. To jest jeden gen, wspólny mianownik wspólna familia.

Tak jak już wcześniej nadmieniłeś, faktycznie była to ucieczka w swoim czasie. Paradoks… Wtedy uciekałem przed systemem, do którego teraz powoli nas ponownie wbijają. I to jest wręcz przerażające, bo 20 lat minęło, a historia zatoczyła się kołem, socjopolitycznie jesteśmy jakby w punkcie wyjścia a muzycznie jak widzieliście sami - w pewnym sensie mam mieszane uczucia. Bo koncert wyszedł całkiem dobrze medialnie i dynamicznie, ale właśnie ta frekwencja ciała zawsze daje w Zachodniopomorskim, to jest niebywale trudna placówka. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko się z Tobą zgodzić na temat frekwencji szczecińskiej publiki. Teraz z kolei pytanie odnoszące się do pierwszego składu

72

SYPER FORCE

chodzili, jak dżentelmeni i życzyli udanego gigu. I to był chyba moment, kiedy sobie pomyślałem, że od tej chwili pewne rzeczy trzeba będzie przewartościować. No i to się później ciągnęło, taki charakterek z jakąś taką lekką nutką, czy tendencją do megalomanii, którą miałem - przyznam się szczerze. Ale od momentu metanoii wewnętrznej przed siedmioma laty, zaszło we mnie przewartościowanie na tle duchowym, wróciłem do wiary. A propos Twojego przewartościowania duchowego. Kilka lat temu twórczość Syper Force skierowała się do ewangelizującej odmiany metalu, jaką jest White Metal? Tak jest, dokładnie! Wykonujemy teraz White Metal.

I to właśnie dzięki szermierce znalazłeś się na zachodzie? No tak, dokładnie… Ale mam nadzieję, że nie są to informacje z CBA co? (śmiech) To są bardzo wrażliwe informacje i szczerze mówiąc boję się czasami jak o szóstej ktoś zadzwoni na klatce schodowej. Więc nie wiem czy czasami nie będzie to stara umundurowana ekipa. (śmiech) Masz za sobą także karierę naukową? Ta kariera naukowa troszkę odjechała, przez pociąg Rock'n'Rollowy. Bo ja np. skończyłem AWF, skończyłem również psychologie… I tutaj się zaczyna bardzo niechlubna historia, to znaczy z jednej strony doprowadziłem sprawę do semi-finału, zrobiłem absolutorium, zrobiłem pedagogikę dorosłych to jest tak zwana andragogika. I miałem podejść do finałowych egzaminów quasi doktoranckich i co nastąpiło? Przyszła propozycja zagrania w Skandynawii i w Niemczech, więc wskoczyłem na pociąg Rock'n'Rollowy a pociąg naukowy odjechał najpierw na miesiąc potem na drugi i tak to przekładałem. A później w pewnym momencie


usłyszałem, że to już nie ma sensu, bo już szans na stypendium też nie ma. Wspomniałeś o koncertach w Niemczech i Skandynawii… Tak! Transfer był wtedy bardzo dobrze uregulowany to były grosze. Przejazd np. do Danii kosztował 4 mar-ki, czyli to by było obecne 8 zł. W Helsinborgu były próby, część ekipy była szwedzka, część ekipy duńska i zaczęło się od takich imprez sylwestrowych. Tam był taki poziom Rock'n'Rolla i taka kultura słuchania muzyki, że jak zagraliśmy kilka gigów to pomyślałem, że to jest Los Angeles w wydaniu europejskim. Byliśmy pierwszoligowymi przeciętniakami, bo już wtedy grały takie kapele jak: Swedish Erotica czy Treat i tego typu kapel nawet w Malmö było sporo. Szwedzi na nich nawet nie gwizdali, więc dawaliśmy radę! Napomknąłeś kilka minut temu o Hard Rock Cafe w Hamburgu, tam niegdyś wystąpiło Judas Priest… I byłem na tym koncercie, mam jeszcze gdzieś backstage, byłem tam zaproszony, jako gość specjalny. To był pierwszy koncert z Ripperem i pamiętam jak dzisiaj ludzie mieli bardzo mieszane uczucia ta bardzo tradycyjna frakcja nie do końca go zaakceptowała na początku. Ale przyszli ludzie z ciekawości i gdy zagrali pół akustycznie ze dwa może trzy numery to lody zostały przełamane. Więc, nie było tak, że pstryk i od razu szaleństwo. Nawet takie wielkie kapele z mega rangą muszą się czasami bronić. Zgadzam się zupełnie… Po powrocie do Polski zacząłeś montować zespół na nowo tym razem wypełniając skład rodzimymi muzykami. Tak. Skombinowałem polski skład już w tym momencie jak kończyła się kadencja tego Szweda i Amerykańca. Pamiętam, że powróciliśmy do Stanów i zrobiliśmy pożegnalne party. Gdzieś jeszcze miałem materiał na kasetach, ostatnio próbowałem go odtworzyć i nie ma niestety głosu, ale myślę, że jakby się z tym zwrócić do chłopaków z ABW czy z CBA to rozwiązaliby ten problem, chociaż nie ma tam żadnych treści politycznych. W taki sposób pożegnaliśmy się i już wtedy na nasze koncerty przychodzili konkretni ludzie z różnymi kasetkami mówiąc "zobacz mamy też własny band". Ja jeszcze wtedy miałem te swoje pięć minut arogancji i megalomanii i pewne kasety z grzeczności wziąłem, ale szczerze mówiąc nie posłuchałem - to było dosyć nie grzeczne. Później się okazuję, że mamy zaproszenie na koncert i wcisnęli nam jakiś support. Ja patrzę a w suporcie gra koleś polak, tak sprawny wioślarz, że po prostu obuwie mi ściągnęło. Grał dosłownie na takim poziomie jak Jankes. Koleś miał opanowane wszystkie style Power Metal, Thrash Metal no i grał też L.A. I on podchodzi do mnie po koncercie i się pyta "jak kaseta podobała się?" Ja mówię: "sorry, jaka kaseta?". I okazało się, że jakieś trzy, cztery miesiące wcześniej bełtowałem kasetkę, żeby ewentualnie kiedyś razem podziałać. I w tym samym tygodniu zaczęliśmy montować skład polonijny. O właśnie skąd brałeś muzyków do polonijnego składu? Trójmiasto, Szczecin? Tak. Wtedy przyjechała jakaś ekipa polonijna z flagami na jeden z naszych koncertów, już nie pamiętam czy wtedy graliśmy w Hamburgu albo w Lubece. I nagle podchodzą do mnie w formie impresariatu jakieś panienki i mówią "słuchaj, tutaj jest młody talent, ten koleś naprawdę gwiazduję". No i patrzę, faktycznie buźka taka lekko elejowska. Wtedy z tym drugim gitarzystą, o którym, już wiedziałem, że będziemy coś montowali zrobiliśmy taką pierwszą próbkę a ten świeży przyszedł i obserwował, bo przez jakiś czas graliśmy jeszcze z jednym wiosłem. Zaczął się adaptować i przygotowywać do wypłynięcia na te szersze wody. No i na początku graliśmy w kwartecie a później polecieliśmy w kwintecie. I to był ten moment, gdzie z dobrym sprzętem Mesa Boogie i Marshala na dwie strony dawaliśmy czadu. Trzy songi w stylu Laaz Rockit zrobiliśmy na początek a później wszystko zależało od fazy, jaka wkraczała w metalu. Tak to wszystko wyglądało wspominając te pierwsze chwile to aż łezka się kręci. Wystąpiliście także w programie telewizyjnym "Rower Błażeja"… Tak, my nawet mieliśmy pojechać tam na drugą edycje z nowym utworem, ale wtedy po prostu okazało się, że przez stronę internetową chłopcy mi zakomunikowali, że Syper Froce po prostu rozpadł się. To znaczy ja zostałem, jako trzon. Gitarzysta nie, jaki Marty "Mane" Grzywacz, który właśnie był tym talentem z Trójmiasta, o którym mówiłem, przez wiele lat był bar-

dzo lojalny i bardzo wiele wniósł do Syper Force szczególnie do soundu. Z tego miejsca mówię dzięki stary! Pozdrawiam też Paula byłego drummera Syper Force, który podobnie jak Marty jest teraz w Irlandii. W każdym razie chłopaki oświadczyli - it's over, odpuszczamy! I wtedy zaczęły się eksperymenty… Z tego co pamiętam to przeszliście przez wiele stylów metalu począwszy od Power Metalu po czysty epicki Heavy a także Progress czy jak sam wspom niałeś L.A. Ale warto dodać, że w waszej muzyce pojawił się także Thrash Metal, szczególnie słyszalny na pierwszej produkcji "Metal Musketeer". Tak jest! Ludzie pytali mnie w sieci czy poprzez smsy czy poleci dzisiaj coś ze starych songów. Więc, to wszystko jak słyszałeś było. I może tak nie do końca pasuję do tego nowego stroju, bo my tam na siedmiostrunówce gramy. Więc pomyślałem bierzemy się kompletnie za materiał z tych pierwszych pięciu minut Syper Force, dokładniej za to, co grałem ze Szwedziakiem i Jankesem. Dostałem kilka lat temu od kumpla "Heavy Metal Party Zone" na taśmie, jednak gdzieś mi to wsiąknęło a z ogromnym pożądaniem posłuchałbym tego. Czy znajdą się one na zapowiadanej od kilku lat antologii? A propos tego materiału na taśmie… Szewc chodzi zawsze w obuwiu, jak teraz mnie ktoś prosił o starsze songi, to nie mogłem ich znaleźć… Ale spokojnie ja to wszystko mam na całe szczęście na DATAch i jakiś innych nośnikach i teraz jak pracuję nad tą antologią, nad wydaniem materiału na dwudziestolecie to mam już około trzydziestu songów Syper Force. Znajdą się na niej te przedstawiane dzisiaj na żywo, będą też te z "pierwszej godziny", będą też te thrashowe, balladowe i te elejowskie. … "Adieu"? "Adieu", myślę, że będzie zagrane na żywo 13-stego grudnia podczas jubileuszu Syper Force. Widziałem Ciebie na jakimś z koncertów i miałem wrażenie, że to stoi Bobby Blitz Ellsworth z Overkill'a (śmiech). Czy zdarzało Ci się, że ktoś zwrócił uwagę na te zewnętrzne podobieństwo? Tak. Kiedyś na jego konto całą serię autografów w Hamburgu sprzedałem (śmiech). Sytuacja była taka, że ja te gruncikowe nieporozumienie wykorzystałem w celach własnej promocji. Ustawiła się kolejka, to był jakiś koncert nie pamiętam dokładnie teraz czyj, ale wydaje mi się, że to chyba Saxon i Motorhead wtedy grało razem w Hamburgu. A ja w tym momencie byłem po którymś browarze, bo wcześniej przed siedmiu laty nie przesadnie, ale zdarzało się wypić. Stanęła ekipa w kolejce i ktoś mówi "Bobby! That you? Could you, could you sign up?" (śmiech) Mówię, więc "Sure! Of course!". I zaczęła się taśmowa robota; podpisywałem: "Syper Force, Andy. Syper Force, Andy"... (śmiech) Jeśli chodzi o Saxon to słyszałem, że kiedyś udzieliłeś im schronienia pod swoim dachem? Tak mam nawet fotki, nawet takie familijne. Przez tydzień czasu zagościli u mnie, uraczyłem ich po staropolsku, był to totalny friendship. Przez tydzień czasu gościli u mnie Nibbs Carter i Paul Quinn. Byford także? Byford nie! Byford miał zawsze dystans. Byłem u nich na backstage'u i okazało się, że jest to liga sama dla siebie… Wracając do antologii Syper Force, na której temat wieści krążą już kilka lat. Żywię ogromną nadzieję, że na dwudziesto lecie zespołu w końcu prace zostaną zakończone i owa zapowiedź ujrzy światło dzi enne? Materiał jest. W tym momencie to się wszystko przesunęło. To jest tak, że w miarę produkcji apetyt rośnie, zacząłem wygrzebywać ten cały materiał to jest autentycznie trzydzieści songów, tak jak wspomniałem wcześniej. Zaczęliśmy rozgrzebywać to wszystko w Policach a jakieś takie smaczki staramy się przełożyć do jednej linii, do wspólnego mianownika, bo songi z 1991 roku do 2001 roku prezentują totalnie wysoki strój i to jeszcze była taka faza, że zwiastują to same falsety, tam był cały czas "Painkiller". Pamiętam, że kiedyś przyszła do mnie taka niewiasta, która słuchała Winger'a i powiedziała: "Stary Tobie się może wydaję, że Ty rządzisz…" Może i tak, "ale"? I te, "ale" było dosyć długie, bo to był cały esej. Więc w końcu, powiedziała "obejrzyj sobie takie i takie teledyski i zobacz,

czego jeszcze Ci brakuje…". Pytała się mnie czy byłem w Kalifornii, odpowiedziałem, że byłem… … Co tam porabiałeś? Przez pierwsze dwa miesiące patrzyłem jak cały market funkcjonuje. I jak właśnie kapele się promują takie jak FireHouse, Jerry's House a nawet Bulletboys czy Warrant - totalny profesjonalizm, tam było full tego, pięć lokali na samym Sunset Tripie. "Chery Pie" Warrant'u to był swego czasu wielki przebój. Wielki przebój o tak! Musze powiedzieć, że dzięki takim kapelą Hard'n'Heavy miało też swoje pięć minut. Na fajer tego typu przychodzili kolesie bardzo bezpośredni, mówiący "chcemy Cie widzieć na tym koncercie. Przyjdź! Nam na tym zależy żebyś był, bo walczymy o deal płytowy". Sobie wyobraź przychodzimy z kumplem, wybija happy hour, zamawiamy galon browaru chłodzonego. Wychodzi pierwsza kapela, panowie wystartowali z takim Power Metalem, dosłownie show taaakie! Jeszcze publiki nie było a przy tak profesjonalnej kapeli dosłownie rowy mi pękały i wtedy z pomocą zjawił się właściciel lokalu. A przy barze siedziały takie piękne nimfy, to były tak zwane wabiki, tej koncepcji chyba nie ma w Europie. Wyglądały one jak ze starych teledysków Guns'ów czy Warrant'ów. To nie były żadne szmatławe panny one tylko po prostu rozkręcały klimat jak się nic nie działo na parkiecie wtedy np. rozpuszczały pióra i robiły swoje. A my z kolesiem do końca jeszcze nie czailiśmy tego patentu. A później jak się okazało to były panny, które pracowały na prowizji w tym lokalu i w tym momencie poprosiły żebyśmy zamówili sobie po kolejnym browarze. Przyniosły nam całą konewkę i jak się okazało ona już nie była w cenie happy hour. Przez Syper Force przewinęło się wielu muzyków, których najmilej wspominasz? Wszyscy byli sympatyczni z każdym wiążą się pewnego rodzaju melancholijne chwile. Dałeś się poznać także, jako juror na Przeglądzie Młodych Zespołów Heavy Metalowych w Berlinie. Skład komisji uzupełniał między innymi Grzegorz Kupczyk… Aaaa, to była taka bardzo enigmatyczna impreza w Berlinie gdzie grały bodajże młode kapele z Polski i Niemiec. Zagrało tam kilka formacji a my mieliśmy się wypowiadać to znaczy koncepcja tego festiwalu generalnie była bardziej rockowa, ale było chyba też coś z pogranicza core'a i był też jakiś hip-hometal. Na scenie pojawiłeś się wspierany przez ekipę z polickiej kapeli Dittohead. Co dzieje się z w takim bądź razie z załogą Syper Force? Dittohead to bardzo sprawny skład. Jak do tego doszło? W momencie, gdy prężnie pracowałem nad antologią. Dittohead'y złożyli mi propozycje nie do odrzucenia na zagranie koncertów, jako Syper Force. W Dittohead akurat była lekka stagnacja a jest to bardzo silnie zgrana ekipa. I w taki sposób zaaranżowaliśmy kilka takich starszych songów, z bardzo starego repertuaru. I to zafunkcjonowało do tego stopnia, że najpierw ustawili koncert w Policach. a następnie tutaj. Czy rozważałeś może opcję ściągnięcia na koncert jubileuszowy byłych kompanów z kapeli? Chłopcy z Irlandii przyjeżdżają tutaj na bardzo krótkie urlopy, więc byłoby to ciężkie. Wiem, że na facebooku było to poruszane, mimo że nie jestem fejsowcem. Usprawiedliwili się, że nie mogą przybyć ze względów urlopowych. Ja myślę, że to są kwestie logistyczne. OK. Andy pora podsumować dzisiejszy występ… W ogóle jestem wzruszony, pojawia się ktoś znajomy w trakcie koncertu i nagle towarzystwo w pewnym momencie wystartowało z takim kotłem, że myślałem, że ten sympatyczny lokalik ambient-alternatywny rozmiotą. Bardzo fajnie! Na zakończenie chciałbyś coś dodać? Oficjalnie dziękuję za wywiad. Pozdrawiam całą redakcję i czytelników. Sorry, za jakieś niesnaski i nieporozumienia z HMP z dawnych lat. To był w pewnym sensie jeszcze inny Andy. Wyciągnęliście do mnie pierwsi rękę, a ja ją przyjmuję, biję się w pierś i jak najszczerzej mówię przepraszam. Kamil " Jim" Białek Podziękowania za okazaną pomoc dla: Anny Szeweła

SYPER FORCE

73


wie książki Laurence'a Critchell'a o tym samym tytule. Tytułowe cztery gwiazdy to decydujące, ważne miejsca z historii II Wojny: Nijmegen, Normandia, Bastogne i Eagle's Nest (herbaciarnia na Kehlsteinie - przyp. red.). "Bastogne" jest hołdem dla 101 Dywizji Powietrznodesantowej. "Guadalcanal" bazuje na książce "Guadalcanal Diary" Richarda Tregaskisa (również na filmie z Anthony Quinn'em). "The Wolfpack" bazuje na myśli, że wszyscy zabici na plażach Normandii wciąż istnieją jako dusze, anioły, są wszechobecni w dzisiejszym świecie.

Kapele metalowe zawsze będą pisać o wojnach Chcesz się zabrać na wyprawę po frontach II-ej wojny światowej? Śięgnij po"WW II: Metal Of Honor", Steel Assassin. Ekspedycja nie jest łatwa ale satysfakcje gwarantuje. HMP: Cześć! Jakie są wasze odczucie tuż przed wydaniem "WW II: Metal Of Honor"? Phil Grasso: Po pierwsze, dzięki Bogu, że w końcu go skończyliśmy! Mam nadzieję, że się dobrze sprzeda! Mike Mooney: Jestem osobiście bardzo dumny z kawałków na tej płycie, staraliśmy się uchwycić klimat walk II Wojny Światowej i myślę, że naprawdę to nam sie udało. Dlaczego musieliśmy czekać prawie pięć lat na wasz drugi album z zupełnie nowym materiałem? Phil Grasso: Po prostu wynikły takie okoliczności. Faktycznie zaczęliśmy tworzyć nowy materiał o II Wojnie Światowej wcześnie w 2008 roku. Ale po nagraniu "War of the Eight Saints" - lub WOTES, jak my ją nazywamy - ludzie zaczęli pytać nas, co bysmy powiedzieli na ponowne nagranie tego albumu i kilku starszych kawałków z "From the Vaults" z naszym nowym wokalistą Johnem. Nie byliśmy wtedy w ogóle tym zainteresowani, myśleliśmy o przyszłości, pisaliśmy nowe kawałki i nie widzieli-

Jak długo trwały prace do zakończenia komponowania materiału? Mike Mooney: To był długi proces, mięliśmy za dużo materiału, nie mieściliśmy się w ramach czasowych. Dlatego dwa kawałki wydaliśmy wcześniej: "Breakout at St. Lo" na "IHF" (kompilacja "In Hellfire Forged" - przyp. red.) a później wypuściliśmy singiel "CA35". Kto jest odpowiedzialny za produkcje albumu? Mike Mooney: Nasz bliski przyjaciel Dan Dykes. Jest wyjątkowym gitarzystą i muzykiem, wniósł sporo świeżych pomysłów do naszego projektu. Zgraliśmy się świetnie z Danem, mamy nadzieję na dalszą współpracę. Kolejny raz nagraliście tematyczny album, tym razem - jak sama nazwa wskazuje - skupiający się na tematyce II Wojny Światowej. Kto jest ekspertem historycznym i pisze teksty? Kevin Curran: Ja napisałem teksty na ten album. Zdecydowanie nie jestem ekspertem historycznym,

Podoba mi sie Twoje podejście. Całość jest poświęcona bohaterom poległym na wojnie. Jest zde cydowanie inna od obecnych ataków na żołnierzy, ukazywania ich jako morderców etc. Dlaczego jest tak wielu ludzi, tak to postrzegają, odrzucając jednocześnie patriotyzm I historie swoich narodów? Mike Mooney: Nie chcieliśmy trzymać żadnej strony (stron w wojnie - przyp. red.), wszyscy znają faktyczną historię, naszą ideą było zająć sie poszczególnymi bitwami, opowiedzieć o męstwie, o odwadze tak samo jak o horrorze, o okrucieństwie, których doświadczyła każda ze stron. Phil Grasso: Pieprzyć ludzi, którzy tak myślą! Wydaje mi się, że takie podejście jest częstsze w Stanach niż w Europie - mówię o podejściu muzyków metalowych. Mike Mooney: Nie umiem tego wyjaśnić. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy w takim wieku, że mamy krewnych, którzy walczyli podczas II Wojny Światowej, także każdy ma swoją historię do opowiedzenia. To sprawia, że chcesz przekazać te opowieści, tak, żeby inni nigdy o nich nie zapomnieli. Co myślicie o innych zespołach podejmujących podobne tematy w tekstach? Iced Earth, Sabaton, At War... Mike Mooney: Wszyscy są świetni, kapele metalowe zawsze będą pisać o wojnach, co jest naturalne. Kevin Curran: Ja szczególnie lubię "The Glorious Burden" Iced Earth o Wojnie Secesyjnej. Wspaniałe! Po kilku przesłuchaniach, jestem zdania, że wasza muzyka nie zmieniła sie zbytnio. Jest wciąż dobra! Bardzo się cieszę, naprawdę. Jest jakieś szansa na eksperymenty w waszej muzyce? Phil Grasso: Jesteśmy kim jesteśmy. Czasem czytam w recenzjach, że nie odkrywamy niczego nowego... a powinniśmy? Co niby powinniśmy robić? Nagrywać country, jazz czy może muzykę klasyczną? Mike Mooney: Nigdy świadomie nie rozważaliśmy na temat naszego brzmienia, to sie po prostu dzieje, kiedy nasza piątka gra razem. Mimo to nie zgodzę się. Uważam, że na tym albumie mamy więcej nowoczesnych brzmień porównując do tego, co graliśmy w latach 80-tych. Wciąż jesteśmy kapelą power metalową i nigdy nie byliśmy niczym innym.

Foto: High Roller

śmy żadnego sensu w marnowaniu czasu i pieniędzy na wchodzenie do studia ze starym materiałem. Wtedy nasz przyjaciel Dan Dykes, który grał z Johnem w Triphammer zbudował studio nagrań w swoim domu i szukał kapeli, która by sprawdziła to miejsce. Zaoferował nam nagranie kilku kawałków za "free", więc zdecydowaliśmy się stworzyć demo z naszego nowego materiału, który właśnie pisaliśmy. Kiedy już weszliśmy do studia i zaczęliśmy konfigurować sprzęt oraz robić to całe nudne gówno związane ze sprawdzaniem dźwięku itp. pomyślałem, że to może być świetna okazja do odświeżenia starszego materiału z "From the Vaults", wydania go, żeby zadowolić ludzi, a także dać im coś w zamian przed wydaniem nowego albumu o II Wojnie Światowej. Tak więc zdecydowaliśmy i tak zrobiliśmy. Dołączyliśmy też jeden z nowych kawałków, jako zapowiedź nowej płyty.

74

STEEL ASSASSIN

ale może bardziej by do mnie pasowało określenie student historii. Według jakiego klucza dobraliście tematy kawałków? Kevin Curran: Staraliśmy się opowiedzieć o kluczowych wydarzeniach opowieściach z Europy i Pacyfiku, o których się uczyliśmy, które znaliśmy. Możesz zwięźle opisać o czym są poszczególne kawałki? Kevin Curran: Oczywiście. "God Save London" opowiada o London Blitz, użyciu rakiet V-2 i reakcji na całe wydarzenie mieszkańców. "Blitzkrieg Demons" jest o asach niemieckiej Luftwaffe, takich jak Adolf Galland czy Franz Stigler. "The Iron Saint" opowiada o tym, jak Franz Stigler ocalił amerykańskiego B-17 pilotowanego przez Charliego Browna, a także o tym jak zostali przyjaciółmi po wojnie. Tekst "Four Stars Of Hell" jest wzorowany na podsta-

To dopiero wasz drugi album wydany przez działającą coraz bardziej dynamicznie High Roller Records, jesteście zapewne zadowoleni ze współpracy? Kevin Curran: Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej współpracy! Jakie macie plany na promocję? Występy na festi walach, trasę koncertową, może teledysk? Mike Mooney: Na pewno nakręcimy teledysk, mamy kilka propozycji od ludzi, którzy chcieliby nam wyreżyserować klip, zobaczymy tylko, który to będzie kawałek. Oczywiście też mamy w planach koncerty... najchętniej na europejskich festiwalach, gdzie nasza muzyka jest najlepiej odbierana. Jest więc szansa zobaczyć was w Europie? Phil Grasso: Mam nadzieję, że uda nam sie znów odwiedzić Europę! Z którymi zespołami najlepiej wam sie grało? Jest jakiś koncert, który wspominacie najlepiej? Phil Grasso: Dwa koncerty, które graliśmy w Europie: Keep It True Festival i Play It Loud Festival oba w2008r. Wszystkie kapele były świetne, ale z jakichś powodów wciąż jesteśmy w regularnym


kontakcie z Hirax i Helstar. Mike Mooney: Patrząc wstecz, graliśmy z Metalliką na trasach "Kill Em All" i "Ride The Lightning", także Y&T i Raven oraz inni, którzy pomogli nam w tworzeniu profesjonalnych koncertów, takich jakie powinny być.... "balls to the wall and no holds barred! " Które kawałki z najnowszej płyty uważacie za najlepsze I, które zamierzacie grać na koncertach? Phil Grasso: Mój ulubiony to "Four Stars of Hell'. Nie potrafię w sumie powiedzieć dlaczego, ale wydaje się, że właśnie ten lubię najbardziej. Mike Mooney: Myślę, że moim faworytem jest "Bastogne", to był ostatni kawałek, który napisaliśmy. W sumie nie mieliśmy na niego konkretnego planu. Kevin napisał muzykę oraz dodał swoje riffy, a wokal Johna idealnie się wpasował. Również jestem dumny z "Red Sector A" - to było coś, co zawsze chciałem zrobić od lat! Myślisz, że któryś z nowych kawałków ma szan sę stać sie klasykiem? Ja stawiam na "The Iron Saint"! Mike Mooney: (Śmiech)! Nigdy nie wiadomo, co zostanie klasykiem, ale masz rację, "Iron Saint" to doskonały wybór!!! Jesteś na bieżąco z tym, co się obecnie dzieje na metalowej scenie? Jest jakiś zespół, czy płyta, która wywarła ostatnio na Tobie szczególne wrażenie? Phil Grasso: Nie bardzo. Nigdy nie byłem jakoś na bieżąco z tym, co się dzieje w podziemiu, oprócz swoich opcji. W sumie, kiedy znów wróciliśmy do grania zacząłem unikać słuchania innych kapel, żeby nie było - świadomych lub nie - innych wpływów w moich kompozycjach. Jakie są wasze największe muzyczne inspiracje? Ewoluowały przez lata, czy nadal są takie same jak na początku? Phil Grasso: Jethro Tull i Black Sabbath wpłynęli na mnie najbardziej, z czego Jethro Tull to mój numer jeden. Również rock-opera "Jesus Christ Superstar" mocno mnie inspirowała. Trochę z innej bajki to soundtracki z genialnych, epickich filmów, takich jak: "Ben Hur", "Dekalog" ("Ten Commandments"), "Tunika" ("The Robe"), "Wikingowie" ("The Vikings") etc. Mike Mooney: Dla mnie to trzech gitarzystów, którzy wpłynęli na mnie we wczesnych latach: Ritchie Blackmore, Brian May i Ace Frehley... niezła różnorodność, (śmiech), co? Moją największą inspiracją był Rush… później oczywiście kapele takie jak Iron Maiden, Judas Priest, Accept, Queensryche oraz inni... Kevin Curran: Motorhead, Helloween, Accept, Gamma Ray, Blackmore, Rush, Sabbath, Priest. Jakie są wasze plany i marzenia odnośnie Steel Assassin? Phil Grasso: Wydawać nowe płyty tak długo, jak tylko będziemy cieszyć się z tego co robimy i mieć dobry, nowy materiał. Jak już mówiłem, największym celem jest podbić Europę i zagrać tak dużo koncertów, jak tylko będziemy mogli. Mike Mooney: Chcemy grać tak długo jak tylko ludzie będą nas chcieli słuchać oraz tak długo jak będziemy w stanie grać na najwyższym poziomie! Jak chcecie przekonać fanów do zakupu "WW II" ? Phil Grasso: "Guns" (śmiech)… Mike Mooney: (Śmiech), wiesz już kto jest łowcą w naszym składzie. A jeśli pistolety Phila zawiodą... mamy nadzieję, że ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o Steel Assassin wcześniej, będą zachwyceni tekstami, świetnymi riffami, całą naszą muzyką. Lubimy to co robimy I myślę, że ludzie się z nami zgodzą! Kevin Curran: Mam nadzieję, że nasz teksty zachęcą do zainteresowania sie II Wojna Światową I ogólnie historią, co jest zawsze celem mojego pisania. Maciej Osipiak Tłumaczenie Marta Kornatowska

Prawdę powiedziawszy ani nieskomplikowana muzyka, ani lakoniczne teksty, ani inwazja słów "stal" i "metal", ani niewyszukana okładka nie zasugerowały mi, że Battle Beast to zespół z przekazem i misją. Ot, dziarski, dynamiczny heavy metal z świetnymi melodiami i pakietem koncertowych hitów. Tymczasem okazuje się, że Battle Beast ma nam do przekazania coś bardzo ważnego. Coś, o czym opowiada płyta od pierwszego do ostatniego kawałka. Gdy rozgryziemy tę warstwę, nagle okaże się, że okładka nie zdobi krążka przypadkiem, ani banalny "metal" i "steel" nie są tym, czym nam się wydają...

Walka marionetek z maszynami HMP: Jesteście tradycyjnym, heavymetalowym zespołem z bardzo intensywnymi klawiszami. Najczęściej słyszy się, że Battle Beast to połączenie Warlock z Nightwish. Anton Kabanen: Prawdę powiedziawszy nie zgodzę się. Muzycznie Battle Beast jest zdecydowanie bardziej pod wpływem takich grup jak Accept czy W.A.S.P. Klawisze są jednak ewidentnie fińskim "towarem". Podobne klawisze to wręcz znak rozpoznawczy zespołów z Finlandii. Naprawdę trudno mi jest powiedzieć, bo nie śledzę powstawania nowych zespołów z północnej sceny. Jestem beznadziejnie przywiązany tylko do pięciu moich ulubionych, starych zespołów. Słyszałam, że jednym z nich jest U.D.O. Też masz wrażenie, że ostatnie płyty na tle świetnych, dawnych dokonań brzmią mniej szczerze? O tak, uwielbiam U.D.O. Widziałem wiele razy ten zespól na żywo w Finlandii i zawsze byli bardzo hard i bardzo heavy. Też wolę jego starsze płyty, ale wciąż odnajduję radość także w nowszych dokonaniach. Wydaje mi się, że istotnym zespołem dla Was powinien być także Blaze. Koncertowanie z nim chyba wiele Wam dało jeśli chodzi o rozkręcenie kariery? W zasadzie nie graliśmy tak wielu koncertów z nim na żywo ale rzeczywiście trasa ta pomogła nam udoskonalić nasze własne występy. Blaze i jego ekipa to bardzo fajni ludzie. Granie z nimi było przyjemnością i przywilejem. Pamiętam gościa, który kupił koszulkę Battle Beast i dał do podpisania Blaze'owi nie zdając sobie sprawy, że to nie była koszulka z logo Blaze'a. Biedak oczywiście pokręcił stoły z artykułami promocyjnymi. Swoją drogą, ma unikat - koszulkę Battle Beast podpisaną przez Blaze'a. Zabawna historia. Wróćmy do Was. Głos Nitte Valo najczęściej porównuje się do głosu Klausa Meine'a czy Nicka Nighta, gościa z Dream Evil. Skąd tyle porównań do męskich wokalistów? Tak, Nitte ma silny i niepowtarzalny głos. To prawda, że w pewnym sensie oszukała słuchaczy, którzy dali się nabrać, że w Battle Beast śpiewa facet i dopiero po obejrzeniu zdjęć, wideo czy koncertu, zdali sobie sprawę, że są w błędzie. Dzięki temu zresztą nasz zespół jest dużo bardziej ciekawy. Niewielu facetów potrafi śpiewać Heavy Metal jak ta dziewczyna. Większość metalowych zespołów pisze teksty, w których tematyka walki idzie ręka w rękę z metalem. Was ten nurt także nie ominął... W życiu istnieje wiele złych rzeczy, w których przypadku musisz zająć konkretne stanowisko. Musisz znaleźć odwagę żeby walczyć i chronić to, w co wierzysz i co jest dobre. Wiele kawałków Battle Beast mówi o prawdopodobnym scenariuszu rodem z horroru, który może nas czekać w przyszłości, jeśli będziemy nierozważni, samolubni, zachłanni i bezmyślnie brali wszystko to, co nam oferuje nowoczesna technologia. Telefony komórkowe miały klawisze, teraz są dotykowe, niedługo zanim się spostrzeżesz będziemy mieć małe chipy zainstalowane w mózgu, żeby odbierać telefon wprost w głowie. Nie wiadomo jakie są granice jeśli chodzi o to, co jeszcze stworzymy, jeśli nie spowolnimy tego szaleńczego konsumowania i tworzenia tak naprawdę niepotrzebnych urządzeń i udogodnień. Ludzie są marionetkami. Robią to, czego chcą gadżety i nie widzą innej drogi. To wymyka się spod kontroli i pewnie padniemy ofiarami tego zjawiska na wszelkiej płaszczyźnie. To zajmie czas, ale tak się stanie. Musimy zdać sobie sprawę z tego problemu i walczyć!To może być walka daremna, ale w ludzkiej naturze leży walka o przetrwanie i lepszy byt. Właśnie dlatego Battle Beast śpiewa o walce. To bardzo naturalne.

bardzo lakoniczne. Myślisz, ze w takich krótkich zdaniach najlepiej kumuluje się cała moc i esencja treści? Kluczem do muzyki Battle Beast jest prostota. To samo z tekstami, choć nie w każdym przypadku. W zasadzie masz rację - w niektórych kawałkach dobrze jest mieć silny i mocny przekaz i mamy nadzieję, że ten przekaz trafi do duszy słuchaczy. Na przykład tytułowy numer "Steel" jest napisany z perspektywy maszyn, które chcą zdominować świat. Nie traktuje on o metalowej muzyce, jak sądzi wiele osób. Tam brzmi nawet robotyczny głos deklamujący "metal" i "steel" w refrenie, co ma sprawić, że słuchacze zorientują się, że cały numer jest orędziem maszyn. "Justice and Metal" to w zasadzie jedyny utwór, który traktuje o metalowej muzyce jako takiej. A możesz wyjaśnić nam znaczenie tekstu "Show me how to die"? Głównym bohaterem jest Bestia, która jest nieśmiertelna i odradza się zaraz po jej zabiciu. W tym utworze Bestia desperacko pragnie opuścić tę zdominowaną przez maszyny planetę. Śmierć jest jedyną droga ucieczki. Bestia chce się odrodzić jako inny stwór, w innym świecie, ale jej problem jest taki, że nie wie gdzie trafi i gdzie przyjdzie jej żyć. Ostatecznie ten nowy świat może być gorszy niż ten, który już zna. Właśnie dlatego nie ryzykuje samobójstwa. W połowie bitwy po prostu marzy o możliwości urodzenia się w innym świecie. Utwór ten więc nie traktuje o samobójstwie, jest o marzeniach i oczekiwaniach Bestii, która ma nadzieję, na nowy początek. Swoją drogą, ten kawałek miał się początkowo właśnie nazywać "Rebirth of the Beast", zanim zmieniliśmy jego tytuł w ostatecznej wersji na płycie. Walka życia z maszynami... to dlatego Wasza nazwa nawiązuje do świata gier komputerowych? W czasie, gdy powstawał zespół nie miałem pojęcia, że istnieje cokolwiek lub ktokolwiek o takiej nazwie. To nie ma jednak znaczenia, wciąż sądzę, że nazwa reprezentuje nasz styl bardzo dobrze i nie ma potrzeby tego zmieniać. Nie zmienia to jednak faktu, że dużą rolę ew Waszej muzyce gra tematyka świata wirtualnego... Jeśli chodzi o teksty, to inspirowałem się w dużej mierze filmami cyberpunkowymi, anime i literaturą. Duże wrażenie zrobił na mnie "Terminator", jako jeden z najbardziej znanych filmów tego nurtu. A przecież jest wiele innych mniej lub bardziej znanych obrazów z tego gatunku, które mogą być inspirujące i ciekawe, takie jak choćby "Cypher". Poza tym, duży wpływ miała na mnie książka Williama Gibsona "Neuromancer". To jeden z autorów, który w ogóle wylansował termin "cyberprzestrzeń". Podziękowałem mu za inspirację nazywając w ten sposób jeden z naszych kawałków. Dużym kopem był dla Was występ na Wacken. Przejście do Nucelar Blast było konsekwencją nowej fali popularności? W zasadzie to nie. Oczywiście Wacken bardzo znas zareklamował i dzieki temu festiwalowi zyskaliśmy wielu fanów. Cieszę się, że kariera nabiera rozpędu. Jakie wydarzenia były dla Was szczególne? Trudno jest wyłowić jeden, ale byliśmy szalenie ucieszeni i bardzo zaskoczeni gdy zostaliśmy poproszeni do supportowania Nightwish na ich europejskiej trasie i oczywiście kontrakt z Nucelar Blast to coś naprawdę rewelacyjnego. Dziękuje za rozmowę! Katarzyna "Strati" Mikosz

Bardzo ciekawe. Mimo to, teksty Battle Beast są

BATTLE BEAST

75


W miarę swoich możliwości staram się być kolekcjonerem. Na pewno nie jestem tu mistrzem świata, bo osobiście znam ludzi, którzy posiadają duuuuużo więcej płyt w swojej kolekcji. Ostatnimi czasy zelektryzowała mnie (pewnie innych kolekcjonerów też) seria płyt ukazujących się pod nazwą "deluxe edition" lub inną ale naśladującą ideę samego wydawnictwa. A chodzi o to, że oprócz remasteringu oryginalnego albumu, dołączane są dodatkowe płyty, na których znajdują się mniej znane i rzadkie nagrania. Pod szyldem "deluxe edition" ukazują się albumy starych wykonawców, np. Black Sabbath, Rainbow, Dio, Thin Lizzy. Są to jednak wydania pojedynczych krążków. Jedyną kapelą, która doczekała się w takiej formie pełnego wydania dyskografii studyjnych albumów jest zespół Queen.

40 lat minęło... Z okazji czterdziestolecia działalności zespołu wszystkie te albumy zostały na nowo zremasterowane i wydane w postaci standardowego wydania CD oraz dwupłytowych zestawów "deluxe", wzbogaconych o dodatkowy materiał. Każda z edycji "deluxe" zawiera bonusową EPkę z rzadkimi nagraniami. Jeśli chodzi o owe bonusowe nagrania nie jest to coś imponującego. W wypadku innych wykonawców wygląda to bardziej fascynująco. Niemniej zebranie tych ścieżek na jednym dysku wydaje mi się już dużym sukcesem. Omawiana edycja jest wersją polską, którą wyróżnia się dyskretnym napisem wokół okładki "zagraniczna płyta - polska cena". Tenże sam napis z logo całego przedsięwzięcia znajdziemy również z boku CD. W tym wypadku rodzimi kolekcjonerzy kręcą nosem, uważając, że "zachodnie" wydania są dużo lepsze. Lepsze tłoczenie, lepszy mastering, lepsza poligrafia, no i nie ma zbędnych napisów. Ja jednak proponuje spojrzenie na sprawę z innej strony, a mianowicie taka edycja sama w sobie staje się prawdziwym rarytasem dla wszystkich innych fanów. Czemu więc jej nie skompletować dla siebie, tym bardziej, że jest w dostępnej cenie. Cytując jedną z ulotek promujących omawiane wydawnictwa, pozostaje mi jedynie kiwać głową, na znak zgody: "Queen - jedna z najbardziej ekscytujących i wpływowych grup w historii muzyki rockowej. Wraz z wykonawcami takimi jak Led Zeppelin czy David Bowie, grupa zdefiniowała brzmienie brytyjskiego rocka lat siedemdziesiątych. Queen pozostaje jednocześnie jednym z najbardziej frapujących, błyskotliwych i bezpretensjonalnych zespołów rockowych wszech czasów". Z ciekawostek mogę dorzucić tu informację, która od czasu do czasu gdzieś tam przemyka, że Queen to archetyp wszystkich zespołów grających progresywny heavy metal. Przyznacie, że to dość ciekawa teza. Tak w ogóle, w pierwszych nagraniach zespołu wielu doszukiwało się inspiracji Hendrixem, The Who, Led Zeppelin itd. - czyli zespół posiada całkiem zacne fundamenty. Poza tym od początku ich utwory charakteryzują się różnorodnością, przeskakują z jednego stylu na drugi, z łatwością na każdej płycie znajdziecie elementy np. rocka, popu, folku, bluesa, jazzu, opery czy wreszcie heavy metalu. A i tak to tylko namiastka tego, co można usłyszeć na płytach Anglików. Charakterystyczne dla zespołu są również wielowarstwowe nakładki instrumentów i wokali, które z kolei cechują rozbudowane harmonie. Nie łatwo było mi zaakceptować świat muzyczny Queen. Kiedy rozpoczynałem świadomie "edukację" muzyczną, starsi koledzy głównie wymieniali dwa albumy: "A Night at The Opera" i "A Day At The Races". Niestety wówczas nie potrafiłem przebić się przez ich dźwięki. Wtedy wolałem muzykę działającą bardziej bezpośrednio np. dynamiczne kawałki Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath czy też Nazareth. Cała sprawa diametralnie zmieniła się gdy na światło dzienne wyszedł album "News of the World". Muzycznie to dużo prostsze w formie dźwięki, za to bardzo dynamiczne i działające wprost na słuchacza. Takie "We Will Rock You" i "We Are The Champions" to do dzisiaj "stadionowe" przeboje. Całkowicie porwał mnie wtedy "Sheer Heart Atttack". Kawałek

76

QUEEN

napisany dużo wcześniej, z myślą o albumie noszącym taki sam tytuł, miał być kpiną z punk rocka. A niejako stał się proroczym, w tym co parę lat później, zaczęło się dziać w ciężkim rocku. Jednak na "News of the World" najbardziej chwycił mnie za serce, pełen majestatu i niesamowitego klimatu kawałek, "Get Down, Make Love". Natomiast wyobraźnie rozbudził najdłuższy i najbardziej rozbudowany "It's Late". W "Fight From The Inside" Taylor udowodnił mi, że ma świetny głos do śpiewania mocnych rockowych kawałków. Nie byłoby płyty Queen, gdyby obok dynamicznych kompozycji nie egzystowały te spokojniejsze. W tym wypadku główną rolę pełnią dwa niesamowite utwory, jeden Briana Maya "All Dead, All Dead", drugi Johna Deacona "Spreed Your Wings". Tą pulę uzupełniają bluesująco-jazzujacy "Sleeping On The Sidewalk" i bluesująco-sweengujący "My Melancholy Blues" oraz nawiązujący do flamenco "Who Needs You". Niesamowita płyta, do tej pory robi na mnie ogromne wrażenie. Gdy Queen dzięki "News of the World" zagościł u mnie na stałe, ponownie sięgnąłem po "A Night at The Opera" i "A Day At The Races". Tym razem postarałem się o pełne krążki, co na tamte czasy nie było czymś łatwym. Wtedy też bez większych problemów zaakceptowałem całość muzyki z obydwu albumów, choć nigdy nie osiągnęły u mnie statusu, jak u wspomnianych wcześniej starszych kolegów. Gdy po przerobieniu tematów "białego" i "czarnego" albumu sięgałem po wcześniejsze płyty Queen. Tym czasem, na rynku ukazuje się ich nowe dzieło, "Jazz". Album zupełnie inny od wcześniejszych, muzyka choć zachowuje ówczesny majestat kapeli, to ciąży do zdecydowanie bardziej komercyjnych klimatów. Tym samym zdradza nam co nastąpi za jakiś czas, mianowicie fascynacja blichtrem lat osiemdziesiątych. Podejrzewam, że wielu fanów na hasło "Jazz", bez zastanowienia wymieni "Mustapha", "Bicycle Race", "Fat Bottomed Girls" i "Dont Stop Me Now". Oczywiście mnie również te kawałki wpadły w ucho. Niemniej największe wrażenie zrobiła na mnie wieńcząca album kompozycja "More Of That Jazz". Ciut gorszy ale o podobnym ciężarze gatunkowym jest również utwór "Let Me Entertain You". Do tej ciekawszej części albumu na pewno należy zaliczyć balladowy, niezwykle urokliwy i klimatyczny "Jealousy". Być może tu też powinien się znaleźć przebojowy "Dead On Time". Niemniej mam wrażenie, że muzyka tu przechyla się do nurtu zwyczajności. Tak jak inne kompozycje "If You Can't Beat Them" czy "Leaving Home Ain't Easy", niby fajne, wpadające w ucho i utrzymane w stylu zespołu, ale rzadko wysłuchuje się je z uwagą do końca. Podobnie jest z wolnym, balladowym "In Only Seven Day", który jak dla mnie na tle takiego "Jealousy" wypada naprawdę blado. Po prostu te kompozycje brzmią mniej królewsko, za to bardziej przaśnie. W repertuarze Queen często znajdują się kompozycje, które niosą specyficzny bluesowy klimat, niekiedy wręcz ocierają się o pastisz tego gatunku. Trudno sobie wyobrazić Queen bez takich kawałków. Na "Jazz" jest nim "Dreamers Ball". Jest to na pewno najlepsza kompozycja z pośród tych co ostatnio wymieniłem, niemniej akurat do nich podchodzę z dystansem. Taka moja słabostka. Powyżej wymieniłem

parę mankamentów albumu "Jazz". Z tym, że wiele innych kapel chciałoby mieś w repertuarze same takie wpadki. Za to przy "Fun It" nie ma wątpliwości, to ich najgorszy kawałek. Jest to bodajże pierwszy eksperyment z elektroniką uwieczniony na krążku. Dla mnie zupełnie nie udany. Na późniejszych płytach będą wykorzystywać elektronikę częściej, stanie się to ich wręcz znakiem rozpoznawczym, ale nie zaliczą już takiej wpadki. "Jazz" zapowiadał nowe, lecz ciągle operuje elementami starego stylu, dzięki czemu album stawiam obok tak chwalonych "A Night at The Opera" i "A Day At The Races". Ze względu, że wraz z "The Game", zespół przechodzi na stronę bardziej komercyjną, dopasowując się do wymogów nowej epoki lat osiemdziesiątych. Karierę Queen przestaję śledzić z wypiekami na twarzy. Niemniej ciągle byłem na bieżąco. Wiedziałem co znajduje się na każdej kolejnej nowej płycie. A Queen stał się prawdziwą fabryką przebojów. Wymieńmy ich kilka: "Another One Bites The Dust", "Body Language", "Under Pressure", "Radio Ga Ga", "I Want To Break Free", "The Invisible Man". O tych piosenkach wiedzą wszyscy od starych fanów Anglików po kolejne nowe pokolenia, które bardziej preferują te przebojowe wcielenie Queen. Nie da się ukryć w latach osiemdziesiątych Queen wdarł się pod strzechy większości chat na całym globie. Urzekając fanów nie tylko chwytliwymi rytmami ale głównie majestatem, który nawet nie przyćmił blichtr ówczesnej epoki. Jednak nie wszystko tak lśniło, jakby miało się wydawać. Przede wszystkim wpadka z "Hot Space" i zmęczenie sobą, wiodła zespół do rozpadu. Jednak doświadczenie i utemperowanie własnego ego pozwoliło im przetrwać. Niemniej nikt nie spodziewał się, że wydarzyło się wtedy coś, co na początku kolejnej dekady dokona tego za nich bez ich woli. Muzyczna fiesta też jakby im się powoli nudziła, takie kompozycje jak "Hammer To Fall" z "The Works" czy "One Vision" i tytułowa z "A Kind Of Magic", świadczą że muzycy tęsknili za dawnymi czasy. Na początku 1991 roku wychodzi "Innuendo", album w każdym calu znakomity. Muzycznie to powrót do korzeni, podany w sposób nowoczesny na ówczesne czasy, naszpikowany całą gamą znakomitych pomysłów, gubiąc rozrywkowość poprzedniej epoki. Nie ma co tu wymieniać, kolejnych utworów. "Innuendo" po prostu trzeba słuchać i delektować się jej zawartością. Całość psuła jedynie świadomość, że w ten sposób żegnał się z nami Freddie Mercury, który w latach osiemdziesiątych zaraził się HIV. A także to, że tym razem mogli nam zafundować dekadę wyśmienitych dźwięków. Freddie Mercury zmarł 24 listopada 1991. "A Night At The Opera" i "A Day At The Races" to najlepsze albumy wymieniane przez starych fanów. Dlatego ze zdziwieniem przyjąłem informację, że Piotr Guzik, nasz redakcyjny kolega, najbardziej ceni sobie krążek "II" i dopiero "A Night At The Opera" oraz "A Day At The Races". Piotr po prostu, jak każdy fan ma swoją historie związaną z Queen. Dlatego zdecydowałem się przekazać Piotrowi opisanie tych albumów, abyście mogli skonfrontować swoje spojrzenie na muzykę Queen z postrzeganiem jej przez Piotra. Wracając do reedycji wydanych jako "deluxe edition". To nie wątpliwie gratka dla fanów Queen, a dla kolekcjonerów mus. Z resztą jedni i drudzy są wyjątkowo łasi na nowe pomysły promotorów z wytwórni zespołu. A ci co i rusz coś nowego, ciekawie wymyślonego i podanego, podsuwają im na talerzu. Także nie sądzę aby aktualne wznowienia były ostatnimi. Pewnie za jakiś czas trafią kolejne reedycje z nowym zestawem nie publikowanych nagrań albo nagraniami z koncertu w wersji audio lub video. Przyciągnie nas nowym pięknym wydaniem. Niema co, ludzie z promocji mają coraz większe możliwości. Za nim to jednak nastąpi, cieszmy się polskimi wydaniami "deluxe edition". Nie dość, że odświeżą nam cała muzykę Queen, to jeszcze da możliwość posłuchać różnych, mało znanych wersji ich utworów. Michał \m/\m/ Mazur

Queen - Queen


II 2011/1974 Universal/Island/Queen

Wybranie ulubionej płyty z bardzo bogatej dyskografii Queen to chyba najtrudniejsze zadanie na świecie. Wszyscy, którzy mnie znają, zdają sobie doskonale sprawę, że całe moje dzieciństwo słuchałem Queen, że ich dyskografię znam na pamięć, a estymą darzę każdy dźwięk, który kiedykolwiek wydali z siebie panowie Mercury, May, Taylor i Deacon. To właśnie dzięki ich twórczości, niesamowitej charyzmie i wyjątkowemu eklektyzmowi muzycznemu nauczyłem się słuchać innych stylów muzycznych, w tym heavy metalu. Dlatego też zadanie, które postawił przede mną naczelny jest dla mnie prawdziwą katorgą, bo wybrać z tych 17 albumów wręcz niepodobna. Jeśli jednak byłbym zmuszony to... chyba jako najlepsze, choć na pewno nie najdojrzalsze wydawnictwo wybrałbym Queen II. Był rok 1974, a dokładnie 8 marca, gdy w Anglii ukazało się to dzieło absolutne. Wasz uniżony recenzent miał wtedy prawie cztery miesiące, ok. cztery kg wagi i ślinił się niemiłosiernie. I pomimo upływu tych prawie 40 lat, dźwięki na tej płycie pozostały absolutnie genialne, a dzieło Queen nie zestarzało się ani na jotę. Nagrywając pierwszą płytę Mercury i spółka dali się poznać jako twórcy nietuzinkowi, którzy bazując na hard rocku w stylu Led Zeppelin, heavy metalu ze wskazaniem na Black Sabbath i glam rocku potrafili stworzyć własny collage muzyczny, dodając do tego niesamowite harmonie, cudne dźwięki fortepianu, boskie chórki i wreszcie totalnie niesamowity wokal Freddiego. Już na tym albumie słychać było nawet nie zalążek lecz czysty geniusz, choć jeszcze w bardzo surowej formie. Queen "II" natomiast to już zupełnie inna bajka. Pomimo, że albumy dzieli zaledwie pół roku, Queen "II" jest w pełni dojrzałym, autorskim dziełem zespołu, który na tej właśnie płycie dał podwaliny swemu oryginalnemu i niesamowitemu brzmieniu. Nikt wcześniej nie grał w taki sposób, nikt też nie potrafił tak zagrać potem. Album podzielony został na dwie strony: czarną i białą. Biała strona należała do Briana Maya i Rogera Taylora, a czarna do Freddiego. Płytę rozpoczyna majestatyczny, gitarowy "Procession" który swym marszowym, wręcz pogrzebowym tempem wprowadza nas w prawdziwe arcydzieło - "Father To Son" utwór charakteryzujący się wspaniałymi harmoniami, niesamowitymi wokalami i niebanalną melodyką. Z kolei następujący po nim "White Queen" to wspaniały popis wokalny Freddiego, niesamowita atmosfera - po prostu cudowna ballada. Potem jest nieco gorzej - najsłabszy utwór na płycie i jeden z najsłabszych utworów Queen w ogóle - "Some Day, One Day" - utwór typowo gitarowy, w raczej balladowym tempie napisany i zaśpiewany przez Briana Maya, który niestety przynudza i straszliwie smęci. Niemniej, w żaden sposób nie wpływa to negatywnie na percepcję całego albumu. Stronę białą kończy dynamiczny, wręcz heavy metalowy numer Rogera Taylora, zaśpiewany właśnie przez niego samego "Loser In The End". Jeśli mówimy o Queen, to nie należy zapominać o tym, że w przypadku tego zespołu wokal to nie tylko niesamowity Freddie, ale również Roger i Brian. I jak ten drugi potrafi nieco smęcić tak jak w przypadku poprzedniego utworu, tak piosenki śpiewane przez Rogera jego charakterystycznym, chropowatym, wręcz metalowym głosem wypadają co najmniej znakomicie. Dotyczy to również "Loser In The End", który jest doskonałym zakończeniem pierwszej strony albumu. Za to strona czarna to już li i wyłącznie dzieło Freddiego Mercury. Dzieło wręcz absolutne. Rozpoczyna się dynamicznie od ściany hałasujących gitar, przechodzących w charakterystyczny wstęp "Ogre Battle". Bitwa Ogrów to bardzo dynamiczny, hard rockowy numer z doskonałymi harmoniami, zmianami tempa, nietuzinkowymi liniami melodycznymi - czymś w czym

Queen byli po prostu mistrzami. Jednak prawdziwy geniusz Freddie ukazał w nieco wodewilowym "The Fairy Feller's Master Stroke", którego inspiracją był obraz Richarda Dadda o tym samym tytule. Przebogata aranżacja, wzbogacona nietypowymi instrumentami takimi jak klawesyn i cudowna linia melodyczna czyni ten utwór jednym z najlepszych na albumie i jednym z najlepszych w całej dyskografii zespołu. "The Fairy Feller..." przechodzi bardzo łagodnie w fortepianową miniaturkę - perełkę "Nevermore". To piękny melodycznie utwór, z delikatnymi wokalizami Freddiego, stanowiący doskonały pomost i odpoczynek przed kolejną, jedną z moich ukochanych kompozycji Queen. Mowa tu o niesamowitym "March Of The Black Queen". To wielopoziomowe, kilkuczęściowe arcydzieło, pierwsze takie w dorobku zespołu, które na kolejne lata zdefiniowało niepowtarzalny styl Queen. Utwór pełen patosu, niesamowitych zmian tempa, melodii, polifonicznych chórów, pełen popisów instrumentalnych i wreszcie doskonałych wokaliz Freddiego. Podniosły nastrój zespół rozładował umieszczając jako kolejną na albumie ciepłą i radosną piosenkę o miłości "Funny How Love Is". Świetne harmonie wokalne połączone z magiczną atmosferą tego utworu, sprawiają że łatwo wpada w ucho i długo nie chce opuścić głowy. I na zakończenie zespół umieścił na płycie pełną, wokalną wersję "Seven Seas Of Rhye". Utwór ten jest tak naprawdę pierwszym dużym hitem zespołu i utworem najbardziej znanym z tej płyty. Długo też pozostawał w repertuarze koncertowym Queen - panowie grali go z niewielkimi przerwami aż do ostatniej trasy. "Seven Seas..." to chyba najbardziej zwarty i najkrótszy utwór na płycie (poza oczywiście "Nevermore"), zawierający z jednej strony charakterystyczne dla Freddiego pasaże, a z drugiej ostry, rockowy pazur. I jak zresztą na Freddiego przystało kończący się nietuzinkowo fragmentem wodewilowego przeboju "I Do Like To Be Beside The Seaside" Johna A. Glogera - Kinda. Jak więc widać Queen "II" zawiera wszystkie najlepsze i najbardziej charakterystyczne dla zespołu cechy, co w połączeniu z doskonałością kompozycji daje dzieło na zawsze zapadające w pamięć. Przy okazji recenzji tej płyty warto wspomnieć również o tym, że w tym roku świętujemy 40-lecie zespołu. A pozostali żywi członkowie Queen również mają powody do świętowania, gdyż podchwycili nowy kontrakt i cała dyskografia została ponownie wydana przez Universal. Dlatego też obecnie na rynku można spotkać 5 lub 6 różnych wydań ich dyskografii. I stąd warto się zastanowić w które z nich zainwestować. Cóż, jeśli miałbym coś polecić to w grę wchodzą 3 - pierwsze wydane przez japoński oddział EMI w postaci minireplik płyt analogowych. Drugie amerykańskie z roku 1990 wydane przez Hollywood Records - najładniejsza szata graficzna i dodatkowe utwory. Oraz trzecie wydawane w postaci serii w Gazecie Wyborczej - wzbogacone o książkę ze zdjęciami i ciekawą historią zespołu z okresu danej płyty. Natomiast wyątkowo zawiodły mnie nowe wydania Universala pomimo dołożenia bonusowego dysku, kawałki które na nich się znalazły nie stanowią żadnej nowości, poligrafia jest cienka jak dupa węża, a sam remaster praktycznie niesłyszalny. W porównaniu z wychodzącymi niedawno dyskografiami Genesis czy King Crimson to jest bardzo słabo, za to cena jest zabijająca. Niemniej, niezależnie na które wydawnictwo się zdecydujecie, Queen "II" to pozycja obowiązkowa w dyskografii każdego, kto mieni się fanem muzyki rockowej. (6) Queen - A Night at the Opera 2011/1975 Universal/Island/Queen

W opinii wielu krytyków muzycznych dopiero tym albumem Queen wspiął się na szczyty swoich możliwości i w pełni zdefiniował swój charakterystyczny styl. Jak już dobrze wiecie, moja skromna osoba nie w pełni zgadza się z tym twierdzeniem i jako pierwsze dzieło absolutnie w pełni dojrzałe zawsze będzie podawać Queen "II". Pomiędzy tymi dwoma albumami znalazł się jeszcze "Sheer Heart Attack", który jednak zawierał znacznie prostsze i bardziej rockowe kompozycje, choć nie pozbawione tej specyficznej nutki wdzięku Queen. Za to "A Night At The Opera" to faktycznie dzieło dopracowane w najmniejszym szczególe. Bardzo zróżnicowane, sta-

nowiące mishmash wszystkich możliwych do ogarnięcia umysłem stylów muzycznych. Jest tu heavy metal, jest rock, rock progresywny, wodewilowe aranżacje, musicalowe wstawki, jest country, blues, jest wreszcie muzyka klasyczna i opera. "A Night At The Opera" jest na pewno najbardziej dojrzałym dziełem w historii zespołu i wraz ze swą następczynią "A Day At The Races" zawiera najciekawsze utwory w ich karierze. Płytę rozpoczyna jeden z najbardziej agresywnych, można by rzec heavy metalowych utworów w całym dorobku zespołu - "Dead On Two Legs" - z riffów sączy się prawdziwy jad, a Freddie drapieżnym głosem wyrzuca z siebie jeden z najostrzejszych tekstów w dorobku Queen. Utwór został zadedykowany byłemu managerowi zespołu, który ich po prostu orżnął i wykiwał. Zresztą w bardzo zawoalowany sposób piętnował on cały ówczesny przemysł muzyczny. Kontrastem dla tego brutalnego początku jest "Lazing On The Sunday Afternoon" - kabaretowa miniaturka, pełna polotu i kompletnie innego wokalu Freddiego, takiego wręcz pastiszowego, wykonana z dużym espritem i smakiem. A zaraz potem zespół znów powraca do cięższych dźwięków serwując nam kolejny hard rockowo - metalowy numer napisany i zaśpiewany przez Rogera Taylora "I'm In Love With My Car" - cóż, śpiewający i to jak perkusista stworzył naprawdę porywający numer, który oprócz świetnej melodii i niebanalnych riffów posiada jedną z najbardziej dynamicznych i skomplikowanych w karierze zespołu linii perkusyjnych. Zresztą przez długi okres granie tegoż numeru na koncertach było jednym z najjaśniejszych punktów występu - Roger nie dość, że jednoczasowo śpiewał i grał na perkusji, to jeszcze potrafił zademonstrować swój cały kunszt grania na tym instrumencie. I znów dla kontrastu kolejnym utworem na płycie jest napisana przez basistę zespołu Johna Deacona ciepła, miłosna piosenka "You're My Best Friend". W tym miejscu warto wspomnieć o tym, iż talent kompozytorski Johna rozwinął się właśnie na tym albumie. I choć próbki jego twórczości można było usłyszeć na "Sheer Heart Attack" (na dwóch pierwszych płytach całkowicie się opierdalał) to właśnie "You're My Best Friend" było jego pierwszym prawdziwym przebojem. A jak się później okazało, udało mu się stworzyć kilka utworów, które stały się jednymi z największych hiciorów Queenu. Wracając jednak do "...Best Friend", to piosenka ta cudownie zaśpiewana przez Freddiego, doskonale kontrapunktuje poprzednie, cięższe fragmenty płyty. Należy również dodać, że za partie fortepianu elektrycznego odpowiada sam autor tej piosenki. Dla odmiany jako następny na płycie znalazł się cudowny, bluesowo countrowy numer Briana Maya "'39". Świetne partie 12 - strunowej gitary akustycznej, poparte genialną linią melodyczną pozostają na długo w pamięci. Zresztą "'39" jest jednym z tych utworów zaśpiewanych przez Briana, gdzie w żaden sposób nie można przyczepić się do jego głosu i dopiero w pełni można zaakceptować jego brzmienie. Brian również odpowiada za kolejny numer na albumie - "Sweet Lady" ciężki rockowy song, z metalowymi naleciałościami, nowatorskim jak na tamte czasy sposobem riffowania, chaosem instrumentalnym w refrenach i drapieżnym wokalem Freddiego. Jednak jak na ten album numer to najsłabszy i najmniej się wyróżniający. Pierwszą stronę płyty kończy za to genialny utwór Freddiego "Seaside Randezvous". Mercury po raz kolejny balansuje na granicy pastiszu, piosenki musicalowej, wodewilowych przedstawień i rockabilly, tworząc niezapomnianą melodię popartą cudownym wokalem i wzbogaconą nietuzinkowym instrumentarium. Jeżeli pierwsza strona płyty zawierała utwory różnorodne, czasem nieprzewidywalne, lecz jednak w pewnym stopniu charakterystyczne dla wcześniejszych dokonań chłopaków, tak na drugiej znalazły się utwory wręcz eksperymentalne, wyprzedzają-

QUEEN

77


ce swoją epokę o lata świetlne. Pierwszym z nich jest Brianowy "The Prophet's Song". Długi, skomplikowany, ponury gitarowy utwór o niesamowicie zmiennej dynamice, narastającym tragizmie i niezwykłej melodyce, w którego centrum znalazły się nakładające się na siebie kanony wokalne. W partii tej widać, że zespół bawi się nowoczesnymi, jak na tamte czasy zabawkami studyjnymi, robiąc milowy krok dla rozkwitu stereofonii i surroundu i wprowadzając produkcję albumu na wyżyny audiofilskiego brzmienia. A przy tym wszystkim nie zatracając się w samych sztuczkach technicznych, tylko komponując je bardzo umiejętnie z motywem przewodnim "The Prophet's Song". Po takiej dawce przeżyć otumaniony słuchacz dostaje jedną z najpiękniejszych i najbardziej znanych ballad w twórczości Queen "Love Of My Life". Dziś chyba już nikt nie wyobraża sobie koncertu tego zespołu bez chóralnego wyśpiewania przez fanów tekstu tej piosenki. Cudowna melodia, wspaniałe harmonie instrumentalne i wokalne i wreszcie niezapomniany, wysoki, ciepły i wzruszający głos Freddiego. On i dźwięki harfy - nie ma nic bardziej absolutnego pomiędzy człowiekiem a Bogiem jak TA MUZYKA. Ażeby fani mogli odpocząć od nadmiaru emocji jako następną piosenkę zespół wpakował autorski country song Briana, zagrany przez niego na banjo "Good Company". Szczerze gdyby nie to banjo to utwór z trudnością dałoby się strawić na tak doskonałym albumie. W tej jednak formie jest miłym, mało znaczącym przerywnikiem pomiędzy poszczególnymi piosenkami, dającym wytchnienie przed nadchodzącym, ostatnim utworem "Bohemian Rhapsody". Cóż, cokolwiek bym nie napisał o "Bohemian...", zawsze ktoś wcześniej już to powiedział lub napisał. Gdyż moi drodzy "Bohemian..." to chyba najbardziej znany i charakterystyczny utwór Queen. W czasach kiedy powstawał, nikt oprócz Freddiego nie wierzył w jego sukces. Bo gdzież przecież ten prawie 6-minutowy utwór, zawierający w sobie więcej stylów muzycznych, niż niejeden cały album innych wykonawców mógłby stać się pożywką dla mas? A jednak wiara Freddiego i historia pokazały nam, że "Bohemian Rhapsody" stała się kamieniem milowym zarówno dla Queen jak i dla całego przemysłu muzycznego. Rozpoczynający się cudownymi, wielopłaszczyznowymi operowymi zaśpiewami, przechodzący w cudowną balladę z niesamowitą partią fortepianu, wyrywającą serce solówką Briana i jedną z najbardziej emocjonalnych linii melodycznych wokalu, do tego zaśpiewany przez Freddiego z takim uczuciem i polotem, że ciary po plecach przechodzą za każdym razem gdy się go słucha, wpadający wreszcie w totalnie odjechaną część operową, gdzie głosy czterech muzyków stworzyły wręcz arcydzieło muzyki klasycznej, na koniec wybucha całą agresją heavy metalu by w ostatniej fazie znów przejść do dźwięków pięknej ballady. Do dziś trudno sobie wyobrazić jak wielką odwagę wykazał zespół decydując się umieścić ten utwór jako pierwszy singiel. Nawet w dzisiejszych czasach, znacznie bardziej wyzwolonych od wpychającego się wszystkimi szparkami mainstreamu i komerchy i propagującymi inne, niekoniecznie popularne gatunki muzyki, taki krok mógłby się okazać muzycznym samobójstwem. A jednak głęboko w latach siedemdziesiątych, wśród skostniałego, brytyjskiego przemysłu muzycznego czterech kolesi nie bało się nagrać i wypromować "Bohemian Rhapsody", który złamał wszystkie zasady i wszystkie granice. I na dodatek został doceniony przez miliony jeśli nie miliardy ludzi. I chociażby właśnie dlatego, Queen był, jest i na zawsze pozostanie jednym z największych zespołów w historii Rocka. W historii muzyki w ogóle. A o klasie zespołu świadczyć też może ostatni, utwór na płycie - gitarowa wersja hymnu Anglii - "God Save The Queen". Ciekawe tylko, czy chodziło o opiekę Boga nad królową Anglii czy też nad niesamowitą czwórką, która albumem "A Night At The Opera" przełamała wszystkie bariery muzyczne? (6) Queen - A Day At The Races 2011/1976 Universal/Island/Queen

Omawiając "A Night At The Opera" trudno pominąć brata bliźniaka tego albumu - "A Day At The Races". Stworzony w niecały rok po sukcesie Opery, stanowił jej uzupełnienie i to zarówno w warstwie

muzycznej jak i szacie graficznej. Zachęceni sukcesem poprzedniej płyty, muzycy pozwalali sobie w coraz bardziej swobodny sposób na rozwijanie swoich nietuzinkowych pomysłów. Dzięki temu po raz kolejny dostaliśmy album zróżnicowany, łamiący wszystkie bariery muzyczne, elegancki i eklektyczny. Rozpoczyna go szybki, ostry i gitarowy "Tie Your Mother Down" - prosty, hipnotyzujący riff gitarowy, z dobrymi partiami bębnów i pulsującego basu, ostrymi zaśpiewami Fredka - doskonale nadawał się na podkręcenie atmosfery na prywatkach. Z kolei "You Take My Breath Away" to zwiewna, wręcz ezoteryczna ballada, cudownie zagrana i zaśpiewana a capella przez Freddiego - prawdziwa, mało doceniana w dorobku Queen perełka. Podobnie zresztą jak trzy kolejne utwory - "Long Away" Briana Maya to świetny gitarowo - akustyczny numer z boską linią melodyczną i naprawdę udanym wokalem autora, niesamowity "Milionaire Waltz" Freddiego, w którym klasyczne nuty walca przeplatają się z genialnymi solówkami i harmoniami gitarowymi, doskonałą partią pianina i wysokim, wręcz operowym głosem pana Mercury'ego czy wreszcie "You And Me" cudowna, radosna piosenka Johna Deacona, która choć prosta jak konstrukcja cepa wpada w ucho i nie chce stamtąd w ogóle wyleźć. A szkoda, bo właśnie te cztery kompozycje są warte zapamiętania i poznania w takim samym stopniu jak największe hity zespołu. Za to potem zespół zamieścił "Somebody To Love" utwór mający być odpowiedzią na "Bohemian Rhapsody" z poprzedniej płyty. Doskonałe aranżacje wokalne, cudowne melodie, chórki, dwugłosy, kanony wokalne - czego tu nie ma. Jest wszystko i podobnie jak w przypadku "Bohemian..." wszystko zmieszane w tyglu geniuszu i zaprawione magicznym wręcz brzmieniem. Kontrastem dla tego muzycznego arcydzieła jest prosty, ciężki i wręcz prymitywny "White Man" - znów jeden z najcięższych w karierze zespołu i to zarówno ze względów muzycznych jak i tekstowych. Pomimo, że napisałem prymitywny, nie należy sądzić, że to utwór bez znaczenia. Właśnie ten pierwotny prymitywizm ma za zadanie podkreślić ciężkość przekazu tego numeru. To w nim zawiera się siła i magia tego utworu. I choć również niedoceniony, przy bliższym poznaniu na pewno zyska wiele w oczach słuchaczy. Dla uspokojenia chłopcy jako następny serwują nam pastiszowy "Good Old Fashioned Lover Boy" - kto kocha piosenki Mercury'ego w stylu "Killer Queen", "Lazing On The Sunday Afternoon" czy "Seaside Randezvous" musi pokochać też "Good Old..." gdyż ten pełen ciepła, polotu i ukrytej autoironii utwór jest jednym z najwspanialszych utworów na tej płycie. Trochę słabiej jest potem - "Drowse" to spokojny utwór Rogera, zaśpiewany również przez niego i płynący spokojnie jak ta tytułowa drzemka. I do drzemki niestety troszeczkę zmuszający. Na szczęście w żaden sposób nie psuje on percepcji płyty. Za to na koniec Brian May przygotował doskonały utwór, częściowo napisany po japońsku "Teo Torriate" - to genialna wręcz ballada, o ponadczasowym tekście, cudownej melodii, doskonałych harmoniach i boskim wokalu. To kolejny niestety mało doceniany song, przynajmniej na rynku europejskim. Dla fanów w Japonii stał się swoistym hymnem. A dla mnie osobiście jednym z najlepszych utworów w karierze zespołu. Warto również wspomnieć, że płytka jest jakby spięta w całość instrumentalnym intrem i jego powrotem na samym końcu albumu. Podsumowując "A Day At The Races" pomimo iż jest bliźniaczym bratem "A Night At The Opera" jest albumem nieco mniej przełomowym i nieco mniej udanym, jednakże wciąż trzymającym bardzo wysoki poziom i zawierającym wiele, niedocenionych a genialnych kompozycji. (5,5)

HMP: Dlaczego do promocji płyty wybraliście "Storytime"? Tuomas Holopainen: Dzisiaj gdy myślisz o wydaniu singla to patrzysz na to poprzez pryzmat stacji radiowych, bo fizyczna sprzedaż takiej płyty już praktycznie nie istnieje. Wybraliśmy piosenkę najbardziej chwytliwą i długością odpowiadającą radiowym standardom, która oddawałaby też klimat całej płyty. Wszystkie te warunki spełniało "Storytime" i dlatego wybraliśmy właśnie ten utwór do promocji albumu. Zaprasza on słuchacza do przekroczenia bram "Imaginarium", do przejażdżki kolejką górską przez wszystkie wątki na płycie. Piosenka opowiada o sile jaka drzemie w opowieściach i o tym jak oddziaływują one na nas jako ludzi. Skąd pomysł na taką okładkę singla. O co chodzi z tą księgą i 13-godzinnym zegarem? Bardzo szybko potrzebowaliśmy okładki singla. Wcześniej o tym nie myśleliśmy. Zostały nam dwa dni na podjęcie decyzji, musieliśmy wymyślić cokolwiek. Utwór nazywa się "Storytime", więc oczywistym wyborem stała się księga. I ten ptasi wzór na niej, który stanowi swego rodzaju wizualny koncept nowej płyty. Co do książek w ogóle, to strasznie żałuję, że ostatnio już zupełnie nie starcza mi czasu na ich czytanie. Kiedy w waszych głowach powstał pomysł na "Imaginaerum", koncept tego przedsięwzięcia? Punktem rozpoczynającym prace nad "Imaginaerum" było lato 2007 roku. Wtedy skończyliśmy poprzedni album - "Dark Passion Play" i zacząłem myśleć jaki będzie kolejny krok Nightwish, jaki będzie nasz następny koncept. Uważałem, że "Dark Passion Play" był pełen nietuzinkowych rozwiązań, różnic, bogatego brzmienia. Musieliśmy wyjść z czymś zupełnie nowym. Zdałem sobie sprawę, że Nightwish od zawsze był taki "filmowy". Ścieżki dźwiękowe z różnych dzieł kinomatografii zawsze dawały nam natchnienie, więc czemu by nie zrobić filmu razem z nową płytą? W takim sensie nie było to wcześniej robione, dlatego tym większym wyzwaniem dla nas było podjęcie się tego innowacyjnego przedsięwzięcia. Czy potrzebujesz specjalnych warunków do tworzenia? Najważniejszą rzeczą jest po prostu czuć. Nie trzeba być w jakimś specjalnym nastroju. Nie ważne czy czujesz się smutny, zły, radosny, czy jesteś zakochany, po prostu potrzebujesz emocji. To one pomagają w tworzeniu. Inspiracja może przyjść zewsząd, miejsce i czas nie mają na to wpływu. Jak tym razem pracowało ci się z Anette? Już wiedziałeś czego możesz się po niej spodziewać, czy komponowałeś pod nią, mając gdzieś z tyłu głowy to jak śpiewa? Nie było jakiś

Piotr "Curse of Feanor" Guzik Foto: Nuclear Blast

78

QUEEN


Za siedmioma lasami… Stary kompozytor leży na łożu śmierci, wspominając swoją młodość - to zamknięty w jednym zdaniu koncept nowej płyty Nightwish, ale i filmu, który powstał do wypełnionej, wręcz muzyką filmową albumu grupy. Wpływ na muzyków przy powstawaniu tego dzieła mieli tacy artyści jak Tim Burton, Neil Gaiman i Salvador Dali, reprezentanci tego, co w filmie, literaturze i sztuce najbardziej pokręcone i baśniowe. O tym wielkim przedsięwzięciu opowiedział Tuomas Holopainen. dużych różnic w pracy z nią. Oczywistym jest, że po ostatniej płycie wiedzieliśmy już jaką ma skalę głosu, wiedzieliśmy na co ją stać, znaliśmy jej słabości i mocne strony. Przy pracy nad "Dark Passion Play" była jeszcze niepewna samej siebie, bycia w zespole. Nie znaliśmy wtedy jeszcze jej potencjału, podobnie jak ona sama go nie znała, ale teraz po ponad czteroletnim stażu czuje się już swobodnie i może skoncentrować się na śpiewaniu. Jej wykonania są teraz na zupełnie innym poziomie. Byłem zaskoczony, gdy usłyszałem jej partie, były takie silne i dało się odczuć, że były wykonane przez osobę pewną siebie. Mnóstwo uczuć! Poczułem, że jestem z niej dumny.

Tak, to przyszło w sposób naturalny. Nie można zbyt wiele myśleć o tym jak płyta ma brzmieć, jakie elementy na niej zawrzeć, jakie kierunki na niej obrać, po prostu nie można za wiele kalkulować. Zaczynasz tworzyć te historie i mieć te wszystkie wizje, inspirujesz się czymś i jedyne pytanie jakie się pojawia, to jak sprawić, żeby to wszystko zabrzmiało. Oczywiście starasz się zaskoczyć słuchaczy, jak i samego siebie, najlepiej tworząc coś niepowtarzalnego. Na "Imaginaerum" są rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiliśmy, jak zamieszczenie dziecięcego chóru, czy bogate brzmienie etnicznych bębnów i wiele innych.

Wasza płyta brzmi jak film fantasy bez obrazu. Jakie ty masz odczucia przy jej słuchaniu? To największy komplement od ludzi jaki mogę usłyszeć, gdy mówią, że tak samo widzą tę muzykę jak i ją słyszą. Taki był mój cel - stworzenie muzyki, która dawałaby wizualne efekty. Opowiedzenie dźwiękami historii, które słuchacz zobaczy.

"Slow, Love, Slow" to najmniej typowa dla was piosenka na płycie, jak doszło do jej powstania? Miałem w głowie obraz jazzowego klubu w wymyślonym świecie, gdzie dzieją się różne przedziwne rzeczy. Widziałem to bardzo wyraźnie i uważałem, że pod to wyobrażenie można stworzyć bardzo fajną jazzową piosenkę, rodem z Davida Lyncha i "Miasteczka Twin Peaks". Jazz to czyste emocje. Może to dziwne porównanie, ale jest on dla mnie jak black metal, bo to taka "naga" muzyka. Chciałem się przekonać, czy uda nam się zrobić piosenkę jazzową, rezultat jest bardzo pozytywny.

Postawiliście na nowe muzyczne rozwiązania i eksperymenty. Czy to przyszło natural nie?

Marco napisał utwór "The Crow,

The Owl And The Dove". Jak sprawiłeś, że numer, wydawałoby się z innej bajki, pasuje do twojego konceptu? Z tego co pamiętam po raz pierwszy usłyszałem ten utwór za kulisami w Moskwie i natychmiast zauważyłem potencjał tego numeru. Spytałem Marco czy możemy zamieścić to na kolejnej płycie, zgodził się. Potem trochę pobawiłem się tą kompozycją, a słowa tekstu powstały dzięki inspiracji XIX-wiecznym amerykańskim poetą, Henrym Davidem Thoreau. To dość zabawne, że Marco - najbardziej metalowy koleś w zespole, zrobił najbardziej popową piosenkę na płytę. Pomówmy o filmie, który powstawał na równi z waszą nową płytą, i który stanowi wizualne przedstawienie piosenek na owym albumie. Początkowo chcieliście nakręcić 13 krótkich historii do muzyki, ostatecznie powstał pełnometrażowy film, dlaczego? Stobe Harju - reżyser, nakręcił nam już kiedyś teledysk do "The Islander" z "Dark Passion Play". Rezultat nam się bardzo podobał. Wybraliśmy go między innymi dlatego, że wiedzieliśmy czego możemy się po nim spodziewać. Miałem pomysł na nakręcenie tych kilkunastu mini historii, jednak Stobe powiedzia, że i tak będzie na to potrzebował takiego budżetu jak przy filmie, więc dlaczego by nie zrobić jednak filmu? Przystałem na to i zaczęliśm wymieniać się pomysłami, Stobe zaczął pisać scenariusz itd. Czy wszystkie nowe piosenki będą zamieszczone w filmie? Tak, wszystkie piosenki znajdą się w filmie, jednak część z nich zostanie lekko zmieniona. Chodzi tu o orkiestracje, efektem ma być to, żeby muzyka jak najbardziej pasowała do obrazu. Ale część kompozycji faktycznie będzie wyglądać tak samo jak na albumie. Problemem jest też to, że w filmie pojawiają się dialogi i nie można dopuścić do tego, aby muzyka przeszkadzała w zrozumieniu wygłaszanych przez aktorów kwestii. To też powód pewnych zmian w samych kompozycjach. W jaki sposób uczestniczyliście w filmie. Gracie tam główne role? Nie. Nie będziemy tam występować jako główni aktorzy. Chcemy, żeby profesjonaliści zagrali te role. Nie chcemy aby historia w jakikolwiek sposób ucierpiała. My raczej będziemy pojawiać się w tle, dopełniając obrazu. Mamy nadzieję na to, że film zabierze widza w zdumiewającą podróż. Niedługo rozpoczyna się pierwsza część waszej trasy koncertowej. Czy macie zamiar koncertować tak samo długo jak przy promocji "Dark Passion Day"? Nie, te dwa lata w trasie to było zbyt dużo. Zwłaszcza dla Anette, która była wtedy zupełnie nowa w zespole i nie gotowa na tego typu podróże. Byliśmy zmęczeni i tęskniliśmy za domem. Podtrzymywaliśmy wszyscy siebie nawzajem na duchu, bez tego nie dalibyśmy rady. To też zasługa naszej wspaniałej ekipy, że przetrwaliśmy. Tym razem zrobimy coś prostszego i krótszego (śmiech). Robert Skowroński

NIGHTWISH

79


Don't ask - Play Loud! Okrzyknięci rewelacją roku 2011 w wielu kategoriach muzycznych, między innymi prog-metalu, nie tylko w Polsce! Autorzy i wykonawcy wyśmienitego debiutanckiego albumu "Night Of The Red Sky", który niesamowicie zamieszał we wszelakich klasyfikacjach w naszym kraju i świecie. Tak, to nie pomyłka, muzyka Joseph Magazine, bo o tym zespole tutaj mowa, przebiła się w wielu krajach uzyskując entuzjastyczne recenzje branży muzycznej oraz zaistniała głęboko w świadomości fanów, ceniących sobie ambitne i piękne dźwięki. Na łamach Heavy Metal Pages macie możliwość przeczytać wywiad z liderem i gitarzystą zespołu Bartoszem Sochą. Zapraszamy do lektury. HMP: Pierwsze moje pytanie dotyczy historii założenia zespołu, czyli kto, kiedy, gdzie? Bartosz Socha: Generalnie zaczęło się około pięciu lat temu. Zostałem wtedy "endoserem" Ibaneza na Polskę i dostałem swoją pierwszą gitarę 7-mio strunową. Zrobiłem wtedy pierwszy utwór "Liquid Dream" i wysłałem do Marcina Waleckiego, który wówczas przebywał w Irlandii. Tak to się zaczęło. Nie było nawet w planach żeby zrobić płytę. To wyszło jakoś tak samo z siebie po jakimś czasie. Później dołączył do nas wokalista Bartosz Struszczyk. Jakiś czas później udało się znaleźć perkusistę Rafała Brodowskiego a basista Marcin Szadyn był w planach przewidziany od samego początku do tego projektu. Gramy wspólnie jako zespoł tak naprawdę ponad rok czasu i myślę ze taki skład pozostanie na lata. Patrząc na nazwę zespołu każdy próbuje zrozumieć, co się pod nią kryje i kto był pomysłodawcą? Nad nazwa ja i Marcin myśleliśmy dosyć długo. W końcu wróciłem do starego pomysłu, który był w zasadzie bardziej zabawny niż poważny. Pracowałem kiedyś w fabryce mebli, w której był wielki magazyn, w

się swoimi twórczymi przemyśleniami, czy stanowi etap realizacji planów czysto zawodowych? W zasadzie i jedno i drugie. Przede wszystkim liczy się dla nas przekaz, który niesie ze sobą płyta. Mam nadzieję, że coraz więcej ludzi ten przekaz zauważa i rozumie. Fakt faktem, chcemy żyć tylko i wyłącznie z muzyki i bardzo silnie w tym kierunku zmierzamy. Myślę, że tak naprawdę bycie muzykiem to jest sposób życia i myślenia. Robisz to co kochasz, dajesz coś innym a w zamian za to są pieniądze. Myślę, że to jest idealne połączenie i to naprawdę piękne jak ludzie mogą żyć z pasji. Wielokrotnie bywa tak, że jak zespół tworzy materiał do muzycznego albumu, to często można na jego ścieżkach trafić na inspiracje wynikające z muzycznych gustów poszczególnych członków grupy. Czy tak się stało również w przypadku Joseph Magazine? Proszę także o wskazanie głównych źródeł inspiracji. Głównym źródłem inspiracji zawsze było, jest i będzie życie. Ono samo pisze najciekawsze scenariusze i historie. W czasie kiedy komponowałem muzykę miałem sporo wzlotów i upadków co bez wątpienia w znacząFoto: Joseph Magazine

którym bogiem ojcem był pan Józef. Zawsze to był magazyn Józefa a ja stwierdziłem, że to dobra nazwa dla kapeli. I tak zostało. Wprawdzie magazyn jako pomieszczenie po angielsku to jest "warehouse" i powinno być Josephs Warehouse, ale wiedzieliśmy, że będzie się to karkołomnie wypowiadać, jak ktoś nie zna angielskiego. Więc zostało niegramatycznie i mało logiczne Joseph Magazine (śmiech). Czy aktualny skład ukonstytuował się już na progu kariery, czy zanim do tego doszło zespół przeżywał personalne rewolucje? Zawsze byłem ja i Marcin Walecki. Największy problem był ze znalezieniem dobrego bębniarza, który będzie w stanie odegrać to wszystko, co sobie wymyśliłem względem sekcji rytmicznej. Nie było żadnych perturbacji personalnych. Jesteśmy ekipa dobrych przyjaciół. Każdy wie co ma robić i każdy pracuje naprawdę ciężko nad sobą i instrumentem dzięki czemu nie ma potrzeby myśleć o zmianach personalnych. Dlaczego postanowiliście pokazać światu swoje artystyczne ego? Czy wynika to z chęci podzielenia

80

JOSEPH MAGAZINE

cym stopniu wpłynęło na muzykę, która znajduje się na krążku. Oczywiście muzycznych inspiracji nie zabrakło, ale nigdy nie było tak, żebym ja czy Marcin robili coś z myślą o dokonaniach innych czy wręcz wzorując się na innych. Jesteśmy od tego bardzo dalecy i bardzo uważamy na to. Ja zawsze lubiłem zespoły i wykonawców takich jak Yes, Mike Oldfield, Peter Gabriel, Whitesnake, Europe itd. Marcin bardzo lubuje się w starym progresie lat 60/70. To dość ciekawe zestawienie. Przede wszystkim stawiamy na nowatorstwo i niekonwencjonalne rozwiązania, co myślę słychać bardzo mocno. Wydawnictwo "Night Of The Red Sky" to rodzaj konceptu, którego główne myśli krążą wokół kwestii filozoficznych, nawet egzystencjalnych. Skąd u Was, młodych ludzi takie zainteresowania? Ja zawsze przywiązywałem dużo uwagi do rozwoju duchowo emocjonalnego. Oczywiście bez popadania w skrajności. Myślę, że tak naprawdę każdy z nas zadaje sobie pewne pytania ale nie każdemu wystarcza siły czy ochoty, żeby próbować na nie odpowiedzieć. Ja zawsze szukałem odpowiedzi na różne pytania i sądzę, że

zawsze juz tak będzie. Przerobiłem naprawdę masę tematów z tym związanych, począwszy od filozofii przez fizykę teoretyczną skończywszy na tematach ezoterycznych. Zarówno ja jak i Marcin mamy trochę inny sposób patrzenia na życie i z całą pewnością będziemy kontynuować te tematy na dalszych albumach. Wasz debiut trudno jednoznacznie upchnąć w "szufladzie" z nazwą jednego stylu. Czy to zamierzona różnorodność, bo tak Wam dyktowała dusza, czy ta mozaika dźwięków wynika z innych czynników? Ani razu nie zastanawialiśmy się nad tym jaki rodzaj muzyki będziemy tworzyć. Od tego są krytycy i recenzenci. Fakt faktem, nie jesteśmy zamknięci w jednej szufladzie co nas bardzo cieszy. To sprawia, że nie jesteśmy zespołem tylko jednej kategorii. Powiem więcej... na chwilę obecną plany dotyczące kolejnego materiału sprawią, że będzie z tym jeszcze większy problem. Tak jak wspomniałem stawiamy na nowatorstwo i mam nadzieję, że to właśnie nam uda się znaleźć jeszcze nie odkryte szlaki podczas muzycznej podróży i staniemy się pionierami czegoś totalnie nowego nad czym pracujemy. Moim zdaniem na ścieżkach płyty ścierają się jakby dwie strefy wpływów, jedna to skłonność do cięższego, chwilami metalowego grania, druga stanowi rodzaj kontrastu w postaci malarskich, artrockowoprogresywnych pasaży. Dlaczego postanowiliście doprowadzić do konfrontacji tak różnych dźwiękowych wizji? Zawsze lubiłem dobry mocny riff i zawsze lubiłem bardzo delikatne podejście do muzyki. W moim rozumieniu powinien być oddech, w którym człowiek czuje się lepiej i się rozpręża. Ja zawsze bardzo lubiłem motywy delikatne i silnie "napowietrzone". A że zestawiłem to z mocnym brzmieniem hmmm... tak wyszło (śmiech). Jak przebiegał proces samej rejestracji albumu? Wiem, że był to wieloetapowy cykl, w którym "zderzyliście" się z trudnościami technicznymi nagrania muzyki o tak wielkiej gęstości ścieżek? Płyta jest w całości zrobiona domowym sposobem. Wychodzimy z założenia - najpierw zrób dobrą muzykę a później myśl jak to zagrać live. Z samą rejestracją nie było najmniejszych problemów. Problemy pojawiły się przy miksach. W utworze "Night Of The Red Sky" jest około 220 ścieżek, z czego 3/4 to klawisze i orkiestracje daleko zaawansowane technicznie. Wysyłaliśmy płytę w kilka miejsc naprawdę renomowanych, w Danii, Niemczech i w Polsce. Niestety, to co do nas wróciło sprawiło, że łzy nam napłynęły do oczu... Stwierdziłem, że zrobię to sam. Uzbroiłem się w sprzęt oprogramowania i zabrałem do pracy. Trwało to dosyć długo... 7 miesięcy i to naprawdę pracy praktycznie dzień w dzień po 8-10 godzin. Ale myślę, że wyszło świetnie. Zbieram bardzo dobre opinie za brzmienie płyty z czego jestem dumny. Najważniejsza dla mnie była głębia dźwięku i dynamika, której tak bardzo brakuje w nowoczesnych produkcjach. Nasza płyta jest zrobiona starym sposobem gdzie słuchacz sam decyduje o głośności i dynamice słuchanej muzyki. Ja nie lubię płyt, które włączam i od razu na mnie wrzeszczą. To jest tak naprawdę kaleczenie pracy realizatorskiej i zakrzykiwanie głównego tematu, którym jest muzyka. My podpisujemy się pod Loudness War i tak będzie zawsze. Renomowany label Laser's Edge to przypadkowe spotkanie, odrobina szczęścia czy świadome, konsekwentne działanie? Gdzie obok Polski dotarły jeszcze dzięki takiej rekomendacji kolaże dźwiękowe Joseph Magazine? Laser's Edge praktycznie zgłosiło się do nas samo... W sumie płyta jeszcze dobrze nie rozeszła się po Polsce a już była dostępna w Stanach Zjednoczonych z dopiskiem "Number of the year candidate". To bardzo dodało nam wiatru w żagle. Nasze płyty były i są nadal wysyłane w tak odległe zakątki świata, że czasami sami się dziwimy i przypominamy sobie o tym, że takie kraje istnieją (śmiech). Aktualnie trwają rozmowy nad stałą dystrybucją na terenie Niemiec i Holandii. Mamy nadzieję i pracujemy nad tym bardzo ciężko, żeby nasza płyta była we wszystkich sklepach muzycznych na całym świecie. Efekt jest taki, że ciągle brakuje płyt i ciągle je dotłaczamy, co uznajemy za bardzo dobry znak. Pierwsza partia rozeszła się praktycznie w 3-4 miesiące. To niezły wynik zespołu znikąd, a zapotrzebowanie rośnie... Oby tak dalej! Stworzyliście album cholernie ambitny, mimo tego, że wiecie o banalnym fakcie, że w naszym kraju nie ma zbytnio klimatu do promowania tak złożonej, wielowymiarowej muzyki. Nie boicie się, że z Waszymi tak pięknymi kreacjami dźwiękowymi


utkniecie w jakiejś stylistycznej niszy bez wyjścia? Myślę, że w naszym kraju jest cała masa ludzi, którzy chcą słuchać takiej muzyki. My staramy się do nich dotrzeć. Na szczęście na świecie nie istnieje tylko Polska, dlatego stawiamy nacisk na Zachód. Nie ukrywam, że wywiad przeprowadzony został na początku roku 2012, czyli po tym, jak już opadł trochę kurz medialny związany z muzyką Joseph Magazine. Czy z perspektywy czasu możecie powiedzieć, że odczuwacie dumę z dobrze wykonanego zadania twórczego, czy pozostał pewien niedosyt? Z jakich przesłanek wynikają takie odczucia twórców? Oczywiście jesteśmy bardzo dumni ze wszystkich recenzji i wyróżnień, które dostaliśmy. Na największym na świecie portalu o tematyce progresywnej Progressive Archives zajęliśmy czwarte miejsce w kategorii płyta roku prog-metal 2011 oraz znaleźliśmy się w top 100 albumów 2011 we wszystkich kategoriach muzycznych na 34. miejscu. Mamy dwunaste miejsce w Trójce na płytę roku 2011, płyta roku Magazynu Lizard, sądząc po wynikach glosowania. Jest tego znacznie więcej. Sam fakt, że ludzie sami zgłaszali nasz album jako kandydata jest powodem do dumy. Ostatnio znaleźliśmy jakieś ogłoszenie muzyczne, gdzie zostaliśmy podani za przykład preferowanej muzyki. Zostaliśmy okrzyknięci wirtuozami prog metalu z Polski. To wszystko jest niesamowicie miłe i popycha nas jeszcze bardziej w kierunku działania. To bardzo motywujące, gdy twoja ciężka praca zostaje doceniona. Ja bardzo ciężko pracowałem na to, żeby do niczego nie można się było "przyczepić" i unikałem robienia czegokolwiek na zasadzie - jak na Polskę to super. Dostarczyliśmy produkt na wysokim poziomie, co jak widać owocuje w mediach i wśród ludzi. Mamy coraz więcej fanów co jest bez wątpienia największą nagrodą. Płyta "Night Of The Red Sky" to dzieło w przeważającej części czysto instrumentalne. Partie wokalne pojawiają się dosyć rzadko. Moim zdaniem trudniej zrealizować taki projekt, gdyż idziecie jakby pod prąd pewnych przyzwyczajeń słuchaczy. Jakie były w tym przypadku Wasze założenia? Założeniem od samego początku było to by dać ludziom możliwość samodzielnego kreowania historii zawartej na płycie. Jest tak wiele słów dookoła w dzisiejszych czasach, że ludzie są tym już chyba zmęczeni. Włączasz TV, "gadające głowy", włączasz radio - to samo. Wszędzie tego pełno. Chcieliśmy dostarczyć ludziom przyjemności bycia na chwilę samemu bez tego wszystkiego. Dać ludziom coś, co sprawi, że choć przez tą godzinę znajdą czas tylko dla siebie i odbędą z nami tą muzyczną podróż. I to się sprawdza. Jasne, sztampowe założenia zawsze się gdzieś tam przebijają i słychać narzekanie typu - eee szkoda, że tak mało wokalu. Nam nie szkoda (śmiech), tak miało być. I to bardzo "plusuje" pośród ludzi, którzy nas słuchają. Jaką rolę pełni dla Was melodia, bo przecież wszystkie kompozycje z "Night Of The Red Sky" zostały nasycone przepięknymi tematami melodycznymi? Melodia jest bardzo ważna. Generalnie nie było tak, że planowaliśmy, że, o teraz będzie melodia. To wychodziło samo z siebie. W sumie okazało się to dopiero po skończeniu materiału, kiedy posłuchałem całości i stwierdziłem, że jest ich sporo (śmiech) To już jest po prostu jakiś sposób na robienie muzyki. Postrzegam ją tak a nie inaczej i stąd to wszystko. Tym niemniej ja i Marcin uwielbiamy piękne melodie. Szkoda, że te najpiękniejsze, które znamy są juz zajęte (śmiech) mam natomiast nadzieję, że wszystko jeszcze przed nami i że pięknych melodii nigdy nie zabraknie. Czy lubicie ekstremalne rozwiązania brzmieniowe, ciężkie metalowe riffy sąsiadują z lekkimi, wspaniale malarskimi pejzażami instrumentalnymi? Co należy zrobić, by znaleźć idealne proporcje nutek agresywnych, potężnych np. "Vision"z tymi zwiewnymi, nawet romantycznymi, jak choćby "Self Examination"? Przede wszystkim o tym nie myśleć. Trzeba robić to co nakazuje serce i wyobraźnia muzyczna. Przede wszystkim jeśli twierdzisz, że coś jest dobre i czujesz to, to nie wolno dać się zwieść opiniami innych. My nie konsultujemy z nikim tego co robimy. Robimy to co uważamy za najlepsze i nie potrzeba nam doradców. Wiec w myśl tego zacytuję Yngweego Malsteena - Don't ask - Play Loud! Wykazujecie także skłonności do nadawania niektórych rozdziałom albumu symfonicznego monumentalizmu, gdy gęste klawiszowe sekwencje kształtują klimat podniosłego hymnu. Czy stanowi to efekt preferencji artystycznych Marcina Waleckiego, bo to on jest wykonawcą i zapewne autorem tych partii?

Foto: Joseph Magazine

Generalnie wszystkie partie klawiszowe zostały stworzone przez Marcina Waleckiego za wyjątkiem "Visio" i "Reflection". Poza tym jest to indywidualna praca Marcina. Ja zawsze wrzucam jakieś tam moje wizje klawiszy, ale Marcin się tym w ogóle nie sugeruje. I dobrze. Niejednokrotnie po wysłaniu materiału do Marcina wracał on od niego tak wzbogacony o najdrobniejsze szczegóły klawiszami, że ciężko było poznać, że to ten sam utwór. Ja uwielbiam pracować z Marcinem. Ma totalnie wolną rękę w tym co robi i dla mnie jest po prostu najlepszy. Postrzegam go jako wręcz wizjonera w tym co robi. Wiem, że podchodzi do tego bardzo pedantycznie i nie ma przykładowo opcji, żeby jakakolwiek wykorzystana przez niego barwa była barwą gotową i użytą. Wszystkie powstają od pojedynczego "bip", są w pełni autorskie i to dodaje dodatkowej mocy jego pracy. Cała zawarta na krążku muzyka wyróżnia się niesamowitą intensywnością brzmienia, precyzją. Udaje się Wam przenieść te elementy w czasie koncertów? Prawdę mówiąc ludzie twierdzą, że na koncertach jest lepiej niż na płycie. Cieszy nas to ogromnie. Zabrało nam trochę pracy, żeby dostarczyć ludziom muzykę w formie jak najwierniejszej. Gramy razem ponad rok czasu więc stosunkowo niedługo. Bardzo wielki nakład pracy indywidualnej. Próba to tylko moment gdzie się zgrywaliśmy. Czasami pracowaliśmy ciężej nad niektórymi momentami, ale czujemy sami, że za każdym razem jest coraz lepiej. Czy jesteście wielbicielami kina? Pytam, ponieważ w niektórych akapitach znaleźć można odniesienia do ilustracyjnej muzyki filmowej. Ja i Marcin zawsze bardzo lubiliśmy muzykę filmową. Marcin jest fanem musicali i jest stałym bywalcem teatru muzycznego Capitol we Wrocławiu. Ja muzykę filmową lubię coraz bardziej. Zawsze mnie pociągała szczególnie muzyka do filmu "Piękny umysł". Uważam, że jest przepiękna. Aktualnie sam zajmuję się pisaniem muzyki do filmów i jestem w trakcie pozyskiwania zleceń. Nawiązałem w miarę stałą współpracę z Cinema Factory a co za tym idzie mam okazje do tego, żeby się w to pobawić. Zawsze chciałem zrobić muzykę w pełni symfoniczną z elementami elektronicznymi i tutaj daję temu upust. Stąd też bardziej uważam się za kompozytora niż gitarzystę, co nie zmienia faktu, że gitara to moja największa miłość. Czy można stracić poczucie rzeczywistości po tylu pochwałach dotyczących jakości Waszego debiutanckiego albumu, czy "sodówka" Wam nie grozi i macie świadomość swoich niedoskonałości? Można się na chwilę zapomnieć, ale na szczęście nam to jak na razie nie grozi. Jesteśmy bardzo krytyczni wobec siebie i za każdym razem staramy się korygować niedociągnięcia, pomimo, że inni tego nie widzą. Oczywiście miłe recenzje i klepanie po plecach jest fajne. My natomiast skupiamy się nad tym, żeby nasi słuchacze dostali podczas koncertu muzykę wykonaną na najwyższym poziomie bez żadnych kompromisów. My nie lubimy kompromisów. Wszystko musi być starannie i dokładnie zagrane. Zobaczymy jak będzie z tą "sodówką" jak pojedziemy w trasę po Europie.

Ciężko to określić. To się ciągle zmienia. Oczywiście niezmienne pozostają wielkie i legendarne nazwiska i nazwy zespołów takich jak Yes, Genesis, Marillion, Rush itp. Ja do tego zawsze lubiłem rock/metal lat 80/ 90. Uwielbiam Whitesnake, Europe itd. Jak wspominałem Marcin Walecki lubuje się w typowo starym klasycznym progresie. Wiem, że bardzo lubi i ceni sobie prace Neala Morse'a. Marcin Szadyn kocha heavy metal, a Rafał Brodowski słucha praktycznie wszystkiego. Kiedyś sam tworzył hip hop i po prostu lubi ten gatunek, ciekawe zestawienie swoją drogą jak słyszysz, że u niego leci jakaś tam kapela hip hopowa, a za chwilę ciężkie połamane metalowe riffy. Mocno inspiruje się perkusistami soulowymi, co uważam za wielki plus. Bartosz Struszczyk kocha metal i prog metal, Jorna Lande, Russela Allena itp. Każdy z nas ma mniej więcej zbieżne upodobania, choć przyznam się, że ostatnio to czego najchętniej słucham to cisza... Jaka największa niespodzianka spotkała Was po wydaniu "Night Of The Red Sky"? Bez wątpienia szybkość i siła rozpędowa, która pcha nas cały czas do przodu. Fakt, mamy wspaniałego menagera, który nie bierze jeńców, niemniej jednak muzyka stanowi trzon tego wszystkiego. Płyta roku w wielu miejscach - to jest naprawdę powód do dumy. Coraz większa ilość fanów, którzy piszą do nas i których przybywa z każdym dniem. To niesamowite uczucie móc przeczytać w liście, że nasza muzyka zmieniła czyjeś życie. To naprawdę piękne. To jest tak naprawdę cały sens robienia tego wszystkiego. Myślicie już o pracy nad nowym materiałem, czy konsumujecie owoce zasłużonej popularności polskiego wykonawcy w kategorii "Album roku 2011"? Płyta jest na rynku stosunkowo niedługo. Od października o ile się nie mylę. Mamy jeszcze czas na drugą płytę, co nie zmienia faktu, że ja już mam dosyć mocno sprecyzowane założenia i ramy drugiego krążka. Muzycznie na razie się za to nie zabierałem. Mam natomiast całą wizję, jak to będzie wyglądać. Chcemy pograć jak najwięcej koncertów. Później urlop i podejście do pracy na świeżo. Ostatnią rzeczą, której wszyscy byśmy chcieli, to zagranie na drugiej płycie pierwszej płyty (smiech) Mogę zagwarantować jedno - jeśli uda mi się zrealizować drugi album tak jak sobie to wymyśliłem to będzie to swego rodzaju przełom, ponieważ sama forma albumu jest totalnie innowacyjna i jest totalną nowością. Nawet nie mogę się doczekać tego momentu jak zacznie się praca nad drugą płytą. Czy Wasze plany koncertowe na rok 2012 obejmują tylko kraj, czy także zagranicę? Chcemy grać jak najwięcej i wszędzie gdzie się tylko da. Oczywiście w tym roku Joseph Magazine zwiedzi trochę świata. Wybieramy się na Prog Power i planujemy koncerty Niemcy/Holandia. Co będzie dalej - zobaczymy. Życzę mnóstwo optymizmu, siły w kreowaniu swoich pomysłów artystycznych, udanych koncertów i sukcesów na drodze do realizacji wytyczonych celów. Dziękuję bardzo za rozmowę. Włodzimierz Kucharek

Wasze wzorce artystyczne to?

JOSEPH MAGAZINE

81


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Access Denied - Touch Of Evil 2012 Pitch Black

Już debiutancki album tej trójmiejskiej formacji - "Memorial" z 2009 roku - nieźle rokował na przyszłość. Na "Touch Of Evil" zespół udoskonalił koncepcję z pierwszej płyty, udanie łącząc metalową klasykę z symfonicznym rozmachem. Pierwszy właściwy utwór "Messenger Of Death" to początek w iście piorunującym stylu - otwierający numer krzyk wokalistki Agnieszki Sulich, ostra, riffowa struktura utworu, urozmaicona melodyjnym zwolnieniem z wyeksponowanymi w aranżacji klawiszami Adama Drywy robią wrażenie. Na krążku przeważają krótkie, trzy- i czterominutowe kompozycje, utrzymane w stylistyce lat osiemdziesiątych, jak "One Night", "My Dreams", czy chyba najszybszy na płycie "Secret Place". Są co prawda na "Touch Of Evil" momenty takie, jak w potężnie brzmiącym "Suicide Mind", w którym robi się nowocześniej, a Sulich brzmi znacznie niżej, ocierając się o growl, ale nie sprawia to wrażenia koniunkturalnego podejścia, tylko raczej próbę urozmaicenia całości. Nie brakuje też innych eksperymentów, jak w mrocznym "Don't Tell Me" czy symfoniczno - progresywnym "Violence Of Mind". Jednak naj-lepsze Access Denied zostawili na koniec - kompozycja tytułowa, najdłuższa na płycie, bo trwająca niemal 6 minut to opus magnum tego albumu. Utwór nie ma wyjaśnijmy to od razu - nic wspólnego z tak samo zatytułowanym numerem Judas Priest. Zawiera jednak zbliżony do niego ładunek emocjonalny: rozwija się stopniowo, od melodyjnego, akustycznego wstępu, by dojść do potężnie brzmiącego refrenu, opartego na współbrzmieniach gitar i klawiszy. Agnieszka Sulich po raz kolejny imponuje możliwościami, brzmiąc niczym obdarzona nieco wyższym głosem Doro Pesch. Nie sądziłem, że zespół pokusi się o tak rozbudowaną, niemal epicka w formie kompozycję, w dodatku z tak ciekawym rezultatem końcowym. Myślę, że wykonanie tego utworu na żywo - chociażby z kwartetem smyczkowym - mogłoby być bardzo ciekawym wydarzeniem. "To-uch Of Evil" - zarówno utwór jak i cała płyta - są dowodem na to, że także w Polsce można nagrać bardzo dobry, a momentami nawet świetny album. Wystarczy tylko chcieć i włożyć w to co się robi tyle pasji, zaangażowania i umiejętności, jak trójmiejski kwintet. (5). Wojciech Chamryk

Acid Drinkers - La Part Du Diable 2012 Mystic

15 studyjny album Acid Drinkers to powrót do bezkompromisowego, thrashowego łojenia, wzbogaconego eksperymentami. Podstawą jest jednak thrash jak się patrzy, nawiązujący zarówno do wcześniejszych jak i nowszych płyt Acids, z "Infernal Connection" i "Verses Of Steel" na czele. Opener "Kill The Gringo" uderza w stylu najlepszych utworów z tej pierwszej płyty, równie rozpędzone i dynamiczne są "The Trick", "Bundy's DNA" i "The Payback". Singlowy "Old Sparky" z chwytliwym refrenem brzmi niczym numer wyjęty z "Verses Of

82

RECENZJE

Steel", zaś zakręcony "On The Beautiful Bloody Danube" byłby ozdobą albumu "High Proof Cosmic Milk" albo "Acidofilia". Do czasów acidowych eksperymentów z drugiej połowy lat 90-tych nawiązują też inne utwory. Wyróżnia się wśród nich "Andrew's Strategy" zakręcone rytmicznie i awangardowe jak na Acid Drinkers, dzieło Ślimaka. Bardziej klasycznie wypadają nawiązujący we współbrzmieniu gitar i basu do Black Sabbath "Dance Semi-Macabre" z wokalami Jankiela oraz surowo, wręcz topornie brzmiący "Zombie Nation". Poza tym, że jest to w całości dzieło nowego gitarzysty Acid Drinkers, łączące wpływy Black Label Society, stoner rocka i southern metalu, to Jankiel śpiewa w nim niczym Ozzy Osbourne i Zakk Wylde razem wzięci. Rejony Południa Stanów Zjednoczonych penetruje też potężny, momentami odlotowy rocker "V.O.O.W". Równie mocno brzmi bardziej klasyczny "Broken Real Good". Są to jednak tylko smaczki, urozmaicające thrashowy kręgosłup trwającej 48 minut płyty. W thrashową estetykę całości wpisują się też teksty: ponure, złowieszcze, traktujące o zbrodniarzach ("Andrew's Strategy"), mordercach ("Old Sparky", "Bundy's DNA"), drugiej wojny światowej ("On The Beautiful Bloody Danube") czy zjednoczonej Europy ("V.O.O.W"). Dodajcie do tego bardzo wysoką formę acidowych wyjadaczy: Titusa, Popcorna oraz Ślimaka i konkluzja jest prosta - to kolejna, bardzo udana płyta w dyskografii Acid Drinkers! (5) Wojciech Chamryk

ADX - Immortel 2011 XIII Bis

Tak się złożyło, że po reaktywacji tej ikony francuskiego heavy metalu, ich nowości wydawnicze nigdy nie dotarły do naszej redakcji. Strasznie nam głupio, a za razem przykro, ale tak czasami bywa. Dopiero w mijającym już 2011 roku sytuacja się zmieniła. Najnowszy album Francuzów choć pozbawiony magii z okresu pierwszych krążków ("Execution" i "La Terreur") zawiera masę solidnego heavy metalu. Kompozycje utrzymane są w konwencji speed z wpływami power i heavy. Do progresywnych konstrukcji im daleko ale od prostych heavy metalowych kawałków też są z dala. Siłą ADX są gitary, które potrafią zaintrygować riffami, popisami solowymi oraz brawurową rytmiczną koordynacją. Gitarom niezmordowanie sekunduje mocarna sekcja rytmiczna. Praca instrumentów wsparta jest udanym potężnym brzmieniem, które korzeniami sięga lat osiemdziesiątych, ale realnie osadzone jest w czasach współczesnych. Muzycy na siłę nie starają się odrestaurować "oldschoolu". Na tak przygotowanym muzycznym tle mocny głos Phila Grelauda porusza się z pełną swobodą. Znakomicie podkreślając nastrój każdego kawałka. Pewną specyfikę nadaje tu także język francuski (chwała im, że nie porzucili swojego rodzimego języka). W każdy z utworów zaaplikowana jest spora dawka melodii. Najciekawsze pomysły melodyczne mają te songi, które bardziej ciążą ku klasycznemu heavy metalowi. Faworytem jest tu "Les Larmes Du Diable", który swobodnie może dzierżyć mandat całego albumu "Immortel". Chociaż w takim wypadku to indywidualna sprawa gustu. Sumując. Miło wiedzieć, że starzy wyjadacze nadal są w dobrej formie. (4) \m/\m/ Affector - Harmagedon 2012 InsideOut

Początki zespołu sięgają roku 2006 wtedy doszło do spotkania duńskiego perkusisty Co-

llina Leijenaara i niemieckiego gitarzysty Daniela Friesa. Wtedy też panowie doszli do wspólnego wniosku, że mogliby razem coś zdziałać. Z tym postanowieniem przetrwali do 2008r. gdzie powiedzieli sobie albo biorą się do roboty albo każdy idzie w swoją stronę. Całe szczęście panowie zakasali rękawy i zaczęli pisać muzykę. Zajęło im to w sumie cztery lata. W między czasie nakłonili do współpracy równie "szalonych" muzyków, basistę Mike LePonda (Symphony X) i wokalistę Teda Leonarda (Enchant, Spock's Beard, Thought Chamber) oraz całą plejadę klawiszowców; Neala Morse, Alexa Argento, Dereka Sheriniana (Black Country Communion, Planet X, ex-Dream Theater) i Jordana Rudessa (Dream Theater). Płytę rozpoczyna dwuczęściowa uwertura. Pierwsza część to przepiękna miniatura muzyki klasycznej zagrana przez polską orkiestrę Sinfonietta Consonus. Tu z pewnością fani muzyki filmowej czy klasycznych romantyków będą zachwyceni. Druga część to już kompozycja wyjaśniająca nam z czym na "Harmagedon" będziemy mieli do czynienia. A to progresywny metal z najwyższej półki, gdzie mieszają się inspiracje z kilku dekad. Odnajdziemy tu wpływy takich zespołów jak Kansas (lata siedemdziesiąte), Fates Warning (lata osiemdziesiąte) i Dream Theater (z początku lat dziewięćdziesiątych). A nad całością czuwa duch Rush. Myślę, że animatorzy projektu Affector nie przynoszą wstydu muzykom wymienionych kapel. Poza tym są to ludzie, którzy mają wrodzone muzyczne ADHD. Nie mogą dłuższej chwili skupić się na jednym temacie muzycznym. Ponadto, co jakiś czas, każdy z instrumentalistów zaangażowany w projekt instynktownie popisuje się wirtuozerską zagrywką. Niemniej panowie Leijenaar i Fries nie pomijają melodii, które stają sie gwarantem spójności nie tylko każdej kompozycji ale także całego albumu. Melodie także ułatwiają dotarcie do fana, który może nie zorientować się, że słuchają muzykę ambitną. Utwory zawierają cały arsenał znany z dokonań wielu pokoleń artystów z progresywnej sceny. Są rozbudowane i zawierają całe mnóstwo pomysłowych motywów. Niektóre wynikają jedne z drugich, inne są w dysonansie do siebie, ale nie wyobrażam sobie aby było inaczej. Stanowią po prostu monolityczny kompleks o niesamowitych oraz zmiennych ale zawsze ciepłych nastrojach. Wszystko zagrane perfekcyjnie i zupełnie nie przeszkadzają mi wirtuozerskie zapędy muzyków. Ted Leonard to dobry wokalista i pięknie sprawił się na tym krążku. Jednak Daniel Fries potrafi swoją gitarą zastąpić wokalistę, co nasuwa mi myśl, że przy komponowaniu muzyki duet założycielski nie zawsze myślał o tym elemencie. Jest to jedyny zarzut wobec "Harmagedon". Liczę, że do nadrobienia w przyszłości. Produkcja typowa dla takiej muzyki; czysta, sterylna ale dynamiczna. Bardzo dobry start Affector. (5) \m/\m/ Agincourt - Angels Of Mons 2011 High Roller

Agincourt to kolejny brytyjski zespół inspirujący się czasami największej świetności NWOB HM. Pomimo tego, że "Angels Of Mons" jest ich pierwszą płytą, nie ma mowy o debiutantach - grupa istniała już w latach dziewięćdziesiątych, by po niemal 10 latach przerwy skrzyknąć się na nowo w zreformowanym składzie. Nie wiem, z jakiego okresu pochodzą kompozycje zarejestrowane na "Angels Of Mons", ale to porywający materiał. Oparty na wyrazistej, kompetentnej grze sekcji rytmicznej, z duetem gitarzystów, jakże typowym dla angielskiego metalu - Smith/Murray czy Tipton/Downing od razu przychodzą na myśl. I to nie tylko dla-

tego, że momentami ("Breakdown") mamy tu charakterystyczne dla Maiden gitarowe unisona, a jeśli chodzi o riffowanie ("Agincourt", "Captured King") zespół czerpie z dokonań Judas Priest. Kolejna sprawa to śpiewający gitarzysta, Richard E. Toy. Facet ma taki głos, że czapki z głów! W openerze "Edge Of Paradise" brzmi niczym niżej śpiewający Biff Byford. W kolejnych numerach zaś przypomina śpiewającego wyżej Ozzy'ego Osbourne'a, łączącego partie charakterystyczne dla Joe'go Elliota. Nie ma tu jednak cienia naśladownictwa, czy prostego zżynania - Toy ma po prostu taki głos, w dodatku operuje nim z niewyobrażalną łatwością. Doskonałą wizytówką tego krążka jest szybki, riffowy, bardzo motoryczny "Fool No More". Ten utwór byłby ozdobą każdego LP z kręgu NWOBHM, wydanego w latach świetności tego nurtu. Tak więc sprawdźcie ten numer - jeśli po jego wysłuchaniu nie zechcecie sprawdzić całości, może znaczyć to tylko jedno - pora przerzucić się na coś innego, bo klasyczny metal jest nie dla was… (5) Wojciech Chamryk

Almah - Motion 2011 AFM

Almah to jeden z odprysków Angry, prowadzony przez ich obecnego wokalistę Edu Falaschi. Na początku był to projekt, a aktualnie w miarę normalnie działający zespół. Do współpracy Edu zaprosił znanych muzyków z brazylijskiej sceny. Zagwarantował w ten sposób słuchaczowi produkt na dobrym, profesjonalnym poziomie. Zaś muzyka oparta jest na melodyjnym power metalu z pewną domieszką progresu. Jednak w wypadku "Motion" mamy też do czynienia z dużą dawką nowoczesności. Słychać to głównie w brzmieniu gitar. Podobne jest ono do tego, które aktualnie coraz częściej można usłyszeć w progresywnym metalu. Ma w sobie więcej brudu, ciężaru i groove w porównaniu do niedawnego brzmienia gitary wykorzystywanego w melodyjnym power metalu. Ciężar podkreśla także gęsta i masywna sekcja rytmiczna. Sam Edu potrafi także krzyknąć, zaskrzeczeć, słowem, dopasować się do nowocześniejszej estetyki. Kompozycje robią wrażenie prostszych, jednak dzieje się w nich wiele, choć w tym wypadku ze złożoności i klimatyczności utworów zrezygnowano na korzyść technicznych figur, mocy i bezpośredniości. No i wydaje się, że ten pomysł na muzykę Almah sprawdza się. Ten konglomerat melodyjnego power metalu i nowoczesności w mocno doprawionym sosie zaprezentowany na "Motion" może podobać się. Być może wygłoszę kalumnię, ale wydaje mi się, że jest to lepszy pomysł, niż li tylko powielanie oklepanych pomysłów znanych z melodyjnego grania. Niemniej melodia nadal wiedzie tu prym i jest tą cechą, która nadaje muzyce Almah oczekiwanego indywidualizmu. Melodie bazują na sprawdzonej szkole znanej z melodyjnego power metalu i progresywnego metalu. Całe szczęście, że w tej sferze Brazylijczycy nie pokusili się o nowoczesne rozwiązania, bo inaczej mielibyśmy jakieś nu-metalowe łajno. Wiodącą postacią na "Motion" jest Edu Falaschi, który odkrywa przed nami swoje nowe możliwości i


ciągle zapewnia śpiew na najwyższym poziomie. Znakomite są także partie solowe gitarzystów, które w pełni utrzymane są w klimacie heavy metalowych brzmień. Album jest różnorodny, choć tworzy wrażenie pełnego energii i w pełni spójnego. W całym secie wyróżniłbym przebojowy "Living And Drifting", najbardziej nowoczesny "Zombies Dictator" oraz szybki i chyba najbardziej progresywny "Daydream Lucidity". Jednak to, co komu się podoba zawsze zależy od indywidualnych gustów. W każdym bądź razie spokojnie można zainteresować się trzecim studyjnym albumem Almah. (4,5) \m/\m/

żenie, które zapewne ma podłoże w tym, że bardzo sceptycznie podchodziłem do tego wydawnictwa. Ponadto część kawałków jest zagrana nieco wolniej niż w oryginale - niektóre są przez to dłuższe nawet prawie o minutę. Brzmi to jak poważny minus, jednak w praktyce nie rzuca się to tak bardzo w oczy jak niby powinno. Słowem podsumowania - nie jest tak źle, jak to zwykle bywa przy tego typu produkcjach produkcjach. "Hindsight..." jest bardzo ciekawym spojrzeniem wstecz i odrestaurowaniem zapyziałych już trochę nagrań. To bardzo rzadki przykład tego, że można nagrać jeszcze raz swoje pierwsze wydawnictwa i nie zepsuć ich przy tym. (5)

Man" z wyeksponowanymi partiami klawiszy. Mamy też melodyjny utwór instrumentalny "Code Of The Silence", z popisem gitarzysty Akio Shimizu. Trochę szkoda, że zespół eksperymentuje z nowoczesnymi brzmieniami w "In The Dead Of The Night", ale niekorzystne wrażenie zacierają utwory koncertowe uzupełniające program "Heraldic Device". "Black Empire" i szczególnie "Heat Of The Night" to iście koncertowy żywioł, ze świetnymi, ostrymi partiami Sakamoto - Halford kłania się ponownie. Pełna rekomendacja - zarówno za część studyjną jak i koncertową! (5) Wojciech Chamryk

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Anacrusis - Hindsight: Suffering Hour & Reason Revisited 2011 Divebomb

Anacrusis jest formacją rozpoznawalną głównie dzięki swemu niebanalnemu podejściu do muzyki. Firmowany przez nich mariaż thrash metalu z elementami technicznymi i przede wszystkim progresywnymi, jest nie do pomylenia z żadnym innym zespołem. Mimo, że ich styl ewoluował z każdym kolejnym albumem, charakterystyczny klimat, wytwarzany przez pracę gitar oraz genialne wokale Kenna Nardiego, sprawia, że słuchacz będzie wiedział z czym ma do czynienia. Każdy z czterech albumów skręconych w fabryce pod szyldem Anacrusis jest swoistym majstersztykiem, zarówno pod względem aranżacyjnym jak i wykonania. Mimo bardzo dobrych produkcji i pewnego rozgłosu, jaki kapela miała na przełomie lat 80-tych i 90-tych, niedługo po wydaniu czwartego albumu zespół został rozwiązany. Gdy wszyscy już postawili krzyżyk na chłopakach z amerykańskiego stanu Missouri, po ponad 15 latach Anacrusis przebił deski trumny i powstał z grobu w oryginalnym składzie. Jednym z pierwszych wydawnictw jakimi nas panowie ze Stanów uraczyli są nagrane na nowo dwie pierwsze płyty - mocny, agresywny, pokryty lekką warstewką brudu, bardzo udany debiutancki "Suffering Hour" oraz dominujący w progresywne elementy, jego następca "Reason". Nie jestem entuzjastą ponownych sesji nagraniowych albumów, które powstały dawno temu. Gdy pod czaszką muzyków rodzi się chory pomysł, by na nowo nagrać płyty, które tworzyli gdy byli 20-30 lat młodsi nie kończy się to na ogół dobrze, bo takim produkcjom zwykle brakuje werwy, agresji, emocji, klimatu tamtych lat i tamtej młodzieńczej energii. Dowodem na to jest fakt, że udane re-recordingi można policzyć na placach jednej ręki kiepskiego sapera. Nie znam motywów stojących za decyzją, dlaczego panowie tworzący Anacrusis zdecydowali się na taki krok. Podejrzewam, że skoro umieścili wszystkie swoje dotychczasowe albumy do ściągnięcia za darmo na swojej oficjalnej stronie, może mieć to podłoże finansowe, jednak nie mam zamiaru tego roztrząsać. Skupmy się na zawartości, wydanego w styczniu 2011 roku, dwupłytowego wydawnictwa. Prawdą jest, że produkcja dwóch pierwszych płyt, a zwłaszcza debiutu, nie stała na wysokim poziomie. Jest to jednak element, który paradoksalnie działa na korzyść płyty, zwłaszcza gdy muzyka na niej posiada pierwotną agresję i siłę. Taka płyta jest wtedy niczym zakrzywione plugawe ostrze, szarpiące ciało i rozsiewające plugawe choroby dookoła - prawdziwy oręż zagłady. Gdy się taki album oczyszcza, poleruje, pozbawia pierwotnej patyny, magia muzyki często, a właściwie praktycznie zawsze, bezpowrotnie znika. Na szczęście w tym przypadku nie jest tak źle. Brzmienie gitar i basu nie jest tak sterylne jak się obawiałem. Praca wioślarzy jest tak samo dobra jak na oryginalnych płytach. Nie ma żadnych udziwnień, nie zarejestrowałem też żadnych znacznych prób aranżowania na nowo kawałków. Głos Nardiego też wytrzymał próbę czasu. Nie ma, co prawda, tego młodzieńczego pazura i zadziorności, jednak można spokojnie w tym momencie wstawić slogan pod tytułem "daje radę". Też nie udziwnia i wykonuje ścieżkę wokalną tak, jak to miało miejsce prawie ćwierć wieku temu. Jedyne do czego mogę się przyczepić, a przyczepiać się lubię bardzo, to brzmienie bębnów. Nie leży mi barwa talerzy i werbla, ale tylko takie moje osobiste spostrze-

Antichrist - Forbidden World 2011 High Roller

Angelus Apatrida - The Call 2012 Century Media

Na swym czwartym albumie hiszpańscy thrashersi nieźle dołożyli do pieca. Większość utworów składających się na "The Call" to mordercze, bezlitosne tempo, agresja, drapieżność i bezkompromisowość. Nie ma jednak mowy o bezmyślnym pędzie donikąd, aby szybciej. Angelus Apatrida udało się bowiem stworzyć idealny balans pomiędzy szaleńczą prędkością a potężnymi zwolnieniami. Najwięcej mamy tu oczywiście thrashu, ale tego nowoczesnego, nie old school z wczesnych lat 80tych, oraz sporo wpływów klasycznych zespołów heavy, z Judas Priest na czele. Po ekstremalnie szybkim początku zespół serwuje słuchaczom chwilę wytchnienia w piątym utworze "Blood On The Snow", gdzie mamy balladowy wstęp, zwolnienia i melodyjny refren. W drugiej części płyty muzycy udowadniają, że stać ich na coś więcej niż tylko osiąganie prędkości nieosiągalnych dla wielu innych grajków. W "Killer Instinct" mamy znowu bardzo zróżnicowane partie a nawet krótkie solo perkusji. Fajnie brzmią też długie, często dwuczęściowe solówki, grane zapewne przez obu gitarzystów: Davida G. Alvareza i odpowiedzialnego również za wokale Guillermo Izquierado. To co obaj panowie prezentują w "The Hope Is Gone" czy "Still Corrupt" naprawdę robi wrażenie. Jednak najlepsze mamy na końcu. Finałowy, trwający ponad 7 minut "Reborn" to prawdziwy majstersztyk. Urozmaicony rytmicznie, z melodyjnym, chóralnym refrenem, quasi akustyczną partią będącą wprowadzeniem do świetnej solówki i monumentalnym, riffowym finałem. Nie przepadam za takim nowoczesnym, trochę bezdusznym i pozbawionym oryginalności graniem, ale "The Call" zdecydowanie wyróżnia się in plus spośród wielu innych płyt wydanych w tym roku. (4,5)

Aaarrrggghhh!!! Jak ja uwielbiam takie archaiczne granie. Black/speed w starym stylu, wzorowany na takich monumentach jak "Sentence of Death/Infernal Overkill" czy "Show no Mercy". Produkcja jest mocno oldskulowa i garażowa, ale taka właśnie być powinna. Czystsze brzmienie mogłoby zabić ducha tej muzyki, a tak mamy tutaj wszystko co trzeba. Klasyczne riffy, wysoki wrzask wokalisty często zakończony falsetem a'la Schmier czy Araya, diabelskie teksty i atmosferę. Duch wczesnych lat osiemdziesiątych wypełnia ten krążek. Wystarczy zresztą spojrzeć na fotkę zespołu. Prawdziwy Metal srający na wszelkie trendy. Wracając do muzyki, to obok klasycznych trzy-, czterominutowych speedowych killerów mamy tutaj również dwa niemalże epickie hymny "Necropolis" i "Minotaur" trwające ponad 8 minut. Co ciekawe obydwu słucha się wyśmienicie bez chwili znużenia. Szczególnie w tym drugim dużo się dzieje. Masa riffów i solówek, marszowy rytm, który z czasem przechodzi w galop. Coś pięknego! Chyba najlepszy kawałek na tym albumie. W niektórych utworach możemy odnaleźć także typowo heavy metalowe patenty i riffy, zagrane jednak w mocno przybrudzony i charakterystyczny dla grupy sposób. Jest tutaj też bardzo przyjemna instrumentalna miniaturka, czyli tytułowy "Forbidden World". Natomiast refren w ostatnim na płycie "Terror Dimension" kojarzy mi się z "Don't Trust the Saint" Bulldozer'a. Dobrze radzę wszystkim maniakom starego i diabelskiego metalu, aby zwrócili uwagę na tych pięciu Szwedów. Dla mnie naprawdę duża niespodzianka. (5)

Busha zaczęli grać różne dziwne, czasem mocno niestrawne rzeczy. Po pierwszym przesłuchaniu "Worship Music" doszedłem do wniosku, że jest to niesłuchalna kupa. Głównym powodem mojego zniechęcenia do tej płyty był drugi, nie licząc intro, utwór zatytułowany "The Devil You Know". Refren tego numeru brzmi jak by był nagrany dla amerykańskich nastolatków z przydługimi grzywkami i tunelami w uszach, a że szczerze nienawidzę takiego grania, to od razu moje nastawienie do reszty kawałków było mocno negatywne. Jednak, gdy po jakimś czasie już bez większych emocji i na spokojnie przesłuchałem ten materiał to doszedłem do wniosku, że nie jest wcale tak najgorzej, a po kilku następnych, że jest całkiem dobrze. Pierwszym co się rzuca w uszy to, to że mamy tutaj niewiele thrashu. Jest to raczej mocny i melodyjny heavy metal. Płyta zaczyna się od instrumentalnego, tytułowego intra, które przechodzi w chyba najmocniejszy, najszybszy i najbardziej thrashowy kawałek "Earth on Hell". Nic specjalnego, ale jako taki strzał w ryj na początek to się w miarę sprawdza. Dalej mamy ten nieszczęsny "The Devil You Know". Po spokojnym wsłuchaniu się w ten numer doszedłem jednak do wniosku, że poza wspomnianym refrenem reszta jest całkiem ok, a szczególnie zwrotki z fajnym riffem. Dalej mamy hiciarski "Fight'em 'til You Can't" z przebojowym refrenem, który jednak bije na głowę poprzednika oraz ciężki i klimatyczny, heavy metalowy "I'm Alive", po którym następuje instrumentalna miniaturka "Hymn 1". Następny numer "In the End" jest utrzymany w podobnym klimacie co poprzednik. Mamy tu średnie tempo, mroczny nastrój i świetny refren. Później utwór przyspiesza i raczy nasze uszy cudownymi riffami i harmoniami gitarowymi. Dla mnie chyba nr 1. na płycie. Następnie zdecydowanie krótszy, szybszy i bardziej bezpośredni "The Giant", po którym znowu chwilka wytchnienia w postaci "Hymn 2". Jak na razie jest dobrze, a w kilku przypadkach nawet bardzo dobrze. Dalej kolejny bardzo dobry utwór o ciekawym tytule "Judas Priest", którego główny riff po prostu palce lizać. Ostatnie trzy kawałki "Crawl", "The Constant" i "Revolution Screams" też prezentują równy, naprawdę wysoki poziom. Gdy kończy się ostatni utwór następuje kilka minut ciszy, po której czeka na nas jeszcze utwór niespodzianka, cover Refused "New Noise". Jak dla mnie jest to całkowicie zbędny, bardzo słabiutki numer kojarzący się z gównami takimi jak Papa Roach.. Ogólnie Anthrax powrócił z tarczą. Słychać, że Belladona będący w wysokiej formie jest dużym wzmocnieniem i śpiewakiem wręcz idealnym dla Anthrax. Płyta jest zdecydowanie heavy metalowa. Większość utworów jest ciężka, melodyjna i grana w średnich tempach. Trudno tu doszukać się numerów typowo thrashowych, więc nie ma zbyt wielu odniesień do klasycznych płyt zespołu z lat osiemdziesiątych. Trochę za mało Anthrax w Anthrax. Jednak jest to dobra płyta i na tym zakończmy. (4,8) Maciej Osipiak

Maciek Osipiak

Wojciech Chamryk

Anthrax - Worship Music 2011 Nuclear Blast

Anthem - Heraldic Device 2011 Victor

Anthem to kolejna japońska legenda. Zespół co prawda nie jest tak znany i ceniony jak Loudness czy Bow Wow, ale od 1985 roku wydał wiele płyt. Owszem, trafiło mu się załamanie z powodu ekspansji grunge i przerwa w działalności. Ale od 2001r. powrócił w zreformowanym składzie, obejmującym m.in. najbardziej znanego wokalistę grupy, Eizo Sakamoto i regularnie wydaje nowe płyty. Najnowsza "Heraldic Device" zdecydowanie należy do tych najlepszych w dyskografii grupy. To rasowy, klasyczny heavy metal. Momentami kojarzący nawet z LP "Painkiller", Judas Priest - brzmieniem, dynamiką i energią, dzięki szybkim "Contagious" i "Blood Line". Do lat 80-tych nawiązują równie udane: rozpędzony "Go!", melodyjny "Blind Alley" i "Wayfaring

No i w końcu jest. Pierwszy od siedmiu lat premierowy materiał Anthrax i pierwszy po 21 latach przerwy z Joey'em Belladoną stojącym za mikrofonem. Sporo się musiało wydarzyć w zespole, żeby fani dostali w końcu krążek w swoje ręce. Najwięcej zamieszania było z obsadą wokalisty. W 2005 roku John'a Bush'a zastąpił powracający do składy legendarny Belladona, by po dwóch latach odejść. Na jego miejsce przyszedł Dan Nelson, którego z kolei po następnych dwóch latach zastąpił ponownie John Bush. Natomiast w ubiegłym roku kolejny raz powrócił syn marnotrawny, Belladona. Uff... Po ubiegłorocznych doskonale przyjętych koncertach w ramach Sonisphere i trasy The Big Four, podczas których Anthrax prezentował doskonałą formę, można było z pewnym optymizmem oczekiwać nowego albumu. Ja jednak nie spodziewałem się cudu. Tak naprawdę ostatnią świetną płytą Wąglika było dla mnie "Persistence of Time" z 1990 roku. Później od momentu przyjścia Johna

Aria - Feniks 2011 Sojuz

Swego czasu wyczekiwałem na następcę "Armageddonu" lecz z biegiem czasu zapominałem o czekających mnie nowych nagraniach Arii. Do tego stopnia, że minęła mnie gorączka, jaką fundowały wieści z obozu rosyjskiej ikony heavy metalu. Z najważniejszą na czele tj. ze zmianą na kluczowym stanowisku jakim jest frontman. Po prostu pewnego dnia "Feniks" wylądował w moim odtwarzaczu i od razu pochłonął mnie bez reszty. Z marszu śpieszę uspokoić wszystkich tych, którym skóra ścierpła, gdy przeczytali o zmianie wokalisty. Rosjanie mają niewiarygodnego farta. Swego czasu zdawałoby się, że nie dadzą rady odbudować swojego statusu po odejściu Walerego Kipiełowa. Okazało się, że Artur Bierkut dał radę, a po przesłuchaniu "Feniksa", jestem pewien, że nowy i młody Michaił Żytniakow też da radę. Ba, rokuje na tyle dobrze, że z czasem pewnie dorzuci swoich parę groszy ku chwale rosyjskich bojarów. Także Władimir Cholstinin - i reszta - może spokojnie układać się do snu, bowiem jego arie w najbliższym

RECENZJE

83


czasie trudno będzie uciszyć. Muzycznie album ten to dalsze rozwijanie własnego stylu. Tak, tak, bo ciągłe porównania Arii do Iron Maiden są z goła nie na miejscu. Tym bardziej, że kreator tychże ostatnio produkuje średniawe wydawnictwa i to raczej Brytyjczycy powinni brać za wzór Rosjan. Także mamy tu klasyczny heavy metal z całą gamą przeróżnych ciekawych muzycznych tematów, wysmakowanych zabaw z dźwiękami i brzmieniami, całym mnóstwem zabiegów z zmianami temp, nastrojów i wszelkich innych kontrastów. Do tego wszystko jest poprzeplatane specyficznymi wpadającymi w ucho melodiami, które są charakterystyczne tylko dla słowiańskiej wrażliwości. Być może przez to dla niektórych ten album będzie ciut za łagodny. Na "Feniksie" przepięknie pracuje sekcja rytmiczna. Co prawda Maksim wystukuje rytmy zdecydowanie prościej niż Nicko, to wraz z rozgadanym i rozbrykanym basem Witalija tworzą bezkonkurencyjną parę. Niesamowity duet tworzą tu także gitarzyści. Siergiej i Władimir są w niezwykłej formie. Riffy, rytmiczna motoryka, gitarowe sola, akustyczne wstawki, to nie przerwane pasmo popisów. Być może osoba młodego wokalisty tak podziałała na starszych kolegów. Może dość długa przerwa przywróciła im świeżość. Co by nie pisać wraz z "Feniksem" panowie z Arii ponownie wspięli się na swoje szczyty. Przyglądając się z osobna każdej kompozycji trudno zdecydować się na wyróżnienie którejkolwiek z nich. Każda stanowi niepowtarzalny azyl dla heavy metalowych dźwięków. "Czarny kwadrat" - można by rzec, że to typowy dla Arii rozbujany kawałek. Znakomicie nadaje się na openera. Intrygujący choć prosty elektroniczny wstęp, perkusyjny atak dający sygnał do właściwej jazdy, znakomity refren od razu wpadający w ucho, wyśmienite solówki i takież samo elektroniczne zakończenie. "Równowaga sił" - doskonały mocny utwór łączący styl Rosjan z wpływami europejskiego melodyjnego power metalu (tego mocniejszego). "Historia pewnego mordercy" klimatyczna a za razem epicka opowieść z przepięknie budowanym pełnych napięć nastrojem. "Czarna legenda" - tym razem kompozycja utrzymana w średnim kroczącym tempie z fajnymi mocnymi gitarami oraz z wybornym mocno atmosferycznym zwolnieniem. "Walka bez zasad" - dobry przebojowy kawałek z epickim chórem bojarów w drugiej jego części. Z tego co się zorientowałem to pierwszy kawałek, który zaprezentowano gawiedzi w internecie. Tytułowy "Feniks", to pójście za ciosem, przebojowość i zabawy ze zmianami tempa. A przez ukłony dla gitarzystów za solówki już mi baniak się urywa. "Symfonia ognia" - tym razem Aria o bardziej mrocznym charakterze. "Attila" - powrót do epickiej muzycznej opowieści z wszelkimi atutami, do których przyzwyczaili nas Rosjanie. "Długie światła" - kolejny przebój? Kolejne znakomite solo? Ależ tak! Aż może zrobić się nudno od tych wszelkich dobroci. "Requiem" - bardzo emocjonalny wolny kawałek, który wyciska z nas już ostatnie nasze uczucia. Nie wiem gdzie to słyszałem, ale utkwiło we mnie pewne określenie, że dla Arii teksty piszą poeci. Bardzo przypadło mi do gustu to stwierdzenie. Z resztą nie można inaczej opisać wieloletnią współprace zespołu z Margaritą Puszkiną. Na "Feniksie" znalazły się jeszcze teksty Igora Łobanowa. Także liryki to też nie banalna rzecz. W tym wypadku inspiracje wypłynęły z m.in. z literatury (nawiązania do powieści "Pachnidło", "Mistrz i Małgorzata", "451 stopni Fahrenheita"), kina ("Zapaśnik", film z Mickey'em Rourke'm), legend i mitologii (legenda o feniksie w/g Leonardo da Vinci) oraz z samego życia. Nie wiem jak to będzie za jakiś czas. Na tą chwilę stwierdzam, że mimo iż Aria gra już kilkadziesiąt lat, to nagrała nadal świeżo brzmiącą i porywającą heavy metalową płytę. (5) \m/\m/

Arjen Anthony Lucassen - Lost In The New Real 2012 InsideOut

Muzyczne imperium Arjena Lucassena choć przytłacza swoim majestatem to jest miejscem, gdzie nie przygniata mnie przerażenie czy też

84

RECENZJE

inne przygnębienie. Zdecydowanie to przyjazne dla mnie progresywne terytorium, gdzie raczej czuję się, jak u Pana Boga za piecem. Nie oznacza to, że muzyka Lucassena jest przewidywalna. Zdecydowanie wiem w jakiej dźwiękowej materii porusza się Holender oraz jakimi operuje środkami. Jednak co do ostatecznych efektów to zawsze kończy się dla mnie ogólnym zaskoczeniem. I nie ważne, czy Arjen obierze kierunek bardziej rockowy, czy też metalowy, a także czy skomplikuje mocniej swoje dźwięki czy też zwróci się do nas bezpośrednio ze swoją muzyką. Z resztą, akurat ten artysta nigdy nie trzymał się stałej stylistyki i mieszał wszelkie gatunki, tak jak uważał za stosowne. Tak też jest w wypadku "Lost In The New Real". Głównym wyróżnikiem tego wydawnictwa jest to, że Arjen Anthony Lucassen stworzył swoje autonomiczne dzieło. Atutami jego płyt sygnowanych chociażby nazwami Ayreon czy też Star One były rzesze muzyków i wokalistów o gruntowanej renomie. Tym razem zdecydowaną większość instrumentów, a również wokali, multiinstrumentalista nagrał sam. Owszem jest grono zaproszonych gości, ale w porównaniu z wspomnianymi powyżej, jest ono bardzo skromne. Jak to sam Lucassen podkreśla nie jest wybitnym śpiewakiem, ale wydaje się, że na "Lost In The New Real" uniósł ciężar wokalnej narracji. Dźwiękowo jest zdecydowanie prościej niż zazwyczaj. Kompozycje są krótkie i skondensowane. Choć tytułowy ma ponad 10 minut. Oparte są raczej na rockowym rzemiośle i obdarzone chwytliwymi melodiami z pewnymi skłonnościami do popowych rozwiązań. Autor rezygnuje tu z instrumentalnych popisów czy też z rozbuchanych aranżacji orkiestrowo-symfonicznych, tak charakterystycznych dla innych jego produkcji. Mimo braku skomplikowanych muzycznych struktur Lucassenowi udało się na pierwszym krążku zamknąć dźwięki w koncept. Łączy je historia głównego bohatera - tajemniczego Pana L. -, którego po wybudzeniu z hibernacji w dalekiej przyszłości do nowej rzeczywistości wdraża równie zagadkowy psycholog. W jego rolę wciela się znany aktor Rutger Hauer. Narracje tego znakomitego aktora są bardzo ważne, nie tylko, że stanowią istotny element opowieści, ale także dlatego, że pomagają budować odpowiedni jej klimat. Zaś drugi dysk zawiera pięć luźnych autorskich kompozycji, które nie pasowały do koncepcji pierwszego dysku, oraz pięć coverów artystów, które dla Lucassena były i są nadal dużą inspiracją (Pink Floyd, Blue Oyster Cult, Led Zeppelin, Alan Parsons Project, Frank Zappa). I właśnie te covery mocniej przykuwają uwagę, a to za sprawą dość głębokiej ingerencji w aranżacje tychże kompozycji. Ciekawe, jak zareagują rockowi puryści. Mnie podejście Lucassena w tym wypadku przypadło do gustu. "Lost In The New Real" to kolejny projekt Arjena Anthonye'go Lucassena, który będzie ozdobą mojej kolekcji. Podejrzewam, że nie tylko mojej. (5) \m/\m/

At Vance - Facing Your Enemy 2012 AFM

Niemiecki At Vance kojarzy się z neoklasycznym graniem w estetyce heavy i power metalu. Także to kolejni muzycy zafascynowani dokonaniami Blackmore'a (z okresu Rainbow z Graham'em Bonnet'em) i Malmsteen'a (powiedzmy za czasów albumu "Trilogy"). Jest to jakaś analogia do Burning Point, którzy też są zafascynowani tym okresem. Z tym, że muzycy At Vance mają się bardziej do hard rocka pokroju Whitesnake i Foreigner czy też przedstawicieli hard'n'heavy Axel Rudi Pell (oprócz wymienionych już artystów). W muzyce At Vance jest też sporo naleciałości z tzw. AOR'u. Podobnie, jak w wypadku Finów, niemieccy muzycy zrobili sobie trzyletnią przerwę w nagrywaniu. Prawdopodobnie z tego powodu dużo łatwiej było mi odsłuchać "Facing Your Enemy". Chyba stęskniłem się za dobrą neoklasyczną muzą... Mocno ułatwili sprawę również muzycy, bowiem przygotowali wyjątkowo dobre i różnorodne utwory, ciekawie wymyślone i zaaranżowane. Nie mówiąc o wykonaniu. Pełno w nich melodii, mocnych

jak i stonowanych momentów, wyśmienitych riffów, a także solowych popisów. Aż dziw bierze, ale podoba mi się całość albumu, choć najlepsze momenty dla mnie, to dynamiczny "Saviour" i przebojowy "See My Crying". Nie ma co ukrywać, At Vance a.d. 2012 jest w wyśmienitej formie i nie ma co się rozwodzić. Jeszcze parę słów o wokaliście Rick'u Altzi. Z poprzedniego albumu Niemców, "Ride the Sky" nie bardzo go pamiętam, ale na najnowszym krążku jest w kapitalnej formie… Teraz można śmiało go umieścić wśród klasycznych hard rockowych śpiewaków. Rick znakomicie czuje się w takiej estetyce. Czas na podsumowanie... W przeciągu krótkiego czasu, miałem możliwość przesłuchania dwóch płyt z muzyką określaną przymiotnikiem: neoklasyczna. Obie wyborne. Myślę, że następczynie nie będą tak dobre. No chyba, że wierzy się w cuda. Dlatego cieszmy się tym co mamy. (4) \m/\m/

Axevyper - Angeli D'Acciaio 2011 My Graveyard

Młode zespoły hołdujące w swej muzyce "made in 80's" powstawały i powstają, i na przekór wszystkim grają do bólu klasyczny heavy metal mocno zakotwiczony w New Wave of British Heavy Metal. Włoski Axevyper, to zespół który zadebiutował w 2010. Po udanym debiucie przyszła pora na EP "Angeli D'Acciaio", która podobnie jak pierwsza płyta wydana została przez podziemną włoską wytwórnię My Graveyard Productions. Co do tego, że muzycy Axevyper to maniacy Iron Maiden, nie ma żadnych wątpliwości. Już sam image bandu jest żywcem wyciągnięty z lat 80-tych (spandexowe legginsy, białe adidasy, skóry, ćwieki, nabojowe pasy). W muzyce Włochów wyraźnie słychać wpływy klasycznych zespołów jak stary Iron Maiden, Judas Priest czy Grim Reaper jak i kultowego włoskiego bandu Strana Officina. Na EP znajdziemy siedem chwytliwych utworów. Muzycznie debiutancki album Axevyper "Axevyper" i EP "Angeli D'Acciaio" niewiele się różnią i jest to 100% heavy metal w najczystszej postaci, ale co ciekawe, w przeciwieństwie do debiutu Włosi zdecydowali się na nagranie wszystkich utworów w ojczystym języku. Całość brzmi ciekawie i oryginalnie, zaś język włoski nadaje kawałkom melodyjności. Utwory na EP brzmią bardzo klasycznie i oldschoolowo, są chwytliwe, łatwo wpadają w ucho. Melodyjne riffy charakterystyczne dla nurtu NW OBHM, świetne solówki i energiczne wokalizy, sprawiają, że słucha się tego bardzo przyjemnie. Słychać (i widać), że chłopaki z Axevyper mają jaja ze stali, naprawdę kochają heavy metal, a granie płynie prosto z serca i sprawia im wiele radości . Na uwagę zasługuję świetny cover grupy Heavy Load, który urasta wręcz do rangi heavy metalowego hymnu "Heavy Metal Angels (In Metal and Leather)". W aranżacji Axevyper i zaśpiewany po włosku brzmi bardzo pozytywnie i nadaje utworowi nowej świeżości. Ponadto, płytę zamyka utwór bonusowy, w którym gościnnie można usłyszeć Giancarlo Fontani (ex-Sabotage). Włosi udowodnili że zarówno debiut, jak i EP "Angeli D'Acciaio" jest żywym świadectwem na to, że klasyczny heavy metal połączony z językiem włoskim brzmi naprawdę dobrze i kopie dupę jak trza! (4,5) Joanna Denicka Battle Beast - Steel 2011 Nuclear Blast

Podobno prawdziwa kobieta z niczego zrobi sałatkę i awanturę. Nie wiem jakie Nitte Valo robi sałatki, ale w awanturniczym, rozwścieczonym śpiewaniu, Nitte sprawdza się znakomicie. Płyta "Steel" jak na debiut jest podejrzanie fajna i podejrzanie przebojowo-komercyjna, ale staram się to wrażenie zrzucić na karb faktu, że ukazała się ona dzięki wytwórni zajmującej się także popem. I choć wciąż zostaje lekkie niedowierzanie czy aby na pewno ten ziejący ogniem "Steel" to nie wytwórniany, sztuczny produkt idealnie podrabiający pełen pasji heavy metal, świetnego wrażenie odmó-

wić mu nie można. Absolutnie każdy numer na tej płycie to przebój. Nie tylko te dziesięć tradycyjnie heavymetalowych kawałków, ale nawet jedenasty, czyli jedyna na krążku ballada to hit jakich mało. Doprawdy nie wiem jak Nitte i koledzy tego dokonali, dawno już się z takim zjawiskiem nie spotkałam, ale być może odpowiedź leży na gruncie gatunku jaki wybrali. "Steel" to ewidentne granie pod klasyczny niemiecki heavy metal, proste jak cep, z do bólu lakonicznymi tekstami, okraszone chórkami, w prostej linii inspirowane Warlock, Accept czy Running Wild. Jedynym obcym elementem są dość ekspansywne, typowo fińskie klawisze. Dominują szybkie tempa, energia nawet nie tętni, ale wręcz kipi i bucha z tej płyty, a dynamika rozsadza ją od środka. Nie dziwne, że Battle Beast zostało laureatem Wacken Metal Battle w 2010 roku, takich przebojogennych debiutów prawie się nie spotyka. Dobre wrażenie robi wokalistka, dzięki której "Steel" nie jest "metalowym zespołem z wokalistką", ale "metalowym zespołem", a jej manierę można porównać nawet nie do Leather ale raczej do Dio czy do Nicka Nighta z Dream Evil. Trudno jest może nazwać "Steel" płytą rasową, opartą na wymyślnych riffach czy miażdżącą mocą. Za to w kategorii "heavymetalowego popu" (i nie mam na myśli aranżacji) "Steel" to po prostu zjawisko. Z drugiej strony, być może Finowie tak mają, ostatecznie ich nie Teräsbetoni to podobna popheavymetalowa konwencja. (4,5) Strati

Battlerage - True Metal Victory 2011 Metal On Metal

Chilijscy barbarzyńcy uderzają po raz kolejny. Jest to atak brutalny i bezkompromisowy nastawiony na całkowite zniszczenie wszelkich punktów oporu i wybicie z rąk wroga jakichkolwiek argumentów. Battlerage się nie opieprza, nie uznaje żadnych półśrodków, tylko wali dźwiękowym toporem prosto w łeb. Tu nie ma pacyfistycznego słodkiego pierdzenia, tylko wojna, krew i Metal. Parafrazując mojego szanownego kolegę Ostrego: "Ta kapela jest jak słynny odczynnik na basenie do wykrywania szczochów barwiący wodę obok przypałowca po usłyszeniu Battlerage wszyscy pseudofani metalu uciekają zawstydzeni na bezpieczne łono Marylina Mansona". Nic dodać nic ująć. Nowa płyta to dzieło bardziej wyważone, mniej dzikie, ale jednocześnie mordujące słuchacza w sposób bardziej precyzyjny i bezwzględny niż na poprzednich krążkach. Mamy tutaj szybkie numery takie jak "Return of the Axeman", "Blood on Iron" czy mój ulubiony "Raw Metal", a także więcej niż zwykle wolniejszych i ciężkich hymnów: "Black Sunday" oraz tworzące trylogię opartą na historii tajemniczej egipskiej księgi Thotha "The Serpent Slumber", "Stygia" oraz mroczny i mocno kojarzący się z wczesnym okresem Manowar ("Into Glory Ride") "My will be Done". Dość wyraźnie zarysowany jest podział płyty na pierwszą- szybką i agresywną oraz drugą - wolną, mroczną i ciężką. Muzyka jest też bardziej melodyjna niż wcześniej, jednak nie jest to melodyjność znana z płytek rożnych pseudo "power" metalowych zespolików. Są to melodie zagrzewające do boju, a nie wywołujące łzy wzruszenia. Brzmienie jest wręcz idealne dla takiego stylu grania. Soczyste i ciężkie gitary, na całe szczęście naturalne bębny oraz barbarzyński głos wokalisty, który na tym albumie częściej niż zwykle zapuszcza się w bardziej epickie rejony. Album jest w 200% Heavy Metalowy! Słychać, że tworzony jest przez fanatyków i do takiego grona odbiorców jest


również skierowany. Jeśli jesteś wielbicielem prawdziwego, męskiego, Heavy Metalu z epickim zacięciem i zespołów takich jak: Grave Digger, Paragon, Lonewolf, Manilla Road czy wczesny Manowar to nawet się nie zastanawiaj tylko zamawiaj ten album! True Metal Victory! (5,8) Maciej Osipiak

Beehler - Messages to the Dead 2011 High Roller

Zawsze dość sceptycznie podchodziłem do kapel, lub też ich członków, którzy po ponad dwudziestu latach milczenia, nagle postanawiali wracać na scenę. Bo to dzieci już odchowane, z żoną się rozwiedli, poza tym kryzys wieku średniego stuka do drzwi, więc wypada znowu odkurzyć gitarę i poczuć się tak jakby się miało dwadzieścia lat. (Może coś się jeszcze wyrwie...?) Muszę przyznać, że rezultaty tych wielkich powrotów bywają delikatnie mówiąc różne, zwłaszcza, że dwa razy do tej samej rzeki się nie wejdzie, a odgrzewany kotlet, nigdy nie smakuje tak samo. Równie sceptyczny byłem wobec powrotu pana Dana Beehlera, wrzeszczącego perkusisty z legendy Kanadyjskiego thrashu - Exciter. No bo przecież drugi taki "Violence and Force", już się nie trafi, prawda? A tu... niespodzianka. Panie i panowie, Dan Beehler, który postanowił ponownie zasiąść za garami i mikrofonem, powraca z płytą "Messages to the Dead", wydaną pod własnym nazwiskiem i funduje nam siarczystą, thrashową rozpierduchę, w najczystszej postaci, jakiej od dawna nie było. Siermiężnie, surowo, głośno i do przodu. Dobrał sobie też muzyków, którzy wioseł od w wczoraj w ręku nie trzymają, co słychać i czuć, poza tym skubany trzepie w gary i wrzeszczy tak opętańczo, jakby, przez ostatnie ćwierćwiecze przygotowywał się tylko do tego. W zasadzie, można by rzec, że będąc starszy, Dan głos ma niższy i nawet potężniejszy niż kiedyś. W dobie klawiszy, ugłaskanych brzmień i przesłodzonych zespołów, dla grzecznych dziewczynek, Beehler serwuje nam pierwotny, siarczysty metal, w najczystszej postaci, którego nie powstydziłby się w czasach świetności Exciter. Zwracam tu uwagę na utwory "In Noone we Trust", "March of Death", czy też "Jet Black". Płyta z początku, może wydawać się trochę jednostajna, natomiast, po którymś przesłuchaniu, zaczyna mocno wpadać w ucho, tak więc jeśli komuś na początku utwory zleją się w jedno, to absolutnie się nie przejmować, tylko słuchać dalej. Na żywo także wypadają niezgorzej, bo sam miałem okazję widzieć ich na zeszłorocznym H.O.A. i krótko mówiąc, warto było jechać aż pod Hamburg. Podsumowując, jeśli lubicie stary dobry, surowy thrash, to naprawdę gorąco polecam. Swoją drogą, ciekawe co na to John Ricci...? (4) Michał Drzewiecki

stępny - ballada "Little Love" - to sztampowa wariacja na temat utworów Nickelback. Zespół rehabilituje się następnym numerem. "Forgotten One" powala szybkim tempem, pracą gitar niczym na płytach Black Label Society i ciekawą solówką. Dobre wrażenie podtrzymuje "Ligeia" - utwór szybki, oparty na świetnie napędzającej całość sekcji, ale jednocześnie urozmaicony, ciekawie zaaranżowany z zadziornym śpiewem i balladowym refrenem. Równie południowo jest w następnym na krążku "Sisyphus", w którym na plan pierwszy wsuwają się wybrzmiewająca na tle riffu partia slide na i długie, melodyjne solo gitarowe. Akustyczne brzmienia na początku "Miss Temptation" to typowa zmyłka - utwór dość szybko się rozkręca, stanowiąc doskonały wstęp do następnego na liście "Train". To już niemal Down - gęste partie bębnów, charakterystyczny riff, zestawiony kontrastowo i równoważący melodyjny refren. Chwilę wytchnienia daje druga na płycie, ale tym razem udana ballada - "To Forget". Całość kończy się mocarnym, riffowym "Inner Revolution". BlackJack na swym debiucie zaprezentował się z jak najlepszej strony - mamy tu 10 celnych strzałów i tylko jedno pudło, w postaci nieudanej ballady "Little Love" - czyli średnia całkiem całkiem. Warto więc sprawdzić tę płytę! (5)

chwytliwe solówki to ozdoba większości utworów. Równie dobry jest wokalista, Wataru Shiota - śpiewa tak, że właściwie trudno się zorientować, że to Japończyk - wyraziście, bez charakterystycznej dla tej nacji śpiewnej melodyki. Gdyby nie to, że zespół nie wie, kiedy skończyć i część utworów jest przydługa, trwając 4-5 minut, gdy powinna się zawierać w granicach czasowych 3'30 - 4 - ocena byłaby jeszcze wyższa. (4) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Blaze Bayley - The King of Metal 2012 Blaze Bayley

Blatant Disarray - Everyone Dies Alone 2010 Tribunal

Przyznam się bez bicia, że nie słyszałem wcześniej nic o tym zespole. Po przeszukaniu sieci dowiedziałem się, że Blatant Disarray istnieje już od 2000 roku, a został złożony przez czterech młodych Amerykanów pochodzących z północnej Karoliny. Opisywana tutaj płyta jest ich debiutem, a wcześniej spłodzili jeszcze EP i demo odpowiednio w 2002 i 2003 roku, czyli dość dawno temu. Pierwszy kontakt z ich muzyką był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Chłopaki wymiatają zajebisty, melodyjny thrash w stylu Bay Area. Słychać po trochu Forbidden, Heathen i przede wszystkim Testament. Zwłaszcza głos wokalisty jest momentami bardzo zbliżony do maniery wczesnego Chucka Billy'ego. W tych utworach dzieje się tyle, że nie ma miejsca na nudę: masa świetnych riffów i solówek, zmiany tempa i ciekawe melodie. Poziom techniczny muzyków stoi na bardzo wysokim poziomie, co może dziwić zważywszy na to, że jest to debiut. Kiedy jednak spojrzymy na staż grupy wszystko staje się jasne. Kolejną zaletą tego materiału jest jego chwytliwość. Melodie nie wpadają jednym i wypadają drugim uchem jak to ma miejsce w przypadku wielu innych kapel, tylko wkręcają się w mózg i zostają tam na długo. Sam przyłapałem się na nuceniu od czasu do czasu poszczególnych fragmentów tej płyty. Zwłaszcza refren do "Down and Out" nie daje mi spokoju swoją "testamentową" melodyką i przebojowością. Poza tym ciężko wymienić jakiś faworytów. Jest to bardzo równa płyta bez żadnych słabych punktów. Polecam nie tylko fanom thrashu, ale ogólnie dobrego metalu. Od teraz będę bacznie śledził poczynania Blatant Disarray. (5,2) Maciek Osipiak

Kiedy gruchnęła wiadomość, że Blaze po raz kolejny postanowił wymienić cały skład, spodziewałem się, że na nową płytę przyjdzie nam trochę poczekać. A tu proszę! Po niespełna roku pojawił się "The King of Metal". Tytuł płyty i okładka przedstawiająca Bayleya zrobionego na terminatora (?) z koroną cierniową wyglądały zachęcająco dawały duże nadzieje na bardzo konkretną rzecz. Jednak pierwsze przesłuchania mnie rozczarowały. Miałem wrażenie, że płyta jest zrobiona na siłę, mało wyrazista, słychać było brak zgrania. Do tego brzmienie wydawało mi się za surowe, melodie jakby słabsze niż wcześniej, jednym słowem zawód. Jednak po pewnym czasie postanowiłem dać tej płycie drugą szansę i tym razem było już dużo lepiej. Nie jest to płyta tak udana jak dwie poprzednie. Brzmieniem i konstrukcją utworów nawiązuje bardziej do takich płyt jak "Tenth Dimension", które były nagrywane jeszcze pod szyldem Blaze. Brzmienie jest faktycznie trochę surowsze i mocno zbasowane co w porównaniu z krystaliczną produkcją dwóch poprzednich krążków może na początku trochę przeszkadzać. Z czasem na tyle się przyzwyczaiłem, że już nie zwracam na to uwagi. Nowi muzycy grają po prostu inaczej niż ich poprzednicy i pewnie stąd brały się moje początkowe zarzuty. Jest tutaj kilka naprawdę znakomitych utworów np. poświęcony zastrzelonemu gitarzyście Pantery "Dimebag", "Black Country" czy "Rainbow Fades to Black". Wyróżniają się też spokojne utwory, w których Blaze śpiewa tylko przy akompaniamencie pianina czy klasycznej gitary, "One More Step" i "Beginning". Reszta płyty też jest godna uwagi. Dopełnienie całości są jak zwykle bardzo osobiste teksty, w których Blaze rozlicza się ze wszystkim gównianymi tematami jaki go spotkały w ostatnim czasie. "The King of Metal" nie jest płytą wybitną, ale na pewno jest to kawał porządnego Heavy Metalu. Podziwiam upór z jakim ten człowiek brnie do przodu i nagrywa kolejne dobre płyty mimo wszystkich przeciwności losu jakie spotyka na swojej drodze. (4,5)

Blaze - Blaze

Maciej Osipiak

2012 High Roller

BlackJack - Ride On 2011 Self-Released

Krótko po ukazaniu się MCD "Hangover Rhapsody" krakowski zespół wydał swój debiutancki album. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom trafiły nań wszystkie anglojęzyczne utwory z "Hangover Rhapsody", plus sześć premierowych. Muzycznie nic się nie zmieniło: to wciąż energetyczny hard rock, nawiązujący z jednej strony do stoner rocka, a z drugiej do klasycznego heavy metalu. Początek albumu to prawdziwe mocne uderzenie: szybki, melodyjny "Hangover Rhapsody", "Gun" z dyskretnymi nawiązaniami do Led Zeppelin i mrocznym głosem Pawła Kluczewskiego i rozpędzony "New World Order". Niestety utwór na-

Japoński kwartet na swym wydanym już kilka lat temu własnym sumptem debiucie gra klasyczny hard rock / heavy metal. Utwory są raczej proste, oparte na współbrzmieniu gitary i basu, dynamiczne i bardzo melodyjne. W większości kompozycji słychać wyraźną inspirację dokonaniami Scorpions z przełomu lat 70-tych i 80-tych, szczególnie w współpracy gitary solowej i rytmicznej. W "Picture", trwającym niewiele ponad minutę outro mamy zaś brzmienia wyjęte z takiego np. "War Pigs", Black Sabbath. Generalnie poziom całego albumu jest dość wyrównany - trudno wyróżnić któryś z utworów. Nie ma ballad, poza okazjonalnymi zwolnieniami w "See The Lights" i "Wiseacre In The Land Of Nod". Świetnie radzi sobie gitarzysta Hisashi Suzuki - długie, pomysłowe,

Brainstorm - On the Spur of the Moment 2011 AFM

Moc i ciężar wyparowały z Brainstorm jak perfumy z źle zakorkowanego flakonika. Ktoś nie domknął buteleczki po "Liquid Monster" i od tego czasu z płyty na płytę z Brainstorm ulatują gęste riffy, intensywne melodie i ciekawe kompozycje. Oczywiście nie wszystko wyparowało, został całkiem solidny etanol, na który składa się charakterystyczny styl Brainstorm i rewelacyjny, głęboki wokal Andy'ego Franka. Na dziewiątym krążku Niemców nie brakuje więc dociążonych riffów, mięsistego brzmienia, kosmicznych smug klawiszy i zaśpiewanych z niezwykłą lekkością i luzem melodii. O ile te najmocniejsze strony grupy - styl i wokalista - bronią się i nie pozwalają nazwać

"On the Spur of the Moment" płytą tragicznie słabą, o tyle zapewniają jedynie bezpieczne minimum, żeby z perfum nie pozostał sam flakonik. Niestety pułapka w jaką wpadł Brainstorm wygląda bipolarnie. Na krążku mamy albo całkiem dynamiczne, heavymetalowe kawałki, które niestety mogłyby na poprzednich krążkach grać tylko rolę zapychaczy (w miarę atrakcyjny jest stonerowy "Temple of Stone" i "ejitisowy" "No Saint-No Sinner"), albo rozwlekłe, miękkie piosenki, z których prym wiedzie ballada "In These Walls" z jarmarcznymi klawiszami á la "Bajki Natalki". Szkoda, że Niemcy nie znają ani piosenek małej Kukulskiej ani disco-polo, może nie zdecydowaliby się na promowanie płyty takim tandetnym utworkiem. Jak to możliwe, że zespół dający jedne z najgorętszych, najbardziej energetycznych i porywających koncertów w całym heavymetalowym światku, potrafi nagrać płytę pozbawioną choćby jednego kawałka, który chciałoby się włączyć jeszcze raz? Niespodzianka czeka na wytrwałych, na samym końcu zespół umieścił epicki, kroczący i masywny "My own Hell", jedyny na tym krążku kompromis między tą dwubiegunową konstrukcją krążka. Na szczęście wytwórnianym zwyczajem po płycie następuje trasa, więc są szanse, żeby znów zachwycić się Brainstormem. (3) Strati

Burning Point - The Ignitor 2012 Scarlet

Po ponad trzech latach w moje ręce trafia nowe wydawnictwo zespołu Burning Point. Przez ten czas panowie znaleźli nowego wydawcę, poudzielali się w pobocznych projektach: Ghost Machinery i Stargazery. To też tłumaczy tak długą przerwę pomiędzy wydaniem albumów. W ogóle z muzyką tej fińskiej kapeli u mnie bywało różnie. Raz sięgałem po nią chętnie, innym razem starałem się jej unikać. Traf chciał, że "The Ignitor" przesłuchałem wielokrotnie i to z chęcią, co wobec mojej chwilowej odrazy do melodyjnego power metalu jest rzeczą niebywałą. Być może pewnym ułatwieniem było to, że Finowie od zawsze kolaborują z heavy i power, egzystując na pograniczu tych obydwu nurtów. Po inspiracje sięgają jednak głębiej np. do Rainbow z okresu z Graham'em Bonnet'em, czy też Yngwie Malmsteena (ze względu, że gitarzysta Pete Ahonen ma takie ciągotki i ich nie ukrywa). I z tym kojarzy mi się Burning Point. Na "The Ignitor" jest to słyszalne głównie w wolnych kawałkach; "In the Night", "Silent Scream" oraz w tytułowym, który utrzymany jest w średnim tempie. Dużo mniej słyszalne jest to w bardzo szybkich kawałkach "Eternal Flame", "In The Fire's Of Myself - Made Hell" czy "Holier Than Thou", gdzie wyziera power metalowa natura, często przesączona "judasowym" charakterem. Tych heavy metalowych odnośników jest znacznie więcej, wymienię chociażby Black Sabbath z Tony Martinem za mikrofonem, Accept, a nawet Manowar (posłuchajcie "Lost Tribe"). Tak czy inaczej, wszystko cementuje neoklasyczne zacięcie duetu gitarzystów Ahonen / Kolivuori. Po za tym na "The Ignitor" wspomniany duet gra również rolę główną, gdyż album jest zdecydowanie gitarowy. Oczywiście są tu też klawisze ale w śladowych ilościach, jednak to gitarowe riffy i sola przykuwają uwagę słuchacza. Pete Ahonen nadaje ton także swoim śpiewem. Jego głos również przemyka między heavy metalową a hard rockową szkołą. Nie ma nic wspólnego z kolegami po fachu z rodzimego podwórka, tych chociażby z Stratovarius czy Sonata Arctica. Raczej nawiązuje do śpiewaków, którym nie obcy jest hard rockowy brud w gardle. Jak zwykle brzmienia i pro-

RECENZJE

85


dukcja są na najwyższym poziomie. Finowie gdy mają czasami gorszą formę, to w tym wypadku nigdy nie zawodzą. Muzyka z "The Ignitor" choć porusza się w rejonach mocno już ogranych, to w tym wypadku brzmi wyjątkowo świeżo. Polecam fanom melodyjnych odmian heavy, power oraz hard rocka. (4) \m/\m/

Burning Starr - Land of the Dead 2011 Limb Music

Jack Starr obok Davida DeFeisa był jednym z fundamentów Virgin Steele. Współtworzył dwie płyty i - idąc za autorstwem utworów był odpowiedzialny za tę mniej epicką, a bardziej hardrockową stronę grupy. Jeszcze w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych drogi obu panów się rozeszły i Starr zaczął nagrywać pod różnymi szyldami płyty z tradycyjnym, ale skręcającym w stronę rock'n'rolla heavy metalem. Nagrywał je do początku lat dziewięćdziesiątych, potem nie nagrywał nic, żeby u progu XXI wieku zacząć nagrywać tradycyjny heavy skręcający na epicką ścieżkę. Pojawił się projekt o znajomo brzmiącym tytule Guardians od the Flame, potem płyta Burning Starr o znajomo antykizującej okładce i wreszcie teraz, płyta "Land of the Dead" o okładce z kolei znajomo wyglądającej. Nie kojarzącej się jednak z dawnym współkompozytorem, a raczej obecnym perkusistą. Zresztą, oba tropy trafne, bo "Land of the Dead" prezentuje klasyczny, trochę oldskulowy heavy metal tu i ówdzie inspirowany Manowar, a przede wszystkim starym Virgin Steele. W tekstach królują standardowe "córy ciemności", "zmierzch bogów", "krew i stal" czy podążanie wybraną ścieżką aż do końca świata (jakby nie było, to ruchome święto jest ostatnio bardzo modne). W parze ze schematycznymi lirykami idą klasyczne riffy, ekspresyjne linie melodyczne, wciągające refreny, trafiające się podniosłe tempa oraz przyjemne, tradycyjne i przejrzyste brzmienie. Mimo aż kipiącej archaizacji gatunku, nie można nazwać "Land of the Dead" albumem prostackim. Starr gitarowo kreuje motywy mające nawiązywać do tekstów: czasem nadaje patetyczny ton, czasem tworzy orientalizujące riffy ("Never Again" czy "Sands of Time"), a bogactwo linii melodycznych i mocny, pełen odcieni wokal Toda Michaela Halla czynią z "Land of the Dead" dowód na to, że można dziś nagrać do bólu tradycyjną, wręcz wtórną płytę i wciąż umieć zainteresować nią słuchacza. Inna sprawa, że porównań uniknąć trudno. Tytułowy utwór mógłby się znaleźć na drugiej płycie Virgin Steele. Instrumentalny "Twilight of the Gods" przywołuje filmowe przerywniki na później-szych płytach tej grupy. "Here we are" brzmi jak cover Human Fortress z płyty "Defenders of the Crown". "Daughter of Darkness" to niemalże ballada Manowar. I choć Jack Starr wypiera się swoich inspiracji późnym Virgin Steele - to jest tym, które gra już bez niego - trzy ostatnie kawałki ewidentnie wskazują, że chyba coś mu wierci dziurę w podświadomości. "On the Wings of the Night" - taki sam tytuł jak utwór Virgin Steele z "Age of Consent". "Never Again" zawiera identyczny motyw jak "The Final Days" z płyty "The Book of Burning" Virgin Steele (kto nie wierzy, niech porówna 2.55 minutę u Starra i 4.30 u De Feisa). Zamknięcie płyty Starra jako żywo przypomina defeisowe zamykaczy typu "We are Eternal" czy "Veni Vidi Vici". Ile jest prawdy w zarzekaniu się o przypadku, ile domysłów - nieważne. Ważne, że także dzięki tym mniej lub bardziej świadomym nawiązaniom, Starr stworzył naprawdę dobrą płytę dla miłośników tradycyjnego heavy metalu. (5) Strati Cage - Supremacy Of Steel 2011 Music Buy Mail

XX lecie istnienia Cage uczcili kolejną, bardzo udaną wariacją na temat albumu "Painkiller" Judas Priest. Jest to jednak twórcze podejście do tego, co zaproponowali na jednej ze swych najlepszych płyt utytułowani Brytyjczycy. Efektem połączenia ich klasycznego,

86

RECENZJE

ocierającego się o speed metalu z dynamicznym US power jest właśnie "Supremacy Of Steel". To płyta bez słabych punktów, dopracowana i urozmaicona. Przeważają szybkie tempa, oparte na gitarowym duecie i dynamicznej pracy sekcji. Momentami, jak w openerze "Bloodsteel" zespół serwuje nawet niemal black metalowe przyspieszenia. Nie brakuje też potężnie brzmiących, marszowych rockerów ("Braindead Woman") czy zwolnień urozmaicających piekielnie szybkie kompozycje ("King Of The Wasteland"). Echa poprzedniego albumu powracają w epickim, najdłuższym na płycie "Hell Destroyer vs. Metal Devil". Sean Peck ponownie udowadnia, że jest jednym z najlepszych wokalistów w klasycznym heavy, prezentując skalę, siłę i moc swego głosu. Czasem próbuje też eksperymentować: mroczy "Anneliese Michel" to wokale w stylu Kinga Diamonda, zaś szybki, utrzymany w stylu lat 80-tych "Flying Fortress" przypomina nieco interpretacje J. Brodena. Album kończy dość melodyjny, ale sztampowy bonus "Skinned Alive". Nie zmienia to faktu, że jako całość "Supremacy Of Steel" jest płytą bardzo udaną i jedną z najlepszych - nie tylko w dyskografii zespołu. (5) Wojciech Chamryk

Candlemass - Psalms For The Dead 2012 Napalm

Tak w sporcie, jak i w muzyce, dobrze jest zakończyć karierę, będąc w szczytowej formie. Bo lepiej wycofać się z gry na własnych warunkach, niż ustąpić w niesławie, przyznając się do niemocy i niemożności dorównania swoim osiągnięciom sprzed lat. Oto gdyby Candlemass skutecznie odszedł w niebyt po słabo przyjętym, choć obiektywnie dobrym (jeśli przymknąć oko na zmianę stylistyki) "Chapter VI", historia osądziłaby, iż Szwedzi nic ciekawego nie byli już w stanie zaproponować. Dwa albumy z późnych lat 90-tych tego poglądu by nie obaliły, lecz od powrotu klasycznego składu w 2001 roku i wydania "Candlemass" parę lat później, Szwedzi - najpierw z Marcolinem, potem z Lowem - tworzyli dzieła wyłącznie doskonałe. Inne niż w latach 80-tych, ale równie dobre. Potężny i przebojowy zarazem "Candlemass", wisielczo klimatyczny "King of the Grey Islands", zaskakujący "Death Magic Doom", a teraz "Psalms for the Dead". Jaki to album? Przede wszystkim bezpieczny, co zrozumiałe, skoro planowo jest on ostatni, więc jaki byłby sens w eksperymentowaniu? On nie ma zaskakiwać, lecz sprostać oczekiwaniom fanów i się im spodobać - przynajmniej ja tak to interpretuję. Z tego zadania "Psalmy" wywiązują się doskonale. Na albumie znalazło się miejsce dla kawałków melodyjnych i motorycznych, takiego heavy metalu zagranego na doom metalową modłę, ale także czysto doomowych walców, utworów klimatycznych, a nawet małego eksperymentu w postaci w dużej mierze mówionego "Black is Time". Chyba jedyną zauważalną istotną zmianą w stosunku do poprzednich albumów są klawisze, grające często i gęsto, w dodatku wybitnie pod lata 70te, nadając przez to utworom naprawdę intrygującego klimatu. Sięgnijcie choćby po "Siren Song" z doskonałymi Hammondami Pera Wiberga. Czyżby to taka odpowiedź na "Heritage" Opeth? Innym rzucającym się w uszy elementem są partie solowe Larsa Johanssona. Nie od dziś wiadomo, że to znakomity gitarzysta i jego solówki zawsze były ozdobą płyt Candlemass, lecz na "Psalmach" zagrał być może najlepiej w swojej karierze! Posłuchajcie choćby "Dancing in the Temple (of the Mad Queen Bee)" - niewiele ponad 3 minuty, ale Lars sypie solówkami jak z rękawa! To zresztą

utwór dla Candlemass nietypowy. Koniecznie go jednak posłuchajcie, podobnie jak zabójczego (nomen omen) "Killing of the Sun". Oto, dlaczego Leif Edling jest geniuszem! Setki zespołów doom metalowych na całym świecie dzień i noc kombinują z riffami Black Sabbath, starając się napisać taki kawałek, a lider Candlemass po prostu to robi! Toż to automatyczny klasyk! Ach, cóż to za wspaniałe pożegnanie. Sporo chciałbym jeszcze Wam o "Psalmach" powiedzieć, choćby żeby wyprzeć ze świadomości nieuchronny koniec Candlemass, lecz swoim pisaniem niestety go nie odwlekę. Pora więc przełknąć tę gorzką pigułkę i pogodzić się z tym smutnym faktem. Razem, na trzy! Raz, dwa… (6) Adam Nowakowski

Chickenfoot - III 2011earMusic

Każde pokolenie ma swoją muzykę, która mówi własnym i nie powtarzalnym językiem. Chickenfoot gra hard rocka, którego kod dźwiękowy przemawia do współczesnego młodego pokolenia. Niestety ten dialekt jest zupełnie dla mnie nie zrozumiały. Na prawdę nie rozumiem tego współczesnego hard rocka (np. Velvet Revolver). Dla mnie jest za bardzo schematyczny, z dziwnie stłamszonymi riffami oraz z dusznym i stęchłym klimatem. Fakt, zanim usiadłem do napisania paru tych słów, to przesłuchałem album ładnych kilka razy i za każdym razem płyta zyskiwała na odbiorze, ale nie do tego stopnia, aby mi przypadła do gustu. Poza dwoma wyjątkami. Przebojowym "Different Devil" i wolnym, klimatycznym, z fajną melodią i ciekawą gitarą prowadzącą "Come Closer". Akurat te kawałki gadają po staremu. W swojej bezsilności wobec muzyki Chickenfoot posunąłem się do odnalezienia i przeczytania kilku recenzji "III". Niestety one jeszcze bardziej pogłębiły moją apatie wobec amerykanów. Oprócz tego, że recenzenci zachwycali się muzyką tego kwartetu, to swobodnie ich muzykę porównywali do Van Halen (co mogę jeszcze zrozumieć, ze względu na powiązania personalne), Deep Purple, Led Zeppelin, Nazareth, Aerosmith, Giant, Blackfoot, Zakka Wylde a nawet do Bryana Adamsa. To zaś wpędziło mnie w nie lada zakłopotanie, bowiem ja na "III" nic z tych rzeczy nie słyszę. Może trzeba się mocniej wsłuchać w muzykę tego albumu, ale i tak uważam, że co najwyżej usłyszymy jakieś bardzo dalekie echa twórczości wymienionych powyżej wykonawców. Cenię Sammy'ego Hagara i Michaela Anthony'ego za to co robili w Van Halen. Cenię Joe Satrianiego za solową działalność (szczególnie za początkowy okres). Niemniej wcześniejsze osiągnięcia muzyków nie mogą być usprawiedliwieniem dla ich aktualnych poczynań. Te nazwiska są znaczące w hard'n'heavy, jednak przez ich pryzmat nie powinno oceniać granie Chickenfoot, a ja właśnie mam takie odczucie, że te miłe słowa to tylko kurtuazja wobec tych doświadczonych muzyków. "III" to głównie zbiór takich sobie hard rockowych songów i nie zmieni tu mojego zdania wrodzony dowcip starszych panów, bo jak inaczej ocenić np. nazwanie drugiego w kolejności albumu studyjnego "III"? (3) \m/\m/ Circus Maximus - Nine 2012 Frontiers

Moje uszy z ogromną przyjemnością zatopiły się w muzyce płynącej z nowego krążka Circus Maximus. Mam słabość do takich dźwięków. Progresywny metal dorobił się swoich kanonów odnośnie podejścia do muzyki, kompozycji, produkcji, brzmienia, koncepcji lirycznej i graficznej, kultury muzycznej, słuchacza, warsztatu muzycznego, itd. A zasady to też ograniczenia. Z tego powodu wielu często zarzuca takiej muzie, że nie ma nic wspólnego z muzyczna progresją. Niemniej owe normy dają tak wiele swobody, że spora gromadka muzyków parających się takich graniem, ma okazję niejednokrotnie pokazać słuchaczom, jak śmiało, a zarazem różnorodnie można poruszać się po rejonie tego stylu. Jej bogactwo wydaje się niewyczerpalne. Circus Maximus surfuje po

nutach w sposób doskonale znany fanom progresywnego metalu. Nie ma tu naprawdę niczego innowacyjnego. Niemniej Norwegowie robią to na tyle interesująco, że zwolennicy stylu nie odmówią sobie przyjemności wysłuchania ich najnowszego albumu, "Nine". Myślę, że zespół zawdzięcza to swojemu podejściu do melodii. Każdy z kawałków obdarzony jest w łatwo wpadające w ucho dźwięki, które na dodatek potrafią długo tam zostać. Przypomina mi to trochę szwedzki Darkwater. Na równi z melodią w szeregu stoi witalność i dynamizm. Przez co ma się wrażenie, że z muzyków wyłazi bezczelna brawura i nonszalancja. Nie chodzi o ekwilibrystykę instrumentalistów, choć muzycy mają opanowany niesamowity warsztat, a raczej o łatwość budowania porywających kompozycji. Progresja w wykonaniu Circus Maximus oparta jest na wszystkich założeniach, które wymieniłem na początku. Także mamy całe mnóstwo ciekawych muzycznych motywów i pomysłów, wplecionych w zmienne emocje i nastroje, ozdobionych niebanalnymi aranżacjami. Kompozycje choć nie są zawiłe, to posiadają ciekawe konstrukcje. Nie brakuje też fragmentów, które przykuwają uwagę grą instrumentalistów. Może tu nie ma dużo z wyższych doznań, ale dzięki umiejętności balansowania między mocą a melodią, muzycy zdecydowanie podkreślają atrakcyjność muzyki na "Nine". Niekiedy mówi się o "syndromie trzeciego albumu", jako o presji, która ciąży nad muzykami. Podejrzewam, że w tym wypadku nikt z Circus Maximus nawet o tym nie pomyślał. Podobnie fani z pewnością oddadzą się przyjemności słuchania tego albumu, nie wątpię jednak, że znajdą sie i tacy, którzy docenia też ambicje Norwegów. (4,5) \m/\m/

Clenched Fist - The Gift of Death 2012 Inferno

Ostatnimi czasy scena epic metalowa cierpi na poważny deficyt nowych dobrych zespołów i płyt. Szczególnie jest to widoczne w Europie, gdzie poza uznanymi markami (m.in. Ironsword, Battleroar, Wotan, Doomsword), które na domiar złego nie grzeszą dużą częstotliwością wydawania płyt, nie dzieje się zbyt wiele. Na szczęście co raz mocniej zaczyna dawać o sobie znać Ameryka południowa. Po fenomenalnym chilijskim Battlerage dostajemy kolejny diament z tej części świata. Brazylijski Clenched Fist to miód (najlepiej dwójniak) na serce każdego fanatyka barbarzyńskiego, epickiego heavy metalu. "The Gift of Death" jest drugą płytą zespołu. Z debiutem jak dotąd niestety nie dane mi było się zapoznać, ale po tym co usłyszałem na dwójce, będę zmuszony naprawić ten wielki błąd. Zakochałem się w tej płycie od pierwszego przesłuchania. Znalazłem na niej wszystko czego szukam w heavy metalu. Surowe, ale potężne brzmienie, podniosłą i bitewną atmosferę, znakomite melodie i unoszący się nad wszystkim duch Manilla Road. Znajdziemy tutaj zarówno utwory agresywne, grane w szybszym tempie ("Spirit of the Death", "Burning the Holy Gates", "Asgard" czy "Speed Metal Attack"), jak i wolniejsze, bardziej nastrojowe i epckie hymny (fantastyczny "Medieval Land, Hate of Dogmas" czy "Old School Avenger"). Maniera wokalna Vagnera Fidelis'a jest bardzo zbliżona do sposobu śpiewania Marka Sheltona, a momentami słychać nawet trochę Marcolina. Reszta muzyków również doskonale wykonała swoją robotę. Podoba mi się gra perkusisty, który fantastycznie napędza tą wojenną machinę. Dużo przejść i akcentowania na blachach. Wystarczy posłuchać takiego "Hate of Dogmas". Gitarzyści oprócz znakomitych riffów częstują nas solów-


kami, które nie są tylko wypełnieniem utworu, a stanowią jego bardzo ważną, integralną część, doskonale podkreślając klimat. Nie ma tutaj może wielu technicznych fajerwerków czy instrumentalnych popisów. I bardzo dobrze! Heavy metal to skóry, łańcuchy, pot i krew, a nie muzyczny onanizm. Clenched Fist dzięki tej płycie wskoczył na bardzo wysokie miejsce w moim prywatnym rankingu. "The Gift of Death" ukaże się nakładem francuskiej Inferno Records. Jak tylko będziecie mieli okazję, kupujcie ten album. Już niedługo w podziemiu może być o nich bardzo głośno. (5,5)

jej pracy przez Stuefera. Jego głos jest mocny, bardzo plastyczny, czasami przychodzi mi aby użyć nawet słowa niesamowity. Choć muszę, że od razu nie uległem jego czarowi. Mając w pamięci, jak odnoszono się do dokonań Stygma IV, podejrzewam że Crimson Cult nie zdobędzie większej popularności. I nic na to nie poradzę, tak jak na to, że uważam, iż "Tales Of Doom" jest jedną z najlepszych płyt, którą słuchałem ostatnio. (5) \m/\m/

Maciej Osipiak

nający sposób śpiewania Jutty Weinhold. Żeby tego wszystkiego było mało, mamy na płycie dwóch gości. Pierwszy to wokalista Hell, David Bower w utworze tytułowym. Kolejnym jest Peter, który wziął udział w przygotowanym przez Crystal Viper coverze "Tyranów piekieł" Vader. Niestety ten utwór trafił tylko na limitowaną edycję CD - podobnie jak "Night Of The Demon" legendy NWOBHM Demon, dostępny z kolei tylko na LP. Drugim bonusem na CD jest pochodzący ze ścieżki dźwiękowej horroru w 3D "Robin Hood: Ghost Of Sherwood" utwór "Ghost Of Sherwood". Warto się pospieszyć, by zdobyć "Crimen Excepta" w tych poszerzonych, jeszcze ciekawszych niż podstawowa wersjach! (5,5)

mikrofon komuś innemu, koncentrując się na grze - ma rację bytu. Szybko się okazało, że Will Lowry Scott to zawodowiec, znacznie lepszy od poprzednika, dysponujący mocniejszym głosem, o większej skali. Tak więc porównania do Helloween i zamiany Hansen - Kiske są tu jak najbardziej na rzeczy. Wyróżnianie któregokolwiek z 10 utworów mija się z celem - "Dawn Of Infinity" to dźwiękowy monolit, który z siłą porównywalną do najlepszych płyt Cloven Hoof, Angel Witch czy Diamond Head przetoczy się przez wasz sprzęt, pozostając w nim pewnie na dłużej! (5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Cripper - Antagonist 2012 SAOL

Crimson Cult - Tales Of Doom 2012 Pure Legend

Nie mam czym się chwalić, zawsze byłem nazbyt ufny. Tym razem jednak bardzo liczę, że wśród naszych czytelników są tacy, którzy pamiętają takie nazwy, jak Sitgmata, Stigmata IV czy Stygma IV. Generalnie to ta sama kapela prowadzona przez Güntera Maiera, jedynie z różnych przyczyn nazwa kapeli ciągle ewoluowała. Sam band zaś był mocno niedoceniony. Z końcem 2005 roku Stygma IV rozsypała się, czego główną przyczyną była poważna kontuzja perkusisty. Na szczęście Günter nie potrafił przestać żyć muzyką i wraz z nowymi muzykami powołał Crimson Cult. W 2009 roku wypuścili swój debiut, niestety wtedy nie miałem szczęścia usłyszeć go. Co nadrabiam ich nową produkcją "Tales Of Doom". Wszyscy, którzy pamiętają muzykę Maiera z Stygma IV wiedzą, że preferuje on mocny heavy metal ciążący ku temu amerykańskiemu. Taka też jest najnowsza płyta austriackiej kapeli. Myślę, że nie będzie dużym błędem gdy w wypadku muzyki Crimson Cult powołam się na dokonania Jag Panzer czy Savatege. Jeśli chodzi o tą ostatnią, to głównie dlatego, że Günter nie potrafi nagrać prostych kompozycji. Zawsze ma całą paletę pomysłów i w raz z kolegami potrafi je tak zagrać, że zadowala nawet bardzo wymagających słuchaczy. Słowo progressive jest tu przesadą, choć końcówka "The Long Way Home" i początek "Warrior Son" nie tylko mnie skojarzą się z Pink Floyd. Niemniej odnośnie tej płyty większe inspiracje wypływają z klasycznego heavy metalu. Wyraźnie słychać, że wena głównie wypływa z Black Sabbath, Black Sabbath z Dio czy solowego Dio (bardziej z ostatnich płyt). Te porównania, jak i te wcześniejsze z US metalem mogą być znacznie szersze. Po prostu będą wynikać z tego kto czego słucha. Każdy z dziesięciu tytułów na tym albumie to różnorodne i rozbudowane kompozycje Nie ma tu prostych podziałów ale nie ma też przesadnego technicznego grania. Wszystkie pomysły są zagrane i połączone tak, że słuchacz raczej nie zastanawia się nad ich złożonością. W tym wrażeniu utwierdzają również znakomite melodie, którymi przesycone są wszystkie utwory. Podobnie w tym wypadku, w zależności od smaku, wrażliwości, emocjonalności itd. każdy będzie mógł sobie wybrać ulubiony kawałek. Mnie najbardziej przypadł do gustu ostatni instrumentalny "The Inqusition", który kojarzy mi się z dokonaniami chociażby Al Di Meoli. Oczywiście Güntera Maiera podszedł do tematu inspiracji muzyką hiszpańską i latynoską w sposób metalowy i otrzymaliśmy kompozycję, który kolaboruje z muzyką iberyjską i heavy metalem ale także z jazzem. Za razem jest to najbardziej witalna kompozycja, co jeszcze bardziej nadje jej wyrazistości na tle całego albumu. Bowiem pozostałe kompozycje utrzymane są w mrocznym i tajemniczym nastroju. Ci co znają dokonania lidera Austriaków wiedzą, że należy do nieprzeciętnych gitarzystów i takich też dobiera sobie pozostałych muzyków. Nie będę rozpływał się nad pozostałymi instrumentalistami, za to zatrzymam sie na momencik przy wokaliście. Pan Walter Stuefer korzysta głownie z doświadczeń wybitnych i klasycznych rockowych śpiewaków. Jego śpiewanie najbardziej kojarzy mi się ze sposobem snucia swoich opowieści przez R.J. Dio. Co nie znaczy, że ma taki sam tembr jak Dio, czy też próbuje go naśladować. Są też inne inspiracje, sięgające po bardziej współczesnych dokonań, co świadczy o uniwersalnym podejściu do swo-

Trzecia płyta thrasherów z Dolnej Saksonii nie niesie ze sobą większych niespodzianek. Czterdzieści sześć minut całkiem przyzwoitej thrashowej rzeźni, od razu przywodzącej na myśl zderzenie Exodusa z Holy Moses. Profesjonalna produkcja, dobrze zbalansowany miks, godna podziwu rytmiczna praca gitarzystów, przebijający się pierwotny thrashowy pazur i mamy gotowy przepis na świetną płytę. Już sam pierwszy utwór wprowadza idealnie w klimat, jaki będzie nam towarzyszył przez resztą część albumu. Pędzący z szybkością błyskawicy riff, mięcho i bezkompromisowe uderzenie. Większość riffów z tej płyty spokojnie mogłaby wyjść spod ręki Gary'ego Holta. Agresywny wokal growlującej Britty Görtz dopełnia obrazu thrashowej sieczki. Druga Sabina Classen? Naprawdę niewiele brakuje, by się w pełni zgodzić z tym twierdzeniem. Dzięki furii jaką wypluwa z siebie Britta muzyka Cripper przypomina prującą przed siebie na pełnej szybkości nawałę czołgów. Choć na płycie dzieje się dużo, to z drugiej strony, niezbyt wiele pozostaje w pamięci. Cripper po prostu tak jakoś przelatuje w rytmie dobrej thrashowej zabawy. Da się jednak wyróżnić charakterystyczne i wpadające w ucho momenty. Brutalny "Clean" z charakterystycznym basowym intro i zawodzącymi solówkami, wkładający pięść w twarz "Dogbite" czy jadące na mile exodusowym klimatem "Damocles" oraz "New Shadow". "Antagonist" nie jest dziełem wybitnym, jednak jest w gruncie rzeczy swoistą kwintesencją dobrego, brutalnego thrashu. Aż ciekawią mnie przyszłe dokonania tej grupy, na które z niecierpliwością będę wyglądać (4)

David Rock Feinstein - Bitten By The Beast 2010 Nihi Entertainment

Cyanide Scream - Unfinished Business 2011 Killer Metal

Nie mam pojęcia, czy ta amerykańska kamanda wraca do przeszłości, sięga do korzeni czy próbuje cofnąć czas. Istotne jest to, że na "Unfinished Business" owe trio wymiata siarczysty, klasyczny heavy, niczym we wczesnych latach 80-tych. Jest szybko, ostro, ale melodyjnie ("Now Or Never", "Eaten Alive"), momentami judasowo ("Already Gone"). Momenty zwolnień to potężnie brzmiące rockery ("Let You Go") i ballada ("The Story Of My Life"). Zespół śmiało sięga też do klasycznych, hard rockowych wzorców: "What I Am" ma w sobie coś z dynamiki i melodii "Born To Be Wild" Steppenwolf, zaś finałowy "Right Through The Heart" sporo czerpie z równie klasycznego "Lights Out" UFO. Szkoda tylko, że płyta jest zdecydowanie za długa: 14 utworów, prawie 59 minut muzyki to przesada. W okolicach 10 utworu, instrumentalnego "Not A Word Is Spoken" tempo zdecydowanie siada i dopiero finałowy, wspomniany już "Right Through The Heart" ożywia atmosferę. Wygląda na to, że panowie nagrali wszystko, co mieli - może przy okazji kolejnego krążka poprawią selekcję materiału. Na razie warto zapoznać się z "Unfinished Business" korzystając z funkcji wyboru utworów. (4) Wojciech Chamryk

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

David Feinstein przez lata nie rozpieszczał za bardzo wielbicieli swego talentu. Po rozwiązaniu The Rods nagrywał tylko okazjonalnie, podpisując kilka wydanych płyt swym nazwiskiem. Zmieniło się na lepsze jakieś dwa lata temu. Świat obiegła wieść o reaktywacji The Rods w oryginalnym składzie, ale jako pierwszy ukazał się CD "Bitten By The Beast", firmowany nazwiskiem artysty. Jest to właściwie jego płyta solowa, bo zaśpiewał, zagrał na gitarach i basie we wszystkich niemal utworach, wspierany tylko przez perkusistę Nate Hortona. Jedynym wyjątkiem jest utwór "Metal Will Never Die", który popełnił klasyczny skład The Rods: David "Rock" Feinstein, Garry Bordonaro i Carl Canedy, z wokalnym wsparciem samego, nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio. Jest to nawiązanie do czasów, kiedy panowie Dio i Feinstein, nawiasem mówiąc kuzyn, grali w kilku zespołach, w tym w najbardziej znanym z nich Elf. Z repertuaru tej grupy pochodzi finałowy "Gambler, Gambler", zagrany znacznie ostrzej niż na debiucie Elf sprzed 40 lat. Są też liczne nawiązania do klasycznych dokonań Dio, by wymienić "Evil In Me" czy "Kill The Demon". Mamy też metalizowane boogie "Rock's Boogie" oraz multum gitarowych popisów lidera - tylko w "Evil In Me" Feinstein gra cztery solówki i każda z nich pasuje do tego utworu, absolutnie nie sprawiając wrażenia przesytu formy nad treścią. Wokalnie bez niespodzianek: Feinstein to nie jego słynny kuzyn, ale daje radę, a efektem jego starań jest "Bitten By The Beast" - album marzenie dla każdego fana starego grania! (5,5) Wojciech Chamryk

Dark Forest - Dawn Of Infinity 2011 Cruz Del Sur

Crystal Viper - Crimen Excepta 2012 AFM

Czwarty album studyjny Crystal Viper jest najbardziej udanym dziełem grupy. Takich płyt - szczególnie polskiego zespołu - słucha się z tym większą przyjemnością, że w istnej powodzi albumów z mniej lub bardziej klasycznymi odmianami metalu wyróżnia się zdecydowanie in plus. "Crimen Excepta" to zarazem najcięższy album kwartetu, łączący potężne brzmienie z mrocznym klimatem. Wielki wpływ ma na to niewątpliwie koncept tekstowy, traktujący o czarownicach, procesach o czary i świętej inkwizycji. Ale warstwa muzyczna w niczym mu nie ustępuje, mistrzowsko dopełniając mroczne teksty. Mamy na "Crimen Excepta" wszystko, za co kochamy klasyczny heavy: świetne, urozmaicone i zróżnicowane kompozycje, dynamiczne riffy, porywające solówki oraz potężne brzmienie sekcji rytmicznej. Aranżacje kilku utworów urozmaicają też instrumenty klawiszowe, a może nawet prawdziwe organy. Wokalnie też jest bez zarzutu. Do tego Marta Gabriel poza tym wszystkim, do czego przyzwyczaiła nas na wcześniejszych płytach Crystal Viper, jeszcze śmielej korzysta z najniższych rejestrów swego głosu. Daje to bardzo ciekawy efekt, przypomi-

Od takich zespołów jak Dark Forest wszyscy średniacy pokroju R.U.S.T. mogą i powinni się uczyć, jak należy grać prawdziwy heavy metal. Jedyne, do czego można się przyczepić na tej płycie to nieco kiczowata - podobnie jak w przypadku debiutu - okładka. Jednak malowana, a nie będąca efektem kilku godzin "pracy" z komputerowym programem, co dobrze wpisuje się w szczery i wiarygodny przekaz muzyczny Dark Forest i nawiązuje do wczesnych lat osiemdziesiątych. Zresztą gdyby ktoś, jakimś cudem puścił mi "Dawn Of Infinity" na przykład w 1984 roku - pewnie nie byłbym w stanie zauważyć, że ten materiał powstał tak naprawdę jakieś ćwierć wieku później. Zapewne dla wielu słuchaczy i czytelników będzie to dowód na konserwatywne, czysto odtwórcze, etc., podejście grupy do zagadnienia. Dla innych jednak będzie to świadome czerpanie z najbardziej klasycznych źródeł i zarazem esencja klasycznego, inspirowanego NWOB HM metalu. Słucham tej płyty już po raz kolejny z nieukrywaną przyjemnością, bo młodzi muzycy grają rzeczywiście wyśmienicie. Z pasją i wielką energią, o które coraz trudniej w zdehumanizowanym świecie komputerów, triggerów i innych "udogodnień". Zastanawiałem się, czy zmiana wokalisty - poprzedni, zarazem gitarzysta, Christian Horton odstąpił

Deadly Frost - Kill The Posers / Daren Obsesje 2011 Krew Diabła

Nie jest to pierwszy Split Deadly Frost z Daren: w 2009 roku ukazał się już na kasecie "Hammer Of Antichrist" / Gods Kings Of The Twilight". Tym razem oba zespoły atakują nasze narządy słuchu ze srebrnego krążka. Zaczyna Deadly Frost, który przygotował pięć utworów - czerpiących bezpośrednio nie tylko z black metalu lat osiemdziesiątych ("Kill The Posers"), ale też klasycznego heavy ("Rock N Roll Hell") i thrashu kolejnego polskiego giganta - Kat ("Deadly Frost"). Każdy, kto uwielbia dokonania Helhammer, Celtic Frost czy Venom nie może przejść obojętnie obok tego materiału. Kończy go zresztą fantastyczna wersja klasyka tego zespołu - "In League With Satan", będąca wyrazem hołdu dla Brytyjczyków. "Kill The Posers" jest świetną zapowiedzią debiutanckiego albumu Deadly Frost - "Voices From Hell", zapowiadanego na styczeń. Daren na "Obsesjach" prezentuje bardziej eksperymentalne podejście do black metalu. Podkreśla to brak tytułów, bo materiał

RECENZJE

87


ten zawiera pięć ponumerowanych "Aktów". Początek "Act 1" to mrocznie, organowo brzmiące instrumenty klawiszowe, jakby wyjęte z klasycznej płyty zespołu grającego progresywny hard rock jakieś 40 lat temu. Takich klasycznych nawiązań nie brakuje i później, przeważa jednak surowy, momentami nawet prymitywny black, ze śmiałymi eksperymentami formalnymi i aranżacyjnymi. - "Myślę, że na tym materiale nie ma nic przypadkowego - mówił Daren w wywiadzie dla Metal Mundus. To uchwycona forma nawiedzeń, jakich doznaję raz na jakiś czas (…). To tak silna moc wewnątrz popycha mnie do twórczego działania, to uczucie nie do opisania. (…).Teraz łapię to w muzyczny koncept, bo to umiem robić najlepiej, a wy się męczycie i jest fajnie. Po prostu jestem chory umysłowo a to forma terapii". "Kill The Posers" / "Obsesje" to dobre odzwierciedlenie odmienności obu zespołów i zarazem płyta świetnie ukazująca różne oblicza black metalu! (5). Wojciech Chamryk

Deadly Frost - The Nightstalker / Exmortum - Ritual Surgery 2011 Krew Diabła

To trzeci Split Deadly Frost wydany w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Po kasecie z Ritual Lair i CD z Daren przyszła kolej na następny krążek. Tym razem Deadly Frost dzielą go z Exmortum. Każdy z zespołów przygotował cztery własne utwory i jeden cover. Zaczyna Deadly Frost - w charakterystycznym już dla siebie stylu, będącym wypadkową klasycznego blacku z lat osiemdziesiątych i surowego, bezkompromisowego metalu późniejszych dekad. Opener "Nunfuck Rites" powala ciężarem potężnych riffów i ekstremalnym przyspieszeniem w środkowej części. Tytułowy "The Nightstalker" - choć wydaje się to niemożliwe - brzmi jeszcze ciężej. To potężny walec, w stylu najlepszych utworów Hellhammer. Z kolei "Death Reborn" ma w sobie coś z bluźnierczego klimatu starego Venom. Necronosferatus eksperymentuje tu z wokalami: obok potępieńczego ryku mamy też falsetowe okrzyki, kojarzące się z Kingiem Diamondem. "Venom In The Eye Of God" to kolejny ukłon zespołu w stronę starej szkoły brutalnego grania, nie robiący jednak absolutnie wrażenia koniunkturalnego podejścia do sprawy - ci goście po prostu uwielbiają tak grać, a metal mają we krwi. Potwierdza to ostatni numer - wściekła, zajadła wersja "Tormentor" Kreatora. Deadly Frost zagrali utwór Niemców, znany z demo i LP "Endless Pain" tak, że słuchając na zmianę oryginału i coveru zastanawiam się, która jest bardziej bezkompromisowa. Ciekaw też jestem, przy tak wyrównanym poziomie trzech splitowych materiałów Deadly Frost, co trafi na ich zapowiadany, debiutancki album. A warto na niego czekać, bez dwóch zdań! Druga część Splitu to również pochodzący z Krakowa Exmortum. "Ritual Surgery" to, wedle mojej wiedzy, ich debiut. Całość nie odstaje w żadnym stopniu od materiału Deadly Frost - to równie ostra, bezkompromisowa jazda w starym stylu. Słychać tu tylko bardziej, oprócz blackowych patentów, również death metal. Formalnie duet, wspierany przez "wypożyczony" od Running Wild automat perkusyjny, atakuje nasze uszy od pierwszych sekund "Cremator Of The Sky". Podobnie - zwolnienia skontrastowane przyśpieszeniami - jest w "DeadColdMeat". "Panzergoat" rozpoczyna się potężnym, wybrzmiewającym riffem, kojarzącym się z Black Sabbath czy Candlemass. Jednak i ten utwór przyśpiesza - termin jednostajne tempo nie jest znany muzykom, sporo w tych numerach kontrastów. "Ritual Surgery" jest równie urozmaicony, co "Panzergoat", tylko szybsze partie są nieco wolniejsze. Finałem jest zabójcza wersja "God`s Faeces" Sarcofago. Ciekawostką obu coverów z tego Splitu jest to, że gościnnie pojawili się w nich obaj wokaliści. I tak Necronosferatus wspiera Exmortum, zaś Tormentor Yuggoth, znany m.in. z Retribution, wziął udział w nagraniu "Tormentor". Ale nie tylko z powodu tych klasyków warto mieć "The Nightstalker" / "Ritual Surgery"! (5/4,5) Wojciech Chamryk

88

RECENZJE

się z celem. Przede wszystkim Szkot ma moralne prawo kontynuować granie takiej muzy. Poza tym, mimo pewnej aktywności kapel około hard rockowych z zabarwieniem dźwięków purpurową tęczą, to generalnie takiego grania jest mało. A na dodatek "As Yet Untitled" jest dobrym albumem z jednolitą, acz różnorodną muzą hard'n'heavy, gdzie obok siebie swobodnie egzystuje i melodia i czad. (4) \m/\m/ Devil's Train - Devil's Train 2012 earMusic

Ciekaw jestem co naprawdę stoi za takimi zespołami, jak Devil's Train? W kapeli udzielają się Jorg Micheal i Jari Kainulainen, kiedyś tworzyli sekcję w Stratovarius. Roberto Dimitri Liapakis, którego znamy głównie z Mystic Prophecy. Jedynym nie znanym jest gitarzysta Laki Ragazas. Czy to, że owi muzycy z niejednego pieca chleb jedli, oznacza, że stworzyli coś na miarę supergrupy? W moim mniemaniu nie, choć nazwiska odegrają bardzo dużą role, aby zwrócić uwagę na ten projekt. Muzycznie na pewno nie jest super. Cała zawartość debiutu Devil's Train to hard'n'heavy w współczesnej oprawie. Nie chodzi tu o nowomodne naleciałości muzyczne, ale o brzmienie, które nawiązuje do lat osiemdziesiątych, lecz nagrane jest z wykorzystaniem współczesnej studyjnej techniki. I ten element jest największą wygraną tego przedsięwzięcia. Wprawdzie jest jeden detal, który nawiązuje do współczesnej muzycznej estetyki, a mianowicie pewne naleciałości, które kojarzą się z dokonaniami Black Label Society. Nie stanowi to, jednak skazy na całości propozycji Devil's Train. Niestety repertuar jest zrobiony bardzo schematycznie, w kawałkach brakuje mi luzu i witalności, choć muzyka jest generalnie energetyczna i nośna. Najlepiej muzycy czują się w szybkich kawałkach, takich jak "Devil's Train", "Roll The Dice" i "Room 66/64". Widać, że panowie w takich utworach czują się lepiej i nie są tak sztywni, jak w pozostałych. Niezły jest też cover "American Woman" zespołu Guess Who, a przez większość bardziej znany w wykonaniu Lenny Kravitza. Nie wiem, z jakich powodów postał ten projekt, może w ogóle niepotrzebnie nad tym sie zastanawiam i lepiej po prostu przesłuchać albumu oraz zaakceptować zespół albo i nie. (3,5) \m/\m/

się niczym szczególnym, choć spokojnie mogą sprawdzić się w secie z tymi z początków kariery. Wydaje mi się, że w wypadku tej kapeli należy to zaliczyć na plus. Oczywiście obecne brzmienia instrumentów też przemawia na ich korzyść. Zupełnym sukcesem są dla mnie brzmienia klawiszy, które używane są w śladowy sposób, a jak wychodzą z poza tła, nie są irytujące, a wręcz puszczane są mimo uszu. Generalnie im Dragonforce starsze tym lepiej smakuje. Z tym, że trzeba być smakoszem takiej muzy, a jak pisałem wcześniej takowa przejadła mi się troszeczkę. Niemniej po przesłuchaniu "The Power Within" nie miałem objawów niestrawności. Nie przeszkodziła mi w tym nawet akustyczna wersja kawałka "Seasons". Ba, nawet wyłapałem jeden kawałek, który wydaje mi się całkiem, całkiem... A chodzi o "Give Me the Night". Czyli nie było tak źle, jak się obawiałem. Wracając do sedna. "The Power Within" to kolejny album dla fanów Dragonforce i tylko dla nich. (3,5) \m/\m/

Doogie White & La Paz - Granite 2012 MetalMind

Mr. White świetnym wokalistą jest i basta. Udowadnia to od kilkunastu lat na licznych płytach, nagranych, m.in. z Rainbow, Malmsteenem, solo czy ostatnio z Tank. "Granite" to powrót do lat 80-tych, kiedy to White śpiewał w dość popularnym lokalnie La Paz, ale nigdy nie nagrał z nim płyty. Panowie postanowili więc nadrobić zaległości - zarejestrowali garść staroci, dorzucając trzy nowe utwory. Efekt jest, mówiąc delikatnie, nie najciekawszy. Całość brzmi niespójnie, sprawiając wrażenie przypadkowej zbieraniny utworów. Mamy tu niemal wszystko: plastikowe brzmienie lat 80-tych, z wyeksponowanymi partiami instrumentów klawiszowych, hard& heavy, klasycznego hard rocka a nawet granie inspirowane bluesem. Na tle dźwiękowej konfekcji wyróżniają się - poza rzecz jasna świetnym wokalistą - nieliczne utwory. Nieźle brzmią nawiązania do estetyki Uriah Heep w "This Boy" oraz może za bardzo kojarzący się z Free i AC/DC "Just For Today". Fajnie, zadziornie brzmi też kolejny nowy numer - "Young And Restless", będący udaną reminiscencją boogie w stylu AC/DC. Powala zaś utwór finałowy, niemal dziesięcino minutowy kolos "Shame The Devil". Zaczynający się gitarowym flamenco, z partiami White'a kojarzącymi się z najlepszymi latami Coverdale'a z Whitesnake. Utwór wieńczy bardzo długie, rozbudowane i efektowne solo gitarowe i kościelne organy, splatające się z tym, co gra Chic McSherry. Majstersztyk, bez dwóch zdań. Nie zmienia to faktu, że pojedynek: nowe utwory - odgrzewane kotlety La Paz przegrali 3:6. Może następnym razem? A póki co: (4). Wojciech Chamryk

Doogie White - As Yet Untitled

Dr. Living Dead! - Dr. Living Dead 2011 High Roller

Ależ zajebista płytka! Po dwóch demach przyszedł czas na debiutancki album, który czwórka Szwedów wydała w prężnie działającej ostatnimi czasy High Roller Records. Mamy tutaj do czynienia z bardzo energetycznym crossover/thrashem, w którym słychać inspiracje klasykami takimi jak: Suicidal Tendencies, Anthrax czy Slayer. Płyta trwa 36 minut i zawiera 16 utworów dzięki czemu nie ma szans, żeby się znudziła. Ja sam przesłuchałem ją już paręnaście razy i jestem pewien, że jeszcze nie raz do niej wrócę. Kolejnym plusem są bardzo dobre wokale Dr. Ape'a, który potrafi płynnie przejść od agresywnego skandowania w zwrotkach do bardziej melodyjnego śpiewu w niektórych refrenach czy też momentami do "arayowego" falsetu, do czego dochodzą jeszcze zajebiste chórki. Jestem ciekaw ich występów na żywo, bo jest to materiał wręcz stworzony na koncerty. Już widzę ten olbrzymi kocioł pod sceną, coś pięknego. Brzmienie jest selektywne, dynamiczne i co najważniejsze, idealnie pasujące do takiego grania. Do kompletu mamy jeszcze zabawne teksty oparte w większości na filmach z gatunku SF/horror podanych w zabawny sposób. Dawno nie słuchałem tak fajnej i świeżej płyty z gatunku crossover/thrash. Od teraz będę pilnie śledził ich rozwój, bo jestem przekonany, że nie pokazali jeszcze wszystkiego na co ich stać. (4,8)

2011 MetalMind

Doogie White będzie zawsze kojarzony z barwami purpury i tęczy, a to za sprawą współpracy z Ritchie Blackmorem, który zaprosił go do zarejestrowania albumu Rainbow o tytule "Stranger in Us All" (1995r.). Swoje muzyczne fascynacje kultywował w swojej późniejszej karierze z artystami, którzy również nie kryli swojego podziwu dla dokonań Blackmora, m.in Yngwie Malmsteen i Cornerstone oraz dzięki swoim umiejętnością wokalnym, które najprościej można określić jako stara szkoła rockowej wokalistyki. Bowiem Doogie to w prostej linii uczeń takich sław, jak Gillan, Coverdale i przede wszystkim Dio. Na solowym debiucie "As Yet Untitled" pełno jest odniesień do Rainbow. Śmiało sięga się też tu po elementy znane z późniejszej epoki tj. lat osiemdziesiątych. Generalnie kawałki muzycznie porusza się w klasycznym hard'n'heavy. Doogie i koledzy nie silą się tu na odschoolową produkcję. Choć muzyka zakorzeniona jest głównie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wszystko zostało nagrane w sposób adekwatny do współczesnej technologii. Co jest olbrzymim atutem całego krążka. Od ogólnej muzycznej koncepcji jest parę odstępstw. I tak utwory "Time Machine" i "Catrz Got Yer Tongue" mocno kojarzą się ze stylistyką AC/DC. Rozpoczynający dysk "Come Taste The Band" bardzo przypomina dokonania Whitesnake. Natomiast w wolnym kawałku "Sea Of Emotion" słyszę dalekie echa Led Zeppelin. Najwidoczniej taka muzyka gra od lat w sercu White'a. W wypadku tej płyty roztrząsanie problemu oryginalności lekko mija

Maciek Osipiak

Dragonforce - The Power Within 2012 Electric Generation

Mocno wzbraniałem się przed pisaniem tej recenzji, no bo jak w miarę rzetelnie ogarnąć temat, gdy nie ma się do niego zdrowia i chęci? Także do odsłuchania nowej propozycji Dragonforce podszedłem ze złym nastawieniem. "The Power Within" to kolejny album Anglików po czteroletniej przerwie oraz po pewnym liftingu (zespół ma nowego wokalistę). Czy to wpłynęło w jakiś sposób na muzykę zespołu? Zupełnie nie! Sercem Dragonforce jest duet gitarzystów Totman / Li, który wygrywa melodie i melodyjki głównie w zawrotnych tempach. Od nich też zależy kiedy zwalniają, a kiedy przyspieszają i jak bardzo. Pozostali muzycy przystosowują się do zachcianek tej dwójki. Poza tym zespół okrzepł muzycznie, w oczywisty sposób kontynuuje to co rozpoczął ultra szybki melodyjny power metal - lecz spontaniczność została zastąpiona wyrafinowaniem, techniką oraz cwaniactwem popartym wieloletnim doświadczeniem. Dobrze, że nie zgubili po drodze poczucia humoru. Moim zdaniem do takiego grania, a i słuchania, niezbędny jest wspomniany dystans do samych siebie, jak i otaczającego nas świata. Kompozycje na "The Power Within" nie wyróżniają

Emerald - Unleashed 2012 Pure Steel

Aż trudno uwierzyć, że szwajcarski Emerald ma już 17 lat! Od ostatniego albumu "Re-Forged" minęły już dwa lata i oto ukazał się szósty, studyjny album o nazwie "Unleashed" wydany pod szyldem Pure Steel Records. Muzyka Szwajcarów brzmi na tym krążku niezwykle energetycznie i ma niezłego kopa. Gitary brzmią potężnie jak nigdy dotąd. Całość jest szybka, żywiołowa, dość mocno "naspeedowana" jeśli chodzi o tempa poszczególnych utworów, choć siła i melodia przeplatają się tu nieustannie. Jedno jest pewne. Ta płyta brzmi zdecydowanie szybciej i z większym powerem niż poprzednie wydawnictwa, muzycznie bardziej odchodząc w stronę US Power Metalu niż stricte heavy/epic heavy metalu spod znaku Medieval Steel czy Virgin Steele jaki dane nam było usłyszeć na pierwszych trzech płytach Emerald. Choć ta zmiana była już wido-


czna na "Re-Forged", to na "Unleashed" można usłyszeć ją całkowicie wyraźnie. Nie jest to minus, choć nie sposób nie zauważyć, że wraz ze zmianą wokalisty z Jvo Julmy, znanego ze swego delikatnego głosiku na bardziej żywiołowego Thomasa Winklera, zmieniła się stylistyka zespołu. Wysokie, nieco "Halfordowe" wokale Winklera są melodyjne, ale i ciężkie, agresywne. Riffy po prostu zabijają , a ultra szybkie solówki miażdżą! Szybkie zmiany tempa i perkusja momentami masakruje ("Face of Evil"). "Unleashed" to mieszanka gitarowego ciężaru, ale i "maidenowskich" i "helloweenowskich" melodii do jakich przyzwyczaił nas zespół na swoich wcześniejszych wydawnictwach. Można bez wątpienia powiedzieć, że jest to najcięższa płyta w dorobku Emerald. Gościnnie możemy usłyszeć George Call'a (Aska, ex-Omen) w świetnym utworze "Eye of The Serpent" (według mnie najlepszy numer na płycie!), który od razu wpada w ucho. Wśród dynamicznych i żywiołowych kawałków mamy jedną sympatyczną balladkę "A Past Never Born". Choć płyta nie nuży, a całość jest wykonana na bardzo wysokim poziomie, słychać talent i doskonały warsztat muzyków, jednak jak dla mnie zabrakło kilku hitów na miarę "Eye of The Serpent" i łatwych do zapamiętania refrenów. Końcówka płyty prezentuje się dość średnio ("Wrath of God"). Utwór nie porywa, jest po prostu nieciekawy i nie pasuje do całości. Nie jestem również zwolenniczką nadużywania klawiszy, które w minimalnej ilości, dla budowania klimatu nie denerwują, tu jednak jest ich zdecydowanie za dużo. Nowe dzieło Szwajcarów powinno spodobać się miłośnikom heavy/US Metalu, fanom takich bandów jak: Iron Maiden, Halford, Helstar, Vicious Rumors, Skelator, Cage, Skullview, Sacred Oath. (4) Joanna Denicka

Emerald Sun - Regeneration 2011 Pitch Black

Grecki Emerald Sun istnieje już kilkanaście lat. W tym okresie wydali dwa dema "High in the Sky" (1999) i "The Story Begins" (2005) oraz debiutancki album w barwach Limb Music "Escape from Twilight" (2007). Ich domena to europejska odmiana melodyjnego power metalu. W takich klimatach utrzymany jest drugi album "Regeneration" aktualnie wydany przez cypryjska wytwórnię Pitch Black. Na owym krążku jest wszystko co przez ostatnie dekady przetoczyło się na scenie melodyjnego grania, także o jakiejkolwiek oryginalności nie ma mowy. Nie ma tu dosłownych cytatów ale z pewnością są wszystkie oklepane pomysły. Jakiś tam charakter ma rozpoczynający kawałek "We Won't Fall", który utrzymany jest w klimatach HammerFall. Podobnie jest z "Speak of the Devil". I to wszystko. Reszta rozmywa się w znajomych dźwiękach mierności. Chyba, że dorzucimy tu "Holding out for a Hero", który jest w zasadzie coverem przeboju Bonnie Tyler "I Need a Hero". Świadczy to o jednym. Grecy mają duży problem w budowie ciekawych kompozycji. Bo wykonanie, brzmienie i produkcja są na bardzo dobrym poziomie. Nad tym jednak nie ma co się rozwodzić, bo generalnie "Regeneration" nie ma niczego do zaproponowania nawet fanom melodyjnego power metalu. A to, że gitarzyści fajnie wymiatają solówki, czy to, że za mikrofonem jest nowy frontmen Stelios Tsakirides, to mało znaczące i niczego nie wnoszące do oceny fakty. (2,5) \m/\m/ Epica - Requiem For The Indifferent 2012 Nuclear Blast

Ta-dammm... no i biorę się za melodyjny metal z babeczką za mikrofonem. Błeee, aż skóra cierpnie... Nie spodziewajcie się jednak wiadra pomyj. Epica uprawia melodyjny metal z dużą domieszką muzyki symfonicznej, progresywnej, heavy metalowej i gotyckiej. Ubarwia ją dodatkowo z elementami power, black i death (te ostatnie w wersjach bardziej melodyjnych). Uparci dopatrzą się jeszcze innych wpływów. Wokalnie przewodzi kobiecy śpiew Simone

powerowa galopada, zainicjowana ostrym wrzaskiem wokalisty. Równie dynamiczny jest szybki "The Tower", z chóralnym refrenem. Emocje uspokaja na poły balladowy "Goodbye", ale zespół żegna się ze słuchaczami szybkim coverem. To "Night People" Dio, zorientowany gitarowo, z minimalnym wykorzystaniem instrumentów klawiszowych i przekonywującym śpiewem Foisa. Gdyby wszystkie zespoły power metalowe ngrywały tak ciekawe płyty miałbym pewnie znacznie lepsze zdanie o tym podgatunku metalu! (5) Simons, który jest wyszkolonym, mocny, wysokim i czystym wokalem. Wspomagana jest growlem, blackowym skrzekiem, a przede wszystkim klasycznym chórem w różnych zestawieniach męsko - żeńskich. Muzycznie jest zacnie, dużo symfonicznych opracowań przeplatanych heavy/progresywnym graniem o melodyjnym odcieniu. Owe szkice z klasyczną muzyką mają zdecydowanie szlachetną barwę, dlatego tym razem tak dobrze współgrają z ambitniejszym heavy metalem. Same kompozycje są mocno rozbudowane i przepełnione pomysłami i aranżacjami muzycznymi. Jednak każda mocno trzymana jest w melodyjnej klamrze. Przez co jakikolwiek słuchacz może z przyjemnością wysłuchać w całości "Requiem For The Indifferent", bardziej zwracając uwagę na płynące melodie i emocje, niż ciągle zmieniające się nastroje, tempa, tematy muzyczne. Czasem słuchający wzdrygnie się przy death czy black metalowych motywach, choć z drugiej strony, na tej sesji zespół w ogóle nie stroni od mocnych metalowych fragmentów. Oprócz wysmakowanych i plastycznych symfonicznych etiud, uwielbiam pomysły na wykorzystanie i aranżacje chórów, które znalazły się na tym albumie. Pod tym względem muzycy wykazali się niezwykłym talentem, wyobraźnią i wyrazistością. Zdecydowanie wolę takie głosy niż sam śpiew Simone. Niestety ostatnio rzadko jakaś kobieta może przekonać mnie do siebie. Choć najbardziej uszy mi więdną, gdy do głosu dochodzi deathowe rzężenie i blackowe skrzeczenie. Po raz kolejny Epica udowodniła, że skupia muzyków o wysmakowanej fantazji muzycznej, którzy ciągle potrafią zaciekawić. "Requiem For The Indifferent" jest interesująca, jednak nie potrzebne są ekstremalne wycieczki, a i męski główny wokal wydaje mi się, że byłby bardziej pożądany. Zdaję sobie sprawę, że narażam się fanom Simone, ale tak mam od jakiegoś czasu, że nie przepadam za takimi damskimi wokalami. Nic na to nie poradzę. (4) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Europe - Bag Of Bones

Maciej Osipiak

2012 earMusic

Ci wszyscy, którzy zaczęli - i przestali - słuchać Europe w okolicach 1986 roku pewnie bardzo by się zdziwili, po zapoznaniu się z "Bag Of Bones", jak ten zespół się rozwinął. Już w latach 80-tych muzycy próbowali zerwać z niezbyt dla nich korzystną łatką zespołu "teeny metalowego", nagrywając "Out Of This World" i wydaną już w latach 90-tych "Prisoners In Paradise". Po czym zespół się rozpadł, przepadając na 13 lat. "Bag Of Bones" jest kolejną płytą nagraną po reaktywacji zespołu. Kto wie, czy nawet nie najlepszą w dorobku Europe? Zespół brzmi na tej płycie wyjątkowo klasycznie i dynamicznie, być może dlatego, że została ona nagrana tak, jak praktykowano to kiedyś: w studio, ale na żywo. Już opener, "Riches To Rags", powala fantastycznym riffem, organowymi dopełnieniami i rasowym, fantastycznym głosem Tempesta. A to dopiero początek. Mnóstwo na tej płycie blues rocka i klasycznego hard rocka. Ten pierwszy słychać szczególnie w utworze tytułowym, z gościnnym udziałem Joe Bonamassy i niższym tym razem śpiewem wokalisty. Momentami zespół brzmi niczym Deep Purple, dzięki gitarowo hammondowym partiom ("Demon Head"). Nawiązuje też do Led Zeppelin, szczególnie w orientalnym "Not Supposed To Sing The Blues" oraz akustycznym "Drink And A Smile". W tych utworach Tempest brzmi niczym młodszy brat Roberta Planta. W dynamicznych "Doghouse" i "Mercy You Mercy Me" Europe udowadnia jednak, że ma swoją wizję ciężkiego grania i nie musi nikogo naśladować. Równie udana jest finałowa ballada "Bring It All Home". Na pewno nie zdobędzie takiej popularności jak osławiona "Carrie", ale przewyższa ją pod każdym względem. Ale nie tylko dlatego "Bag Of Bones" to rzecz godna polecenia każdemu fanowi dobrego rocka! (5) Wojciech Chamryk

Eternal Flight - Dimished Reality, Elegies And Mysteries 2011 YesterRock

Trzeci album francuskich power metalowców to dla mnie nieliche zaskoczenie. Spodziewałem się jakichś pseudo metalowych - symfonicznych popłuczyn po prawdziwej muzyce. Tymczasem panowie zaprezentowali składającą się z 11 kompozycji elektryzującą mieszankę power/symfonicznego/progresywnego i epic metalu. Cztery pierwsze utwory są jeszcze jakby wprowadzeniem do tego, co czeka słuchacza w dalszej części płyty. Owszem, są niezłe, wokalista Gerard Fois zaciekawia wokalizą w stylu Roberta Planta czy rozbudowanymi chórkami pod Uriah Heep, a instrumentaliści wycinają aż miło. Szybki, dynamiczny "Freedom Is My Race" płynnie przechodzi w zróżnicowany muzycznie, trwający prawie 8 min. "Nightmare King". Akustyczne, oniryczne partie kontrastują w nim z iście metalowym ciężarem i mocą - pewnie wiele zespołów stricte metalowych chciałoby tak zabrzmieć. W dodatku Fois brzmi tu niczym Ripper Owens i James LaBrie w jednym, a to już sztuka nie lada. Piękna, stopniowo się rozwijająca ballada "Black Sun" poprzedza najciekawszy utwór na płycie - "The Meeting". To ponad 7 minut orientalnych klimatów w stylu "Kashmir" czy produkcji duetu Page/Plant, egzotyczne wycieczki z wykorzystaniem takiegoż instrumentarium, riffowa, potężnie brzmiąca partia, delikatne solo gitary stopniowo nabierające mocy na ponownie orientalnym podkładzie i w końcu

ke śpiewa, moim skromnym zdaniem, lepiej niż na wcześniejszych płytach, a jego wokale są bardziej urozmaicone. Sekcja rytmi-czna robi to, co powinna, czyli napędza całość w sposób perfekcyjny. Ostatnim składnikiem tego dzieła jest brzmienie. Potężne, soczyste, zwarte a jednocześnie bardzo przestrzenne. Po prostu idealne dla tej płyty. Jeśli chodzi o naj-lepsze utwory to na chwilę obecną moimi fa-worytami są metallikowe "Eternal Empire" i "Xaraya", ciężki i zagrany w średnich tempach "Centurion" oraz smutna i piękna ballada "In Memoriam" poświęcona zmarłemu w 2009 roku basiście grupy Mike'owi Alexander'owi. Reszta utworów prezentuje ten sam równy, niezwykle wysoki poziom. Wszystkie razem tworzą bardzo spójną całość, a słuchane pojedynczo nie tracą na wartości - doskonale zapadają w pamięć i są na swój sposób przebojowe. Evile jest w tej chwili jednym z najlepszych zespołów nowej fali thrashu i przyszłość należy do nich. Aż żal dupę ściska, że taki materiał pewnie znowu przejdzie w Polsce niemal zupełnie niezauważony, ale chciałbym się mylić. Rewelacyjny album i oby takich jak najwięcej czego życzę sobie i wam. (5,5)

Excruciator - Devouring 2011 Heavy Artillery

Excruciator to młody, bo istniejący zaledwie od 2009 roku amerykański kwartet. Do tej pory mieli na koncie demo i EP, których niestety nie było mi dane usłyszeć. W tym roku wydali debiut w barwach wytwórni Heavy Artillery, której jak na razie wszystkie wydawnictwa jakie słyszałem prezentowały bardzo wysoki poziom. Tak jest też i w tym przypadku. Chłopaki grają ostry i szybki thrash metal według najlepszych wzorców, tj. Slayer, Dark Angel czy Kreator. Mamy tutaj masę świetnych riffów zagranych na dużej prędkości, które na całe szczęście są od siebie różne. Brak więc wrażenia słuchania cały czas tego samego kawałka co jest grzechem wielu grup prezentujących ten rodzaj thrashu. Dodatkowym urozmaiceniem są bardzo dobre i ciężkie zwolnienia w stylu wyżej wymienionych grup oraz solówki. Klasyczne, melodyjne wprowadzające ciekawy klimat i idealnie uzupełniające się z riffową rzeźnią. Do tego wszystkiego idealnie pasują agresywne wokale Craige'a Bridenbeck'a. Album jest bardzo zwarty i świetnie wchodzi słuchaczowi jako całość, ale mimo tego poszczególne utwory nie zatraciły swojego indywidualnego charakteru. Wyróżniłbym tutaj "Eviscerator" z najbardziej chwytliwym riffem, szybki, agresywny, z ciężkim zwolnieniem w refrenie i znakomitymi solówkami "Nuclear Exmortis", Niemalże heavy metalowy, melodyjny "Metal Forces" i "Hunter Killer" bardzo szybki, zabójczy numer ze znakomitym melodyjnym solem. Przesłuchałem tą płytę już dobre 10 razy i mimo tego wiem, że jeszcze nie raz zagości ona w moim odtwarzaczu. Naprawdę dobra robota i bardzo smakowity krążek dla wszystkich Thrashers. (4,5) Maciej Osipiak

Evile - Five Serpent's Teeth 2011 Earache

Chyba wszyscy słyszeli zasadę według której trzecia płyta jest dla każdego zespołu przełomową, potwierdzającą klasę lub spychającą w otchłań przeciętności. W przypadku Evile mamy do czynienia zdecydowania z tą pierwszą opcją. Anglicy nagrali chyba najlepszy krążek w swojej historii. W dalszym ciągu słychać w ich muzyce dużo Metalliki szczególnie z okresu "And Justice For All" i "czarnego albumu", jednak jest to wszystko idealnie wymieszane z ich własnymi patentami co tworzy naprawdę wybuchową mieszankę. Dużym plusem jest również to, że już od pierwszych dźwięków można poznać co to za zespół i można już chyba mówić o ich charakterystycznym stylu. W każdym utworze dzieje się bardzo dużo. Od ultraszybkich riffów, przez rytmi-czne granie w średnim tempie do potężnych zwolnień. Nie można się przy tym nudzić. Do tego zajebiste sola i fantastyczny wokal. Matt Dra-

Existance - Existance 2011 High Roller

Przyznam, że to mój pierwszy styk z zespołem Esixstance i jestem pozytywnie zaskoczona. Existance pochodzi z Francji, powstał w 2008r. Udało im się wydać debiutancki album "Existance" w 2011r. pod szyldem niezależnej niemieckiej wytwórni High Roller Records (album dostępny jest na CD i na LP w trzech różnych kolorach) Debiut raczej przeszedł bez

RECENZJE

89


większego rozgłosu, a szkoda. Ich muzykę można określić jako oldschoolowy, klasyczny do bólu heavy metal z hard rockowymi wstawkami, wyśmienitymi solówkami, brzmiący bardzo mocno w brytyjskim stylu lat 80's (słychać wpływy zespołów NWOBHM takich jak Judas Priest, Iron Maiden, Diamond Head, Angel Witch, Tygers of Pan Tang, Dark Heart). Ciekawostką jest fakt, że wokalista Existance Julian Izard jest synem Didiera Izarda, wokalisty kultowej w latach 80-tych francuskiej legendy H-Bomb. Dobrze, że syn podążył właściwą drogą wytyczoną przez ojca i stara się wskrzesić w swej muzyce ducha lat 80-tych i trzeba przyznać, że świetnie mu to wychodzi. Julian heavy metal ma we krwi. Ponadto jest on naprawdę znakomitym wokalistą i gitarzystą. Jego głos brzmi świeżo, młodzieńczo, z werwą i "feelingiem". Warto również zwrócić uwagę na produkcję płyty, która jest na najżywszym poziomie, wszystko brzmi czyściutko i przejrzyście. Ciężko wybrać najlepszy utwór, wszystkie są naprawdę bardzo dobre, nie ma tu żadnej wpadki ani słabego punktu Wokal, gitary, bas, perkusja - wszystko chodzi bezbłędnie.. Żadnych nowoczesnych zabiegów, eksperymentów, udziwnień, podążania za modą, tylko czysty jak łza heavy metal. Co do samej muzyki - kiedy słucha się Existance aż dziw bierze, że ten album powstał w 2011 roku a nie w np. w 1986. Atmosfera lat 80-tych unosi się w powietrzu. Bardzo przemyślana płyta. Klasa! Zespół godny polecania. Oby jak najwięcej takich kapel, a heavy metal nie zginie! (5) Joanna Denicka

Exmortus - Beyond the Fall of Time 2011 Heavy Artillery

Skłamałbym, gdybym powiedział, że czekałem na tą płytę. Debiut Kalifornijczyków wydany trzy lata temu, był całkiem niezły, ale nie na tyle, żeby szczególnie wyryć mi się w pamięci. Całkiem sympatyczny thrash wymieszany z melodyjnym death metalem. Nic specjalnego. Dlatego też kiedy dostałem do recenzji nowy album Exmortus byłem pewien, że będzie to kolejny poprawnie zagrany i brzmiący krążek, który po kilku przesłuchaniach odejdzie w mroki zapomnienia. Jakież było moje zdziwienie gdy po instrumentalnym intro zostałem powalony na ziemię przez utwór "Kneel Before the Steel". Fantastyczny thrashowy numer! Bardzo motoryczny, okraszony klasycznymi solówkami. Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest nowy wokalista Conan, którego wokal idealnie wpasował się w styl prezentowany obecnie przez grupę. Śpiewa gardłowo, agresywnie, ale czasami potrafi też zaskoczyć wysokim krzykiem. Jego poprzednik śpiewał bardzo jedno wymiarowo, praktycznie cały czas używając deathowego growlu, co na dłuższą metę było dosyć nużące. W samej muzyce też zaszły spore zmiany. Jest teraz zdecydowanie bardziej jednolita i zwarta. Większość utworów to po prostu klasyczny agresywny thrash metal z lekką domieszką heavy i death metalu. Zniknęły na szczęście melodeathowe patenty, a środek ciężkości został przesunięty bardziej w stronę pierwotnej thrashowej agresji. Nie będę wymieniał najlepszych utworów, ponieważ "Beyond the Fall of Time" jest bardzo wyrównanym albumem. Natomiast wspomnę o dwóch numerach, które troszeczkę różnią się od reszty. Pierwszy to niemalże w 100% death metalowy, brutalny i ciężki "Entombed with the Pharaohs". Poprzedzony jest instrumentalnym intrem "Beyond the Nile", w którym ciężar został połączony z bliskowschodnimi motywami granymi przez gitarę wprowadzając słuchacza w odpowiedni "egipski klimat". Dalej mamy już naprawdę brutalną jazdę, w której momentami słychać nawet Immolation. Naprawdę świetny numer, który pokazuje że w tym stylu też by sobie dali radę. Drugim utworem jest "Khronos". Mroczny i bardzo klimatyczny utwór, w którym na tle akustycznych gitar i pięknego sola, Conan wykrzykuje słowa skierowane do greckiego tytana, ojca Zeusa . Jest on na tyle ciekawy, że traktuję go jak pełnoprawny utwór, a nie jak przerywnik dający chwilę oddechu przed kolejnym atakiem. Podsumowując Exmortus nagrał naprawdę świet-

90

RECENZJE

ny krążek i jeśli tylko pozostaną na tej ścieżce i będą kontynuować swój marsz w kierunku, który obrali na "Beyond the Fall of Time", to w przyszłości możemy spodziewać się z ich stro-ny czegoś naprawdę dużego. (5) Maciej Osipiak

pewne niedostatki brzmieniowe - na pewno nie dysponowała jakimś olbrzymim budżetem na nagranie tego krążka. Co prawda bohaterem "Vengeance Rides An Angry Horse" jest Lennie Rizzo, ale instrumentaliści także zasługują na słowa uznania. Exxplorer wrócił do korzeni do klasycznego, surowego, szlachetnego heavy metalu i chwała im za to! (5) Wojciech Chamryk

Exumer - Fire & Damnation 2012 Metal Blade

Debiutancki album Exumer, wydany w PRL na winylu, był sensacją nie tylko na naszym rynku. Drugi, nagrany już w zmienionym składzie, furory nie zrobił. Zespół rozpadł się wkrótce po tym i na kolejną płytę Niemców trzeba było czekać 25 lat. Dobrze jednak, że nie poszli w ślady Vendetty, która od lat rozmienia się na drobne. Mem Von Stein z kolegami postawili na jakość. Jest to słyszalne już od pierwszych sekund wściekłej, thrashowej młócki utworu tytułowego. "Fire & Damnation" to nie jedyny taki utwór na tej płycie ostre, bezkompromisowe kompozycje przeważają tu zdecydowanie. Podane są w dodatku w nowoczesnej, potężnie brzmiącej oprawie dźwiękowej - za produkcję odpowiadał tu sam Waldemar Sorychta. Nieliczne chwile wytchnienia zapewniają bardziej melodyjne, wręcz przebojowe, "The Weakest Limb" i "Devil's Chaser". Ciekawostką dla starych fanów są dwa utwory z pierwszych LP's Exumer. Jednak wokaliści zamienili się w nich rolami: Von Stein śpiewa w "I Dare You" z dwójki, a jego następca w Exumer, Paul Arakari, zmierzył się z "Fallen Saint", pochodzącym z debiutu "Possessed By Fire". I wypadł zdecydowanie lepiej od obecnego wokalisty Exumer. Dla tych, których nie przekona obecne wcielenie zespołu wydawca przygotował edycję limitowaną, z trzema koncertowymi killerami: "Destructive Solution", "A Mortal In Black" i "Xiron Darkstar", pochodzącymi z kultowego debiutu. Jednak "Fire & Damnation" broni się i bez tych dodatków! (4,5) Wojciech Chamryk

Exxplorer - Vengeance Rides An Angry Horse 2011 Pure Steel

Prawdę mówiąc, to fani tego amerykańskiego zespołu czekali na tę płytę od momentu wydania kultowego debiutu, czyli LP "Symphonies Of Steel". Owszem, w tak zwanym międzyczasie ukazały się jeszcze niezła "A Recipe For Power" i koszmarna, zawierająca bardziej alternatywne grunge niż metal "Coldblackugly". Jednak na płytę tak udaną czekaliśmy od 1985 roku. Z tym większą radością pragnę oznajmić, że Exxplorer wrócił do krainy żywych w formie, jakiej się po nim nie spodziewałem. Już od pierwszych taktów najdłuższej na płycie, otwierającej całość kompozycji "Gypsy" panowie wymiatają tak siarczysty, melodyjny US power metal, że nie ma zmiłuj. Swoją drogą umieszczenia na setliście płyty jako pierwszej kompozycji najdłuższej, wielowątkowej, momentami nawet mrocznej, dzięki wokalnym popisom Lennie'go Rizzo, to dowód na brak koniunkturalizmu i czysto artystyczne podejście do zagadnienia. Mieli przecież kilka krótszych, szybkich, nawet przebojowych kompozycji, jak "Chasing The High" czy "Spirits Of The Wind", które z komercyjnego punktu widzenia byłyby znacznie lepsze jako opener. Zresztą trudno wyróżnić wśród tych 10 utworów wybijające się, czy zdecydowanie lepsze. Całość materiału jest bardzo wyrównana i pomimo tego, że płyta jest dość długa, nie nuży, słuchana nawet 2 - 3 razy pod rząd. Przy takim poziomie muzycznym można wybaczyć grupie

Faith or Fear - Titanium 2012 Self-Released

Dość smutny kawałek historii muzyki. Faith or Fear nie jest nazwą szeroko znaną ani rozpoznawalną. Ba, nie jest nawet nazwą szerzej znaną maniakom thrashu, lubujących się w różnego rodzaju ukrytych i niedocenianych perełkach. Panowie wywodzący się ze stanu New Jersey założyli swój zespół w 1982 roku, lecz dopiero w 1986 wzięli się ostro do roboty, zainspirowani agresją, moshowaniem, stagedivingiem i innymi przejawami dobrego koncertu metalowego jakie zaobserwowali na show odstawionym przez Anvil Bitch w Philadelphi. W efekcie zostało spłodzone całkiem zgrabne demo "Dehumanize", które dało im kontrakt płytowy z Combat Records. I od tamtej chwili wszystko zaczęło układać się źle i iść jak po gruzie. Ich debiut był płytą co najmniej średnią, a drugiego długograja już nie zdążyli nagrać, gdyż wytwórnia rozwiązała kontrakt. Żeby jeszcze uzupełnić obraz tego, jakiego chłopaki mieli pecha, wystarczy przywołać kultowy koncert z Philadelphi z 1988 roku, który znalazł się na splicie i VHS, zatytułowany "Ultimate Revenge 2" na którym zagrały, obok omawianego Faith or Fear, takie zespoły jak Raven, Dark Angel, Forbidden i Death. Wszystkie wspomniane kapele, prócz właśnie tej jednej, są rozpoznawalne i uznawane za metal pierwszej wody. Niedługo potem zespół został rozwiązany. Panowie postanowili jednak spróbować swych sił raz jeszcze. W 2008 roku miał miejsce reunion w oryginalnym składzie. Pech jednak załogi z Richland nie opuszcza nadal. Rok później, w trakcie występu grupy, basista C.J. Jenkins dostał ataku sercu w efekcie, którego poniósł śmierć. Grupa jednak uparcie prze do przodu, mimo tragicznych przeciwności losu. W tym roku ukazała się, wydana własnym sumptem, ich druga płyta. I jak to się prezentuje? Nie jestem zbytnio zachwycony efektem pracy amerykanów. Mamy tu do czynienia z lekko przybrudzonym nowoczesnym post-thrashem. Wieję nudą. Nic nie porywa. Niewypał epickich rozmiarów. Szkoda, przez pierwszą połowę "Grinding Halt" łudziłem się, że jednak nastąpi jakaś eksplozja. Niestety thrashowy proch zamókł i w efekcie mamy do czynienia z mdłą papką, nie nadającą się zbytnio do przełknięcia. Pewne iskierki pojawiają się jeszcze pod koniec tej miernej płyty, w silących się na granie w stylu starej szkoły "Afterglow" oraz "Bloodbath" jednak maniera z jaką został nagrany wokal na tej płycie oraz brzmienie gitar konsekwentnie niszczą i psują wszystko. Pół oceny wzwyż za ostatnią ścieżkę, nagraną w hołdzie zmarłemu basiście. Jedyna rzecz tutaj którą da się w miarę normalnie posłuchać bez zdegustowanego krzywienia facjaty (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Forte - Unholy War 2012 Divebomb

Po trzynastu latach przerwy amerykańscy power/thrasherzy przybywają z nowym, piątym albumem. Nie była mi znana wcześniejsza twórczość tejże grupy, z wyjątkiem debiutanckiego "Stranger Than Ever", którego niedawne wznowienie także stało się przedmiotem recenzji. Dlatego podszedłem do tego albumu, można by rzec, nieskażony wybujałymi oczekiwaniami, nadziejami i innymi tego rodzaju gównami, lecz jako zwykły, przeciętny koneser muzyki metalowej. Nie wiem jak to miało miejsce na innych płytach Forte, ale od ichniej jedynki muzycznie się niewiele zmienili. Prócz tego, że riffy nie są aż tak skomplikowane, a aranżacje są uproszczone. Nie oznacza to jednak, że są proste. I tak jak w pra-

wdziwym, porządnym amerykańskim power metalu ma to miejsce, utwory są mocne i konkretne. Przypominają trochę te najlepsze albumy Vicious Rumors oraz Malice. Praca gitary prowadzącej jest wyróżniającym się składnikiem warstwy muzycznej albumu. Płomienne solówki stanowią bardzo wyrazistą część wszystkich kawałków składających się na "Unholy War". Skład zespołu, w porównaniu do debiutu, różni się tylko innym wokalistą, co słychać od razu. Dave Thompson dysponuje trochę inną barwą głosu niż James Randel, który pojawił się na pierwszej płycie. Formą jednak mu nie ustępuje, potrafiąc wyciągnąć górne rejestry jednocześnie zachowując moc swojego wokalu. Jest to słyszalne przede wszystkim w pełnych siły refrenach. "Dead To Me" oraz "Take The Mark" (który nawiasem mówiąc brzmi jakby ktoś wziął coś z ostatniego repertuaru Iced Earth i zagrał to sto razy lepiej od nich) aż same zachęcają do wspólnego, rubasznego śpiewania. Nie brakuje także emocjonalnej, ale przy tym pełnej mocy ballady, która na modłę power metalową jest spokojna do pewnego momentu, w którym uwalnia surowy ogień i kolczastą szybkość. A skoro o szybkości mowa - "Stronger Than Death" i sąsiadujący z nim "Rain of Fire" rozwijają prędkości startujących myśliwców i z taką samą bezlitosną manierą nie zostawiają żadnych jeńców na swej drodze. "Unholy War" słucha się nie tyle dobrze, ale przede wszystkim przyjemnie. Słowa zamykającego album utworu "Light To The Blind" stanowią idealne podsumowanie tego wydawnictwa: "Like the sound of thunder - a voice to raze and ruin". Zaiste ten album niszczy i zrównuje z podłożem wszystko na swojej drodze. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Fortress - Modern Days Society 2011 Thrashing Madness

Leszek Wojnicz - Sianożęcki po serii perełek sprzed lat wydanych przez Thrashing Madness Production sięgnął tym razem po młody zespół - krakowski, thrashowy Fortress. Grupa po kilku latach działalności i dwóch demówkach nagrała debiutancki album. Na "Modern Days Society" składa się osiem utworów. Abstrahując od tego, że thrash wciąż jest modny, trendy i na topie wśród metalowej młodzieży, to "Modern Days Society" brzmi szczerze i wiarygodnie. Ci - sądząc ze zdjęć bardzo młodzi ludzie - łoją thrash z taką pasją i zaangażowaniem, jakby debiutowali w 1986 w barwach Combat Records czy innej Megaforce. Skojarzenie ze Stanami Zjednoczonymi nie jest przypadkowe: Fortress preferują amerykańską odmianę thrashu. Czyli szybkie, dynamiczne granie, połączone z chwytliwością i niezłą techniką. Owszem, są tu momenty, kiedy sztampa i schematy biorą jeszcze górę, jak w szybkich "Anniversary Song" i "We Rule The Night". Znacznie ciekawiej zespół wypada w najdłuższych na płycie, rozbudowanych i urozmaiconych utworach. Pierwszy z ich to trwający ponad 6 minut "Living In The Gutter". Urozmaicony aranżacyjnie, stopniowo się rozkręcający, oparty na wyrazistej linii basu. Jeszcze więcej dzieje się w blisko 8 - minutowym "Apocalypse... Now!". Zespół nie przesadza jednak z epatowaniem techniką - to nie jest płyta techno thrashowa, odniesień do jazzu też tu nie usłyszycie. Finałowy, niewiele ponad 3- minutowy "I Like To Watch" nie pozostawia żadnych wątpliwości, że takie ostre granie bardzo zespołowi pasuje. Dobrze, że chłopaki nie zapominają o urozmaicaniu materiału - "Cyberviolence" ma fajny, niemal przebojowy refren, a utwór tytułowy jakieś 25 lat temu miał-



by spore szanse na czołowe miejsca na liście "Metal Top 20". Tak więc, jeśli lubicie czy uwielbiacie thrash w amerykańskim wydaniu, a wiele zachodnich, młodych grup rozczarowało was swymi propozycjami - dajcie szansę rodakom z Fortress - na pewno się nie rozczarujecie! (4,5) Wojciech Chamryk

brze wtapiają się w ogólną estetykę. Szczególnie "Heavy Metal Fever". Nawet zacząłem kombinować, że jest to również cover. Znalazłem nawet taki sam tytuł na jednej z płyt niemieckiego Railway, lecz nie doszukałem się podobieństwa. Może źle szukałem... No cóż, "HM-666%" to w miarę udany hołd dla swoich mistrzów, szkoda że w "gangowej" oprawie. (3,5) \m/\m /

uzupełnia dodany - w sumie nie wiadomo dlaczego - opener debiutanckiego LP Girlschool "Demolition Boys". Mamy też ukryty haczyk drugą wersję "Hit And Run" śpiewa z wokalistką Girlschool sama Doro. Pewnie zagorzali fani grupy sięgną po ten album, fani Doro też zapewne się skuszą. Jeśli jednak ktoś z osób czytających tę recenzję nie zna ani Girlschool, ani "Hit And Run", niech wybierze wersję oryginalną z 1981 roku - na pewno się nie rozczaruje! (2,5) Wojciech Chamryk

Fozzy - Sins and Bones 2012 Century Media

Sama nie wiem jak się zabrać do tej recenzji, gdyż muza Fozzy to kompletnie nie moja filiżanka herbaty. Zacznę może od kilku faktów. Zespół Fozzy składa się z kilku kolesi, którzy maczali swoje łapska w Stuck Mojo i Sickspeed (nazwa ta prawdę powiedziawszy nic mi nie mówi). Na wokalu stoi niejaki Chris Jericho, gość znany z tego że jest w Stanach profesjonalnym wrestlerem. Fozzy zaczynał swą karierę jakieś 12 lat temu jako coverband hard' n'heavy gwiazd takich jak Dio, Iron Maiden, Twisted Sister, Mötley Crüe, Accept, Judas Priest, etc. "Sins and Bones" to ich trzeci studyjny krążek. Przyznam szczerze twór Fozzy jest mi całkiem obcy. Po przesłuchaniu ich nowej płyty muszę szczerze stwierdzić, że Fozzy to kompletnie nie moja bajka. Nie dosłyszałam się żadnych nawiązań do klasyki. Chłopaki grają raczej nowoczesny metal. Muzyka oscyluje pomiędzy alternatywnym rockiem czy gitarowym rockiem (ot takim w sam raz do puszczania w radiu) a nowo brzmiącym metalem, można tu się dosłyszeć wstawek przeniesionych ze Stuck Mojo. Można powiedzieć, że pod tym względem płyta jest bardzo nierówna. Zdecydowanie bliżej im momentami do jakiegoś Nickelback / Kid Rock niż do bandów z lat 80-tych, które niegdyś coverowali. Głos Chrisa Jericho jakoś specjalnie mnie nie razi, choć dziwne jest jak często gość potrafi zmieniać manierę wokalną. Na płycie przeplatają się kawałki metalowe, rockowe, nawet trochę bluesa w kawałku "She's My Addiction", gdzie solo odgrywa znany gitarzysta Phil Campbell z Motorhead. Tak jak już napisałam Fozzy to nie moja bajka, więc nie chcę ich zjechać dla zasady. Miłośnicy nowoczesnych brzmień mogą być zachwyceni. Ja nie odbieram ich zbyt poważnie. Muza dla fanów nowszych dokonań Metalliki, Ozzy'ego, Foo Fighters, Avenged Sevenfold. Modni chłopcy choćby żywcem wzięci z castingu, w sam raz do MTV. Fani prawdziwego heavy metalu - omijać z daleka! (2) Joanna Denicka

Geoff Tate - Kings And Thieves 2012 InsideOut

W 2002 roku Geoff Tate wydał swój pierwszy solowy krążek. Szczerze, nie była to najszczęśliwsza produkcja. Dlatego byłem bardzo ciekaw co po dekadzie zmieniło się w głowie pana Tate, bo głos niezmiennie należy do jednych z ważniejszych w ciężkim graniu. No i trochę się zmieniło. Krążek rozpoczyna się klimatycznym "She Slipped Away" w rozbujanej konwencji popowo - progresywnej. Powiem wam, że rozbudziło to moje nadzieje na wreszcie dobrą solową muzykę w wykonaniu Mr.Tate'a. Niestety od drugiego kawałka "Take A Bullet" następuje rewolta i zespół zaczyna grać energetycznego bujającego hard rocka, z ciężkimi, bardziej nowocześnie brzmiącymi gitarami, mocno osadzonej sekcji oraz organów lub innych klawiszy, korzeniami sięgającymi epoki nurtu. Pojawiają się też ciut współczesne aranżacje np. w "Say U Luv It". A w "The Way I Roll" do instrumentarium dołącza nawet saksofon. Niemniej, każdy z tych kawałków nosi znamiona schematyczności, co ostatecznie przynosi taki efekt, że im dłużej słucha się "Kings And Thieves", to robi się to z coraz mniejszą uwagą. Mam wrażenie, że Geoff Tate chciał pójść podobną drogą co np. muzycy Chickenfoot. Po części udało mu się to, choć to on bardziej trzyma się hard rockowej tradycji. Słuchając tego albumu nie opuszczało mnie wrażenie, że przez muzykę czasami przebija się nowożytne wcielenie Led Zeppelin. W dwóch ostatnich nagraniach muzycznie zespół powraca do estetyki progresywnej. "Change" i "Waiting" to sentymentalne średniaki dopasowujące się do kondycji całego albumu. Jestem ciekaw czy Geoff, czy też jego koledzy z Queensryche kiedykolwiek muzycznie zbliżą się do swoich najlepszych dokonań. Ciekawość jest tym większa, gdy pod uwagę weźmie się aktualny konflikt pomiędzy Tate'm a resztą macieżystego zespołu. Wracajac do sedna. Choć rozwój muzyczny na "Kings And Thieves" jest zauważalny, to Geoff nie zdołał zatuszować wpadki z debiutu. (3) \m/\m/

Gotthard - Homegrown - Alive in Lugano 2011 Nuclear Blast

Jednego dnia z człowiekiem żartujesz, a drugiego już go nie ma. Tak może napisać każdy fan Gotthard o wokaliście, Steave Lee, który zginął tragicznie 5 października 2010 roku. "Homegrown - Alive in Lugano" to w pewnym sensie pożegnanie ze Steave'am i to chyba w najpiękniejszy sposób. Głównym menu na tym wydawnictwie jest rejestracja jednego z ostatnich koncertów Steava, który odbył się 17 lipca 2010 roku w szwajcarskim Lugano. Płyty Gotthard nie są częstym gościem w moim odtwarzaczu. Jednak jak już są, to zawsze bardziej lubiłem dynamiczniejsze wcielenie zespołu, zaś ich drugie ja, ogólnie napiszmy ballady, zajmowały mnie zdecydowanie mniej. Być może dlatego moją najbardziej ulubionym krążkiem jest "Lipservice". Bardzo przypadł mi też set zarejestrowany w Lugano. Tu też królują kompozycje dynamiczne. Bo z tego koncertu mamy tylko jedna balladę "Heaven", jest też składanka akustyczna, a z innych przerywników jest solo na gitarę i na głos Steava. Reszta to już hardrockowe, przebojowe granie. Mój ulubiony album reprezentuje "Lift U Up" i "Anytime Anywhere". Tyle samo kawałków reprezentuje płytę "Domino Effect". Najwięcej przedstawicieli ma zaś "Need To Believe". Co w sumie nie powinno dziwić, bowiem akurat zespół promował właśnie ten dysk. Mnie natomiast daje do myślenia, że musze powrócić do tegoż krążka, bo go inaczej zapamiętałem. Natomiast najstarszym kawałkiem jest "Sister Moon" z płyty "G", które mocno kojarzy się z dokonaniami Whitesnake. No, chyba że liczyć tu cover "Hush", który znalazł się już na debiutanckim albumie. Koncert, który zarejestrowano w Lugano przedstawia zespół w znakomitej dyspozycji. W ogóle nie czuć tego doświadczenia, które posiadają szwajcarzy. Muzycy bawią się w najlepsze, wręcz z młodzieńczą werwą, oczywiście nie zarzucają swojego profesjonalizmu. Z uśmiechem słucha się śpiewania i konferansjerki Steava. Ten uśmiech jest w zasadzie przez łzy, bo naprawdę trudno przyswoić sobie wiadomość, że Lee już nigdy nie wejdzie na deski sceny. Wydawnictwo uzupełnia studyjny kawałek "The Train" (piękna ballada) oraz dodatkowy dysk z krótkim zapisem video z Lugano ale z 1999 roku, plus wywiad. Hmm... piękna pamiątka po Steave. (-) \m/\m/

Gang - HM-666% 2012 Underground Investigation

Francuzi nie są wybitnym zespołem. Raczej trzeba myśleć o nich, jako przeciętnych rzemieślnikach. Ich nagrania zawsze balansowało pomiędzy heavy metalem a thrashem i charakteryzowały się przaśnym graniem oraz brzmieniem. Przynajmniej ja to tak pamiętam. To, że kapela zapatrzona jest w dawne czasy było dla mnie oczywistym. Pewnie owe surowe granie po trosze z tego wynika. Nową EPką podkreśla wspomniane korzenie. Znalazły się tu ich ulubione covery (pewnie jedne z wielu). Podoba mi sie ich wybór. Saxon i "747 (Strangers In The Night)", Black Sabbath "Paranoid", Motorhead "No Class", jako ukryty utwór Mercyful Fate "Return Of The Vampire". Jest też Scorpions "Rock You Like A Huricane", co mnie trochę zaskoczyło, bo mało kto się przyznaje, że na początku lat osiemdziesiątych zasłuchiwał się tym zespołem. W powyższe przeróbki wkomponowane są jeszcze dwa autorskie kawałki chłopaków z Gangu, które do-

92

RECENZJE

Girlschool - Hit And Run: Revisited 2011 Wacken

Girlschool nigdy nie były w czołówce moich ulubionych zespołów, ale mam ich płyty, z których szczególnie trzy pierwsze krążki, wydane w latach 1980 - 1982 to już klasyka brytyjskiego metalu. Drugą z nich była "Hit dnd Run" i w ramach swoistego celebrowania trzydziestolecia wydania tej płyty, wiecznie młode panie z Girlschool postanowiły nagrać ją na nowo. Jak dla mnie zabieg to kontrowersyjny i bezcelowy, świadczący jednoznacznie o wypaleniu się potencjału grupy. Wolałbym usłyszeć nowy album studyjny z prawdziwego zdarzenia, tym bardziej, że album "Legacy" z 2008 roku był naprawdę udany. Tymczasem mamy odgrzewanego kotleta. I cóż z nim począć? Utwory, doskonale znane, brzmią potężniej, bardzo dynamicznie, ale poprawianie tego bardzo dobrego, nieźle brzmiącego albumu mijało się z celem. Program oryginalnego albumu

Gotthard - Firebirth 2012 Nuclear Blast

Byłem przekonany, że dawno temu napisałem tę recenzję. Nawet ostatnio słuchałem "Firebirth" pod kontem, czy moja opinia o tym krążku nie uległa zmianie. A tu proszę... Zacznijmy jednak od początku. "Firebirth" to pierwsza płyta po bolesnej stracie Steve'a Lee, z jego zastępcą Nic'kiem Maeder'em. Z pewnością będę jedną z osób, która co jakiś czas chlapnie, że to nie ten band co za czasów Steve'a.

No i odsłuchując rozpoczynający kawałek "Starlight" można byłoby znaleźć potwierdzenie na tą teorię. Jednak to nie wina nowego wokalisty, a w zasadzie instrumentalistów, którym zachciało się wpleść w muzykę dźwięki southern rocka. Była to zagrywka, która zupełnie mnie nie pasowała do tego zespołu. Choć muszę przyznać, że naprawdę po wielu przesłuchaniach, zapomina się o tym nieudanym manewrze. Za to pozostała część albumu to standard, czyli na wysokim poziomie soczyste hard'n'heavy lub przepiękne ballady. Na "Firebirth" lekko przeważają kawałki dynamiczne. Są one bardzo dobre, jak na ten zespół. Fajne riffy, niezła motoryka, wpadające w ucho refreny. Generalnie nóżka sama przytupuje. Niemniej nie ma tu kawałka pokroju "Lift U Up". Nie mogę doczekać się "hiciora" podobnego pokroju. Za to kawałki wolne o balladowej inklinacji są wręcz rewelacyjne. Nie wiem, jednak czy można mi ufać, bowiem nie jestem specjalistą w tym temacie. Nie miałem tez możliwości konsultacji u prawdziwych ekspertów balladowego Gottharda (uwierzcie są tacy). Liczę, że intuicja w tym wypadku nie zawodzi mnie. Tym bardziej, że Gotthard ogólnie bardzo ceniony jest za swoje ballady. Nie ma co długo się rozwodzić, muzycy pisząc muzykę na "Firebirth" nie dali ciała. A co z wokalem? Nic nie jest Steve'm, ale jest równie świetnym wokalistą o fajnym głosie, który wpasował się rewelacyjnie w Gotthard. Może to kogoś urazi biorąc te słowa w odniesieniu do Steve'a Lee, ale wydaje mi się, że Lee sam byłby zadowolony z tego co zrobił Nic Maeder. Wszyscy powinni to docenić. Poza tym wszyscy fani mogą być spokojni co do dalszych losów szwajcarów. "Firebirth" pokazuje nam, że zespół z powrotem jest na dobrej drodze. (4,5) \m/\m/

Grand Magus - The Hunt 2012 Nuclear Blast

Zachęcający tytuł, zachęcająca okładka, a tymczasem zawartość... okazuje się równie zachęcająca. Renoma Grand Magusa została potwierdzona raz jeszcze. Panowie Szwedzi trzymają się swego stylu i wzorca grania mocno i krzepko. Nie uświadczy się więc tutaj jakiś nowych eksperymentów, niecodziennych mariaży czy innych duperszmitów. Stylistycznie nowy album nie odbiega od "Hammer of the North" czy "Iron Will". Twardy heavy metal o lekko doomowy zabarwieniu przetacza się z mocą wysokogórskiej lawiny. Numer otwierający, co prawda mnie trochę zaniepokoił swoją lekkością i taką trochę będącą nie na miejscu beztroską przebojowością, lecz dalsza część albumu przetoczyła się niczym kilkutonowy walec. Dudniący bas, siermiężne, ciężkie riffy raz podczepiające się pod starą szkołę New Wave of British Heavy Metal, raz jednoznacznie czerpiące garściami z doom metalowych zagrywek - to wszystko okraszone hymnowymi, melodyjnymi wokalami. Zwłaszcza utwór "Valhalla Rising", który jest mocarnym hiciorem jakich mało, z refrenem zachęcającym do wspólnego śpiewania w grupie znajomych i wspólnego unoszenia zaciśniętych pięści ku górze. Barwa głosu Janne Christofferssona pasuje idealnie do tego typu muzyki i mimo że nie należy do jakiś specjalnie wyjątkowych, to porywa ze sobą słuchacza. Razem tworzy to charakterystyczne brzmienie i klimat jakim Grand Magus raczy nas od kilku lat. Szwedzka załoga już teraz miesza w metalowym światku, aż strach pomyśleć co będzie za jakiś czas. O ile ta znakomita kapela nie zacznie mimochodem zjadać własnego ogona, o co się powoli zaczynam martwić, to możemy mieć tutaj do czynienia z kolejną zapowiadającą się legendą ze szwedzkiej sceny metalowej. Wspomniałem o zjadaniu własnego ogona, gdyż Grand Magus trzyma się twardo dość określonych ram i jakoś nie zanosi się na to, by przesunął je choćby o cal. Z drugiej jednak strony, nie powinno się grzebać przy maszynie, która nie jest zepsuta, a wręcz przeciwnie chodzi jak złoto. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Grzegorz Kupczyk - 30 lat 2011 DigiTouch

Pierwsza z zapowiadanych pięciu części okolicznościowego wydawnictwa, podsumowującego 30 lat pracy artystycznej Grzegorza Kupczyka zawiera dwie płyty: "Ballady" i "Akustycznie". Dzięki temu albumowi skończą się problemy fanów i kolekcjonerów, którzy polowali na - od lat niedostępne w oficjalnej sprzedaży - płytę "Moje urodziny - 15 lat" i kasetę "Ballady - Miłość, nienawiść, śmierć", ponieważ pierwszy dysk zawiera niemal w komplecie materiał z tych wydawnictw, wzbogacony nowszymi kompozycjami. "Ballady" to właściwie The best of Grzegorz Kupczyk - 15 utworów z tej płyty, trwających prawie 79 minut to doskonała wizytówka i przekrój jego różnorodnej twórczości. Począwszy od wielkich przebojów Turbo, jak "Pozorne życie", "Smak ciszy", czy "Dorosłe dzieci" w nowej wersji, z udziałem, m.in. Małgorzaty Ostrowskiej i Grzegorza Skawińskiego. Są też mniej znane, ale równie ciekawe utwory tego zespołu, jak "Zwykły tramp" i kultowa "Fabryka keksów". Nie brakuje utworów z dorobku Non Iron: "Drawn Soldiers", "I'll Never Let You Go" oraz polskojęzycznych "Świece i deszcz" oraz "Pragnienie". Jednak najliczniej są reprezentowane utwory z bogatego dorobku CETI - począwszy od "Na progu serca" z pierwszego albumu do "Paradise Lost" skończywszy. Pojawiły się też dwa fragmenty z niezwykle udanego albumu "Akordy słów", dokumentującego symfoniczne eksperymenty CETI z orkiestrą. Szkoda tylko, że z programu obecnej wersji "Ballad" wypadł jeden z największych przebojów CETI - "Miłość, nienawiść, śmierć", obecny na jej wcześniejszych wydaniach. Płyta CD ma jednak określoną pojemność i nie da się tego zmienić. Dysk drugi - "Akustycznie", to zapis koncertu z jesieni 2000 roku w poznańskim klubie "Akumulatory", dotąd niepublikowany. Grzegorzowi Kupczykowi, sięgającemu też często po gitarę towarzyszą tu Janusz Musielak i Wojciech Kubiak oraz Maria Wietrzykowska, odpowiedzialna za chórki i klawisze. Program koncertu to 11 - w większości ponadczasowych - kompozycji. Mamy tutaj bowiem kilka klasycznych, najbardziej znanych utworów Turbo, Non Iron i CETI, a do tego kilka fantastycznie zaśpiewanych przez Kupczyka numerów Whitesnake, Claptona i Deep Purple - z popisową wersją "Soldier of Fortune". Jest to świetny portret tego wszechstronnego wokalisty w łagodniejszym wcieleniu. Jako bonus znajdziemy na tym krążku "Candles In The Wind" z repertuaru Eltona Johna - nagranie z 1996, improwizowane całkowicie podczas próby. Właśnie dla takich rarytasów fani kupują takie kompilacje. Jednak ten balladowo / akustyczny album mogę bez wahania polecić nie tylko fanom Kupczyka czy kolekcjonerom - to łagodniejsze oblicze metalu na pewno przypadnie do gustu szerszej publiczności. Wojciech Chamryk

Hammers of Misfortune - 17th Street 2011 Metal Blade

Ten pochodzący z San Francisco zespół nie zdobył jak dotąd zbyt dużej popularności mimo, że muzyka, którą tworzy jest na naprawdę wysokim poziomie. Teraz wydaje się, że nadszedł wreszcie odpowiedni moment ku temu, by to się wreszcie zmieniło. "17th Street" to już szósty album grupy (poprzedni "Fields / Church of Broken Glass" był albumem podwójnym), ale pierwszy wydany w barwach Metal Blade Records. Można mieć więc nadzieję, że zespół będzie miał wreszcie odpowiednią promocję, ba którą z pewnością zasłu-

żył. Hammers of Misfortune nie nagrał nigdy słabej płyty, więc do nowego dzieła podchodziłem raczej ze spokojem. Już poprzedni album pokazał, że nawet bez tak doskonałego muzyka i kompozytora jakim jest Mike Scalzi (Slough Feg), który był w składzie na trzech pierwszych płytach, grupa jest w stanie sobie świetnie dać radę. Rzut oka na okładkę, która przedstawia zacienione sylwetki muzyków na tle panoramy miasta, jakże inną od dotychczasowych obrazków zdobiących wydawnictwa zespołu, dał mi troche do myślenia. Może muzyka też będzie całkowicie odmienna od wcześniejszych nagrań? Do tego jeszcze dwóch nowych muzyków w składzie... Gdy popłynęły pierwsze dźwięki utworu "317", wiedziałem już, że to jest ten sam Hammers of Misfortune, który znam. Ciężko jest zdefiniować styl w jakim gra zespół. Słychać tutaj typowo doomowe patenty jak ww. "317", czy w "Staring (The 31st Floor)". Znajdziemy tu również utwory szybsze tj. tytułowy czy niemalże thrashowy "Romance Valley", oraz takie w których słychać wpływy Queen czy też późnego Savatage jak "Summer Tears". To wszystko wymieszane z Heavy Metalem i doprawione progesją. Na tej płycie zespół zrezygnował z folkowych elementów, ale nie odczuwa się ich braku. Nowy wokalista Joe Hutton jest godnym zastępcą Scalzi'ego, nawet śpiewa podobnie. Wspierany jest też przez kobiecy głos Sigrid Sheie. Lider zespołu John Corbett udowadnia jak znakomitym jest kompozytorem co słychać bardzo dobrze w fenomenalnym "The Grain". Warto również zwrócić uwagę na teksty dotyczące wielu codziennych problemów jak np. bezdomność, o czym możecie przeczytać w wywiadzie. Jeśli ktoś lubi muzykę ambitną, oryginalną i zmuszającą do refleksji to ta płyta jest dla was. Fantastyczny album. (5,5) Maciej Osipiak

Hateseed - Hate Comes Crawling 2012 DeadHead Musi

Kwartet z Gdańska wystartował z wysokiego pułapu - zespół nie tracił czasu na demówki i próby podpisania kontraktu. Solidnie przepracowawszy dwa lata w sali prób założył firmę i efekty tej pracy możemy ocenić na "Hate Comes Crawling". A jest na czym oko i ucho zawiesić. Począwszy od efektownej szaty graficznej i w pełni profesjonalnego wydania, na stronie muzycznej skończywszy. Debiutancki album grupy to rasowy heavy/power metal, zakorzeniony w latach 80-tych. Słychać sporo odniesień do Blind Guardian ("One Thousand Deaths"), Running Wild i Iron Maiden ("Ammat (Devourer Of Souls)" czy nawet naszej rodzimej legendy Turbo ("Exile"). Zespół kilka razy udowadnia też w dłuższych utworach, takich jak "The Horizon" i "The Curse", że wyprawy w rejony bardziej rozbudowanych aranżacji spod znaku metalu progresywnego też nie są mu obce. Balladowy, mroczny "Fire In The Sky" jest równie urozmaicony. Pomimo wykorzystania instrumentów klawiszowych w większości utworów zostały one użyte z umiarem - nie ma tego, tak typowego dla współczesnych zespołów power metalowych natrętnego "plumkania" i przesłodzonych, pseudo symfonicznych brzmień. Klawisze uzupełniają brzmienie zespołu ("Spirits Of The Sea"), kreują klimat ("Fire In The Sky"), rzadko wysuwając się na plan pierwszy ("The Horizon"). Podoba mi się też brzmienie tego materiału. Pewnie dla cyfrowych purystów będzie zbyt surowe, mało czytelne, ale do takiej stylistyki pasuje doskonale, co słychać chociażby w naturalnym, dynamicznym dźwięku perkusji czy potężnych riffach. Wielkim atutem grupy jest też śpiewający gitarzysta, Łukasz Szostak. Bardzo pewnie przechodzi od wyższych, typowo powerowych partii do niższych, brzmiących niżej, chropawo i surowo. To z jednej strony szkoła Hansiego Kurscha z Blind Guardian, z drugiej Ralfa Scheepersa z Primal Fear, wsparta głosem o ciekawej barwie i już sporymi umiejętnościami. Tych zresztą nie brakuje i pozostałym muzykom. Bardzo mocny debiut! (5,5) Wojciech Chamryk

Headspace - I Am Anonymous 2012 InsideOut

Ponoć wielu fanów przebierało nóżkami oczekując debiutu Headspace. Ja nie przebierałem ale dołączyłem do chóru cmokających z zachwytu po jego przesłuchaniu. Wspomniana niecierpliwość z pewnością wynikała z informacji, iż w projekt zaangażowali się wokalista Damian Wilson (również Threshold) oraz klawiszowiec Adam Wakeman (syn "tego" Ricka Wackemana). Pozostali muzycy byli mniej znani (choć basista Lee Pomeroy ma na koncie współpracę z It Bites), teraz jestem pewien, że wielu zapamięta ich na dłużej. Niewątpliwie Headspace należy do grup grających wyrafinowany prog metal, z nurtu, który wytyczył Dream Theater. W porównaniu z amerykanami, Anglicy nie epatują aż taką techniką. Jednak, jak już się trafią takie fragmenty, to muzycy nie mają się czego wstydzić. Mimo wszystko, zespół nie koncentruje się na takich popisach. Szanuje dźwięki i potrafi dłużej bawić się konkretnym muzycznym tematem. Poza tym sporo tu mocnych, wręcz ocierających się o groove gitarowych urywków. Nie jestem zwolennikiem takich rozwiązań ale w wypadku tej muzyki sprawdzają się one wyjątkowo dobrze. W opozycji do nich pojawiają się przepiękne akustyczne elementy. Czego kulminacją jest liryczny kawałek "Soldier". Bardzo uwodzicielski, z rachityczną linią melodyczną, cudownie i emocjonalnie zaśpiewany przez Wilsona przy akompaniamencie delikatnych dźwięków fortepianu. Nie brak tu także kapitalnych melodii. Z tym, że muzyka z "I Am Anonymous" nie na leży do łatwo wpadających w ucho. Aby ja docenić trzeba się w nią wsłuchać dłużej i wielokrotnie. Być może ze względu na osobę Adama Wakemana kilka razy wyłapałem nuty, które kojarzyły się z dokonaniami Yes. Nie jest to zarzut, a wręcz kolejny element, który uatrakcyjnia propozycję Hedspace. Fani, którzy przepadają za żywiołowym, pełnym energii i dźwiękowych fajerwerków progresywnym metalem, znajdą w tej produkcji wszystko co uwielbiają. Angielscy muzycy przygotowali im bardzo efektowną muzyczną ucztę; ostrą, pikantną, z całą gamą wyrazistych, acz rozbieżnych emocji. Bez dwóch zdań, to robota wielce kunsztowna i zdecydowanie przemawiająca do wyobraźni i smaku słuchacza. Generalnie debiut Headspace jest imponująco długi (ponad 70 minut muzyki). Niemniej w ogóle nie jest to odczuwalne. Taki "Daddy Fucking Loves You", który trwa równo kwadrans można spokojnie przesłuchać kilkukrotnie pod rząd, a nie odniesie się wrażenia, że ma się do czynienia z takim kolosem. Co więcej, to chyba najważniejszy i najlepszy fragment całej produkcji. To bardzo intrygująca kompozycja, wykorzystująca najefektowniej wszelkie kontrasty, zmiany nastrojów, emocji czy też temp. Wiele w niej wyśmienitych tematów muzycznych zmiksowanych na pozór chaotycznie. Nie mniej każdy dźwięk jest na swoim miejscu, dzięki czemu muzycy umiejętnie podtrzymują napięcie i zainteresowanie odbiorcy. Muzyka, jak samo wykonanie jest na standardowym dla prog metalu, najwyższym artystycznym poziomie. Poza pewną sprawą, a mianowicie nie bardzo pasuje mi gra perkusisty. Czasami sprawiała na mnie wrażenie topornej. Najbardziej słyszalne jest to w wspomnianych mocnych momentach granych na nutę "groove". Wszystko to są jednak niuanse, nic nie znaczące przy majestacie i pięknie muzyki z "I Am Anonymous". (5) \m/\m/ Heathen Hoof - Rock Crusader 2011 Metal Warning

Kwartet z Finlandii na swym debiutanckim albumie pogrywa lekko brzmiącą mieszankę rocka i hard rocka. Co prawda w sieci można znaleźć informacje, że to heavy metal, ale nawet w roku 1980 nikt by pewnie tak o zawartości "Rock Crusader" nie powiedział. Znacznie więcej tu hard rockowych a nawet rock and rollowych patentów - kłaniają się chociażby Budgie ("City Of Memories") i AC/DC ("On My Own"). Owszem, większość utworów to żywe, dynamiczne kompozycje, ale brak im

mocy i ciężaru właściwych dla metalu. To muzyka wymarzona na koncert w małym klubie, pewnie zyskująca w takim wydaniu koncertowym. Ale słuchana w domu brzmi średnio, mimo chwytliwych melodii ("Tough Street" czy świetnych partii solowych gitary ("Rock Crusader"). Album składa się z ośmiu utworów. Ale "dobrodziejstwo" otrzymywania płyt do recenzji w postaci plików mp3 sprawiło, że po owych 8 utworach następują kolejne, pochodzące z wcześniejszego MCD i demówek. Być może jest to jakiś materiał bonusowy, w każdym razie wcześniejsze utwory Heathen Hoof - jak "The Dying Soldier" czy "Night Hunter" brzmią zdecydowanie mocniej i są bliższe estetyce metalu. (4) Wojciech Chamryk

Hexfire - The Fire Of Redemption 2011 Self-Released

Półtorej dekady od boomu melodyjnego power metalu, a my, dopiero teraz doczekaliśmy się debiutu jednego z polskich przedstawicieli tejże sceny, Hexfire. Co świadczy, że nie łatwo na polski grunt przeszczepić ten styl muzyczny. Sami zobaczcie... Gutter Sirens po wydaniu dwóch płyt zamilkli w 2006 roku. Pathfinder właśnie wydał drugą płytę "Fitht Element". Niestety nie słyszałem żadnej z nich i trudno powiedzieć co reprezentuje sobą ten zespół. Mam nadzieję, że to szybko nadrobimy. O moje uszy obiła się jeszcze jedna nazwa, Crylord, ale też nie miałem okazji zweryfikować ich muzyki. Poza tymi zespołami żadnych innych nie kojarzę. Także ta scena w Polsce nie ma czym się chwalić. Czy "The Fire Of Redemption" w jakiś sposób zmieni atmosferę wokół takich zespołów i całego nurtu. Tu zdecydowanie wątpię, bowiem przyczyny złego nastawienia do takiego grania w kraju leżą bardzo głęboko, a nie koniecznie wynikają ze słabej formy polskich zespołów grających melodyjną odmianę power metalu. Tym bardziej, że chłopakom z Hexfire nie udało się uniknąć podstawowych błędów, większości młodych kapel melodyjnego odłamu. Muzycy zdecydowanie są fanami takiego grania, muszą być obsłuchani w całym nurcie i doskonale znają zasady, które w nim rządzą. Stosują też je przy układaniu repertuaru, co jest z jednej strony gwarantem przynależenia do tego nurtu, ale też stanowi poważny problem. Przy obecnej mocno cofającej się fali popularności takiego grania wszelkie normy stają się przekleństwem. Trzeba mieć dużo wyobraźni aby nie wpaść w tę pułapkę i przedstawić je w atrakcyjnej formie. Zdaje się muzycy z Hexfire nie pomyśleli o tym. Kolejnym błędem jest to, że postawili wyłącznie na szybkość. Fascynacja Dragonforce jest widoczna gołym okiem. Jednak szybkie granie jest samo w sobie mocnym ograniczeniem. Brytyjczycy są tu mistrzami a i oni w tej chwili mają z tym problemy. Tym bardziej widoczne jest to na "The Fire Of Redemption". Muzyczne pomysły są słabsze od pomysłów mistrzów, choć czasami są naprawdę w porządku. Warsztat muzyczny gitarzystów z Hexfire jest niezły ale daleko im do duetu Totman / Li. Gitary co prawda są fajnie ustawione, to niestety klawisze są równorzędnym partnerem. Zagrane są na podobnym poziomie co gitary, choć ich brzmienia czasami wkurzają. Mija się to z aktualnymi tendencjami aby ograniczyć te instrumenty, stawiając na gitarowe rzemiosło. Sekcja dostosowuje się do ogólnego klimatu i poziomu. Nie pomaga, że perkusję nagrali zaproszeni goście. Najwięcej namęczył się Jonno Lodge z Biomechanical, a swoje dołożyli jeszcze Alex Holzwarth i Diego "Grom" Meraviglia. To, że zespół nie ma stałego perkusisty, też jest minusem. Być

RECENZJE

93


może wspólne próby dałyby większe możliwości przy układaniu repertuaru. Basistę za to wspomogli Marcin "Novy" Nowak, Niclas Etelavuori (Amorphis), Kasper Gram (Manticora) i KelThuz. Wśród gości znaleźli się jeszcze gitarzyści Kristian Larsen (Manticora) i Martin Arendal (Manticora, Wuthering Heights). Parę słów jeszcze o wokaliście. Łukasz Liszko wypada słabo, co nie ułatwia muzykom w uatrakcyjnieniu swojego repertuaru. Całe szczęście, że Łukasz często nie stara się wyciągać "górek". Nie chce naskakiwać na wokalistę ale może zespół powinien rozejrzeć się za kimś lepszym? Chociaż ostatnio tendencją jest zatrudnianie na tym stanowisku średniaków. W ten sposób zespół ma pewność, że śpiewacy nie będą "piać" w niebo głosy. Być może lepiej doszkolić Łukasza, niech w pełni pozna swoje możliwości, niech dorzuci jeszcze trochę błyskotliwości i będzie dobrze. Właśnie owej błyskotliwości przydałoby się całemu zespołowi, w ten sposób mogliby wady zamienić na zalety. Z resztą tak postępują najlepsi. Na razie "The Fire Of Redemption" i Hexfire nie mogę ocenić na więcej niż (3) \m/\m/

się stało ale "Wielka kasa" przemówiła do mnie. Słucham go prawie na okrągło - od pierwszej nuty po ostatnią - z dużą przyjemnością. Muzyka jest melodyjna, wpadająca w ucho, ma moc ale bywa też nostalgiczna i klimatyczna. Czuć w niej ducha żywiołu, radości, swobody ale także patosu, dojrzałości, wyrafinowania i finezji. Spełnia wszystkie standardy wymagane przy takim graniu. Szczególnie zachwycony jestem grą gitarzysty Jimiego Bella. Każdy gitarzysta ma swój niepowtarzalny styl. Jimi oprócz tego ma przede wszystkim patent na granie wyśmienitych riffów, które przypominają nam dawną epokę oraz na arcymistrzowskie solówki. James Christian też wspiął się na swoje wokalne wyżyny. Ma on solidny wokal z charakterystyczną chrypką znakomicie nadający się do śpiewania "ameryki". To jego głos nadaje muzyce House Of Lords tego specyficznego i indywidualnego sznytu. Oczywiście James i Jimi nie wypadliby tak dobrze bez wsparcia kolegów z sekcji. Kompozycje są różnorodne lecz zaskakująco spójne, bez skazy, bo na "Big Money" nie ma gorszego czy lepszego utworu. Dla mnie wszystkie są znakomite. Mam nadzieję, że się nie mylę, że najnowszy krążek House Of Lords jest jednym z ciekawszych w swoim rodzaju, które ukazały się w ostatnim czasie. (4,5) \m/\m/

High Spirits - Another Night 2011 High Roller

Metal jest mroczny, zły i czarny jak ziemia święta. Powiedz to Chrisowi Blackowi, założycielowi High Spirits, zespołu, którego nazwa oznacza tyle, co "radosny nastrój". Jak tu zresztą odmówić mu dobrego humoru, skoro facet lekką ręką (i nogą) gra niemal na każdym instrumencie wchodzącym w skład metalowego bandu, ze strunami głosowymi włącznie, a "Another Night" nagrał w zasadzie sam, dobierając jedynie skład na koncerty. Dokładnie tak. Koleś znany z Dawnbringer, Superchrist i US powerowego Pharaoh zakłada sobie przyjemny hard'n'heavymetalowy zespół pracujący na hard rockowych riffach, melodyjnych liniach, subtelnych wokalach i wpadających w ucho refrenach. Debiut High Spirits momentami wydaje się brzmieć jak heavy metal wsadzony w końcówkę lat siedemdziesiątych: trochę jak Kiss, trochę jak Uriah Heep podkręcone przez Judas Priest. Chris z zupełną swobodą śpiewa o fajnych imprezach i mile spędzonych sobotnich wieczorach, beztrosko i na luzie. Zupełnie jakby nie przejmował się wytwórniami, innymi muzykami - zupełnie jakby nagrywał tylko dla siebie. Czy uwzględnił w tym wszystkim słuchaczy? Prawdę powiedziawszy dla mnie to album-tło. Jako album-pierwszy plan stracił by moją uwagę mnie niewiele później niż program dla rolników. (3) Strati

House Of Lords - Big Money 2011 Frontiers

Już o tym pisałem, AOR nie jest moim żywiołem. Współczesnego hard rocka omijam szerokim łukiem. Natomiast po zespoły, które kultywują starą szkołę tychże stylów i w dodatku dodają szczyptę heavy, sięgam z dużym zainteresowaniem. Tym bardziej, że coraz częściej trafiają się tu na prawdę udane albumy. Poniekąd takim zespołem jest House Of Lords. Od wydania pierwszego albumu po reaktywacji "The Power And The Myth" z 2004 roku, sięgam po każdy ich krążek. Nigdy nie uważałem czasu spędzonego z House Of Lords za stracony. Jednak żadnemu ze studyjnych albumów nie udało się mnie porwać. Zmieniło się to w momencie gdy do odtwarzacza wrzuciłem omawiany album. Nie bardzo wiem co

94

RECENZJE

Hunter - XXV lat później 2011 Mystic

Hunter obchodzi 25-lecie kariery wyjątkowo hucznie: długa trasa koncertowa i rocznicowe wydawnictwo, w postaci potrójnej płyty koncertowej i podwójnego DVD naprawdę robią wrażenie. Wątpię, by jakikolwiek fan zespołu przeszedł obojętnie obok tych niezwykle efektownie wydanych pozycji. Wersja audio "XXV lat później" zawiera zresztą, oprócz materiału podstawowego, czyli dwóch świetnych koncertów: z warszawskiej Stodoły (listopad 2009; 100 minut) i wrocławskiego WFF (marzec 2008, 70 minut) takie bonusy, że każdy fan i kolekcjoner zespołu dałby się za nie pokrajać. Zawartość dysku drugiego uzupełniają bowiem archiwalne nagrania z taśmoteki grupy. Pierwsze z nich to "Marsz marsz turecki", czyli przeróbka "Marsza tureckiego" Mozarta z pierwszego koncertu Hunter w 1983 roku. Kolejna perła z lamusa to "Requiem" - wersja demo suity z 1990 roku. Równie ciekawie wypada polskojęzyczna wersja "Blindman", czyli "Ślepiec". Nie zabrakło roboczych wersji "Misery", "Kiedy umieram…" i "Why..?", a całość wieńczy outro "Karawan", czyli przejaw poczucia humoru grupy w wydaniu radiowym. Wielbiciele koncertowego wcielenia Huntera mogą już przestać katować "Live" - "XXV lat później" wyznacza nowe standardy brzmieniowe i jest zarazem dowodem na ciągły rozwój grupy. Program koncertu warszawskiego oparto na wówczas promowanej płycie "Hellwood". Jest to, według mnie jedna z najlepszych, być może nawet najlepsza płyta w dyskografii grupy i utwory z tego krążka świetnie sprawdzają się na żywo. W programie koncertu nie mogło też zabraknąć "Barock", "Freedom", czy "Kiedy umieram". Koncert wrocławski to nieco starszy program - bazujący na wcześniejszych wydawnictwach, dobrze uzupełniający nowszy zapis ze Stodoły. Bardziej dociekliwi będą mogli sobie porównać wykonania kilku utworów, które się powtarzają, zaś miłośników eksperymentów i ambitnych przebojów na pewno ucieszy cover "Hey Ya!" Outkast. "XXV lat później" to koncertowa wizytówka grupy bez studyjnych upiększeń i dogrywek, dokumentująca niezwykłą więź Huntera z fanami. Tym bardziej cieszy, że z okazji rocznicy zespół zdecydował się wydać taką koncertówkę, a nie zwykłe, oklepane "Największe przeboje", powtarzające wersje z płyt studyjnych. W oczekiwaniu na nową płytę studyjną i koncertowe DVD akustyczne nie pozostaje nic innego, jak delektować się rzeczonym wydawnictwem. (5) Wojciech Chamryk

Hunter - Królestwo 2012 Mystic

Hunter zaskakuje po raz kolejny. Po wydanym ponad trzy lata temu, trwającym prawie 56. minut albumie "HellWood", z długimi, często progresywnymi w formie kompozycjami z "Arges" na czele, dostajemy tym razem płytę zupełnie odmienną. Słychać oczywiście, że to krążek Hunter, jednak tym razem grupa poszła w zupełnie innym kierunku. "Królestwo" jest płytą znacznie bardziej zwartą i krótszą, z czasem trwania nie przekraczającym 39. minut. Być może wpływ na taki stan rzeczy miał fakt, że większość materiału powstała w najzwyklejszej stodole oraz w innych, często nie kojarzących się ze studiem nagraniowym miejscach, jak salka MDK w Szczytnie. Efektem jest płyta utrzymana w charakterystycznym dla Hunter stylu, dopracowana muzycznie, urozmaicona aranżacyjnie, na wskroś nowoczesna, ale czerpiąca zarazem z prostoty i szlachetności klasycznego rocka i metalu sprzed ery cyfrowych nowinek technologicznych do rejestracji dźwięku. "Królestwo" brzmi po prostu tak, jakby zespół nagrał ją w studio na żywo, tak jak czyniono to wiele lat temu. Dzięki temu prostemu zabiegowi powstało dzieło intrygujące i udane pod każdym względem. "Królestwo" to przede wszystkim gitarowo skrzypcowy czad w różnych odsłonach. Od opartej na kontrastach rytmicznych "Rzeźni nr 6" z partiami chóru i przebojowym refrenem, urozmaiconego rytmicznie dynamicznego "Sztandaru" do szybkiego, trwającego niecałe trzy minuty "RnR". Mamy też wiele smaczków: "Dwie siekiery" to zadziorny numer czerpiący z punkowej estetyki, zaś "Kostian" łączy riff w stylu Black Sababth ze skrzypcową ekwilibrystyką Jelonka zainspirowaną dokonaniami awangardowego Kronos Quartet. Wyróżniają się też przebojowy "Trumian Show" oraz mroczny "Samael". Kolejnym poruszającym i specyficznym utworem w dorobku Hunter jest na poły balladowy "PSI", traktujący o wykluczeniu ludzi i zwierząt. "Inni" i "O wolności" to jakże odmienne ballady. Pierwsza rozwija się stopniowo, od akustycznych partii do dynamicznego finału. "O wolności" wieńczy płytę, czarując klimatem, subtelnymi partiami wokalnymi, przebojowym refrenem i wykorzystaniem orientalnych i nietypowych instrumentów. Urozmaiconą warstwę muzyczną dopełniają teksty. Podzielone na dwie grupy: "Wojna" (utwory 2 - 6) i "Pokój" (7 -11), jak zwykle na płytach Hunter wielowymiarowe, niepokojące, skłaniające do myślenia i refleksji. Mocne, podobnie jak cała płyta, obok której po prostu nie można przejść obojętnie! (5,5)

żeracz zaklęć". Wydany został pod szyldem znanej wytwórni austriackiej Napalm Records. Przyznam, że sama nie znałam wcześniej tej kapeli i "Spell Eater" to moja pierwsza styczność z Huntress. Cóż mogę powiedzieć… Niestety. Nie przekonali mnie. Muzyka Huntress nie trąci oryginalnością, i choć może nie jest to główny zarzut, to naprawdę nie reprezentują sobą nic co mogło by w jakiś sposób zachwycić. Jak dla mnie są po prostu sztuczni w tym co robią. Jill stara się śpiewać heavy metal, brzmi to jednak słabo, tandetnie, brak jej przysłowiowych jaj. Ponoć kwalifikuje się jako śpiewaczka operowa, jednak mnie jej wokalizy po prostu męczą. Wokalistka krzyczy, wrzeszczy "na siłę", wydziera się w niebogłosy, momentami growluje (czyżby inspiracja Panią Gossow?) momentami jakaś opera, która już całkiem mi nie pasuje do tej muzy. Mam wrażenie, że niesamowicie się przy tym męczy i przy okazji męczy moje ucho niemiłosiernie. Można śmiało powiedzieć, że Jill lepiej wygląda niż się jej słucha. Od strony stylistycznej muzyka Huntress to mieszanka nowoczesnego power metalu / melodyjnego thrashu. Trochę kojarzą mi się z 3 Inches of Blood, czy innych nowoczesnych wynalazków. Nic specjalnego. Ani jeden kawałek nie skopał mi tyłka. Parę niezłych riffów, solówek, nieco popisów na perce, natomiast zero wpadających w ucho melodii, które mógłbyś zanucić pod prysznicem lub w czasie golenia po przesłuchaniu "Spell Eater". Kolejne rozczarowanie - basu tu nie uświadczycie. Nie wiem jak trzeba byłoby się wsłuchiwać. Według mnie jest on niesłyszalny. Brzmienie płyty jest wypolerowane aż do bólu. Całość brzmi zbyt sterylnie i nowocześnie, jak na moje oko (i ucho) brak im autentyczności w tym co robią. Co do samych muzyków, to nie mam zastrzeżeń, od strony techniki - słychać, że mają umiejętności, ale to za mało. Szara przeciętność. W dzisiejszych czasach umiejętność grania na instrumentach po prostu nie wystarczy, trzeba umieć się czymś przebić. Jeśli Huntress myśleli, że wybiją się dzięki atrakcyjnej Jill to chyba się przeliczyli. Na plus zasługuje całkiem fajna okładka i przyjemne teksty, traktujące o praktykach okultystycznych, czarach, diabłach i czarownicach (ponoć Jill uważa jest jest takową), nie jest to jednak w stanie uratować słabej reszty. Nawet przyjemna na oka wokalistka. Naprawdę próbowałam przebrnąć przez ten album wielokrotnie, niestety, za każdym razem przeżywałam rozczarowanie. Jeśli chcecie posłuchać prawdziwych "metal witches" lepiej sięgnijcie po Coven, Taist of Iron, Trop Feross, Christian Mistress czy nasz rodzimy Crystal Viper. "White witch" Jill Janus jest po prostu nieprzekonywującą, sztuczną laleczką. Niech lepiej wróci do Playboya... (2,5) Joanna Denicka

Wojciech Chamryk

Iced Earth - Dystopia 2011 Century Media

Huntress - Spell Eater 2012 Napalm

Huntress to stosunkowo młodziutki band, źródła donoszą iż powstał w 2007 roku, pochodzi ze słonecznej Kalifornii, na wokalach zaś stoi frontmanka, niejaka Jill Janus (ponoć była modelka Playboya i uczestniczka amerykańskich reality shows), która na promo-fotkach i w teledysku do "Eight of Swords" prezentuje się całkiem, całkiem okazale (śliczna blond modeleczka w wyuzdanym czarnym wdzianku okryta szkarłatną pelerynką, stylizująca się nieco na wiedźmę Jinx Dawson z zespołu Coven). Modelka w zespole heavy metalowym? Miałam mieszane uczucia, ale dałam im szansę. A niech tam… a nuż powali mnie na kolana. Ich debiutancki singiel "Eight of Swords" (2011) przeszedł bez większego echa, tym razem przyszła pora na pierwszy krążek amerykanów o nazwie "Spell Eater", czyli "po-

Galopująca machina prowadzona przez charyzmatycznego i nie dającego sobie w kaszę dmuchać lidera Jona Schaffera ma już za sobą długą i zawiłą historię, pełną nie tylko wzniosłych chwil, lecz także i niezbyt udanych momentów. Problem z tą znakomitą kapelą jest jeden. Na jej czele stoi metalowy wizjoner, naginający świat i rzeczywistość do swoich zamiarów i wizji, uparcie trzymający się wyznaczonej przez siebie ścieżki. Dlatego nie zawsze jego twórczość spotyka się ze zrozumieniem czy też przychylnością fanów. Iced Earth jest teraz właśnie tego typu zespołem - weźmy dziesięciu ichniejszych fanów i zadajmy pytanie, który album tej kapeli jest w ich mniemaniu najlepszy. Najprawdopodobniej otrzymamy dziesięć różnych odpowiedzi. Ale jak jest z tym konkretnym albumem? Nadejście "Dystopii" było szczególnie o tyle wyczekiwane, gdyż na tym wydawnictwie miał się zaprezentować zupełnie nowy wokalista, nieznany wcześniej zbyt szeroko. Ponowne, już drugie, odejście najbardziej charakterystycznego dla Iced Earth wokalisty, Matta Barlowa, było szeroko komentowane w różnych kręgach. Bezsprzecznie jest on głosem, który jest od razu z miejsca identyfikowany z Iced Earth, jego barwa idealnie oddawała różno-


rakie emocje - od smutku po agresję - często przewijające się w motywach utworów amerykanów. Jego zmiennik, Kanadyjczyk Stu Block, okazuje się jednak idealnym zastępstwem. O wiele lepszym od pechowego Tima "Rippera" Owensa, który, mimo znakomitego głosu i możliwości, nijak nie pasował do muzyki Iced. Stu Block ekspresją i barwą bardzo przypomina Matta Barlowa, potrafiąc śpiewać jednocześnie melodyjnie i melancholijnie, a chwile później mocno i głęboko, a przede wszystkim jego głos pasuje do muzyki niczym rękawiczka. Idealnie to widać w obfitującym kontrasty utworach "Anthem", "V" oraz tytułowym. Naprawdę, jeżeli chodzi o wokal to Jon Schaffer lepszego wyboru zrobić chyba nie mógł. A jak jest z resztą elementów składających się na tę płytę? Jestem zmuszony przyznać, że po ostatnich mdłych dziesięciu latach i średnich albumach Iced Earth wyszło na prostą. To jest najlepszy album od czasów "Horror Show", przywodzący mi na myśl stylistycznie "Something Wicked This Way Comes". Utwory są dobrze zaaranżowane, nie ma tego przesytu formy nad treścią, który został nam zaserwowany na "Framing Armageddon", nie ma zbędnych udziwnień. To, co jest agresywne, tętni pierwotną siłą i mięsistymi power/thrashowymi riffami, a to co ma być epickie jest dokładnie właśnie takie. Ballady i średnie tempa nie nużą oraz są dobrze przemyślane. Szału nie ma, ale jest bardzo porządnie i mile dla ucha. Nie jest to jednak łatwy album dla przypadkowego słuchacza. W przesłanie Iced Earth na "Dystopii" trzeba się dobrze wsłuchać, by dostrzec ten wewnętrzny żywioł i docenić jego formę. Jest ciekawie, jest różnorodnie i przede wszystkim nie uświadczymy tu takiej bezładnej mamałygi jak na ostatnich trzech płytach. Wyrażę to bardziej dosadnie - w końcu jakaś płyta , która przywraca mi wiarę w Iced Earth! (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ilium - Genetic Memory 2011 Escape Music

Co to jest: bezczelnie wpadające w ucho, galopujące tempo, tło podbijane przez klawisze z subtelnością dynamitu. Stratovarius? Sonata Arctica? Rhapsody? Nie, Rhapsody już dawno tak nie gra. To może jednak Stratovarius? Nie, zespół nie pochodzi ani z Finlandii, ani z Włoch ani nawet z Niemiec. Choć mógłby, pasowałby jak ulał. Ilium to praktycznie nie znany u nas zespół z... Australii. W obecnej formie istnieje od dwunastu lat, wydał pięć longplayów i od niedawna śpiewa w nim Mike DiMeo. Wreszcie brzmi znajomo? Tak, ten Di Meo z Riot i ten z epizodu w Masterplan. Choć to my, Europejczycy jesteśmy - czy raczej byliśmy - głównym eksporterem melodyjnego, zaklawiszowanego i radosnego towaru, ostatnio coś niechętnie przyznajemy się do tego naszego wynalazku. To, czym się fascynowaliśmy niewiele ponad dziesięć lat temu, od jakiegoś czasu wydaje się być pokaźną rysą na naszej dyskografii. Tak, tak, "euro-power" stał się niemodny. I o ile na kontynencie w którym przez pół roku jest szaro i zimno w modzie jest narzekanie na "euro-power", o tyle Australijczycy z natury radośni, nic sobie z tego nie robią i wypuszczają krążek, na którym aż kipi od energii, krzykliwych klawiszy i hiciarskich melodii. A wszystko to w rytmie galopad i hard rocka (specjalność Australii) zalanego rewelacyjnym, ekspresyjnym wokalem. Myliłby się ten, kto wrzuci takie granie do worka z nalepką "banał". Ilium mimo bogactwa lukrowanych keyboardów i przewidywalnych riffów jest płytą mocną, pełną interesujących linii wokalnych i niewyświechtaną w warstwie tekstowej. Pomimo czerpania z dwóch prostych w wyrazie gatunków, na "Genetic Memory" dzieje się naprawdę wiele, dość wspomnieć, że atakuje nas cały przepych dźwięków, które - to naprawdę sztuka - układają się we wciągające kompozycje z wielkim kopem. Znajdą tu coś dla siebie maniacy Astral Doors, Heavenly, Axel Rudi Pell czy Pretty Maids. Nie zrażajcie się dziwacznymi tytułami o cielesności duchów i wewnętrznych neandertalczykach. One dodają tylko uroku, a "Genetic Memory" to idealna płyta na zimne i szare pół roku. Niestety razić mogą nachalne klawisze, ale od cze-

góż jest bajeczny wokal Mike'a, jak nie od tego żeby osłodzić... to znaczy uszlachetnić to cukierkowe wrażenie. (4) Strati

InDespair - Time To Wake Up 2011 Self-Released

"Time to Wake Up" to debiutancki album wrocławskiego zespołu. Został nagrany pomiędzy styczniem a sierpniem ubiegłego roku, w ZED Studio Tomka Zalewskiego. Tak więc co do jakości brzmienia nie może być żadnych zastrzeżeń - to zawodowa produkcja, której jakość można docenić szczególnie, słuchając płyty na słuchawkach. Podobnie jest z zawartością muzyczną "Time to Wake Up". Wrocławski kwintet należy do tych zespołów, które nie spieszą się, by jak najszybciej wydać pierwszą płytę. Panowie postawili na pracę i systematyczny rozwój, czego efekty mamy na krążku. Zawiera on premierowych 10 kompozycji, utrzymanych w stylistyce heavy/ thrash. Dwie z nich to single umieszczone w sieci: tytułowa i "A Ripper, A Butcher, A De-mon". Jednak płytę rozpoczyna szybki, dynamiczny i ostry "Destined to Fall". Równie szybko jest w trzech kolejnych utworach. Nie znaczy to jednak, że jest nudno, monotonnie i na je-dno kopyto. Poszczególne numery są urozma-icone i zróżnicowane aranżacyjnie, sporo się w nich dzieje. Nie brakuje kontrastów dynami-cznych i rytmicznych ("A Ripper, A Butcher, A Demon"), potężnie brzmiących zwolnień akcentujących szybkie partie ("Vexilla Regis Prodeunt Inferni") czy efektownych partii solo-wych - czasem nawet dwóch w jednym utworze ("Break His Spell"). Chwilę wytchnienia daje jeden z najdłuższych utworów na płycie - "To-night We Die Free". Jest bardziej melodyjny od wcześniejszych, z ciekawie rozpisaną partią wokalną Piotra Krawczyka. Wokalista, oprócz zastosowanego już wcześniej niskiego, potężnie brzmiącego głosu - momentami ocierającego się wręcz o growling - śpiewa tu znacznie wyżej, co urozmaica partie wokalne. Podobnie jest w dwóch utworach kojarzących się z klasycznym metalem lat osiemdziesiątych: "To the Weak Ones" i "A Scent of Fear". Przedziela je kojarzący się z thrashowymi dokonaniami Pantery utwór tytułowy. W refrenie Krawczyk śpiewa czystym, wysokim głosem, wchodząc w wyższe rejestry, co kontrastuje z niższą barwą słyszalną w zwrotkach. Finałowe utwory - "Blessed Are the Fallen" i "An Inch From Our Demise"- to już urozmaicona jazda na najwyższym poziomie. Ponownie daje znać tu o sobie zamiłowanie obu gitarzystów i sekcji rytmicznej do piekielnie dynamicznego, ale zarazem melodyjnego i zakręconego rytmicznie metalowego łojenia. Szkoda tylko, że drugi z nich kończy się nieoczekiwanym wyciszeniem. Na szczęście zawsze można wcisnąć ponownie przycisk "play". Warto to uczynić tym bardziej, że InDespair popisali się naprawdę dobrym, momentami nawet porywającym albumem "Time To Wake Up" to solidny debiut, w dodatku z perspektywami. (5) Wojciech Chamryk

Iron Mask - Black As Death 2012 AFM

Nie znam wcześniejszych płyt tej belgijskiej grupy, ale po wysłuchaniu "Black As Death" mam pewność, że nie dość, że nigdy do niej nie wrócę, ale nie będę też szukać trzech poprzednich. Iron Mask uosabiają bowiem to wszystko, co sprawia, że metal przestaje być metalem, stając się jego niezamierzoną parodią. Nijakość i wtórność power metalu przybrały na

"Black As Death" wręcz karykaturalną formę. Urozmaicone aranżacje, rozszerzone instrumentarium, momentami nawet epickie przebłyski to jednak zdecydowanie za mało, by uratować długie, trwające czasem nawet 6 lub ponad 7 minut kompozycje. Mamy więc klasyczny przerost formy nad treścią i nawet umiejętności muzyków, niezłe pomysły czy nawet pojedyncze, udane utwory nic tu nie zmienią. Wrażenia nie poprawia sterylna, cyfrowa współczesna produkcja - np. kanonada bębnów w utworze tytułowym czy "Blizzard Of Doom" nie brzmi potężnie, tylko syntetycznie do bólu. Zresztą większość utworów ma fajne fragmenty, ale zwykle rozmywają się one w momencie wejścia pierwszego, sztampowego refrenu. Taki patent spłyca np. drapieżny riff "Broken Hero", agresję zwrotek "Rebel Kid" czy monumentalne klawisze pod Dio we "When All Braves Fall". Mamy też nudną, mdłą balladę "Magic Sky Requiem". Sytuacji nie ratuje udział świetnego wokalisty, Marka Boalsa jego głos w oprawie takich dźwięków nie lśni tak, jak np. na płytach Malmsteena. "Black As Death" byłaby płytą całkowicie do spisania na straty, gdyby nie dwa utwory: marszowy, mocny i nieco orientalny w klimacie "Genghis Khan" i szybki, mroczny, z wokalami ocierającymi się momentami o growling "Nosferatu". Dlatego nie skreślam tego zespołu całkowicie jeśli pójdą w tym kierunku na następnej płycie - będzie dobrze. Na razie zaś: (2,5) Wojciech Chamryk

Iron Savior - The Landing 2011 AFM

Jeszcze w latach czterdziestych telewizor sterowany pilotem należał do świata fantastyki. Dziś dobrze znamy tę fantastykę: kontrast, jasność, głośność, nasycenie. Nasz sztandarowy metalowy krzewiciel science-fiction wydając swoją siódmą płytę postawił zwłaszcza na kontrast. O ile poprzednia płyta, "Megatropolis" zdumiewała surowością, mocą, odarciem z kosmicznych odgłosów, chóralnych plam klawiszy i "sielckowych" chórków, o tyle "The Landing" jest jej dokładną odwrotnością. Nie tylko powraca do najbardziej przebojowych i miękkich płyt grupy, ale nawet podkręca ten styl sięgając garściami do korzeni jakimi była Gamma Ray. Mam wrażenie, że Piet Sielck zrobił wszystko, aby płyta kojarzyła się z "Condition Red", jako, że zespół znów gra w składzie z czasów nagrywania tej płyty. Momentami przerósł siebie popadając w drugą skrajność. Atakują nas ogromnie melodyjne refreny jakby pisane wyłącznie z myślą o wpadaniu w ucho, miękkie brzmienie, trochę schowane za plamami klawiszy i miksem gitary. I choć każdy jeden refren walczy o pamięć słuchacza, u mnie nie wygrywa. Choć każdy z nich łatwo zanucić, żaden nie sprawił, że myjąc naczynia obsesyjnie myślę o włączeniu kawałka, który mi chodzi po głowie. "Megatropolis" walczył o słuchacza także orężem ostrych riffów i ciekawych kompozycji, może dlatego waga refrenów schodziła w nim na drugi plan? Tyle kontrast. Jasność to zdecydowanie... jasny punkt płyty. Ciemny obrazek z surowego "Megatropolis" ustąpił kolorowej okładce radosnego "The Landing". Sama bym chciała poserfować na takiej międzygwiezdnej desce, może nawet w towarzystwie tego pana cyborga w rytmie "Heavy Metal Never Dies", "R. U. Ready" - prostych, ale pozytywnych kawałków o świecie hard'n'heavy czy melodyjnych, gammarayowo-optymistycznych, okraszonych chórami "The Savior", "Starlight" i "Hall of Heroes". Chwytliwość kawałków i obecność klawiszy znów osadza Iron Savior w tej jasnej i pozytywnej części tradycyjnego, metalowego światka heavy metalu. Głośność. Ta płyta nie jest ani głośna, ani specjalnie dynamiczna. Mam wrażenie - a może to kwestia wspomnianego wyżej kontrastu - że odrobinę tonie za ścianą zmiękczonego miksu i rozlanych chórków i klawiszy. Na szczęście na swoim miejscu pozostaje nasycenie Iron Savior klimatem Iron Savior. Mimo że zawiedziona jestem brakiem tych mrocznych, może nawet dystopijnych elementów, jakie pojawiały się wcześniej w twórczości grupy, ("Machine World" czy "Omega Man") na pewno "The Landing" jest wzorcowym albumem z

wręcz przerysowanymi cechami typowymi dla Iron Savior. Są więc i kawałki o eponimicznym statku kosmicznym imieniem Iron Savior, są numery o powracaniu do rodzinnej krainy, są gwiazdy i - co najbardziej znamienne - znów pojawiły się utwory ku czci i chwale heavy metalu. Może i tym razem w ekipie Sielcka nie ma buty, nie ma mroku, filozofii SF, jest za to jasna strona Iron Savior. I choć Piet Sielck wciąż przemienia swoją midasową dłonią niejeden metalowy zespół w Iron Savior, Iron Savior wciąż pozostaje sobą i chyba trudno jest go podrobić. (4) Strati

Isole - Born From Shadows 2011 Napalm

Zastanawialiście się kiedyś, wedle jakich kryteriów ocenia się, czy zespół jest pierwszo-, drugo-, a może trzecioligowy? W piłce nożnej jest to przejrzyste, ale w metalu? Liczy się liczba sprzedanych płyt, zagranych koncertów, a może czynniki tak abstrakcyjne jak talent, kultowość i wyrazistość? Wspominam o tym nie bez powodu. Ot, weźmy pod lupę taki Isole. Zespół gra nie od dziś, ma na koncie pięć świetnych albumów studyjnych, z których każdy jest wyraźnym krokiem naprzód, a do tego nagrywają je z godną pozazdroszczenia regularnością. Jeśli jednak spytać się jakiegoś długowłosego o najlepsze zespoły epic doom metalowe, to wymieni tylko Candlemass i ewentualnie Solitude Aeturnus. Otóż, moi państwo, Isole naprawdę w niczym nie ustępuje wyżej wymienionym gigantom i warto wreszcie to dostrzec! Tak oto Szwedzi z malowniczego Gävle nagrali kolejny znakomity album. Nowy, ekscytujący, zaskakujący. Tradycyjnie usłyszymy mnóstwo doskonałych wokali, soczystych riffów, świetnych solówek i chwytających za serce melodii. Nad wszystkim zaś góruje gęsta, mroczna atmosfera. Jeśli chodzi o zmiany, to najwięcej jest ich w departamencie strun głosowych. Daniel Bryntse śpiewa wyżej niż dotychczas, przywodząc na myśl późnego Roberta Lowe'a. O wiele częściej sięga po blackowy skrzek, a na płycie pojawiają się też potężne growle autorstwa basisty Henki. Perkusista Jonas Lindström gra szybciej i gęściej niż to drzewiej bywało. Szwedzi wyraźnie eksperymentują i biorą kurs na metal ekstremalny. Wychodzi im to naprawdę fajnie. Mroczny "Condemned", w którym proporcje między czystym śpiewem a rykiem wynoszą niemal jeden do jednego, wypada doskonale! Nie mogę też nie wspomnieć o "Come To Me" - ha, co za kapitalny orientalizujący riff! No i ten refren! Podobne achy i ochy mógłbym wydać z siebie też przy opisie innych utworów, więc na tym poprzestanę. Podsumowując, nie wiem, jak Szwedzi to robią, ale już przy okazji "Throne Of Void" byłem pewien, że sięgnęli szczytu, a tymczasem co i rusz podnoszą sobie poprzeczkę! "Born From Shadows" to moim zdaniem ich najlepszy album. Na razie. (6) Adam Nowakowski

Joseph Magazine - Night Of The Red Sky 2011 Self-Released

Rzadko w muzyce rockowej, niezależnie od jej stylistyki, zdarzają się "kosmiczne" zaskoczenia. Wydaje się, że pewne rozwiązania, tendencje, trendy w rozwoju rocka, można przewidzieć. Ale w październiku 2011 roku okazało się, te prognozy można schować głęboko do kieszeni. Powód? To właśnie wtedy, początkowo nieśmiało, swoje piękno ukazywać zaczęła muzyka zarejestrowana domowym sposobem przez piątkę stuprocentowych debiu-

RECENZJE

95


tantów, zjednoczonych w projekcie artystycznym nazwanym Joseph Magazine. Album tej wrocławskiej kapeli "Night Of The Red Sky" wywołał w środowisku rockowych fanów początkowo małe trzęsienie Ziemi, które przeszło w cały cykl wstrząsów emocjami, czego dowodem stały się sukcesywnie ukazujące się, między innymi w sieci, pochlebne opinie dotyczące rezultatu pracy młodego kwintetu. Piątka muzyków: Bartosz Socha - gitara, Marcin Walecki - instrumenty klawiszowe, Bartosz Struszczyk - wokal, Marcin Szadyn - gitara basowa i Rafał Brodowski - perkusja stworzyła niezwykle świeży, żywiołowy, różnorodny, wielobarwny dźwiękowo materiał, który zyskuje przy każdym kolejnym przesłuchaniu. Tematycznie twórcy poruszają się po terytoriach filozoficzno - egzystencjalnych, związanych z wieloma aspektami ludzkiego życia. Dlatego pod kątem problematyki, w której wyodrębnić można wątki przewodnie, dzieło Joseph Magazine, stanowi dosyć jednorodną, choć niełatwą koncepcję. Także stricte muzycznie można się odważyć na stwierdzenie, że mamy do czynienia z mega- suitą, gdyż wszystkie 12 rozdziałów albumu scalono w jeden spójny, proporcjonalnie skonstruowany organizm kompozycyjny. "Night Of The Red Sky" to prawie godzina przepięknych jak marzenia kaskad dźwięku, w przeważającej części instrumentalnych, oferuje słuchaczom multum wzruszeń, impulsów stymulujących wyobraźnię, skłaniających do refleksji i pobudzających do myślenia, których wielokrotnie występującym objawem są "stada mrówek" dziarsko hasających po rejonach ciała odbiorcy. "Ciary" są permanentne, zarówno w miejscach, gdy muzyka układa się w sekwencje dźwięków kreślących plastyczne krajobrazy o wysokim stopniu delikatności i malarskości, jak też we fragmentach, w których "zjednoczone siły instrumentalno- wokalne" Joseph Magazine radykalnie przyspieszają, podnosząc ekstremalnie dynamikę przekazu, wkraczającego na ścieżki heavy metalu. Największą siłą tej fonograficznej publikacji są moim zdaniem następujące czynniki: 1) Swobodne przekraczanie granic wielu stylów obecnych w rockowych wypowiedziach, od rocka elektronicznego, na którego terytorium często pojawia się klawiszowiec Marcin Walecki (odniesienia do warsztatu wykonawczego klasyków gatunku M. Oldfielda, R. Wakemana a nawet Vangelisa), przez złożony, ale melodyjny rock progresywny, muzykę filmową, aż po rasowy, gitarowy metal, z którego dumne mogłyby być takie tuzy mocnego grania jak Opeth, Procupine Tree czy Iron Maiden. W tym ostatnim zakresie brylują gitara Bartosza Sochy i precyzyjna, niezwykle motoryczna basowo - perkusyjna sekcja rytmiczna. 2) Śliczne figury melodyczne, wyłaniające się z tej gęsto utkanej przez cały zespół dźwiękowej zawiesiny, niezależnie od faktu, czy w danym momencie jest wolniej czy odjazdowo szybko. 3) Umiejętność, instynkt i intuicja w konfrontowaniu tonów teoretycznie sobie obcych, "kłócących" się ze sobą, co pozornie powinno prowadzić do swoistego dysonansu w wytyczaniu profilu brzmienia. Na tym krążku nie ma o tym negatywnym zjawisku mowy, "ogień" i "woda" wspaniałych dźwięków żyją sobie w symbiozie, na zasadach idealnego partnerstwa, nie wykazując żadnych cech wrogości. 4) Fantastyczne, przestrzenne i ciepłe brzmienie, nacechowane naturalną dynamiką. Każda kompozycja tej układanki żyje, pulsuje, raz uspokaja emocje innym razem "rozdziera" ciszę, tworząc mozaikę o wielu odcieniach. Śmiem twierdzić, że treść dysku "Night Of The Red Sky" mogłaby stać się obiektem niejednego referatu, obrazującego szerokie spektrum współczesnej rockowej muzy podniesionej do rangi sztuki. To jeden z tych albumów, które nie przyzwyczajają, ale "smakują" coraz bardzie wyrafinowanie w miarę upływu czasu. Nawet po wielu miesiącach przyjaźni odkrywasz na jego ścieżkach pozorne drobiazgi, konfiguracje tonów, niuanse, które "uciekły" uwadze na poprzednich spotkaniach. Dlatego płyta Joseph Magazine to mus dla fanów ambitnych rockowych propozycji. (5,5) Włodek Kucharek Kiss - Monster 2012 Universal

Żegnają się z nami już od dłuższego czasu. Bez przerwy koncertują oraz co jakiś czas wydają studyjne albumy. Interes nieustannie się kręci. Co mnie najbardziej zdziwiło, to że kręci się z klasą, a zarazem z wigorem, który przyrównałbym do tego z pierwszej dekady kariery (tak do 1977 roku, gdy wydali "Love Gun"). Już poprzedni album z 2006 roku "Sonic Boom" deklarował powrót do korzeni. "Monster" to w pełni potwierdza. Uwielbiam brzmienie z tego

96

RECENZJE

albumu, które choć współczesne, to swobodnie kojarzy się z tym szorstkim i brudnym z lat siedemdziesiątych. Mam podejrzenia, że w produkcji wykorzystano stare triki z analogowych studiów nagraniowych. Kompozycje również wydają się, jakby były wyjęte z początków kariery Kiss. Co niektóre sprawiają wrażenie odnalezionych w szufladach starych biurek czy też na innych strychach. Każdy z dwunastu songów to istny czarci czad. Nie ma zmiłuj, nie macie co szukać tu ballady. Mimo, że autorska muzyka amerykanów charakteryzuje się pewną topornością, to płyta lokuje się w świadomości słuchacza dość płynnie. Ten zespół zawsze do tego dążył. Myślę, że dowolny z kawałków przy odpowiedniej promocji mógłby stać się "hiciorem". Podejrzewam, że te łupy zgarną jednak "Hell or Hallelujah", "Shout Mercy" czy "Take Me Down Below". Niemniej mój gust rzadko pokrywa się ze smakiem ogółu, także mogę się mylić. Jednak pewnie nie pomylę się, gdy mój faworyt "The Devil Is Me" będzie jednym z ostatnich, któremu może to się przytrafić. Z pewnością ważniejsze jest to, że wszystkie utwory swobodnie mogą trafić do koncertowej set listy i z pewnością będą niezłą oprawą dla najpopularniejszych Kiss'owskich szlagierów. Muzycy to starzy wyjadacze, chyba nikt ich nie zaskoczy, jeśli chodzi o pracę w studio. Nie dziwi w tym wypadku też niezłe wykonanie i udana produkcja. Ta ostatnia w wypadku "Monster" wydaje się wręcz idealna. Brzmienie, klimat, bardzo trafnie oddaje charakter Kiss'owskiego hard rocka. No cóż, mimo latek panowie nadal bawią się z fantazją. Fanów nie mam co namawiać na tą płytę, a ja stawiam ją obok pierwszych sześciu studyjnych albumów. (4,5) \m/\m/

Kissin Dynamite - Money Sex Power 2012 AFM

Nie ma co AFM tą płytą zaskoczyła mnie. Dawno nie słyszałem tak dobrego hard'n'heavy. Choć zdaje sobie sprawę, że mój gust przeważnie odbiega od tego ogólnego, to tym razem liczę, że spora gromadka podzieli moje odczucia. "Money Sex Power" to mocna petarda rockowa, która może spodobać się i fanom hard rocka i heavy metalu. Czytając o Kissin Dynamite - dla mnie to nowy zespół wyłapałem parę innych określeń niż hard rock, chociażby sleaze metal czy heavy metal. Myślę, że polskim fanom łatwiej będzie jednak zaakceptować zespół, gdy będzie mówić się o nim, jako o kapeli stricte hard rockowej. Nie mam pojęcia skąd skojarzenia ze sleaze, bowiem żaden z tych bandów w lat 80-tych nie grał z takim powerem, jak Niemcy. Jedynie wielogłosy przy melodyjnych refrenach, czy też ich wykrzykiwanie, kojarzą mi się z tym odłamem. Może teksty? Nawet mają kawałek "Sleaze Deluxe"... No i oczywiście jest stylizacja na sexy chłoptasiów. Jest też jedna opcja. Niektórzy do grona tychże zespołów zaliczają Guns'N'Roses. Jednak mnie oni bardziej kojarzą się z zadziornymi rockerami. A Kissin Dynamite muzycznie właśnie bardziej pasują do Ratt czy Skid Row, czyli do ostrzejszych przedstawicieli amerykańskiego hard rocka lat 80-tych. Choć ten ostatni z wymienionych w pewnych kręgach uważany jest nawet za heavy metalowy band. Co wiąże się też z moim następnym tropem. Wydaje mi się, że w muzyce Kissin Dynamite jest też sporo elementów z europejskiego hard'n'heavy, które przypominają dynamiczne dokonania Scorpions czy też Gotthard. Niekiedy mam też skojarzenia z kawałkami Edguy, szczególnie z tymi, które bardziej ciążą właśnie ku hard rockowi. Poza

tym obie kapele maja podobny luz do przekazania słuchaczom swojej muzyki. W zasadzie album "Money Sex Power" to dziewięć eksplozji, przy których wasze stopy będą tak przytupywać aż wykrzeszą iskry. Każda z nich to murowany przebój, z znakomitymi melodiami, refrenami ale też z mocnymi riffami i wyśmienitymi solami oraz dobrze przemyślane i ciekawie zaaranżowane, a także naszpikowane różnymi smaczkami. Jednak nie do przebicia są dwie pierwsze kompozycje, tytułowa i "I Will Be King". Owszem znalazł się jeden gniot. Swego czasu ukształtowała się zasada, że każda taka kapela na końcu umieszczała wolny utwór. To samo uczynili Niemcy - chodzi o "Six Feet Under" - no i wielka szkoda. Nie mniej nie zburzyło to bardzo dobrego wrażenia jakie wywarła na mnie "Money Sex Power". (5) \m/\m/

dowych. Owszem, sporo na tym krążku, dynamicznej, ostrej jazdy, zmian tempa, etc., ale to metal w czystej postaci. Czasem nawiązujący do początków zespołu, wręcz oldschoolowy ( opener "Gladiator"), ale momentami brzmiący zaskakująco nowocześnie ("Zawsze razem"). Równie ciekawe są kompozycje utrzymane w średnim tempie, oparte na potężnie brzmiącej sekcji i wyrazistych riffach ("Misja", "Myśli osaczone" czy tytułowy). Mamy też urozmaiconą balladę "Na krzyżu śmierć". Wokalista Zbigniew Zaranek jest w rewelacyjnej formie mnóstwo na płycie różnorodnych, popisowych partii. Czasem zdublowanych ("Misja") czy przetworzonych ("Ból"), ale generalnie będących dowodem na to, że Zaran należy do ścisłej czołówki polskich wokalistów. Szkoda tylko, że całość materiału nie została chyba zarejestrowana w czasie jednej sesji - świadczą o tym różnice w brzmieniu - wystarczy porównać dynamiczne bębny z "Gladiatora" z syntetycznym brzmieniem "Wszystkim obiecałeś". Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość "Adamowe plemię" jest materiałem bardzo udanym - udał się Kreonowi powrót, bez dwóch zdań! (5) Wojciech Chamryk

Kreator - Phantom Antichrist 2012 Nuclear Blast

To już równo trzydzieści lat Mille z Ventorem i ziomkami terroryzują metalową scenę swoją bezkompromisową agresją i gniewem. I muszę przyznać, że lepszej płyty z tej okazji nie mogli swoim fanom sprezentować. Co prawda czasy brzmienia "Terrible Certainty" czy "Pleasure To Kill" już dawno poszły w odstawkę, jednak nowoczesne, że tak to ujmę, wcielenie Kreatora nie można nazwać kiepskim, a najnowsza płyta tylko to potwierdza. Wokal Petrozzy nic nie stracił ze swej mocy i agresji, mnogość genialnych szybkich riffów wgniata w ścianę, a solówki... mój boże, solówki pasują do całokształtu niemalże doskonale. Tak jak i ostatnie dokonania Kreatora, od "Violent Revolution", tak i ten album jest bardzo melodyjny. Trudno stwierdzić czy to akurat jednoznacznie dobrze czy źle. Melodyjne wstawki i harmonie zwykle uzupełniają całkiem dobrze agresywne riffy i wokal, lecz czasem ma się wrażenie, że jest ich lekki przesyt, zwykle w co poniektórych radosnych, rubasznych refrenach. Występuje tu także całkiem sporo refleksyjnych momentów, melorecytacji i zwolnień, które jednak zaskakująco dobrze pasują do całości. Słychać, że utwory i ich struktura były wcześniej szczegółowo przemyślane. "Phantom Antichrist" jest pełny rozbieżnych emocji - od bezkompromisowej furii po smutną beznadzieję. W dodatku ma w sobie "to coś" czego mi brakowało na "Hordes of Chaos", "Enemy of God", czy nawet "Violent Revolution". Produkcyjnie też niewiele można płycie zarzucić. Jest moc i jest siła! Brzmienia gitar i basu są jednocześnie selektywne i mięsiste. Nie jest to minusem, lecz mnie osobiście irytuje maniera swoistego "podwajania" tej samej ścieżki wokalnej Millego w refrenach coś, co pierwszy raz się pojawiło na poprzednim albumie. I to jedyny szkopuł do którego mogę się przyczepić. Mimo tego jedną rzecz mogę z czystym sercem zapewnić. To wydawnictwo wgniecie w fotel. Kropka. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Lancelot Lynx - Lancelot Lynx 2011 Self-Released

Pierwszy raz usłyszałem cokolwiek na temat tego zespołu w momencie, gdy dostałem materiał do recenzji. Widząc nazwę spodziewałem się klasycznego heavy metalu, dlatego też gdy moich uszu doleciały pierwsze dźwięki utworu "Far Away" natychmiast oniemiałem. To co gra Lancelot Lynx to fantastycznie zagrany, ognisty hard rock z odrobinką heavy wzorowany na takich legendach jak Deep Purple, Rainbow, Led Zeppelin czy Thin Lizzy. Założycielem zespołu jest śpiewający basista, Brazylijczyk Beto Kupper. Jako wielki fan Phila Lynotta i Thin Lizzy postanowił we wrześniu 2005 roku wyjechać do Irlandii, gdzie założył hard rockowe trio MataHari, które po zmianach i ustabilizowaniu składu zmieniło nazwę na Lancelot Lynx. Muzyka zespołu mimo wyraźnych i klasycznych inspiracje jest niezwykle świeża i dynamiczna, a muzycy prezentują niesamowicie wysoki poziom techniczny. Już pomijając lidera zespołu Kuppera i perkusistę J-Roza, którzy wykonali naprawdę świetną robotę, dla mnie głównym bohaterem płyty jest najmłodszy stażem w grupie, gitarzysta Michal Kulbaka. Fantastyczne, niebanalne aczkolwiek bardzo mocno osadzone w klasyce riffy i sola grane przez tego osobnika powodują u mnie natychmiastowy opad szczęki. Czasem słychać nawet Hammondy, ale nie za często gdyż jest to typowo gitarowa muzyka. Lancelot Lynx nagrali jedną z najlepszych EP jakie kiedykolwiek słyszałem. Te pięć numerów potrafi u mnie lecieć zapętlonych przez bite parę godzin z rzędu bez uczucia znużenia. Moim osobistym faworytem jest utwór "Drifter", który już chyba na stałe ulokował się wśród moich ulubionych kawałków. Brzmi jak Deep Purple/Rainbow za swoich najlepszych lat. Chyba mamy tu do czynienia z małą sensacją. Polecam wszystkim baczną obserwację poczynań tego tria, bo może z tego być coś naprawdę dużego. Uwaga na Lancelot Lynx! (5) Maciej Osipiak Leprous - Bilateral 2011 InsideOut

Kreon - Adamowe plemię 2012 RDS

Długo przyszło nam czekać na kolejny, de facto premierowy album studyjny, wrocławskiego Kreona. "Adamowe plemię" na pewno będzie zaskoczeniem dla tych, którzy pamiętali zespół jeszcze z lat 80., lub też poznali go niedawno z kompaktowych wznowień dwóch pierwszych materiałów z tamtego okresu. Kreon A.D. 2012 to bowiem zespół grający klasyczny heavy - thrash mamy w ilościach śla-

Nie zwykłem ulegać sloganom reklamowym, ale już magii nazwisk - jak najbardziej. Nieprzypadkowo mówię o tym w tym miejscu, bo moja znajomość z norweskim Leprous zaczęła się właśnie dlatego, że cały skład zespołu wspomagał jakiś czas temu na trasie samego Ihsahna, natomiast Einar Solberg, lider Leprous, współpracował z nim jeszcze w czasach Emperor. Dla mnie jest to znakomita rekomendacja. Nadzieje się ziściły, bo na "Bilateral" się nie zawiodłem. Ba! To zdecydowanie jedna z najlepszych progresywnych - i metalowych w ogóle - płyt, jakie ostatnimi czasy słyszałem. Co ciekawe, zaczyna się zaledwie


przyzwoicie. Otwierający całość utwór tytułowy jest średni. Szczęśliwie, im dalej w głąb albumu, tym więcej skarbów napotkamy na swojej drodze. Zachwycają intrygujące pomysły, nieprzeciętna wyobraźnia muzyczna, ciekawe rozwiązania rytmiczne, świetne melodie, doskonały warsztat wszystkich muzyków, a także różnorodność kompozycji, bo obok utworów spokojnych, zbudowanych głównie na klawiszach i głosie wokalisty, znajdziecie tu też black metalowy we fragmentach "Waste Of Air". W tym momencie muszę na dłuższą chwilę skupić się na Solbergu. Powiem krótko: ależ on ma genialny Głos! Pierwsze przesłuchania płyty minęły mi właśnie na zachwycie nad jego śpiewem. Żeby go Wam przybliżyć przy pomocy słów, muszę uciec się do skojarzeń norweskich, moim zdaniem zresztą najzupełniej słusznych. Otóż wokal Solberga najbardziej przypomina manierę Vortexa (zwłaszcza w niższych, agresywniejszych partiach) oraz Larsa Nedlanda. Śmiem jednak twierdzić, że lider Leprous jest nawet lepszy, bo nie wyobrażam sobie, by jego bardziej doświadczeni rodacy potrafili zaśpiewać z takim uczuciem, jak choćby w balladowym "Mb. Indifferentia". Ano właśnie, jeśli idzie o ciepło głosu, to wokal Solberga przywodzi na myśl boskiego Roya Khana. Jak więc widzicie, są to wspaniałe zestawienia. O samych kompozycjach pisać mi trudno, bo dzieje się w nich bardzo dużo. Połamane struktury, ciekawe zagrywki, a nawet okazjonalnie gra na trąbce. Mam za to radę. Gdy będziecie słuchać "Bilateral", zacznijcie od końca. Trochę to zaburzy kompozycję płyty, ale wierzcie mi, gdy takie arcydzieła jak "Painful Detour" lub "Acquired Taste" momentalnie zawrócą Wam w głowach, to już nie uwolnicie się od nowego dzieła Norwegów i będziecie go słuchać dalej i dalej. Od końca, od początku, od środka. (6)

zyce powodują, że jest ona bogatsza, bardziej przestrzenna i plastyczna. W sumie za próbę oryginalnego "podejścia" do tematu należy się im pochwała. Szkoda tylko, że magia heavy metalowych gitar nie zadziałała, że ta ich ujmująca prostota rozmyła się w muzycznej konwencji zespołu. No cóż, nie znalazłem na "Center Of The Great Unknown" niczego dla siebie. Dla usprawiedliwienia mojej niskiej oceny dla Magica, napiszę jedynie, że bywają produkcje, które mimo mojej niechęci robią na mnie wrażenie. Niestety ta płyta mało mnie obeszła. (2,5)

Lillian Axe - The Days Before Tomorrow

Loudness - Eve To Dawn

2012 AFM

2011 Tokuma

Ten amerykański zespół nigdy nie należał do moich ulubieńców i "The Days Before Tomorrow" nie zmieni tego stanu rzeczy. Na jedenastym - wliczając składankę i koncertówkę - albumie panowie prochu nie wymyślili. Pomimo tego, że skład grupy jest diametralnie odmłodzony, bo z tego oryginalnego, pamiętanego z przełomu lat 80-tych i 90-tych. pozostał tylko gitarzysta, Steve Blaze, praktycznie nic się na tej płycie nie dzieje. Zespół miota się od nowocześnie brzmiącego stoner rocka ("Babylon"), do bardziej klasycznego, ale sztampowego hard rocka ("Take The Bullet"), lub bez powodzenia łączy je w nijaką całość ("Gather Up The Snow"). Tego szablonowego, nudnego hard rocka mamy na tej płycie najwięcej. Poza wycieczkami w rejony stonerowe Lilian Axe funduje też sobie wyprawę do początków lat 90-tych. Najpierw panowie próbują naśladować power ballady made by Metallica w okolicach "czarnego albumu" ("Bow Your Head"), by po dwóch kolejnych wypełniaczach zmierzyć się ze stylistyką i estetyką grunge "pod" Alice In Chains ("Lava On My Tongue"). Kolejnym kuriozum jest finałowa ballada "My Apollogies", kojarząca się z "Hey Joe" Hendrixa, grunge, zagrywkami Vai'a z "Passion & Warfare" i… Crash Test Dummies. Nieliczne udane utwory, jak "Death Comes Tomorrow" czy na poły balladowy "The Great Divide" należą tu do zdecydowanej mniejszości. Fani zespołu - są w Polsce tacy? pewnie i tak będą zachwyceni. Inni - niekoniecznie. (2,5)

Loudness to już legenda japońskiego ciężkiego rocka i heavy metalu. Począwszy od debiutu wydanego 31 lat temu zespół zachwyca nie tylko rodzimych fanów, ale zdobył też solidną markę na świecie. Oczywiście obecna popularność Loudness nie jest już tak duża, jak w połowie lat 80-tych, ale to wciąż ceniona grupa. W dodatku zespół nie poszedł na łatwiznę, regularnie wydaje kolejne płyty, a najnowsza "Eve To Dawn" trzyma poziom klasycznych LP's z lat 1982 -86. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do wielu znanych zespołów skład Loudness jest niemal oryginalny: Niihara, Takasaki i Yamashita, plus nowy perkusista, który zastąpił kilka lat temu zmarłego na raka, fenomenalnego Munetakę Higuchi. Słychać, że basista Masayoshi Yamashita nie jest tylko figurantem w zespole - większość utworów oparta jest na fantastycznych partiach basu, jak szybki "Gonna Do It My Way" czy "Come The Dawn". Perkusista, Masayuki Suzuki też nieźle sobie poczyna, bębny brzmią potężnie, organicznie, bardzo czysto i klarownie, jak chociażby w openerze "The Power Of Truth". Gitarzysta, Akira Takasaki też nie spoczął na laurach, przypominając w "Come Alive Again" czy "Survivor", że już przed wymiataczami pokroju Malmsteena rządził na gitarowej scenie. Pamiętający zespół sprzed lat są też pewnie ciekawi, jak radzi sobie wokalista, Minoru Niihara. Ano, nie odpuszcza, popisując się quasi halfordowskimi, zadziornymi wokalami w "The Power Of Truth" i "Pandora", ale śpiewając też subtelniej w "Come The Dawn". Zespół chciał się też chyba pokazać z innej strony - instrumentalny "Emotions" to połączenie surowej energii z gitarowym wymiataniem, podane w nowoczesnym brzmieniu. Finałowy, rytmiczny "Crazy! Crazy! Crazy!" ma zaś w sobie coś z funky. Na szczęście reszta materiału z "Eve To Dawn" to już taki Loudness, jaki - jak mniemam - większość z nas lubi najbardziej. (4,5)

Wojciech Chamryk

Adam Nowakowski

\m/\m/

Wojciech Chamryk

Lonewolf - Army Of The Damned 2012 Napalm

Lightning - Justice Strike 2011 King's Lineage

Takie granie to ja rozumiem - wszystkie nieszczęsne żelazne maski i ognie mogą się od tych Japończyków uczyć, jak grać heavy metal. Energia i niesamowita radość grania emanują tu z każdej nuty i dźwięku. Po instrumentalnym wprowadzeniu "Advent" zespół nie traci czasu na zabiegi formalne, średnie tempa czy ballady - kolejnych 9 numerów to szybka, konkretna jazda w najlepszym stylu. Szybko nie znaczy nudno i monotonnie: utwory są zróżnicowane i urozmaicone. Nie brakuje przebojowych, melodyjnych, cholernie chwytliwych refrenów ("Justice Strike", "Ride On The Wind"), potężnych zwolnień ("The Faith Of Steel") czy krótkich partii akustycznych ("End Of The World"). Momentami na plan pierwszy wysuwają się też klawisze, fajnie dopełniając brzmienie grupy ("Far Away", "Destiny Destination"). Nieźle prezentuje się też wokalista poza operowaniem wysoką barwą potrafi też zaskoczyć ostrzejszym wejściem, jak w końcówce "Far Away", czy wręcz brutalnym w "End Of The World". W "Sign Of The Metal" i "The Faith Of Steel" Lightning oddaje hołd herosom klasycznego metalu lat 80. Czyni to przekonywująco, mimo tego, że akurat riffy w tych dwóch utworach są do siebie dość podobne. Po niespełna dwuminutowej chwili wytchnienia czyli instrumentalnej, akustycznej miniaturze "Declining For Begining" w utworze bonusowym Japończycy wracają do tego, co kochają najbardziej - siarczystego, klasycznego metalu. Przekonajcie się sami, z jaką klasą to czynią! (4,5) Wojciech Chamryk

Francuski Lonewolf już od ponad 20 lat prezentuje swoja wizję speed / heavy metalu. Trzeba przyznać od razu: niezbyt ciekawą i pozbawioną oryginalności. Podobnie jest na najnowszym, już piątym albumie studyjnym grupy. Na pewno atrakcyjnym - szczególnie dla młodszych słuchaczy - ale bazującym na pomysłach które już 30 czy 25 lat temu były eksploatowane ponad miarę przez większość zespołów. Bogami i niedoścignionym muzycznym ideałem Lonewolf jest Running Wild z przełomu lat 80. i 90. Dlatego niemal w każdym utworze ma się wrażenie, że słucha się jakiejś nieznanej płyty Niemców z tego okresu. Momentami przybiera to już formy karykaturalne, bo wariacji na temat chociażby "Riding The Storm" mamy na "Army Of The Damned" co najmniej trzy. Kilka kolejnych utworów też jest runningowych do szpiku kości, chociaż akurat nie czerpią z "Bad To The Bone". Kiedy panowie nie kopiują nuta w nutę swych największych idoli też nie grzeszą oryginalnością. Początek "The Last Defenders" to żywcem "Holy Diver" Dio. Aż chce się zanucić: "Holy diver - you've been down too long in the midnight sea". Szkoda, że zespół zanurzył się w odmętach przeciętności i kopiowania, mając potencjał oraz spore możliwości. Świadczą o tym bardziej oryginalne utwory, będące próbą wyjścia poza konwencję zakreśloną dokonaniami wielkich poprzedników, jak mroczy, urozmaicony utwór tytułowy czy średni, dość melodyjny "The One You Never See". Reszta programu "Army Of The Damned" to jednak dowód na to, że zespół zadowolił się pozycją świetnych, ale tylko imitatorów. (3,5). Wojciech Chamryk

Magica - Center Of The Great Unknown 2012 AFM

No i proszę. Dla mnie Magica to synonim średniaka z ligi zespołów z babką za mikrofonem. A tym czasem. "Center Of The Great Unknown" to ich szósty kolejny album studyjny, a czwarty dla AFM. Generalnie nie błacha sprawa... Ich muzyka sączy się z głośników i nikomu nie przeszkadza. Jedenaście kawałków mija nawet nie wiesz kiedy. Ciężko się na nich skupić i człowiek traci orientacje, gdzie ta płyta ma początek, a gdzie koniec. Oczywiście nie świadczy to dobrze o zespole i jego propozycji. Niemniej trzeba pamiętać, o mojej niechęci do takich projektów jak Magica. Niestety moja nieprzychylność ciągle nie mija. Na dodatek najnowsze dziełko Rumunów w tym stanie mnie podtrzymuje. Gitarzyści wygrywają melodyjki, czasami zdarza się im, że ciekawie zagdaczą, wtóruje im wysokim, wykształconym głosem, niejaka Ana Mladinovic. Sekcja sobie najnormalniej w świecie postukuje i buczy. Nic nie psuje sielanki. Kompozycje dość proste, zawodowo utrzymane w konwencji. Nic nawet nie drgnie, wszystko zapięte na ostsatni guzik i utrzymane na jednym poziomie. Ci co lubią, i zespół i styl, będą oceniać je wysoko, a ja oczywiście zostanę przy swoim. W sumie powinienem bardziej przychylnie spojrzeć na propozycję rumuńskiego zespołu, a to za sprawą dominacj gitar. Klawisze są tu w na prawdę znikomej ilości. Z drugiej strony, to właśnie klawisze przy takiej mu-

Majesty - Own the Crown 2011 Massacre

12 kwietnia 2011 roku Tarek Maghary, głos i głowa Majesty, obwieścił wszem i wobec, że Majesty powróciło. Być może jestem martwa żabą, ale naprawdę nie mogę zakumać. Przecież Majesty daleko sobie nie poszło! Zespół od 2008 roku do rzeczonego kwietnia 2011 funkcjonował jako Metalforce, grał w niemal takim samym składzie jak Majesty, miał się dobrze i nawet nagrał płytę brzmiącą jak stuprocentowe Majesty. Sęk w tym, że Majesty wydawane było przez Massacre Records. Żeby przejść do manowarowej wytwórni, Ma-gic Circle Music, musiało zmienić nazwę na Metalforce. Kompilację "Own the Crown" znów wydaje Massacre i to tak naprawdę jedyny powód dla którego można mówić, że "Majesty is back". Trochę smutne, że zespół swoją tożsamość uzależnia od wytwórni, ale z drugiej strony być może emocje przy rozstawaniu się z Magic Circle były tak silne, że Tarek postanowił zaakcentować je hucznym powrotem. Zaskoczenia nie ma, na pierwszej płycie znajduje się to, co zwykło znajdować się na kompilacjach, czyli zbiór utworów z longplayów. Trafiły nań prawie po równo kawałki z wszystkich okresów, także z tego, kiedy Majesty grało mniej epicki i tradycyjny heavy niż poprzednio, czyli z okresu "Hellforces". Do tradycji zespół wrócił nagrywając "Metalforce", a czy do niej wróci teraz, znów jako Majesty, odpowiedź może dać druga płyta składanki. Trafiły na nią dwa nowe kawałki: "Own the Crown" - tak samo prostacki i toporny jak numer z pierwszych płyt Majesty oraz "Metal on the Road" - tak samo przebojowy i toporny jak z "Hellforces". Odpowiedzi zatem nie daje. Daje za to wiele mniej lub bardziej apetycznych smaczków. Niemcy na nowo nagrali pochodzącą z drugiej demówki dość pretensjonalną balladę nieudolnie szytą pod Manowar, "Snow is on the Mountains". Ponownie nagrali też dwa utwory Metalforce: "Freedom Warriors" i "Halloween". Jak łatwo się domyślić, współczesne wersje nie różnią się prawie na jotę od starszych, a ich ponowne nagranie prawdopo-dobnie wiązało się z niechęcią (niemożliwością?) użycia nagrań Metalforce. Wyjątek stanowi niemieckojęzyczna ballada "Geh Den Weg", która poddana została jedynie remasteringowi. Kolejny blok to dwa utwory z EP z 2006 roku, świetny "Make It, Not Break It", którego nie powstydziłby się U.D.O. w najlepszym okresie działalności i orkiestralna, wzbogacona o sopran wersja "Guardians of the Dragongrail" (straszliwe okropieństwo). Najciekawsze są jednak kawałki, które przenoszą nas żywcem do jakiegoś zapyziałego garażu w Lauden, gdzie w 1998 roku Majesty grywało swoje pierwsze, szczeniackie numery. I tak na "Own the Crown" trafiły wszystkie cztery nagrania z płyty, o skądinąd bezceremonialnej nazwie "First Demo", które niech będą odpowiedzią na wszystkie złośliwe pytania dotyczące prostej i trochę naiwnej muzyki ekipy Tarka. To w tych garażach siedziała ta ogromna chęć wzniesienia sztandaru heavy metalu, wspólnej walki, wygranej bitwy i dumy w oczach (spokojnie, nie poniosło mnie, to cytaty z pierwszych utworów Majesty). I to wszystko w czasach, w których wychodziło blisko o połowę mniej heavymetalowych płyt niż teraz. Tymczasem "Majesty powróciło", a my czekamy co się z niego wykluje (pewnie rozwijający skrzydła święty orzeł - podtrzymam retorykę demówki). (-) Strati

RECENZJE

97


Maryann Cotton - Free Falling Angels 2012 Pure Rock

No to moich potyczek z hard rockiem ciąg dalszy. Wydawca zachęca do sięgnięcia po tą płytę, zachwalając Maryann Cotton jako sukcesorów Alice Coopera. Zaciekawiło to mnie, więc dałem się skusić. Tym bardziej, że w składzie znaleźli się gitarzysta Pete Blakk, basista Hal Patino i perkusista Snowy Shaw, których sobie cenię. W ogóle ktoś mocno musiał się napracować nad tym projektem. Najpierw musiał wyłapać wokalistę, który swoim głosem nakręcił pomysł. Musiał znaleźć równie ekscytującą powieść co o Alice Cooper. A znalazł historię o seryjnej morderczyni Maryann Cotton z czasów wiktoriańskiej Anglii. Namówił śpiewaka na przyjęcie pseudonimu owej zbrodniarki (pewnie w wywiadach będzie opowiadał, że dusza Maryann jest uwięziona w jego ciele). Nakłonił też aby ustawił tak głos aby kojarzył się z Alice. Fabułę albumu skupił na głównej bohaterce, co niewątpliwie jest cechą koncept albumu. Nadał projektowi ciekawą oprawę: fajna grafika płyty, "pudlowaty" image zespołu. Muzycznie też nawiązania do tego co robił Cooper i jego zespół w latach siedemdziesiątych. To największa część i chyba najbardziej udana (polecam pierwsze trzy kawałki z zestawu "Heaven Send For Me", "Never Waste Land", "Crazy"). Sporo jednak odstępstw, choć mocno trzymających się epoki, bo i mamy nawiązania do hard rocka, który miał okresy fascynacji funky ("Free Falling Angels"), soul ("Miss Misery"). Pojawiają się też dęciaki ("Shock Me"). Nie brakuje kompozycji wolnych ("Night Train To Paris", "Maryann"). Jest też jedna ciekawostka, która balansuje na pograniczach popu, rocka i AOR'u ("Die In Britain"). Także kapela nie ma od razu zamkniętej drogi ewakuacyjnej. Gdy nie wypali tak misternie wymyślony plan, spokojnie mogą obrać każdy dowolny odcień hard rockowej tęczy. Wokalista udanie potrafi udawać manierę Coopera, jest to sedno całego pomysłu, jednak często odbiega od takiego śpiewu. Słychać to najbardziej w wolnych fragmentach. Choć z drugiej strony, taki śpiew mocno traci na charakterze. W "Die In Britain" dochodzi nawet do zabawnej sytuacji, gdyby muzycy wraz z wokalistą postarali się, mogli by zabrzmieć jak rockowy Michael Jackson. Gitarzyści głównie nawiązują do hard rockowej konwencji. Zdecydowanie trzymają się wzorców z lat siedemdziesiątych, choć są odniesienia i do heavy z początków lat osiemdziesiątych czy do współczesnego rocka (z czego jestem najmniej zachwycony). Takie lawirowanie między technikami czy też stylami muzycznymi nie sprawia im jakiejkolwiek trudności. Bardzo dobrze brzmią instrumenty klawiszowe: piano, organy Hammonda, syntezatory... wszystko utrzymane w klimacie epoki. A sekcja rytmiczna nie mogła być bardziej klasyczna. Jest jednak coś co sprawia, że mam duży dystans do całego projektu. Trudno mi to określić, ale wydaje się, że to coś jest w produkcji. Pamiętam pierwsze odczucie, które nie dało porządnie skupić się nad wysłuchaniem albumu. Niemniej po wielokrotnym przesłuchaniu płyty, owo wrażenie zanika. Także nie mam pewności, co nie pozwala w pełni cieszyć się muzyką z debiutu Maryann Cotton. Niemniej jest coś na rzeczy. Różnie ocenia się takie pomysły. Jedni je kategorycznie odrzucają, jako tylko i wyłącznie kopie. Inni się cieszą, bo pojawili się ludzie, którzy grają tak, jak kiedyś ich idole. Częściej należę do tych drugich. Jednak w wypadku "Free Falling Angels" doświadczam wątpliwości. Może kolejna produkcja zniweluje ów dystans... (3,5) \m/\m/ Midnight Chaser - Rough and Tough 2011 Heavy Artillery

Jak ja lubię takie płyty. Niby nie jest to żadne wybitne ani przełomowe dzieło, muzyka jest raczej przewidywalna i dokładnie taka jakiej się spodziewałem, a i tak podczas słuchania uśmiech mi z michy nie schodził. Słychać, że granie sprawia muzykom dużą radochę i tworzą dokładnie to, co chcą, w dupie mając oryginalność albo panujące obecnie ma scenie trendy.

98

RECENZJE

Pierwszy rzut oka na okładkę kojarzącą się z Judas Priest i na tytuły utworów i już wiadomo z jakim graniem przyjdzie nam obcować. Sami muzycy jako swoje inspiracje podają Deep Purple, Saxon, Diamond Head czy wspomniany wcześniej Priest i rzeczywiście to słychać. Typowo brytyjski styl oparty na NWOBHM czy hard rocku lat siedemdziesiątych. Już pierwszy utwór wprowadza słuchacza w pozytywny i imprezowy nastrój. Zresztą tytuł "Awesome party" mówi sam za siebie. Świetny melodyjny i bardzo hiciarski kawałek. Właśnie nim grupa promuje album. Dla mnie też jest to chyba numerem jeden na tej płycie. Po nim następują bardzo podobny i utrzymany w tym samym stylu "Out On Your Shield" oraz tytułowy "Rough and Tough", w którym w pewnym momencie gitara gra bardzo fajny motyw brzmiący jak żywcem wyjęty z początku lat siedemdziesiątych i pierwszych nagrań Black Sabbath. Szkoda tylko, że jest to tylko jeden bardzo krótki fragment. Z pozostałych utworów wyróżniłbym jeszcze mający duże zadatki na hit bardzo hard rockowy "Cougar'd" oraz cover Scorpions "Dynamite". Reszta numerów utrzymana jest w stylu dwóch pierwszych czyli rasowym hard'n'heavy. Podsumowując jest to bardzo sympatyczna płyta zawierająca bardzo dobre utwory, z których co najmniej dwa mają zadatki by stać się hiciorami (oczywiście tylko w pewnych kręgach). Idealnie sprawdza się na imprezach co już przetestowałem oraz podczas jazdy samochodem. Oczywiście nie tylko wtedy. Słuchanie jej w domu też daje dużo frajdy. Nic odkrywczego, ale mi się podoba takie bezpretensjonalne granie. Polecam. (4,5) Maciej Osipiak

Mob Rules - Cannibal Nation 2012 AFM

Poprzedni album Mob Rules, "Radical Peace" do tej pory nie trafił do mojego odtwarzacza. Myślę jednak, że ten solidny, niemiecki średniak z ambicjami, zbytnio nie odszedł od tego do czego nas przyzwyczaił. "Cannibal Nation" to cały Mob Rules. Chociaż, są zauważalne zmiany. W mojej pamięci zakodował się obraz zespołu, który gra szybko, melodyjnie, coś z pogranicza Helloween i Freedom Call. Na najnowszym albumie z tego ostatniego zespołu zostało niewiele i zdecydowanie Niemcy wyhamowali. Większość kawałków jest w średnich tempach. Jedynie szybsze to: "Tele Box Fool", "The Sirens" i tytułowy "Cannibal Nation". I to one najbardziej przypominają zespół z początku kariery. Oprócz wyraźnego zwolnienia, doszły inne elementy, jak choćby pewien patos i epickość, parę flirtów z folkiem, ale przede wszystkim muzyka bardziej zaczęła ciążyć ku heavy metalowi. W tym wypadku sporo nawiązań do Iron Maiden. Powiem szczerze, że przyniosło to pożądany rezultat. Kompozycje nie są zagmatwane jak w progresie, ale ich konstrukcje nie należą do bardzo prostych. Zwyczajnie sprawiają wrażenie dopracowanych i dojrzałych muzycznie utworów. Jest czego posłuchać. Niemcy nie zapomnieli o melodiach. Sprawiają one również wrażenie przemyślanych. A najmocniej wpadające w ucho melodie znalazły się na wymienionym już "The Sirens". Nota bene utwór kojarzy mi się z Rainbow z okresu z Grahamem Bonetem. Dużą rolę w wyeksponowaniu melodii odgrywa wokalista Klaus Dirks. Człowiek o sporych umiejętnościach i muzycznej klasie, ale trudno go zaliczyć do dużych indywidualności. Potrafi zaśpiewać mocno, z pazurem, również z łatwością wyciąga wysokie dźwięki, przy czym nie traci męskości. Chyba nie obrazi się, gdy napiszę o nim, rzetelny śpiewak. Za to bardzo podobaja

mi się gitarzyści Matthias Mineur i Sven Ludke. Mają łatwość do wymyślania świetnych riffów, a niektóre ich popisy solowe wydają się imponujące. Poza tym czuć w ich grze gustowną zabawę i dystans do tego co robią. Za to "najświeższy" nabytek, klawiszowiec, Jan Christian Halfbrodt, choć operuje standardowym arsenałem dla power metalu, to przemyca dźwięki fortepianu i hammondów, co nadaje muzyce dobrego smaku. Co ważne klawisze tu nie są nachalne i nie narzucają się słuchaczowi. Zupełnie przyzwoicie spisuje się również sekcja rytmiczna. Tak jak cały zespół podczas tej sesji. Mob Rules nagrali bardzo solidną płytę skierowaną głównie do odbiorców stawiających na melodyjny power metal. Myślę, że zaintersowani będą zadowolenie. (3,75) \m/\m/

Mollo/ Martin - The Third Cage 2012 Frontiers

Po bodajże dziesięciu latach przerwy Dario Mollo i Tony Martin znaleźli czas, by nagrać trzeci album swego projektu. "The Third Cage" to płyta dla tych, którzy uwielbiają klasyczny hard rock lat 80-tych oraz melodyjny AOR. Znajdą tu też dla siebie coś również ci, którzy nie wyobrażają sobie Black Sabbath bez udziału Tony'ego Martina. Podstawą większości kompozycji są oczywiście riffy i partie solowe Mollo. Słychać w nich, jak doskonały to instrumentalista, który nie zatracił się - na szczęście - w gitarowej wirtuozerii. Wie, kiedy zagrać dosłownie kilka, ale idealnie pasujących do klimatu danego utworu dźwięków ("Violet Moon") lub też pozwolić sobie na długie, ekspresyjne solo ("Wicked World"). Pomimo tego, że nie brakuje na "The Third Cage" odniesień do solowych dokonań Osbourne'a, Rainbow, Led Zeppelin oraz Black Sabbath słucha się tego materiału przyjemnie. Na pewno również dzięki wokaliście - Tony Martin to zawodowiec i jego urozmaicone, zróżnicowane partie dodają tu sporo wartości. Wypada świetnie zarówno w momentach agresywnych, ostrych i dynamicznych ("Can't Stay Here") jak i lirycznych balladowych ("Violent Moon"). Potrafi też kilkakrotnie zaczarować barwą głosu przypominającą najlepsze lata Davida Coverdale'a, porażające niemal bluesowym klimatem i głębią interpretacji. Nie ma tu żadnych zaskoczeń ani artystycznych objawień, ale warto dać tej płycie szansę na więcej niż jedno przesłuchanie. (4) Wojciech Chamryk

Monumentor - Medusa's Throne 2012 High Roller

Debiutancki MLP tego ni to zespołu ni to projektu - bo tworzy go raptem dwóch muzyków to hołd dla wczesnych lat 80-tych i rodzącej się wówczas muzyki ekstremalnej. Venom, Hellhammer, Celtic Frost, Sodom czy Buldozer to mistrzowie Woody'ego i Zarko. Począwszy od warstwy muzycznej, inspirowanych mitologią tekstów, a na surowym, maksymalnie uproszczonym brzmieniu skończywszy, zespół stara się przybliżyć do tego, co stworzyły niegdyś wymienione zespoły. Efekty są dyskusyjne, bo nie ma co ukrywać, że prekursorzy black/thrash metalu stworzyli wzorce gatunku, a młode zespoły od lat próbują kopiować ich dokonania. Monumentor nie wypada w tej konfrontacji najgorzej, bo "Medusa's Throne" brzmi wiarygodnie, szczerze i bezkompromisowo. A utwór ostatni - "Osiris" to udana próba zmierzenia się z bardziej urozmaiconą kompozycją - monumentalną, mroczną, epicką w klimacie. Do zawartości "Medusa's Throne" pasuje forma wydania, bo płyta ukazała się

nakładem High Roller Records w limitowanej wersji winylowej. (4) Wojciech Chamryk

Mortal Sin - Psychology of Death 2011 NoseArt

Wiele osób, w tym niżej podpisany, pewnie nie spodziewało się wiele po ostatniej płycie Australijczyków. Nastrój poprzedzający ukazanie się nowego wydawnictwa najlepiej można określić jako umiarkowany sceptycyzm. A tu proszę, solidny album, po brzegi pełen masywnego brzmienia i mocy. Słychać tutaj przebłyski lotnego debiutu Mortal Sin sprzed lat, jednak w przeciwieństwie do muzyki z tamtego okresu tu mamy do czynienia z uporządkowanym chaosem w przemyślanych dawkach. Nie ma tej młodzieńczej werwy, jednak mimo to czuć buzującą moc. Są przyjazne dla ucha thrashowych maniaków riffy, a to przecież jedna z najważniejszych rzeczy. Jest solidna gra solowa, są wpadające w ucho chórki, słowem - godziwa uczta dla zmysłów. Jest, niestety, kilka szkopułów, które można tej płycie zarzucić. Mi, osobiście, nie leżą zbytnio liryki napisane przez Mata Maurera, gdyż są trochę zbyt sztampowe. Na tym polu można było się bardziej przyłożyć i wykonać lepszą robotę. Mało jest też różnorodności w aranżacjach utworów. Nie razi to zbytnio, jednak daje się odczuć, że niewiele różni struktury poszczególnych utworów. Przydałoby się trochę więcej polotu i przełamywania schematów. Można też było trochę odkręcić śruby produkcji oraz miksu, wpuszczając trochę brudu na gitary, by brzmiały bardziej mięsiście, ale to już może bardziej kwestia gustu. W każdym bądź razie, otrzymaliśmy album będący po prostu dobrą pozycją, a nie wybitną, nienaganną płomienną furią. Też dobrze, a co. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Mortician - Mortician 2011 Pure Underground

Ten austriacki zespół nadrabia stracony czas: rozpadł się w 1990r., po siedmiu latach istnienia udokumentowanego tylko nagraniami demo i jedną EPką. Wznowił działalność, wydając przed dwoma laty owe demówki, teraz zaś debiutuje albumem studyjnym. I jak to mówią, lepiej późno niż wcale, bo "Mortician" to może nie odkrywczy, ale solidny, zakorzeniony w latach 80-tych heavy metal. Surowo brzmiący, ostry, z perkusją nagraną tak jak kiedyś, bez żadnych efektów. Wiele zespołów mogłoby się uczyć od Austriaków jak powinno się grać, bez taniego efekciarstwa czy fascynacji możliwościami cyfrowego studia. Tu liczy się tylko muzyka - może i trochę staroświecka, ale zarazem pełna uroku, szczera i trafnie oddająca klimat tamtych czasów. Nie ma się wrażenia, że to jakaś współczesna stylizacja. Ale żeby wszystko było jasne: o oryginalności nie ma mowy. Mortician śmiało czerpie i nawiązuje do tego, co znamy już z LP's Accept ("Dead Beauty", "Worship Metal"), AC/DC i Saxon ("Mortician"). Nie brakuje też kompozycji łączących typową dla początku lat 80tych estetykę z wycieczkami w stronę thrashu ("Reflection Of Your Soul"). Program płyty uzupełniają trzy utwory koncertowe. Powstały one w latach osiemdziesiątych i sądząc z nie najlepszego brzmienia mogły też wtedy być zarejestrowane. Jest to tylko ciekawostka, ale materiał studyjny mogę z przekonaniem polecić fanom klasycznego, europejskiego metalu lat 80-tych! (4) Wojciech Chamryk


Mötley Crüe - Greatest Hits 2011 Seven Music

Jaki jest Mötley Crüe każdy wie doskonale. Grupa ma grono zagorzałych, chociaż nieporównywalnie mniejsze niż ćwierć wieku temu, fanów. Nie ma jednak cienia szansy, by przekonać do tego zespołu kogoś, kto jest uczulony na hair metal. I wątpię, by ten stan rzeczy mogła zmienić kolejna składanka typu największe przeboje. Jest to przysłowiowy kotlet odgrzewany już tyle razy, że nawet najbardziej zagorzałych fanów i kolekcjonerów grupy może zebrać na niestrawność. Ile bowiem można bazować na owszem, świetnych, ale już historycznych dokonaniach Mötley Crüe z lat 19811989? A pierwsza trzynastka utworów to właśnie te najlepsze numery z pierwszych pięciu płyt. Skromny dobór - raptem sześciu - utworów z lat późniejszych (1991-2008) świadczy jednoznacznie o tym, że po 1990 roku zespół miał już niewiele do zaoferowania. Owszem, są niby rarytasy - dwa utwory singlowe czy remix "The Animal In Me" z ostatniego, jak dotąd, albumu studyjnego Crüe sprzed trzech lat. Nie zmienia to jednak faktu, że "Greatest Hits" to płyta adresowana właściwie do nikogo, która będzie się przewracać w marketowych koszach obok licznych składanek innych przebrzmiałych gwiazd i gwiazdek. Ktoś, kto zainteresuje się zespołem powinien raczej sięgnąć po któryś z pierwszych trzech LP's Mötley Crüe lub wybrać kompilację z lepiej dobranymi utworami - jak chociażby "Decade Of Decadence", podsumowującą 10 lat istnienia amerykańskiego kwartetu. (-)

pozostał w takiej formie na długo. Powyżej wspominałem, że Lemmy z resztą chłopaków może układać nieskończoną ilość list koncertowych setów. Muzycy mają też jeszcze inne możliwości, które mogą uatrakcyjnić ich występ na żywo. Pewnie mogliby sięgnąć po sceniczne gadżety a'la lata osiemdziesiąte, ale zdaje się, wyrośli z takiego rock'n'rollowego cyrku. Wolą typowy rockowy show, a dla atrakcji sięgnąć po przyjaciół, znanych fanom Motorhed. W wypadku tego wydawnictwa byli to Doro i Michaela Monroe. Doro w Best Buy Theater odśpiewała wspólnie z Lemmym "Kill By Death". A pan Monroe w Apollo wspomógł swoim głosem "Born to Raise Hell". I mam pdejrzenie, że lista takich gości mogłaby być również nieskończona. Raczej nie wielu jest na scenie ciężkiego grania, którzy nie chcieliby pokazać się u boku Kilmistera. No cóż, Motorhead kontynuuje swoją karierę fundując nam kolejne solidne albumy. Tym razem jest to wydawnictwo "live" z pełnym zestawem z Santiago i fragmentami z Manchesteru i Nowego Jorku. Tytuł albumu sugeruje, że możemy spodziewać kolejnej części tegoż tourne. Martwicie się? Bo ja nie. Po prostu takie zespoły też mają swój kierat: album studyjny - koncerty - album koncertowy, itd... A sekretem sukcesu Motorhead jest to, że mimo wszystko nie poddają się rutynie i rzemieślniczym nawykom. "The Wörld Is Ours Vol. 1" wydano w kilku różnych formatach. W moje łapki wpadło wydanie DVD + 2 CD. Jak już niejednokrotnie pisałem zdecydowanie wolę wersje audio, ale w tym wypadku, z równą przyjemnością obejrzałem sobie zawartość DVD. (-) \m/\m/

Wojciech Chamryk Myrath - Tales of the Sands 2011 XIII Bis

Motorhead - The Wörld Is Ours Vol. 1 Everywhere Further Than Everyplace Else 2011 UDR

Jakiś czas temu wydali studyjny krążek "The Wörld Is Ours". Płyta nie powalała ale niewątpliwie była to ich kolejna udana pozycja. Naturalną konsekwencją dla kapeli było wyruszenie w trasę koncertową. Z tej z kolei, powstało niniejsze wydawnictwo, z zapisem pewnej części tego tourne. Można by rzec naturalna kolej rzeczy... nudna rutyna... Aby na pewno? Moim zdaniem nie tyczy się to Motorhead. Lemmy i spółka są na takim etapie kariery, że mogą dowolnie układać swój set koncertowy, mogą ułożyć dziesiątki kompilacji utworów, a nigdy nie będzie dla słuchacza nudno. Choć z pewnością trafią się głosy, że nie ma "tego" albo "tamtego"... W wypadku tej trasy muzycy oparli sie na hitach i ogranych kawałkach, do tego dorzucili dwa nowe utwory "Get Back In Line" i "I Know How to Die" i wyruszyli w świat. A tam: "We are Motorhead, we play rock and roll"... Ta sentencja praktycznie oddaje wszystko. Solidny, do bólu szczery, choć bez fajerwerków koncertowy zestaw skierowany do sporej rzeszy fanów. I to fani, przynajmniej na DVD, stanowią równorzędną atrakcję zestawioną z zespołem i ich muzyką. Muzycy choć aktywni nie zdradzają cech ADHD, pan Kilmister uwiązany do mikrofonu, utwory znane, co niektóre wręcz osłuchane "do krwi". Także naturalnym jest, że chętniej rzucamy okiem na to co dzieje się na widowni. A Chilijczycy bawią się w najlepsze. Na pewno szaleją mocniej niż fani z Manchesteru i Nowego Jorku. Nie ma co ukrywać, tym co wydarzyło się w Santiago można się chwalić. Samo wykonanie, jak już wspomniałem, bardziej niż solidne. Widać, że set był przygotowany i planowany, ale z marginesem na rockowy luz. Muzycy w żadnym wypadku nie odpuszczają. I życzyłbym sobie aby taki stan rzeczy trwał jak najdłużej tj. aby Motorhead

Tunezyjczycy swoim poprzednim albumem "Desert Call" dali się poznać z bardzo dobrej strony. Zaś swoją nową propozycją z pewnością utrzyma zdobytych zwolenników, a i pewnie paru nowych pozyska. Na "Desert Call" zaproponowali progresywne granie, z dużą dozą melodii i orientalnych cytatów. Generalnie muzycy budują na tym swój własny styl. Na najnowszym dziele "Tales of the Sands" z większym rozmachem i swobodą korzystają z owych atutów. Bo nie inaczej należy nazwać mistrzowskie wtrącanie orientalnych ozdobników czy umiejętne budowanie nieprzeciętnych melodii. Od dzieciństwa muzyków z Myrath musiała otaczać etniczna muzyka arabska, bowiem z niezwykłą łatwością i intensywnością wplatają ją we własną muzykę. Na tle progresywnego grania daje to niezwykły kontrast, który bardzo mocno wpływa na emocje odbiorcy. Ingerencja arabskich muzycznej estetyki wkracza również w wyśpiewywane linie melodyczne. W efekcie powoduje to, że muzyka zebrana na "Tales of the Sands" wydaje się bardzo przyjemna dla ucha. Czasami wręcz, zaczyna mocno kojarzyć z dokonaniami Kamelot. W wypadku Myrath jest to atut, jak i wada. Bowiem Tunezyjczycy są na tyle uzdolnieni, że nie powinni mieć problemów z ułożeniem bez porównania oryginalniejszych melodii. Tym bardziej, że i tak są w tym wyśmienici. Fundament kompozycji stanowią dźwięki progresywnego metalu. Na tym terenie poruszają się z wdziękiem i wyczuciem. Mimo, że wydaje się, że na tym poletku niewiele można już ugrać, to muzycy z Myrath nie pozwalają nam nawet tak pomyśleć. Po prostu udanie zaproponowali nam swoją wizje odkrytego dawno świata dźwięków, którą kontynuują również na "Tales of the Sands". Także od pierwszych dźwięków "Under Siege" po ostatnie wybrzmienia "Time To Grow" słucha się całego albumu z zapartym tchem. Udało się to tej kapeli drugi raz z rzędu. No i życzę im, żeby tą passę utrzymali, jak najdłużej. (5,3) \m/\m/ Necronomicon - Invictus 2012 Massacre

Istnieje takie przekonanie, że jeżeli wokalista brzmi na bardzo wkurzonego, a gitary leją mięcho z głośników, to znaczy, że mamy do czy-

terpretacja wokalna Roda Ariasa może kojarzyć się z Morrisonem. Mamy nawet klawiszowe solo, jednak fani gitarowej pirotechniki Colmenaresa na pewno nie będą zawiedzeni tym, co prezentuje w 10 wcześniejszych utworach. Cieszy fakt, że New Eden wrócili z tak udana płytą. W dodatku brzmi to wszystko tak, jakby byli zespołem, nie studyjnym projektem, co dobrze rokuje na przyszłość. (5,5) Wojciech Chamryk nienia z dobrym thrashem. Jest to naturalnie humorystyczny skrót myślowy, jednak na ogół okazujący się dziwnie trafnym. Freddy ze swoją świeżą załogą, wszyscy inni członkowie dołączyli do zespołu na przestrzeni ostatnich czterech lat, łoi bezkompromisowe riffy, rozsiewając naokoło gniew i rozjuszony chaos. Muzyka na tym albumie to nie jest jakieś genialne objawienie, lecz jest szybka, jest agresywna, innymi słowy jest bardzo przyjemna dla ucha. Pędzące na pełnej szybkości tłumione tremola, przetykane mocnymi powerchordowymi riffami i przejściami w średnim tempie, przypominającymi stylowo ostatni album Minotaura, no czyż można chcieć czegoś więcej do dobrej zabawy? Zdarty głos Freddy'ego oraz bardzo dobra gra solowa uzupełniają pełny obraz destrukcji i zniszczenia. I byłoby super-świetnie gdyby cała płyta trzymała się spójnie dość wysokiego poziomu. Niestety obok dobrych metalowych hymnów w parze idą utwory, których jedynym celem jest ewidentnie służenie za wypełniacz. Szkoda, bo to znacznie psuje ogólne wrażenie. Szczęśliwie jest ich niewiele, można je zliczyć na palcach bardzo nieostrożnego sapera. Osobiście przyczepię się jeszcze do perkusisty. Nie, żebym miał mu coś do zarzucenia, jednak słychać, że perkusja nie robi nic więcej, prócz podążania za gitarami. Nie jest nudna, jednak tylko i wyłącznie służy za podkład, jakby panowie zapomnieli, że jednak z bębnami można czasem zmajstrować coś ciekawego i zaskakującego. Niemcy zaskoczyli mnie jednak w innym wymiarze swoją całkiem dobrą balladą "Before The Curtain Falls". Kto powiedział, że ballady muszą być nudne? Ta taka nie jest i ponadto stanowi ciekawe uzupełnienie materiału składającego się na nową płytę. Warto także zwrócić uwagę na bonusy dołączone do wersji wydanej w digipacku. Cztery z nich to mocarne wersje live nagrane w 2011 w moskiewskim Rock House, a jeden to wersja unplugged "Possessed Again...". Nie wiem skąd pomysł na granie thrashu bez prądu, czy to widzimisie producenta czy też żart ze strony Freddy'ego, jednak wyszło całkiem zgrabnie. Mam tylko nadzieję, że nie wejdzie to Niemcom w nawyk. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

New Eden - Solving For X 2012 Pure Steel

"Solving For X" to czwarta płyta New Eden. Na każdej z nich śpiewał inny wokalista. Gdy dodamy do tego fakt, że poprzedni album zespołu ukazał się dziewięć lat temu i nagranie najnowszego również poprzedziły zmiany składu, to obraz sytuacji jest jasny. Horacio Colmenares musi być bardzo zdeterminowany, by nadal kontynuować to, co zaczął wiele lat temu. Zapewne te wszystkie przeszkody sprawiły, że "Solving For X" to płyta bardzo ostra, wściekła i dynamiczna. To idealne niemal połączenie heavy, power i prog metalu w doskonałych, perfekcyjnie wyważonych proporcjach. Najwięcej tu oczywiście klasycznego, momentami wirtuozowskiego wymiatania ("Brainless", "Searching The Loss"). Na poły balladowy "Flames For Hades" jest pogmatwany rytmicznie, co równoważy melodyjny refren. Są powerowe galopady ("Life Not Death") oraz niemal thrashowe przyspieszenia ("Unsolved Aggressions"). "Crawling Erect" fajnie łączy progresywne podejście z dynamiką power metalu, ale najwięcej dzieje się w finałowym "Three Words". To balladowy, lekki utwór, oparty na partii basu i instrumentach klawiszowych przypominających brzmieniem organy Manzarka z The Doors. Również in-

Nightmare - The Burden Of God 2012 AFM

Poprzedni studyjny album "Insurrection" był dla mnie krążkiem dość znaczącym. Bardzo długo nie potrafiłem się go wyzbyć z przenośnego odtwarzacza. Poza tym album ten do tej pory robi na mnie ogromne wrażenie. Z tych powodów z niecierpliwością wyczekiwałem na jego następcę. Co prawda to oczekiwanie trochę ochłodziło opublikowanie koncertówki "One Night of Insurrection", jednak gdy "The Burden Of God" pojawił sie u mnie, od razu wylądował w odtwarzaczu. Niestety pierwszy odsłuch przyniósł odczucia podobne do tych, które miałem przy przesłuchaniu wspomnianym albumie z nagraniami na żywo. Na "Insurrection" gitary nadawały ton, swoją mocą wtłaczały w fotel. Zawdzięczaliśmy to duetowi Milleliri / Lefevre. Musiała w tym wypadku zadziałać owa magia, na którą w takich wypadkach często powołują się różni pismacy. Owa siła jednak nie niwelowała melodyjności. Tak w ogóle był to majstersztyk w balansowaniu pomiędzy mocą a melodyjnością. Kompozycje na "Insurrection" są również wyśmienite. Jeżeli dobrze pamiętam jest tam nie wiele rzeczy, które mnie nie odpowiadały. Poza tym utwory były tak dopasowane do siebie, że album słuchało sie na okrągło w całości. Na "The Burden Of God" jest już nowy duet gitarzystów: Milleliri / Asselbergs. Niestety gitary nie są już tak mocne, więcej w nich melodyjności. Nie oznacza to, że nowy duet gitarzystów jest zły. Po prostu jest inny. A panowie mają tu swoje naprawdę piękne momenty. Również kompozycje są bardziej melodyjne. Mniej w nich fragmentów odbiegających od heavy metalowego łojenia, a więcej idących w stronę filmowego obrazowania i opisywania dźwiękami. Prawdopodobnie z tych powodów zespół częściej sięgał po klawisze (jednak ciągle w marginalny sposób) oraz po orkiestracje (też bez przesady), których aranżacjami zajął sie gość Jonathan Ménard. Dzięki temu zabiegowi kompozycje również zazębiają się ze sobą, tworzącą jedną, wspólną całość. Niestety inność podejścia do samej sesji z początku nie przypadła mi do gustu. Dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu "The Burden Of God" doceniłem jej kunszt. Bowiem oprócz innej pracy gitar oraz innego podejścia do komponowania, wszystko w Nightmare jest na miejscu. Sekcja rytmiczna ciągle brzmi masywnie i niesamowicie, a i wokal Jo Amore niezmiennie czaruje. No i co najważniejsze muzyka Francuzów ciągle jest na wysokim poziomie i mimo że położono większy nacisk na melodie, ciągle jest mocna. W wypadku "The Burden Of God" nie mam odruchu natychmiastowego włączenia klawisza "play", ale chęć ponownego przesłuchania całego albumu powraca po jakiejś chwili. Trudno też wybrać najlepsze kawałki, ale jednak... W tym wypadku bardzo pomocne okazały się pierwsze odczucia, bowiem od razu w moje ucho wpadły "Sunrise In Hell", kawałek który najbardziej przypomina nagrania z "Insurrection", oraz "The Dominion Gate (Part III)", najbardziej rozbudowana kompozycja z prawie epickim tematem, zmienna w konstrukcji oraz naszpikowana różnymi symfonicznymi wstawkami. W tym utworze Jo Amore świetnie wspiera swoim śpiewem niejaka Magali Luyten. Ale czy taki "Shattered Heart", czy też "The Doomsday Prediction" bardzo odbiegają od wymienionych nagrań? Na pewno nie! Nightmare poraz kolejny nagrało udany album. (4,5) \m/\m/

RECENZJE

99


Night Rider Symphony - Night Rider Symphony 2010 RMC

Miałem okazję przekonać się na żywo, że Night Rider jest rasowym zespołem grającym ciężkiego rocka. Dlatego odbieram symfoniczne wcielenie tej grupy jako ciekawy eksperyment. Na pewno nie jest to dzieło oryginalne, bo zarówno w światowym, jak i polskim rocku było wiele takich prób, by wymienić tylko niedawne "Akordy słów" CETI. Jednak muzycy Night Rider Symphony podeszli do zagadnienia zupełnie inaczej. Otóż na bazie znanych utworów i fragmentów większych form z kręgu muzyki klasycznej stworzyli zupełnie nowe kompozycje. Na bardzo efektownie wydany w książkowej formie album składa się 13 kompozycji, w tym dwie wersje "Z tobą na wieczność": pierwsza zaśpiewana przez Pawła Kiljańskiego, druga z gościnnym udziałem samego Marka Piekarczyka. Pozostałe utwory można podzielić na kilka grup. Pierwsza to swobodne parafrazy klasycznych pierwowzorów, jak "Carpe Diem" ("Marsz turecki" Mozarta), porywające przebojowością i efektowną orkiestracją. Kolejna to utwory o niemal heavy metalowej proweniencji: wspomniane już "Z tobą na wieczność" (wyjęte z "Jeziora łabędziego" Czajkowskiego) czy "Corrida" (fragment "Carmen" Bizeta). Nie brakuje momentów, które zachwycą wielbicieli rocka progresywnego - są to "W grocie króla gór" Griega i "Rycerz", czyli ponownie fragment baletu Piotra Czajkowskiego - tym razem "Dziadka do orzechów". Kolejnym mocnym punktem tego projektu są partie wokalne. Paweł Kiljański już w czasach Hetmana był bardzo kompetentnym, obdarzonym mocnym głosem wokalistą. Tu wspiera go jeszcze Małgorzata Augustynów - Ujek, na co dzień aktorka musicalowa, wypadająca w większości utworów niczym Pamela Moore i Małgorzata Ostrowska w jednej osobie. Efektem jest porywająca całość, nagrana przez rockowy zespół, dziewięcioro muzyków symfonicznych pod batutą Christophe'a de Voise i Chór Akademicki Politechniki Warszawskiej. Nawet jeśli nie przekona was - w co wątpię - muzyczna propozycja Night Rider Symphony warto mieć tę płytę na początek chociażby do utworu zaśpiewanego przez Marka Piekarczyka. Z czasem na pewno przekonacie się do reszty tego materiału (5). Wojciech Chamryk

Odin's Court - Human Life In Motion 2011 ProgRock

Odin's Court założył Matt Brookins człowiek, który podobno był administratorem oficjalnej strony Dream Theater. Można by rzec, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, bowiem Odin's Court to zespół, który muzycznie balansuje między progresywnym rockiem a progresywnym metalem. Zanurzając się w ich muzyce czujemy się dość swobodnie, a to za sprawą, że Amerykanie nieskrępowanie korzystają z patentów doskonale nam znanych. Na początku delektujemy się nią z przyjemnością. Później powoli zaczyna nas to drażnić lub po prostu nudzić. Nie raz pisałem, że trudno być oryginalnym w muzyce progresywnej. Myślę, że muzycy Odin's Court doskonale o tym wiedzą, jak wszyscy inni muzycy, którzy decydują się parać graniem muzyki progresywnej. Także amerykanie starają się zmierzyć z tematem wierząc uparcie, że uda im się postawić własną indywidualną granicę. Nie można odmówić muzykom tego bandu braku zaangażowania. W "Human Life In Motion" naprawdę włożyli ogrom pracy. Na pewno znają cały progresywny nurt doskonale, co ułatwia im w bu-

100

RECENZJE

dowaniu skondensowanych, lecz pełnych podkradzionych pomysłów kompozycji. Mimo wszystko nie jest tak łatwo połączyć w miarę zgrabną całość różne mocno osłuchane patenty. Amerykanie natrudzili się tu tak bardzo, że ich muzyka nie odpycha słuchacza od razu. "Human Life In Motion" to już czwarty album Odin's Court. Dwa krążki wydali własnym sumptem, dwa kolejne - w tym omawiany krążek - wydała ProgRock Records. Można śmiało powiedzieć, że mają już spore doświadczenie i raczej ciężko będzie im, aby nadać swojej muzyce większego indywidualizmu. Wychodzi, że za bardzo uwielbiają progresywną muzykę napisaną przez innych, przez co za dużo sił tracą na maskowaniu tychże fascynacji. A wystarczyłoby skierować je na uwolnienie wiary w samych siebie. Czasami to się im udaje. Na "Human Life In Motion" głównie słychać to w partiach gitar. A no właśnie, amerykanie są wyśmienitymi instrumentalistami. W tym wypadku niczego nie można im zarzucić. Wracając do zawartości płyty, to w większej części stanowi ją muzyka spokojna, melancholijna, często z uroczą linią melodyczną i takim że solem gitarowym. Oczywiście w opozycji jest muzyka dynamiczna ale tym razem bardziej rockowa niż heavy metalowa. Tym co wystarczy odświeżenie doskonale znanych dźwięków po czwarty studyjny amerykanów sięgną z przyjemnością, inni posłuchają go z ciekawości, choć nie bardzo wierzę aby kolejny raz znalazł się w ich odtwarzaczu. Odin's Court to bezwzględnie przeciętniacy. (2,7) \m/\m/

Opeth - Heritage 2011 Roadrunner

Motto: "Każdy fan chciałby, żeby jego ulubiony zespół nagrywał w kółko tę samą płytę." Mikael Akerfeldt Dziwią mnie zarzuty pod adresem Akerfeldta i spółki, jakoby nagrali płytę regresywną. Nie wiem jak Wam, ale mi się wydaje, że zespół mieniący się progresywnym niekoniecznie musi odkrywać nowe muzyczne horyzonty (choć to się oczywiście chwali), ale przede wszystkim powinien ciągle się zmieniać, rozwijać swój styl. Faktycznie, Szwedzi na "Heritage" nie wymyślili nic nowatorskiego, ale w przeciwieństwie do wielu innych zespołów progresywnych, akurat zastoju czy regresji absolutnie nie można im zarzucić! Nie sposób zestawić "Orchid" z "Deliverance" lub "Watershed", choć oczywiście słychać, że płyty te zagrał ten sam zespół. To samo można powiedzieć o "Heritage". Zmian jest tutaj mnóstwo! Już na poprzednim albumie Opeth mało było elementów death metalu, teraz zaś nie ma ich wcale. Prawdę mówiąc w ogóle nie znajdziecie tu metalu. Jakiegokolwiek. Brzmienie jest wybitnie rockowe, a najcięższe momenty przywodzą na myśl co najwyżej wczesne Black Sabbath. "Heritage" to konglomerat wpływów Pink Floyd, King Crimson i Jethro Tull oraz zapewne całej masy podziemnych kapel progresywnych, o których słyszał tylko tak fanatyczny kolekcjoner jak Akerfeldt. Bardzo wyraźna jest także inspiracja szwedzką szkołą rocka progresywnego z Anglegard na czele, dużo więc na "Heritage" wyciszeń, psychodelii, fragmentów jazzujących, urzekających solówek i niesamowitej wprost atmosfery. Jakie kompozycje najbardziej do mnie przemawiają? Praktycznie wszystkie, choć po prostu muszę wspomnieć o genialnym "I Feel The Dark" (utwór delikatny, ale ma w sobie więcej mroku niż niejedna kapela blackowa!), wspaniale wypada też porażający klimatem "Famine" oraz cudowny "Folklore", z jednymi z najpiękniejszych partii gitar, jakie słyszałem w tym stuleciu! Nie sposób też nie wspomnieć o "Slither", będącym hołdem dla Ronniego Jamesa Dio i brzmiącym przez to jak luźna wariacja na temat "Kill The King" Rainbow. Tyle o kompozycjach. Jeśli mówić o muzykach, to pasuje zacząć od Martina Mendeza, którego bas tym razem znajduje się na pierwszym planie i chwała za to, bo Latynos jest znakomitym fachowcem. Prawdziwymi gwiazdami są jednak gitarzyści, a zwłaszcza Fredrik Akesson. Jego partie solowe są absolutnie genialne! Na "Heritage" gościnnie udziela się też kilku przezac-

nych muzyków. Szczególnie pasuje zwrócić uwagę na wspaniałe partie pianina, jakie wyszły spod palców Joakima Svalberga, który niedawno na stałe dołączył do Opeth. Nic do tej pory nie powiedziałem o śpiewie Akerfeldta, ale przecież wiadomo, że jest znakomity. Ciekawostką jest natomiast to, że po raz pierwszy od czasów "Damnation" zupełnie zrezygnował z growlingu, choć szczęśliwie nie wyklucza, że w przyszłości do niego wróci. Na razie chce jednak rozwijać swój czysty wokal i bardzo dobrze. Słowem podsumowania, miłośnicy łagodnego oblicza Opeth i wszelcy smakosze dźwięków ambitnych powinni się w "Heritage" zaopatrzyć. Pozostali niech psioczą dalej. (5,5)

aranżacjach ani w sztampowych do bólu tekstach, ale nie oszukujmy się - przecież nie o to tu chodzi. "Go To Hell" jest jednak na tyle dobre, że mogę spokojnie zagwarantować to, że na jednym przesłuchaniu tego albumu się nie skończy. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Adam Nowakowski

Overkill - The Electric Age 2012 Nuclear Blast

Ossian - Az lesz a gyõztes 2011 Hammer

25 lecie działalności Ossian uczcił nie tylko okolicznościowym boxem koncertowym, ale też nowym albumem studyjnym. Pomimo tylu lat na scenie węgierska ekipa utrzymuje formę: jej klasyczny heavy nie rdzewieje, a wokalista Endre Paksi jest w dobrej formie. Poza obowiązkową dawką szybkich killerów ("Démonhajó", "Üdvözlégy Rock and Roll", "Az élet tengerénél") i średnich, marszowych rockerów ("Negyedszáz", "Tüzet a tûzzel", "Tavaszi ébredés") mamy też dwie ballady. Tytułowa ładnie się rozwija, do kulminacji i dwuczęściowej solówki. Gorzej słucha się trochę nijakiej "Kettõbõl egy" - te klawiszowe harmonie mogli sobie darować. Podobnie, jak "Viharban létezett" - utwór lżej brzmiący, mający chyba być dowodem na to, że Ossian i na listach przebojów sobie poradzi… Na szczęście to niekorzystne wrażenie zaciera kolejny utwór, ostry, szybki, heavy w najlepszym wydaniu "Végsebesség". Jeszcze bardziej dają czadu w "Értünk száll", by po chwili w instrumentalnym "Az ördög hegedûse Caprice 24" przedstawić metalową, wirtuozowską wręcz wersję kompozycji Paganiniego. Z taką formą nie wątpię, że kolejne jubileusze Ossian będą równie udane! (4,5) Wojciech Chamryk

Outrage - Go To Hell 2012 Metal On Metal

Trochę się zdziwiłem, widząc okładkę i logo zespołu. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że nie obcuję tutaj z japońskimi speed metalowcami, lecz z niemieckim thrash metalem, silnie inspirującym się Celtic Frostem, Venomem i wczesnym Sodomem. I to będącym na scenie metalowej tylko o rok krócej od japońskiego Outrage, powstałego w roku pańskim 1982. Cóż, trochę tych zespołów o tej nazwie na świecie jest. A jak wypada najnowsze dziecko germańskiego Outrage? Przed chwilą wypunktowane inspiracje są bardzo dobrze słyszalne w muzyce Niemców. Jest mrocznie, jest okultystycznie, ma się wrażenie, że zaraz z głośników zacznie się sączyć mgła, słońce ulegnie zaćmieniu, a nasi współlokatorzy zamienią się w mrocznych kultystów, odprawiających swe plugawe rytuały ku chwale jakiegoś demonicznego bóstwa. I wszystko byłoby cacy, gdyby to wszystko nie brzmiało jak zremasterowane bonus-tracki do pierwszych płyt wspomnianych na początku zespołów. Prawdę jednak powiedziawszy... czy to naprawdę minus? Jak już naśladować, to najlepszych. Jeżeli coś brzmi jak Hellhammer to nie może być przecież złe. Naturalnie nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Zwłaszcza, że kompozycje są zróżnicowane, utrzymane w szybkiej i średniej prędkości, mile dla ucha współgrające z drapiącym niskim wokalem. Oryginalności się tu żadnych nie doszukamy, ani w riffach, ani w

Mając na swoim koncie tyle albumów, co Overkill trudno jest zaskoczyć fanów czymś nowym, a jednocześnie ich nie rozczarować. Zwłaszcza, że panowie co mieli do udowodnienia to już udowodnili dawno i teraz ich twórczość, mimo kilku wtop, jest szeroko znana jako przykład thrashu najwyższych standardów. Nawet ostatnie albumy pokazują, że załoga na czele której stoi Bobby "Blitz" Ellsworth i D.D. Verni trzyma się mocno i dokładnie wie jak grać metal w dzisiejszych czasach. "The Electric Age" jednak zaskoczył mnie już na samym początku, i to o dziwo pozytywnie! Overkill, po bardzo dobrym "Ironbound" od którego premiery minęły już bite dwa lata, nie zwalnia tempa ani trochę. Z jednej strony, jako fana, mnie to niezmiernie cieszy, z drugiej odczuwam wewnętrzna dysharmonię. Niemal zawsze nowe dokonania starych tuzów metalu powodowały u mnie obojętny niesmak, bo "tak bardzo to odstaje od ich starych dobrych nagrań". A tu proszę - "The Electric Age" wywołuje u mnie banana na ryju, zachwyt i w dodatku ledwo się hamuje, by nie wylać z miejsca morza lukru i tęczowego brokatu zachwalając to wydawnictwo. Dlatego po kolei. Brzmienie instrumentów na tej płycie jest po prostu miodne. Co jest godne zaznaczenia i pochwalenia to to, że jednocześnie produkcja stoi na bardzo wysokim poziomie, lecz nie jest zbytnio wypolerowana - i bębny i gitary mają zachowanego trochę brudu - i bardzo dobrze, bo przecież o to chodzi w thrashu. Dzięki temu z głośników wręcz leją się kilowaty energii. Produkcja to jednak nie wszystko, potrzebne są jeszcze ciekawe riffy. I wiecie co? "Wrecking Crew" dostarczyła ich tyle, ile było potrzebne. Są agresywne tremola, są niebanalne przejścia, które dodają smaku kawałkom, są agresywne riffy, no po prostu zwięźle rzecz ujmując Overkill odwalił kawał dobrej roboty pisząc te utwory. Ponadto duża część riffów i zagrywek spokojnie mogłaby się znaleźć na klasycznych utworach amerykanów z takiego "Taking Over" czy "Years of Decay". Ośmielę się powiedzieć więcej - taki "Save Yourself" czy "Wish You Were Dead" mogłyby z powodzeniem służyć za bonus tracki do wyżej wspomnianych płyt. Wokal Blitza swą charakterystyczną zadziornością wpisuje się w całość perfekcyjnie. Już sam jego krzyk na początku wspomnianego przed chwilą "Wish You Were Dead" jednoznacznie potwierdza, że Bobby jest w dalszym ciągu mocną marką na scenie metalowej. Jego wysoki śpiew dalej powoduje, że ciary biegną w górę i dół kręgosłupa. Ten człowiek się chyba w ogóle nie starzeje, z jego zaśpiewów ciągle promieniuje taka sama siła, moc, energia jak na początku kariery. Sama wysoka forma jaką Overkill prezentuje na swym najnowszym dziele mnie mocno zaskoczyła. Spodziewałem się, że następca "Ironbound" będzie dobry, ale nie zdawałem sobie sprawy, że będzie aż tak dobry. Bania po prostu sama chodzi od epickiego, monumentalnego intra do "Come And Get It", które swoją drogą ma genialne chórki w dalszej części utworu, przywodzące na myśl tradycyjny Accept, aż do ociekającego w kontrasty "Good Night". Znakomity materiał znakomitego zespołu. (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Oz - Burning Leather 2011 AFM

Mam mieszane uczucia, słuchając takich płyt. Bo z jednej strony "Burning Leather" to album - marzenie każdego fana starego, klasycznego heavy metalu. Mamy na tej płycie wszystko to, za co wielu z nas pokochało tę muzykę. Jednak kiedy okazuje się, że aż 5 z 11 zawartych na krążku utworów to ponownie


nagrane starocie z wczesnych lat 80-tych - czar jakby lekko pryskał. Zespół - zapewne nie pierwszy i nie ostatni w historii muzyki - podparł się swymi klasycznymi dokonaniami z przeszłości. Na pewno można to jakoś łanie uzasadnić, tłumacząc te nowe wersje chęcią odświeżenia brzmienia i zaprezentowanie ich w szatkach nowoczesnej technologii studyjnej czy przedstawienia obecnemu pokoleniu fanów. Nie zmienia to jednak faktu, że "Fire In The Brain", "Turn The Cross Upside Down" czy "Third Warning" są najlepszymi utworami na "Burning Leather". Świadczy to chyba nie najlepiej o obecnym potencjale grupy. Owszem, fajnie słucha się tej płyty, trafiają się niezłe momenty, jak szybki "Dominator" czy zapewne z założenia oldschoolowy "Burning Leather". Ale całość to takie nie wiadomo co: ni to składanka, ni to album studyjny. Dlatego, jeśli nie znaliście do tej pory Oz, sięgnijcie po któryś z trzech pierwszych albumów tej grupy. (3,5) Wojciech Chamryk

Pain of Salvation - Road Salt Two 2011 InsideOut

Czasami się zastanawiam, czy w przypadku takich zespołów jak Pain of Salvation pisanie recenzji ma jakiekolwiek znaczenie? I dochodzę do wniosku, że żadnego. Bo po pierwsze, twórca tej muzyki i tak swojego własnego konceptu nie zmieni, a po drugie fani niezależnie od tego co taki pismak jak ja wyskrobie, kupią ten album w ciemno. I wcale to nie znaczy, że jak będę pisał, to będę pisał cokolwiek złego. I wreszcie po trzecie, a pewnie i nie ostatnie - że percepcja tej muzyki zmienia się w zależności od nastroju słuchającego oraz okoliczności w których się jej słucha. I tak po tym przydługim wstępie mogę spokojnie zacząć przelewać swoje emocje na papier. Więc... cóż... nowe dzieło Pain of Salvation jest znów kompletnie inne. Czy to jest wciąż progresywny metal? Nie wiem. Z jednej strony utwory mają znacznie prostszą konstrukcję, z drugiej Daniel poprzez żonglowanie emocjami wciąż potrafi wywołać w słuchaczu tę samą gamę odczuć, jakby tworzył coś bardziej skomplikowanego. Akurat w przypadku obu części "Road Salt" ich percepcja jest kompletnie inna niż pozostałych płyt i wielu ludzi słuchających Painów ma problem z akceptacją kierunku, w którym podążył Daniel. Stąd też płyty zbierają kompletnie ambiwalentne recenzje - od peanów zachwytu po psioczenia na kompletną niezrozumiałość przekazu. Generalnie, podobnie jak w przypadku pierwszej części tej płyty sposób nagrania, pisania utworów i harmonie zakorzenione są głęboko w roku psychodelicznym lat siedemdziesiątych. To jest jakby łącznikiem pomiędzy częścią pierwszą i drugą. Natomiast utwory na dwójce mają trochę inną konstrukcję, są nieco bardziej proste i cechuje je swoisty brud i harmider. Jednakże po dłuższym ich słuchaniu zapadają głęboko w podświadomość i świdrują ją tworząc podkłady dla sennych koszmarów i sącząc jad prosto w serce. I kiedy wreszcie słuchacz odkryje o co w nich chodzi dostrzega wtedy ich głębię i wielowarstwowość, oraz całe mnóstwo wpływów różnych kierunków muzycznych, które w końcu pozwalają do końca docenić geniusz Daniela. A nie da się ukryć, że po raz kolejny Mr Fantastic choć napisał kawał bardzo trudno dostępnej świadomości zwykłego śmiertelnika muzyki, stworzył dzieło wybitne. Trudne w odbiorze, lecz kiedy słuchacz przebrnie przez całość i pojmie o co w tym projekcie chodzi odkrywa prawdziwe piękno i polot tych kawałków. Mało tego, odkrycie tych cech daje pełną satysfakcję słuchaczowi, że choć trochę zbliżył się do

odkrycia, co też dzieje się w pokrętnym mózgu pana Gildenloffa. Zwłaszcza że dla samego twórcy muzyki ten album muzycznie i tekstowo jest bardzo ważny. I to jest jakby ta część o której wspomniałem na początku - autor na "Road Salt" przelał mnóstwo swoich własnych emocji i uczuć tworząc album bardzo osobisty i bardzo ważny dla samego Daniela. Więc jeśli tak naprawdę chcecie pojąć jaki jest Daniel Gildenloff i co się dzieje w jego mózgu przysiądźcie na dupskach i wsłuchajcie się ponownie w obie części "Road Salt", a może wtedy odkryjecie prawdziwy geniusz tych dwóch płyt? (6) Piotr "Curse of Feanor" Guzik

Pagan's Mind - Heavenly Ecstasy 2011 SPV

Jeżeli dobrze policzyłem to piąty studyjny album Norwegów. Dla wielu fanów progresywnego metalu Pagan's Mind to już znacząca nazwa. Zainteresowani dobrze wiedzą, że ten progres mocno uzupełniony jest ambitnym melodyjnym power metalem. Co tylko jest z korzyścią dla tego bandu. Myślę, że po "Heavenly Ecstasy" dla wielu Pagan's Mind nadal pozostanie nazwą nieobojętną. Przed wypuszczeniem albumu muzycy zapowiadali, że odsuną progresję na rzecz melodyjności i spójności kompozycji. Oczywiście udało się im to po części, bowiem muzycy nie potrafili odciąć się od ambitnych patentów z power i progresywnego metalu. Natury nie da się tak łatwo zmienić. Poza tym, co do melodyjności, to ten zespół zawsze miał do nich szczególny dar, także jedynie tu ten talent uwypuklił. Fakt kompozycje stały się bardziej bezpośrednie, mocniej została wyeksponowana gitara, w ogóle gitarzysta Jorn Viggo Lofstand mógł jeszcze mocniej pokazać swój kunszt. Z czego z resztą skorzystał. Poniekąd kojarzyło mi się to z Queensryche z epoki albumów "Rage for Order" czy też "Empire". Także starzy fani, najpierw zachłystują się witalnością muzyki z "Heavenly Ecstasy", a później zaczynają dostrzegać to, za co polubili ten zespół. Z zapartym tchem wysłuchują, a to ostrych gitarowych momentów, innym razem pięknie zaaranżowanych melodyjnych przejść. Całość zanurzona jest w gęstym sosie progresywnego podkładu, gdzie klawisze grają główną wielowątkową rolę. Mimo prostszych form, muzyka aż ugina się od ciekawych pomysłów, aranżacji i smaczków. Pomimo tego, całego albumu słucha się płynnie od pierwszego do ostatniego dźwięku, wyłapując te kompozycje, które odpowiadają indywidualnemu gustowi. Mnie takimi wydają się przebojowy "Intermission", "queensrychowy" "Walk Away In Silence", mocne "Revelation to the End" i jeszcze mocniejszy "The Master's Voice". Nie do końca zadowolony jestem z samego końca albumu. "Never Walk Alone", jak na dokonania zespołu i zawartość tego albumu jest za mało wyrazisty. Natomiast "When Angels Unite" to urocza ballada... Niestety oba kawałki skutecznie wybijają z dynamiki album, a dwa kolejne, bonusowe kompozycje nie potrafią tego wrażenia zatrzeć. Do tej pory nie napisałem nic o wokaliście Nilsie K. Rue. No cóż, uwielbiam go, a na "Heavenly Ecstasy" zaprezentował się znakomicie. No i w ogóle nie rozumiem ludzi, którym śpiew tego frontmana nie pasuje. Jak nie można lubić, jego czystego, mocnego i precyzyjnego wokalu, charakteryzującego się niezwykła inwencją odnośnie w jego operowaniu i wymyślaniu linii melodycznych. Jestem pewien, że fani Norwegów słuchając "Heavenly Ecstasy" - mimo pozornej prostoty - będą bawić się równie dobrze, jak przy poprzednich albumach. Liczę, że następnym krążkiem Norwegowie też nas zaskoczą, ale na plus, jak tym razem. (5) \m/\m/ Pathfinder - Fifth Element 2012 Sonic Attack

Tak, nadrabiania zaległości czas zacząć. Do tej pory Pathfinder było dla mnie pustym słowem, choć nie powiem, co jakiś czas docierały do mnie pozytywne opinie o tym zespole. Moje zdziwienie było większe, gdy dowiedziałem

się, że grają to co w mym kraju nie jest popularne, a wręcz naganne tj. symfoniczny power metal. Byłem ciekaw konfrontacji z muzyką Pathfinder, bowiem nie zawsze to co mówią fani pokrywa się z rzeczywistością. Tak było w wypadku innej kapeli z rodzimego podwórka Hexfire. Jednak to co usłyszałem na "Fifth Element" obliguje mnie do powiedzenia, że te wszystkie opinie nie są przesadzone, a jak są, to rozumiem ich intencje. Rhapsody czy Rhapsody Of Fire od lat udanie odpiera ataki innych kapel próbujących działalności na poletku symfonicznego power metalu. Jednak ciągle są na szczycie. A Pathfinder najbezczelniej wleźli na ich terytorium i siedzą tam, nic sobie nie robiąc z potęgi suwerena. Nie wiem, jak potoczy się kariera polskiego zespołu, ale długo mogą skutecznie drażnić "lwa w jego legowisku". Generalnie kapela nie wymyśliła niczego nowego. Muzycy korzystają pełnymi garściami z tego co dokonali i doprowadzili do perfekcji Włosi, jak i inni znani i popularni z tej sceny. Przez ten pryzmat, niektóre osoby będą nieprzychylnie odnosić się do Pathfinder. Z tymże muzycy z tego zespołu przefiltrowali wszystkie te elementy przez swoje umiejętności i talent uzyskując efekt, który śmiało daje odpór takiej krytyce. Jak na taką produkcje przystało, album zawiera rozbudowaną, podniosłą, rozbuchaną, pełną patosu a zarazem żywiołową, energetyczną i zagraną z animuszem muzykę, która zabiera słuchaczy w magiczną i fantastyczną krainę. Kompozycje podane są w tempach ultra szybkich. Gitary pracują niczym w Dragonforce. Z tym, że gitarzyści z Pathfinder stają w szranki, jak równy z równym. A czasami sobie myślę, że może są lepsi od tandemu Totman / Li, a przynajmniej bardziej błyskotliwi. Prawdziwe tempo nadaje perkusja. Ten muzyk nawet nie ma chwili aby zaskoczyć jakimś patentem, choć musi wykazać się wyjątkowym warsztatem, jak i kondycją. Za to basista od czasu do czasu może błysnąć. Natomiast cała potęga zaczyna się wraz z klawiszami, które pracują konwencjonalnie oraz z ogromnym filmowym rozmachem, jeśli chodzi o orkiestracje. Niesamowite są także wszelkie dodatki wokalne, potężne chóry czy operowe kobiece głosy. W tych dwóch sferach pomysły aranżacyjne są niesamowite. A to co mnie najbardziej w tym zachwyca, to że wszystko zaplanowano z perfekcją i precyzją. Nie ma w ogóle pomyłki. Tak gdzie ma być solo klawiszowe, jest to solo. Tam gdzie ma być potężna orkiestracja, uderza nas jej siła. Tam gdzie jest potrzebne wyciszenie tam zapadamy w zadumę lub melancholie. Tam gdzie ma być operowy głos, tam też dźwięczy on w naszych uszach. Tak jakby w tym wypadku muzycy Pathfinder nie mieli ograniczonej wyobraźni. Całość uzupełnia wokalista. Nie należy on do grona najlepszych śpiewaków. Do ostatnich oferm też nie. Zna on swoje wady i z rozwagą je unika i wykorzystuje zróżnicowane wokale. Potrafi zaśpiewać czysto i melodyjnie, innym razem w sposób drapieżny, kojarzący się z wokalami z melodyjnych/symfonicznych black metalowych bandów. Tą pełną epickiego podniosłego patosu melodyjno-fantastyczno-filmową opowieść uzupełnia koncept, który - w skrócie - oparty jest na przypadkowym odkryciu, że pierwsze litery łacińskich odpowiedników czterech żywiołów ułożone w kolejności "Ventus, Ignis, Terra, Aqua", dają piąte słowo "Vita" - co po łacinie oznacza "życie". Jest to ów "piąty element". Do tej pory padły m.in. takie słowa talent, błyskotliwość wyobraźnia. Niby nie wiele ale to one spowodowały, że "Fifth Element" nie jest albumem jednym z wielu. Myślę, że to spore osiągnięcie, bo moje znudzenie wszelkimi odmianami melodyjnego power metalu nie minęło, a mimo to, Pathfinder zdołał mnie wciągnąć w swój muzyczny świat. I jeszcze jedna uwaga. Tak niewiele brakuje wspomnianemu już Hexfire. Po prostu muszą odnaleźć to "coś", które zmieni zwykły zespół w na ten zwracający uwagę. W końcu coś się ruszyło na tej scenie w Polsce, może więc do gry powróci Gutter Sirens? W sumie nie musi być to jakaś duża scena... Wracając do sedna "Fifth Element" to udany album, który powinni docenić nie tylko polscy fani melodyjnego grania. (4,5) \m/\m/

Power Theory - An Axe To Grind 2012 Pure Steel

"An Axe to the Grind" to drugie uderzenie power / heavy metalowców z Pennsylvanii. Zespół pojawił się zaledwie rok temu i zdążył już namieszać na metalowej scenie udanym debiutem "Out of the Ashes, Into the Fire... And Other Tales of Insanity". Nowy album Amerykanów to doskonały mix melodyjnego, niemieckiego heavy metalu (Accept, Grave Digger), NWOBHM (Iron Maiden, Judas Priest), US metalu (Savatage, Metal Church) jak i ciężaru Bay Area Thrashu (Testament). Taka kombinacja sprawia, że "An Axe to the Grind" to prawdziwy heavy metalowy grzmot, metalowa bomba, która wybucha wraz z odpaleniem pierwszego kawałka... Brutalny, potężny, dynamiczny i agresywny metal, kopiący twoje dupsko aż miło. Nie usłyszycie tu delikatnych wokaliz, milutkich melodii, wasze uszy zmasakruje potężna, metalowa eksplozja. Produkcja tego albumu (wydany został pod szyldem niemieckiej wytwórni Pure Steel Records) również stoi na najwyższym poziomie. Miksy są po prostu doskonałe. Każdy instrument słychać czyściutko, wyraziście i przejrzyście. Płytka brzmi bardzo, bardzo ciężko i masywnie. Po dwukrotnym przesłuchaniu jej na słuchawkach, czułam jakby przejechał po mnie heavy metalowy buldożer. Wokalista ma mocny wokal, świetnie komponuje się z muzyką. Dodatkowy plus to świetna praca basu Jay Pekali. Kawałki na "An Axe…" są szybkie ("Edge Of Knives"), naspeedowane ("A Fist In The Face Of God"), galopujące ("Pure Steel"), bądź w średnich tempach ("Colossus"). Mój ulubiony utwór to ponad siedmiominutowy, nieco epicki, zamykający album "The Hammer Strikes", w którym usłyszeć możemy wpływy amerykańskiego, kultowego bandu Omen i Manowar. Pomimo ciężaru nie brak tej płycie jednak solidnej dawki melodyjnych riffów i maidenowskich solówek gitarzysty Boba Ballingersa. Podsumowując - Power Theory to młody zespół, choć nie młodych już chłopców, z dużym potencjałem. Prawdziwa amerykańska stal tylko dla twardzieli. Fani amerykańskiego power/heavy metalu będą zachwyceni! (4,5) Joanna Denicka

Prime Evil - Evilution 2012 Inferno

Nowojorski Prime Evil jest zespołem dość dobrze znanym miłośnikom amerykańskiego podziemia lat 80-tych i w pewnych kręgach niemalże kultowym. Powstał w 1986 roku i między 1987 a 1992 nagrał trzy dema i singiel... W 2002 roku nakładem Battlezone Records należącej do Kinga Fowleya (Deceased, October 31) ukazała się kompilacja CD "Unearthed" zawierająca wszystkie materiały grupy. W 2011 roku Prime Evil powrócili do świata żywych i teraz możemy posłuchać pierwszych od 20 lat nowych nagrań. Jest to bardzo krótka płytka, bo trwająca zaledwie niewiele ponad 8 minut i zawierająca tylko trzy utwory. "Evilution" należy traktować jako rozgrzewkę przed pełno wymiarowym materiałem oraz jako przypomnienie się fanom. Sama muzyka to wypadkowa surowego, agresywnego Thrashu z intensywnością i brutalnością Death Metalu. Utwory są bardzo spójne stylistycznie, więc ciężko jest któryś wyróżnić. Tempa są na ogół szybkie, ale np. w takim "Barbaric Rites" jest więcej zwolnień i ciężaru. Pomimo tego, że najdłuższy numer na płytce trwa 3.05 min. to dzieje się w nich naprawdę dużo. Masa riffów, solówki, urozmaicona gra perkusisty. Jest ciężko, brutalnie i agresywnie czyli tak jak według zapowiedzi

RECENZJE

101


miało być. Po wysłuchaniu tej EPki pozostaje niedosyt i ochota na więcej. I chyba o to zespołowi chodziło. Sądząc po wypowiedziach członków zespołu są oni bardzo zdeterminowani by podbić metalową scenę. Nie wiem czy im się to uda, ale ten króciutki materiał wyostrzył mój apetyt. Z oceną i bardziej szczegółową recenzją poczekam na pełny album. Maciej Osipiak

Psychopath - Avaritia 2011 Killing Force

Sam początek tego albumu chwycił mnie za serce, tak mocno, że poczułem niesamowite uniesienie, pełne patosu i chwały, gdzieś w mej duszy. Intro jak z bajki. Kroki. Kroki. Więcej kroków. Ktoś stąpa ciężko w mocnych butach po asfalcie. Kroczy. Dalej kroczy. Kroczy już dobrą minutę. Za chwilę pewnie będzie puenta tego jakże oryginalnego i niemonotonnego intra. Pewnie krzyk! Na pewno. O, albo upadek ciała, tudzież jakiś oryginalny mroczny dialog czy coś w ten deseń. Może dojdzie po prostu jakiś inny dźwięk do tej stąpaniny? Jednak nie! Zaskoczenie! Po prostu nagle coraz głośniej narasta dwusekundowy riff zapętlony milion razy. Cóż za hit! Po milion pierwszym odtworzeniu pętli pojawiają się kolejne zapętlone dwusekundowe motywy. Oczy mam szeroko otwarte, przecież to wszystko tak ocieka oryginalnością i ogólną superfajnością do potęgi n-tej. Cóż za przeawangardowe podejście! A wokal to już w ogóle cud-malina. Dobrą godzinę mógłbym opiewać tę szczególną barwę i cały wachlarz wokalnych popisów. Pierwszy utwór a ja już spadłem z krzesła i zostałem wtłoczony w ścianę, cały mokry z ekstazy. Miałem nadzieję, że będzie mi dane odsapnąć choć małą, krótką chwilę, lecz jakże się myliłem. Jeden za drugim, wszystkie utwory trzymały wysoki standard, zapoczątkowany na samym starcie! A te głębokie liryki... ach, jakżesz one poruszyły te czułe struny w moim wnętrzu. Opus magnum jak obszył... Dobrze, a teraz już nie ironizując - zalecam z całą stanowczością nie podchodzić do tej płyty, nawet z dwumetrowym kijem. Szkoda uszu, szkoda zdrowia, szkoda czasu. Całość można opisać jednym krótkim słowem - szmira. Pół oceny wzwyż, gdyż niektóre solówki wybijają się ponad to morze chłamu i kiczu plus można się dosłuchać kilku ciekawych pomysłów, które miałyby szansę się rozwinąć w coś nawet znośnego, jednak niespodziewanie ginęły w odmętach przed chwilą wspomnianego morza. Panowie, zamiast sobie cykać mroczne fotki w opuszczonych hangarach lotniska Bemowo, znajdźcie wokalistę, a nie kogoś kto na odwal się stoi za mikrofonem, bo tak akurat wypadło, znajdźcie w sobie choć krztynę kreatywności, przestańcie używać Guitar Pro w sposób bezmyślny (stawiam sto złotych i kwintal pszenicy, że to stąd się biorą te mdłe, zapętlone riffy), przeanalizujcie jak inne zespoły aranżują swoje kawałki (powinienem napisać "znane", ale w tym przypadku właściwie każdy inny zespół wystarczy...) i wyciągnijcie wnioski. Oceniając, to plugastwo, które spłodzili Warszawiacy to jestem zmuszony przyznać, że miernie, źle i kiepsko to za dużo powiedziane. Boże święty, moje biedne uszy... (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Rage - 21 2012 Nuclear Blast

Czas jest nieubłagany: "21" to rzeczywiście 21 album niemieckiego trio. A wydaje się, że raptem wczoraj słuchałem ich pierwszych płyt. Po tych czasach jednak pozostały tylko wspomnienia. Rage A.D. 2012 sięga dalej, łącząc klasyczny metal z bardzo agresywnymi dźwiękami. Po eksperymentach z orkiestrą czy rockiem oraz wyeksponowanych w aranżacjach klawiszach nie ma już śladu - "21" to potężne, muzyczne uderzenie. Zawrotne tempa większości kompozycji i potężne, dynamiczne brzmienie bębnów Hilgersa po prostu wgniatają w podłogę - utwór tytułowy, "Forever Dead", "Serial Killer" i "Concrete Wall" są tego doskonałymi przykładami. Owszem, mamy na "21" nawiązania do power metalowych czasów,

102

RECENZJE

z melodyjnymi, nośnymi refrenami w "Psycho Terror" i "Destiny", ale to nieliczne wyjątki. Tym bardziej, że po tym drugim utworze mamy mroczny, zróżnicowany, eksperymentalny w formie "Death Romantic". "Feel My Pain" to swoista wycieczka w rejony progresywne, a "Twenty One" udanie nawiązuje do muzycznych horrorów Alice Coopera. Całość wieńczy udana ciężka i przejmująca ballada "Eternally". Płyta jest długa, bo trwa prawie 58 min., ale nie nuży ani przez chwilę. Ciekawe, jak zostanie przyjęta przez szerszą publiczność, bo fani Rage będą pewnie zachwyceni! (4,5) Wojciech Chamryk

Rampart - War Behest 2012 Inferno

Zespoły metalowe z kobietami za mikrofonem mnożą się jak grzyby po deszczu. Bułgaria nie słynie raczej z wielu wielkich metalowych kapel, więc każdy zespół, który dociera do nas z tamtych dzikich terenów to niemała ciekawostka. Zespół Rampart to czteroosobowa ekipa z Sofii prowadzona przez wokalistkę Marię Doychinovą. "War Behest" to drugi studyjny album Bułgarów, wraz z którym pojawiły się spore zmiany personalne (z pierwotnego składu pozostała jedynie Maria), zaś muzyka podobnie jak na debiucie oscyluje pomiędzy melodyjnym heavy/power metalem. Słychać inspirację zespołami takimi jak White Skull, Gamma Ray, wczesnym Helloween, choć na nowym albumie bliżej im np. do Manowar. Tematyka tekstów traktuje o wojnie, scenach batalistycznych choć jak twierdzi Maria jest to również matefora ówczesnych czasów, gdzie każdy toczy walkę z przeciwnościami w każdym dniu swego życia. Płytkę rozpoczyna epickie intro "Thunder Realm (Prologue)" i jest to tak zwana "cisza przed burzą". Drugi kawałek to już nie przelewki. Maria wydaje rozkaz do wojny. Kolejne utwory to już raczej osadzone w szybkich tempach metalowe hymny wzywające do walki. "War Behest" od strony muzycznej jak i produkcji brzmi o wiele lepiej niż "Voice of the Wilderness". Przede wszystkim dojrzalej i bardziej przejrzyście. Głos Marii nie brzmi delikatnie i anielsko, raczej nisko i surowo, dobrze komponuje się z utworami. Uwagę przyciąga również okładka wykonana przez szanowanego bułgarskiego artystę Dimitar Nikolova (Keep It True Festival, Ross The Boss, Steelwing, Sentinel Beast, etc). Zaznaczyć również trzeba, iż wstąpienie Rampart w szeregi niewielkiej francuskiej wytwórni Infernö Records bardzo im pomogło. Płyta sama w sobie jest także zdecydowanie bardziej dopracowana. Na uwagę zasługują świetne solówki, bardzo dobra praca gitar, pulsujący bas. Dodatkowo pojawiły się różne smaczki jak na przykład wiolonczela w utworze "Fire Circle" (gościnny udział wiolonczelistki Sofii Vancheva z Vipera i Myrtwo). Widać, że zmiana składu dobrze im zrobiła. Co prawda słychać jeszcze pewne braki i niedociągnięcia, ale idzie ku dobremu. Ogólne wrażenie jest pozytywne. Myślę, że wraz z trzecim albumem pokażą na co naprawdę ich stać. (4) Joanna Denicka Reverence - When Darkness Calls 2012 Razar Ice

Zespół Reverence pochodzący z Detroit to nowiutki twór, który powstał do życia zaledwie dwa lata temu, zaś członkowie Reverence to już nie młodzieńcy, ale starzy wyjadacze z power/heavy metalowych wielkich bandów.

Wokalista - Todd Michael Hall (Jack Starr's Burning Starr), Bryan Holland i Pete Rossi gitarzyści i basista Frank Saparti (Tokyo Blade), perkusista Steve 'Dr. Killdrums Wachol (Savatage, Crimson Glory) . Tak więc skład prezentuje się doborowo. "When Darkness Calls" to debiutanckie dzieło amerykańców wydane nakładem Razar Ice Records, które światło dzienne ujrzało w maju tego roku i zdążyło już zebrać świetne recenzje. Możemy na nim usłyszeć to co najlepsze w amerykańskim power metalu - świetne, wręcz rewelacyjne, mocarne wokale Halla (cztero oktawowa skala głosu robi wrażenie), tnące jak żylety gitary, wspaniałe rffy i rewelacyjne solówki, doskonałą pracę basu, miażdżącą perkusję, czyli muzykę metalową tworzoną na najwyższym poziomie. Goście z Reverence to w końcu doświadczeni i utalentowani muzycy. Naprawdę konkretny materiał. Każdy kawałek kopie dupę aż miło. Otwierający płytę riff z tytułowego kawałka "When Darkness Calls" jest zapowiedzią, że nie ma tu mowy o żadnym smęceniu i przynudzeniu, lecz raczej trzeba się szykować na potężny cios prosto w twarz. Na płytce znajdziemy dziesięć szybkich, siarczystych power metalowych killerów z thrashowymi akcentami, wpadającymi w ucho przebojowymi melodiami i i refrenami oraz jedną bardzo przyjemną power balladkę, nieco melancholijny "After the Leaves Have Fallen". Ciężko wyróżnić najlepszy utwór, gdyż każdy kawałek na tej płycie jest udany, pomysłowy i ciekawy. Także produkcja tej płyty jest jej dodatkowym atutem. Album brzmi niezwykle ciężko, ale do tego bardzo przejrzyście i czytelnie. Każdy instrument doskonale ze sobą współgra. Widać, że goście z Reverence doskonale się rozumieją i wiedzą o co chodzi w graniu tej muzy. W kategorii heavy/power metalu zdecydowanie jedna z najlepszych płyt tego roku. Słucha jej się z prawdziwą przyjemnością, w ogóle nie przynudza, zaś po 49 minutach pozostaje niedosyt. Monotonia to zdecydowane przeciwieństwo tego albumu. Pozostaje jedynie nacisnąć przycisk "repeat" i od nowa cieszyć się jakże doskonałym dziełem spłodzonym przez piątkę gości z Detroit. Must have dla miłośników amerykańskiego power metalu i fanów Judas Priest, Primal Fear, Crimson Glory, Vicious Rumors. (5) Joanna Denicka

Riot - Immortal Soul 2011 SPV

Legenda amerykańskiego Power Metalu Riot powrócił! I to powrócił w składzie, w którym nagrał kultowy lp. "Thundersteel". Wiadomo było, że w tej sytuacji oczekiwania fanów będą ogromne. Do tego doszło jeszcze 5 długich lat jakie minęły od wydania ostatniej płyty "Army of One", więc apetyty zdążyły się mocno zaostrzyć. Jestem święcie przekonany, że "Immortal Soul" spełnia wszystkie pokładane w niej nadzieje z nawiązką. Album ukazał się nakładem Steamhammer/SPV w dniu święta halloween czyli 31 października. Pierwszy utwór zatytułowany "Riot" jest idealny na początek. Rozpędzony, agresywny numer, w którym jest wszystko co być powinno. Świetne riffy i solówki, gęsta perkusja, wysoki, zadziorny wokal i cała masa melodii. Jeszcze lepszy jest następny w kolejce "Still Your Man". Niesamowicie chwytliwy i energetyczny numer, które powinien stać się jednym z klasyków grupy. Chwilę odetchnąć można przy trzecim utworze "Crawling". Wolny i klimatyczny wałek, w którym główny riff i ogólny nastrój jest mocno zabarwiony bliskim wschodem. Ogólnie na płycie przeważają szybkie numery

w rodzaju dwóch pierwszych. Wolniejsze są tylko wspomniany "Crawling" oraz w/g mnie najsłabszy, ale również bardzo udany "Fall before Me". Płyta jest niezwykle równa, więc opisywanie po kolei wszystkich utworów nie ma większego sensu. Ciężko też jakieś wyróżnić, ponieważ moi faworyci zmieniają się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nie znajduję tutaj żadnego słabego punktu. Wokalista Tony Moore jest w świetnej formie. Śpiewa wysoko, ale momentami naprawdę agresywnie. Duet gitarowy Mark Reale/Mike Flyntz to klasa sama w sobie. Album jest wypełniony całą masą zajebistych riffów i solówek. Niesamowita jest również łatwość z jaką przychodzi im tworzenie tylu fantastycznych i łatwych do zapamiętania melodii, które jeszcze przez długi czas siedzą słuchaczowi w głowie. Nie można też nie wspomnieć o genialnej grze Bobby'ego Jarzombka, który udowadnia, że bębniarzem jest wybitnym. Wystarczy posłuchać wstępu do "Wings are for Angel". Pomimo, że płyta jest bardzo spójna jako całość to każdy z utworów posiada swój własny charakter i nie ma się wrażenia słuchania cały czas tego samego kawałka. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to niezbyt podoba mi się komputerowa okładka, którą stworzył wokalista Tony Moore, ale to tylko moja opinia, a jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje. Weterani z Riot tym albumem pokazali młodzieży jak należy grać Power Metal. Z sercem, ogniem i przede wszystkim szczerze. Jak dla mnie jest to jeden z głównych kandydatów do miana płyty roku 2011 i jedna z najlepszych w długiej karierze zespołu. (5,6) Maciej Osipiak

Rocka Rollas - The War of Steel Has Begun 2011 StormSpell

Pod koniec ubiegłego roku nakładem amerykańskiej StormSpell Records ukazał się płytowy debiut tworu o nazwie kojarzącej się z "pewnym brytyjskim zespołem" Rocka Rollas. I to był pierwszy raz kiedy usłyszałem o tym zespole. Ciężko jest też znaleźć jakiekolwiek konkretne informacje na temat grupy. Słowo grupa, czy zespół jest zresztą chyba nie do końca adekwatne. W Rocka Rollas bowiem wszystkim zajmuje się jeden człowiek, niejaki Ced. Słuchając płyty naprawdę ciężko jest mi w to uwierzyć. Każdy instrument jest nagrany perfekcyjnie. Mamy tutaj fantastyczne pojedynki gitarowe, świetne chórki i bas, który nie wygrywa może jakiś wirtuozerskich pasaży, ale spełnia swoją rolę doskonale. Jeśli na prawdę za wszystko odpowiada jeden typ to musi to być cholernie utalentowany typ. Zresztą mam nadzieję dowiedzieć się od niego wszystkiego podczas wywiadu. Na pierwszy rzut oka, okładka przedstawiająca wielki, siejący zniszczenie czołg, wydała mi się pasować bardziej do thrashu niż do heavy (trochę skojarzeń z obrazkami Assassin czy Exodus), nazwa natomiast skierowała moje podejrzenia na wyspy brytyjskie i tamtejszą scenę przełomu lat 70/80. To co w końcu oferuje nam ten krążek? Coś pomiędzy, czyli mocno germański power/speed metal zagrany z niesamowitą werwą i lekkością. Słychać, że każdy dźwięk, riff czy też solo przychodzi muzykom/ muzykowi z łatwością i wypływa prosto z serducha. Do tego dochodzi wysoki, ale jednocześnie agresywny wokal. Niektóre riffy są niemal żywcem wyjęte z twórczości Running Wild i chyba jest to główna inspiracja. Wystarczy posłuchać takich numerów jak "Metal the Posers to Death", czy hiciarskiego "Fight for the Loud". Tak prawdę mówiąc to każdy kawałek jest niesamowicie przebojowy, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Żadnych miałkich ani homoseksualnych melodyjek tu się na całe szczęście nie uświadczy. Tylko czysty Metal od początku do końca! Zresztą wystarczy spojrzeć na tytuły utworów lub w teksty, gdzie słowa takie jak Metal czy Steel odmieniane są przez wszystkie przypadki, by zrozumieć z czym będziemy mieli do czynienia. Oczywiście, pewnie znowu wielu postępowych i otwartogłowych fanów "metalu" będzie miało nowy obiekt drwin na różnego rodzaju śmiesznych forach. Ale cóż... Pieprzyć ich! Myślę, że osobnik stojący za Rocka Rollas raczej nie gra


muzyki dla takich istot i niespecjalnie zależy mu na ich opinii. Zresztą im wszystkim można zadedykować drugi utwór z płyty, wspomniany wcześniej "Metal the Posers to Death". Cały materiał utrzymany jest w szybkim tempie i nie daje słuchaczowi ani chwili wytchnienia. Ta muzyka nie ma prawa się znudzić. 35 minut zawartych w 10 utworach zlatuje tak szybko, że nie pozostaje nic innego jak posłuchać jej jeszcze raz, i jeszcze... Od dwóch tygodni słucham tej płyty przynajmniej dwa razy dziennie (raz to za mało, za szybko zlatuje) i dalej nie mam dość. Oprócz utworów autorskich jest tutaj również cover pewnego szwedzkiego projektu, który dla zabawy stworzyli Dan Swano (m.in. Edge of Sanity i milion innych) i Mickael Akerfeldt (Opeth) czyli Steel "Heavy Metal Machine". Jakby ktoś o tym nie wiedział w życiu by nie poznał, że nie jest to numer Rocka Rollas. Idealnie wpasował się w klimat i charakter tej płyty. Tak więc "The War of Steel has Begun" jest dla mnie olbrzymim zaskoczeniem, ale tak zaskakiwany mógłbym być non stop. Kolejny już raz szwedzka scena pokazuje swój ogromny potencjał. Natomiast przed Rocka Rollas, jeśli czegoś po drodze nie spieprzą, widzę naprawdę świetlaną przyszłość. (5) Maciej Osipiak

Running Wild - Shadowmaker 2012 SPV

To, że Running Wild prędzej czy później powróci z nową płytą było dla mnie i dla wielu moich znajomym czyś oczywistym. Mimo szumnego zakończenia działalności, ostatniego koncertu, ostatniego DVD itd. Niestety słowność jest dla wielu muzyków, szczególnie z tych większych zespołów, czymś trudnym do osiągnięcia. Mieliśmy już tyle głośnych powrotów po "nieodwołalnych odejściach", że trudno już się czemukolwiek dziwić. Rock'n' Rolf jakiś czas temu oszalał. Zakończył działalność Running Wild, przefarbował włosy na zielono i stwierdził, że będzie grał glam (!!!). Jego broszka. Stwierdziłem wtedy, że jest to dość uczciwe zachowanie z jego strony. Zamiast hańbić legendę i nagrywać gówno pod znanym szyldem założył nowy projekt. Gdy pojawiły się pierwsze informacje na temat reaktywacji miałem mieszane uczucia. Z jednej strony wyglądało mi to na akcję typowo biznesową, a z drugiej strony to jest jednak kolejna płyta Running Wild, jednego z najlepszych zespołów w historii muzyki. Tak więc czekałem z umiarkowanym optymizmem. W końcu po tylu latach przerwy i szumnych zapowiedziach nie można uraczyć fanów kałem. Jakże się myliłem. Jest to najgorsza płyta Rock'n'Rolfa. Pojawiają się czasem znajome riffy, klasyczne melodie, ale to tylko bardzo słaby odblask dawnej chwały. Tym numerom brakuje ikry, klimatu i tego czegoś magicznego co zawsze charakteryzowało ten wielki zespół. Kilka momentów przyprawia mnie o autentyczne przerażenie, przechodzące w załamanie nerwowe. Taki "Me and the Boys" brzmi jak hymn zwolenników miłości męsko-męskiej, a nie metalowy kawałek. Reszta jest już w stylu Running Wild tylko, że są to najsłabsze utwory jakie powstały pod tym szyldem. Nielicznymi jasnymi punktami są zdecydowanie najlepszy "Into the Black" z bardzo fajnym refrenem, "Shadowmaker" i ewentualnie "Black Shadow". W pozostałych utworach pojawiają się czasem ciekawe motywy, ale zaraz są przygniecione lawiną przeciętności. Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek pojawi się kolejna płyta, to będzie zawierała muzykę godną nazwy Running Wild (Tak, wiem czyją matką jest nadzieja). Na razie jest bardzo słabo. (2,5) Maciej Osipiak Rush - Clockwork Angels

umiejętności, za genialną muzykę, za dystans do samych siebie, za skromność, dowcip i inteligencje. Bodajże od 1977 roku ich muzyka nieustannie towarzyszy mi w moim życiu i zawsze dostarczała najwyższych uniesień i wartości. Zgadza się, uwielbiam każdy pomysł na ich muzykę. Na najnowszym albumie jest i moc, są i bardziej przyjazne uszom dźwięki. Ta moc jednak nie potrafi dorównać czadowi, który generował zespół na początku kariery. Jeżeli nie wierzycie wrzućcie sobie na YouTube fragment koncertu z 1974 roku, jeszcze z pierwszym perkusistą Johnnym Rutysey'em. To jednak sprawdźcie przy okazji. Na tą chwile skupcie się na "Clockwork Angels". A wspomniana energia i melodie stworzyły na albumie idealną miksturę, swoiste status quo muzycznych żywiołów drzemiących w muzykach. W moim przypadku pierwszy odsłuch to czysta, niczym nie zmącona przyjemność. Dopiero później, z każdym kolejnym odsłuchem, odnajduję następne zachwycające szczegóły i dźwięki, a w wypadku tego zespołu, jak zwykle, jest tego nie mało. W pierwszej fazie również wyłapuje wszystkie znajome mi dźwięki, które przywołują poszczególne utwory, płyty czy etapy w karierze Rush. Niemniej nowe kompozycje, to nowe istnienia o niewiarygodnej żywotności i witalności, dzięki czemu bardzo szybko zacierane są wszelkie skojarzenia. Po prostu utwory z "Clockwork Angels" nie dają się zepchnąć w cień swoich bardziej znanych poprzedników. A świadczy to o tym, że Kanadyjczycy mimo własnych ograniczeń mają patent, aby ciągle nagrywać wiarygodną, szczerą i świeżą muzykę i przy okazji nie zostać posądzonym o zjadanie własnego ogona. W wypadku Rush kontrastom żywiołów nieodłącznie towarzyszy huśtawka wszelkich emocji i nie ma chyba w ciężkim graniu zespołu, który umiałby celniej je uzewnętrznić. Ogólnie trudno mi jest wyróżnić, którąkolwiek część albumu, każdy z utworów jest jedyny i niepowtarzalny. Bo jak tu wykazać, że taki rozpoczynający "Caravan" jest gorszy od tytułowego "Clockwork Angels". Obydwa utwory nawiązują do stylistyki z początków kariery zespołu. Jest w nich moc, zakręcone motywy, kontrasty, wirtuozerski feeling, nie pozbawione są ró-wnież melodyjności i chwytliwych fragmentów. Generalnie emanują progresywną wszechstronnością w typowej ostrej manierze Rush. Albo jak udowodnić, że "The Wreckers" jest słabszy od "The Garden". Gdy obydwa kawałki są zwiewne, melodyjne a zarazem niezwykle klimatyczne, żonglujące wieloma emocjami. Tak już jest, każdy z nas reaguje na inne uczucia i to one decydują, co bardziej mieści się w granicy naszego gustu. Także na tą chwilę, jedynie mogę napisać, że z całego zbioru, najmniej podoba mi się "Carnies", a najbardziej wspomniany już "The Garden". I mimo, że oba kawałki różnią się od siebie zasadniczo, nie oznacza, że "Carnies" jest złą kompozycją. Rush to nie tylko muzyka, to również fascynujące mini opowieści. Jak zwykle za tą część odpowiada Neal Pert. Tym razem opisuje fantastyczną historię młodego człowieka, który w marzeniach obserwuje parowe statki powietrzne, dzięki którym próbuje ożywić swoje marzenia. Genialna muzyka i instrumentaliści, bo jak inaczej napisać o grze muzyków Rush? Każdy instrument nie pozbawiony jest własnej niepodrabianej maniery, nie wspomniawszy o samym głosie Geddy'ego Lee. Tym razem idealnie uchwycił to znany producent Nick Raskulinecz. Tak spoglądam sobie na to co do tej pory napisałem o "Clockwork Angels" i z zażenowaniem stwierdzam, że moje słowa dość nieporadnie oddają smak muzyki najnowszego dzieła Rush. W tym wypadku najlepiej przesłuchać go osobiście i wyrobić własną opinię. Mam jedynie nadzieję, że konkluzja będzie podobna, że trio z Kanady nagrało bardzo dobrą płytę i śmiało można ją postawić obok tych najlepszych. (5)

2012 Warner Music

Nie wierzę aby zdołaliby nagrać coś poniżej pewnego poziomu, dlatego na pewniaka sięgam po każdą nowość tego zespołu. No i nigdy się nie zawodzę. "Clockwork Angels" to zbiór kompozycji zawierający wszystko do czego ostatnimi czasy nas przyzwyczaiło trio z Kanady. Podziwiam ich wręcz za profesorskie

\m/\m/ R.U.S.T. - Forged in the Fire of Metal 2011 Self-Released

Doprawdy nie wiem jak możemy narzekać na ilość naszych polskich płyt heavy metalem. W całej historii Cypru wyszło ich całe dziewięć.

Tamtejsza scena nie jest szczególnie żywa, fani metalu muszą na koncerty latać czy pływać do Grecji, a zespoły nie mają warunków, podejrzewam, że także finansowych, na nagrywanie i produkcję płyt. Dlatego słuchając debiutu R.U.S.T. dobrze jest odrobinkę przymknąć oko i na nieciekawe brzmienie i na łączenie stylów z gracją słonia na linie. Teoretycznie "Forged in Fire of Metal" prezentuje taki trochę Accept, trochę Saxon, trochę ucieka gdzieś za ocean do amerykańskiej szkoły grania. Praktycznie próbuje w kilku utworach, w ramach urozmaicenia wplatać jakieś epicko, czy może nawet w porywach progresywnie brzmiące, motywy usiłując ukuć majestatyczne utwory o fantastycznej i metalowej tematyce. A że wciąż jednocześnie stara się podtrzymać acceptowo-saxonową przebojowość naprawdę kompozycyjnie wychodzi słoń na linie. Tam gdzie pozostaje tradycyjny heavy, R.U.S.T. oferuje nam klasyczne i bardzo oklepane kompozycje. Uwagę przykuwają za to piękne solówki utrzymane w ciepłym hardrockowym klimacie i ogólny bardzo energetyczny feeling tej płyty. Jako, że krążek jest niezwykle chwytliwy na pewno świetnie sprawdza się na koncertach. Cieszę się, że komuś w takim małym i tak niemetalowym państwie chce się grać i własnym sumptem wydawać płyty i mam nadzieję, że spotka ich dobry odbiór w ich własnym kraju. (3) Strati

R.U.S.T. - Legends 2011 Pure Underground

Na swym debiutanckim albumie rumuński kwartet prochu niestety nie wymyśla. Panowie grają klasyczny heavy metal - poprawny, ale bez polotu i energii. Pomimo tego, że sporo na tej płycie ciekawych riffów, to nic z nich nie wynika - poszczególne utwory sprawiają wrażenie przypadkowej plątaniny mniej lub bardziej nośnych gitarowych partii. Jest to tym bardziej słyszalne, że w miksie wyeksponowano gitary, spychając sekcję na drugi, a czasem nawet na trzeci plan. Dynamika całości bardzo na tym straciła. Wzory zespół ma niezłe: Iron Maiden ("Warriors Of Heaven"), Manowar ("Sign Of The King"), Running Wild ("Heard Of Mustangs") ale to zdecydowanie za wysokie progi. Niestety, nawet jeśli można posłuchać "Legends", ze względu na niezłą grę instrumentalistów, to wokalista, Mircea Cristea, bardzo od nich odstaje. Sprawdziłby się pewnie w stricte rockowym czy zbliżonym repertuarze - do klasycznego heavy najzwyczajniej w świecie brakuje mu pary. Wiem, że w Niemczech - pomimo też zauważalnego spadku nakładów płyt - takie granie jest wciąż bardzo popularne. Wątpię jednak, by Pure Underground Records była zadowolona ze sprzedaży tej płyty… (2,5) Wojciech Chamryk Sabaton - Carolus Rex 2012 Nuclear Blast

No i masz babo placek. Nowy Sabaton. Z premierami nowych albumów Sabatonu wiążą się już zupełne inne emocje niż kilka lat temu. Wcześniej tę kapelę znało kilka osób, w sklepach muzycznych nie można było dostać ich płyt (debiutancką Primo Victorię zamawiałem z Reichu), jednak trud ich zdobycia opłacał się, bo Szwedzi wtedy łoili taki power metal, którego słuchało się z wypiekami na twarzy. Potem z czasem zaczęli zmiękczać swoje brzmienie, klawisze przestały tworzyć jedynie skąpe tło, a zaczęły wręcz dzierżyć pierwsze skrzypce, jak na jakieś remizowej dyskotece, gitary

zniknęły z pierwszego planu, zniknęła też pierwotna siła. Wystarczy sobie porównać "Panzer Battalion" z kawałkiem, który miał być jego swoistym następcą, czyli nagrany trzy lata później "Ghost Division". Mimo wyraźnego zmiękczenia brzmienia Sabaton nie przestaje tworzyć miłych dla ucha kompozycji. Dlatego do nowego albumu podchodziłem z umiarkowanym zainteresowaniem, a nie totalną obojętnością. Cierpliwie przesłuchałem... i teraz, szczerze mówiąc, nie wiem jak mam na niego zareagować. Jest solidny, nie jest zły, ale... no to nie jest ten Sabaton który porywał swoją magią i siłą. Fanbojów Sabatonu z przydużymi bluzami "40:1" mogę już z góry uspokoić - tak, jest remiza, są radosne melodyjki, patataje, syntezator z chórkami zagłusza wszystko prócz wokalu i perki, spodoba się wam. Wszystkim innym muszę powiedzieć, że mimo pierwszego przecukrzonego wrażenia, można tu się doszukać interesujących rzeczy. Brak co prawda ukrytych klejnotów, prawdziwych metalowych hiciorów czy innych elementów na których można na dłużej zawiesić ucho, lecz jedno trzeba przyznać muzyce Sabatonu - ona żyje. Nie jest to beznamiętne odegranie ckliwych galopad i tak dalej, tu słychać emocje i głębię. Przykładowo "A Life Time of War" ze swoimi refleksyjnym refrenem i monumentalnym brzmieniem, radośnie gnający do przodu, w dodatku z całkiem niezłą solówką, "Killing Ground" lub twardy i apodyktyczny numer tytułowy. Brzmieniowo album nie odstaje od ostatnich dokonań Szwedów. Choć muszę przyznać, że na "1648" zapachniało mi trochę Attero Dominatusem. Jednakowoż na tym froncie bez wyraźnych zmian - Szwedzi siedzą twardo w swych okopach "remizowego" brzmienia, co uczyni wszystkich tych, którzy ubóstwiają "The Art of War" szczęśliwymi, a wszystkich innych wręcz odwrotnie. Ponadto jest garść kawałków, które są mierne i nic ich właściwie nie ratuje. Monotonne "Long Live The King", "The Carolean's Prayer", "Ruina Imperii" porażają wręcz swoją słabością. Czyżby Sabaton siadał na laurach? Trudno wyciągać pochopne wnioski już teraz, ale o ile ten album jeszcze wieje, tak z grubsza, świeżością, tak następny może być klapą w tej materii. Na koniec zaznaczę jeszcze, że podoba mi się, lecz bez jakiś wielkich zachwytów, warstwa liryczna. Kawałki są dobrze napisane, teksty są w miarę ciekawe i także miło, że Szwedzi się wzięli za opiewanie dokonań własnych przodków. Nie był to okres w którym Królestwo Szwedzkie pałało miłością do Rzeczypospolitej, ale mimo wszystko dobrze, że Szwedzi mają jakieś poczucie tożsamości narodowej, miast ciągle gloryfikować bohaterów z innych krain. (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Sacred Blood - Alexandros 2012 Pitch Black

"Alexandros" to drugi już pełny album Greków z Sacred Blood. Spadkobiercy Spartan, tym razem przenoszą nas w czasy panowania Aleksandra Wielkiego i jego podbojów. (Piękne czasy, kiedy Hellada jeszcze nie była tak zadłużona jak dzisiaj.) Generalnie jest to stara dobra szkoła, gdzie słychać echa Running Wild, lub Manowar. Ameryki, tu może nikt nie odkrywa, ale w Rock and Rollu nie chodzi o nowatorstwo, tylko o to, żeby dobrze wpadało w ucho, lub w tym przypadku zagrzewało do walki. Muzyka jest epicka, grana według starych, dobrych wzorców wypracowanych w latach 80-tych. Czyli szybko, galopem i do przodu. Jest tu sporo podniosłości i pompy, lecz bez nadmiernego, komicznego kiczu i "pathosu", tak charakterystycznego dla niek-

RECENZJE

103


tórych przedstawicieli tego gatunku. Chłopaki okraszają metalową galopadę akustycznymi i folkowymi wstawkami, które dodają atmosfery całości, oraz monologami narratora, mówionymi po angielsku i grecku. Niekiedy klawisze w tle dodają niektórym fragmentom nawet lekko filmowego zabarwienia. W porównaniu z poprzednią ich produkcją, opiewającą bitwę pod Termopilami, całość jest bardziej dopracowana, ale i wygładzona. Nowy wokal także brzmi mniej dziko i nieokiełznanie, za to bardziej melodyjnie. Czy to lepiej, czy gorzej? Na pewno inaczej. (Ja osobiście preferuję bardziej surowe brzmienia.) To co natomiast zasługuje na pochwałę, to to, że wokalista śpiewa z charyzmą, a nie piszczy z jajami w imadle. Sprawia to, że muzyka zachowuje swoją moc i pazur. Podsumowując, lubicie stary, epicki heavy (zwłaszcza z Niemiec)? Polubicie Sacred Blood. Polecam. (4) Michał Drzewiecki

Sandstone - Cultural Dissonance 2011 LMP

Parę ładnych lat temu polski zespół, parający się graniem progresywnego rocka/metalu, Sandstone wydał znakomity krążek "Looking for Myself". Od tamtej pory nie dotarły do nas o nich żadne wieści. Wniosek jest jeden, muzycy odwiesili instrumenty na kołki, a zespół utonął w rzece zapomnienia. W tym samym czasie debiutował angielski Sandstone, którego fascynowały bardziej tradycyjne dźwięki hard rockowe i heavy metalowe. Ponoć, bowiem nie przypominam sobie abym miał przyjemność zetknięcia się z pierwszymi wydawnictwami tego zespołu ("Tides of Opinion" 2006r, "Purging the Past" 2009r.). Przez co trudno mi to zweryfikować. "Purging the Past" bodajże ponownie wydał Limb Music, więc jakaś tam szansa poznania zespołu była, ale niczego takiego sobie nie przypominam. Najnowszą produkcję anglików "Cultural Dissonance" niemiecka wytwórnia promuje, jako melodyjny progresywny metal. Co stawia tą informację w opozycji do tego co napisałem na początku tekstu tejże recenzji. Co gorsza sama muzyka nie rozstrzyga tego dylematu. Na pewno nie jest to progresywny metal w współczesnym rozumieniu. "Cultural Dissonance" nie można porównać bezpośrednio do dokonań np. Dream Theater. Sandstone zdecydowanie bardziej bazuje na tradycyjnym heavy metalowym graniu, ale stosuje całą paletę elementów znanych z progresywnego grania. Chociażby złożoność kompozycji, stłoczenie całej masy tematów i nastrojów, często będących ze sobą w kontraście, niesamowity warsztat muzyczny, kultura muzyczna i zaawansowanie techniczne instrumentalistów (wskazanie na gitarzystę i wokalistę) itd. W pewnym sensie przypomina to i Symphony X i Rush, ale to też są zbyt odległe porównania. Można skusić się o twierdzenie, że Sandstone udało się zbudować przyczółek oryginalności. Kompozycje, bardzo ciekawe, rozbudowane, gęste od dźwięków, przykuwają uwagę, pełne melodii i klimatu ale także kiedy potrzeba pełne dynamiki i energii. Utwory choć różnorodne to tworzą wyrównany zestaw. Dlatego dużo łatwiej wymienić kompozycje, które odbiegają od większości. Jest nim na pewno prosty, wręcz banalny "No More" oraz nieskomplikowana ballada "Sleep", za to z niesamowitym progresywnym klimatem, przez co bardzo pasuje do wyrazu całego albumu. Mimo pewnego niezdecydowania stylistycznego, którego do końca nie rozgryzłem, "Cultural Dissonance" to wyjątkowo udany. (4,5) \m/\m/ Saracen - Marilyn 2011 Escape

Fakt nagrania przez Brytyjczyków z Saracen, kojarzonych od wielu lat z NWOBHM o progresywnym posmaku, albumu koncepcyjnego zbytnio mnie nie zdziwił. Zaskoczyło mnie raczej to, że bohaterką opowieści jest Marilyn Monroe, bo spodziewałem się raczej innej tematyki tekstów. Po włożeniu płytki do odtwarzacza szybko się okazało, że moje obawy były

104

RECENZJE

uzasadnione. Instrumentalny "The Girl: Norma Jeane" to niemal pop, ballada z partiami saksofonu i nawet gitarowy riff nie ratuje tego utworu. "The Orphan: Whither the Wind Blows" bliżej do hard rocka, ale to i tak popłuczyny po tym, co niegdyś nagrywał Saracen. Dobił mnie utwór numer 3: ballada "The Dreamer: Hold On" śpiewana przez Issę. Melodia dla każdego, bezpłciowy wokal, tylko w końcówce nieco bardziej dynamiczny, dwie krótkie solówki saksofonu… Tak naprawdę to ta płyta zaczyna się od 4 indeksu - "The Model: Make This Body Work" - szybkiego, ostrego hard rocka z żywiołowym wokalem kolejnego gościa - Robin Beck. Nie spodziewałem się, że ta, niegdyś bardzo popularna wokalistka zaśpiewa tak dobrze i właściwie uratuje "Marilyn" przed kompletną artystyczną porażką. Co prawda w duecie z wokalistą FM, Steve'm Overlandem wypada tak sobie, ale to raczej tylko dlatego, że muzycznie utwór "The Actress: Who I Am?" przypomina mdły, komercyjny pop z amerykańskich list przebojów sprzed 25 lat. Druga część płyty jest nie lepsza - przeważają w niej nudne, niby romantyczne ballady z przebłyskami, takimi jak dialog gitary i klawiszy w "The Witness: Unfinished Life" czy solo gitarowe w finałowym "The Woman: Marilyn". Gdyby nie dość szybki, mocniej brzmiący "The Patient: Break the Spell" można niemal zasnąć z nudów. Rob Bendelow, kompozytor całości materiału i lider Saracen nie popisał się tym razem. Dobrze przynajmniej, że wpadł na pomysł zaproszenia do nagrania "Marilyn" Robin Beck - gdyby nie ona pewnie postawiłbym jeszcze niższą notę. A tak jest : (2,5)

Sebastian Bach - Kicking & Screaming 2011 Frontiers

To chyba frustrujące doświadczenie zostać gwiazdą rocka i multimilionerem mając niewiele ponad 20 lat. Coś takiego przydarzyło się Sebastianowi Bachowi. Niestety, od momentu wydania świetnego debiutu Skid Row i jeszcze ciekawszego "Slave To The Grind" minęło wiele lat i wszystko wskazuje na to, że najnowsza płyta wokalisty nie przyćmi w nawet minimalnym stopniu tych płyt. "Kicking & Screaming" wpisuje się niemal idealnie w dyskografię solową Bacha - a to koncertówka, z obszernym wyborem utworów Skid Row, a to niezbyt udany album studyjny. Jeśli Bach próbuje nadrabiać stracony czas, wydając tak długie krążki - ten zawiera aż 13 utworów - to zwyczajnie mija się to z celem. "Kicking.." jest bowiem do bólu wtórny, przewidywalny i nijaki. Owszem, jest kilka fajnych momentów, jednak całość nie ma w sobie nawet ułamka energii, która rozsadza głośniki po włączeniu "Skid Row". Momentami robi się nawet nowocześnie, jak w utworze tytułowym czy w "Live To Life", w którym brzmienie a'la Alice in Chains połączono z jakby parafrazą szybkiej części "Heaven and Hell" Black Sabbath. Wokalnie mr. Bach daje radę. Szczególnie fajnie brzmią te ostrzejsze partie, inspirowane wokalami jego idola - Roba Halforda. Nie zmienia to faktu, że to zdecydowanie za mało. Czyli, parafrazując tytuł: pary na pokrzykiwanie starczyło, z kopem już gorzej… (3,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Secret Sphere - Portrait Of A Dying Heart 2012 Scarlet

Savage Messiah - Plague of Conscience 2012 Earache

Ktoś tu chyba się nasłuchał za dużo Annihilatora. Względnie ostatnich dokonań Primal Fear. Takie wrażenie towarzyszy przez całą żmudną wędrówkę po tej płycie. Nie, żeby się tego słuchało jakoś wybitnie źle, lecz muszę przyznać, że jest to trochę męczące, gdy w kółko i w kółko powtarzane są te same patenty w niemalże każdym utworze. Monotonią wali od tej płyty na kilometr. Na szczęście (o ile można coś takiego powiedzieć) nie jest aż tak tragicznie jakby się mogło wydawać. Jak ktoś, tak jak ja, lubi wyżej wspomniane kapele, to i może znajdzie coś co mu się spodoba wśród dziesięciu utworów składających się na tę płytę. Kwartet z Wysp sili się co prawda na różnorodność, jednak nie wychodzi mu to zbyt dobrze. Ta płyta to wręcz apoteoza przeciętności. Trafiają się tu dobre riffy, trafiają się tu dobre solówki, no ale właśnie - trafiają. W dodatku nic nie zapada w pamięci, a koniec końców nie wyobrażam sobie, by ktoś chciał wrócić do tej płyty w późniejszym czasie. Ot, się wrzuciło, posłuchało i na tym najlepiej skończyć. Może prócz ostatniego utworu, mianowicie "The Mask Of Anarchy", który jakby się wybijał ponad swoich towarzyszy. Poza tym, naprawdę, jak chcę się grać taki rodzaj muzyki to potrzebny jest mocny, charakterystyczny wokal, a nie takie słabe, nieśmiałe, dziewicze zawodzenie jakie prezentuje lider zespołu. Nie wiem kto wpadł też na genialny pomysł wstawianie dziwnego syntezatorowego tła w co poniektórych kawałkach, ale prezentuje się to marnie. Ocenę ratuje tylko to, że mimo podobieństwa do pewnych zespołów, jednoznacznych zrzynek nie zaobserwowano. Zresztą komu by się chciało ich wyszukiwać w tym bezmiarze przeciętności. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Nie omyliłem się w osądzie, pisząc, że lądując w Scarlet Records, Włosi z Secret Sphere odnaleźli swoją bezpieczną przystań. Nie ciążyła na nich żadna presja i wreszcie nagrali album, który z pewnością spełnia ich wszelkie aspiracje. Przede wszystkim zespół brzmi tak, jak powinien brzmieć już dawno. Piękne soczyste brzmienia z pogranicza progresywnego metalu i ambitniejszego melodyjnego power metalu. Nie ma tępo brzmiącej lub płasko wybrzmiewającej gitary. Na dobre ulotniły się plastikowa perkusja i remizowo- dancingowe klawisze. Te ostatnie nabrały dojrzałej, prawie progresywnej maniery, z klasą dobierając elementy symfonicznej estetyki. Podobnie jest z muzyką, która zdecydowanie nabrała dobrego smaku, sięgając po rozwiązania i estetykę wysublimowanego power metalu i progresywnego metalu. Oczywiście nie zabrakło melodii i inspiracji melodyjnym graniem z Europy. Co prawda, obecnie nie ma tak oczywistych skojarzeń z Helloween, za to więcej odnalazłem odniesień do dokonań takiej Sonata Epica. Generalnie jest to kontynuacja wszystkiego co do tej pory robili. Cały czas dążą do tego aby w ich muzyce pojawiały dźwięki, które by permanentnie intrygowały słuchacza, dlatego w ich kompozycjach ciągle wiruje wiele pomysłów muzycznych i aranżacyjnych. Czarując, a to melodią, a to mocą i agresją, skomplikowanymi strukturami, innym razem bardziej prostszymi i bezpośrednimi formami, porywając frywolnością i zadziornością, lub zmuszając do zadumy i refleksji. Na "Portrait Of A Dying Heart" znalazła się niezwykle żywiołowa i energetyczna muzyka. Podkreślają je dynamiczne gitary, które tym razem równie dobrze brzmią i w tych mocnych fragmentach, jak w tych bardziej stonowanych. Ten atrybut jest na tyle intensywny, że myśli się tak o całym materiale, ale nie brakuje tu wolniejszych i prostszych (ale nie banalnych) części. Muzyka ma też swoją poetycką, werbalną opowieść, zam-

kniętą w koncept. A całość jest estetycznie domknięte grafiką. Poprzedni krążek Secret Sphere, "Archetype" z pewnością pomógł wytyczyć muzyczny kierunek nowemu albumowi. Wtedy jednak nie udało się Włochom zainteresować słuchaczy na tyle, aby ich muzyka była warta dłuższego rozpamiętywania. Tym razem ta sztuka niewątpliwie wypaliła. "Portrait Of A Dying Heart" wart jest dłuższej pamięci. Złożyło się na to wiele czynników, spora ich część została już wymieniona, ale pozostała jeszcze jedna. Na albumie pojawia się nowy wokalista, Michele Luppi. Przytoczę cytat, a raczej sparafrazuję go. Luppi robi różnicę. Jest on niesamowitym wokalista o wysokich walorach, które w pełni wykorzystał. Jak dla mnie Secret Sphere nagrało bardzo dobry album, najlepszy w swojej karierze. (4,5) \m/\m/

Shy - Shy 2011 Escape

Różnie bywało z tym angielskim zespołem, miał swoje wzloty i upadki, ale od pewnego czasu znowu istnieje i wydał właśnie kolejny album studyjny. I to im się chwali, że nie odcinają kuponów od dawno minionej popularności - gdyby tak było, ukazałaby się kolejna koncertówka lub kompilacja. Nigdy nie ukrywałem, że największą estymą darzę ich debiutancki LP - "Once Bitten… Twice Shy" i nadal często do niego wracam, bo to dźwięki solidne, zakorzenione w hard rocku i NWOBHM. Późniejsze, bardziej komercyjne dokonania Shy jakoś mnie nie wzruszały. I "Shy" raczej nie zmieni tego stanu rzeczy, ale to naprawdę udany, zaskakująco nawet mocno brzmiący jak na ten zespół materiał. Zaskoczenie jest tym większe, że nastąpiła zmiana najbardziej zauważalna: odszedł wieloletni wokalista grupy, charyzmatyczny Tony Mills. Rzadko który zespół jest w stanie przeżyć takie trzęsienie ziemi, jednak Shy się udało. Następcą Millsa okazał się bowiem nie byle kto - obdarzony równie mocnym, o charakterystycznej barwie głosem - Lee Small (Phenomena, Surveillance). Reszta składu She jest zresztą zmienna od lat - na posterunku pozostał tylko niezmordowany lider i gitarzysta, Steve Harris. Udało mu się skomponować naprawdę ciekawe utwory. Dyskusyjne jest, czy akurat wszystkie powinny trafić na płytę - ponad 66 minut muzyki i 12 numerów to zdecydowanie za dużo. Przy odrzuceniu tak trzech słabszych mielibyśmy naprawdę świetny album, a tak - mniej więcej w połowie płyty - efekt rewelacyjnego początku się rozmywa. Szczególnie, że zespół za bardzo zapędza się wtedy w rejony eksplorowane z wielkim powodzeniem - i to od lat przez Bon Jovi i Europe. Jednak początek "Shy" rzuca na kolana. Pierwszych pięć utworów to esencja melodyjnego hard rocka i AOR, ze szczególnym wskazaniem na monumentalny opener "Land Of Thousand Lies" i bardzo szybki, z ostrym wokalem Smalla "So Many Tears". Ale końcówka płyty zaciera niekorzystne wrażenia sprzed kilku minut - szybki "Prey" i równie rozpędzony "Live For Me" udowadniają, że pomimo 3 - 4 wypełniaczy "She" się broni. Zresztą, dzięki funkcji program w odtwarzaczu nie jest to jakiś duży problem… (4) Wojciech Chamryk Sinner - One Bullet Left 2011 AFM

Poprzedni album Sinner, "Crash & Burn", ukazał się już trzy lata temu, tak więc przyszła najwyższa pora na przygotowanie jego następcy. Zapracowany jak mało kto Matt Sinner zdołał skrzyknąć do nagrania najnowszej płyty naprawdę zacny skład. Zwolenników LP "The Nature Of Evil" na pewno ucieszy fakt, że do Sinner powróciła gitarowa podpora tego albumu, Alex Beyrodt. Kolejnym gitarzystą, który zagrał na "One Bullet Left" jest Alex Schlopp; dodawszy do tego obecność Christofa Leima mamy w składzie zespołu aż trzech gitarzystów! Sporo energii i zasób niebagatelnych umiejętności do Sinner wniósł też nowy perkusista, Andre Hilgers - znany między inny-



lat 80-tych. Jeśli ktoś uwielbia Attacker, Malice czy Metal Church to "Skull 13" jest dla niego płytą wymarzoną! (5,5) Wojciech Chamryk

mi z Rage czy Axxis. Nie zmienia to jednak faktu, że "One Bullet Left", jako całość jest nierówna i generalnie nie trzyma poziomu kilku klasycznych płyt Sinner. Nie wiem, czy to nadmiar obowiązków czy też najzwyczajniejsze w świecie zmęczenie materiału dało znać o sobie, ale bywało znacznie lepiej, nawet w słabszych dla zespołu momentach. Niby wszystko jest jak należy: przejrzysta, krystaliczna produkcja, typowe dla Sinner utwory, spora doza przebojowości, etc., etc., ale wszystko brzmi tak jakoś bez poweru. Owszem, kilka wyróżnić kilka utworów: opener "The One You Left Behind" - dynamiczny, z chóralnym refrenem; zróżnicowany rytmicznie "Give & Take" z pięknym pochodem basu Matta, czy kończący wersję podstawową płyty, pełen emocji "Rolling Away" z echami dokonań Whitesnake. Niezły też jest numer tytułowy, z partiami Andre Hilgersa w roli głównej. Na płycie jest jednak utworów 12… Mogą się podobać wybrany do promocji "Back On Trail" i "Mend To Be Broken" i ile ktoś lubi Thin Lizzy, do których zarówno wokalnie jak i instrumentalnie Matt w nich nawiązuje. Wielbicieli szalonego gitarzysty Billy'ego Idola - Steve Stevensa ucieszy pewnie cover jego przeboju "Atomic Playboys" w cięższej, bardzo dynamicznej wersji. I to wszystko. Z pewnym naciąganiem mamy więc na tym krążku sześć dobrych utworów - czyli połowę programu płyty. Próbę skopiowania stylu… Motörhead w hałaśliwym "10 2 Death" lepiej sobie darować, podobnie jak mdłe, na poły balladowe "Haunted", "Wake Me When I'm Sober" i pozostałe wypełniacze. Matt Sinner powinien więc skoncentrować się na jednym ze swoich zespołów - "One Bullet Left" słucha się przyjemnie, ale nie ma mowy o tym, by ten album dołączył do sinnerowej klasyki, że o niemieckim metalu nie wspomnę… (3,5) Wojciech Chamryk

Sleepy Hollow - Skull13 2012 Pure Steel

Nie wiadomo dokładnie, jakie będą dalsze losy Attacker. Póki co Bob Mitchell po ponownym odejściu z tej grupy spełnia się w swym innym zespole, Sleepy Hollow. Wspierany przez muzyków pamiętających jeszcze sesję nagraniową debiutanckiego albumu postanowił przypomnieć swoim fanom i tę grupę. Nie bez kozery napisałem przypomnieć: debiutancki i jak dotąd jedyny album studyjny zespołu ukazał się w 1991 roku. Poprzedni kompilacja - dziesięć lat temu. Tak więc była najwyższa pora, by udowodnić, że zespół mimo tak długiej przerwy istnieje i ma się dobrze. Sleepy Hollow powrócili w niemal oryginalnym składzie. Zabrakło tylko basisty, którego zastąpił sam Mike LePond, znany z Symphony X i wielu innych zespołów. I właśnie jego popisy, na równi z grą perkusisty, Tommy'ego Wassmanna stanowią o sile wcielenia Sleepy Hollow odpowiedzialnego za nagranie "Skull 13". Świetna praca sekcji napędza praktycznie wszystkie utwory i jest fundamentem do gitarowej wirtuozerii Steve'a Stegga. Mitchell przechodzi zaś samego siebie - do swych "trademarkowych" wysokich wokali dokłada na tej płycie mnóstwo niższych, momentami nawet bardzo agresywnych partii w charakterystycznym stylu Udo Dirkschneidera. Muzycznie mamy na "Skull 13" rasowy US power/ heavy metal, urozmaicony wycieczkami w rejony klasycznego hard rocka spod znaku Black Sabbath, epic i doom metalu a nawet progresywnych form w stylu Iron Maiden końca

106

RECENZJE

Sonata Arctica - Stones Grow Her Name 2012 Nuclear Blast

Sonata Arctica to czołówka melodyjnego power metalu. Od lat jest wzorem dla wielu innych z tego nurtu. Nawet, jak nagrają ciut gorszą płytę, a tak było w wypadku poprzedniej płyty "The Days Of Grays", to i tak, inni marzą o takim artystycznym poziomie. W porównaniu do wymienionego albumu, "Stones Grow Her Name" stawia na prostotę i... przebojowość. Wielu maniaków nie potrafi przełknąć słowo melodyjny, a co dopiero, gdy będzie musiał zmierzyć się z słowem: przebój. W tym wypadku nie ma po co tracić czasu na zamartwianie się. Po Sonata Arctica sięgają tylko ci, którzy znają i lubią Finów oraz ci, którzy nie narzucają sobie ograniczeń. Omijają ją zaś ci, którzy w sposób naturalny nie cierpią melodyjności oraz przepełnieni są różnymi swoimi frustracjami i przekonaniami. Fani Sonata Arctica też nie powinni się niepokoić. Chociaż słowo "przebój" straciło wydźwięk i prestiż, głównie po przez współczesne taneczne i popowe hity, to dzięki Sonacie to hasło odzyska znaczenie (choć po części). Finowie nie od "Stones Grow Her Name" czaruje melodiami, a jednak tym razem przeszli samych siebie. Nie wiem jak to zrobili ale pomysły aby ich muzyka była chwytliwa ocierają się wręcz o geniusz. Pisałem ciut wcześniej, że muzycy postawili na prostotę. Nie jest to mimo wszystko prostactwo. Tym bardziej, że nie korzystają z jednej "matrycy". Dbając o ową przebojowość sięgają po różne formy: power metal, country, muzykę klasyczną, folk, progresywny rock itd. Raz jest lekko, innym razem mocno. Czasami jest nowocześnie, a niekiedy tradycyjnie. Ciągle coś się dzieje, jak na prostą muzykę przystało. Wszystko zaś dotyka nas z wzmożoną ekspresją, a to za sprawą niespotykanej pasji, jaką zaangażowali Finowie w tą sesję. Każdy dźwięk, nuta, gitarowy riff, klawiszowy pasaż, perkusyjny patent, kryją w sobie tajemnicę. Nie inaczej działa śpiewak Tony Kakko. Z uśmiechem opowiada o rzeczach ważnych, mrocznych i dziwnych, jak to bywa w lekkiej muzie. Sam bardzo lubię traktować "Stones Grow Her Name", jak coś poręcznego, słucham jej w codziennych podróżach w metrze, tramwaju czy samochodzie. Nie ma w tym nic złego. Taki singlowy "I Have a Right" będzie w wielu stacjach radiowych przebojem (wiadomo, nie w polskich). Nie wiem, jak wy potraktujecie ten album. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo dla mnie to bardzo dobry krążek. (5)

wymi aranżacjami. Wtedy też najbardziej ocierają się o progresywną estetykę. Najdłuższym jest rozpoczynający album tytułowy "Hollow's Gathering". To bardzo dynamiczny kawałek ale dzieje się w nim bardzo wiele. Jest wszystko co już pisałem. Przeplatające się wątki muzyczne, zabawa nastrojami, zwolnienie w końcowej fazie, rozbuchane aranżacje, fajne kwestie poszczególnych instrumentów. Zwłaszcza świetne są partie gitar (riffy i sola). Dla mnie to najlepszy moment tej produkcji. W podobnych klimatach utrzymane są również "Adrians Call" i "Change The Tide". Choć w nich bardziej postawiono na dynamikę. Natomiast końcówka płyty, czli "The Keepers Game" i "Dead Tree" ma więcej elementów heavy metalowych. Pierwsza, mimo urzytych organów, grubo przypomina Iron Maiden. Druga zaś jest mocno poszarpana, bowiem w pleciono w nią również elemnty progresywne i melodyjno melancholyjne. Jest jednak dość spory fragment, który mocno obniża ocenę ogółu. Są to trzy kawalki następujące po wspomnianym "Hollow's Gathering". "A Rescue Into The Storm" to już bardziej stonowany utwór z patetycznym zacicięcięm, z wybuchem metalowej energi w środku i na końcu kompozycji. "To Crawl Or To Fly" niby energiczny powerowy kawałek ale zupełnie bez wyrazu. I ballada "Anymore", która zaczyna się akustycznie, poczym zmienia się w power balladę, aby zakończyć ponownie akustycznymi dźwiękami. Na wcześniejszym krążku "The Labyrinth of Truths" obok utworów dynamicznych były też te wolniejsze, ale wszystkie dorównywały swojemu niezłemu poziomowi. Wracając do "Anymore" to przewodzi na nim głos kobiecy. Na dwóch wymienionych wcześniej kawałkach też sporą część wypełniają żeńskie wokale. Niestety w tych wypadkach jest to element, który ciągnie muzykę Soulspell w dół. Pozostała część utworów z "Hollow's Gathering" też ma dialogi damsko - męskie, ale nie są one aż tak irytujące. Popełniono błąd, albo powierzono kobietom zbyt dużo partii do zaśpiewania, albo dokonano złego doboru samych wokalistek. Bo przecięż są też takie panie, jak Doro Pesch, Iris Boanta, Veronica Freeman, Kate French itd. które nie śpiewają czysto i wysoko. No i dziwi fakt, że tak niewiele uroczych osóbek mogło tak mocno namieszać. Na tle zaproszonych wokalistów stanowią one naprawdę bardzo niewielki procent. A sami panowie stanęli na wysokości zadania. Wręcz niektóre partie wyszły im rewelacyjnie. Całkiem nieźle wypadł Blaze Bailey, oczywiście we wspomnianym "The Keepers Game". Z bardziej znakomitszych gości należałoby się wymienić: Tim'a "Ripper" Owens'a (ex. Judas Priest, Iced Earth), Michael'a Vescera (ex. Loudness, Yngwie Malmsteen), Markus'a Grosskopf'a (Helloween), Amande Sommerville (Avantasia) i Matt'a Smith'a (Theocracy). Niema co, Heleno Vale ponownie mocno się namęczył. Szkoda, że rezultat jest trochę gorszy. (3,5)

tempach brzmi ona bardzo cyfrowo i plastikowo. Nie podoba mi się to bardzo. Na tle takich garów zyskują gitary, które są ciut ostrzejsze, niż to bywa w takich przypadkach. Jak jesteśmy przy brzmieniach, to generalnie "Immortalia" zrealizowano tak, jak najlepsze produkcje w tej stylistyce. Już nie jest tak, jak parę ładnych lat temu, że włoskie kapele nie będące Rhapsody przegrywały w tej dziedzinie z kretesem. No jedynie te bębny... Wracając do zagadnień muzyki. Owe mocniejsze gitary odnajdują się znakomicie w kontekście wszędobylskich klawiszy, które starają się dominować, a przynajmniej konkurują o taką supremację, ciekawie podkreślają swoje indywidualne cechy, tworzą tło, a przede wszystkim budują symfoniczne aranżacje. Tu trzeba oddać im honor, bo akurat w tym są bardzo dobre, a zasługa to jednego człowieka, Davide Christofoli. Choć, żeby nie było za słodko, brakuje tu błysku geniuszu, czegoś co by zaskoczyło, bo choć zagrane są niczego sobie, to obracają się w rejonach już dobrze ogranych przez innych. Z symfonicznymi partiami bardzo dobrze współgrają pojawiające się chóry oraz damski operowy sopran (bodajże). Gdzieś od połowy albumu jest zdecydowanie mniej wycieczek w stronę podkręcania tempa. Od tego momentu muzyka Sound Storm jest bardziej przyjazna, bowiem bardziej obraca się w konwencji obranej stylistyki będącą spuścizną po Rhapsody. O dziwo ta ogólnie przyjęta etykieta sprawdza się zdecydowanie lepiej, niż eksperymenty z pierwszej połowy albumu. Prawdopodobnie wynika to z talentu Włochów do pomysłów na całe gamy wspaniałych melodii. Po trosze przypomina mi to Sonate Arctica. W tym wypadku liderem jest wokalista Philippe D'Orange. Znakomicie uwypukla główne melodyjne tematy. Ogrom pracy włożono nie tylko w komponowanie, perfekcyjne zagranie, produkcje, ale przede wszystkim w aranżacje. Muzyka ma całą masę szczegółów, każdy jej aspekt ma ukryte coś w zanadrzu. Można pomyśleć, że przesadzono w tym wypadku, mnie akurat to intensywne ubarwienie dźwięku bardzo pasuje. Nie ma co się dalej rozwodzić, mimo wymienionych niedociągnięć, "Immortalia" to kolejny produkt melodyjno symfonicznego power metalu i to w niezłym wykonaniu. (3,75)

\m/\m/

W Szwecji powstaje ostatnimi czasy wiele nowych kapel, hołdujących zespołom hard rockowych/glamowym z lat 80-tzch. Masa wypindrzonych gości, tlenionych na blond, w panterkowych legginsach i koszulkach Guns n' Roses. Jeden Crashdiet by wystarczył. "Rough Times" to debiutancki album rockersów z Uppsali (Szwecja) Stallion Four. Muzyka jaką nam serwują to mieszanka hard rocka, rock and rolla. Stallion Four określa swą muzykę jako "Old School Ass-Kickin' Rock 'n' Fuckin' Roll". Na całe szczęście chłopaki wyglądają całkiem normalnie, a nie jak banda przebierańców. Jeansowe portki, czarne podkoszulki, policyjne okulary. Słyszymy mocną inspirację zwłaszcza weteranami hard rocka z lat 70/80. AC/DC, Y&T, Krokus. Z nowych rzeczy śmiało można byłoby ich porównać do kapel Airbourne czy Bullet. Słucha się tego sympatycznie, nie powiem. Kawałki są melodyjne, chwytliwe, energetyczne, rozbudowane. Wokalista Bjorn Fors ma kawał dobrego, brudnego. rockowego głosu. Wyraźnie słychać, że gość nieco stara się śpiewać pod Briana Johnsona z czasów AC/DC. Nie wiem czy to dobrze, czy źle ale według mnie zespół jedzie na maksa pod AC/DC. Abstrahując od klonowania AC/DC, kolesie ze Stallion Four to utalentowani muzycy. Choć zabrakło na tej płycie tak zwanych "hitów" z chwytliwymi, zapadającymi w pamięć refrenami, muzyka brzmi bardzo przyzwoicie. Słychać w niej szczerość i oddanie dla rock and rolla. Choć nie przekonali mnie jak Airbourne czy Bullet, których muzyka po prostu wyrywa z kapci, "Rough Times" to dobry album! Muza idealna do słuchania w samochodzie w trakcie długich tras autostradą, nieważne czy A3 do Warszawy, drogą Route 66 czy autostradą do piekła.

\m/\m/

Sound Storm - Immortalia 2012 Scarlet

Soulspell - Hollow's Gathering 2012 Inner Wound

Poprzednim albumem "The Labyrinth of Truths" byłem prawie zachwycony. W każdym bądź razie bardzo go polecałem. Z najnowszym już tak nie jest. Pod względem muzycznym nadal jest podobnie. Ciągle to melodyjny power metal zaprzęgnięty w ramy rockowej opery. Kompozycje są dość długie lub długawe. Raz zdarza się, że kawałek nie przekracza półtorej miuty. Chodzi tu o "From Hell", który bardziej jest intrem, narracyjnym wprowadzeniem do kolejnej części płyty. Utwory na albumie bywają mocne, innym razem są stonowane. Przeważnie są wielowątkowe, ze zmianami nastroju i kontrastu. Naszpikowane różnymi muzycznymi smaczkami, tudzież nietuzinko-

W dzisiejszych czasach aby zostać zauważonym w melodyjnym czy też symfonicznym power metalu trzeba być choć trochę oryginalny. Bardzo wielu młodych ludzi próbuje to uczynić. Niestety, niewielu to się udaje. Patentem muzyków z Sound Storm jest to, że symfoniczne figury rozgrywają na wysokich obrotach i od czasu do czasu podkręcają je jeszcze bardziej. Przypuszczam, że znajdzie spora grupka, która zaakceptuje ten pomysł bez zastrzeżeń. Niestety mnie intencje Włochów nie odpowiadają. Nie jest to przemyślany krok, a bardziej przypomina to bezmyślne popisy, czego dowodem jest przechodzenie perkusji i gitar w niektórych fragmentach na blackową estetykę. Dla mnie w tych momentach muzycy po prostu się gubią lub najzupełniej nie wiedzą, jak taką nawalankę zakończyć. Oczywiście dla muzyków te blackowe wybryki, to niezłe alibi do mydlenia oczu, że w muzycznej palecie zespół ma także i takie mroczne dźwięki. To potknięcie wyłuskuje także nienajlepsze brzmienie perkusji. W tych ekstremalnych

\m/\m/

Stallion Four- Rough Times 2012 Pure Rock


Oczywiście słuchać na volume max! Hard' n'heavy is never too loud! (4) Joanna Denicka

Status Minor - Ouroboros 2012 Lion Music

Trochę ulgi dla moich uszu w tym powerowo hard rockowym szaleństwie, któremu zostałem ostatnio poddany. Już w odtwarzaczu kręci się najnowszy krążek Finów z Status Minor grających progresywny metal. O dziwo jest to drugi album tej kapeli. Ogólnie Finowie to muzycy doświadczeni, bowiem współpracowali lub ciągle współpracują z innymi zespołami. Większość z nich kręci się wokół kapel z pogranicza power i progressive. Jednak największe wrażenie robi perkusista Rolf Pilve, który sprawdza się w kapelach grających od rocka po przez power i doom do kapel death i grind. A żeby było jaśniej, na ten czas pan Pilve współtworzy aktualne oblicze Stratovarius. Zaintrygował mnie także gitarzysta Sami Saarinen, który ma na koncie współpracę z nędznym projektem Tomorrow's Outlook. Co w ogóle nie pasuje mi do tego co znalazłem na "Ouroboros". Bowiem to co usłyszałem na tej płycie, mieści się w głównym nurcie współczesnego progresywnego metalu i ma klasę spotykaną w większości zespołów parających się graniem tego stylu. Muzyka jest zdecydowanie dynamiczna, spójna, gitarowa. Gitara brzmi tu mocno, konkretnie, od czasu do czasu kierując się nawet w stronę groove. Oczywiście jak na progres przystało są klawisze, jednak są one bardziej w tle niż na pierwszym planie. Bez wątpienia są tu chwile gdzie klawisze na moment bardziej przykuwają uwagę, chociażby pojawiające się partie fortepianu. Niemniej bardziej służą one do wyeksponowania gitarowej hegemoni, niż chociażby do dialogu. Zdecydowanie mniej jest tu kontrastów niż w innych produkcjach. Dla zrównoważenie tego braku, muzycy czasami sięgają po pauzy, dzięki czemu równie łatwo wyrywają się z dźwiękowej monotonni, jak w wypadku wspomnianych dźwiękowych dysonansów. Częściej też pojawiają się samodzielne wolne utwory ("Like A Dream", "Confidence And Trust", "Flowers Die"). Jednak tonu całej muzyce Status Minor nadaje wokalista Markku Kuikka, który swoim klasycznym rockowym głosem nadaje odpowiednia narrację, a melodyjnymi refrenami wręcz uwodzi słuchacza. Czasami Markku wspomaga kobiecy głos. W tym wypadku jest to Anny Murphy, dla niektórych znana z Eluveitie. Tu przy okazji nawiąże do tematyki albumu. Okazuje się, że "Ouroboros" to koncept album i traktuje o relacjach męsko - damskich, opowiedziany w nie banalny sposób. Wróćmy z powrotem do muzyki. Finałem albumu jest najdłuższa kompozycja "Sail Away" (ponad 10 minut). Jest to dla mnie najlepszy utwór z całego zbioru. Wynika to z tego, że muzycy postanowili bardziej zwrócić się w stronę ogólnie przyjętych rozwiązań w progresywnym metalu. Skupili w nim chyba najwięcej melodii, z większą swobodą operują tu kontrastami oraz pozwolili aby klawisze miały pole do popisu i konkurowały z gitarą. Na tle wspomnianych na początku produkcji melodyjnego power metalu czy hard rocka, nowa płyta Status Minor brzmi wyjątkowo atrakcyjnie. Jednak nie ma co się oszukiwać na scenie prog metalu to tylko kolejny udany krążek. (4) \m/\m/ Steel Assassin - WW II : Metal Of Honor 2012 High Roller

Prawie pięć długich lat przyszło nam czekać na album z premierowym materiałem amerykańskich power metalowców. Wprawdzie dwa lata po świetnym "War of the Eight Saints" z 2007 roku ukazała się płyta "In Hellfire Forged", ale były to jedynie stare klasyki znane chociażby z kompilacji "From the Vaults" nagrane na nowo. Tym razem nakładem High Roller Records w nasze łapska wpada całkowicie nowy wytop Steel Assassin. Jest to kolejny koncept album, jednakże tym razem przenosimy się ze średniowiecznych pól bitewnych na fronty drugiej wojny światowej. Zre-

sztą już sam tytuł nie pozostawia wątpliwości. Muzycznie nie ma praktycznie żadnych zmian. Dalej jest to klasyczny US power metal z lekkim epickim zacięciem. Mamy tutaj zarówno krótsze bardziej bezpośrednie utwory ("Blitzkrieg Demons", "The Wolfpack", "Red Sector A"), wolniejsze w marszowym rytmie ("Four Stars of Hell") oraz dłuższe i bardziej epickie ("The Iron Saint", "Normandy Angels"). Jak zwykle muzycy są w znakomitej formie. Duet gitarzystów w osobach Curran/Mooney zalewa słuchacza całą masą znakomitych riffów i solówek, a wokalista John Falzone udowadnia już po raz kolejny, że jest naprawdę doskonałym śpiewakiem. Momentami brzmi jak Dickinson z odrobiną Barlow'a. Płyta jest naprawdę bardzo dobra, jednak nie wchodzi od razu. Po pierwszych 2-3 przesłuchaniach wydawała mi się przeciętna. Trochę brakowało mi w tym wszystkim jakiś zabójczych melodii, może większego pieprznięcia. Muzyka wpadała jednym uchem, a wypadała drugim. Liczyłem na to, że zgodnie z tematyką będzie niszczyć od pierwszego dźwięku. Chyba wynikało to stąd, że miałem ogromne oczekiwania wobec tej płyty, może zbyt ogromne. Na całe szczęście jednak dałem tej płycie kolejne szanse odkładając na bok wygórowane nadzieje i wreszcie zaskoczyło. Znakomici instrumentaliści, znakomity wokalista i znakomite teksty. Jestem pewien, że jeszcze nie jeden raz dam się zabrać na wyprawę po frontach II-ej wojny światowej razem ze Steel Assassin. Polecam. (5) Maciej Osipiak

Steel Panther - Balls Out 2011 Universal

Swego czasu Ostry napisał m/w tak: "...mimo, że z czasem na grupy te (ogólnie chodzi o kapele sleaze, glam, hair itd. - przyp. red.), po odgarnięciu pyłu zapomnienia, zaczęto patrzeć z pewną humorystyczną nostalgią, a sam hair metal na tle grung'owej zarazy zaczął jawić się niczym "zbawca" Gomułka po okresie stalinizmu...". Oczywiście w dalszej części artykułu w zgrabny acz charakterystyczny sposób dla swojego pokolenia ostatecznie odciął się od tego gatunku. Niemniej od tamtej pory noszę w sobie myśl, że przez przypadek Ostry dotknął sedna sprawy. Jednak to temat do rozważenia nie w tej recenzji, choć bohater niniejszej laurki - Steel Panther - może być przyczynkiem do dalszej dyskusji. "Balls Out" to drugi krążek Amerykanów, poprzedniego nie znam, więc album ten potraktuje jako debiut. Muzycy epatują tu swoim uwielbieniem do blichtru minionej epoki, a tak sarkastycznie potraktowanej przez Ostrego. Muzycznie to najlepsze wisienki z hair metalowego tortu. Wydaje mi się, że bazą wyjściową jest Motley Crue, ale swobodnie robione są wycieczki do dorobku takich wykonawców jak Whitesnake, Ratt, Scorpions, Def Leppard, Dokken, Van Halen itd. Gołym okiem widać, a uchem słychać, że ta muzyka tkwi w każdym z muzyków. Nie mniej każdy z nich jest na tyle uzdolniony, że razem potrafią zinterpretować ją z dużą dozą wyobraźni. Dając jej własne elementy, co powinno budzić niejako szacunek dla tych młodziaków. Myślę, że wielu współtworzących hair metal w latach osiemdziesiątych, z zazdrością wsłuchuje się w ich kawałki, które przy zachowaniu wszelkich standardów i stylistycznych i mainstreamowych, wymykają się schematom tego gatunku. Instrumentalnie są bez zarzutu i perfekcyjni w tym co robią, jednak nie potrzebnie nie epatują swoimi umiejętnościami. I tu dochodzimy do drugiego wymiaru Steel Panther. Muzycznie potraktowali

hair metal bardzo poważnie. Wizualnie i scenicznie również. Lecz ci co podejdą do tego zespołu powierzchownie bardzo się oszukają. Bowiem prawdziwego formatu Amerykanom nadają teksty. Przesycone są one męskim szowinizmem, seksizmem, machizmem, mizoginizmem itd. Także ci "zniewieściali" chłopcy, grający "słodką" muzykę, przebijają w tym temacie wszelkich metalowych macho, z Manowar włącznie. Przy czym traktują to w wybitnie bucowaty sposób amerykańskich buraków, porównywalnie do dowcipów młodzieży z zawodówki. Generalnie robią niewybredny rock'n'rollowy kabaret. Przypominają, że w hard'n' heavy humor i zabawa odgrywały bardzo ważną rolę. O czym ogólnie metal zdaje się zapomniał. Z podobną dozą dowcipu traktują siebie, swoje umiejętności, wygląd, gatunek muzyczny i wszystko to co ze sobą przyniósł. "Balls Out" to dobra płyta. Na pewno powinni po nią sięgnąć ci co lubią hair i glam metal a także ci co lubią dobry hard rock. Natomiast tych co chcieli by się poddać terapii i pozbyć się stereotypów, które przyniosła im edukacja metalowa, również namawiam aby sięgnąć po "Balls Out". (4) \m/\m/

dwupłytowy album, to pożegnanie się z wieloletnim niemieckim perkusistą zespołu. Miły gest, tym bardziej, że to pożegnanie jest trójstronne: na linii muzyk, zespół i fani. Program wydawnictwa jest imponujący. Zawiera utwory od debiutu Jorga w zespole czyli od albumu "Episode", aż po ich ostatni wspólne dzieło "Elysium". W zasadzie wyciągnięto najciekawsze kawałki z "ery" Michaela, choć najbardziej skupiono się na albumie "Vision". Naliczyłem aż pięć kawałków, z "Kiss of Judas" na czele. Dodatkowo dorzucono covery "Burn" (Deep Purple) i "Behind Blue Eyes" (The Who) oraz solowe popisy gitarzysty, basisty i klawiszowca. Co najbardziej cieszy, sam zespół jest w wybornej formie. Czuć, że Stratovarius jest na nowej drodze kariery i odzyskał swoją świeżość i witalność. Przypuszczam, że w wersji wideo z pewnością jest to lepiej widoczne. Liczę, że z nowym perkusistą utrzymają ten kierunek, a nawet postarają się czasami o coś ekstra. Co powinno być łatwiejsze bo w zasadzie całość zespołu będzie pod ręką. No cóż Jorg Michael, Stratovarius oraz fani mają sympatyczną pamiątkę, którą warto było utrwalić na "Under Fleming Winter Skies". (-) \m/\m/

Steelwing - Zone of Alienation 2012 NoiseArt

Nadzieja szwedzkiego heavy metalu uderza po raz kolejny. Wydany w 2010 roku debiut "Lord of the Wasteland" zebrał bardzo pochlebne recenzje, grupa zagrała wiele koncertów, wystąpiła na kilku festiwalach. Polscy fani mieli okazję zobaczyć ich w naszym kraju podczas występów z Sabaton oraz na początku tego roku ze Skull Fist. Chłopcy idą za ciosem i w niespełna dwa lata po jedynce otrzymujemy kolejny krążek zatytułowany "Zone of Alienation". W muzyce nie zaszły żadne większe zmiany. Dalej jest to heavy metal oparty na patentach wypracowanych przez Iron Maiden czy Tokyo Blade, ale odegrany na tyle dobrze, że nie ma się do czego przyczepić. Ogromnym plusem Steelwing jest duża przebojowość tych nagrań. Gwarantuję wszystkim, że refreny takich numerów jak "Brathless", "Tokkotai", "Zone of Alienation" czy "The Running Man" długo nie dadzą wam spokoju. Pozostałe utwory nie są gorsze. Instrumentalny "They Came from the Skies" przywodzi na myśli tego typu utwory Maidenów, natomiast ostatni "Lunacy Rising" jest najdłuższym kawałkiem nagranym kiedykolwiek przez ten zespół. Przez ponad 10 minut dzieje się w nim jednak na tyle dużo i na tyle ciekawie, że nie sposób się przy nim nudzić. Mamy tutaj również "Solar wind Riders" ze znakomitym motywem głównym, który płynnie przechodzi z krótkiego instrumentalnego otwieracza 2097 a.d. oraz rozpędzony "Full Speed Ahead". Nie ma tutaj tak naprawdę żadnego słabego utworu. Uważam "Zone of Alienation" za album lepszy niż debiut. Co prawda niewiele, ale jednak lepszy. Ta płyta raczej nie przejdzie do klasyki gatunku, ale tu chyba nie o to chodzi. Nie każda przecież musi być dziełem przełomowym. Jest to ponad 40minut heavy metalu na bardzo wysokim poziomie. Jedyny szczegół, do którego ewentualnie mógłbym się przyczepić to wokalista. Nie, nie jest słaby, wręcz przeciwnie. Chodzi mi o to, że Riley śpiewa przez niemal całą płytę w wysokich rejestrach, a ja preferuję niższe i bardziej agresywne głosy. To jednak tylko mały niuansik nie mający wpływu na ogólny odbiór płyty. (5) Maciej Osipiak Stratovarius - Under Fleming Winter Skies 2012 earMusic Nie zastanawiałem się, ani nie dociekałem dlaczego Jorg Michael odszedł od Stratovarius. Na tą chwile wakat zajął Rolf Pilve. Jedyne co mnie teraz zajmuje w temacie Stratovarius, to czy dadzą radę. "Under Fleming Winter Skies" to zbiór nagrań z występu na żywo z fińskiej miejscowości Tampere, wydany w dwóch wersjach audio i video. A że akurat mam wersje audio, to na niej się skupimy. Ów

Strefa Mocnych Wiatrów - Verba Veritatis 2011 Fundacja Gniazdo Piratów

Strefa Mocnych Wiatrów z każdą płytą brzmi mocniej, coraz śmielej kierując się w stronę klasycznego heavy metalu. Nie inaczej jest na "Verba Veritatis". To już trzeci album studyjny warszawskiego kwartetu. Jest on dziełem najbardziej dopracowanym w historii zespołu i kto wie, czy nie najlepszym. W klimat albumu wprowadza instrumentalna introdukcja "Intro SMW II" i zaczyna się. Przeważają średnie tempa, oparte na riffowych patentach i pomysłowej pracy sekcji rytmicznej ("Na podbój świata", "Obsesja", "Arka ocalenia" czy tytułowy). Jednak równie pewnie zespół czuje się w rozpędzonych, bardzo dynamicznych kompozycjach, z których warto wyróżnić "Jestem nikim" i "Wilhelm Gustloff". Ten ostatni utwór kontynuuje zapoczątkowaną na poprzedniej płycie serię tekstów o wydarzeniach historycznych, traktując o storpedowaniu niemieckiego statku w czasie II Wojny Światowej. Nie brakuje też tradycyjnie podejmowanej przez zespół tematyki żeglarsko - marynarskiej ("Dość słów", "All Hands On Deck") i bardziej ogólnych rozważań o wręcz filozoficznej wymowie ("Jestem nikim"). Do warstwy muzycznej świetnie dopasowano surowe, bardzo stylowe brzmienie, również nawiązujące do wypracowanych przed laty klasycznych wzorców. Albumem "Verba Veritatis" Strefa Mocnych Wiatrów ostatecznie udowodniła, że nie powinna być szufladkowana tylko i wyłącznie jako wykonawca "metalowych szantów". (4,5) Wojciech Chamryk Stryper - The Covering 2011 Big 3

Najnowszy studyjny album Stryper jest nowy tylko teoretycznie. Z 13 wypełniających go utworów premierowy jest tylko jeden, finałowy "God". Pozostałe to covery, odświeżone przez Stryper w hołdzie wykonawcom, którzy mieli wielki wpływ na ten zespół. Mamy więc kompetentne wykonania klasyków hard rocka: Black Sabbath ("Heaven And Hell"), Deep Purple ("Highway Star") i Led Zeppelin ("Immigrant Song") oraz rozpędzoną wersję "Set Me Free" Sweet. Są też oczywiste utwory Kiss, Kansas, Van Halen oraz UFO z drugiej połowy lat 70-tych. Nowszych utworów jakby

RECENZJE

107


mniej - Stryper od wczesnych lat 80-tych zdobywał coraz większą popularność, częściej inspirując naśladowców niż poszukując natchnienia i wzorów u innych. Nagrali jednak na "The Covering" utwory Judas Priest, Iron Maiden, Ozzy'ego Osbourne'a i Scorpions. Paradoksalnie najsłabszy z ich jest ten najprostszy, "Breaking The Law" Priest - rozlazły, zagrany kompletnie bez energii i przebojowości charakteryzującej oryginał. "The Trooper" i "Blackout" to dla odmiany istne wulkany energii, "Over The Mountain" też się broni. Jedyny nowy utwór, "God" trzyma poziom klasycznych kompozycji Stryper z lat 80-tych. Jest szybki, melodyjny i przebojowy. Nie zmienia to faktu, że "The Covering" to raczej, mimo wysokiego poziomu, rzecz nagrana tylko dla satysfakcji artystów i najbardziej zagorzałych fanów Stryper. Zaskoczeń czy nowych wersji tu nie uświadczymy - wszystkie utwory są zagrane praktycznie tak samo, jak kiedyś. Trudno bowiem uznać za rewelację bardziej gitarowy aranż "Carry On Wayward Son" czy wplecenie chóru śpiewającego partię gitarową w "Heaven And Hell". Można posłuchać. (4) Wojciech Chamryk

składu, założonej w 1980r, formacji. Na szczęście obecny jest duet gitarzystów, którzy grali na epickim opus magnum jakim jest "Honour & Blood". Słychać, że panowie nie wyszli z formy, bo riffy są ciekawe i niosące w sobie jakiś pierwiastek z tamtego okresu. Utwory są lekkie, wysoko śpiewane i przebojowe - lecz niekoniecznie zawsze w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pierwsza płyta nagrana z Doogiem Whitem, czyli "War Machine" niosła jeszcze ślady zadziornej agresji i radosnej zachęty do machania banią. Ostatnie dokonanie Tanku brzmi raczej jakby zostało zebrane z odświeżonych odrzutów z sesji nagraniowej poprzedniego krążka. Nie jest jednak zupełnie źle - ogień okazjonalnie się pojawi, a i same utwory zróżnicowane są, więc nie jest monotonnie. Tank jednak nie sprawia już wrażenia toczącej się na pełnej szybkości, w pełni opancerzonej furii, a raczej umiarkowanie śpieszącej szosą lekkiej tankietki. Podsumowywując, jeżeli ktoś nigdy wcześniej nie słyszał Tanka (są w ogóle tacy metalowcy?) i lubi lekki przebojowy heavy metal o balladowym zabarwieniu to może nawet znajdzie jakąś większą przyjemność w słuchaniu tej płyty. Wszystkich innych stanowczo zachęcam do wrzucenia do odtwarzacza starej dobrej brytyjskiej szkoły jaką sprezentowali nam czołgiści trzy dekady temu, na przykład w postaci "Filth Hounds of Hades". (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

mentami nieodparcie przypomina mi mierne zespoły metalcorowe. Za przykład może służyć kawałek tytułowy, który byłby lepszym kawałkiem, gdyby był po prostu instrumentalny. Metalcorowe zwrotki w "Man Kills Mankind" tak kontrastują z mocarnymi refrenami, że aż głowa zaczyna boleć od tej sprzeczności bodźców słuchowych. Utworom brakuje spójności, a czasem nawet dobrego motywu przewodniego. Przynajmniej gitary brzmią na ogół tak jak powinny. Żeby nie było, że tylko narzekam, nowy Testament ma też parę bezsprzecznie mocnych momentów. Gitarowa solówka w "Native Blood" to po prostu poezja czystej wody. "True American Hate" jest bezdyskusyjnie najlepszym utworem na tym wydawnictwie, znacząco wyróżniającym się na tle innych. W nim w końcu słychać prawdziwą moc i niewykorzystany potencjał, który drzemie w tym zespole. Podobnie jest w "Last Stand For Independence". Praca gitar w balladzie "Cold Embrace" to kolejny silny plus. Naprawdę w tym utworze czuć tytułowy chłód. Mam ciężki orzech do zgryzienia próbując ocenić "Dark Roots of Earth". Z jednej strony jest tam kilka rzeczy, które ukontentowały moją metalową duszę, z drugiej jest tam sporo rzeczy, które mi osobiście przeszkadzały w słuchaniu tej płyty. Dodam jeszcze, że na wydaniu winylowym oraz na limitowanym wydaniu CD zostały zamieszczone jeszcze trzy (!) covery - "Dragon Attack" Queen, "Animal Magnetism" Scorpionsów oraz "Powerslave" Iron Maiden. Można posłuchać jak Testament gra klasyków, a robi to naprawdę bardzo fajnie i przyjemnie. Jak wrażenia po długiej przeprawie z najnowszym Testamentem? Muszę przyznać, że każdy jeden osobnik, który wypowiadał się na temat tejże płyty nie miał racji. Nie jest to najlepsza płyta metalowa 2012 roku, nie jest to metalcorowa wersja thrash metalowej legendy, nie jest to dobry album, nie jest to zły album, nie jest to miła dla ucha wycieczka po mięsistych dźwiękach, nie jest to także asłuchalny wybryk natury. Jest to mocno specyficzny longplay i każdy powinien sam sobie wyrobić o nim opinię. Ja osobiście raczej do niego nie wrócę, jednak daleki jestem od określeniem go mianem słabej płyty. (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Taipan - Snakes 2011 Killer Metal

Najnowsza płyta australijskiej legendy heavy metalu nie jest do końca materiałem premierowym. Na "Snakes" trafiły bowiem wybór utworów z dwóch ostatnich płyt studyjnych Taipan: "Stonewitch" i "Flamethrower". Nie wiem, co powodowało Killer Metal Records by tak postąpić. Co prawda wspomniane krążki ukazały się nakładem zespołu czy maleńkiej firmy i są pewnie trudno dostępne, ale czy nie lepiej było wznowić je w całości, nawet w formie 2CD? Tym bardziej, że zespół nie zmienił się od czasów kultowych EPek z połowy lat 80-tych i kąsa nadal z godną pozazdroszczenia energią. Materiał na "Snakes" jest dość ciekawie zestawiony. Obok krótkich, klasycznych wręcz krótkich utworów, trwających niewiele ponad 3 minuty, jak szybki "Lady" czy rocker "King Of Thieves" mamy też formy bardziej rozbudowane. Wiodą wśród nich prym mający 7'29 "Insomnia" z balladowymi partiami i maidenową galopadą oraz niewiele krótszy "Stonewitch" - równie urozmaicony aranżacyjnie, czerpiący zarówno w warstwie muzycznej jak i brzmieniowej z płyty "Mob Rules" Black Sabbath. Dave zerafa brzmi tu niczym Tony Iommi - można się pomylić, podobnie jak w finałowym "The Cellar". O wtórności nie ma jednak mowy, "Snakes" to płyta warta rekomendacji. (5) Wojciech Chamryk Tank - War Nation 2012 MetalMind

Na początku lat 80-tych ta brytyjska maszyna wojny pluła ognistym gradem bezkompromisowych albumów, które mimo iż nie przysporzyły im szerszej popularności jaką cieszy się Saxon czy inny Iron Maiden, lecz sprawiły, że w podziemnych kręgach metalowych ta kapela uznawana jest wręcz za kultową. To jednak stare dzieje, teraz oblicze pancernego zwierza wojny wygląda inaczej. To już drugi album nagrany przez Tank bez ich charakterystycznego frontmana Algy'ego Warda. Jego charakterystyczny brudny wokal został zastąpiony przez śpiewającego w diametralnie inny sposób Doogiego White'a, który choć prezentuje ciekawą barwę głosu, to jednak mi w Tanku nijak nie pasuje. Wraz z odejściem Warda w Tanku już nie pozostał nikt z oryginalnego

108

RECENZJE

Testament - Dark Roots Of Earth 2012 Nuclear Blast

Premiera tego krążka była oczekiwana przez wielu z niepokojem i z trudem skrywaną ekscytacją od dłuższego czasu. Apetyt stale się zaostrzał, gdy została opublikowana okładka, nawiasem mówiąc Eliran Kantor odwalił kawał bardzo dobrej roboty przy jej tworzeniu, oraz gdy został oficjalnie opublikowany utwór promocyjny. Chyba, żadne wydawnictwo w 2012 roku nie było aż tak wyczekiwane. Generalizuję oczywiście, bo ja miałem inne priorytety niż nowy album Testamentu, ale napięcie dotyczące nowego krążka thrasherów z Bay Area było wręcz namacalne. Gdy już "Dark Roots of Earth" w końcu ujrzało światło dzienne spotkałem się z całą feerią różnych i sprzecznych opinii. Zaobserwowałem, że każdy z kim rozmawiałem na temat tego albumu ma zupełnie inną opinie niż przysłowiowa osoba obok. Dlatego należy zaznaczyć, że jest to album, który każdy osobnik będzie skrajnie inaczej odbierać. Dla innych będzie to najlepsza płyta roku, dla innych, kolokwialnie rzecz ujmując, zwykła kupa. Prawda jak zwykle leży gdzieś po środku. Tyle słowem wstępu, przejdźmy zatem do analizy samej płyty. Myślę, że członkowie zespołu mogli lepiej się postarać przy utworzeniu kawałków, bo aranżacje momentami, najzwyczajniej w świecie, leżą. Przykładem może być otwierający album "Rise Up". Bardzo smaczny, elektryzujący, mięsisty riff... który nagle się kończy... po 10 sekundach, przechodząc w dziwną figurę w średnim tempie. Dziwnych przejść z jednego riffu nagle do zupełnie innego, niezbyt pasującego oględnie rzecz ujmując, jest na tym albumie pełno. No i te melodyjki, momentami zalatujące delikatnie metalcorem. Naprawdę, można je było porządniej wkomponować, by brzmiały lepiej i konkretniej. Kolejną płaszczyzną, która razi jest sprawa partii wokalnych. Wokal jest nagrany zbyt sterylnie i cyfrowo, co sprawia nieodparte wrażenie swoistej sztuczności. Przypomina to trochę styl nagrania wokalu na ostatniej (słabej) płycie Laaz Rockit. Sama maniera śpiewania Chucka Billy'ego też mo-

The 11th Hour - Lacrima Mortis 2012 Napalm Records

Przyznam się Wam, że mam słabość do Eda Warby'ego. Grając w Gorefest i Ayreon zasłużył sobie u mnie na dozgonną sympatię i szacunek. The 11th Hour to dla Holendra zespół w dużej mierze debiutancki, bo sam w nim komponuje, obsługuje wszystkie instrumenty, a do tego śpiewa. Pierwsza płyta była naprawdę udana, ale dopiero druga pokazuje w pełni potencjał tkwiący w tym projekcie. Przede wszystkim zaszły zmiany w składzie, gdyż Roggę Johanssona zastąpił za mikrofonem Pim Blankenstein z Officium Triste. Obaj panowie potrafią potężnie zaryczeć, ale moim zdaniem growl Holendra jest bardziej charakterystyczny i przez to lepszy. Ed dopuścił ponadto do grania innych muzyków. Co ważne, drugą gitarę obsługuje teraz jego stary znajomy z Gorefest Frank Harthoorn. Tak oto The 11th Hour staje się regularnym zespołem, w czym upatruję przyczyn tak znacznego skoku jakościowego. "Lacrima Mortis" to bowiem album po prostu kapitalny! Zawiera wszystko, czego po doom/death metalu się oczekuje. Są wgniatające w ziemię riffy, emocjonalne partie gitar (w których od razu czuć rękę Franka), świetne teksty (vide "Bury Me" prosty, ale piękny!), doskonały wokalny duet (Ed zdecydowanie się rozwinął), potężne i krystalicznie czyste brzmienie, rozmaite udanie wplecione przeszkadzajki (pianino, klawisze, kobiecy płacz) oraz to, co najważniejsze w tej muzyce - KLIMAT! Naprawdę, czegoś tak przejmującego nie słyszałem od bardzo dawna. Chyba od czasów "King of the Grey Islands" Candlemass. Przy takiej muzyce nawet lato, 30-stopniowe temperatury i weseli ludzie na ulicach nie są straszni. Jedynym kawałkiem, który nie porywa, jest moim zdaniem "Rain On Me", który jest strasznie typowy dla tego gatunku, natomiast każdy inny ma w sobie

więcej lub mniej czegoś zniewalającego. Absolutnie musicie posłuchać finałowego "Bury Me", bo bez znajomości tego utworu żaden doomster się od teraz nie obejdzie. To może być "Solitude" tej dekady i jestem w pełni świadom wagi swoich słów. Żeby zweryfikować moje sądy, po prostu sięgnijcie po "Lacrima Mortis". Nie pożałujecie! (6) Adam Nowakowski

The Darkness - Hot Cakes 2012 [Pias]

Po wydaniu dwóch albumów The Darkness rozpadł się. A wszystko za sprawą muszek w nosie nadwornego "kakofoniksa", Frankie Poullaina. Całe szczęście gościu nie postradał rozumu doszczętnie i Anglicy na nowo łoją nam po uszach. The Darkness powraca po siedmiu latach, a ich album "Hot Cakes", należy uważać za renesans całkiem udany. Zespół od początku nie krył swojej fascynacji latami siedemdziesiątymi, szczególnie ikonami nurtu hard'n'heavy (AC/DC, Thin Lizzy, Queen, Judas Priest, itd.) oraz angielskimi grupami z pod szyldu glam rocka (T.Rex, Slade, Sweet, Mud, itd.). Na albumie znalazły sie kawałki ciągle o oldschoolowej konstrukcji, charakteryzujące się świetnymi riffami, przebojowością refrenów, ciekawymi muzycznymi tematami. Sekcja pulsuje tu życiem w typowy rockowy sposób, bez wielkich nonszalancji. Oczywiście gitary rządzą. Brzmienie choć dalekie od szorstkości i brudu, to z całą pewnością pozbawione jest lukru. No i najbardziej charakterystyczne cechy tego bandu, to niesamowity falset wokalisty oraz jajcarskie podejście do całej sprawy. Choć z drugiej strony gdy słyszę głos "kakofoniksa" od razu mam banana na twarzy. Niewątpliwie poczucie humoru dodatkowo podkreśla pozytywne przesłanie muzyczne. Bo muzyka The Darkness ma po prostu nas bawić i robi to w najlepszy sposób. Mnie cieszy, że Anglicy mocno oddani są tradycji. Choć w jednym momencie zadrżałem ze strachu. Ostatnio jest moda na kapele, które do hard rocka dorzucają pewną dawkę post punka, alternatywy, czy innych współczesnych wpływów. Myślę o zespołach typu, Helldorados, Hotel Diablo itd. Dla mnie są to gorzkie piguły do przełknięcia. Przedostatnim kawałkiem na "Hot Cakes", jest cover "Street Spirit (Fade Out)" niejakich Radiohead. Całe szczęście The Darkness podeszli do sprawy bardzo poważnie i zamiast "plumkania" mamy heavy metalową jazdę zahaczającą o Judas Priest. Tak jak już wspominałem, "kakofoniks" ze swoja trupą sprezentował nam niezły album. (4) \m/\m/

The Rods - Vengeance 2011 Niji Entertainment

Nie do końca wiem, co sprawiło, że w 1987 roku The Rods się rozpadli - nie było wówczas takiego dostępu do informacji jak obecnie. Co by się wówczas nie wydarzyło, jedno pozostaje faktem: po 25 latach przerwy zespół wrócił w oryginalnym składzie, odpowiedzialnym za najlepsze albumy z lat 1980 - 85 i zemścił się okrutnie na wszelkiej maści niedowiarkach i malkontentach. "Vengeance" można spokojnie postawić obok takich płyt jak "Let Them Eat Metal" czy "Wild Dogs". Zespół powrócił z tarczą, serwując swym fanom kolejną niepowtarzalną mieszankę hard rocka i heavy metalu. Mamy też przysłowiową wisienkę na torcie - w sabbathowym "The Code" śpiewa, podobnie jak na solowej płycie Feinsteina, Ronnie James Dio. Jest to jeden z najlepszych utworów na tej płycie, ale nie ustępują mu uro-


zmaicony "Ride Free Or Die", przebojowy "Raise Some Hell" czy fantastyczny, szybki killer "Runnin' Wild". Wieńczący album tytułowy utwór "Vengeance" to z kolei czytelne nawiązanie do bluesa i "Dirty Deeds Done Dirt Cheap" AC/DC. Jednak mimo tego zapożyczenia panowie z The Rods mogą z satysfakcją stwierdzić, że zemsta im się udała.(5) Wojciech Chamryk

Threshold - March Of Progress

"Feel Like Rock and Roll" z 1983 roku i wydanego rok później, pierwszego albumu "Beauty and the Beasts", (zespół nagrał również swój drugi studyjny album 'Don't Touch, I'll Scream', który niestety nigdy nie został wydany), a także jako bonus wzbogacony jest o pięć, nigdy nie wydanych utworów. Nowa płyta w całości została cyfrowo zremasterowana przez Barrego Grahama. Muzyka Thunderstick to mieszanka heavy metalu, NWOBHM, hard rocka, Rock and Rolla, poprocka, punka. Wyraziste wokale Jodee Valentine przywołują na myśl damskie zespoły z lat 70 i 80. takie jak Blacklace, Girlschool, Rock Goddess, The Runaways, Joan Jett czy Suzi Quatro. Uwagę przykuwa świetna, klimatyczna okładka jakby rodem wyjęta z jakiegoś klasycznego horror filmu klasy "B" z lat 80-tych. Myślę, że muzyka Thundertick byłaby bardzo dobrym soundtrackiem do jakiegoś old schoolowego heavy metal horroru z tamtej epoki. Doskonała gratka i dokument historyczny dla die-hard maniaków NWOBHM.

2012 Nuclear Blast

postawić na półce obok klasycznych dokonań Tokyo Blade. To porywający zestaw dziewięciu urozmaiconych, rasowych metalowych numerów, świetnie wyprodukowanych przez Chrisa Tsangaridesa. Bez wypełniaczy, nudnych, nikomu niepotrzebnych utworów - czysta esencja gatunku. Boulton ponownie wzniósł się na wyżyny jako kompozytor i gitarzysta - riffy i solówki urozmaiconego "Killing Rays", szybkiego "Condemned To Fire" czy równie dynamicznego "Lunch Case" to mistrzostwo świata. Premierowy materiał dopełnia nagrana na nowo wersja klasyka Blade - "Night Of The Blade" z 1984r, świetnie pasująca do całości. Ruhnow także w tym utworze radzi sobie doskonale, brzmiąc momentami niczym hybryda "Rippera" Owensa, Halforda i Alana Marsha. "Thousand Men Strong" to zakup obowiązkowy dla tych wszystkich, dla których NWOBHM ma szczególne miejsce - w sercu i w kolekcji płyt. (5) Wojciech Chamryk

Joanna Denicka

Rozpoczyna hicior "Ashes", który wyjaśnia w zasadzie wszystko. Przedewszystkim do uszu wlewa się niesamowite pełne, soczyste brzmienie. Naszą jaźń opanowuje prostrza, ale wysublimowana muzyka, która nie ma nic wspólnego z prostactwem. A zupelnie bezpronni stajemy przed głosem Damiana Wilsona. "Ashes" niebezpiecznie buja, poraża motoryką ale przedewszystkim razi melodyjnością fraz śpiewanych przez Wilsona. Żeby nie było, nie brakuje tu ciężkich gitarowych riffów, porywającego sola gitarowego, a czas tego "przeboju" bliski jest siedmiu minut. Nie wiem czemu Anglicy wybrali go na kawałek rozpoczynający ale jest to na tyle niebezpieczne, że łatwo nie da się od niego oderwać. A przecież "March Of Progress" to nie tylko ten jeden utwór. W zasadzie to po nim rozpoczyna się jego właściwa część. Ja sam miałem z tym problem. Dopiero za którymś tam razem udało mi się w gryść w resztę materiału, choć czasami refren z "Ashes" pojawiał się z powrotem niespodziewanie i nagle. Ten włąściwy Threshold na swoim najnowszym dziele jest, jak zwykle bardziej zawiły, mroczny i przemyślany, z większym naciskiem na wyeksponowanie indywidualnych umiejętności instrumentalistów. Oczywiście nie pozbawiony jest kontrastów, choć występują tu w nie tak ewidentny sposób. Bowiem cały czas ma się wrażenie, że ma się do czynienia z mocarną muzyką. Co zdecydowanie podkreśla wspomniane brzmienie, a łagodzi talent zaklęty w głosie Damiana Wilsona. Nie brakuje tu zabawy melodią, nastrojami i emocjami, racząc nasze uszy popisem finezji, niezwykłym polotem, żąglerką wirtuozerii i wszelaką uniwersalnością progresywną. Cały album to popis wokalny Damiana Wilsona. Dzięki niemu muzyka tego zespołu nabrała zupełnie innego wymiaru. Jego głos i wyczucie melodii spowodowało, że niełatwy materiał muzyczny wtłacza się w głowy niczym przeboje z list przebojów. Dla mnie "March Of Progress" to mus dla każdego zwolennika prog metalu. Mam przeczucie, że to album nie tylko na jeden sezon. Radzę się przekonać. (5) \m/\m/

Strati

Trancemission - Naked Flames 2012 Pure Rock

T.I.R. - Heavy Metal 2012 Jolly Roger

Tytuł widniejący powyżej jest może wyświechtany i wyeksploatowany do cna, ale pasuje idealnie do tego włoskiego zespołu i jego debiutanckiego albumu. Nie jest to bowiem żadna stylizacja czy też grupka nawiedzonych małolatów chcących grać jak ich bogowie z lat 80tych T.I.R. to bowiem prawdziwy zespół z tamtego okresu, któremu nie dopisało wówczas szczęście - po nic nie znaczących wydawnictwach rozpadł się w połowie dekady by wrócić po kilku latach i konsekwentnie grać swoje do dziś. Efektem jest rzeczony "Heavy Metal". To kolejna płyta włoskiej grupy, która brzmi niczym nagrana w Niemczech. Pra-ktycznie nie ma tu tak umiłowanych przez zespoły z Italii melodyjnych, powerowych galopad - jest za to klasyczny, ciężki, surowo brzmiący, ale dość melodyjny klasyczny heavy metal. Momentami można odnieść wrażenie, że słuchamy jakiegoś LP z połowy lat 80-tych, wydanego przez Scratch, Earthshaker czy Mausoleum. Przeważają tu szybkie tempa, ozdobione gitarowymi pojedynkami. Niektóre utwory brzmią ciut bardziej przebojowo, ale nawet najbardziej melodyjny z nich, "Shout" ma w sobie sporo mocy i ciężaru, także dzięki mrocznej partii wokalnej. Mamy też utwory bardziej urozmaicone, zróżnicowane rytmicznie ("Roma") oraz ciekawie rozwijającą się balladę ("Hidra") - w której zespołowi udało się uniknąć sztampy i rutyny. Jednym słowem świetny debiut i zarazem dowód na potwierdzenie tezy, że lepiej późno niż wcale! (5) Wojciech Chamryk

Zacznę może od okładki. Widzieliście kiedyś taką tragedię? No, dobra. Umówmy się. Jest wiele naprawdę paskudnych i kiczowatych metalowych okładek, ale łysa, jakby zrobiona i wklejona z paintu łepetyna, z której wychodzą płomienie to juz przegięcie. Abstrahując od okładki, skupmy się na muzyce. Niemiecki Trancemission zaczynał swą przygodę z muzyką metalową we wczesnych latach 80tych jako band Trance. W 1989 roku zmienili nazwę właśnie na Trancemission, by w 1990 znów wrócić do nazwy Trance! Ale to jeszcze nie koniec. W 2000 roku znów powrócili do nazwy Transcemission zmieniając przy kim kilkakrotnie styl grania. Nie wiem o co chodzi w tym ciągłym zmienianiu nazw i po jaką cholerę to robili. Chyba się nie dowiemy. Nieważne. Muzycy często mają jakieś swoje fanaberie. W każdym razie Trance to jeden z tych zespołów, który miał pecha i nigdy się nie wybił. Szkoda, bo w latach 80-tych grali bardzo dobry melodyjny heavy metal w stylu Accept, Gravestone, Talon z hard rockowymi akcentami w stylu Scorpions czy Steeler. Albumy takie jak "Break Out", "Power Infusion", "Victory" były naprawdę bardzo dobre. Przed sobą mam jednak najnowszy krążek Trancemission (znanym także jako Trance) "Naked Flames". Jest to melodyjna, gitarowa hardrockowa płytka która może i nie jest słaba, ani mizerna, ale i specjalnie nie zachwyca. Większość utworów to przyjemny dla ucha i łatwy w odbiorze hard'n' heavy grany w średnich tempach w sam raz do słuchania w radio. Słychać Accept (wokale Lothara Antoniego w szczesólności), wczesny Judas Priest, Bon Jovi, Scorpions, UFO. Myślę. Że nie jest to rzecz niezbędna w twojej kolekcji, gdyż muzyka, którą wykonuje Trancemission słyszeliśmy już setki razy i nie jest to nic oryginalnego. (3) Joanna Denicka

Thunderstick - Echoes From The Analogue Asylum 2011 Heaven And Hell

Thunderstick (dokładnie Barry 'Thunderstick' Graham) to enigmatyczny, zamaskowany perkman znany z pionierów NWOBHM, a dokładnie z grupy Samson (pierwszy zespół Bruce'a Dickinsona). Prawdopodobnie znany bardziej ze swojego nietypowego image, lateksowej sado-maso maski, dziwnego zachowania (Barry Graham grał koncerty w klatce umieszczonej na scenie) niż z imponującej gry na perkusji. Zainspirowany Rocky Horror Picture Show, Alice Cooperem i horrorami z wytwórni Hammer, Thunderstick opuścił Samson krótko po odejściu Bruce'a i powołał do życia swój własny band w 1981 roku. "Echoes From The Analogue Asylum" to kompilacja, zawiera wszystkie kawałki Thunderstick z EP

temu płyta jest wymyślna, skomplikowana i nudna. Dziesięć kawałków leniwie rozlewa się po krążku prezentując wszelkie odmiany metalu, od thrashu, przez US power, śladowy melodeath po progresywno-heavymetalowe granie starej, amerykańskiej szkoły. Nad ciężkim, przejrzystym i surowym brzmieniem unosi się potwornie męczący głos Dave'a balansującego na krawędzi ryku i głuchego chrypienia przechodzącego momentami w zastygający w gardle pisk znany nam wszystkim z jesiennej fali przeziębień. Choć słychać, że głowy kolończyków zaprzątnięte były masą pomysłów na riffy i melodie, słychać też, że masa zespół przerosła, bo "The Dark Half" wydaje się niezgrabnym efektem czasochłonnej i karkołomnej pracy. Oczywiście, można pochylić się nad wyjętymi z kontekstu pojedynczymi wątkami, może da się nawet dostrzec jakieś ciekawe motywy, ale płyt z reguły słucha się całościowo. I całościowo niestety monotonna muzyka z niej płynąca sprawia, że w połowie jednego kawałka mamy ochotę przerzucić na następny, który okazuje się łudząco podobno do poprzedniego, powtarzamy zabieg i tym samym czterdziestopięciominutową płytę obracamy w piętnaście minut. Podejrzewam, że nie o to Niemcom chodziło. (2)

Tokyo Blade - Thousand Men Strong 2011 Fastball Music

"Thousand Men Strong" to pierwsza studyjna płyta Tokyo Blade od bodajże 1998 roku. Dawno już postawiłem krzyżyk na tej zapomnianej grupie nurtu NWOBHM, ale nic dziwnego - ostatnią dobrą płytę wydali wieki temu, w 1986. Później był stopniowy zjazd po równi pochyłej: flirt z komercją, ciągłe zawirowania personalne, których ukoronowaniem było odejście lidera, gitarzysty Andy'ego Boultona. Na szczęście otrząsnął się dwa lata temu i zreformował zespół w niemal klasycznym składzie Boulton, Wiggins, Wrighton, Pierce. Dopełnił go świetny wokalista, Nicolaj Ruhnow i w roku ubiegłym ukazał się album "Thousand Men Strong", który śmiało można

Transnight - The Dark Half 2011 Pure Underground

"Płyta Niemców przypomina naczynie nocne dźwięczne to, błyskotliwe, ale wysiedzieć na tym nie sposób" - pozwolę sobie sparafrazować teatralną recenzję poety Słonimskiego. Debiut Transnight nie szczędzi nam z pozoru giętkich tekstów, co widać już po tytułach: "Devils don´t Wear Plaid" czy "Bite my Shiny Metal Ass" i ubiera je w progresywne kompozycje wypchane połamanymi riffami. Dzięki

Tyketto - Dig In Deep 2012 Frontiers

Nazwę znam od lat dziewięćdziesiątych. Niestety wtedy nie miałem przyjemności ich usłyszeć (chyba, że słyszałem ale nie byłem tego świadom). To też zetknięcie się z "Dig In Deep" jest moim pierwszym spotkaniem z tym zespołem. I zupełnie nie wiem czy mam żałować tak późnego spotkania czy też nie. Bowiem gdyby amerykanie grali tak, jak rozpoczynający album "Faithless", to bym żałował. Wspomniany kawałek aplikuje nam imponujący riffy, którego nie powstydził się sam Jimmy Page. Zaś mocny główny muzyczny temat w raz bardzo melodyjnym refrenem przykuwa uwagę hard rockowego fana. Całość przybrana jest akustycznymi wstawkami gitary i instrumentów smyczkowych, a wspierana przez potężnie brzmiącą sekcję. Brzmienia klarowne acz mocne, mówiące o dużym potencjale Kalifornijczyków. A nad całością prowadzi nas mocny, czysty i melodyjny głos Danny'ego Vaughna. Niestety pozostała część albumu nie zachęciła mnie do głębszego poznania poprzednich dokonań Tyketto. Bardzo przypominała mi to amerykańskie barbeque podstarzałych sentymentalnych zgredów, rozpamiętujących czasy rocka z lat 70-tych w stylu The Eagles czy AOR'u z początków lat 80-tych w stylu REO Speedwagon. Niby rockowo ale co chwila napotykamy odwołania do balladowych upodobań. Przez co nie obywa się bez smęcenia. Owszem trafiły się mocne akcenty typu "Dig In Deep" czy też "Sound Off", ale nie dość, że jakieś schematyczne te utwory to bez specjalnego pazura. Nie znalazłem w nich werwy z "Faithless". No i nie bardzo mogę pogodzić się z tym, że muzycy, którzy wymyślili taki utwór w żaden sposób nie potrafili tego zdyskontować. Próbując wyjaśnić ten stan rzeczy poszukałem na YouTube pierwszych nagrań Tyketto. Nie wiem czy to przypadek, ale większość z nich to ballady i wolne kawałki. Podobne, a nawet lepsze, od "This Is How We Say Goodbye", która kończy najnowszy album "Dig In Deep". Jedyny dynamiczny kawałek, który mi się trafił, to "Forever Young". Z resztą bardzo fajny, utrzymany w konwencji hair/ glam metalowej i ponoć ich największy przebój. Wynika z tego, że kapela od zawsze ma potencjał ale najlepiej czuje się w łzawych i rzewnych dźwiękach. Niestety rzadko takie podejście do muzyki zaspokaja moje zainteresowania. Pewnie dla tego nie zdziwi was fakt, że raczej więcej nie sięgnę po tą płytę oraz, że z tego powodu "Dig In Deep" nie uzyska u mnie więcej niż (3) \m/\m/

RECENZJE

109


UFO - Seven Deadly 2012 SPV

Każdy, kto hołubi w sercu, pamięci i w kolekcji klasyczne albumy UFO z lat 1974 - 1979 będzie pewnie rozczarowany najnowszym krążkiem tego zespołu. Z dawnego UFO pozostała bowiem tylko nazwa i coraz bardziej staczający się w objęcia alkoholu i głosową atrofię Phil Mogg. Zespół regularnie nagrywa i wydaje nowe płyty, ale tylko nieliczne znajdujące się na nich utwory mogłyby powalczyć o miejsce na takich albumach jak "Phenomenon", "Force It" czy "Lights Out". I nie jest to bynajmniej tylko kwestia wieku, bo składu nie tworzą przecież wyłącznie wypaleni emeryci, pamiętający wielkie sukcesy grupy sprzed niemal 40 lat. Problem tkwi raczej w tym, że żyć z czegoś trzeba, dlatego zespół wciąż jest aktywny, mimo braku weny twórczej. Jest to rozmienianie się na drobne i nie zmieni tego w żadnym stopniu fakt, że jest na tej płycie kilka niezłych utworów: ostry, kąśliwy, niczym w 1974 roku, "Wonderland" czy bazujące na bluesie i pochodnych "Burn Your House Down" oraz "The Fear". Zespół popełnił kolejną, bardzo przeciętną płytę, która zainteresuje zapewne tylko najwierniejszych, maniakalnych fanów UFO. (3)

Momentami całość sprawia dość amatorskie wrażenie - zarówno od strony muzycznej jak i brzmieniowej. Zapewne jest to działanie zamierzone, w sensie muzycznego nawiązania czy wręcz stylizacji na dawne czasy. Nie zawsze jest to jednak wiarygodne, bo bazować na najlepszych tradycjach US power metalu trzeba po prostu umieć. Unity mają na razie potencjał, umiejętności, dobrego wokalistę i niewiele więcej. Zobaczymy, co z nich wyrośnie zespołów i płyt jest w tej chwili już tyle, że kolejny klon wczesnego Metal Church, Omen czy Judas Priest nie jest chyba nikomu do szczęścia potrzebny… (3) Wojciech Chamryk

Untimely Demise - City of Steel Wojciech Chamryk

Unisonic - Unisonic 2012 earMusic

Ta niemiecka supergrupa składa się ze znanych, utytułowanych muzyków, którzy grali, m.in., w Krokus, Pink Cream 69 czy Gotthard. Jednak fanów hard & heavy elektryzują tu bardziej dwie inne sprawy: "Unisonic" to płyta, na której Michael Kiske powrócił do metalu oraz do współpracy ze swym kolegą z Helloween, Kaiem Hansenem. Bagatela, po 23 latach! Efektem tej współpracy jest całkiem interesujący, zróżnicowany materiał. Mamy tu zarówno nawiązania do czasów Helloween ("We Rise"), wyprawy w mocniejsze rejony ("Renegade") jak i mnóstwo przebojowego grania, w którym hard rock nabiera momentami posmaku glam rocka w hard rockowym wydaniu. Wyróżnia się tu zdecydowanie opener "Unisonic" czy inspirowany Rainbow "Souls Alive". Takich nawiązań jest zresztą więcej, bo "King For A Day" ma w sobie coś z "Lights Out" UFO, zaś ballada "No One Ever Sees Me" to niemal "Silent Lucidity" Queensryche - ten klimat, smyki… Są też akcenty progresywne ("I've Tried") oraz powermetalowe ("Never Too Late"). Nad wszystkim zaś unosi się fenomenalny głos Michaela Kiske, śpiewającego chyba jeszcze lepiej niż na legendarnych "Keeperach…" z lat 1987 i 1988. Dla fanów Helloween Unisonic to zakup obowiązkowy, inni też się nie rozczarują. (4,5)

2010 Self-released

Tak, tak, już sama okładka wyraźnie implikuje fakt, że mamy tutaj niebezpiecznie bliski kontakt z tak zwaną nową falą thrash metalu. O ile mój stosunek do mnogości zespołów zaliczającego się do tego swoistego ruchu nie jest zbyt pozytywny, w ogólnym tego słowa znaczeniu naturalnie, gdyż zdarzają się młode thrashowe zespoły, które mi imponują swoją formą, o tyle postanowiłem oczyścić swój umysł ze wszelkich uprzedzeń, by obiektywnie podejść do tej recenzji. Od razu mówię, że ten jakże ociekający tolerancją i nowomodną polityczną poprawnością pomysł spalił na panewce. Ale po kolei. Trzech chłopaczków z chłodnych kanadyjskich rubieży wypluło na świat, własnym sumptem, trzydziestominutowy album długogrający. Jakość brzmienia i mastering stoją na dobrym poziomie, co prawda nie na takim jak debiut walijskiego Warpath kilka lat temu, ale stojącym tylko kilka szczebelków niżej. Niestety jest jedna rzecz, której nie mogę po tej drobnej pochwale przemilczeć. O ile brzmienie jest w porządku, wokal jakoś tam w ostateczności może być, bo tragiczny nie jest, ale koniec końców dobry to też nie jest, perkusję słychać tak jak się powinno słyszeć, a solówki ujdą w tłoku, to niestety jest jeden dość istotny szkopuł. Szkopuł, który prześladuje jakieś dziewięćdziesiąt procent, jak nie więcej, młodych thrashowych kapel. Człowiek ma wrażenie, że goście grają przez te bite trzydzieści minut jeden riff plus kilka wariacji na jego temat, tak co jakiś czas. Drodzy młodzi gniewni. To jest dobry patent jak chcecie nagrać jeden utwór, ale jak już nagrywacie płytę długogrającą, to wypadałoby zaserwować jakieś minimalne pokłady oryginalności, kreatywności i inwencji twórczej. Inaczej to wszystko się zbija w taką jednorodną papkę. W dodatku, którą nam usilnie podaje od kilku lat tryliard bezbarwnych zespołów z całego globu. Debiut Untimely Demise nie jest wyjątkiem w tym temacie. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk Unity - Reborn

2011 Frontiers

Jak to w życiu bywa skład Dark Mirror rozsypał się dość szybko. Były już wokalista grupy, Alonso Zo Donoso, szybko zwerbował jednego z poprzednich bębniarzy Dark Mirror i dwóch innych muzyków. Także jego macierzysta grupa uzupełniała skład i pracuje nad kolejnym albumem. Czyli wszystko skończyło się dobrze? Niekoniecznie, bo jak na razie efektem rozłamu w Dark Mirror jest nie najlepsza płyta Unity. "Reborn" ma niewiele do zaoferowania, poza zawadiackim tytułem, kilkoma fajnymi riffami i fantastycznym, rozpędzonym "Welcome To The Masquerade".

110

RECENZJE

Nie jest to pierwsza wizyta zasłużonych hard rockowców na Wschodzie: jeszcze w końcu lat osiemdziesiątych, gdy Związek Radziecki miał się pozornie całkiem nieźle, Heep zapełniali stadiony w tym kraju. Pamiątką po tej trasie z 1987 roku jest LP "Live In Moscow", teraz wschodnie wojaże zespołu dokumentuje podwójny "Live In Armenia". Tym, którzy mogą podważać zasadność wydawania przez zespół takiej ilości koncertówek - bo oprócz tych oficjalnych mamy jeszcze serię autoryzowanych przez Heep bootlegów - odpowiem krótko: dobrego nigdy za wiele. Szkoda co prawda, że rzeczona płyta nie została nagrana w czasie

momentami perkusista gra niemalże punkowo. Wokalista śpiewa nisko, gardłowo, a w jednym fragmencie pojawiają się nawet growl. Mimo pewnych zastrzeżeń słucha się tego bardzo przyjemnie. Zwłaszcza podobać się mogą chwytliwe refreny, które dodają pewnej przebojowości, szczególnie w takich utworach jak "Infamia Tauricida" i "Larga Vida". Moim ulubionym utworem jest najdłuższy (05:12) "Marioneta de la Guerra". Zaczynający się bardzo spokojnie, balladowo, rozwija się w fajny speedowy numer. Ursus raczej sceny nie zawojuje i pozostanie gwiazdą własnego podwórka, zresztą chyba za bardzo ich to nie wzrusza. Grają naprawdę szczerą muzykę doskonale się przy tym bawiąc i chyba o to właśnie chodzi. Płytę wydała niemiecka Pure Steel Records, więc myślę że zainteresowani zespołem nie powinni mieć problemu ze zdobyciem krążka. "Fuerza Metal" to niezły speed/thrash metal dobry na kilka przesłuchań, ale nie wydaje mi się aby ten materiał zagościł na dłużej w otwarzaczach i głowach maniaków. Chociaż mogę się mylić. (3,5) Maciek Osipiak

Wojciech Chamryk

Van Halen - A Different Kind Of Truth 2012 Interscope

Uriah Heep - Live In Athens Greece 2011 2012 earMusic

Kolejny oficjalny bootleg Uriah Heep nie powala tak, jak wcześniejsze wydawnictwa z tej serii. Powód jest bardzo prozaiczny : mamy na tej pojedynczej płycie tylko 13 utworów, podczas gdy wcześniejsze były znacznie dłuższe. Nie wiem czy to zapis jakiegoś krótszego, festiwalowego występu, lub wybór z dłuższego koncertu, ale całość traci na dramaturgii. A szkoda, bo zespół jest w formie, prezentując, poza nielicznymi nowościami, mnóstwo klasycznego materiału z lat 70-tych. Tak więc jeśli komuś nie przeszkadza typowo bootlegowe brzmienie z konsolety i chce posłuchać kolejnych kompetentnych wykonań "Bird Of Prey", "Rainbow Demon", "Gypsy" i kilku kolejnych, obowiązkowych evergreenów Heep - polecam. "Live In Athens Greece 2011" to jednak typowy album dla fanów oraz kolekcjonerów nie znających zespołu na pewno zainteresuje jednak bardziej klasyczny "Live" z 1973 roku. (4) Wojciech Chamryk Ursus - Fuerza Metal 2011 Pure Steel

Uriah Heep - Live In Armenia 2011 Killer Metal

trasy promującej ostatni album studyjny grupy, bardzo udany 'Into The Wild" - te nagrania pochodzą z trasy wcześniejszej. Jednak "Wake the Sleeper" jest też zacnym albumem, więc wybrane z niego - rzeczywiście najlepsze utwory - nie odstają poziomem od klasyków nie tylko grupy, ale i generalnie światowego hard rocka. Ze swego bogatego dorobku zespół wykonał same perełki: "Stealin'", "Gypsy", "Look At Yourself" czy długą, rozbudowaną wersję "July Morning". Wokalista Bernie Shaw radził sobie świetnie z utworami swych wielkich poprzedników, zaś instrumentaliści, ze wskazaniem na gitarzystę i lidera grupy, Micka Boxa i klawiszowca, Phila Lanzona, wypadli równie dobrze. Każdy, kto posłucha tych ognistych solówek czy porywających pojedynków i dialogów gitarowo - klawiszowych, na pewno przyzna mi rację. Nie zabrakło też znaku firmowego Uriah Heep - perfekcyjnych, wielogłosowych chórków. Końcówka płyty to już jazda na najwyższych obrotach: rozpędzony "Easy Livin'", patetyczny "Sunrise" i rzadziej wykonywany na koncertach "Sympathy" z chyba niedocenianego LP "Firefly" (1977). Finałem - chyba jak zawsze w przypadku tego zespołu - jest wykonanie jednego z największych przebojów Heep - "Lady In Black". W sumie ta płyta mogłaby być trochę dłuższa, ale z drugiej strony opus magnum "Live" panowie mogli wydać tylko raz i nie miało większego sensu powtarzanie tego materiału. Fani klasycznego hard rocka powinni zainteresować się, a nawet zainwestować w "Live In Armenia". (4,5)

Ciekawą i dość swojsko brzmiącą nazwę wybrali sobie Kolumbijczycy. Jednak nie chodzi o nasze poczciwe traktory, tylko o niedźwiedzia. Zespół powstał w 2001 roku w stolicy kraju Bogocie. Trzy lata temu wydali swój debiutancki krążek "Hijos del Metal" (2008), którego niestety nie było mi dane słyszeć. W tym roku Ursus zaatakował nowym albumem "Fuerza Metal". Mamy tutaj do czynienia ze speed/ thrash metalem zagranym raczej prosto i mono osadzonym w latach osiemdziesiątych. Nie znajdziemy tutaj skomplikowanych zagrań, riffy słyszeliśmy już wielokrotnie wcześniej na płytach innych zespołów, a brzmienie też jest typowo undergroundowe (to akurat jak dla mnie zaleta). Tempa są szybkie lub średnie,

Żeby nie zapeszyć nie śledziłem informacji z obozu odrodzonego Van Halen. Wiadomo, czasami na linii Eddie - David bywało gorąco. Niemniej gdy na You Tube udostępniono pierwszy singiel, w postaci kompozycji "Tattoo" z fajnym "człapiącym" refrenem" , byłem pewien, że doczekam się po wielu latach kolejnego studyjnego albumu Amerykanów z Lee Roth'em za mikrofonem. Wybrany do promocji "A Different Kind Of Truth" wspomniany już kawałek dość mocno oberwał od fanów. Mnie jednak ucieszył, bowiem zapowiadał, że zespół muzycznie będzie ciążył ku ich pierwszym trzem płytom, a tym samym, nie nastawi się na hiciory typu "Jump" czy "Panama", a doświadczenia z okresu współpracy z Sammy'm Hagar'em i Gary'm Cherone'm ominą szerokim łukiem. Owszem, w perspektywie przesłuchania wszystkich utworów można pokusić się o stwierdzenie, że "Tattoo" nie jest tym najlepszym, jednak swoją rolę spełnił, bo na pewno zwrócił na siebie uwagę. Po za tym "Tattoo" tak na prawdę niczego nie brakuje. Z resztą zespołowi bardzo zależało na powrocie do korzeni i napisaniu muzyki, która klimatem przypominałaby tą z początków kariery. Posunęli się do tego, że sięgnęli głęboko do szuflady i wyciągnęli dema czterech odrzuconych wtedy kawałków. Wśród nich znalazły się wspomniany już singlowy "Tattoo", "She's the Woman", "Honeybabysweetiedoll" oraz "Blood and Fire". Pozostałym trackom również w tej materii niczego nie brakuje. Oczywiście daleko im do wzorców, acz z pewnością nie przynoszą zespołowi wstydu. Jedno co mnie podbudowuje to fakt, że mimo iż panowie z Van Halen mają już swój wiek, to nie stracili wigoru i nie stronią od pełnych energii i mocy utworów. Posłuchajcie chociażby: "China Town", "Bullethead", "As Is" czy "The Trouble with Never". Z resztą każdy z pozostałych kawałków, nawet te zdecydowanie wolniejsze, czy też bardziej melodyjne, nie pozbawione są dynamiki. Po prostu panowie są w dobrej formie. Ba, przesłuchując "A Different Kind Of Truth" z początku byłem wręcz w euforii, nie tylko dlatego, że każda kompozycja niosła ze sobą ów cień czasów minionych, ale głównie z powodu, że były zagrane tak, jakby ciągle był koniec lat siedemdziesiątych. Całość sesji tworzy trzynaście songów. Choć każdy z nich posiada wspomniany już typowy klimat, oraz posiada muzyczne elementy nawiązujące do początków kariery, to zde-


cydowanie różnią się od siebie. I tylko od gustu danego słuchacza będzie zależało, jakiego wymieni swojego faworyta. Pewnie jedni skupią się na tych bardziej ostrych i dynamicznych (niech będą wspominane "China Town", "As Is"), inni na przebojowych (chociażby "She's the Woman i "Blood and Fire")... Mnie za to najdłużej zapadł w głowie "Stasy Frosty", który zaczyna się patentem nie raz wykorzystanym przez Amerykanów tj. akustycznym bluesowym wstępem by później eksplodować ciężką gitarową jazdą. Naprawdę świetna sprawa. Zanim przejdę do podsumowania, przypomnę że w zespole nie ma już basisty Michaela Anthony'ego. Jego miejsce zajęła pociecha Eddie'go, Wolfgang Van Halen. Wolałbym aby do kapeli wrócił pan Sobolewski, ale Wolfi daje sobie radę bardziej niż przyzwoicie. A wracając do albumu "A Different Kind Of Truth" to uważam go za udaną pozycję, która za pewnie przysporzy zespołowi nowych fanów. Nie ma tu fajerwerków ale przedstawia zespół w naprawdę dobrej formie. I życzyłbym sobie, żeby utrzymali ją jak najdłużej. (4,5) \m/\m/

wnictwu. Produkcja trochę przegięła na tej płaszczyźnie. Co to za Venom, gdzie brzmienie wokalu jest cyfrowe, niemalże do bólu? To naprawdę pasuje jak wół do karety i psuje to, co Cronos starał się osiągnąć na tym albumie, bo słychać wyraźnie, że nie oszczędza swych strun głosowych, dając z siebie wszystko. Pomijając ten dość istotny niuans, to reszta spektrum dźwiękowego prezentuje się całkiem przyzwoicie. Co do samych utworów to odczucia mam mieszane. Na szczęście bez większego trudu można znaleźć coś, co niesie szczyptę tej pierwotnej "venomowatości", czy jest to ten swoisty brud w "Pedal To The Metal" czy piekielna przebojowość w "Death Be Thy Name". Poza tym, trwający dobre siedem minut, utwór tytułowy ma w sobie coś z tej monumentalnej epickości "At War With Satan", co budzi lekko nostalgiczne emocje. Cóż z tego, skoro "Fallen Angels" ogólnie rzecz ujmując jest lekkim niewypałem. Daleko mu do tego, by nazwać go klapą czy katastrofą. Równie daleko mu jednak do tego by piać nad nim z zachwytu, czy po prostu najzwyczajniej w świecie przyznać, że jest dobry. O kosmicznej odległości do tego, co Venom wypuścił z piekła na początku lat osiemdziesiątych nie wspominając. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Vendetta - Feed the Extermination 2011 Massacre

Zastanawia mnie po co powstają takie płyty, jak wyżej popełniony "Feed The Extermination". Nudne, banalne, porażające wręcz swoją beznadziejnością. Prostackie riffy, solówki bez najmniejszych oznak jakiegokolwiek polotu plus ten tępy jednostajny, i w dodatku przeepicko mierny wokal. Nie wiem jak można sprowadzić taki zespół jak Vendetta do takiego katastrofalnego poziomu. Wiadomo, Niemcy nigdy nie grali jakiegoś niesamowicie oryginalnego metalu, ale ichni melodyjny, agresywny teutoński thrash na trwałe wcementował swoje trzy grosze w historii. Teraz, ostatni muzyk z oryginalnego składu, basista Klaus "Heiner" Ullrich, prowadzi tę zasłużoną, swoistą wręcz legendę można by rzec, na totalne pustkowie banalnego brzmienia i nudnawego szarpidructwa. Ta... muzyka nie ma żadnych znamion dawnej Vendetty. Powiem więcej, bo tu już nie chodzi o naśladowanie dobrego stylu z przeszłości, ta muzyka nie ma żadnych znamion charakteryzujących jakikolwiek dobry metal. Generalnie lepiej sobie z miejsca tę pozycje darować. (1,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Venom - Fallen Angels 2011 Spinefarm

Każda nowa płytka pod szyldem Cronosa i spółki to nie lada pakunek skonfundowania i konsternacji. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że będąc kapelą z ponad trzydziestoletnim dossier trudno jest wydawać wzniosłe albumy, które porwą fanów, jednocześnie nie zjadając własnego ogona. Zwłaszcza, gdy mowa o protoplaście black metalu oraz poniekąd thrash metalu. Wszystkie nowe wydawnictwa będą bezlitośnie porównywane do albumówmonumentów, które na trwałe zapisały się zczerniałymi literami w historii metalu. Gdy pada hasło Venom od razu pierwsze co przychodzi na myśl to takie pomniki jak "Black Metal", "At War With Satan", "Welcome To Hell". Venom jednak się nie skończył na nich, Venom dalej tworzy. Niestety te twory to już nie takie arcydzieła. Ostatnie dokonanie Cronosa i jego dwóch towarzyszy to trzynasty album długogrający. Tak jak w popularnym zabobonie, tak samo i w tym przypadku liczba trzynasta nie jest zbyt szczęśliwa. Album nie powala. Maniera z jaką został nagrany wokal Cronosa odbiera wiele uroku temu wyda-

Viking Skull - Cursed By The Sword

bardziej, że muzycznie Kolumbijczycy wycisnęli ze stylu wszystko co najlepsze i zaproponowali nam osiem szybkich, energetycznych, mocnych i z jadem, osadzonych w powerowej tradycji kawałków, z fajnymi riffami, niezłymi solami oraz wpadającymi w ucho melodiami. Także każdy maniak będzie miał zapewniony headbanig przez ponad 40 minut. Wszystkie instrumenty chodzą tu bezbłędnie, a wokalista wydziera się miło dla ucha metal maniaka. Zdaje się, że jedynym błędem to produkcja. Muzycy nagrywali gdzieś u siebie. Wyszło to przyzwoicie ale brzmienie jest jakoś takie głuche. Nie pomogły tu paluchy niejakiego Piet'a Sielck'a, który zajął się masteringiem i post produkcją. Na uwagę zasługuje także tematyka utworów. Muzycy wzięli na tapetę część mitologii, która traktuje o tajemniczej krainie i jej mieszkańcach, hiperborejczykach. Także mamy tu pewien koncept. "Hyperborea" to kolejny przykład, że mimo zafascynowania starymi dźwiękami można ułożyć je na nowo tak, że zainteresują także starych wyjadaczy. Poza tym melodyjny power metal to nie tylko ten włosko-fiński odłam z klawiszami i warto zająć się tym bardziej gitarowym acz ciągle melodyjnym, co udowodnili nam muzycy z Vorpal Nomad. Ich "Hyperborea" była miłą odmianą wśród całej masy, często nieudanych debiutanckich produkcji kapel na nowo dążących do większego zainteresowania melodyjnym power metalem. (4)

kłe pastwienie się nad przeciwnikiem tak jak podczas walki Kliczki z Adamkiem. Od początku jesteśmy raczeni doskonałym thrash metalem, nawałnicą szybkich i brutalnych riffów. Pojawiają się co jakiś czas zwolnienia, ale i one nie przynoszą wytchnienia. Są niebywale ciężkie, wbijają słuchacza w fotel niczym młot pneumatyczny. Solówki są czasem klasycznie melodyjne, a czasem atonalne, wajchowane niczym w Slayer czy naszym Vader. Nowy bębniarz zrobił kawał dobrej roboty. Gra bardzo agresywnie, gęsto i napędza cała maszynę. Wokal jest na tym samym poziomie, do którego przyzwyczaił nas na poprzednich płytach. Wulgarny i agresywny wrzask pasuje idealnie do muzyki Warbringer. Nie będę się rozpisywał na temat każdego utworu, gdyż wszystkie prezentują zajebiście wysoki poziom. Jedynym wyróżniającym się kawałkiem jest przedostatni na płycie "Behind the Veils of Night". Jest to spokojny instrumental, który z wokalem mógłby być całkiem sympatyczną balladką. Piątka Thrashers z Kaliforni poprzednią płytą "Waking Into Nightmare" postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czy udało się im ją przeskoczyć? Chyba nie. Czy nowa płyta jest słabsza? Na pewno nie. Warbringer utrzymali ten sam wysoki poziom, a nam pozostaje się tylko z tego cieszyć i delektować się ich doskonałym thrash metalem. (5,5) Maciek Osipiak

2012 Transcend Music

Kobity, whiskey i Rock n' Roll, tak mniej więcej można by określić główny obiekt zainteresowań Viking Skull. Zespół ów raczej nie jest w naszym kraju szerzej znany, więc może nieco przybliżę kilka faktów na temat Czachy Wikinga. Kapela pochodzi z Corby w Anglii, postała niecałe dziesięć lat temu i składa się z członków stoner metalowego zespołu Raging Speedhorn. Viking Skull to piątka pięciu zapijaczonych mord, która na swoim najnowszym albumie "Cursed by the Sword" serwuje nam dziesięć pijackich alkoholowych przyśpiewek. Muzycznie to taka mieszanka heavy rocka, brudnego rock n' rolla i metalu. Słychać wpływy ekipy Lemmy'ego, W.A.S.P (posłuchajcie tytułowego kawałka i "Pumped:), Rose Tatoo, czy Nashville Pussy, ale i wszechobecne są tu też akcenty sludge/stoner metalowe z pod znaku Orange Goblin, High On Fire, The Gates of Slumber czy southern rocka. Płyta brzmi bardzo ciężko, na główny plan wysuwa się dudniący bas, przepity whiskey głos Roddy Ston'a, mocno przesterowane gitary, ale i sporo tu chwytliwych riffów i bardzo fajnych, melodyjnych solówek na wysokim poziomie. Słucha się tego naprawdę miło i przyjemnie. Na początku nieco irytował mnie harczący jak stary żul głos Roddy Stone's, ale już po drugim przesłuchaniu całkiem przestał mnie razić. Kawałki wpadają w ucho i po przesłuchaniu aż chce się zanucić: "You look like I need a beer, you look like I need a shot!". Są naprawdę dobre, a niektóre wręcz świetne! Dla mnie najjaśniejsze punkty tej płyty to "This is the End", "Machine Gun Honey", "Fire". Zwieńczeniem płyty jest rewelacyjny, nieco wolniejszy ponad siedmiominutowy "Sleepwalk" z ciężkim, sabbathowskim doomowym riffem. Brzmienie płyty również jest na najwyższym poziomie. Muza Viking Skull pasuje w sam raz na mocno zakrapianą imprezkę. PS. "Cursed by the Swor" należy słuchać głośno! Rock on the Skull! (4) Joanna Denicka Vorpal Nomad - Hyperborea 2012 Metalodic

To w zasadzie też debiut. Kolumbijski Vorpal Nomad w 2010 roku wypuścił własnym sumptem piecioutworową EPkę "The Spirit Machine". W następnym roku pojawiły się pojedyncze utwory, które zwróciły na zespół szerszą uwagę. Czego efektem jest duży oficjalny debiut. "Hyperborea" zawiera power metal w stylu niemieckim - wyraźne wpływy Gamma Ray czy Iron Savior - oraz ogólnie heavy metalu. Dawno nie słyszałem aby młoda kapela brała się za ten odłam heavy metalu, tym większy plus dla muzyków z Vorpal Nomad. Tym

\m/\m/

White Wizzard - Flying Tigers 2011 Earache

Walpurgis Night - Under The Moonlight 2012 My Graveyard

No proszę Walpurgis Night to Włosi, ale też grają tak, jakby urodzili się w Niemczech i to wiele lat temu. Grają razem raptem od trzech lat, ale na swym debiutanckim krążku zadziwiają zgraniem, konsekwencją i umiejętnościami. Klasyczny heavy metal A.D. 1984 w ich wydaniu nie robi absolutnie wrażenia archeologicznego wykopaliska czy skostniałego reliktu. To muzyka tętniąca życiem, energią, porywająca od pierwszych sekund ostrego, zadziornego openera "Castle Ghoul". A później jest jeszcze lepiej, ze szczególnym wyróżnieniem urozmaiconego przyspieszeniami rockera "Devil Sight" i piekielnie przebojowego "Laser Smash". Słychać co prawda, że zespół z Turynu lubi Stormwitch i ileś innych niemieckich kapel. Nieobce są mu też dokonania Iron Maiden ("The Assassin") oraz dźwięki bliższe klasycznego hard rocka ("Nightrider"). Jednak szczególnym uwielbieniem muzycy muszą darzyć Mercyful Fate, a wokalista kilka razy nawet udatnie naśladuje - wydawałoby się nie do podrobienia - falsety Kinga Diamonda. Najbliżej mistrza jest chyba w utworze tytułowym. Może brak im jeszcze oryginalności, ale wszystko przed nimi, tym bardziej, że w finałowym, trwającym ponad 7 minut "The Temple Of Anubis" poza zapożyczeniami mamy sporo ciekawych pomysłów. "Under The Moonlight" Walpurgis Night zgłasza akces do ligi takich grup jak Wolf, Steelwing czy Helvetets Port - warto przyjrzeć się przy okazji kolejnej ich płyty, co z tego wyjdzie. (4) Wojciech Chamryk Warbringer - Worlds Torn Asunder 2011 Century Media

Nowy Warbringer! Czy można się było spodziewać po nich czegoś innego niż konkretnego pierdolnięcia między oczy? No Właśnie. Od pierwszych sekund kawałka "Living Weapon" leżymy na deskach. Nokaut następuje już w pierwszej rundzie, a później to już jest zwy-

Pomimo tego, że zespół White Wizzard istnieje zaledwie od kilku lat, a będący tematem niniejszej recenzji krążek jest dopiero jego drugim albumem, pogubiłem się zupełnie, jaki jest aktualny skład grupy. Stan na chwilę obecną jest taki, że część składu, firmująca "Flying Tigers" nie gra już w zespole. Co będzie dalej przyszłość pokaże. Nie sądzę jednak, by najbliższe lata były dla Amerykanów niełaskawe, bowiem "Flying Tigers" to świetny album! Ba - to płyta marzenie dla wszystkich wielbicieli klasycznych, heavy metalowych dźwięków, ale nie brzmiących tak archaicznie, jak wiele LP's z wczesnych czy nawet połowy lat osiemdziesiątych. Już debiutancki album grupy, "Over The Top" okazał się naprawdę udany, ale "Flying Tigers" przebija go praktycznie pod każdym względem. Już dwa pierwsze utwory: "Fight to the Death" i "West L.A. Nights" - szybkie, dynamiczne, skrzące się riffami udowadniają, że lekko, mimo dozy przebojowości, nie będzie. Pewnym zaskoczeniem może być kolejny, na poły balladowy, patetyczny, epicki w klimacie "Starchild", ale to też plus dla chłopaków - eksperymentują, ale nie z tanecznymi rytmami czy innym techno, jak inne, "metalowe" zespoły. Utwór tytułowy i "Night Train to Tokyo" są delikatnie podszyte hard rockowymi inspiracjami - nawet, jeśli zespół będzie się tego wypierać, słychać w nich dokonania chociażby UFO. "Night Stalker" idealnie pasuje na początek strony B wydania winylowego płyty jest szybki, piekielnie dynamiczny i chwytliwy. Sporo też się dzieje w ozdobionym orientalnymi smaczkami "Fall of Atlantis", jednak dla mnie największą niespodzianką na tej płycie jest trwający ponad 9 minut "Demons and Diamonds" - urozmaicony, stopniowo się rozwijjący, aż do typowego dla White Wizzard, atomowego przyspieszenia. Emocje studzi instrumentalny "Dark Alien Overture", by poprzez utrzymany w średnim tempie "War of the Worlds" przejść do finału albumu. "Starman's Son" to kolejny utwór, w którym młodzi muzycy biorą się za bary z większą formą i wychodzą z tej walki zwycięsko. Słychać, że pomimo permanentnych zmian składu styl zespołu

RECENZJE

111


okrzepł - nagrywa coraz dłuższe płyty, ale oznak zmęczenia materiału nie widać. Ciekawe, co wysmażą w przyszłym roku, jeśli utrzymają formę?! (5). Wojciech Chamryk

patenty we współczesnej wersji heavy metalu. Choć słychać wiele wspólnych mianowników między "Midnight Strikes", a "Life's Blood", słychać też, że zespół dojrzał stylistycznie, kompozycyjnie i technicznie. Mniej szczeniackich "pseudo-neoklasycznych" popisów na rzecz tradycyjnych harmonii naprawdę podniosło poziom krążka. Szalę oczywiście przeważył brak rzygania. (3,2) Srati

Wicked Side - Welcome To The Other Side 2012 Self-Released

Zespół z Białegostoku nie zwalnia tempa - po udanym promo z 2010r. i serii koncertów wydał właśnie debiutancki MCD. Materiał jest już co prawda częściowo znany, bo "Leader Of The Blind" i "The Mirror" ukazały się już na debiutanckim demo, ale wiele się od tego czasu zmieniło. Śpiewającego na początku kariery Wicked Side gitarzystę Macieja Rusiniaka zastąpił basista Przemysław Przytuło. Obecny wokalista śpiewa niżej, drapieżniej od poprzednika. Dodaje to muzyce mocy i ciężaru. Zmienili się także perkusista i drugi gitarzysta. Nowy skład firmuje udoskonaloną wersję wspomnianych kompozycji oraz trzy nowości. Pierwsza z nich, opener "Something Wicked" jasno pokazuje, że zespół wciąż czuje się najlepiej w graniu łączącym melodykę zespołów pokroju Iron Maiden z energią charakterystyczną dla wczesnej Metalliki. Później jest równie dynamicznie, a nieliczne chwile wytchnienia dają zwolnienia czy balladowy początek "The Other Side Of Mirror". Finałowy "Wicked Side" to najlżejszy i zarazem najbardziej melodyjny utwór na tej płytce, z bardzo chwytliwym refrenem. Zresztą muzykom udało się ciekawie połączyć motoryczne riffy z ciekawymi, zapadającymi w pamięć melodiami, co podkreślają jeszcze solówki Rusiniaka. Niestety brzmienie "Welcome To The Other Side" nie poraża - to wciąż standardy poprawnego demo. Zespół w wydaniu koncertowym i płytowym to dwa zupełnie odmienne światy. Zabrakło tu tej dynamiki, energii i koncertowego szaleństwa. Pozostaje mieć nadzieję, że był to typowy wypadek przy pracy, bo Wicked Side ma to wszystko, co powinno w przyszłości zaowocować udanym, dopracowanym pod każdym względem debiutanckim albumem. (4) Wojciech Chamryk

Wig Wam - Wall Street 2012 Frontiers

Nie jestem wielkim fanem tego zespołu, ale też nie unikam kontaktu z jego wydawnictwami. A że ostatnio zostałem zmuszony być nadwornym opisywaczem m.in. hard rokowych produkcji, to też musiałem mocniej zapoznać się z ostatnim albumem norwegów. Glamowcy grają przystępną muzę i starają się aby przypadła do gustu ogółowi. Zdziwiło mnie, że mimo wszystko, nie idą na łatwiznę. Praktycznie każdy utwór to kawałek innego tortu. Tytułowy "Wall Street" to dynamiczny hicior, do przytupywania w każdej chwili. "OMG! (Wish I Had A Gun)" to również mocna muza z walcowatym riffem ale z nośnym refrenem. "Victory Is Sweet" to wolny kawałek ale nie nazwałbym go balladą. Ma podniosły, niesamowity klimat i jest najdłuższym na całym krążku. "The Bigger The Better"... Wig Wam zawsze kojarzył mi się z Motley Crue. I właśnie "The Bigger The Better" jest tego ewidentnym przykładem. "Tides Will Turn" to niezła i jedyna ballada. "One Million Enemies" rozpoczyna się klawiszami, którymi nie powstydziłyby się soulowe tandemy z lat 70-tych. Wymieszane zostały z hard rockową jazdą oraz pewną dozą nowoczesnej motoryki. "Try My Bady On" to hard rockowa jazda z śladowym posmakiem southern rocka. Ponownie kłania sie Motley Crue. "Things Money Can't Buy" to instrumentalny, wolny kawałek, który nie wiedzieć czemu przywołuje Gary Moore'a. Nawet w wypełniaczach "Bleeding Daylight", "Wrong Can Feel So Right" oraz "Natural High" muzycy starają się urozmaicić dźwięki. Nie sposób nie pochwalić gitarzysty Teeny, który nie dość, że ma ciekawe pomysły na riffy, to przeważnie każdy kawałek ozdabia swoim solowym popisem. Nie wiem czy ta różnorodność będzie atutem "Wall Street". Sam wolę gdy hard rockowa muza jest bardziej spójna. Poza tym rozmaitość w kompozycjach tego albumu może być odebrana, jako jej nierówność. Choć i tak jest tu parę bezbarwnych kawałków. Niemniej mnie ten album słucha się całkiem przyjemnie. (4)

umiejętności, a i pomysły melodyczne są też typowe. Klawisze natomiast mimo, że nie sforują się do przodu, to w tle też potrafią czasami wkurzyć. Najlepiej prezentuje się praca gitary oraz sekcji rytmicznej ale po przez podejście do muzyki nie pozwala im na rozwinięcie skrzydeł. Nad kompozycjami też nie ma co się rozwodzić. Są zwyczajne do bólu. Zachowane mają wszelkie cechy, podobne pomysły, znajome klimaty i emocje, jak w większości pokrewnych produkcjach. Jedyny kawałek, który zwrócił moją uwagę to "Angels of Babylon". Typowy, ale na tyle zadziorny i bezpośredni, że wybija się na tle innych. Poza tym wokal zabrzmiał tu najmocniej i odśpiewano go z pomysłem. Praca w studio można rzec na zadawalającym poziomie, także instrumenty brzmią tu jak powinny brzmieć i każdy z kawałków otrzymał odpowiednią oprawę. Generalnie muzycy Winters Verge podchodzą do swojej pracy profesjonalnie, szkoda tylko, że zadawalają się jedynie rolą odtwórców i rzemieślników. Najwidoczniej wolą niewielkie grono stałych fanów. Nie wyobrażam sobie aby ktoś z poza nich zainteresował się tym zespołem i tą płytą. (2,75) \m/\m/

Strati

Wolfen - Chapter IV 2012 Pure Legend

Już po pierwszych sekundach pierwszej po intro kompozycji "D.F.A.I.T." pomyślałem, że to muszą być Niemcy. I nie pomyliłem się. Panowie - wspierani w "Birmingham 6" przez nieznaną mi z nazwiska niewiastę - łoją klasyczny heavy/power/thrash. Od takich zespołów jak Wolfen nieudacznicy z Tyrant Eyes mogliby się uczyć jak grać metal. "Chapter IV" to bowiem solidne, rzetelne granie. Bez fajerwerków, ale też i wpadek. Zakorzenione w latach 80-tych ubiegłego wieku, ale brzmiące mocno, klarownie i współcześnie. Może i nie wnoszące za wiele nowego do gatunku, ale nie sprawiające wrażenia nienaturalnej stylizacji. Wśród 12 utworów zdecydowanie wyróżniają się te szybsze, pełne dynamiki, energii i surowości, jak "The One", powerowy "Unbroken" i finałowy "Demons". Utworom utrzymanym w średnich tempach czy balladach momentami czegoś brakuje, a zespołowi zdarza się zepsuć dobrze zapowiadający się numer sztampowym, pseudo przebojowym refrenem, jak w "I Am I". Nie zmienia to faktu, że płyty nieźle się słucha i zwolennicy takich dźwięków powinni zainteresować się Wolfen.(4) Wojciech Chamryk

\m/\m/

Widow - Life's Blood 2011 Pure Steel

Minęło osiem lat i Widow wydał czwartą płytę. W międzyczasie poszukiwał muzycznej tożsamości i eksperymentował z gościnnymi żeńskimi wokalami. Omawiany "Life's Blood" choć nieskomplikowany i stereotypowy, po katastrofie debiutu witam z otwartymi ramionami. Przede wszystkim zespół pozbył się beczącego echa ciągnącego się z Widow zdaje się aż do trzeciej płyty i wykrystalizował styl, który można określić jako hard'n'heavy odrobinę okraszone tak zwanymi "neoklasycznymi" gitarami i wokalami balansującymi w stylistyce Halloween i The Dogma. Dzięki oparciu dynamiki utworów na archaizującym stylu początku lat osiemdziesiątych (znów wraca NWOB HM) i ubraniu we współczesne, mocne i intensywne brzmienie, "Life's Blood" wiele zyskało. Płyta jest energetyczna, melodyjna i - w przeciwieństwie do debiutu - dobrze się jej słucha. Estetyka hard'n'heavy w połączeniu z charakterystycznym stylem śpiewania i ułożeniem linii wokalnych sprawiają, że Widow zamiast kojarzyć się z nieudolną, rzygającą wersją Sonata Arctica kojarzy się raczej z Leatherwolf lub Angel Witch. Tym samym Amerykanie wpisują się nawet nie tyle w nurt zespołów archaizującym stylem, ale nie produkcją, ale raczej w nurt, który sprytnie osadza tradycyjne

112

RECENZJE

Zandelle - Shadows of the Past 2011 Pure Steel

Winters Verge - Beyond Vengeance 2012 Massacre

"Beyond Vengeance" to czwarty z kolei album power metalowców z Cypru. Podejrzewam, że to egzotyczne miejsce jest najważniejszym argumentem do poświęcenia uwagi tej kapeli. Bowiem Winters Verge muzycznie są typowymi przedstawicielami europejskiego melodyjnego power metalu z pewną domieszką heavy metalu. Najgorsze jest to, że muzycy za wszelką cenę starają się zachować typowe cechy tego nurtu. Robią to świadomie i z premedytacją. Plusem tej postawy jest jedynie to, że zmienia się ona wraz z czasem i zmianami zapatrywania, jak powinien taki styl współcześnie brzmieć. Dzięki temu na "Beyond Vengeance" wokalista śpiewa a nie pieje. Na pierwszym planie jest gitara, pozwalając klawiszom czasami wystrzelić do przodu. Niemniej śpiewak nie posiada powalającej barwy głosu czy też

wgryźć i która nie wchodzi za pierwszym czy drugim razem. Po kilku latach spędzonych pod skrzydłami Limba, przeszli do Pure Steel i dzięki nim wznowili EPkę oryginalnie wydaną własnym sumptem w 1996 roku, jako "Shadows of the Past". Muzycy nagrali cztery kawałki z EP na nowo i dorzucili też kilka numerów z longplayowego debiutu "Shadows of Reality". Ten pierwszy pakiet starych-nowych kawałków robi bardzo pozytywne wrażenie: archaizujące, tradycyjne utwory nagrane z współczesnym, dobrym (lepszym niż pierwsze ich longplaye) brzmieniem to najlepsza droga jaką mógł obrać taki klasyczny zespół jak Zandelle. Zaskakuje ballada "Angel" - z prostym, koncertowym refrenem nie przypomina pretensjonalnych ballad początkujących zespołów. Trzy ostatnie tracki są publikowane po raz pierwszy. "Unleashed" to stary, ale dotąd nienagrany utwór Amerykanów. Utrzymany w średnim tempie, zaskakująco masywny i ciężki "Scream my Name" jest nowy, a "Bad Boys" to cover Whitesnake. Dobór tracków sprawił, że, "Shadows of the Past" trudno wpisać w poczet nikomu niepotrzebnych składanek. Mają panowie nosa do dobrych strzałów. Przecież idealnie trafili z nazwą. Poszukując informacji o grupie w Internecie nie wyskakuje nic innego. Tylko Zandelle - zespół. Dlaczego? Założyciel, George Tsalikis, posłużył się wyimaginowaną nazwą swojego bohatera w grze Dungeons & Dragons. Norweski I miał zgoła odmienny pomysł. (-)

Przez jednych uważany za zespół niezwykle rozpoznawalny, przez innych za niezwykle nudny. Zandelle pochodzi z Nowego Jorku, gra amerykański heavy metal, a założył go pierwszy wokalista Gothic Knights, jeszcze w czasach, kiedy Rycerze nie dysponowali żadną płytą. Myślę że i pierwsi i drudzy mają odrobinę racji. Zandelle z jednej strony gra w dość specyficzny, równy i monolityczny sposób nie pozwalając sobie na zbytnią ekspresję, a z drugiej nie dziwne, że ten styl z pozoru może wydawać się nieciekawy. Być może wynika to z tego, że Amerykanów cechowała charakterystyczna realizacja płyt - brzmią one nieco "ciasno" i mało przestrzennie. Coś, co w normalnych warunkach uznalibyśmy za wadę i błąd w sztuce, w przypadku Zandelle jest po prostu ich znakiem rozpoznawczym. Styl ten podtrzymują nawet grając na żywo. Niewątpliwie Zandelle tworzy muzykę, w którą trzeba się

Zarpa - Las Puertas Del Tiempo 2012 Karthago

Z Zarpą już dawno nie mieliśmy przyjemności. Tak się złożyło, że poprzedni album "Iberia" ominął naszą redakcję, i tak, przerwa w kontaktach z Hiszpanami, w naszym wypadku, trwała nie trzy lata a pięć. A szkoda bo ich muzyka zawsze dostarczała nam niezgorszych doznań. Nie inaczej jest w wypadku "Las Puertas Del Tiempo". Płyta utrzymana jest przeważnie w szybkich i średnich tempach oraz atakuje nas bezlitośnie soczystym klasycznym heavy metalem. Nie wiem jak to jest, że takie grupy nie mają problemu w komponowaniu i aranżowaniu znakomitych, ciągle świeżo brzmiących klasycznych kawałków. Bez problemu nadają im brzmienia, gdzie bez krępacji i z dobrymi rezultatami, korzystają z współczesnej techniki, a mimo wszystko słychać w nich "oldschool". Za to wiele młodych kapel uwielbiających lata osiemdziesiąte ma tak wiele problemów w odtworzeniu takiej muzyki i jej klimatu. Nie ważne... wróćmy do nowej propozycji Zarpy. Załoga z półwyspu Iberyjskiego ma tendencje aby aplikować nam długie albumy. Tym razem mamy do czynienia z ponad godziną muzyki. Nie jeden band w tym czasie może się wyłożyć lub zanudzić słuchacza. Nie dotyczy się to do tego zespołu. Cały album to czad, riffy, melodie, sola, potęga sekcji, agresja gitar... po prostu magia klasycznego heavy metalu. Każdy z kawałków wciąga, hipnotyzuje dynamiką i energią. Niewiele jest zwolnień. Najdłuższe są w "Trovador/ Trovador electrico", na początku jest akustyczny fragment stylizowany na flamenco czy inne fado oraz "En soledad", który bardziej jest wolną kompozycją niż balladą. A jeśli chodzi o najlepsze momenty, to jakby człowiek uparł się, to wymieniłby każdy utwór po kolei. Ja preferuje kawałek z specyficzną rytmiką "Demonios en tu cabeza" oraz najszybszy "Chicas del Metal", ale czy "Rescatame", "Karthago", "Esto es Heavy Metal", "Vuela libre el dragon" oraz "Mensajeros del sol" są od nich gorsze? ...Sami widzicie "Las Puertas Del Tiempo" to znakomity kawał heavy metalowego grania. Mam też wrażenie, że z płyty na płytę Hiszpanie są coraz lepsi. Nie ma co, rekomenduję ten album. (5) \m/\m/


Bitter End - Have a Nice Death 2011/1988/1991/1992 Metal On Metal

Kolejny zapomniany thrash metalowy ze-spół powrócił do świata żywych. Do tej pory mieli na koncie demo "Meet Your Maker" oraz pełen album "Harsh Realities". Bitter End nie był anonimowym zespołem, nawet w Polsce. Jako ciekawostkę napiszę, że nr 1/91 Thrash'em All, w podsumowaniu roku 1990 w kategorii najlepszy album sklasyfikowano 100 wydawnictw, debiut Bitter End uplasował się na 40 miejscu wyprzedzając takie klasyki jak "Iced Earth", "Into the Mirror Black", "The Eye", "Cowboys from Hell" czy "Impact is Imminent", a w artykule na temat aktualnej sceny thrash metalowej autor nazwał muzykę Bitter End mianem radosnego thrashu (śmiech). W sumie coś w tym jest. Wracając do teraźniejszości, wytwórnia Metal on Metal Records, której współwłaścicielką jest nasza rodaczka Jowita Kamińska wydała właśnie album powrotny zespołu, który dostał tytuł "Have a Nice Death!". Pierwszy sześć utworów stanowi główne danie i to właśnie do nich odnosi się tytuł całego wydawnictwa. To nigdy dotąd niewydany oficjalnie materiał nagrany w latach 1991/92. Brzmienie nie jest perfekcyjne, ale pasuje do tych utworów i przywołuje miłe wspomnienia starych dobrych czasów. Muzyka to dobry technicznie, melodyjny thrash. Te kilka numerów chyba nawet podoba mi się bardziej niż debiut. Dużo riffów, melodyjne solówki i wokalista, który nie drze ryja, tylko śpiewa. Najbardziej przypasowały mi chyba wydany w tym roku na singlu "Burning Bridges" oraz "Tunnel Vision". Jednak za parę dni mogę wskazać na inne utwory, gdyż wszystkie prezentują równy, wysoki poziom. Pozycje numer 7-10 na płycie to wspomniane na początku pierwsze demo "Meet Your Maker". Wszystkie te utwory znalazły się również na albumie "Harsh Realities". Jak na demo, brzmienie to jest bardzo dobre, a same utwory również pre-zentują się świetnie, z tytułowym na czele. Kawał bardzo oryginalnego thrashu. Mnóstwo świetnych melodii i doskonała technika muzyków już wtedy były ich znakiem rozpoznawczym. Ostatnie cztery kawałki to koncertowe wersje trzech utworów z "Have a Nice Death!" plus jeden z debiutu. Nagra-ne zostały w 1990 roku w ich rodzinnym mieście Seattle. Mimo nie najlepszej jakości dają jakiś pogląd na to jaką energię zespół musiał wyzwalać na scenie i jak niezwykle dynamicznie brzmiała ta muzyka w wersji live. Bardzo interesujące wydawnictwo ciekawego zespołu. Teraz pora na nowy materiał. Będę czekał z niecierpliwością. Maciej Osipiak

Black Sabbath - Born Again 2011/1983 Universal/Sanctuary

Kiedy pod koniec 1982r. rozpadł się ówczesny skład Black Sabbath nikt nawet nie przypuszczał, że kolejnym wokalistą grupy zostanie sam Ian Gillan z Deep Purple. Ten wydawałoby się niemożliwy do zrealizowania mariaż doszedł do skutku w lutym 1983r., gdy okazało się, że reaktywacja Deep Purple prze-

sunęła się w czasie, a Ian rozwiązał już swój zespół Gillan. Skład dopełnił w czerwcu Bill Ward i właśnie ci muzycy są odpowiedzialni za "Born Again". Ta płyta już w momencie wydania zebrała różne recenzje. Dla wielu krytyków i fanów jest to próba urozmaicenia stylu Black Sabbath, możliwa dzięki pojawieniu się Gillana. Począwszy od warstwy tekstowej, a na utworach, które mogłyby trafić do repertuaru Deep Purple ("Trashed", "Digital Bitch", "Hot Line"). O tym, że jest to płyta Black Sabbath przypominają jednak demoniczny "Disturbing The Priest", riffowy, monumentalny "Zero The Hero" i epicki, balladowy "Born Again". Robią też wrażenie instrumentalne miniatury: "The Dark" i "Stonehenge". Szkoda, że nie można powiedzieć tego o okładce, będącej plagiatem coveru singla… Depeche Mode i o przytłumionym, matowym brzmieniu płyty. Z perspektywy lat można jednak stwierdzić, że zniosła ona próbę czasu i jest jednym z najlepszych dokonań Black Sabbath z lat 1983 1995. Dwupłytowe wznowienie "Born Again" uzupełniają utwory dodatkowe. Dwa pierwsze to studyjne odrzuty z sesji nagraniowej: kojarzący się z dokonaniami solowymi Gillana "Dead Of Nights" i wydłużona, trwająca prawie 5 min. wersja "Stonehenge". Kolejne bonusy są już znacznie ciekawsze - to zapis koncertu Black Sabbath na festiwalu w Reading w sierpniu 1983r. Poza obszerną prezentacją materiału z przygotowywanego wówczas albumu: "Hot Line", "The Dark/Zero The Hero" i "Digital Bitch" mamy też sporo sabbathowej klasyki z lat 70-tych i chóralnie odśpiewany przez publiczność "Smoke On The Water" Deep Purple. Dobrze się stało, że ten znany dotychczas z bootlegów koncert trafił na płytę - z takim uzupełnieniem "Born Again" jest na pewno płytą jeszcze ciekawszą.

na krążku umieszczono aż siedem utworów dodatkowych: singlowych oraz koncertowych, w tym zagranych akustycznie. "One Night Stand" to nieco inna płyta. Może nie w sensie muzycznym, ale brzmienie całości jest ostrzejsze, oparte na dynamicznych, jakby naturalniej brzmiących bębnach i wyrazistym basie. Po pewnym sukcesie debiutanckiego albumu zespołowi wydawało się, że dwójką zawojuje świat. Niestety, nie przypuszczali, że szyki pokrzyżuje im mr. Cobain. A szkoda, bo jako całość - pomimo wciąż słyszalnych naleciałości amerykańskiego, komercyjnego hair metalu jest to znacznie ciekawszy album niż debiut. Czerpiąca bardziej z estetyki bluesa czy nawet southern rocka, jak w "One Of These Days". Są jednak momenty słabsze, jak przypominająca "Carrie" Europe ballada "The X-tra Mile" czy schematyczny "Dead Man's Hands". Szkoda tylko, że w przypadku tej płyty utwory bonusowe są znacznie słabsze niż na debiucie - to pięć nudnych, smętnych numerów: czasem akustycznych, w większości ballad. Na żywo zespół wypadał znacznie ostrzej. Tak więc poczekam na materiał koncertowy reaktywowanej niedawno grupy - te wznowienia są naprawdę dla najbardziej zagorzałych fanów Casanovy czy gatunku. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Cathedral - Garden Of Unerthly Delights 2012/2005Metal Mind

Casanova - Casanova / One Night Stand 2010/1991/1992 Tribunal/Divebomb

Reedycji ciąg dalszy - w ciągu kilku ostatnich miesięcy ukazały się wznowienia obu albumów niemieckiej grupy Casanova. Pamiętam, że kiedy wyszedł pierwszy z nich, sięgnąłem po tę płytę z pewnym zainteresowaniem, bo w składzie byli muzycy znani z Mad Max, Bonfire i przede wszystkim Warlock. Okazało się jednak, że panowie pozazdrościli kolegom zza Atlantyku sławy i pieniędzy, nagrywając typowy, amerykański hair metal - ani lepszy, ani gorszy od setek innych płyt z taką muzyką. Dlatego dalsze dokonania i losy grupy nie były mi już znane. Jednak teraz z ciekawością posłuchałem obu krążków, także dlatego, by sprawdzić, czy coś się zmieniło z odbiorem muzyki Casanovy po tylu latach. "Casanova" to typowy produkt tamtych czasów, zakorzeniony jeszcze w estetyce lat osiemdziesiątych. Począwszy od kompozycji, banalnych w sumie tekstów, a na produkcji skończywszy. Jednak po latach odbieram tę płytę nieco inaczej. Może za dużo na niej ballad, czy utworów bliższych stylistyce pop, ale wokalista, Michael Voss ratuje te utwory swym ostrym, zadziornym głosem. Nawet łzawa ballada "Living A Lie" sporo zyskuje dzięki jego partiom, także szybsze, ale lekkie brzmieniowo numery, jak "The Girl Is Mine" brzmią znacznie mocniej. Nie brakuje na tym krążku momentów dość ostrych, riffowych, czy szybkich, dynamicznych utworów, w rodzaju "Ride The Wings Of Freedom", jednak są one niestety równoważone melodyjnymi, momentami nawet przesłodzonymi refrenami. Dlatego mogę debiut Niemców polecić tylko najbardziej zagorzałym fanom takiej estetyki. W podjęciu decyzji o zakupie na pewno pomoże im informacja, że

Ów album ukazał się pierwotnie siedem lat temu i jest, jak do tej pory, przedostatnim studyjnym dziełem brytyjskich piewców doom metalu. "Garden Of Unerthly Delights", wznowiony niedawno nakładem Metal Mind, udowadnia, że Cathedral nigdy nie bali się wyzwań. Eksperymentowali od początku kariery, nie unikali dłuższych form czy zaskakujących rozwiązań. Jednak w 2005 roku poszli na całość. Nagrali wówczas album trudny do sklasyfikowania, łączący hard rock, doom metal, rocka progresywnego, space rocka i psychodelię. Nie brakuje oczywiście na nim tak charakterystycznych dla zespołu ekstremalnie wolnych gitarowych i basowych partii wyjętych z wczesnych płyt Black Sabbath ("Tree Of Life And Death", "Oro The Manslayer", "Corpsecycle"). Są też rzeczy bardziej przebojowe, lżej brzmiące ("North Berwick With Trials"), akustyczny instrumental ("Fields Of Zagara") czy psychodeliczne, charakterystyczne dla przełomu lat 60-tych i 70-tych ("Beneath A Funeral Sun"). Jednak opus magnum tej płyty jest utwór przedostatni, "The Garden". Już wcześniej grupa porywała się na takie długie kompozycje, na jednej z EPek ukazał się nawet utwór trwający ponad 20 minut, ale "The Garden" trwa tych minut niemal 27… I jest to jeden z najlepszych utworów w dorobku Cathedral. Wielowątkowy, złożony z kontrastujących ze sobą partii dynamicznych, potężnie brzmiących i akustycznych zwolnień, urozmaiconymi wokalami i narracjami Doriana, wspieranego przez żeńskie głosy. Są też partie skrzypiec, mellotronu, kosmiczne efekty i dziwne brzmienia. Całość brzmi tak, jakby muzycy Black Sabbath i King Crimson postanowili zerwać z wszelkimi ograniczeniami wynikającymi z ich stylu. Progresywny doom metal? Jak widać dla Cathedral nie ma rzeczy niemożliwych. Wojciech Chamryk Chastain - For Those Who Dare 2010/1990 Tribunal/Divebomb Bogusław Kaczyński mawia, że aby kobita miała taki potężny głos, musi mieć dobrze wykształcone pudło rezonansowe. Ciężko się

zgodzić, bo po kruszynce Leather Leone trudno się spodziewać tak wielkiego wokalu. "For Those Who Dare" to jej piąta i - ku rozpaczy fanów - zarazem ostatnia płyta nagrana z Chastain, z zespołem, którego dziwna nazwa znaczy tyle, co nazwisko założyciela, kompozytora i gitarzysty. Działalność muzyczna Davida T. Chastaina sięga korzeniami aż do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Podobnie jak Leather łamie stereotyp o pudle, tak Chastain wybitnie przeczy tezie, że "heavy metalem chleba nie posmarujesz". Facet nie tylko płodzi niezliczone ilości płyt ze swoją instrumentalną ekspresją gitarową, udzielał się i udziela w kilku muzycznych projektach (niekiedy jednocześnie), ale też prowadzi własną wytwórnię Leviathan Records. Ten sam facet tworzy niezwykle ciekawe, cięte riffy i piękne, rozbudowane solówki w połamanych kompozycjach albumu "For Those Who Dare". Zaskakujące, że ten nieprzeciętny gitarowy talent potrafił zostawić na płycie tyle miejsca drugiemu nietuzinkowemu talentowi, wspomnianej wyżej Leather. Choć "For Those Who Dare" wciąga riffami jak odkurzacz, są one tak sprytnie zakomponowane, że stanowią jedynie kanwę dla nieschematycznych linii melodycznych. Śledząc krążek trudno się oprzeć wrażeniu, że jednym uchem wo-dzi się za gitarę, drugim podąża za wokalem pełniącym wręcz teatralną, narracyjną rolę. Genialne, że nie ma tam ani drugiej gitary, ani klawiszy, ani żadnych zapychaczy tła. Prawie nie słyszy się nawet bębnów. Jest tylko dwoje aktorów prowadzących pasjonujący dialog. Mimo tego, że "For Those Who Dare" epatuje zadziornością i agresją amerykańskiego heavy metalu tamtych czasów, płyta śmiało wchodzi na progresywny grunt. Utwory balansują na pograniczu klasycznych, dynamicznych heavymetalowych riffów, pokręconych riffów ze świata progresywnego metalu i tych niemal prostych, kreujących kroczący, patetyczny nastrój. Geniusz tej płyty siedzi w realizacji. Mimo surowego, dość klarownego brzmienia i braku ozdobników, "For Those Who Dare" wydaje się tak szalenie bogatą płytą, że za każdym odsłuchaniem odkrywa się na niej nowe smaczki. Co więcej, przy takim przeładowaniu wyszukanej narracji linii wokalnych i nagromadzeniu frapujących riffów, album wciąż pozostaje ciężką, drapieżną i stricte heavymetalową płytą: od masywnego, mieniącego się odcieniami nastrojów "Please Set us Free" po epicki i mający wręcz przebojowy potencjał "Night of Anger". Strati

Cirith Ungol - Servants of Chaos 2012 Metal Blade

Mimo, że nigdy nie odniosła sukcesu, formacja Cirith Ungol jest powszechnie uznawana za kultową. Do inspirowania się nią otwarcie przyznaje się szereg młodych zespołów (i nie tylko młodych) grający tradycyjny metal. Ba, na sam dźwięk słów Cirith Ungol u większości prawdziwych metalowych wyjadaczy zaczyna bić szybciej serducho. Minęło już dobre dwadzieścia lat odkąd światło dzienne ujrzał

RECENZJE

113


ostatni album zespołu. Na szczęście, zdecydowanie na szczęście, Metal Blade Records wydało ostatnio wydawnictwo wręcz mamucich rozmiarów, opisywany właśnie "Servants of Chaos". Nie lada gratka dla fanów Cirith Ungol oraz starego tradycyjnego grania. Dwie płyty, zapełnione po same brzegi, gdyż na wydawnictwie znajduje się aż 31 ścieżek, prawie dwie i pół godziny muzyki. Niniejszy dwupłytowy album stanowi kompilację demówek, także tych praktycznie nieznanych oraz nagrań koncertowych, które "nigdy nie miały być wydane", wszystko nagrane w latach 19781990. Ponadto, śmiało można stwierdzić, że nie jest to po prostu sucha składanka nigdy wcześniej nie wydanych utworów oraz wczesnych wersji utworów, które potem znalazły się na albumach długogrających. Słysząc to jedyne w swoim rodzaju połączenie wczesnego metalu z progresywnym rockiem (!) oraz to, co wyewoluowało z niego na przestrzeni lat, czyli to charakterystyczne brzmienie, z którego jest znane Cirith Ungol, ma się wrażenie, że przed nami leży swoista antologia, która może służyć jako antropologiczne studium heavy metalu. Mamy też tutaj przykłady tego jak Cirith Ungol we wczesnych latach eksperymentowało z brzmieniem, dodając efekty dźwiękowe i syntezatory. Momentami wręcz w sposób przesadny. Jest to ciekawostka, której jednak słucha się całkiem przyjemnie. Ogólnie całego tego albumu słucha się bardzo pozytywnie. Nie jest to, co prawda, płyta dla każdego, muzyka Cirith Ungol nigdy przecież nie była muzyką dla przeciętnego słuchacza. Zagłębiając się w szczegóły muszę przyznać, że trudno mi jest wyrazić słowami uczucia, które mi towarzyszyły słuchając tych dwóch płyt. Brzmienie muzyki Cirith Ungol potrafi wpłynąć na słuchacza, wypełniając jego serce nostalgią i burzą emocji. Nie ma nic lepszego na deszczowy dzień niż wygodny fotel, ciepła herbata i słuchawki z których leją się doomowe klimaty muzyki Cirith Ungol. Bynajmniej nie mamy tutaj do czynienia z ckliwymi i wolnymi walcami. Amerykanie potrafią też dać ognia tak, że głowa sama lata do tyłu i do przodu. Wracając już do bardziej szczegółowego opisu zawartości, muzyka na płytach jest podzielona z grubsza na cztery bloki tematyczne. Połowę pierwszej płyty zajmują wczesne demówki, za to drugą połowę wypełniają intrumentalne nagrania, gdzie głównie słyszymy wspólne przebieżki gitar z syntezatorami. Te utwory instrumentalne (których część notabene też się znalazła na pierwszych demach Cirith Ungol) brzmią tak, jakbyśmy słuchali jammujący zespół na próbie, który sam do końca nie wie jak finalnie będzie wyglądać końcowy efekt. Te eksperymenty brzmią naprawdę interesująco jako ciekawostka, tak i muzyczna jak i historyczna. Na drugiej płycie mamy sześć wersji demo utworów, których późniejsze wersje potem znalazły się na "Paradise Lost", wczesną wersję "Death of the Sun", która była na składance "Metal Massacre One", dwa covery oraz garstkę mocarnych nagrań live, utworów z pierwszych dwóch płyt zespołu. W podsumowaniu podkreślę raz jeszcze, że mamy do czynienia tutaj z niebagatelną gratką, swoistym workiem pełnym ciekawostek, którego można porównać do woreczka pełnego szlachetnych kamieni. Co prawda, nie wszystkie te kamienie są diamentami, nie wszystkie błyszczą pełnym blaskiem, jednak nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że mamy tutaj świetnie zagrany heavy metal oraz wczesny, swoisty "protometal" z licznymi eksperymentami, który jednak stanowi bardzo ciekawe studium historyczne tak i zespołu jak i gatunku muzyki, który wszyscy uwielbiamy. To jest zdecydowanie coś więcej niż zwykła kompilacja demówek. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Confessor - Uncontrolled 2012 Divebomb Istnieją pewne kręgi w szeroko pojętej społeczności fanów muzyki metalowej, które uznają ten amerykański zespół za ponadczasowy kult. Ja co prawda do tych tajemniczych kręgów nie należę, jednak nie mogę nie przyz-

114

RECENZJE

nać, że muzyka jaką tworzy Confessor jest bardzo ciekawa i jedyna w swoim rodzaju. Nie można nie docenić twórczości, która zdecydowanie obala szufladkowanie gatunkami i sama przeciera sobie ścieżkę do uszu słuchacza. Sprytne połączenie progresywnych riffów z thrashowym klimatem, a to wszystko zmieszane z morzem doomowego feelingu, matematyczną perkusją oraz świdrującym, wysokim wokalem. Połączenie dosyć dziwne, ale jednocześnie niezmiernie udane. Pewna osoba, podczas jednej z niezliczonych pogadanek o scenie metalowej, określiła brzmienie Confessora jako stopienie w jedno Trouble, Watchtower i "Vulgar Display of Power" Pantery. I jest to bardzo trafna definicja tego jak brzmi ten pionierski zespół z południowo-wschodniego wybrzeża USA. Divebomb Records, które ostatnio chwalebnie wydaje reedycje i kompilacje starych taśm takich właśnie niedocenianych perełek, zrobiło także kompilacje pierwszych demo grupy Confessor. Na niniejsze wydawnictwo składają się dema "Collapse", "Uncontrolled" oraz "The Secret", nagrane w latach 1988-1990 na taśmach magnetofonowych, trzy białe kruki, które są już praktycznie nie do dostania. Ponadto dodano także dwa utwory, które pojawiły się wcześniej na składankach - "The Secret" z kompilacji "Metal Massacre X" Metal Blade'u oraz "Uncontrolled", które zagościło na kompilacji "Vile Vibes" (na której obecne były także takie kultowe zespoły jak Paradise Lost, Toranaga czy Taliön). Wszystkie utwory na nowym "Uncontrolled" zostały, tak jak w przypadku innych tego typu wydawnictw Divebomb, zremasterowane przez Jamiego Kinga. Brzmienie zostało poprawionew sposób fantastyczny czystsze i bardziej przejrzyste, jednak nie pozbawione patyny brudu, nie polerowane do przesady oraz nie lukrowane do porzygu. "Uncontrolled" jest pozycją obowiązkową dla fanów Confessora oraz progresywnych i doomowych rytmów. Spora ilość zmyślnie odrestaurowanego starego materiału powinna być argumentem jednoznacznie zachęcającym do zapoznania się z tym krążkiem. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

D.A.M. - Human Wreckage 2012/1989 Divebomb

Brytyjska ziemia może spokojnie być uznana za kolebkę heavy metalu, gdyż to właśnie tam takie tuzy jak Black Sabbath, Deep Purple, a także cichociemny Uriah Heep przecierały pionierski szlak stylowi, który dopiero się formował. Zespoły, które uznaje się za protoplastów thrash metalu, także pochodziły z krainy popołudniowej herbatki i krykieta. W latach osiemdziesiątych jednak, gdy rozszalała się na dobre thrash metalowa machina, jej ogniska zapalne i większe pożary znajdowały się już w Stanach i w Niemczech. Niemniej i dostojna brytyjska wyspa zrodziła kilka wartych uwagi kapel z tego nurty, jak choćby agresywny Onslaught, pełny patosu Sabbat, Virus oraz Xentrix. D.A.M. nigdy nie stał w pierwszym szeregu i też nie ma się temu co dziwić, gdyż swym wybitnie przeciętnym brzmieniem i pomysłem na grę, mógł co najwyżej zostać postawiony razem z innymi trzecioligowymi zespołami daleko w tle. Oba albumy Brytyjczyków jednak miały kilka ciekawych momentów, którym co prawda daleko od wybitności, ale mimo wszystko wybijającymi się ponad przeciętność. Może właśnie dzięki temu obydwu płytom dano drugą szansę zaistnienia w postaci zremasterowanych reprintów. Debiutancki "Human Wreckage" po odświeżeniu brzmienia brzmi teraz o niebo lepiej, bardziej selektywniej i przestrzenniej. Nie wiem czy taki zabieg jednak jest konieczny na wydawnictwie, gdzie większość riffów brzmi podobnie, większość wokaliz brzmi podobnie i w ogóle wszystko zlewa się w jedno i przez to niewiele zapada w pamięci. To, co się wyróżnia znajduję się, tak jak w przypadku tysięcy innych, równie przeciętnych albumów thrashowych, na samym początku. Brytyjczycy jednak uporczywie silą się na oryginalność, więc można się potem natknąć na różnego rodzaju smaczne wstawki, jednak przez ponad czterdzieści pięć minut trwania "Human Wreckage" nie jest ich

tak wiele jak być powinno. Odchodząc już od samego poziomu płyty, jako bonus do remasteru został także dorzucony materiał video w postaci teledysku do tytułowego kawałka oraz piętnastominutowe nagranie live z londyńskiego Hammersmith Odeon. Widać na nim, mimo wyraźnego braku licznej publiki, że zarówno sam zespół jak i jego materiał prezentował się na żywo lepiej niż na samej płycie. Dodatkowo, wydanie, tak jak i inne remastery wydane ostatnio przez Divebomb Records, ma we wkładce kilka archiwalnych zdjęć zespołu oraz biograficzny wywiad z muzykami. Właściwie to jego połowa, bo jakiś geniusz marketingu wpadł na pomysł, żeby druga jego połowa znalazła się na wznowieniu drugiej płyty, więc żeby móc przeczytać całość, trzeba być posiadaczem obu płyt. Podsumowując, gdyby nie fakt, że nie mam zbyt wysokiego mniemania nad poziomem zawartego na płycie materiału, to byłbym naprawdę zadowolony z takiego poziomu wznowienia tej płyty, a tak… to ciągle targają mną sprzeczne uczucia. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Zaginiona teraz trochę w mrokach dziejów, stojąca w cieniu takich tuzów jak Onslaught czy Xentrix, swojego czasu była szeroko rozpoznawalną marką na Wyspach i nie tylko. I nie ma co się dziwić. "Demon Preacher" jest albumem, który powinien być cytowany jednym tchem wśród innych wielkich dzieł brytyjskiej sceny metalowej. Utwory z tej płyty szaleją niczym niepohamowaną agresją, która nie gardzi zmianami tempa i różnorodnością. Słychać, że gitarzysta jest bardzo zapracowanym człowiekiem, zarówno podczas solówek, jak i podczas szalonych wyścigów riffowych. Sekcja rytmiczna nie ustępuje mu ani na krok. Niewiele tu kompromisów i wbrew pozorom dużo zróżnicowanych patentów. Całość jest uzupełniany przez chrapliwy wokal Jona Van Doorna, który gdy nadarzy się sposobność, potrafi wyciągnąć także i bardzo wysokie rejestry. Divebomb swoją manierą wrzucił też kilka ciekawych rzeczy do wkładki. I tak mamy kilka recenzji z prasy muzycznej z okresu premiery płyty, garść archiwalnych zdjęć zespołu, plakaty, a także dość specyficzną fotkę przedstawiającą uchechanego Lemmiego Kilmistera w koszulce Deathwish "Demon Preacher" w otoczeniu dwóch nieprzeciętnej urody dzierlatek z wywalonymi biustami na wierzch. Ot, taki smaczek, na lekkie ubarwienie tego odkurzonego, ponadczasowego dzieła. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

D.A.M. - Inside Out 2012/1991 Divebomb

Druga płyta Brytyjczyków ukazała się dwa lata po debiucie. Jest płytą trochę lepszą, bardziej przemyślaną i dopracowaną. Mimo to, jeżeli ktoś szuka elektryzujących thrashowych riffów to dalej ich tu nie uświadczy. Kompozycje jednak są zaaranżowane z czymś co można nazwać polotem, choć silnie mi się kojarzą z "In Search of Sanity" Onslaughtu. Jak w przypadku debiutu, niewiele pozostaje w głowie po przesłuchaniu płyty, nawet kilka razy. Nie jest to totalny gniot - są momenty, które się słucha z czymś, co można z grubsza nazwać przyjemnością, ale, generalizując, poziom płyty jest średni, w najlepszym wypadku mocno średni. Cierpi ponadto na ten sam syndrom co i debiut. Mianowicie wszystko brzmi podobnie - riffy, partie wokalne, melodie, a to co się jako tako wyróżnia, znajduje się głównie na samym początku albumu. Jak na niespełna godzinny materiał, to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej, oględnie rzecz ujmując. Nie ma co się dalej rozwodzić. Na płytce nie ma dodatkowych bonusów, jak na przykład dodatkowy materiał video, wrzucony na jedynkę. Jedyną dodatkową rzeczą jest druga część biograficznego wywiadu, magicznie podzielonego, tak, że jak ktoś chce przeczytać jego całość, to musi posiadać oba wznowione albumy D.A.M. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Deathwish - Demon Preacher 2012/1988 Divinebomb

Divebomb Records ostatnio wydała całe spektrum zremasterowanych nagrań zespołów znanych mniej lub bardziej, będących mniej lub bardziej kultowych, a także będących w mniejszym lub większym stopniu godnych miana perełek wśród metalowych wydawnictw. I bardzo dobrze, bo jest to okazja do dostania czegoś, co było do dostania tylko na zagranicznych portalach aukcyjnych za chore pieniądze. Tak sprawa ma się z drugim albumem angielskich thrasherów z południowego wybrzeża Brytanii. Tak samo jak w przypadku innych wznowień wydanych pod logiem Divebomb Records, tak i ta płyta została solidnie odrestaurowana. Idealne brzmienie jak lekko przybrudzona żyleta, tnie głośniki aż miło. Nagranie jest o tyle warte uwagi, że Deathwish to jedna z lepszych i bardziej wpływowych brytyjskich brygad metalowych.

Elysium - Inspired Hatred 2010/1989 Tribunal/Divebomb Zespół Elysium pochodzi z Florydy i ma na swoim koncie tylko jedno demo "Inspired Hatred". Po ponad 20 latach wytwórnia Divebomb Records wydała reedycję tego materiału wzbogaconą o jeden bonusowy ut-wór. Jak na demo nagrane w 1989 roku to brzmienie jest wręcz doskonałe. Jednak w chwili, gdy dowiadujemy się, że produkcją zajął się słynny Tom Morris (m.in. Iced Earth, Coroner, Morbid Angel, Sepultura etc.) w swoim równie słynnym Morrisound studio to przestajemy się dziwić. Niech jednak nikogo nie zmyli miejsce nagrywania i pochodzenie grupy. Elysium nie gra death metalu tylko dość melodyjny, techniczny thrash. Szybkie lub średnie tempa, ciekawe riffy przetykane od czasu do czasu melodyjnymi solami. Sekcja rytmiczna też bez zarzutu. Basista momentami tworzy ciekawy klimat swoimi pasażami i ogólnie doskonale wypełnia tło. Perkusista nie wymiata super technicznych łamańców, ale na pewno nie można powiedzieć, że gra prosto, co to, to nie. Gra dokładnie tak jak trzeba. Wszystko jest na swoim miejscu. Dopełnieniem tego wszystkiego jest śpiewający gitarzysta Terry Allen dysponujący ciekawym głosem i kojarzący mi się trochę barwą i sposobem interpretacji z Kurtem Bachman'em z zespołu Believer. Elysium tworzył kawał naprawdę porządnej muzy, dzielili scenę z takimi tuzami jak Death, Cynic, Nasty Savage, Trouble czy King Diamond i naprawdę dziwne, że nie udało im się osiągnąć więcej niż tylko to jedno demo. Wypada być wdzięcznym Divebomb Records za odkurzenie i przypomnienie tego zespołu. Zachęcam wszystkich do zapoznania się z tym wydawnictwem. Maciej Osipiak Epidemic - The Demo Anthology 2012 Divebomb

Relatywnie krótki czas istnienia kalifornijczyków na drugoligowej scenie metalowej przypadł akurat na schyłek boomu na thrash z Bay Area. Mimo ciekawego stylu, odbiegającego lekko od zespołów z tamtej okolicy, oraz pewnego, widocznego dorobku, Epidemic nie jest jakoś wymieniany jako wyróżniający się element thrash metalowej sceny z tamtych lat. Szkoda, bo muzycznie nie ustępują kroku takim tuzom death/thrashu jak Sadus czy nowojorski Demolition Hammer. Teraz mamy okazję posłuchać kompilacji zremasterowanych demówek - "Demo '89", "Extremities '91" oraz "Immortal Minority", które wcześniej były dostępne wyłącznie na kasetach, a


aż cztery strony plus dwie strony z plakatami starych koncertów tej grupy. Ktoś wiedział, że swojego czasu, dawno temu, grali przed takimi zespołami jak Pantera, Sepultura, Manowar, Savatage, Dream Theater i Overkill? Ponadto dodano do płyty bonus w postaci obu demo Forte, wydanych wcześniej wyłącznie na kasetach oraz jedną ścieżkę dodatkową. Solidne wznowienie z dużą ilością dobrej muzyki. Aleksander "Sterviss" Trojanowski znaleźć je dotychczas można było jedynie na zapyziałych aukcjach internetowych. Gratka dla kolekcjonerów? A i owszem, lecz nie tylko. Brzmienie zostało poprawione, jednak widząc nazwę wydawcy oraz nazwisko Jamiego Kinga, za pewnik można przyjąć że nikt niczego nie polerował na siłę i trochę tak zwanego brudu i swoistych niedoskonałości na nagraniach zostało. Tak też jest w istocie. Ponadto w dołączonej książeczce, prócz tekstów, jest też cała kopa archiwalnych zdjęć oraz plakatów z koncertów na których grało Epidemic. Ciekawy dodatek, bo nie dość że można sobie zobaczyć, że panowie byli bardzo aktywni na scenie swojego czasu (supportowali Exodus, Slayera, Dark Angel, szwedzkie Unleashed, Pestilence, Cannibal Corpse i naprawdę wiele, wiele innych znanych kapel) to jeszcze można obejrzeć jak wyglądały plakaty koncertów metalowych z tamtego okresu. Ot, taki edukacyjny i smaczny element. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Forte - Stranger Than Fiction 2011/1992 Divebomb

O tej grupie słyszałem wiele razy przy różnych okazjach, jednak nigdy nie miałem czasu, ni okazji, by posłuchać muzyki tegoż zespołu. I tak oto nastał czas, gdy mogę się na własnej skórze, a ściślej rzecz ujmując - na własnych uszach, przekonać czym tak właściwie Forte jest. Forte gra typowo amerykańską mieszankę power/thrashu, z naciskiem na to drugie, jednak wtrącając tam dość oryginalne patenty i pokręcone figury, które momentami kojarzą się nawet z mocno technicznym thrashem w stylu Watchtower. Bardzo dobrze jest to widoczne w otwierającym album "Coming Of The Storm", który jak na mój gust jest trochę zbyt udziwniony, by wstawiać go jako pierwszy utwór na albumie, jak i w "Digitator". Ciekawie jest także zaaranżowany "The Inner Circle", który zaczyna się mocarnym, klimatycznym, typowo power metalowym intrem, jednak ze skomplikowaną linią basową, by potem przejść w super techniczną młóckę. Niebanalne zagrywki występują jednak w praktycznie każdym utworze na "Stranger Than Fiction". Chociaż utwory są relatywnie krótkie, to są także zróżnicowane. Mamy tutaj, oprócz technicznych numerów, w miarę proste thrashowe ścigacze "Mein Madness", "Between The Lies", "The Last Word" - które stylowo nieco przypominają szkołę grania z północno-wschodniego wybrzeża Stanów. Mamy wolniejszy, nostalgiczny kawałek - "The Promise" oraz, co należy wyraźnie podkreślić, genialną pracę gitary prowadzącej, która wyje niczym kobieta w ekstazie. Wokalista James Randel jest niezwykle uzdolnionym gardłowym. Barwą głosu przypomina połączenie Joey'ego Belladonny i Mike'a Howego, znanego głównie z Metal Church. W dodatku wyraźnie słychać, że jest to ten typ wokalisty, który jest świadom potęgi swojego głosu i umie nim odpowiednio operować oraz w pełni go kontrolować. Jego mocne, a zarazem perliste zaśpiewy stanowią bardzo ważną część utworów, nadając im zupełnie inne akcenty niż miałoby to miejsce w przypadku standardowego thrashowego "charkacza" lub power metalowego piszczącego chłoptasia. "Stranger Than Fiction" jest albumem z muzyką nieprzewidywalną, która potrafi nagle zmienić nastrój i tempo, z niebanalnymi zagrywkami gitarowymi, perkusyjnym jak również basowymi. Utwory są krótkie, lecz mistrzowsko zaaranżowane. Ponieważ jest to wznowienie wydane przez Divebomb Records znalazło się też kilka dodatków. Do książeczki zostało wrzuconych całkiem sporo zdjęć zespołu z różnego okresu, naćkano nimi

Ice Vinland - Masters of the Sea 2011/1997 Pure Steel

Kanada kojarzy się najczęściej z Voivod, Exciter albo z Razor. Epickie albumy z wikingami w tle to chyba ostatnia rzecz, jaka przychodzi na myśl przy pytaniu o kanadyjską scenę. Tymczasem pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Quebecu powstała dość niezwykła grupa. Składała się praktycznie z nieznanych muzyków, występowała na scenie w wikińskich przebraniach, a płyty wydała dwie i to w odstępie niemal dziesięciu lat (jeśli tak dalej pójdzie, następnej możemy spodziewać się w 2017 roku). Łatwo pomyśleć, że Kanadyjczycy to kolejny zespół, który po Grekach i przede wszystkim Włochach próbuje przywłaszczyć sobie nordycką historię. Guzik prawda. Kraina "Winlandia" z nazwy formacji to owszem kraj zasiedlony przez Normanów, ale w Ameryce Północnej. Tytułowi "władcy morza" to dzielni wikingowie, którzy tysiąc lat temu przemierzyli Ocean Atlantycki. W obliczu często śmiesznych, epickich kolosów pisanych przez "niemiejscowych" muzyków, Ice Vinland wydaje się trafić w dziesiątkę. Muzycznie też odżegnuje się od południowoeuropejskich tradycji epickiego metalu, idąc bardziej progresywną, amerykańską drogą. Dlatego właśnie "Masters of the Sea" to album, który najlepiej polecić fanom Queensryche, starego Hellion, albo Jacobs Dream. Większość utworów (poza energicznym, nieco maidenowym "The new Best Seller") snuje się nieśpiesznie, kreując mistyczny klimat. Kompozycje są złożone, oparte na połamanych riffach i rytmach perkusji. Mimo tej pozornej opieszałości, wokalista, Damian Leif śpiewa ekspresyjnie, dynamicznie przechodząc z melodeklamacji w okrzyki, a swoją manierą niezwykle przypomina wokalistów wspomnianych wcześniej zespołów. Dodatkowym smaczkiem dla miłośników tego typu grania jest fakt, że "Masters of The Sea" brzmi zgoła analogowo. W zasadzie analogowo do kwadratu, bo reedycja wydanej pierwotnie własnym sumptem płyty, na którą pokusił się Pure Steel została wydana właśnie na "płycie asfaltowej". Oczywiście jak na kult przystało, w 333 egzemplarzach numerowanych ręcznie. Zespół jest w zasadzie nieznany, Pure Steel wydając krążek w tak ograniczonym nakładzie i na mniej popularnym nośniku, raczej do rozpropagowania zespołu się nie dołoży. Apeluję więc do fanów amerykańskiego progresywnego i epickiego grania sprawdźcie myspace, a nuż Wam ta nieznana perełka podejdzie. Strati

Ironchrist - Getting the Most Out of Your Extinction 2012/1990 Divebomb

Metalowy światek muzyczny jest pełny różnego rodzaju mniej lub bardziej barwnych perełek i smaczków, które czekają tylko na odkrycie przez przypadkowego wędrowca po falach przesteru. Reedycje starych, zapomnianych i szerzej nieznanych nagrań są jednym z tych momentów, gdy wspomniany przed chwilą wędrowiec ma okazję natrafić na coś intere-

sującego. A co jest takiego interesującego w jedynej długogrającej płycie Ironchrist? Cóż, można by rzec, że całkiem sporo. Ironchrist był zespołem, który grał dość ciekawą mieszankę muzyczną, która nie była czymś typowym. Mamy tutaj połączenie thrash metalu z crossoverem, z wokalami przypominającymi te z Cryptic Slaughter. Mimo typowo krótkich utworów dla tego stylu muzycznego, riffy i zagrywki są trochę bardziej skomplikowane i bardziej przemyślane, pachnące trochę Atrophy i wczesnym Rigor Mortis. Gdyby nie ten typ wokalu, który tak mnie nuży w tej mnogości zespołów crossoverowych, to bym jeszcze do tej pory był pod dużym wrażeniem. Ale fakt, faktem, zostałem zaskoczony pozytywnie, co się nie zdarza zbyt często. Jak ktoś należy do tego typu ludzi, który preferuje przede wszystkim tę surową agresję o punkowym zabarwieniu w połączeniu z technicznym, przemyślanym graniem i nietuzinkowymi tekstami... to Ironchrist jest konkretem, któremu należy się bliżej przyznać. Dziwi mnie, że nie jest to zespół choćby trochę bardziej szerzej znany w środowisku lubującym się w klimatach D.R.I. W dodatku nie jest to płyta wyłącznie dla koneserów takiego grania. Po 22 latach mamy okazję teraz trzymać w łapkach bardzo dobrze zremasterowane wznowienie na którym w dodatku znalazło się kilka bonusów w postaci utworów z wcześniejszej epki oraz kawałków z pierwszego dema zespołu, które nie znalazły się na późniejszych wydawnictwach. Ot, taki przyjemny smaczek, bardzo miła rzecz na reedycjach, gdy możemy posłuchać kilku archiwalnych nagrań zespołu. A Ironchrist na nagraniach przed wydaniem swojej pierwszej i jedynej płyty brzmiał bardziej brutalniej. Wszystkie utwory, także te bonusowe zostały poprawnie odświeżone, bez zbędnego upiększania i wygładzania. Miłym dodatkiem jest także biograficzny wywiad z członkami zespołu, zamieszczony we wkładce, który stanowi bardzo interesującą lekturę. Ironchrist jawi się w nim jako zespół czterech młodych ludzi, którzy humorystycznie podchodzili do otaczającej ich ponurej rzeczywistości. Stąd można się także dowiedzieć jak oszukańcza polityka wytwórni muzycznych przyczyniła się do rozpadu zespołu. Nie są ani pierwszym, ani ostatnim zespołem, który został posłany w niebyt w taki smutny sposób. Szkoda, że historia tego barwnego zespołu, swoistego ewenementu, zakończyła się przedwcześnie. Na szczęście pozostawiła po sobie świadectwo, którego wszyscy możemy posłuchać i miło spędzić przy nim czas.

Kreon - Thrashdemo Live 1988/2011 RDS Music

Metal czy generalnie rock w połowie lat 80tych. były w Polsce bardzo popularne. Nie dostrzegali tego fonograficzni decydenci, promujący kolejne wydawnictwa Jerzego Połomskiego czy nie wiadomo którego wcielenia Trubadurów. Pojawiły się na szczęście firmy polonijne, dzięki którym ukazało się sporo ciekawych płyt i kaset. Jedną z nich była "Thrashdemo Live", wydana przez Polmark. Firma ta poza pozycjami typu Edyta Geppert, Lombard czy Lady Pank wydawała też sporo metalu. I kto wie, czy debiut Kreona nie jest najlepszym wydawnictwem w historii Polmarku. Koncertowa rejestracja uchwyciła bowiem zespół w szczytowej formie, co podkreśla świetne brzmienie i żywiołowa reakcja publiczności. Nie dziwi ona w kontekście tego, co grał wówczas Kreon. Drapieżny, ostry thrash metal z niewielkimi wpływami speed ("Kapłan") i klasycznego metalu ("Chwile grozy", "Obłęd") był wówczas w PRL bardzo popularny, a i na świecie było to jeszcze novum. Przeważa jednak fenomenalnie zagrany thrash, z istnym killerem na koniec. "Śmierć" to chyba do dnia dzisiejszego najpopularniejszy utwór Kreona, także dzięki telewizyjnemu clipowi. Ostry, dynamiczny numer, z obłędnym, melodyjnym zwolnieniem, w którym wysoki głos Za-Rana kojarzyć się może z wokalistą Exodusa, ale tego polskiego czyli Pawłem Birulą. Są też momenty inspirowane dokonaniami Kata, jak na przykład początek "Czarnego Elfa", jednak Kreon w 1988 roku był już zespołem w pełni ukształtowanym. Zmiana ustroju i ówczesne zawirowania na rynku muzycznym sprawiły, że zespół szybko się rozpadł. Dziś można sobie przypomnieć lub poznać ich świetny debiut z CD - lepiej późno niż wcale! Wojciech Chamryk

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Kreon - Zdrada, prawo, kara… I co jeszcze czeka nas 1989/2011 RDS Music

Karion - Iron Shadows 2012 Cameo Fontana

Karion pochodzi z Tekasasu i wcześniej działał pod nazwą Karian. W latach 84-87 wydał dwa dema i będąc szczerym to w tym miejscu kończy się moja wiedza na jego temat. W tym roku ukazała się debiutancka EP zatytułowana "Iron Shadows" i był to dla mnie pierwszy kontakt z muzyką tych Amerykanów. Zawartość krążka to sześć utworów w stylu klasycznego US power metalu. W uszy rzuca się doskonały warsztat muzyków. Mamy tutaj rewelacyjne pojedynki gitarzystów, rewelacyjne solówki. Wokalista śpiewa praktycznie non stop w wysokich rejestrach i wychodzi mu to naprawdę doskonale. Jego dramatyczna maniera przywodzi mi na myśl Geoffa Tate'a, Johna Archa czy też momentami młodego Dickinsona. Muzyka Karion jest dla mnie wypadkową starego Queensryche, Iron Maiden i Metal Church. Świetne technicznie melodyjne i bardzo energetyczne granie. Słucha się tego naprawdę wyśmienicie. Brzmienie jest typowe dla lat 80-tych, ale selektywne, więc bardzo dobrze słychać każdy instrument. Po raz kolejny już nieznany mi wcześniej zespół wynurzył się z najgłębszych czeluści amerykańskiego podziemia i uraczył zajebistym materiałem. Ile jeszcze takich grup czeka na odkurzenie i zaprezentowanie się komuś więcej niż garstce swoich znajomych? Na razie polecam Karion każdemu fanowi klasycznego metalu i czekam na pełnometrażowy debiut.

To drugi materiał wrocławskiego Kreona. Pierwotnie planowany jako debiutancki album studyjny, doczekał się dwóch wersji i oficjalnego wydania w roku ubiegłym. Zespół rozwinął tu do perfekcji styl i pomysły z koncertowego "Thrashdemo Live". Akcenty pomiędzy surowym speed metalem a agresywnym thrashem są doskonale wyważone. Zdecydowanie przeważa ten drugi, kojarzący się z dokonaniami Anthrax ("Stwórca") czy nawet naszego Wilczego Pająka ("Agonia"). Nie brakuje też wycieczek w rejony zakręconego, technicznego thrashu (" Zdrada, prawo, kara…") oraz czytelnych, słyszalnych szczególnie w śpiewie Za Rana, nawiązań do klasycznego metalu z Wysp Brytyjskich ("Śmierć"). Balladowa partia w tym utworze, z quasi operową manierą wokalisty do dziś robi wrażenie i wywołuje ciarki. Podobnie jest zresztą z większością utworów, bo "Zdrada, prawo, kara…" to materiał bardzo wyrównany. Wielka szkoda, że ten album nie ukazał się u schyłku PRL na winylu - dziś byłby łakomym kąskiem dla wszelkiej maści kolekcjonerów i zbieraczy. Tym bardziej cieszy, że po tylu latach ta udana płyta jest wreszcie dostępna. Wojciech Chamryk Leather - Shock Waves 2010/1989 Tribunal/Divebomb

Solowy projekt wokalistki znanego heavy metalowego zespołu? Mało kto go zna - do niedawna dostać go było trudniej, niż rajstopy

Maciej Osipiak

RECENZJE

115


Motörhead - Another Perfect Day/ No Remorse/ Orgasmatron/ Rock 'n' Roll 2010 Universal/Sanctuary

Lemmy i spółka doczekali się kolejnych wznowień w wersji de luxe. Ciekawe, czy lider grupy uznaje takowe luksusy, ale fakt pozostaje faktem: warto sięgnąć po te nowe wersje i to nie tylko dla utworów dodatkowych. "Another Perfect Day" z 1983 to jedyna płyta Motörhead nagrana z byłym gitarzystą Thin Lizzy, Brianem Robertsonem. Album nie cieszy się wielką popularnością wśród za-gorzałych fanów grupy, ponieważ jest dość przystępny i - jak na Motörhead - bardzo melodyjny. Problemy z nowym gitarzystą sprawiły, że skład ten nie przetrwał długo. Tym bardziej cieszy, że jeden z koncertów trasy promującej "Another Perfect Day", w Manchesterze, zarejestrowano. Dzięki temu mamy niepowtarzalną okazję posłuchać z oficjalnej płyty, jak radził sobie na scenie ten skład Motörhead. A jest się z czego cieszyć, bo to chyba pełny zapis koncertu, składający się z aż 18 utworów. W dodatku setlista to w większości utwory z promowanego wtedy albumu i o rok wcześniejszego "Iron Fist". Nawet na bisy Lemmy odpuścił ówczesną klasykę zespołu w rodzaju "Bomber", "Overkill" czy "Ace Of Spades", serwując, poza nowym materiałem, "The Chase Is Better Than The Catch" i "Bite The Bullet" z LP "Ace Of Spades". "No Remorse" to bodajże pierwsza na długiej liście składanek i kompilacji Motörhead. Wydana pierwotnie w 1984r. nie jest jednak typowym the best of. Obok utworów znanych z albumów studyjnych i koncertowego zawiera bowiem materiał zarejestrowany w 1984r: "Killed By Death", "Snaggletooth", "Steal Your Face" oraz "Locomotive". Wznowienie kusi kolejnymi, nagranymi wówczas

nylonowe 30 lat temu. Pierwsze skojarzenie? Skupiony wokół jej osoby, agresywny wizerunkowo i pewnie raczej wokalny niż instrumentalny. Guzik prawda. Leather Leone należy do tej grupy wokalistek, które mają nie tylko cycki na korpusie, ale przede wszystkim łeb na karku. Łeb do zorganizowania sobie wyśmienitego składu, kompozytorów, niezłych tekstów i przede wszystkim do profesjonalnego podejścia do zaśpiewania kawałków. Tak, wbrew pozorom do tego trzeba mieć nie tylko głos, ale właśnie łeb, bo bez łba co druga metalowa wokalistka potrafi popaść w piosenkowość i natrętne przenoszeniu popu na gitarowy grunt. "Shock Waves" tworzył między innymi David T. Chastain z jej macierzystej formacji i starszy kolega z epickiej branży, Mark Shelton. Podczas gdy pierwszy lepszy dobry wokalista pasowałby jak kwiatek do kożucha w balladach Doro albo pieśniach Tarji, Leather nagrała płytę, którą równie dobrze mógłby nagrać facet. Choć może raczej właśnie nie mógłby, a przynajmniej większość nie mogłaby, bo mało który facet ma głos jak Dzwon Zygmunta, a niewątpliwie takim dysponuje Leather: potężnym, głębokim i drapieżnym. Idealnie pasującym do równie mocarnej i dra-

116

RECENZJE

numerami, w tym dwiema wersjami "Under The Knife" oraz utworami nagranymi z Wendy O' Williams, wokalistką Plasmatics: "No Class" i "Stand By Your Man". Znajdziecie też na "No Remorse" rezultaty kolaboracji Motörhead z Girlschool, z osławionym "Please Don't Touch" na czele. Mimo wszystko jest to tylko składanka, rzecz bardziej dla początkujących słuchaczy i zagorzałych kolekcjonerów. Znacznie bardziej godny polecenia jest kolejny album studyjny grupy z 1986r., "Orgasmatron". Motörhead mieli wówczas problemy z wydawcą, stąd zaskakujący, jak na zespół, potrafiący wydać w ciągu roku dwa LP, trzyletni niemal okres milczenia. "Orgasmatron" to album typowy dla stylu zespołu: szybki, dopracowany i bezkompromisowy. Czteroosobowy skład był już wówczas zgrany i słychać to na płycie. Jednak długa przerwa sprawiła, że zespół nie zdołał już odzyskać pozycji na rynku z 1981r., kiedy to był jedną z najjaśniejszych gwiazd brytyjskiego rocka. Pozostały im jednak tłumy fanów i koncerty. Drugi dysk wznowienia "Orgasmatron", oprócz kilku utworów studyjnych z singli i w wersjach alternatywnych wypełnia właśnie koncert z trasy promującej album. Z ciekawym, nieoczywistym doborem utworów, chociaż po kilku latach przerwy na finał powróciły "Motörhead", "Bomber" i "Overkill". Miłość Lemmy'ego do rock and rolla jest znana od lat. Nie dziwi więc tytuł kolejnej płyty z 1987 - "Rock 'n' Roll". Motörhead powrócili do niej do korzeni, stawiając na utwory uproszczone, ale zarazem bardzo dynamiczne i chwytliwe, jak tytułowy czy "Eat The Rich". Program płyty studyjnej ciekawie uzupełnia koncert z festiwalu Monsters Of Rock '86. Sporo tu utworów z promowanego wówczas "Orgasmatron", wróciły też do repertuary grupy "Metropolis", "Bite The Bullet" i "No Class". Generalnie, jeśli ktoś jest fanem Motörhead, a ma luki w dyskografii, nowe wersje są znacznie ciekawsze od standardowych wydań CD. Fanów maniakalnych i kolekcjonerów czeka zaś dylemat: którą z wersji sobie zostawić po kupieniu edycji De luxe. Będą pewnie tacy, którzy postawią na półce obie. Ja na szczęście nie mam tego problemu, kompletując wcześniej LP's Motörhead na winylu - teraz mogę kupić wybrane pozycje w wersji 2CD - dla nagrań koncertowych.

kiem jest zdecydowanie mocno zalatujący glamem "Trouble". Na szczęście nie jest on w stanie zepsuć doskonałego wrażenia jakie wywołuje w słuchaczu ten materiał. Nie ma większego sensu dłuższe rozpisywanie się na temat tego wydawnictwa, tego trzeba posłuchać. Zachęcam do nabycia tej reedycji, gdyż jest to naprawdę kawał genialnego metalu, od którego aż bije kultem. Obowiązkowa rzecz dla miłośników amerykańskiej sceny power/heavy lat 80-tych. powstał w 1990 roku, debiutancki krą-żek wydał samodzielnie dwa lata później, a w roku 1993 już go nie było… Każdy, kto interesuje się muzyką w chociaż minimalnym stopniu wie doskonale, za czym szaleli wówczas młodzi i najmłodsi Amerykanie: grunge. Tak więc wydanie w tym czasie płyty z klasycznym, inspirowanym zarówno amerykańskim, jak i epickim metalem nie mogło zakończyć się sukcesem. Dobrze się stało, że po dawno niedostępnym wznowieniu "Selah" w postaci splitu dostajemy obecnie ten materiał w poszerzonej wersji. Co prawda jako kompilację - osobiście wolałbym reedycję oryginalnej płyty, z utworami bonusowymi - ale jest to w sumie drobiazg bez znaczenia. Istotne jest to, że muzyka Oracle zniosła próbę czasu, wciąż brzmi świeżo i robi wrażenie. Materiał zawarty na "Selah", czyli pierwszych 7 utworów z "Desolate Kings.." to granie bliższe US power: królują w nich partie gitar, wsparte na wymiatającej sekcji rytmicznej, a nad nimi poraża wysokim głosem, skalą i umiejętnościami Shawn Pelata. Nie brakuje też odniesień do pionierów hard rocka, czyli Black Sabbath. Są one szczególnie słyszalne w potężnym, doom metalowym "Witches & Warlocks" i "Apathy's Slumber". Zespół udanie łączył w długich, rozbudowanych kompozycjach metalową furię ze złożoną formą, charakterystyczną dla wielu hard rockowo - progresywnych zespołów z lat siedemdziesiątych. Pięknie słychać to chociażby w "Legion". Nie znaczy to jednak, że Oracle nie umieli wyrazić się w zwięzłej, trzy minutowej formie - "Desolate Kings" jest tego doskonałym przykładem. Nie zdało się to jednak na nic, grunge podbijało listy przebojów, a kariera Oracle załamała się. Odejście wokalisty, nagranie kolejnego demo i zakończenie kariery… Szkoda, że tak się stało, bo na rzeczonym demo zespół poszedł w bardziej epickim kierunku. "Desolate Kings…" uzupełniają utwory bonusowe alternatywne wersje czterech utworów demo, zamieszczonych już na płycie. Nie różnią się one specjalnie od owych innych wersji, ale dla kolekcjonerów są na pewno łakomym kąskiem. Do nich także jest, przede wszystkim, adresowana ta płyta - zwykli słuchacze sięgną raczej po coś bardziej popularnego - chociaż, kto wie?

Wojciech Chamryk

pieżnej warstwy muzycznej, doskonale wpisującej się w kanon ówczesnego amerykańskiego metalu - muzyki pełnej rozmachu, epickości, pozwalającej sobie na kroczące tempa, zwolnienia, cyzelowane ciężkie riffy, nieobecność oczywistych melodii, o nieobecności europejskich galopad nie wspominając. Przetaczający się niczym dźwięk organów pod sklepieniem katedry, grzmiący, idealnie wypełniający każdą frazę masywny głos Leather świetnie komponuje się z przejrzystym, ale głębokim i mocnym brzmieniem. I to ono w połączeniu z wirtuozerskimi zagrywkami gitarzysty Michaela Harrisa (ostatnio mogliśmy go podziwiać w kapitalnym Darkology) tworzy haczyk, na tych, którym mało chwytliwych melodii na "Schock Waves". Bo nie o nie tutaj chodzi. Takie płyty świetnie się smakuje zanurzając się w niepowtarzalny klimat, który - mimo starań połowy obecnej szwedzkiej sceny - nigdy nie powróci, śledząc każde słowo teatralnie wyciągane przez Leather i rozkoszując się przestrzennym, analogowym brzmieniem. Strati Oracle - Desolate Kings: The Oracle Anthology 2010 Tribunal/Divebomb

Ciekaw jestem bardzo, ile jeszcze takich pozytywnych niespodzianek zafunduje mi przyszłość? Nie miałem do niedawna pojęcia o tym, że lata temu istniała w USA grupa o takiej nazwie. Płyty "Selah" też nie znałem, bo niby skąd? Co prawda Peter podsyła mi czasem ze Stanów różne takie perełki (po-zdrowienia, brachu!), ale Oracle jakoś nam umknęło. Nic w tym jednak dziwnego - ze-spół

Wojciech Chamryk

Maciej Osipiak

Rose Tattoo - Scarred For Life 2005/1982 Captain Oi

Na "Scarred For Life" muzyka Rose Tattoo jeszcze bardziej upodobniła się do tego, co grało AC/DC. Miało to niewątpliwy wpływ na sukces komercyjny grupy, ale jednocześnie było wejściem w ślepy zaułek. Co innego bowiem czerpać z tych samych źródeł natchnienia, a co innego kopiować zespół, któremu udało się odnieść wielki sukces… Skutek to nagranie bardziej komercyjnego albumu i początek końca grupy, przypieczętowany bardzo słabym następnym albumem. Już opener - tytułowy "Scarred For Life" pokazuje, że sukces rodaków nie przeszedł bez echa - to nośna, nawet chwytliwa kompozycja. Kolejny utwór, "We Can't Be Beaten" to był nawet mały przebój i jest pamiętany do dziś. Zwracają uwagę jeszcze bardziej dopracowane niż na dwóch pierwszych płytach chórki, równoważące chrapliwy głos Andersona. Trzeba jednak od razu zauważyć: wokalista Rose Tattoo śpiewa - na miarę swoich możliwości, rzecz jasna. To nie jest już owa surowa maniera wokalna, połączona z wściekłym wyrzucaniem z siebie kolejnych tekstów, jak na debiucie z 1978. Znakiem czasu jest też to, że gitara slide pojawia się dopiero w trzecim "Juice On The Loose" nieco bluesowym w klimacie, ale też przebojowym. Całość urozmaica najdłuższy na płycie "Branded", z chwytliwym refrenem - Australijczycy zawsze mieli na płytach takie dłuższe, wyróżniające się na tle szybkich killerów, kompozycje. Kolejny po "Branded" "Texas" to niewiele ponad trzy minuty muzyki i rzecz typowa dla zespołu. Zespół próbował też chyba nieco się unowocześnić, ale "Sydney Girls" to raczej parodia reggae, niż urozmaicenie materiału. Dobrze, że finałowy "Revenge" - heavy blues, pięknie się rozwijający, zaciera niekorzystne wrażenie "Sydney Girls". Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość "Scarred For Life" nie jest tak udana, jak wcześniejsze płyty Rose Tattoo. Wojciech Chamryk

Overlorde SR - Medieval Metal Too 2012 Heaven and Hell

Nareszcie dzięki Heaven and Hell Records można posłuchać z płyty CD kolejnej perełki amerykańskiego podziemia lat 80-tych Overlorde (nie mylić z innym Overlorde pochodzącym z New Jersey). Grupa reaktywowała się w 2009 roku dodając do swojej nazwy litery SR (Still Rocking), by odróżnić się od twórców "Return of the Snow Giant". Opisywany materiał zawiera oba dema jakie grupa nagrała, "Medieval Metal" z 1985r. oraz demo z 1987r. Muzyka Overlorde SR to amerykański Metal najwyższej próby. Jest to wypadkowa US power metalu z patentami NWOBHM. Mamy tutaj dużo gitarowych pojedynków, melodyjnych pasaży w stylu ajronów czy Tokyo Blade, świetnych solówek. Takie numery jak "Keeper of the Flame" czy "Enchantress of the Night" to jedne z lepszych numerów jakie słyszałem, a słyszałem już dużo. "Full Speed Ahead" też nie odstaje dużo od tej dwójki. I oto mamy pierwszą część płyty, która jest zdecydowanie lepsza. Następnie mamy całkiem przyjemny bonus w postaci coveru Zager and Evans "In the Year 2525" oraz kolejny znakomity "Knights of the Realm". Najsłabszym i najbardziej odstającym stylistycznie kawał-

Scarlatyna - Till The End 2011 Pure Underground

"Till The End" to kompilacja zawierająca materiał z dwóch kaset demo niemieckiego zespołu Scarlatyna. Oryginalnie ukazały się one w 1991 i 1992r., zaś krótko po tym grupa się rozpadła, zdążywszy jeszcze wydać album koncertowy. Niedawno wznowiła działalność i najpierw przypomina się dokonaniami z przeszłości. I wcale mnie to nie dziwi, bo materiał z "Till The End" jest przedni. Jednak przebicie się na początku lat 90. z muzyką łączącą klasyczny, power i progresywny metal, gdy królowały grunge i death metal było raczej niemożliwe. Teraz powinno być im łatwiej, bo tolerancja na różnorodne mieszanki, połączenia i hybrydy stylistyczne jest znacznie wyższa. Kompozycje Scarlatyny są bardzo urozmaicone. Większość z nich trwa ponad 5 minut, są oparte na wyrazistych riffach, świet-


nych partiach solowych gitar i okazjonalnie wykorzystanych instrumentach klawiszowych. Nie brakuje nawiązań do mocnego hard rocka w "We", power metalu lat 80. w "The Tower" i "Till The End". Oddzielna sprawa to wokalista - Chris J. Marino śpiewa niczym sam… King Diamond. Począwszy od ostrego, przeszywającego falsetu, quasi operowego tenoru, popisowego wyciągania najwyższych nut czy niższych, demonicznie brzmiących wokali radzi sobie doskonale. Wrażenie potęgują urozmaicone aranżacje wokalne większości utworów: wielogłosy, chóry, dialogi dwóch czy czasem więcej głosów wzbogacają jeszcze bardziej paletę wokalną tego materiału. Jednak potencjalni słuchacze muszą zdawać sobie sprawę, że warstwa instrumentalna i wokalna tej płyty wzajemnie się uzupełniają Marino bez wsparcia kolegów nie byłby tak przekonywujący, a ich popisy bez takiego wokalisty pewnie też nie byłyby tak efektowne. Wojciech Chamryk

Sacred Heart - The Vision 2012 Pure Underground

Sacred Heart to kolejny zespół z licznego grona amerykańskich pechowców. Gdyby powstali kilka lat wcześniej, pewnie zdołaliby się przebić, zwłaszcza na rodzimym rynku. Jednak na przełomie lat 80-tych i 90-tych nie mieli większych szans. Kompilacja "The Vision" podsumowuje ich dorobek. Utwory z 1989 roku to granie typowe dla tamtego okresu przebojowe, ale z pazurem. Momentami robi się nawet dość ostro, jednak każdy z tych numerów bez problemu mógłby trafić do komercyjnych stacji radiowych tamtych lat. Od szóstego utworu mamy diametralną zmianę. Zespół nie mogąc się przebić na rynku hard & heavy zmienił styl na bardziej progresywny. Kompozycje stały się znacznie dłuższe, często przekraczając osiem minut, wyeksponowano w nich brzmienie instrumentów klawiszowych. Pojawiły się partie solowe tegoż instrumentu, w aranżacjach wyeksponowano również brzmienia akustyczne. Zespół tylko momentami wraca do cięższego brzmienia, jednak opartego raczej na brzmieniu sekcji - gitarzysta wymiata technicznie, w stylu Vai'a czy innego Satrianiego. "The Vision" to płyta raczej dla zbieraczy i kolekcjonerów, ale na poziomie i na pewno warto się z nią przynajmniej zapoznać.

króciutko, po czym świdrującym atakiem syntezatorów muzyka sprowadza nas do tytułowego typowego progm metalowego kawałka. Ta heavy metalowa inspiracja przemyka przez całą sesję, choć najbardziej słyszalna jest w kawałkach "Riot" i "Pray for Rain". "Riot" to w zasadzie szybki motoryczny heavy metalowy hymn w stylu lat 80-tych. Jednak Torben nie były sobą, jakby czegoś nie wykombinował. W tym wypadku w połowie utworu przełamał kompozycje zmieniając jej klimat i charakter na eteryczno progresywny z popisem gry na gitarze, później, na chwile wrócił do głównego, tego heavy metalowego tematu, poczym całość zakończył ponownie spokojną muzyczną aurą z gitarą na pierwszym planie. Natomiast "Pray for Rain" to wolny heavy metalowy kawałek z mocnym refrenem o pewnym progresywnym tle, w końcówce przechodzący w progowy klimat. Myślę, że po małej adaptacji utwór mógłby znaleźć się w repertuarze Fates Warning czy Queensryche. W dalszej części albumu ów heavy metal przeplata się ale kawałki mają niepodważalny progresywny charakter. Choć są tu także mocne partie gitary to jednak inspiracje Torbena Enevoldsena szukałbym w wyżej wymienionych zespołach niż Dream Theater. Jak na dobry, w pełni ukształtowany zespół, a raczej muzyków, to wzorowanie się na innych jest mocno przetworzone przez ich własne umiejętności, co nadaje muzyce i zespołowi pewne indywidualne piętno i oryginalność. No ale to cecha wspólna wszystkich muzyków sięgających po wszelkie odmiany progresywne. Wracając do muzyki Section A z debiutu, to zawiera ona wszystko co spodoba sie prog-maniakom. Zabawy nastrojem, tempami i kontrastami. Dbałość o szczegóły i dopieszczone aranżacje. Popisy własnymi umiejętnościami muzyków. To wszystko mieści się w długich i złożonych kawałkach. Muzyka na "The Seventh Sign" jest też bardzo melodyjna, jest to jej dużym plusem, bo mimo jej złożoności, to słuchacz łatwo ją adoptuje. Choć pewnie nie wszyscy tak to odbiorą. Na swoje czasy z pewnością była perfekcyjnie nagrana brzmieniowo. Niemniej gitary i klawisze mają pewien "brud". Teraz już tak nie nagrywają tych instrumentów. Jednak dzięki temu zwróciłem uwagę, że to nie jest najnowsza produkcja tego projektu. Poza tym nie odbieram tego jako mankament a raczej jako atut. Jest po prostu inne wobec współczesnych produkcji. Mimo upływu czasu "The Seventh Sign" nie wiele straciło na swojej wartości. \m/\m/

Wojciech Chamryk Spinal Tap - Break Like The Wind 2012/1992Metal Mind

Section A - The Seventh Sign 2012/2003 Lion Music

Napaliłem się na ten krążek, jak głupi na ser. Że jest coś nie tak, zacząłem podejrzewać podczas pierwszego przesłuchania. Zagłębiając się w temat uświadomiłem sobie, że "The Seventh Sign" to debiut Section A z 2003 roku, na nowo wydany w bieżącym roku przez Lion Music. Zespół powołał duński gitarzysta Torben Enevoldsen. Do współpracy zaprosił Andreasa Lilla, perkusistę z Vanden Plas oraz wokalistę Andy'ego Engberga z Lion's Share. A, że Torben w trakcie sesji nagraniowej obsługiwał nie tylko gitarę ale także gitarę basową i klawisze to w zasadzie niczego do szczęścia mu nie brakowało. No, jedynie w temacie parapetów nie czuł się wystarczająco pewnym i o pomoc zwrócił się do Dereka Sheriniana (Planet X) i Guntera Werno (Vanden Plas), którzy pomogli mu urozmaicić partie klawiszy o swoje popisy. Album zaczyna się od "zimowego" krótkiego intro przerwanego przez ostre heavy metalowe riffy i typowy heavy metalowy krzyk wokalisty na początek. Niemniej trwa to

Ktoś nie znana tego zespołu czy może raczej "zespołu"? Ale żarty na bok: w 1992 roku panowie stworzyli skład i nagrali płytę z prawdziwego zdarzenia. "Break Like The Wind" ukazała się nakładem MCA Records i zebrała nawet niezłe recenzje, także w polskiej prasie muzycznej. Oczywiście nie podbiła USA, bo jak widać na okładkowym zdjęciu - muzycy Spinal Tap nie preferowali starych dżinsów i flanelowych koszul, ale fani klasycznego metalu przyjęli ją ciepło. Niedawno ukazało się wzbogacone bonusami remasterowane wznowienie tej płyty. Od razu rozwieję wątpliwości: bonusami nie warto sobie zawracać głowy, bo to raptem dwie części wywiadu "Talk With Tap". Jeśli jednak ktoś nie ma zna lub nie ma tej płyty powinien się nią zainteresować. Można na niej usłyszeć sporo rozmaitych dźwięków, ale dominuje heavy. Czasem inspirowany glam rockiem (opener "Bitch School") radio friendly ("The Majesty Of Rock") , z duża dozą gitarowej wirtuozerii ("Diva Fever") czy mocno brzmiący, riffowy ("Cash On Delivery", utwór tytułowy). Mamy też rasowego bluesa z harmonijką ustną w roli głównej ("Stinkin ' Up The Great Outdoors"), łączący skiffle i country "All The Way Home", przewrotną kolędę "Christmas With the Devil" oraz dwie ballady. Oniryczną "Clam Caravan" i przebojową "Just Begin Again" z duetem wokalnym Davida St. Hubbinsa i Cher. Nie jest to jedyny gość na tej płycie. Swoje trzy grosze do "Break Like The Wind" dorzucili bowiem jeszcze: Dweezil Zappa, Steve Lu-

kather, Timothy B. Schmit, Slash, Joe Satriani, Jeff Beck oraz Jimmie Wood. Efektem jest album może nie powalający i rzucający na kolana, ale urozmaicony, solidny oraz wyrównany. Wojciech Chamryk

Taist Of Iron - Resurrection 2011/1984 Skol

"Resurrection" to jedna z kultowych płyt amerykańskiego heavy metalu. Oryginalnie wydana w 1984 przez należącą do zespołu Iron Records była do niedawna jednym z najbardziej poszukiwanych przez kolekcjonerów białych kruków. Wykorzystali to piraci,

Thin Lizzy - Vagabonds of the Western World / Black Rose / Chinatown 2011 Universal Music

Po wzorcowych wznowieniach płyt wielu innych grup, by wymienić tylko Black Sabbath czy Ozzy'ego Osbourne'a przyszła pora na Thin Lizzy. Niestety coraz więcej muzyków tego zespołu nie ma już wśród nas - dobrze przynajmniej, że w archiwach firm fonograficznych zachowały się bardzo ciekawe materiały, które teraz, sukcesywnie są wydawane w postaci 2CD. "Vagabonds of the Western World", trzeci album Lizzy z 1973 roku, dokumentuje okres przejściowy w historii grupy. To ostatnia płyta, w nagraniu której wziął udział gitarzysta Eric Bell. Nie wiem, czy to właśnie ten muzyk ciążył w stronę muzyki pop, przeważającej jednak na wczesnych płytach Thin Lizzy. Fakt faktem, że po jego odejściu zespół wkroczył na hard rockową ścieżkę. Sygnalizowały ją już niektóre utwory z tego albumu, jak "The Rocker", przeważały jednak blues ("Slow Blues") czy delikatne ballady z wyeksponowanymi w aranżacji instrumentami smyczkowymi ("A Song for While I'm Away"). Nawet jeśli materiał podstawowy tej płyty nie zachwyca fanów cięższego oblicza Thin Lizzy, to liczne bonusy na pewno ich ucieszą. Zresztą "Vagabonds…" od momentu wydania miał jakiegoś pecha: na oryginalny LP weszło tylko 8 utworów, bez wielkiego, singlowego przeboju "Whiskey in the Jar". Kompaktowe wznowienie z bodaj 1991 roku przyniosło 4 utwory dodatkowe, w tym rzeczony przebój. Jednak edycja z 2010 przebija wszystko: na dysku pierwszym mamy, poza materiałem podstawowym, 10 bonusów. Drugi wypełniają już całkowicie - co daje łącznie 23 utwory dodatkowe! W dodatku jest to materiał bardzo interesujący: wersje singlowe, radiowe, odmiennie zmiksowane, oraz 13 numerów koncertowych - z koncertu dla BBC i z sesji do audycji tejże stacji. A ponieważ na scenie Thin Lizzy zawsze byli w swoim żywiole, jest to fantastyczna gratka dla fanów grupy. "Black Rose" z 1979 roku to już to wcielenie Thin Lizzy, które większość z nas lubi najbardziej, pełne hard rockowej mocy, dynamiki, ale też urzekających melodii. Do zespołu w tym czasie wrócił - po raz kolejny i niestety ostatni - gitarzysta

wydając kilka lat temu nielegalną wersję albumu. Od niedawna sytuacja się zmieniła: jest już dostępne pierwsze oficjalne, autoryzowane przez zespół wydanie "Resurrection" na CD. W dodatku dokonała tego polska firma - należąca do Barta Gabriela Skol Records. Zawartość muzyczna jedynego albumu Taist Of Iron to idealne połączenie surowości, melodii i techniki, tak charakterystycznych dla amerykańskiego heavy, power i speed metalu wczesnych lat 80-tych. Zespół wyraźnie inspirował się dokonaniami Iron Maiden. Słychać też, że na grę gitarzysty Wyluma Pearsona wielki wpływ miały nagrania Randy'ego Rhoadsa, tragicznie zmarłego w 1982r. muzyka grupy Ozzy' ego. Począwszy od akustycznej, trwającej niespełna 30 sekund miniatury "M.O.R.R." (Memory of Randy Rhoads), aż do charakterystycznych riffów "Feeling You". Zespół z powodzeniem nawiązał też do pierwszych płyt Black Sabbath w najdłuższym na krążku, trwającym prawie 7 minut "Bloody Axe". Pierwszą część tej kompozycji napędza bowiem majestatyczny riff niczym spod palców Iommiego. Po pierwszej solówce utwór zdecydowanie przyspiesza, kończąc się drugą, jeszcze ciekawszą partią Pearsona. Bardzo mocnym punktem zespołu jest też wokalistka, Lorraine Gill. Śpiewa ona

Gary Moore, co miało niebagatelny wpływ na partie gitarowe i ostateczny kształt tej płyty. To na tym krążku mamy esencję stylu Thin Lizzy, w postaci szybkich "Do Anything You Want To" czy "Waiting For An Alibi". Ale sąsiadują z nimi też bardziej romantyczne, balladowe, ozdobione partiami harmonijki ustnej Bluesy Hughiego "My Sarah" i "With Love". Jednak prawdziwym opus magnum tej płyty jest utwór tytułowy, kilkuczęściowy, odwołujący się do folkloru Wysp Brytyjskich "Róisín Dubh (Black Rose): A Rock Legend". W przypadku tego wznowienia bonusy wypełniają CD nr.2. Jest ich 10: kilka utworów singlowych i różniących się od wydanych w epoce, lub nie wydanych dotąd wcale, jak "A Night in the Life of a Blues Singer" w wolniejszej wersji czy "Don't Believe a Word" śpiewany przez duet Lynott/ Moore. Ciekawe są też wersje kilku utworów w surowych, nie dopieszczonych wersjach z Nassau, z 1978 roku: "S&M", "Got to Give It Up", "Cold Black Night", "With Love" i "Black Rose". Wreszcie "Chinatown" z 1980 roku. Skład Thin Lizzy znowu się wówczas zmienił: do zespołu dołączył wyśmienity gitarzysta, Snowy White, znany, między innymi ze współpracy z Pink Floyd, Rogerem Watersem i działalności solowej. Zmieniały się też czasy: hard rock odchodził w przeszłość, na plan pierwszy wysuwał się heavy metal. Phil Lynott, pomimo pogrążania się w narkotykowym nałogu zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego "Chinatown" to jedna z cięższych płyt Thin Lizzy i zapowiedź tego, co już wkrótce zespół miał zaproponować na kolejnych albumach, ze szczególnym uwzględnieniem "Thunder and Lightning". Owszem, utwory takie jak "We Will Be Strong", tytułowy, "Killer on the Loose" czy "Genocide (The Killing of the Buffalo)" wciąż porywały typowymi dla Thin Lizzy melodiami, ale mogły się też podobać młodym zwolennikom NWOBHM. Zremasterowaną edycję płyty uzupełnia 15 bonusów. Singlowe wersje "Chinatown", "Don't Play Around" i "We Will Be Strong" nie są jakimiś objawieniami, zresztą zagorzali fani grupy i kolekcjonerzy znają je doskonale. Znacznie ciekawsze są utwory koncertowe, pochodzące z trasy 1980, zarejestrowane w Cork, Dublinie i londyńskim Hammersmith Odeon. A już prawdziwą rewelacją są nagrania z prób, pochodzące z pierwszego i ostatniego miejsca wymienionego wyżej. Słychać wyraźnie, że śpiewanie przychodziło wówczas Lynottowi z dużym trudem, a jednak na koncertach dawał z siebie wszystko, co również dokumentują utwory z tej edycji. To wielka strata, że tego wybitnego muzyka nie ma już wśród żywych - na szczęście pozostało po nim mnóstwo fantastycznej muzyki! Wojciech Chamryk

RECENZJE

117


Warrant - Dirty Rotten Filthy Stinking Rich / Cherry Pie / Dog Eat Dog 2011 Iron Bird

To nie będzie typowa recenzja, a raczej zbiór faktów i plotek. Dla mnie Warrant to przede wszystkim niemiecki band i ich znakomite albumy "The Enforcer" i "First Strike". Oczywiście nie sposób było nie znać kawałka "Cherry Pie", który brylował również na liście najgorszych heavy metalowych kawałków według telewizji VH1. Także tyle wiedziałem o amerykańskim wcieleniu Warrant. Aż do teraz, że tak można powiedzieć. Trafiło do mnie bowiem wydawnictwo, które na dwóch płytach CD zebrało ich trzy pierwsze albumy: "Dirty Rotten Filthy Stinking Rich" (1988), "Cherry Pie" (1990) i "Dog Eat Dog" (1992). Debiut Amerykanów, "D.R.F.S. R." nasuwa mi skojarzenia z debiutami innych kapel z tej samej półki np. Skid Row czy Extreme. Te płyty zapowiadały, to co miało się dopiero wydarzyć, to co niejako wstrząsnęło fanami. Otóż Warrant na swoim pierwszym studyjnym albumie proponuje niezłą muzę, podaną w typowym amerykańskim sosie z pogranicza hard, heavy i glam rocka. Ta rzetelność jest dla mnie zaskakująca, bo po kapeli grającej "Cherry Pie" oczekiwałem więcej chałturzenia, a tu solidne rockowe korzenie bez nadmiaru tandety. Nie ma tu jakiegoś szczególnego parcia na listy przebojów. Nawet ze zdziwieniem odsłuchałem balladę "Heaven", która zwróciła na zespół oczy wielu fanów, zapewniając zespołowi niezłą pozycję startową. Ballada, jak ballada, nie znalazłem w niej nic szczególnego. Do słodkiej "pościelówy" jej bym nie zaliczył. To były jednak czasy, które sprzyjały takim dźwiękom, co bezwzględnie wykorzystali promotorzy. Oczywiście w temat tekstów nie zagłębiałbym się zbytnio, bowiem nie znajdziemy tu niczego, co kazałoby się nam zamyślić czy zastanowić. Taka przypadłość tego nurtu. Umiejętności muzyków też już spore, co wykorzystali bezbłędnie. Szkoda tylko, że produkcja lekko trąci myszką, ale jak już wspominałem w tamtych czasach podobną przypadłoś na debiutach mieli także inni. Jak zwykle zdecydowanie wolę to dynamiczniejsze wcielenie zespołu. Lepiej słucha mi się tu czaderów, czy to z większym przebojowym zacięciem "Down Boys", "Big Talk", czy też z tym bardziej klasycznym rockowym uniformie "So Damn Pretty", "In The Sticks", "Ridin' High"... "Cherry Pie" było skazane na to aby wylądować na listach przebojów. Chłopaki nigdy więcej nie wysmażyli czegoś podobnego (przynajmniej na trzech pierwszych płytach). Kawałek prosty z specyficznym, melodyjnym i skandowanym refrenem. Zaś tekst... pewnie za jego sprawą dziennikarze stacji VH1, tak bardzo pastwili się nad tym kawałkiem. Chociaż z drugiej strony stare ludowe przyśpiewki o podobnej tematyce majestatycznie noszą nazwę folklorystycznych i stanowią dumną narodową spuściznę. Zespół prawdopodobnie miał świadomość inności te-

118

RECENZJE

go kawałka bo gitarową miniaturą, która jest intrem do "Uncle Tom's Cabin" oddzieliła go od reszty albumu. Pozostała zaś część, to już muzyczne królestwo Warrant z własną wariacją hard'nheavy. I tak mamy rokera, wspomnianego "Uncle Tom's Cabin" z smaczkami aranżacyjnymi nawiązującymi do wpływów, country, blues'a czy southern rocka. Następny "I Saw Red" to wolny, patetyczny utwór z charakterkiem. Moim zdaniem daleki od balladowego banału, choć w pierwszej części mocno ocierający się o jej schematy. Natomiast "Bed Of Roses" to dynamiczny choć ugrzeczniony radiowy hit, na które oczekiwały wtedy wytwórnie i niemała publika. "Sure Feells Good To Me" wraz z "Love in Stereo" otwiera mini blok kawałków nawiązujących do wpływów rock'n'rolla. Nie mogło zabraknąć ballady, jest nią "Blind Faith". Przy okazji tego utworu napomknę o jednej kwestii. Mimo, że Warrant ewidentnie penetrował ówczesną mainstreamową parcelę, to trudno jednoznacznie jest powiedzieć, że ten konkretny kawałek to ewidentny ówczesny hicior (oprócz "Cherry Pie", oczywiście). Co chyba świadczy dobrze o Amerykanach. Wracając do reszty omawianego albumu. Jego końcówka to dynamiczne wcielenie zespołu z lekkim przebojowym zacięciem. Z tych czterech kawałków jednak najbardziej przemawia do mnie "Train Train", który odwołuje się do estetyki southern rocka. No i w zasadzie to koniec krążka "Cherry Pie", bowiem jest jeszcze muzyczna pierdoła, kilkudzięsięcio sekundowy zlepek fuck'ów i shit'ów z koncertów. Całości poświęcono sporo czasu w studio, słychać to w aranżacjach i w brzmieniu. Moim zdaniem album się nie zestarzał. O ostatniej płycie z omawianego zestawu, "Dog Eat Dog" ponoć pisano: "Warrant goes Judas Priest". Nie wiem skąd to się wzięło bo na dysku znalazło się typowe "warrantowe" granie. Jedynie o "Inside Out" można by powiedzieć, że przez jakiś czas leżało przy dokonaniach Bogów - Judas Priest. Jednak ogólnie "Dog Eat Dog" ma faktycznie ciut ostrzejszego pazura. I tak, mamy dynamiczne kawałki ustrojone bardziej przebojowo (np. "All My Bridges Are Burning") lub bardziej rockowo (np. The Hole In My Wall"). Nie brakuje również wolnych czy balladowych fragmentów. Generalnie całość smakowicie wymyślona, zagrana i zaaranżowana. Jedynie ostatni kawałek "Sad Theresa" traci fason. Nie dość że trąci hitem to i banalną balladą. Tak jakby na siłę chciano aby mieć coś dla radia. Podejrzewam, że podobny los czekałby "Bitteer Pill", ale aranżacyjna rewolta w środku nagrania uratowała ten utwór. Tak sobie myślę, że "Dog Eat Dog" to najlepszy moment w karierze tego zespołu. Czy po przesłuchaniu trój paku, jaki nam przygotował Iron Bird Records, mam jakieś wyrzuty, że zainteresowałem się tym zespołem tak późno? Nie, zupełnie nie. W takim razie, czy był to stracony czas? Nie. Po prostu, amerykański Warrant to dobry rockowy zespół, a jego trzy pierwsze studyjne albumy to zbiór dość udanych dźwięków hard'n' heavy. Niemniej po inne tytuły, nie sięgnę w ogóle, lub z wielką ostrożnością, bowiem ponoć następny album "Ultraphobic" (1995), to zwrot w kierunku nowoczesnego hard rocka, którego zbytnio nie trawię. Także pomysł na wydanie "Dirty Rotten Filthy Stinking Rich", "Cherry Pie" i "Dog Eat Dog" w jednym zestawie uważam za udany. \m/\m

niskim, bardzo charakterystycznym, mocno brzmiącym głosem, dodając poszczególnym utworom ciężaru. Nie brakuje też wyższych partii ("Evil") czy mrocznego chóru, z wysuniętą na plan pierwszy wokalizą ("Victim Child"). Program płyty uzupełnia pięć bonusów z sesji demo "Metal Beast" z 1984r. Większość z nich w innych wersjach trafiła na "Resurrection", jednak nagrania demo różnią się od płytowych - np. "We Give Life" otwiera długi gitarowy wstęp, którego zabrakło na wersji albumowej. Ale nie tylko dlatego warto sięgnąć po to wydanie "Resurrection" - bez tej płyty żadna kolekcja maniaka metalu nie jest kompletna! Wojciech Chamryk

Watchtower - Control and Resistance 2012/1989 Divebomb

Watchtower to jeden z tych zespołów, które są na tyle charakterystyczne, że niby zbędną rzeczą powinno być ich przedstawianie. Niestety, mimo bardzo dobrych dwóch albumów, które stanowią kamienie milowe w technicznym graniu, nazwa Watchtower nie należy mimo wszystko do tych co bardziej rozpoznawalnych. Drugi album teksańskiego kwartetu zatytułowany "Control and Resistance" stanowi dojrzalsze i muzycznie i brzmieniowo dzieło niż debiutancki krążek. Niestety, z powodu awangardowego podejścia do metalowego grania, a także z powodu schyłku złotej ery thrash metalu i nadchodzących chudych lat 90' album ten nie został należycie doceniony w czasie swego wydania. A szkoda, bo piękno tego albumu tkwi w tym, że mimo połamanych riffów, zmian tempa, mnogości progresywnych motywów i innych tego typu elementów, to wydawnictwo dalej posiada agresywny thrashowy pazur i pierwotną bestię czającą się gdzieś tam, w trzewiach kompozycji. Osiem wysublimowanych utworów tętniących życiem i energią. Jest to dopiero druga reedycja tego majstersztyku, który nigdy nie był łatwy do dostania. A jest to płyta, którą mieć warto. Zwłaszcza, że opisywana reedycja, wydana przez Divebomb Records, jest wydana bardzo schludnie. Utwory zostały zremasterowane, jednak na szczęście nie mamy tutaj do czynienia z takim remasterem jaki został popełniony na przykład w starszych wydawnictwach Megadethu. Brzmienie dwójki Watchtower zostało dosłownie delikatnie poprawione. Za to jest bardzo duży plus, bo nie należy grzebać w czymś, co jest już przecież dobrze zrobione. To nie jest ten typ muzyki, który musi być wygładzony i wypolerowany, to jest thrash metal - tu musi być trochę brudu, tu musi się lać z głośników mięso, by u prawdziwego maniaka pojawił się banan na ryju. We wkładce, prócz tekstów utworów, została wrzucona garść starych zdjęć zespołu oraz zwięzły, nie za krótki, nie za długi, opis biograficzny zespołu. W podsumowaniu można rzec, że jest to pozycja niemal obowiązkowa. Album, który inspirował wiele zespołów, po części z powodu swojej energii, po części z powodu bardzo skomplikowanych utworów, które mimo wysokiego stopnia technicznego i eksperymentalnych patentów nie traciły rozpędu i nie pozbawiały odbiorcy przyjemności słuchania. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Widow - Midnight Strikes... Twice! 2011/2003 Tribunal/Divebomb

Ta muzyka jest tak odrażająca, że powinno się ją puszczać tylko na Halloween. Oryginalne, dziewięciotrackowe "Midnight Strikes" pojawiło się w 2003 roku nakładem Tribunal Records. Osiem lat później Divebomb dołożyło słowo w tytule i na nieszczęście pięć kawałków z demówki, co sprawiło, że krążek stał jeszcze pokaźniejszą klęską niż był pierwotnie. Mimo że panowie pochodzą z Północnej Karoliny, ich muzyka jest na wskroś europejska. Z jednej strony miękka, melodyjna, pełna niezręcznych nawiązań do Sonata Arctica i bandów Richarda Anderssona, z drugiej inspirowana bardziej tradycyjnym graniem spod znaku NW OBHM. Jest też trzecia strona i to ona ostatecznie zadecydowała o stemplu "katastrofa". Ta

trzecia strona miała prawdopodobnie sprawiać, że Widow będzie przypominać 3 Inches of Blood albo Children of Bodom, a sprawia, że jedyne co mi się przypomina, to gdzie mam przycisk "stop". Jako, że utwory na "Midnight Strikes" są całkiem poprawne, dałoby się tego debiutu Widow słuchać. Niestety za wokalem Johna E. Wootena - nawiasem mówiąc kojarzącego się z Brianem Thomasem z Halloween - ciągnie się nachalny pogłos rzygających ryków prowadzących dialogi w zwrotkach, dorzygujących echo, kontrastujących z teatranym dramatyzmem z melodyjnymi liniami refrenów. Tym rzekomo urozmaicającym efektem Widow przybił do "Midnight Strikes" wielgachny gwóźdź i tym samym popsuł zupełnie przyzwoitą płytę. Strati




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.