Heavy Metal Pages 83 Judas Priest

Page 1



Intro Każdy numer magazynu ma swoją historię, w trakcie prac nad nimi bywało wesoło, ale trafiały się też mało sympatyczne chwile. Niemniej przeważało skupienie, intensywność, zaangażowanie, pracowitość itd., po prostu byliśmy skoncentrowani na swojej robocie. Być może gdyby ktoś od początku zajął się kroniką działalności magazynu, mielibyśmy teraz dość ciekawy dokument. Aczkolwiek zawsze miałem przeświadczenie, że nikogo z czytelników takie rzeczy nie obchodzą. Niemniej bywały momenty, które mnie mocno martwiły, chociażby ostatnio to, że jesteśmy kwartalnikiem. OK, głównie nam to nie wychodzi, ale uwierzcie, zawsze próbujemy. Także teraz bardzo żałowałem, że nie mogliśmy przyśpieszyć edycji nowego numeru. Od dość dawna było wiadomo, że jego głównym tematem będzie Judas Priest i byłoby fajnie, aby ich wywiad trafił przed występem na Mystic Festival. Niestety było to niemożliwe. Całe szczęście Rob Halford jest bardzo wdzięcznym rozmówcą, także zawsze warto poznać to, co ma do powiedzenia. Myślę również, że dobre wspomnienia z występu Judasów w Gdańsku też będą napędzały chęć pewnej bliskości z Bogiem Metalu, a to właśnie może zastąpić zapisana rozmowa z Robem, do której poznania bardzo zachęcam. Innym pozytywnym efektem tego wyczekiwania tego wyczekiwania, była możliwość wykorzystania zdjęcia na okładkę naszej redakcyjnej koleżanki - Małgorzaty Bilickiej - która wykonała je w czasie wspomnianego festiwalowego koncertu. Także, może niepotrzebnie się tak zamartwiłem. Drugą główną okładkę wypełnia Powerwolf, współczesna ikona markowego melodyjnego power metalu. Nie wszystkim jest to w smak. Wiem. Niemniej Niemcy zapracowali sobie na tę pozycję i nie ma powodu czynić im ujmy, nawet gdy nie przepada się za takim graniem. Ciekawostką jest fakt, że muzycy Powerwolf przygotowali wydawnictwo "The Monumental Mass: A Cinematic Metal Event", które niby jest rejestracją występu live, takiego bez publiczności, ale dzięki inscenizacjom w zasadzie wyszedł im niezły spektakl telewizyjny. Oczywiście o szczegółach tego wydarzenia dowiecie się czytając rozmowę z klawiszowcem Falk Marią Schlegelem. Po tematach okładkowych lądują dwa wywiady z rodzimymi wykonawcami, grupami Hellhaim i Monasterium. Na polskiej scenie wbrew pozorom dzieje się wiele ciekawego, niestety nie poświęca się temu odpowiedniej uwagi. Bardzo chciałbym to zmienić, ale temat jest bardzo ciężki. Nie bardzo wiem, co miałoby się zdarzyć, aby to zmienić. Do rzeczy. Obie formacje wydały właśnie znakomite krążki, kolejno "Let the Dead Not Lose Hope", "Cold Are the Graves", i moim zdaniem warto mówić o nich, a przede wszystkim ich słuchać. Maniacy ciężkich metalowych dźwięków, tych tradycyjnie heavy metalowych i soczystych epickich doomowych, zdecydowanie powinni raczyć się takimi wydawnictwami. Nie są to jedyne polskie akcenty w bieżącym numerze. W dalszej jego części przeczytacie jeszcze wywiady z CoverNostra, Tyrada, Snake Eyes,

Setheist czy Leash Eye. Jak sami widzicie, jest tego sporo. W dodatku każdy zespół prezentuj coś zupełnie innego, acz równie ciekawego. Kolejni artyści należą do tych bardziej znanych i lubianych, a że właśnie wydali swoje najnowsze studyjne albumy to, trzeba było o nich porozmawiać. Także mamy kolejno rozmowy z Udo Dirkshneiderem, który wydał płytę z coverami pod swoim imieniem i nazwiskiem. Następnie mamy wywiad z gitarzystą Russem Tippinsem, który opowiedział nam o najnowszej odsłonie Satan ukrytej pod tytułem "Earth Infernal". Poza tym mamy rozmowy z Chrisem Boltendahlem z Grave Digger, Fredericiem Leclercq'iem z Kreator oraz Steve'em "Lipsem" Kudlowem, oczywiście z Anvil. Ta ostatnia rozmowa mogłaby się stać jedną z ciekawszych dykteryjek we wspomnianej na początku kronice z historiami, jak powstawały poszczególne numery HMP. Lips należy do muzyków, który nie odpowiada na pytania wysłane e-mailem. Musi to być rozmowa, w tym wypadku z wykorzystaniem komunikatora Skype. Termin tej rozmowy był zmieniany kilka razy, co wprowadziło trochę nerwowości w naszych szeregach, ale czułem, że Steve'owi te zmiany terminów też mocno nie dawały spokoju. W końcu, jak doszło do zaplanowanej rozmowy to, okazało się, że jakość połączenia nie pozwalała na przeprowadzanie wywiadu. Niemniej Lips był na tyle zdeterminowany, aby zakończyć sagę rozmów z HMP, że zgodził się na czat z wykorzystaniem Skype'a. Musiało to wyglądać naprawdę przezabawnie. Także Pan Kudlow potrafi być elastyczny i może udzielać wywiadu, pisząc na klawiaturze. Jedynie żałuję, że nadal pozostał mało wylewny, ale za to odpowiadał bardzo konkretnie. Do powyższej grupy można byłoby zaliczyć wywiady z Tysondog, Evil i Vio-Lence, ale trzeba je traktować bardziej jako rozmowy wspominkowe, gdyż wymienione zespoły powróciły do żywych po dłuższych przerwach. Szczególnie dotyczy się to Vio-Lence, które swoją ostatnią płytę studyjną "Nothing to Gain" wydała w roku 1993. A takich wspominkowych wywiadów jest więcej, wymienię, chociażby Xentrix, Fortress, czy XWild. Można byłoby zastanawiać się, czy do tego grona nie dołączyć również Death SS, czy Mirage. Oczywiście nie mogło się obyć bez zespołów, które zalicza się do tzw. nurtu NWOTHM. A zaczynają je dość mocnym akcentem wywiady z Evil Invaders i Skull Fist. Później "lecą" Tension, Venator, Luzifer, Gauntlet Rule, Sandhedrin, Fer De Lance, Ironflame, Greyhawk, Cobra Spell, Knight And Gallow, Midnite Hellion, Sin Starlett itd. Naprawdę jest ich sporo, zresztą nie wymieniłem wszystkich, a co najważniejsze każdy z nich prezentuje niezły muzyczny poziom oraz inne podejście do niby tego samego tematu. W każdym razie fani tej sceny mogą znaleźć dla siebie wiele dobrego. Nie wiem, jak traktować takie formacje jak Ibridoma czy Death Dealer. Pierwsi, choć nie zdobyli jakiegoś wielkiego rozgłosu, za to mają już wieloletnie

doświadczenie i gwarantują solidną jakość swojej muzyki. Za to Death Dealer tworzą muzycy z jeszcze większym doświadczeniem, choć różnice między po-szczególnymi muzykami bywają dość spore. Dla przy-kładu najstarszy Ross H. Friedman ma 68 lat, a naj-młodszy Steve Bolognese ma równo 40 lat. No i nie można ich za bardzo zaliczyć do NWOTHM, ani do klasycznych pionierów sceny heavy metalowej czy też power metalowej. Nie mam za to wątpliwości, że tworzą scenę tradycyjnego heavy metalu i swoimi wydawnictwami bardzo ją wzbogacają. Bardzo ciekawy rozdział w bieżącym numerze tworzy zbiór wywiadów ze starymi przedstawicielami hard rocka. Rozpoczyna go znakomita rozmo-wa z Tedem Nugentem. Następną jest pogawędka z Petem Agnew o najnowszym krążku Nazareth. Później mamy Grahama Bonneta, który opowiada o Graham Bonnet Band, choć zahacza również o inną jego formację, Alcatrazz. Mamy też kolejny wywiad z Hermanem Frankiem, który tym razem przybliża nam nową płytę Victory. Na koniec zaś jest rozmowa z Tino Troy'em o Praying Mantis, które kojarzone jest nie tylko z hard rockiem i AOR-em, ale także z NWOBHM. Nie zabrakło również przedstawicieli sceny progresywnego metalu. Do tej części możemy zaliczyć wywiady z Evergrey, Kennem Nardi (znacie go przede wszystkim z Anacrusis), Sunrunner, czy też Parallel Mind. Ciekawostką tego modułu jest rozmowa z Andy Curranem o nowo powstałej kapeli Envy Of None. Poniektórzy Andy'ego pamiętają z Coney Hatch. Zresztą ten wątek też był poruszany w tym wywiadzie. Jak zarówno temat innego współzałożyciela jak i podpory nowej formacji Alexa Lifesona (tak, tak tego z Rush). Envy Of None z pewnością ma w swojej muzyce pierwiastki progresywnego rocka, ale głównie ich domeną jest rock, taki bardziej zwiewny i nadający się do puszczania w radio. Niemniej warto poświecić trochę czasu na przeczytanie tej rozmowy, bowiem Andy bardzo barwnie opowiada o różnych ciekawych sprawach, również tych bezpośrednio dotykających naszych pasji. Oczywiście parę tematów, które niejako odrywają nas od podstawy naszych zainteresowań, też się znalazło. Tym razem są to wywiady z mającymi do czynienia - bardziej lub mniej - ze stoner rockiem Leash Eye i Elder oraz blues-rockowym Circus Prütz. Nie brakuje również stałych rubryk, choć od tego numeru będziecie mogli cieszyć się kolejną, zatytułowaną "Metalowiec Gawędziarz", za która będzie odpowiedzialny nasz nowy współpracownik Rafał Krakowiak. Także drodzy czytelnicy oddajemy Wam najnowszą edycję Heavy Metal Pages z nadzieją, że mimo wakacji znajdziecie czas na poczytanie jego zawartości, a jak już to uczynicie, wierzę, że sprawi Wam to tyle samo radości, co moczenie się w morzu, wylegiwanie na plaży, pływanie na żaglówce, chodzenie po górach, picie browca itd. Michał Mazur

Spis tresci

29 32 36 42 44 46 48

Cover foto: Małgorzata Bilicka

3 4 7 10 13 16 18 22 25 28

Intro Judas Priest PowerWolf Hellhaim Monasterium Udo Dirkschneider Satan Grave Digger Kreator Anvil

50 54 56 58 60 62 64 66 68 70 72 74 76 78 80

Xentrix Vio-Lence Evil Invaders Tysondog X-Wild Evil A Tribute To William J Tsamis Skull Fist Tension Venator Night Cobra Death SS Luzifer Thunderor Gauntlet Rule Mortal Soil Sanhedrin Fer De Lance CoverNostra Mirage Tyrada Snake Eyes

82 84 86 89 90 92 94 96 98 102 104

Lesson In Violence Sign Of Death Ironflame Greyhawk Powertryp Solitary In Vain Emissary Ted Nugent Nazareth Grahem Bonnet Band 108 Victory 110 Stray Gods 112 Praying Mantis 114 Fortress 116 Turbo 118 Ibridoma 121 Cobra Spell 122 Knight And Gallow 125 Midnite Hellion 128 Trick Or Treat 130 Space Vacation

132 134 136 139 142 144 146 150 152 154 156 158 160 162 164 166 170 171 203

Master Spy Evergrey Kenn Nardi Sunrunner Parallel Mind Setheist Envy Of None Reaper Circle Of Silence Sin Starlett Death Dealer Metalowiec Gawędziarz Leash Eye Elder Cirkus Prütz Live From The Crime Scene Zelayna Klaszka Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


W hołdzie ludziom ciężkiej pracy Rozmowę zaczął sam, od krótkiej anegdoty o tym, jak minął mu poprzedni dzień, w którym spotkał się z Alice Cooperem, na otwarciu finansowanej przez tego drugiego organizacji, wspierającej muzycznie młodzież borykającą się z wykluczeniami. Następne tematy popłynęły gładko, a Rob Halford okazał się jednym z najbardziej otwartych i szczerych muzyków, z jakimi miałem przyjemność rozmawiać. Siedemdziesięciolatek, któremu w trakcie kolejnych minut rozmowy, obserwując go przez Zooma, byłem gotów odjąć co najmniej dekadę z metryki. Opowiadał w sposób wyważony, ale w pełni zaangażowany i skory do dygresji, odrobinę odchodzących od podsuniętego mu pytania. Głęboko wierzy w misję niesienia swoją muzyką mocy, którą chciałby oddać swoim fanom. Często używa pojęć takich jak społeczność i wspólnota mówiąc o tym, co odnajduje w środowisku metalowców. Czaruje przy tym nieco polskich fanów, nie mogąc doczekać się spotkania z nimi, podczas gdańskiego Mystic Festival, w czerwcu tego roku. Judas Priest obchodzą właśnie pięćdziesięciolecie definiowania tego czym heavy metal jest. Weźmy udział w tej celebracji. HMP: Na początku czerwca Judas Priest wystąpi jako headliner Mystic Festival 2022 w Gdańsku. Jak wspominasz swoje dotychczasowe wizyty w naszym kraju? Priest wraca do Polski. Polscy maniacy są jak zaciekłe hordy kosmitów, które po prostu kochają metal. Utrzymujemy z nimi długą i piękną relację właściwie od kiedy tylko zespół ist-

metalu. Kilka tygodni temu zakończyliście amerykańską część trasy 50 Heavy Metal Years. Ze względu na wybuch pandemii przekładaliście ją prawie dwa lata. Jak się czujesz świętując pół wieku działalności swojego zespołu, grając niemal co wieczór wybór z je-

Foto: Justin Borucki

nieje. Od zawsze chcieliśmy dotrzeć do Polski, ale świat wyglądał wtedy jak wyglądał - nie mogliśmy tego zrobić. W końcu nadszedł dzień, w którym mogliśmy przyjechać i dla was zagrać (pierwszy raz wystąpili u nas w Katowicach w 1998 roku - przyp. red.). To było wspaniałe uczucie, móc spotkać się z fanami, którzy wspierali nas i naszą muzykę od długiego czasu. Tym razem będziemy świętować tę relację. Mystic to wielki festiwal, piękna celebracja metalu, hard rocka i muzyki w ogóle. Nie możemy doczekać się ponownego połączenia się z polską społecznością i razem z nią darcia się w niebogłosy przy heavy

4

JUDAS PRIEST

go najmocniejszych kawałków? Przede wszystkim, to najlepszy przykład tego, że dbamy o siebie nawzajem. Co mam na myśli? Nasi wielbiciele są na tyle wyrozumiali, że zostali z nami, nie tylko aż skończyły się restrykcje i mogliśmy pojechać w trasę, ale pozwolili też dojść do siebie Richiemu, gdy miał problemy ze zdrowiem (podczas jednego z koncertów w 2021 roku, gitarzysta Richie Faul-kner doznał pęknięcia aorty podczas grania ostatniego kawałka, jego życie prawdopodobnie uratowała tylko bliskość szpitala i szybkość, w jakim został do niego dowieziony przyp. red.). Wszyscy zachowali swoje bilety i

przyszli zobaczyć nas oraz przyjaciół z Queensryche. Działamy już właściwie pięćdziesiąt jeden lat. Coś podobnego wydarzy się w twojej karierze tylko raz i bardzo niewiele zespołów dobiega takiego wieku. Jest w tym coś wyjątkowego, mamy więc co świętować. Ułożyliśmy z tej okazji świetna listę utworów i przygotowaliśmy powalające show. Częścią naszej tradycji jest to, że zostawimy cię nie tylko z tym co usłyszałeś, ale również z tym, co zobaczyłeś. To będzie wizualne przeżycie. Spotkacie się z przyjaciółmi, których nie widzieliście od dawna, bo przecież nie było koncertów. Będziecie rozmawiać o tym, co u was słychać, jakie kapele ostatnio lubicie, skąd wziąłeś ten fajny t-shirt i tak dalej. (śmiech) Chodzi o fajny klimat, jedność i budowanie społeczności. Tak wyglądała trasa do tej pory, tak będzie też w Polsce. Cudownie jest znowu grać z Richiem. Glenn Tipton (jeden z założycieli zespołu, od kilku lat, z powodu stanu zdrowia wywołanego postępującym schorzeniem Parkinsona, nie jest w stałym składzie koncertowym grupy - przyp. red.) od czasu do czasu wpada, aby wystąpić z nami na pojedynczych koncertach. Robi to wtedy, kiedy jest w stanie - jeśli czuje się dobrze. Odczuwam wtedy ekscytację. Nie wiem czy Glenn pojawi się na Mysticu, czy nie. To zależy od jego stanu zdrowia, a ten potrafi zmienić się z dnia na dzień. Jestem pewien, że jeżeli będzie się czuł dobrze, to zobaczymy go w Polsce. Jak widzisz, wszyscy staramy sobie radzić i wspierać w tym co robimy. W metalu świetne jest to, że mówi o pokonywaniu trudności i wyzwań, jakie stawia przed tobą życie. Wiele utworów Judas Priest o tym opowiada. Także o walce ze złem. W pewnym sensie to nasza mantra albo rodzaj manifestu. Zresztą, nie tylko nasza, wielu metalowych muzyków podnosi podobne tematy, dotyczące pozytywnej mocy i energii. Nikt z nas nie przypuszczał, że po pięćdziesięciu latach nadal będziemy to robić na scenie. Jak się czujesz, gdy Glenn występuje z wami danego wieczoru? Wspaniale, wprowadzam go na środek sceny i zapowiadam. Publiczność nigdy do końca nie wie, czy dziś Glenn się pojawi czy nie. Wszyscy wtedy szaleją, dostrzegam mnóstwo łez i wzruszenia. Bo oto jest z nami ten gość wspaniały heavy metalowy gitarzysta. Glenn nadal jest aktywnym członkiem Judas Priest. Gdy wychodzi na scenę, ma się wrażenie, że cała sala po prostu odrywa się od ziemi. Tyle rzeczy wtedy się dzieje w głowie, trudno to opisać. Chociażby to, że przecież ciągle walczy ze swoją chorobą. To facet, który wyznaczał standardy grania metalu a teraz przekracza swoje ograniczenia. Nadal jest w stanie zagrać na gitarze nasze kawałki, przeważnie są to: "Metal Gods", "Breaking the Law" i "Living After Midnight". Widzieć go na scenie, wiedząc jak znacząca dla historii metalowej gitary to postać, czuję coś naprawdę wspaniałego. Gość jest jedyny w swoim rodzaju. Jego solówki są legendarne, przepięknie skomponowane. Jest jak architekt, jeżeli chodzi o pisanie muzyki. Niezależnie czy mówimy o utworach takich jak "Beyond the Realms of Death" czy "Painkiller". Jeżeli pomyślisz sobie o tym czego dokonał, to wiesz, że jest to niesamowite. Glenn podróżuje z wami podczas całej trasy czy przylatuje bezpośrednio na pojedyncze koncerty?


W Stanach przylatywał na konkretny koncert, pewnie w Europie będziemy robić podobnie. Mamy samolot, którego możemy użyć w tym celu, jest to bardziej efektywne. Zabawne, bo od dłuższego czasu nie wykorzystywaliśmy samolotu na trasach, ale mam już dość siedzenia w pieprzonych autobusach. (śmiech) Musisz tkwić w nim sześć godzin, aby dotrzeć do następnego miejsca. Na starość stałem się naprawdę niecierpliwy. Jestem starym, złośliwym metalowcem. (śmiech) Nie jestem w stanie, kurwa, wysiedzieć w tych cholernych busach czterech czy większej liczby godzin. W rezultacie, latamy między koncertami samolotem. Pozwala nam toteż grać więcej koncertów, mniej czasu tracimy na dojazdy. A więc tak, Glenn czasem lata z nami i świetnie mieć go wtedy na pokładzie. Richie jest wtedy zachwycony, nazywa go "generałem". Gdy do nas dołączył, Glenn stał się jego mentorem, byli ze sobą nierozłączni. Nauczył go wiele na temat gitary i występowania na scenie. Dlatego Richie chce być teraz przy Glennie. W swojej autobiografii pod tytułem "Wyznanie" ujęło mnie w jaki sposób wypowiadasz się o Glennie, odniosłem wrażenie, że to twój bardzo dobry przyjaciel. Uznałbyś go za najbliższą ci osobę w zespole? Najdłużej znam Iana i Glenna. Panuje między nami specyficzna równowaga. Rozumiesz, gdy jesteś w zespole, to jest twoja praca, jest to relacja zawodowa. Kiedy mamy przerwę rzadko się ze sobą kontaktujemy. Istniejemy w swoich życiach od dekad, już pół wieku. Ale wiem, co miałeś tym pytaniem na myśli. Tym, za co zawsze uwielbiałem w tym zespole jest atmosfera prywatności i poufności. Dzielimy się bardzo osobistymi rzeczami, tak jak robią to przyjaciele. Z najlepszym przyjacielem rozmawiasz na tematy, których nie poruszasz ze swoim współmałżonkiem. To wspaniała więź oparta na zaufaniu. Każdy potrzebuje kogoś, komu może zaufać, mieć z kim porozmawiać, niezależnie jak trudną sam byłby osobą. Łączy nas z Glennem wiele wspaniałych rozmów odbytych na przestrzeni dziesiątek lat. Doceniam to i szanuję. Nie będzie tak, że zaczniemy teraz wysyłać wiadomości inny ludziom, że "Glenn napisał to czy tamto, a ktoś inny odpowiedział inaczej, bla bla bla". (śmiech) Takie burze nie są dla nas atrakcyjne. Gdy zaczynaliśmy oczywiście jeszcze nie było Internetu, Instagrama i Twittera. To czym zespoły się zajmowały owiane było mistyczną tajemnicą. Rozumiesz mnie? Raz na jakiś czas udzieliłeś wywiadu dla jakiegoś magazynu muzycznego, opowiadałeś o wydawanym albumie i to by było na tyle. Nikt nie wpieprzał się twoje życie, oprócz tych spraw, którymi chciałeś się podzielić. Trochę mi tego brakuje. Nie jestem tu bez winy, mam profil na insta i uwielbiam na nim przebywać, rozmawiać z ludźmi. Ale spójrz na Led Zeppelin, oni nie udzielili żadnego wywiadu podczas całej swojej kariery. To była decyzja ich menadżera, Petera Granta, który mówił, że nie chce zepsuć nimbu tajemnicy, jaki istniał wokół zespołu. Pragnął, aby wszyscy uwielbiali grupę i ich muzykę, ale nie uważał, aby uchylanie drzwi w pozostałych sprawach było potrzebne. Dzięki temu otaczała ich aura niesamowitości. Niegdyś podobnie było z Toolem, nie udzielali wywiadów, zanim nie dotarli do pewnego poziomu. Nawiązuję tutaj do wspomnianej przeze mnie przyjaźni - więzi, którą tworzymy wewnątrz zespołu. To, co się dzieje

wewnątrz niego jest wyłącznie naszą sprawą. Ta więź jest kluczowa dla naszego istnienia. Zespół musi być nie tylko zdrowy i zdolny fizycznie do tego, aby grać, ale powinien posiadać taką zdolność, również pod względem psychicznym i emocjonalnym. Będąc przy tym temacie, w ostatnich latach wielu muzyków otwarcie mówi o swoich problemach psychicznych. Myślę, że to dobrze, że takie tematy nie trafiają do szafy. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy do siebie podobni, każdy przechodzi przez jakieś problemy. Kiedy coś jest nie tak, najlepsze, co możesz zrobić to porozmawiać o tym z przyjacielem, rodziną czy kimkolwiek innym. Dobre samopoczucie psychiczne jest niezbędne w życiu. Emocje są kluczową jego częścią. My

ludzi, ale też dla naszej niezatartej pamięci o przeszłości. Poza tym, świetnie wygląda - mamy doskonałe światła i inne bajery. Celebrujemy w ten sposób heavy metal i istnienie Judas Priest po pięćdziesięciu latach. Łatwo jest mi uznać Priest za zespół, który zawsze był i zawsze będzie. Poniekąd wycho-wałem się na waszej muzyce. Jednak przetrwać pół wieku i nadal być aktywnym scenicznie to nie lada wyczyn - wielu po drodze się wysypało. Co jest siłą napędową Judas Priest? Bardzo dobre pytanie. Dla mnie sercem i duszą jest to, że uwielbiam śpiewać utwory tego zespołu. Naprawdę, to dla mnie bardzo głębokie przeżycie. Dla każdego z nas ten zespół znaczy bardzo wiele. Ponadto, Priest ten jest ucieleśnieniem stylu, który znamy jako heavy

Foto: Justin Borucki

oddajemy je w muzyce. Dla mnie móc pokazać co czuję, przed tysiącami maniaków to najlepsza możliwa terapia. Te wszystkie refleksje uruchomiło twoje pytanie o relację z Glenem, sam widzisz, że to istotny temat. W ostatnich rozdziałach autobiografii, opisałeś jak wyobrażasz sobie scenę, na której występować będziecie podczas pięćdziesięciolecia. Miała wyglądać jak wnętrze jakieś fabryki lub huty żelaza. To hołd dla Birmingham, znanego z przemysłu ciężkiego miasta waszego powstania? To hołd dla Birmingham a jednocześnie dla ludzi pracy, tych pracujących w hutach Birmingham, w fabrykach w Polsce, w Berlinie, Rio de Janeiro, w Japonii czy gdziekolwiek. Takie środowisko pracy wykuwa szczególnych ludzi. Żyję dość długo, by wiedzieć jak poprawiły się warunki zatrudnienia ludzi zajmujących się takimi rzeczami. Pamiętam, że jak chodziłem do szkoły, pisałem o tym również w "Wyznaniu", czasem przez miasto przelatywały toksyczne opary. To było coś okropnego, ludzie bardzo wtedy chorowali. Pracując w takich warunkach narażeni byli na wdychanie kancerogennych substancji i wszyscy inni mieli to w dupie. Po prostu musiałeś przyjść do roboty i zrobić swoje. Fabryka na naszej scenie symbolizuje więc wiele różnych rzeczy. To hołd dla metalu, dla ciężko pracujących

metal. W globalnym znaczeniu. Każdy na świecie kojarzy Judas Priest, zapracowaliśmy na to swoimi utworami i koncertami. Gdy jesteśmy w Polsce, Judas Priest należy do was. Gdy gramy w Australii to jest podobnie. Ta muzyka dotyka cię i staje się głęboką, ważną częścią twojego życia, podobnie jak stała się częścią naszych. Ten kawałek, ta płyta albo wspomnienie tamtego koncertu wszystko to jest w nas. To powody, dla których dalej istniejemy. Oczywiście, refleksja nad przeszłością, chociaż ważna, nie jest jedyną przyczyną naszej egzystencji. Tworzymy nową muzykę metalową, jesteśmy obe-

JUDAS PRIEST

5


cnie w trakcie przygotowania nowego albumu. Od zawsze wykuwamy nowy metal. Czy potrzebujemy kolejnej płyty? Pewnie nie, ale co z tego? Tym się właśnie zajmujemy. Uwielbiamy ze sobą przebywać, spotykać się i pisać nowe utwory, aż będziemy mieli ich tyle, że możemy mieć album. To część tej energii, która nas napędza. Sensu nadaje nam możliwość kreowania planów na przyszłość: nowych utworów, tras czy spektaklu scenicznego. Na jakim etapie są prace nad nową płytą? Wszystkie utwory są już napisane, ale przed nami jest jeszcze mnóstwo pracy. Wspaniale byłoby powiedzieć, że już gotowa, ale to nie ten czas. Na szczęście zakończyliśmy już etap tworzenia utworów. Nagrywania bywają trudne, bo masz muzykę w głowie, wiesz jak kawałki mają lecieć - przecież je napisałeś, wszystko co miałeś do zrobienia, aby zaist-

zresztą to robisz. Młodsze zespoły, z którymi czasem rozmawiam, wiedzą, że jeżeli chcą odnieść sukces, muszą być w stanie dobrze operować w mediach społecznościowych. Ale muszą być też gotowe na inwazję mediów w ich życie. Jest to również przestrzeń na tworzenie kłamstw, na temat niemal wszystkiego. W taki sposób, że kłamstwo staje się prawdą. To naprawdę okropna strona czasów w których żyjemy. Te wszystkie posty, że koleżka z jakiegoś tam zespołu wciąga każdego dnia dziesięć gram kokainy i tym podobne bzdury. Nawet, jeśli to kłamstwo, to ciągle powtarzane i przekręcane w końcu stanie się prawdą. Zespoły muszą być tego świadome. Wystarczy drobnostka, która można rozdmuchać do niebotycznej skali. Możesz udzielać wywiadu i otrzymać pytanie o jakąś plotkę - może to być coś zmyślonego, ale opowiadając o tym, legitymizujesz i powielasz taką fejkową historię. Korzystanie z

Foto: Justin Borucki

niały w tym świecie, jest już gotowe. Wszystkie elementy układanki są już na swoim miejscu. Dla mnie album jest już więc ukończony. (śmiech) Wiem, brzmi to jak szaleństwo, ale mam te wszystkie piosenki w sobie. Nie mogę się doczekać aż usłyszę, jak Ian (Hill, basista i jeden z założycieli Priest - przyp. red.) zagra w nich na basie, albo jakie partie perkusji przygotuje Scott (Travis, perkusista, w zespole od początku lat 90. - przyp. red). Zawsze bardziej interesuje mnie to, co przyniesie reszta chłopaków. Mało mnie teraz obchodzi to co stworzyłem ja. Chcę usłyszeć co oni wniosą od siebie. Po tym z jakim sukcesem i docenieniem przez krytyków spotkał się "Firepower" (wydany w 2018 roku poprzedni album grupy - przyp. red.) musimy porządnie pójść do przodu. Nie mogę tak naprawdę powiedzieć nic więcej. Muzyka jest muzyką, jak miałbym ją opisać? Mógłbym powiedzieć, że "mamy zajebiste riffy, człowieku". (śmiech) Przecież zawsze są to "zajebiste riffy", w każdym wywiadzie, co nie? (śmiech). To będzie wszystko to, co kochasz w Priest. Wspomniałeś wcześniej o tym, jak media odzierają z tajemnicy, ale z drugiej strony, są też narzędziem, który możesz wykorzystać do kreacji swojej scenicznej persony. Sam

6

JUDAS PRIEST

mediów społecznościowych tak, aby nie zaszkodziło to zespołowi, jest jedną z rzeczy, których dzisiaj trzeba się nauczyć. To bardzo ważne, bo takie rzeczy mogą mocno namieszać. Wrócę jeszcze do twojej autobiografii. Mocno się w niej otworzyłeś i szczerze opowiedziałeś o swojej samotności, frustracji i niespełnieniu w relacjach z partnerami. Myślisz, że gdyby tamte wydarzenia miały następować dzisiaj, po zmianach w odbiorze osób LGBT+ w części społeczeństw, łatwiej byłoby ci żyć? (śmiech) Uśmiechnąłem się ponuro, bo wiem, jaki jest klimat prawny w tej kwestii w Polsce. Ale podobnie jest tutaj, w Ameryce. Skala ekstremizmów jest powalająca. Na litość boską, jest dwudziesty pierwszy wiek! Dzisiaj jest Dzień Upamiętnienia Holokaustu (rozmawialiśmy 28 kwietnia 2022 roku - przyp. red.). Mimo to, nadal żyjemy w czasach, kiedy uchwalane jest dyskryminujące innych prawo. Nie można uczyć w szkołach o tym, jakie istnieją tożsamości seksualne, zakazuje się rozmów na takie tematy. Ekstremizm hamuje rozwój wielu części świata. Żyję już dość długo, na tyle długo by wiedzieć, że historia lubi się powtarzać. To wstyd. Pomimo tego, musisz się staw-

iać i walczyć o swoje prawa do życia - o prawa człowieka, o to, abyś mógł być tym, kim jesteś. Nikt nie ma prawa ci tego odebrać. Ekstremiści próbują jednak to zrobić. Chcą ci w wmówić, że nie możesz żyć tak jak chcesz. Nie możesz być tym, kim jesteś. Odnoszę wrażenie, że twoja twórczość czy może bardziej osobowość, pomogła wielu ludziom w walce o uznanie prawa do swojej tożsamości. Twoje publiczne przyznanie, że jesteś osobą homoseksualną spowodowało, że stałeś się dla wielu symbolem odwagi i wzorem do naśladowania. Wiem, co masz na myśli. To piękne wynika z tego, kim jestem. Będąc członkiem zespołu takiego jak Priest funkcjonujesz w domenie publicznej - na światową skalę. Ludzie odwołują się do ciebie, mówią o tobie a nawet stawiają ci pomniki. Traktują, jako wzór do naśladowania, chociaż wcale tego nie chcę. Ale mimo to, akceptuję tę perspektywę. Moje zdanie na jakiś temat może być inne, ale skoro zostałem obsadzony w takiej roli, to muszę być przygotowany mówić otwarcie w obronie konkretnych zjawisk. Oczywiście wiem, że mam prawo odmówić odpowiedzi na jakieś pytanie, bez tłumaczenia się dlaczego. Niektórzy tego nienawidzą. (śmiech) Żądają ode mnie odpowiedzi! Cóż, żądaj, czego tam sobie chcesz, ja nie muszę ci jej udzielać. (śmiech) Istotą "Wyznania" jest to, że mówię prawdę, prosto od serca. Odkąd stałem się trzeźwy i wolny od narkotyków, czyli już od ponad trzydziestu pięciu lat, nic mnie tak nie napędza jak bycie szczerym i otwartym w sprawach, które są dla mnie ważne. Mówię co tylko chcę, na dobre czy złe. Powiedziałem i zrobiłem w życiu wiele głupich rzeczy, przyjmuję to. Nikt przecież nie jest idealny. (śmiech) Rozmawialiśmy o autobiografii, natomiast niedawno zapowiedziałeś, że piszesz kolejną książkę pod tytułem "Biblical". O czym będzie opowiadać? O tym, co dzieje się za kulisami pracy muzyka. Mówimy (wraz ze współautorem Ianem Gittinsem - przyp. red.) o tym, co przeszedłem jako zawodowy muzyk i co doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem obecnie. To może być wszystko. Jak pokonaliśmy drogę od grania w małych barach do występowania jako gwiazda Mystic Festival. To długa historia i staram się ją przedstawić w ciekawy sposób. Będzie trochę o tym jak działa branża, media, jak wygląda udzielanie wywiadów. Może brzmi to zbyt sterylnie, ale spędziliśmy z Ianem Gittinsem świetnie czas i zawarliśmy tam mnóstwo zabawnych anegdot. Będzie to zabawna pozycja do czytania bo nie chciałem, aby się wlokła. Ludzie poczują nieco atmosfery "Wyznania". Wydawcy są bardzo zadowoleni, niektórzy mieli już okazję ją przeczytać. Jednak to jest jak wydawaniem płyt, może będzie zajebista, a może okazać się klapą. (śmiech) Ale myślę, że będzie interesująca. W sam raz na Święta, będziecie mieli co położyć pod choinką, powiedział bezwstydnie sprzedając swoją książkę. (śmiech) Igor Waniurski


Zaprezentować nasz świat W czasie lockdownu niejeden zespół grał koncert w postaci streamu. Jednak żaden nie zagrał takiego streamu, jak Powerwolf. Niemcy przygotowywali się miesiącami do tego, żeby przygotować oszałamiającą scenę i efekty i zagrać na niej koncert bez fanów - "The Monumental Mass: A cinematic Metal Event". To nie był ani koncert na żywo, ani teledysk, ani "live in studio". Zespół rzeczywiście grał i był rejestrowany na bieżąco, ale fani mogli zobaczyć dzieło dopiero chwilę później. Obecnie zespół szykuje się do wydania "The Monumental Mass" na DVD i Blu-ray i o tym rozmawiałam z klawiszowcem Powerwolf, Falkiem Marią Schlegelem. HMP: Nowa płyta, "Call of the Wild", wer sje kawałków z innymi wokalistami na "Missa Cantorem", a teraz DVD "The Monumental Mass". Widać pandemia wyzwoliła u Was masę pomysłów? Falk Maria Schlegel: Wiele zespołów wskutek pandemii nie mogło ruszyć w trasę, nie mogło grać na żywo. W tej sytuacji jedyną rzeczą, jaką zespoły mogą robić, jest wyzwolenie kreatywności - pisać kawałki, rozwijać nowe pomysły. W związku z tym zeszłego lata wymyśliliśmy koncert "The Monumental Mass", choć sam pomysł mieliśmy w głowie już od pewnego czasu. Chcieliśmy dzięki niemu w najlepszy możliwy sposób pokazać cały świat Powerwolf. Po wydaniu "Call of the Wild" chcieliśmy fanom coś dać w miejsce przesuniętej trasy wskutek pandemii. To był właśnie punkt wyjścia, z którego zaczęliśmy podróż z "The Monumental Mass". Jakie koncerty, czy jakie zespoły były dla Ciebie inspiracją przy tworzeniu "The Monumental Mass"? Może Kiss? Muzycznie Kiss nie bardzo, choć jeśli chodzi o scenę, to mamy wiele wspólnego, w tym malowanie. Muzycznie za to znacznie bliżej nam do Iron Maiden. Zwłaszcza dla mnie, jako keyboardzisty, który nie stoi, ale biega po scenie, Iron Maiden to wielki wzór sceniczny (śmiech). To zresztą nasze inspiracje, które wpłynęły na Powerwolf u zarania, na to jak gramy heavy czy power metal. Chcieliśmy dodać własne elementy pozamuzyczne, własną koncepcję sceny, strojów, makijaży. Ta zresztą rozwijała się latami. Jak spojrzysz na nasze makijaże z poprzednich lat i porównasz z obecnymi, to zobaczysz, jaki wielki dokonał się rozwój. To zatem nigdy nie ma końca i wciąż się rozwija. Dla wielu ludzi na świecie heavy metal to nie tylko muzyka, ale też rodzaj religii. To coś, co daje dobre emocje, coś,

co dodaje mocy. Czyli dokładnie to, co czyni religia i to właśnie wyróżnia Powerwolf. Żyjemy w swoim wszechświecie, w tym wszechświecie szukamy pomysłów, i w tym wszechświecie osadziliśmy "The Monumental Mass". Podzieliliśmy go na rozdziały "Pokusa", "Grzech", "Wyznanie" i "Wybaczenie". I to perfekcyjnie pasuje do naszego świata, a teksty wpisują się w chrześcijańską czy katolicką wiarę. Te wielkie i złożone problemy

przyporządkować stare kawałki Powerwolf? To nie tak. Naturalnie, kiedy gramy na żywo, układamy setlistę. Tak samo układaliśmy setlistę kiedy szykowaliśmy "The Monumental Mass". Chcieliśmy, żeby trafiły do niej kawałki z różnych okresów i z różnych płyt. A te, które i tak do niej trafią, były pogrupowane tematycznie w rozdziały. Ciekawym doświadczeniem było zanurzenie się w historię Powerwolf, żeby coś z tej złożonej tematyki wybrać. Na przykład wybraliśmy "Venom of Venus", kawałek którego nigdy nie graliśmy na żywo. Jednak mimo to, że go nie graliśmy, uznaliśmy, że idealnie pasuje do rozdziału "pokusa". Osadziliśmy go w klasycznej scenie ogrodu Eden, w naszym przypadku z aniołami, którym płoną skrzydła. W ogóle chcieliśmy ilustrować każdy z tych kawałków. Oczywiste było, że w utworze "Fire and Forgive" w centrum będą ogniste organy, które muszą naprawdę zapłonąć. Krok po kroku opracowywaliśmy z producentami każdy kawałek. My jako zespół dostarczaliśmy pomysłów, oni zastanawiali się, jak je wprowadzić w życie. To była wielka sprawa ponieważ chcieliśmy, żeby każdy kawałek był projektem z innymi kostiumami, innym wystrojem sceny, z innym tłem, ludźmi czy nawet śniegiem, który spadał z sufitu podczas "Where the Wild

Foto: Christian Ripkens

ostatniego stulecia są naszym źródłem inspiracji, ale też polem dyskusji obecnych czasów. Co jest grzechem? Kto wybacza? Czy wybacza Bóg, czy wybacza człowiek? A może wybacza Attlia (śmiech)? Co jest dobre, a co złe? Jest wiele paraleli między muzyką, a religią. Zwłaszcza obdzielanie mocą i pomaganie w kryzysie. Po "The Monumental Mass" otrzymaliśmy bardzo wiele komentarzy, e-maili i w ogóle kontaktu od fanów, mówiących o tym, jak wiele mocy daje im nasza muzyka. Zwłaszcza że wówczas był to czas pandemii, a teraz tego, co dzieje się na Ukrainie. Jeśli muzyka w jakiś sposób ma pomóc ludziom, zapomnieć o codzienności i o troskach... Jeśli moja muzyka pozwala komuś tak się poczuć, to jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Mówisz o rozdziałach. Trudno było do nich

Wolves Have Gone". Ta nasza podróż była z jednej strony dokładnie zaplanowana, a z drugiej jednak zagrana i zarejestrowana na żywo. Nie jest to jednak typowy koncert grany live. Jest zupełnie inaczej, kiedy możemy rozmawiać i mówić wprost do publiczności, wchodzić z nią w interakcję. A myślisz, że dałoby się zagrać "The Monumental Mass", jako normalny koncert w publicznością? Myślę, że na pewno elementy z "The Monumental Mass" będziemy wprowadzać w życie na letnich koncertach. Na przykład moje ogniowe organy, które nadal istnieją, ponieważ jeszcze nie spłonęły. Musimy jednak dobrze przemyśleć, co możemy przenieść do sytuacji live. Myślę, że bardzo ciekawie byłoby przenieść zakonnice, mnichów czy w ogóle

POWERWOLF

7


osiem płyt, masz mnóstwo kawałków, to zawsze musisz podjąć decyzję, jakie nowe numery dojdą do setlisty, a jakie należy z niej usunąć. To zawsze jest trudne. Jednak takie wyzwania podejmujemy chętnie.

Foto: Christian Ripkens

aktorów i odtwórców na prawdziwy koncert. Attila zawsze mówi, że w centrum musi być przede wszystkim muzyka, ale na pewno będziemy ją wspierać pewnymi elementami z "The Monumetal Mass". Teraz podczas letnich festiwali będzie wiele ognia i... wiele radości, będziemy po prostu celebrować nasze utwory. Chcemy znów poczuć tę energię, którą dają fani. Najpiękniejsze w graniu na żywo jest to, że fani dają energię zespołowi, a zespół fanom. To mnie cieszy i to jest wspaniałe. A więc doświadczenie zdobyte przy "The Monumental Mass" wpłynie na prawdziwe koncerty w przyszłości? To zdobyte przy "The Monumental Mass" na pewno wpłynie. To jest tak, że jak masz trasę, to grasz koncerty, na których spotykasz ludzi. Ludzie pytają, czy znamy tą, czy tamtą legendę o wilkołakach czy kojarzymy te, czy tamte religijne aspekty. To wszystko wzajemnie na siebie oddziałuje. To nie jest tak, że robimy to, co robiliśmy zawsze. Wszystkie rzeczy staramy się przepracować, nowe rzeczy rozwijać i sprawdzać, co w ogóle jest możliwe. I w to wpisuje się też doświadczenie z "The Monumental Mass". To jest doświadczenie

dla zespołu. Nagraliśmy koncert w tydzień, a przygotowania planu trwały prawie osiem miesięcy. Nic dziwnego, że koniec końców chcielibyśmy zobaczyć to na prawdziwej scenie. Ale zobaczymy co jeszcze się zdarzy. Wspomniałeś wcześniej, że z nigdy nie granych kawałków na "The Monumental Mass" zagraliście "Venom of Venus". Nie kusiło Was, żeby zaprezentować też inne niegrane wcześniej live utwory? To jest tak, że na "The Monumental Mass" jest wiele kawałków, które zazwyczaj gramy na żywo. Należy do nich "We drink your Blood", "Amen and Attack", "Armata Strigoi" czy "Demons are a Girl's best Friend". Te kawałki zawsze gramy na żywo, więc było dla nas oczywiste, że trafią też na "The Monumental Mass". Dodatkowo "Dancing with the Dead" pasował wspaniale do rozdziału "grzech", "Fire and Forgive" pasował idealnie do "wyznania". W tym przypadku zadecydowało przepracowanie tematu. Jednak było też w drugą stroną. Zawsze na żywo gramy "Sanctified with Dynamite", ale tym razem ten kawałek nie pasował do żadnego rozdziału, więc go pominęliśmy. Jak łącznie napiszesz

Foto: Christian Ripkens

8

POWERWOLF

Ruch na scenie to Wasz atut. Teraz doszło go więcej, bo poza Wami na scenie były też inne osoby. Choreografia też była czymś, co musieliśmy przemyśleć. Już wcześniej mniej lub bardziej pokazywaliśmy ruch w klipie do "Demons are a Girl's best Friend". Jednak tym razem było trudniej, bo żeby wprowadzić w życie takie sceny, jak ta z wybuchem, trzeba było dokładnie zaplanować całość i ustawić odpowiednio kamery. Inaczej mogłoby być wręcz niebezpiecznie. Poza tym czas był ograniczony, ponieważ każdy kawałek mogliśmy zagrać co najwyżej dwa razy. Nie pięć. Masz więc w tyle głowy, że trzeba uważać, żeby zagrać czysto i porządnie, bo to musi dobrze wypaść. Potrzebny jest oczywiście scenariusz, w którym wszystko jest rozpisane, ale nawet mimo niego zdarzyły się sytuacje, w których zapomnieliśmy o czymś, na przykład podczas "Resurrection by Erection" (śmiech). Oczywiście jak masz wszystko rozpisane, to ograniczasz własną wolność sztuki. Można pozwolić sobie swobodę, ale wtedy pojawia się ryzyko. Na szczęście wszystko się udało, zrobiliśmy wszystko i naturalnie jestem z tego bardzo dumny. Wspomniałeś wcześniej o producencie. Czytałam, że był nim Jörg Michael. Jestem zaskoczona, bo Jörg jest przede wszystkim perkusistą. Też nim jest, ale ma też swoją firmę zajmującą się produkcją i jest kierownikiem produkcji wielu festiwali. Jego przedsiębiorstwo Live for You, robi też streamy klasycznych koncertów. Takiego projektu jeszcze nie robiliśmy, więc kiedy szukaliśmy producenta, pomyśleliśmy o nim. Sami nie dalibyśmy rady. Trzeba osób od pirotechniki, scenografów i wielu innych pozytywnych ludzi, którzy potrafią to wszystko wprowadzić w życie, zbudować i wyprodukować. Michael był właśnie jednym z nich, był zachwycony tym pomysłem. Bardzo się zaangażował i miał jeszcze więcej pomysłów. To była wspaniała współpraca. Kreatywność nie miała żadnych granic. Mieliśmy zbudowaną zasłonę, tło w postaci ekranu LED. Wyobraź sobie, 40 metrów szerokości i 8 metrów wysokości! Coś tak wielkiego trzeba najpierw zbudować, a przez ciężar, trzeba uważać na bardzo wiele rzeczy. O to wszystko zadbał Jörg Michael, a my zajmowaliśmy się pomysłami. Na przykład Matthew Greywolf, całość, że tak powiem, namalował i wprowadził w życie wraz z naszą graficzką Zsofią Dankową. To był szalony projekt, ale wszystko świetnie się udało, jesteśmy wręcz wzruszeni. Koniec końców możemy świętować. Czytałam, że za orkiestracje odpowiedzialny był Joost van der Broek. Domyślam się jednak, że nie pracował sam, ale Ty jako key boardzista też odegrałeś swoją rolę? Rzecz jasna Joost pracował z koncepcjami, pomysłami kawałków i melodiami, które już istniały, które częściowo już współtworzyłem, pisząc i aranżując je. Jednak rola Joosta polegała na tym, że dodał do nich wielką rzecz w postaci aranżacji na orkiestrę. Od podstaw zaś


musieliśmy stworzyć łączniki i wszystkie pomysły scalić. Joost stał się ważną częścią naszego zespołu, rozwijał nasze koncepcje. To było wspaniałe, bo Joost jest fantastycznym muzykiem i fajnym człowiekiem. Bardzo fajnie mieć go w ekipie. Dlaczego "The Monunental Mass" woleliście wypuścić najpierw jako stream, a nie od razu jako DVD? Kiedy bierzesz się za stworzenie streamu, musisz mieć czas, żeby go pociąć, wyprodukować i dopiero potem możesz go opublikować. Dla nas było ważne, żeby zaprezentować fanom pełny obraz świata Powerwolf. Kiedy planujesz wydać DVD czy Blu-ray, wtedy trzeba zaplanować z jeszcze dłuższym wyprzedzeniem. Naprawdę woleliśmy z wydaniem DVD poczekać. Wydaliśmy tylko stream, a i tak przedłużaliśmy jego emisję aż do 31 grudnia, takim okazał się sukcesem. Po wsłuchaniu się w opinie fanów, uznaliśmy, że zrobimy też DVD i Blu-ray. Choć taką ewentualność mieliśmy gdzieś wcześniej w głowie, nie było jej na liście planów. A że fani bardzo tego chcieli, wraz z Napalm Records podjęliśmy decyzję i rzeczywiście koncert będzie opublikowany. Bardzo się cieszymy, że to się teraz dzieje. Mamy przygotowane fajne edycje z flagą, plakatem, opaską. Wielu fanów na pewno będzie chciało rzucić okiem na niektóre kawałki jeszcze raz. Zawsze będą mogli odkryć coś nowego w "The Monumental Mass". Wychodzi w lipcu, to już całkiem blisko. "The Monumetal Mass" to high-light Waszej kariery. Chyba trudno będzie teraz zrobić coś jeszcze większego? Zobaczymy. Jasne jest, że im więcej robimy... im to, co robimy, czyli produkcja sceny, jest większe, tym trudniej jest to dalej rozwijać i ulepszać. Zobaczymy. Z pewnością mamy to na uwadze, ale na pewno nie myślimy kategoriami "ojej, teraz musimy zrobić coś jeszcze większego". Może się okazać, że jak coś się w ogóle robi, to będzie to coś dużego. Nie staramy się robić więcej, po prostu robimy. Teraz dzięki streamowi wykorzystaliśmy wszystkie możliwości, bo mogliśmy zrobić wszystko, czego chcieliśmy. Takiej sytuacji nie ma się zawsze. Jak masz koncerty typu Wacken to koncentrujesz się na tym, żeby zbudować jeszcze większą scenę. Jak grasz mniejszy koncert, to nie masz takiej szansy. Możesz pokazać to, na co pozwala ta scena. Jestem nadal zdania, że najważniejsze jest bycie razem, zespołu i publiczności. Wszyscy razem tworzą jedność, wytwarzają energię, świętują utwory, Kiedy podczas kawałka "Where the Wild Wolves Have Gone" ludzie razem klaszczą, gwiżdżą, to jest właśnie to, co jest idealne w graniu na żywo. Dla tych ludzi jest to nawet ważniejsze, niż wielkie show z ogniem. Koniec końców w tym wszystkim najważniejszy jest człowiek. Te inne rzeczy też są ważne, ale nie najważniejsze.

Foto: Christian Ripkens

równo muzycznie, jak i pod kątem koncepcji sceny, o czym już mówiłem. A teraz czasami słyszę od zespołów, że "moim wzorem jest Falk Maria z Powerwolf", albo że "moją inspiracją jest muzyka Powerwolf". Myślę, że to wspaniałe. Jeśli zespoły powstają pod wpływem naszej muzyki, uważam, że to cudowne. I w ogóle wspaniałe jest to, że młodzi ludzie chcą tworzyć muzykę. Muszą powstawać nowe kapele. Dla nas to wielki komplement, jeśli zespoły nas naśladują albo jesteśmy dla nich wzorem. Jeśli gdzieś słychać bardzo dobrze "Sacrament of Sin" albo choćby "Lupus Dei", to jest największy komplement. Czytałam opis Powerwolf z notki dla prasy, którą dostałam z Napalm Records. Jesteście obecnie odnoszącym największe sukcesy heavymetalowym zespołem w Niemczech. Chyba rozpiera Cię duma, gdy to czytasz? Jestem dumny z tego, co osiągnąłem jako człowiek i jako zespół. Jednak przede wszystkim to, czego doświadczam dzięki Powerwolf, albo co mogę dzięki Powerwolf doświadczać, to dla mnie jest i było marzenie z dzieciństwa. To coś, o czym marzyłem jako chłopak, jako dzieciak, jednak nie dało się tego w pełni zaplanować. Kiedy zakłada się

zespół, nie da się przewidzieć, czy to się uda. To nawet nie zależy od zespołu, ale raczej od fanów. To oni uznają, że to fajna muzyka. Tak samo jest na koncertach, kiedy można je wspólnie przeżywać. Jestem bardzo wdzięczny, że mam możliwość doświadczać tego przywileju. Mogę oczywiście dodać, że pracujemy bardzo dużo i wciąż się rozwijamy. Niezależnie od tego, ile i co zrobimy, to decyzję podejmiecie Wy. Czy Wam się to spodoba. Nie mamy przecież stuprocentowej pewności. Koniec końców, to, kto jest odnoszącym najwięcej sukcesów zespołem w Niemczech, określą fani (śmiech). Nie ma się na to wpływu. Ja mogę być tylko wdzięczny, dumny i szczęśliwy. Staram się cieszyć każdym momentem, bo nie było to możliwe w czasie pandemii. To jest credo zespołu - gram każdy koncert, jakby był ostatnim. Amen. Tak. Amen. To nie jest praca, w której gram, kończę i idę do domu, To pasja. Dla wielu kapel i naturalnie także dla Powerwolf. Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Christian Ripkens

Okazuje się, że Powerwolf może być inspiracją dla innych zespołów. Słyszałeś może Apostolikę z Włoch? To jakiś zespół, który gra nasze kawałki? A tego nie wiem, słyszałam akurat dwa inne, ich własne utwory, w których słychać, że brzmią prezentują się nieco jak Powerwolf. Spróbuję to opisać tak. Sam osobiście jestem wielkim fanem Iron Maiden. Zawsze podkreślam, że wywarli na mnie wielki wpływ. Za-

POWERWOLF

9


kanałach na YouTube etc. tylko pomaga dotrzeć do szerszego grona słuchaczy. Dzięki temu jeśli komuś podoba się materiał od razu zamawia CD lub kasetę, tym sposobem wysyłamy naszą muzykę do prawie wszystkich krajów europejskich, a także dalej, do USA, Brazylii, Japonii, itd. Kosmos!

Istota rock'n'rolla i korzenie metalu - Chcieliśmy, by ta płyta była zdeterminowana, zaangażowana i po prostu prawdziwa. Skupiliśmy się głównie nad melodyką i dynamiką, one definiują ten album - podkreśla gitarzysta Albert Żółtowski. Muzycy Hellhaim zrealizowali te założenia z nawiązką, a najnowszy album "Let The Dead Not Lose Hope" zdecydowanie przebija, udany przecież i ciągle robiący wrażenie, debiut "Slaves Of The Apocalypse". Pewnie dlatego można już kupić nie tylko nową płytę na kasecie i w dwóch wersjach CD (LP niebawem!), ale też wznowienie debiutu na CD i MC. O powstawaniu "Let The Dead Not Lose Hope" i kulisach funkcjonowania niezależnego zespołu metalwego w obecnych realiach rozmawiamy z Alem i wokalistą, jednocześnie wydawcą Hellhaim, Mateuszem Drzewiczem. HMP: Przez jakiś czas było o Hellhaim cicho - przyczailiście się, pracując nad następcą debiutanckiego albumu "Slaves Of The Apocalypse"? Al: Nie do końca, byliśmy cały czas aktywni koncertowo. W 2020 roku tuż przed pandemią w marcu zakończyliśmy serię gigów z Destroyers, a po otwarciu klubów w 2021 roku już graliśmy numery z nowej płyty. Pandemia dała nam więcej wolnego czasu,

Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami, dla których album jako zwarta, dopracowana artystycznie całość jest celem nadrzęd nym, nawet jeśli obecnie muzyki słucha się już przede wszystkim w postaci playlist pojedynczych utworów, a najpierw sieć, zaś teraz streaming wpłynęły na drastyczny spadek sprzedaży fizycznych nośników? Matt: Cóż, grając tak niemodną i trącącą myszką muzykę, jaką jest heavy metal, poniekąd z automatu dajemy świadectwo o swoich pre-

ale zarazem też utrudniła funkcjonowanie zespołom, bo przez jakiś czas nie było mowy o próbach, etc., co pewnie okazało się dla was sporym utrudnieniem? Al: Stan zapaści w czasie pandemii wykorzystaliśmy na budowanie nowego materiału. Część była gotowa wcześniej, przygotowana indywidualnie przeze mnie i Piotrka Konickiego, tak że kiedy mogliśmy już mieć próby, były gotowe propozycje. Budowę płyty jednak rozpoczęliśmy nietypowo, bo od kompozycji naszego perkusisty Jara Kaczmarczyka. On nie gra na gitarze ani na innym instrumencie oprócz perkusji, ale miał ścisłą wizję swojego numeru i ogarnięcie tego było chyba dla nas trudniejsze niż komplikacje spowodowane covid (śmiech). "La Santa Muerte" powstał jako jeden z pierwszych i miał duży wpływ na charakter płyty.

ferencjach do środków wyrazu sprzed 30-40 lat; nie inaczej jest z koncepcją wydawania albumów jako skończone, spójne i kompletne dzieło. Zaś jeśli chodzi o streaming, playlisty itd. to paradoksalnie nie różni się za bardzo od dawnych czasów, kiedy tak naprawdę królowały single i pojedyncze przeboje puszczane na okrągło w stacjach radiowych i programach muzycznych. W końcu nie ukrywajmy - każdy zna "Black Velvet" Alannah Myles, czy "Born to Be Wild" Steppenwolf. A ile tych osób faktycznie posiada, czy choćby przesłuchało w całości albumy, z których pochodzą te kawałki? Co do samej sprzedaży płyt - akurat pod tym kątem metalowcy najczęściej pozostali wierni fizycznym nośnikom i nam - jako undergroundowemu, szerzej nieznanemu zespołowi z małego kraju - internetowe streamingi, wrzucanie albumów na tematycznych

Foto: Rajmund Biniszewski

10

HELLHAIM

Jak więc pracowaliście nad "Let The Dead Not Lose Hope"? To wybór z większej partii materiału, czy też od początku mieliście tych kilka konkretnych utworów, które stopniowo dopracowywaliście z myślą o płycie? Al: Tak jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy parę szkiców. "Hell is Coming" był jako pierwszy, potem "La Santa Muerte". Skupiliśmy się na dopracowaniu praktycznie gotowych propozycji. Jeden czy dwa utwory zostały dopisane, aby przekaz jaki chcieliśmy osiągnąć był muzycznie i tekstowo spójny. Nie warto więc rozdrabniać się, tracić energii na coś, co i tak trafi do szuflady, albo i do kosza? Zresztą jak czytam czasem, że dany zespół przystępując do sesji nagraniowej miał kilkadziesiąt gotowych utworów, to jakoś nie chce mi się w to wierzyć - a już na pewno nie w to, że wszystkie były killerami godnymi publikacji. (śmiech) Al: Zgadzam się całkowicie! Wybieramy tylko te propozycje, gdzie czujemy, że zawarta w nich energia i emocje będą odpowiadały naszym uczuciom czy przemyśleniom. Oczywiście mamy sporo pomysłów i nawet gotowych numerów, ale emocjonalnie musi to w chwili budowania bezwzględnie pasować do tego, co chcemy przekazać. Matt: To prawda. Przyświeca nam wyświechtane hasło "mniej znaczy więcej" (śmiech). Dlatego też "Let The Dead Not Lose Hope" jest płytą krótszą i bardziej zwartą od poprzedniczki - nie z powodu braku pomysłów, a z chęci zrobienia czegoś nowego. "Slaves…" było płytą bardziej rozbudowaną, zawierającą mnogość pomysłów powstałych na przestrzeni lat funkcjonowania zespołu. Po latach wciąż lubimy ten materiał, ale od dłuższego czasu ciągnęło nas bardziej w stronę krótszych, pierwotnych, surowych form. Co do mnogości utworów branych na tapet u innych zespołów - zawsze będę wspominał wywiad z Adamem Duce, ówczesnym basistą Machine Head z okolic 2006 roku, który zapytany o postęp prac nad płytą powiedział: "Mamy aktualnie napisanych 25 numerów, co oznacza, że jakieś 17 z nich jest do kitu". I faktycznie, czas pokazał, że chłopy wybrali finalne osiem, które weszły w skład ostatniej ich świetnej płyty, czyli "The Blackening". Taka umiejętność autocenzury i wybrania faktycznie najlepszych propozycji to coś co zdecydowanie cenię u zespołów i chciałbym, żeby Hellhaim również podążał tą drogą. "Let The Dead Not Lose Hope" to bardzo udany i nad wyraz urozmaicony materiał, zdecydowanie weszliście na znacznie wyższy poziom. Celowo cofnęliście się przy tym do korzeni metalu, chcąc wyeksponować nie tylko jego energię czy dynamikę, ale też i melodie, co kiedyś było przecież czymś zupełnie naturalnym, wręcz oczywistym, a zaczęło zanikać dopiero wraz z rozwojem ekstremal nych podgatunków ciężkiej muzyki? Al: Dziękuję za miłe słowa. Dużo rozmawiamy między sobą w zespole na temat w jaki sposób odbieramy muzykę, itp. Nasze spek-


trum muzyczne jest dosyć rozległe. To jest naszą siłą. Natomiast zawsze będziemy pamiętać czym jest istota rock'n'rolla. Chcemy być blisko tego źródła. Odnoszę wrażenie, że niektóre zespoły metalowe w swoich poszukiwaniach wchodzą w takie dziwne rejony, których Hellhaim mam nadzieję nigdy nie przekroczy. Chciałbym być dobrze zrozumiany nie krytykuję i nie potępiam poszukiwań, bo to jest twórcze, nowe, czasem wspaniałe i to popieram, ale nie myślę, że będziemy grać po knajpach akustycznie heavy metal czy w filharmonii. To nie nasza bajka. Mamy w nazwie "Hell", a to zobowiązuje (śmiech). "Slaves Of Apocalypse" powstawał około ośmiu lat temu i momentami brzmi epicko. Chcemy, by każda kolejna płyta była na swój sposób oryginalna, ale zachowywała tożsamość Hellhaim. Nie będziemy popełniać autoplagiatów czy kopii albumów. Na "Let The Dead Not Lose Hope" wracamy do źródeł z którymi się identyfikujemy. Chcieliśmy, by ta płyta była zdeterminowana, zaangażowana i po prostu prawdziwa. Skupiliśmy się głównie nad melodyką i dynamiką, one definiują ten album. Ale nie poprzestaliście na własnych pomysłach, stąd nie tylko filmowe sample, ale też fragment starej piosenki, którą wykorzystaliście w "Zodiac" - co to takiego, bo nie udało mi się jej zidentyfikować? Matt: To jest "Easy to be Hard" zespołu Three Dogs Night, kawałek oryginalnie napisany na potrzeby musicalu "Hair". Szukając odpowiedniego numeru na początek "Zodiaca" zależało nam na tym, żeby był to kawałek faktycznie grany w radio i względnie popularny wśród młodzieży w czasie aktywności prawdziwego Zodiaca, czyli na przełomie lat 60. i 70., a jednak nie chcieliśmy stawiać na absolutnie banalne i sztampowe przeboje znane po dziś dzień, raczej coś charakterystycznego dla tamtej epoki i dziś już trochę zapomnianego. W trakcie swoich poszukiwań natrafiłem właśnie na "Easy to Be Hard", i oprócz samej wartości muzycznej bardzo uderzył mnie też przekaz tekstowy, który idealnie wpasował się w tematykę numeru, który zapowiadać miał ten sampel, decyzja była zatem prosta. Co ciekawe, już po jakimś czasie, kiedy odświeżałem sobie film "Zodiac" Davida Finchera z roku 2007 w poszukiwaniu kolejnych inspiracji i materiałów na sample (które oczywiście udało się znaleźć) to w jednej scenie usłyszałem właśnie "Easy to Be Hard" w wykonaniu Three Dogs Night - utwierdziło mnie to w przekonaniu, że decyzja była dobra, skoro twórcy filmu doszli do tego samego wniosku. (śmiech) Nie jesteście więc zatwardziałymi metalowcami, lżejsze dźwięki też was kręcą, a niekiedy, tak jak w tym przypadku, również inspirują? Al: No ja jestem (śmiech). Ale słucham też paru innych rzeczy, które mnie inspirują. Obszar zainteresowań muzycznych w tym zespole jest tak szeroki, że mnie to czasem przeraża (śmiech). Potrafimy to jednak wykorzystać. Matt: Od zawsze dzieliłem muzykę na dobrą i złą, a ramy gatunkowe nie ograniczały mnie w poszukiwaniach. Oczywiście większość przyswajanej przeze mnie muzyki to metal w każdej jego odmianie, jednak nie są mi obce też inne gatunki, jak rock, jazz, electro, muzyka klasyczna, ambient/noise, etc. Moja muzyczna dieta nie zawiera chyba tylko disco polo

i reggae, acz nie twierdzę, że te gatunki też nie byłyby na swój sposób inspirujące. (śmiech) Ponownie można usłyszeć na waszej płycie kobiecy głos, w "Devilin" nawet coś na kształt sopranowej partii - to znowu Kinga Lis czy ktoś inny? Al: Kinga jest niesamowita. To prawdziwy diament. Uwielbiam z nią pracować. Jej głos można usłyszeć we wspomnianym "Devilin" i "Zodiac" oraz we fragmencie "The Triumph of Life" wieńczącym "La Santa Muerte", wcześniej także w "Annelise (The Exorcist)". Jestem jej bardzo wdzięczny, że zgodziła się nam ponownie pomóc. Matt: Zgadza się, to nasza muza i przyjaciółka, niezwykle uzdolniona i ciepła osoba, która wnosi bardzo dużo do muzyki Hellhaim, nawet jeśli jej udział jest ograniczony dosłownie do kilku momentów. Chociaż kto wie, może na następnej płycie dorobi się już numeru napisanego specjalnie dla niej? "Niech zmarli nie tracą nadziei" - to może

Od lat, z jednym wyjątkiem "Ostatniego szwadronu", stawiacie na anglojęzyczne tek sty. To efekt większego zainteresowania waszą muzyką na Zachodzie, czy też uważacie, że angielski jest w metalu, generalnie w muzyce, językiem uniwersalnym i sprawdza się w niej najlepiej? Al: Język angielski daje większe możliwości trafienia do szerszej grupy ludzi słuchających metalu na całym świecie. "Slaves..." zbierał świetne recenzje za granicą, myślę, że rozumienie tekstu połączonego z muzyką jest bardzo ważne i miało to pewien wpływ. W Hellhaim bardzo starannie dobieramy słowa do muzyki. Uważam, że jest to jedna z głównych definicji tego zespołu. Obraz i muzyka w filmie lub tekst i muzyka w utworze powinny być emocjonalnie spójne. Myślimy o tym, by nagrać coś w rodzimym języku, ale nastąpi to wtedy gdy poczujemy, że jest to ten moment. Skąd więc wziął się ten szwedzki w "Livet är stunden"? Matt: Kiedyś powiedziałem w jakimś wywia-

Foto: Rajmund Biniszewski

być trudne, jeśli spoczywa się w trumnie lub w urnie, ale domyślam się, że ten tekst nie powstał przypadkowo, te inne też mają znaczenie, nie są tylko dodatkiem do muzyki, do tego niektóre są jakby powiązane tematy cznie? Al: Tytuł płyty scala historie jakie chcieliśmy opowiedzieć. Oczywiście nie można tego brać dosłownie, to metafora, sygnał, przekaz. On jest lakoniczny, zimny lecz niosący w sobie mały promień nieśmiertelności. Wpisuje się w opowieść którą rozpoczęliśmy na "Slaves..." Tam utwory również traktowały o śmierci, jednak z naciskiem na system, tłum i mechanizmy, które tym kierują i tylko trochę na jednostkę. Na "Let The Dead Not Lose Hope" jesteśmy bliżej człowieka i jego brudnej natury albo ofiary, bardziej czujemy jego ból, koszmar czy obłęd. Zdecydowanie na tej płycie jesteśmy bardzo blisko tych trudnych emocji. Zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich może to być akceptowalne, ale tak to czuliśmy jak to nagrywaliśmy i chyba nic się nie zmieniło. Tutaj cząstki nadziei rozpadają się z każdą mijającą minutą… Jednak mimo spójności tematycznej nie jest to album koncepcyjny.

dzie, że nagram numer po szwedzku to nagrałem, nie lubię rzucać słów na wiatr! A tak bardziej serio - bardzo lubię szwedzką scenę crust punk, zespoły typu Wolfbrigade czy Martyrdod zajmują specjalne miejsce w moim czarnym serduszku. Zawsze chciałem też nagrać taki bezpośredni, kopiący numer w stylu tych zespołów i miałem wizję, że język szwedzki bardzo by do tego pasował. Co prawda w "Livet…" próżno szukać stricte crustowych czy d-beatowych elementów, ale jest to chyba najbliższe bezkompromisowemu wpierdolowi co mogliśmy osiągnąć na tamten moment w Hellhaim (śmiech). Także stwierdziłem, że to dobra chwila żeby uraczyć słuchaczy odrobiną "svensk sprak"! Pierwszy album, poza masteringiem, wypro dukowaliście i nagraliście sami - tym razem było podobnie, bo lubicie mieć nad wszys tkim kontrolę, a do tego sami wiecie najlepiej jak Hellhaim powinien brzmieć w studio? Al: Jestem pewien, że wielu muzyków w dzisiejszych czasach ma pewną świadomość dobrego brzmienia. Można je dosyć łatwo kreować. Innym zagadnieniem jest to czy to brz-

HELLHAIM

11


mienie jest "naszym brzmieniem" W Hellhaim nie było nigdy tematu poszukiwania brzmienia w dźwięku lecz w aranżacji, harmoniach, kompozycji. Nasza twórczość zainspirowana dokonaniami około 40 lat muzyki metalowej umiejscawia nas w okolicach lat 80./ 90. zeszłego wieku i stamtąd czerpiemy inspiracje brzmienia instrumentów. Dzisiaj uznawanego już za klasyczne. Jednak naszym brzmieniem pozostaje pomysł i innowacja. Oczywiście mamy jasne wyobrażenie jak powinien brzmieć Hellhaim, dlatego odpowiedzialnymi za wybór i ostateczne brzmienie instrumentów byli Mateusz Drzewicz i Piotr Konicki. Matt: Kolejny raz wzięliśmy sprawy we własne ręce, ponieważ tak jak wspomniałeś, lubimy mieć wpływ na jak najwięcej rzeczy, i zamiast męczyć dupę inżynierowi dźwięku, że coś tam nie brzmi jak powinno, wolimy sami to ustawić. Przypuszczalnie jednak przy następnej płycie nieco zmienimy to podejście raz, że fajnie byłoby spróbować czegoś nowego, a dwa, że jednak mix jest bardzo żmud-

współpracowałem z nimi przy masterze innych pozycji ze swojego katalogu, takich jak płyty Okrutnika, kolumbijskiej Ramery czy białostockiego Death Has Spoken. Dlatego osobny, jakościowy mastering na winyl jest więc jak najbardziej osiągalny bez większego problemu. Widziałem na stronie Ossuary, że CD i kaseta będą mieć podobne, ale jednak nieco odmienne okładki - z wersją winylową będzie podobnie? Matt: Dokładnie tak. Osobiście podobają mi się takie rozwiązania, które zaobserwować można w wydawnictwach krajowych załóg takich jak Furia czy In Twilight's Embrace, że każdy format albumu ma nieco inną okładkę. Sądzę, że takie traktowanie każdego formatu w sposób szczególny daje bardzo ciekawy efekt i jest też ukłonem w stronę kolekcjonerów, którzy lubią takie niuanse. LP pojawi się w drugiej połowie roku - to zamierzone działanie czy raczej efekt tego, że

Foto: Rajmund Biniszewski

nym i czasochłonnym procesem i dopiero teraz odczułem ogrom pracy związany z byciem jednocześnie artystą, producentem, inżynierem dźwięku i wydawcą. W pewnym momencie człowiek traci dystans, więc na pewno będziemy szukać nowych dróg. Dodatkowo dostajemy sygnały, że nasze płyty są super, ale jednak to koncerty wyzwalają z nas te przysłowiowe 120% i są nieporównywalnie bardziej ekstremalnym przeżyciem. Innymi słowy - przy następnych produkcjach będziemy chcieli w jak największym stopniu przenieść koncertowe doświadczenie na studyjne nagrania. Nie było to tym razem większe wyzwanie niż zwykle, skoro planujecie też wydanie winylowej i kasetowej wersji "Let The Dead Not Lose Hope", bo one aż proszą się o oddzielny mastering, szczególnie żeby czarna płyta zabrzmiała jak należy, dynamicznie i klarownie? Matt: Raczej nie, zwłaszcza, że współpracujemy z jednymi z najlepszych w branży - białostockie HiGain Studio to świetni fachowcy jeśli chodzi o mastering, zresztą jako wydawca

12

HELLHAIM

tłocznie nie wyrabiają się z realizacją zamówień i trzeba odczekać swoje w kolejce? Matt: Druga opcja. Niestety przez fakt, że winyle robią się coraz bardziej popularne także w produkcjach głównego nurtu, a majorsi jak Sony czy Universal ani myślą, żeby ponownie uruchomić własne tłocznie, kolejki w niezależnych tłoczniach są gigantyczne, a po dupie dostaje oczywiście underground. Pokłosie tego widać na przykład w niedawnym oświadczeniu krajowej oficyny Antena Krzyku, którzy ogłosili, że wstrzymują wszelką produkcję winyli do czasu unormowania sytuacji na rynku. Przypomnę, że chodzi o label z wieloletnią historią na scenie polskiej muzyki niezależnej, który specjalizuje się właśnie w winylach. No ale jak mawiał klasyk - sorry, taki mamy klimat… Planujecie też specjalną wersję CD "Let The Dead Not Lose Hope" na złotym dysku - po czasach mniej profesjonalnych wydawnictw na CD-R warto wykorzystać fakt, że ma się wokalistę, który jednocześnie prowadzi wytwórnię płytową i właściwie nie może odmówić wydania albumu Hellhaim? (śmiech)

Al: Ależ oczywiście, że mógł odmówić (śmiech) tylko, że nie chciał. Hellhaim jest bardzo ogarniętym zespołem. Utrzymujemy stały skład. Dogadujemy się świetnie. Mamy pomysły na nowe płyty. Gramy regularnie koncerty. Wszystko wskazuje, że najbliższe lata będą równie niesamowite jak poprzednie. Warto nas mieć pod ręką (śmiech). No i oczywiście wpisuje się to w temat wpływu na brzmienie, grafiki itd. Jesteśmy niezależni, możemy decydować o wszystkim co nas dotyczy. Nikt nie zmusi nas do nagrywania czegoś czego nie chcemy, nie czujemy. Nie można nas zastraszyć czy przekupić (śmiech). Dlatego jeżeli ktoś sięgnie po album Hellhaim ma gwarancję, że wszystko co usłyszy pochodzi od nas, że jest to szczere i prawdziwe, a nie wysrane przez jakiegoś dupka z korpo. Dzięki Ossuary Records możemy zrobić to bardziej profesjonalnie i przy okazji wspierać Mateusza w jego czasami heroicznej walce w promowaniu szeroko pojętego heavy metalu. Będzie też wznowienie "Slaves Of The Apocalypse", nie tylko na CD, ale również na taśmie - nie są to jakieś wielkie nakłady, ale pewnie cieszy was fakt, że fani i kolekcjon erzy chcą mieć na półce wasze płyty i kasety? Matt: Zdecydowanie. Uznaliśmy, że "Slaves…" jest na tyle dobrym albumem, że wreszcie zasługuje na porządne wydanie, również w kilku formatach, zwłaszcza, że ludzie regularnie pytali nas o wznowienia - nie każdemu jest po drodze z CD-R i ja to rozumiem. Bardzo też nas cieszy, że nie jesteśmy jedynymi, którym podoba się nasza muzyka i gromadka maniax z całego świata chętnie kupuje nasze wypociny w różnych formatach. Dodatkowo mamy też najlepszego merchowego w Polsce (pozdro Zbycho!), który jest cały czas w kontakcie z naszymi fanami i dopinguje nas do stałego poszerzania asortymentu. I jest to super. Szykujecie coś specjalnego, aby jak najlepiej wypromować "Let The Dead Not Lose Hope"? Pojawi się pewnie teledysk, a kandy datów do niego wam nie brakuje, będą pewnie koncerty, macie jeszcze jakieś pomysły, żeby jak najwięcej fanów metalu dowiedziało się o tej płycie? Matt: Dobry magik nie zdradza swoich sztuczek, ani planów (śmiech). Powiem tylko, że od pewnego czasu po sieci hula już klip do "Devilin", a w przygotowaniu jest kolejny (do którego numeru - nie zdradzę). Premiera płyty zastała nas na wspólnych koncertach z Kanadyjczykami z Riot City i Brytyjczykami z Seven Sisters, które były fantastycznym wydarzeniem dla każdego z nas. Większą akcję koncertowo-promocyjną szykujemy jednak na jesieni, kiedy to odwiedzimy kilka polskich miast, a także parę miejscówek poza granicami naszego kraju. Ale nic już więcej nie mówię, śledźcie nasze social media i wypatrujcie znaków… Wojciech Chamryk


wiązki, pracę itd. Dodatkowo studio nie znajduje się w Krakowie, co również nie pozostaje bez wpływu.

Zwykle nikt nie czyta tekstów Monasterium wypełnia w naszym kraju niemal samodzielnie (czy raczej w towarzystwie, które idzie policzyć na palcach u jednej ręki) dwie metalowe nisze naraz. Pierwszą z tradycyjnym doomem i drugą z szeroko pojmowanym epic metalem. Nie mam zielonego pojęcia z czego to wynika, ale Polskich muzyków te podgatunki zdają się prawie wcale nie interesować i jest to co najmniej dziwne (i trochę smutne). Ale przynajmniej na jakość nie możemy narzekać. Nasi Krakowianie zdobyli szacunek undergroundu tak naprawdę na całym świecie, a kolejny krążek pokazuje że są godni kredytu zaufania niczym biblijny sługa pomnażający talenty. Oto bowiem czytając te słowa pewnie wiecie już, że po raz kolejny Monasterium wydało album przebijający i tak już świetnego poprzednika! A ja już teraz, pisząc to na kilka tygodni przed premierą "Cold are the Graves", nie mam wątpliwości że przyszło mi rozmawiać z autorami jednego z najlepszych materiałów polskiej sceny metalowej ostatnich lat. Być może zainteresuje Was więc lektura tej rozmowy, w której panowie zechcieli opowiedzieć co nieco o swoim najmłodszym dziecku. HMP: Witam Panowie, na dzień dobry zacznę oczywiście od komplementów. Być może jeszcze nie czas na podobne komentarze, ale pal sześć - mam nieodparte wrażenie, że przygotowując się do tego wywiadu słucham najlepszej płyty w historii Monasterium! Z doświadczenia wiem, że muzycy zwykle podzielają podobne zdania i są najbardziej dumni ze swojego ostatniego dziecka. Jak jest w Waszym przypadku? Filip Malinowski: Cześć! Myślę, że cały zespół zgodzi się, gdy powiem że jest to zdecydowanie najbardziej dojrzały krążek w naszym dorobku. Mówię tutaj zarówno o stronie kompozycyjnej jak i brzmieniowej całego albumu. Michał Strzelecki: Tak, jest to zdecydowanie nasz najlepszy materiał. Muszę przyznać, że przy odsłuchu Waszych poprzednich krążków zdarzało mi się na chwilę rozproszyć. Kompozycje miewały incydentalne, ale jednak dłużyzny. "Cold are the Graves" skupia uwagę słuchacza od początku do końca - jest bardzo równa i zwarta. Tomasz Gurgul: Miło nam to słyszeć! Przy okazji "Church Of Bones" docierało do nas sporo głosów, że tamten album przewyższył debiut, także jeśli nowy krążek utrzymuje taki sam trend, to znaczy wszystko zmierza w dobrym kierunku. Cieszę się też, że zwróciłeś uwagę na równość materiału - zawsze nagrywamy w studiu kilka utworów więcej aby potem wybrać esencję i zamknąć całość w trzech analogowych kwadransach. Trochę wiadomości natury kronikarskiej, dla przyszłego autora biografii Monasterium chciałbym, żebyście opowiedzieli co nieco o powstawaniu płyty. Zacznijmy od samego procesu kompozycyjnego. Przede wszystkim komu mam podziękować za "Cimmerię" i "The Siege"? Filip Malinowski: Podziękować myślę możesz całemu zespołowi, gdyż większość kompozycji powstaje na próbach, gdzie każdy ma wpływ na finalną postać każdego numeru. Zdarza się również, że jedna osoba przynosi wstępne szkice kawałków, a następnie pracujemy nad tym wspólnie. O ile pamięć mnie nie myli, to większość riffów na "Cimmerię" przy-

niósł Tomasz, natomiast na "The Siege", ja. Teraz trochę o stronie technicznej. Nie dokopałem się do informacji gdzie nagrywaliś cie płytę i kto odpowiadał za produkcję. I proszę oczywiście o rozszerzenie tematu - jak

Wiem że przywiązujecie dużą wagę do tekstów. Niestety jesteśmy jeszcze kilka tygod ni przed premierą i nie mam możliwości sięg nięcia do książeczki, więc proszę Was o drobne streszczenie tematów które poruszyliście na płycie - a przynajmniej wzmianki o tych, które chcielibyście wyróżnić. (To, co zdołałem sam z nich wyłowić, to przede wszystkim motywy, których nie ukrywam że bardzo mi brakuje w polskim metalu - tj. tematyka fantasy. Jak przystało na epic metal, mamy tu Lovecrafta, Howarda i Legendy Arturiańskie). Michał Strzelecki: Oprócz tego co wspomniałeś mamy popularne w heavy/doom metalu tematy - śmierć, przemijanie, historia, religia, które zwykle często się ze sobą przeplatają. Lovecraft i Howard to takie pozycje obowiązkowe, do których lubię wracać przy praktycznie każdym wydawnictwie. Dzięki w ogóle, że pytasz o teksty, zwykle nikt ich nie czyta. Trudno mi w to uwierzyć, bo dla mnie są po prostu cholernie ciekawe! Tym bardziej, że jak wspomniałem - polska scena (i tak dość uboga w tradycyjny heavy metal) unika wszelkiej "epickości" jak ognia. Jestem w

Foto: Xaay

przebiegały nagrywki? Filip Malinowski: Materiał nagrany i zrealizowany został w tym samym miejscu i przez tę samą osobę co w przypadku poprzednich albumów - JR Studio, Jacek Gruszka. Z Jackiem współpracujemy od samego początku, mamy do niego pełne zaufanie w kwestiach realizatorskich, bardzo dobrze rozumie w jakim kierunku chcemy iść i jakie brzmienie chcemy osiągnąć. Jeśli chodzi o sam proces nagrywania, to jak zwykle trwał on stosunkowo długo, na pewno dłużej niż byśmy tego chcieli. Wynika to oczywiście z faktu, że każdy z nas poza zespołem ma też inne obo-

stanie policzyć na palcach u jednej ręki zespoły, które sięgają po takie - bądź co bądź klasyczne inspiracje. Dobrze mają się jak zwykle tematy "życiowe" czy diabeł, a moty wy "sword & sorcery" jakby nigdy do nas nie dotarły. Macie pomysł z czego to może wynikać? Michał Strzelecki: Prawdę mówiąc nie wiem i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Takie granie chyba się po prostu u nas nie przyjęło. Oczywiście jest kilka zespołów i grupa fanów ale to za mało żeby mówić o jakiejkolwiek "scenie". Pozwolę sobie teraz na kilka pytań głównie

MONASTERIUM

13


miksów, Ty wielokrotnie podkreślałeś że nie chcesz pisać o niczym (ale w takim razie co z tekstami o Conanie, Kane'ie i Cthulhu?). Michał Strzelecki: Tak się składa, że nie jestem autorem tekstów w Evangelist. Czasem dorzucam pewne fragmenty ale ogólnie mój wkład jest niewielki. Niemniej jednak jesteśmy z autorem tekstów bardzo jednomyślni dlatego nasza współpraca tak owocnie się układa od wielu lat. Jeżeli chodzi o Monasterium to staram się zachować zdrową równowagę - zwykle chcę coś przekazać, opowiedzieć jakąś historię ale pozwalam sobie również na mniej angażujące tematy i chwilę wytchnienia. do Ciebie Michale - a zacznę od tematu wokali. Często wspominasz że nie czujesz się w 100% zadowolony ze swojego śpiewu. Perfekcjonizm się oczywiście ceni, ale czy słuchając "Cold Are The Graves" nie uważasz że podobne stwierdzenie byłoby już zwykłą kokieterią? Rozwijasz się z albumu na album. Michał Strzelecki: Bardzo dziękuję za słowa uznania. Nie wiem czy kiedykolwiek jest się zadowolonym w 100% z nagranego materiału. Zawsze zostaje coś co chciałoby się zrobić odrobinę lepiej. O ile kiedyś mi to przeszkadzało to z czasem przestałem zwracać na to uwagę. Myślę, że po prostu zaakceptowałem swoje możliwości. Na wokale poświęciłem tym razem więcej pracy niż zwykle i wiem, że dałem

Jak podejrzewam, jesteś autorem wielu kompozycji dla Monasterium. Trudno żeby nie pomyśleć od razu o Evangelist. Umówmy się - podobieństw jest tu naprawdę sporo (o czym jeszcze za chwilę). Kierujesz się jakimś konkretnym kluczem w "rozdzielaniu" pomysłów pomiędzy zespołami? Gdy dana melodia albo riff które rodzą Ci się w głowie, co decyduje o tym, która z nich trafi do Monasterium, a która do Evangelist? Michał Strzelecki: W Monasterium jestem wokalistą i staram nie angażować się w partie gitarowe. Oczywiście zdarza się, że mam jakiś pomysł ale zwykle są to pojedyncze riffy, a nie całe utwory. Lwia część muzyki to robota Tomka więc jemu należą się creditsy. Czasami jednak jest tak jak piszesz, mam jakiś po-

bieństw, że nie mogę spytać czy nigdy nie mieliście pomysłów na jakąś formę "połączenia sił"? Filip Malinowski: Nie mieliśmy takich pomysłów. Mimo wielu podobieństw między zespołami jest też wbrew pozorom trochę różnic, zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. Monasterium zdecydowanie częściej sięga po inspiracje heavy metalowe i szybsze tempa, gdy Evangelist trzyma się bliżej tradycyjnego doom metalu. Michał Strzelecki: Podobieństwa wynikają pewnie z tego, że jesteśmy w tej samej niszy stylistycznej i słuchamy na co dzień podobnych rzeczy. Do tego dochodzi jeszcze mój wokal, który łączy oba zespoły. Jestem jednak jedyną osobą udzielającą się w obu składach. Nie planowaliśmy żadnej współpracy aczkolwiek zdarzyło nam sie wystąpić wspólnie na holenderskim festiwalu Dutch Doom Days. Kto wie, może wydamy kiedyś jakiś split? W końcu jesteśmy pod skrzydłami tego samego wydawcy! To byłoby coś! Ale wróćmy do "Cold…" jednym z moich faworytów jest "Cimmeria" to najbardziej heavymetalowy moment na albumie. Nasunęło mi się tu skojarzenie z "Dance Macabre", które miało podobny status na "Church of Bones". Nota Bene to byłby wg mnie świetny materiał na singiel pro mujący. Tomasz Gurgul: Poniekąd przeczułeś nasze zamiary gdyż właśnie przygotowujemy singiel nr 2. i będzie nim "Cimmeria". Fakt - jest tu pewna analogia z "La Danse Macabre". Nie tylko wyższe stężenie heavy metalu ale też druga pozycja na albumie. Ja czuję, że tego heavy metalu jest teraz nawet więcej niż w przeszłości i niewykluczone, że ta granica jeszcze się przesunie. Ostatnio nawet pracowaliśmy nad riffami, które gdzieś tam osadzone były w stylistyce "Thundersteel" - wielkiego albumu Riot z lat osiemdziesiątych. Oczywiście aż takiej rewolty spodziewać się nie należy, ale heavy i doom mogą się świetnie przenikać. Pierwszy singiel to też jeden z moich ulu bieńców. "The Stigmatic" to już "epic doom as it best". Do tego bardzo chwytliwy. Od początku wiedzieliście że to najlepszy utwór do promowania płyty? Tomasz Gurgul: Pamiętam taki moment na próbie, że gdy skończyliśmy grać "The Stigmatic", ktoś powiedział - "Panowie, może to powinien być pierwszy singiel?". Finalny wybór nie był oczywisty, dwa lub trzy inne utwory także były brane pod uwagę, ale ta pierwsza myśl zwyciężyła.

Foto: Xaay

z siebie wszystko. Efekt jest zadowalający więc nie będę narzekał. Prawidłowo! Ale jeszcze o tekstach - czy za lirykami Monasterium idzie jakieś przesłanie? Mam na myśli, że choćby w Evangelist, teksty odzwierciedlają (przynajmniej w jakimś stopniu) Twoje poglądy. Może nie na tyle, by uznać je za (nomen omen) "ewan gelizujące", ale bez wątpienia będące pochwałą pewnego etosu. Czy kierujesz się tym zawsze, czy zdarza Ci się pisać "puste opowiastki"? Wielu uważa że poważne tematy do metalu pasują jak filozofia do ko-

14

MONASTERIUM

mysł i nie wiem co z nim zrobić. Staram się wtedy riffy bardziej heavy przynieść do Monasterium, a doom metalowe walce do Evangelist. Skoro już przy tym jesteśmy, to może wycz erpmy temat - nie chciałbym, żeby to zabrzmiało źle, ale będąc fanem obydwu tych kapel czasem łapię się na tym, że mnóstwo Waszych materiałów mogłoby lądować tak naprawdę pod jednym szyldem. Z jednej strony wiem, że mówimy tu o pewnych różnicach personalnych, ale z drugiej - muzy cznie, a nawet wizerunkowo jest tyle podo-

Nawiązując do wspomnianego Riot - pamię tam Wasze wypowiedzi, w których przyz nawaliście, że główną inspiracją jest dla Was właśnie klasyczny heavy metal i to on odgrywa pierwsze skrzypce - przed doomem. Więc w sumie skąd tak silne zakorzenienie muzyki w "zagłada metalu"? Nie ciągnie Was mocniej w stronę szybszych, mniej "zagęszczonych" kompozycji? Filip Malinowski: Muszę przyznać, że trochę ciągnie, stąd też poza numerami typowymi dla gatunku doom, pojawiają się takie kawałki jak "Cimmeria" czy "The Siege", o których juz wspominałeś wcześniej. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że sięgamy po takie inspiracje zdecydowanie odważniej i częściej.


A skoro o inspiracjach mowa, to ja słyszę u Was też mnóstwo black'u. Udało mi się ostatnio zarazić Waszą muzyką kilku znajomków i jeden z nich zauważył nawet podobieństwa do…. Behemoth. (śmiech) Cholera, muszę przyznać że coś w tym jest. Co masywniejsze, tremolowe riffy naprawdę nasuwają takie skojarzenia. Filip Malinowski: Przyznam, że z tym Behemothem to mnie trochę zaskoczyłeś, choć faktycznie zdarzają się nam riffy, które mogą zdecydowanie kojarzyć się z black metalem. Jako ciekawostkę mogę dodać, że najczęściej takie riffy przynosi Tomasz, który zdecydowanie ponad black stawia heavy metal, natomiast ja, grając również jako basista w zespole black metalowym (Medico Peste), przynoszę częściej riffy heavy metalowe. Tomasz Gurgul: Myślę, że wiem co masz na myśli z tym black metalem. Z premedytacją stosuje okazjonalnie pewne harmonie, ozdobniki i akordy, które potęgując nastrój zagłady i grozy, pewnie mogły by znaleźć się na black metalowej płycie. Jednak black metal i zespół Behemoth nie nalezą do moich inspiracji przy okazji litery "B" stawiam na Black Sabbath, Budgie i Blue Öyster Cult. No to dla dopełnienia informacji kronikars kich - opowiedzcie jeszcze o okładce. Autorem był, tak jak ostatnio Michał "Xaay" Loranc. Trudno się dziwić że kontynuujecie tę współpracę, bo efekt jest świetny. To jego praca od pomysłu począwszy czy pracowal iście nad nią wspólnie? Tomasz Gurgul: Staramy się pracować iteracyjnie - zaczynamy od burzy mózgów aby wypracować ogólny koncept i charakter. Powstają pierwsze szkice, które Xaay, używając swojej magii, przekształca w takie dzieła jak to, które zdobi nasz album. Oczywiście jak to w takim procesie bywa, czasami trzeba zrobić krok wstecz, przewartościować jakiś pomysł czy znaleźć konsensus, także bywają i trudne momenty. Na szczęście efekt finalny jest znakomity. Jak wspominał Xaay, okładka ta wyrosła na swego rodzaju hołd dla jednego z jego

Foto: Xaay

mistrzów - Zdzisława Beksińskiego. Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach, żeby osiągnąć coś w muzyce, nieodzowna jest promocja. Tymczasem co jakiś czas trafia się taki wykwit jak Wy. Oszczędnie prowadzony facebook, żadnych Instagramów ani tik toków - po prostu dobra muzyka. Jak się okazuje jest ona w stanie się obronić sama, a nawet - powiedzmy trochę górnolot nie - zwojować rynek. Pytanie czy nie sądzicie, że intensywniejsza promocja miałaby szansę wynieść Was jeszcze wyżej? Filip Malinowski: Jesteśmy zdecydowanie przeciwko sztucznemu wywoływaniu atencji, wrzucania na facebooka, czy inne portale czegokolwiek, byle coś się działo. Jesteśmy świadomi, że czasy się zmieniają i bez nachalnego

atakowania odbiorcy jest ciężej przebić się w tłumie, Staramy się jednak ograniczać do formy czysto informacyjnej, muzyka musi obronić się sama. Płyta wychodzi w czerwcu i pytanie - co dalej? Będziecie promować ją na żywo? No i jeśli tak, to czy stawiacie na wypady zagraniczne czy jest szansa że zobaczę Was nad Wisłą? Tomasz Gurgul: Chciałbym móc odpowiedzieć jednoznacznie twierdząco, ale póki co nie mamy żadnych konkretnych dat. Mam nadzieję, że takowe się pojawią - zarówno w kraju jak i zagranicą. Tak szczerze, to po cichu liczyłem że może zobaczę Was u boku Cirith Ungol na ich pierwszym polskim koncercie w lipcu. Wg mnie to byłoby świetne dopasowanie. Ale jeśli nie na scenie, to może zobaczę Was tam choćby pod nią? Tomasz Gurgul: Niestety nikt z organizatorów nie odezwał się do nas w tej kwestii. Mieliśmy już okazję dzielić scenę z Cirith Ungol na festiwalu Up The Hammers. Na pewno miło by było to powtórzyć, ale tak jak wspomniałem, temat nie istnieje. A czy zobaczymy się pod sceną? Ja osobiście nie mam tego koncertu w planach, ale czas nadrobić dwa lata koncertowej posuchy, także kto wie. Panowie, bardzo Wam dziękuję za poświę cony czas, cierpliwość i ciekawe odpowiedzi. I oczywiście tradycyjnie przekazuję Wam ostatnie słowa do polskich maniaków epic doomu! Tomasz Gurgul: Dziękujemy! Piotr Jakóbczyk

Foto: Xaay

MONASTERIUM

15


Sprzątam w restauracji, a nie w hotelu! Wiadomo, że Udo Dirkschneider jest niekwestionowaną legendą inspirującą całe pokolenia heavy metalowców. A kto inspirował Udo Dirkschneidera? Okazuje się, że bardzo niewielu. Jak sam w niniejszym wywiadzie wspomina, zasłuchiwał się zawsze w rozmaitej muzyce, natomiast nie czuł się fanatycznym fanem żadnego wybranego zespołu. Rozstrzał jego muzycznych upodobań jest na tyle szeroki, a na nowym albumie "My Way" możemy usłyszeć interpretacje utworów tak odległych od heavy metalu, że nasz siedemdziesięcioletni bohater wybrał do jego promocji całkiem nowy szyld. HMP: Tematem spotkania jest "My Way", powiedz więc proszę, jak z Twojej perspektywy wyglądała geneza powstania tej płyty. Udo Dirkschneider: "My Way" to album z coverami. Nie był planowany. Mieliśmy sporo wolnego czasu. Akurat byłem w studiu z jakiegoś kompletnie innego powodu i przy okazji zaśpiewałem sobie "Faith Healer" z repertuaru Alexa Harvey'a. Wyszło całkiem fajnie. Producent zagadał - jakich utworów najbardziej lubię słuchać z lat 60., 70. i 80.? Postanowiłem sporządzić listę. Doprowadziło nas to do rozpoczęcia prac nad kolejnymi coverami, co z kolei rozwinęło się w cały album. Wysłaliśmy labelowi kilka utworów z zapytaniem, czy byłby zainteresowany wydaniem tego typu płyty. Odpowiedzieli: "pewnie, czemu

Wszyscy wiedzą, że zawsze postępujesz i śpiewasz po swojemu. Dlaczego potrzebowałeś tym razem podkreślić to w tytule? Zauważ, że "My Way" celowo nie jest albumem U.D.O., tylko moim solowym. Zawiera te kawałki, których całe życie sam słuchałem. W ograniczonym stopniu wpłynęły one na styl muzyki moich dotychczasowych zespołów (lub wcale), ale szczerze je lubiłem. Pracując nad "My Way" nie usiłowałem zachować spójności z dźwiękami, z którymi byłem dotychczas kojarzony, tylko poszedłem samodzielną, odrębną drogą. Zdarzyło Ci się kiedykolwiek zrobić lub zaśpiewać coś wbrew sobie? Nie. Myślę, że przez całe życie wszystkie moje

przyp. red.). Nieco wcześniej, przez trzy lata często nasze koncerty wieńczyło outro "My Way". Żegnaliśmy się z publicznością właśnie przy jego podkładzie. Chcieliśmy zamieścić je również na DVD "Live In Bulgaria" wraz z grafikami nawiązującymi do całej mojej kariery, ale nie dostaliśmy na to zgody prawników (chodzi o prawa autorskie Franka Sinatry). Wobec tego zrobiłem własną wersję owego utworu na płycie z coverami. W okresie miksowania albumu, kiedy jeszcze modyfikowaliśmy rozmaite detale, podjąłem decyzję, że "My Way" najlepiej pasuje na tytuł całości. Przyjrzyjmy się temu zestawowi bliżej. Zacznę może od tego, że oprócz tych coverów, które ostatecznie weszły na płytę, zaśpiewałem również The Beatles "I'm Down", ale uznaliśmy, że 17 utworów wystarczy, dlatego odpuściliśmy go. Wydaje się, że nie mniej rewolucyjnym rock owym zespołem niż The Beatles było Led Zeppelin. Zaśpiewałeś tym razem ich "Rock And Roll". W jakich okolicznościach zetknąłeś się z Zeppelinami po raz pierwszy w życiu? Usłyszałem "Rock And Roll" tuż po tym, kiedy ukazał się na płycie z czterema symbolami na okładce, ale nigdy nie czułem się fanem Led Zeppelin. Tylko ze dwie lub trzy ich kawałki były dla mnie interesujące, przy czym akurat "Rock And Roll" uwielbiam. Skoro nie czułeś się fanem Led Zeppelin, to może na przełomie lat 60. I 70. wolałeś np. Deep Purple lub coś innego? Wiesz co, słuchałem wtedy rozmaitych zespołów, takich jak Deep Purple, Queen, Black Sabbath, Ten Years After, Jimmy Hendrix. Nieco później też Iron Maiden, AC/DC... długo by wymieniać, ale rzecz w tym, że nie byłem fanatycznym fanem żadnej jednej kapeli, tylko lubiłem wiele różnych. Zdaje się, że płyta "My Way" rozpoczyna się elektronicznymi dźwiękami. Czy kręciła Cię kiedyś muzyka elektroniczna? A to tylko dlatego, że oryginalna wersja utworu Alexa Harvey'a "Faith Healer" również w ten sposób się rozpoczynała. Zachowaliśmy ten motyw. Później już jest zdecydowanie ciężej. Gdy byłem młody, lubiłem chodzić z przyjaciółmi potańczyć (śmiech). "Faith Healer" grano niemal wszędzie, w każdej maści klubie. Była to tak popularna piosenka, że często mi towarzyszyła, dlatego koniecznie musiała znaleźć się na "My Way". Pewnego razu widziałem koncert Alexa w Niemczech, było fantastycznie.

Foto: Eddi Bachmann

nie?". Spodobała im się jakość nagrań oraz fakt, że nie próbowałem naśladować oryginalnych wykonawców, tylko śpiewałem po swojemu, z zachowaniem własnego charakteru. Cóż mogę dodać, tak powstało "My Way". Czy nagrywałeś "My Way" w tym samym czasie co Twój najnowszy album z premierowym materiałem "Game Over"? Nie, później.

16

UDO DIRKSCHNEIDER

działania pozostawały zgodne z moją wolą. Utwór tytułowy "My Way" został oryginal nie skomponowany przez Franka Sinatrę. Jest to dobry przykład tego, o czym przed chwilą powiedziałeś, bo przecież Frank Sinatra nijak ma się do heavy metalu. Zgadza się. Kawałek "My Way" wykonywaliśmy już wcześniej, a mianowicie podczas rejestracji DVD "Live In Bulgaria 2020"... Nie, nie, tam było coś innego ("Stillness Of Time" -

A co mógłbyś powiedzieć o niemieckim Scorpions? Zaśpiewałeś ich "He's A Woman, She's A Man". Wydaje mi się, że już zbyt wiele razy metalowe zespoły to coverowały, podczas gdy repertuar Scorpions jest szalenie bogaty. Nie wiem, nie słyszałem innych wersji (śmiech). "He's A Woman, She's A Man" pochodzi z ich pierwszej lub drugiej płyty (piątej: "Taken By Force", 1977 - przyp. red.). To mój ulubiony kawałek Scorpions. Może podczas Twojej sesji było jeszcze zbyt wcześnie, ale na pewno zaskoczyłbyś wszys tkich, gdybyś spróbował coś z ich najnowszego dzieła "Rock Believer" (2022). Scorpions


przez wiele lat grał łagodniej, ale ostatnio powrócił do dawnego stylu i wzbił się do poziomu ze swych najlepszych lat. Słyszałem tylko trzy utwory z "Rock Believer" (rozmawialiśmy 16 marca, "Rock Believer" wyszedł 25 lutego - przyp. red.). Mają fajną atmosferę. Scorpions reprezentuje o wiele łagodniejsze oblicze hard'n'heavy niż Accept bądź U.D.O. Ale na początku lat osiemdziesiątych na szeroką międzynarodową skalę zaistniały tylko dwa niemieckie zespoły: Accept i Scorpions (to prywatna opinia Udo - przyp. red.). Intensywnie ze sobą współpracowaliśmy, często się widywaliśmy, korzystaliśmy z tego samego studia, uczestniczyliśmy w tych samych festiwalach itp. Można powiedzieć, że razem dorastaliśmy. Dla Accept przełomową okazała się premiera "Breaker" (1981), natomiast wszyscy pozostali, jak Running Wild i Helloween, wybili się zdecydowanie później. Masz taki numer "Metal Maniac Mastermind" (U.D.O., 1991 - przyp. red.) This is a wrong jungle. (śmiech) Ale czułeś się takim odnoszącym same sukcesy Metal Maniac Mastermindem? Może i nim jestem, skoro nazywają mnie legendą. Ale jak śpiewałem "Metal Maniac Mastermind" to zawsze myślałem, że ten gość znajduje się gdzieś indziej, że to nie ja. Idąc dalej, czy potrafiłbyś wskazać choćby jednego heavy metalowego wokalistę z kon tynentalnej części Europy, który odniósł większy sukces w tej dziedzinie od Ciebie? Oczywiście, że tak. Nie ulega wątpliwości, że Klaus Meine ze Scorpions zrobił większą karierę niż U.D.O. Ale Klausa nie nazywają heavy metalowcem, bo on faktycznie nie jest typowym metalowcem. Kolejnym oczywistym przykładem mogą być wokaliści Helloween (power/speed metal - przyp. red.), ale nie chciałbym powiedzieć, że oni są bardziej sławni ode mnie. Nie lubię takich pytań w stylu: "Kto jest bardziej sławny?". Cóż, ja jestem sławny, oni są sławni, każdy najbardziej rozpoznawalny zespół z Niemiec jest sławny. Till Lindemann z Rammstein (nie heavy metal przyp. red.) również odniósł większy sukces ode mnie, ale pod innym względem. Ja działam o wiele dłużej od Tilla. Zabawne, że muzycy Rammstein deklarują się fanami Acceptu. Pamiętam entuzjazm Tilla, kiedy spotkał się z nami osobiście i zachwycał naszym występem. A więc pytanie "kto jest bardziej sławny" - pfff (wygląda na to, że Udo utożsamił w tym pytaniu sukces ze sławą - przyp. red.). Proponuję powrót do tematu "My Way". Jeszcze inną kwestią, dotąd przez nas nie poruszoną, jest użycie słowa "my" w pier wszej osobie liczby pojedynczej. Tymczasem "My Way" to nie tylko wokal, bo instrumen taliści również wykonali świetną robotę. Nie chcę przez to powiedzieć, że Twój solowy album mógłby równie dobrze nazywać się "Our Way", a raczej podkreślić, że o ile album jest efektem udania się przez Ciebie "Własną Drogą", to tej "Własnej Drodze" całym sercem sprzyjają inni fachowcy, a to nieodłączny element sukcesu. Mam na myśli choćby świetną pracę gitar w "Hell Bent For Leather". Tak, jasne że można usłyszeć na tej płycie

sporo udanej sekcji instrumentalnej. W sesji wzięło udział aż dziewięciu różnych gitarzystów. Nie mieli oni jednak wpływu na obrany kierunek. Heavy metal często opiera się na podwójnych gitarach, dlatego ich występowanie zasadniczo nie jest niczym osobliwym. Do mniej oczywistych coverów zalicza się Uriah Heep "Sympathy", ponieważ pochodzi z okresu, kiedy za mikrofonem stał u nich John Lawton (album "Firefly" z 1977 roku przyp. red.). Pytano już mnie, dlaczego nie wybrałem "Lady In Black" ani "Easy Livin". Otóż dlatego, że zawsze uważałem "Sympathy" za swój ulubiony utwór Uriah Heep. Śledziłeś karierę Johna Lawtona? Nie za bardzo. Spore wrażenie wywarłeś na mnie w związku z "We Will Rock You", ponieważ tak masakrycznie ograny standard zdołałeś przedstawić w tak świeży sposób, a co więcej promuje go zaskakujące video. (śmiech) Zabawne video, prawda? Na początku zastanawiałem się nad jakimś szybszym numerem Queen, ale pamiętałem, że oni na żywo wykonywali "We Will Rock You" szybciej niż w oryginale, więc stanęło na nim. Melodię pozostawiliśmy tą samą, ale kompletnie zmieniłem linie wokalne. Gość, który współpracował przy powstawaniu LP "My Way" jest bliskim przyjacielem Briana May'a, dlatego Brian May widział i słyszał naszą interpretację. Był nią zachwycony. Oczywiście, że jestem z tego dumny. Sprzątasz tam w hotelu? W restauracji. Mieli mnóstwo miejsca, bar, a nawet scenę. To pomysł producenta video. Najpierw zamierzaliśmy pokazać zespół grający na scenie, ale nie zgodziłem się, bo przecież wypadło by to nudno. Producent zaproponował, żebym pokazał, jak mopuję podłogę, będzie przynajmniej śmiesznie. Tak zrobiliśmy. Nie do końca wiedziałem, czy to wypali, ale efekt wszystkim się podoba. Tu gdzie teraz siedzisz, widzę za Twoją głową uskrzydlone trofeum. Co to za nagroda? W 2018 roku zajęliśmy w rankingu Metal Hammer pierwsze miejsce w kategorii zespołu występującego na żywo. Czy będziesz promować "My Way" koncer tami? Cóż, nie planujemy koncertów dedykowanych albumowi "My Way". Może wykonamy kiedyś na żywo pojedynczy utwór, ale na pewno nie co wieczór i byłby to bis. Więc gdzie będziesz koncertować z autorskim repertuarem? W czerwcu lecę do Ameryki Południowej. Koncerty europejskie przeniesiono na wrzesień, październik, listopad i grudzień. Pojawimy się w Warszawie, na co zawsze czekam, bo polska publiczność jest wspaniała. Latem na pewno czekają nas rozmaite festiwale. Chcieliśmy też wybrać się do Rosji, ale w obecnych okolicznościach nie ma mowy. Na przyszły rok planujemy już występy w USA i Kanadzie, a także w Japonii. Wydaje mi się, że tym razem nie będzie już ku temu żadnych przeszkód.

Czego Niemcy zwykli życzyć sobie na siedemdziesiąte urodziny? Nie wiem. Czekam na nie z niecierpliwością. Nie znam szczegółów, ale doszły mnie słuchy, że odbędzie się wielka impreza. Nie wiem, co dokładnie się wydarzy, bo trzymają to przede mną w tajemnicy. Chcą sprawić mi niespodziankę. Siedemdziesiąt to ładna liczba, ale tylko liczba. Czuję się znacznie młodziej. Nie myślę o emeryturze. Tak długo, jak czerpię radość ze śpiewania i dopisuje mi dobre zdrowie, będę to kontynuować. Nie wyobrażam sobie, żebym siedział w domu i tylko na widok ładnej pogody za oknem wybierał się na spacer. Pragnę jeździć w trasy koncertowe tak długo, jak się da. Zatem "Game Over" nie był Twoim ostatnim albumem z autorskimi utworami? Na pewno nie ostatni (śmiech). Game over może odnosić się do wielu spraw - np. do klimatu lub do wymuszonej przerwy w koncertowaniu. A jak zapatrujesz się na przyszłość Twojego syna, Svena? Od siedmiu lat jest on perkusistą U.D.O. Świetnie sobie radzi. Myślę, że w przypadku, gdybym ja kiedyś musiał zakończyć działalność, on będzie grać nadal. Sven znakomicie śpiewa, więc może chwyciłby za mikrofon. Ma inny głos ode mnie, ale również ciekawą barwę. No nie wiem, decyzja należy do niego. Podejrzewam, że będzie się trzymać biznesu muzycznego. Wnuki też już wprowadziłeś w muzyczny świat? Moja jedyna wnuczka ma dopiero półtorej roku, więc daleko jej do tego. Ale czy chciałbyś, żeby podążyła tą drogą? Nie wiem. Nie naciskałem na syna. On sam zainteresował się mediami, studiem i innymi tego typu sprawami. Od czwartego roku życia zawsze ćwiczył grę na perkusji, co doprowadziło go do obecnego statusu profesjonalnego muzyka. Niezmiernie cieszy mnie jego obecność wokół mnie. Często układamy wspólnie melodie lub liryki. Naturalnie należy on do młodszego pokolenia, więc inaczej patrzy na muzykę i na świat. Sam O'Black

UDO DIRKSCHNEIDER

17


Grać do upadłego! Od paru dobrych lat ta brytyjska grupa przeżywa swoiste odrodzenie. Regularnie wydają świetne płyty i koncertują w wielu miejscach na całym świecie, spotykając się z pozytywną reakcją i dobrze się bawiąc. Właśnie pojawiła się ich najnowsza pozycja - "Earth Infernal" - która jest solidnym strzałem i ciężko było nie zapytać o szczegóły jej powstania u źródła. W ogóle możliwość rozmowy z gitarzystą Russem Tippinsem była jak bilet na kolejkę górską za dzieciaka - super sprawa, zwłaszcza, że uwielbiam stare, angielskie granie i kapele pokroju Satan. Naturalnie nie tylko pojawia się ostatnia płyta, bo tematów nie brakowało. Jest trochę o pracy w studio, jest o relacjach, ale też o starych czasach. Dla mnie była to prawdziwa przyjemność. Mam nadzieję, że po przeczytaniu pomyślicie o tym samym… HMP: Cześć Russ! Bardzo się cieszę, że mogę zapytać o parę kwestii. Zanim jednak to nastąpi, chcę pogratulować kapitalnego krążka "Earth Infernal". Album jest niesamowity! Russ Tippins: Cześć Adam, to dla mnie przyjemność i dzięki HMP za ponowne skontaktowanie się z Satan. Cieszę się, że podoba ci się nowa płyta. Wybaczcie, że trwało to dłużej niż się spodziewaliśmy, ale tym razem wymagania prasy były zupełnie szalone. A ostatnie

wyrzucenie go do kosza. Satan współcześnie wydał już czwartą płytę, ale każda poprzednia godna jest szczegól nej uwagi. Skąd czerpiecie, jako zespół, energię do nagrywania tak dobrych albumów? Nigdy nie spieszyliśmy się z wydaniem płyty z powodu jakiegoś harmonogramu czy terminu. Nie spieszymy się z tworzeniem nowej muzyki. Poza tym, pisanie jest rzeczą ciągłą, nie ma momentu, w którym mówimy: "Hej, zacznijmy

(śmiech) Czyżby jakaś strategia współpracy wewnątrz grupy, wypracowana przez lata, jest gwarancją bardzo dobrych efektów? Ogólnie rzecz biorąc, kluczem do kompozycji jest dopływ informacji, czyli to, czego się słucha. To, co wychodzi, jest zawsze oparte na tym, co właśnie wyszło, prawda? Jeśli więc komponujesz muzykę metalową, ale słuchasz tylko heavy metalu, nie dajesz sobie żadnego nowego materiału do pracy. Mam obsesję na punkcie mrocznej muzyki, której nie da się zagrać. Im bardziej jej nie rozumiem, tym bardziej uwielbiam jej słuchać i próbuję zagrać. Nigdy nie zamierzałem napisać niczego innego niż czysto metalowy utwór, ale podświadomie niektóre z wspomnianych wpływów znajdą się w muzyce. Mógłbyś, jeśli to nie tajemnica, przybliżyć taki typowy dzień w studio kiedy Satan rejestruje premierowy materiał? Najpierw szykujemy się do nagrania perkusji, basu i obu głównych gitar, ale bez solówek. Ja, Steve i Graeme przebywamy w głównym studiu. Sean pracuje w pokoju z perkusją, ale go widzimy, natomiast Brian dodaje wokale w pokoju kontrolnym, które są nagrywane w zupełnie innym momencie. Każdy utwór nagrywamy nie więcej niż dwa razy, po czym przechodzimy do następnego. Na koniec sesji robimy sobie dłuższą przerwę, po czym wracamy i odsłuchujemy wszystko. Czasami pierwsze ujęcia rzucają się w uszy - czuć w nich energię. Czasami nie, ale to nie szkodzi, bo następnego dnia robimy to wszystko od nowa, i tak dalej. Nie wierzymy w wielokrotne wykonywanie danego utworu, ponieważ z każdym kolejnym wykonaniem masz tendencję do grania bardziej zachowawczo. Czy z sesji zostały jakieś odrzuty, które będzie można wykorzystać czy napisaliście po prostu ścisły materiał? Tak, mamy w rękawie jeszcze jeden utwór z sesji, zatytułowany "Cradle to Gallows", który jest już w pełni zmiksowany i poddany masteringowi, ale wciąż nie wiemy, co z nim zrobić!

Foto: Stefan Rosic

kilka miesięcy to zwariowany pośpiech związany z próbami przed nadchodzącą trasą koncertową. Myślisz, że czteroletnia przerwa, w sumie najdłuższa w współczesnej historii Satan, między nową płytą a "Cruel Magic" wpłynęła korzystnie na kształt materiału? Absolutnie. Przedłużona, niezamierzona przerwa była kluczem do tego, jak komponowaliśmy, pisaliśmy i nagrywaliśmy. Nawet na etapie demo mieliśmy mnóstwo czasu na przemyślenie i, jeśli było to konieczne, zmianę materiału, a w niektórych przypadkach nawet na

18

SATAN

pracować nad następną płytą". Tak naprawdę nigdy się to nie kończy. Dość często zdarza się, że finalizujemy nagrywać album i jeszcze przed jego wydaniem mamy jedno lub dwa dema nowych utworów. Jako przykład "Twelve Infernal Lords" został napisany zanim jeszcze "Cruel Magic" się ukazał. Oczywiście, przed ostatecznym wcieleniem przeszedł kilka zmian, ale w większości jest taki sam jak demo z 2018 roku. Nie mogę nie zapytać o sposób pracy nad utworami. "Earth Infernal" brzmi bardzo oldschoolowo, wręcz jakby czas się zatrzymał!

Przesłuchałem "Earth Infernal" kilkanaście razy. Nie mogłem się od tego albumu uwol nić - jest świeży, dynamiczny ale, jak wspomniałem, przenosi w przeszłość. Czy to jakaś forma tęsknoty za tamtymi czasami, kiedy NWOBHM rozkwitało, czy raczej nie widzicie w zespole konieczności ekspery mentowania, przynajmniej nie na tym polu? Żadnej nostalgii. Po prostu mamy swój sposób działania, który możecie nazywać "starą szkołą". Dla nas jednak, proces ten, jest najprzyjemniejszym doświadczeniem, a efekty końcowe mówią same za siebie! Dlaczego mielibyśmy w ogóle rozważać zmianę naszych metod na takie, jakie stosują wszyscy inni? To nie jest dla nas. Zawsze jest miejsce na eksperymenty i często je przeprowadzamy, ale tylko na poziomie podprogowym, a nie tak, aby było to pierwszą rzeczą, którą zauważysz. Robią wrażenie partie gitar. Ty i Steve Ramsey zrobiliście kawał dobrej roboty. Nie wiem, jak to jest po tylu latach wspólnego grania wymyślać takie riffy czy solówki, ale odniosłem wrażenie, że wcale was to nie obchodzi (śmiech). Całkiem serio jednak chciałem zapytać czy masz jakiś swój patent na to, by brzmieć dobrze a przede wszystkim mieć świeże pomysły na nowy materiał?


Między mną a Stevem zawsze będzie istniała szczególna więź, głównie ze względu na to, jak uczyliśmy się grać w 1980 roku. Dosłownie nie spaliśmy całą noc, rozgryzając trudne fragmenty utworów Judas Priest czy Deep Purple. Większość naszych rówieśników chlała, paliła i uganiała się za dziewczynami, ale my ze piliśmy kawę, żarliśmy, i graliśmy do upadłego(śmiech)! Nie przestawaliśmy, dopóki na dworze nie zrobiło się jasno. Domyślam się, że teksty to królestwo Briana Rossa, ale czy mógłbyś pokrótce rozjaśnić ogólny koncept albumu… Domyślam się, że tytuł nie wziął się znikąd - "Piekielna Ziemia" to chyba w głównej mierze odbicie ostatnich wydarzeń na świecie…? Dla twojej informacji to wszyscy współtworzymy teksty. To jedna z tych rzeczy, które uwielbiam w tym zespole. Brian jest bardziej niż szczęśliwy, mogąc zaśpiewać tekst, którego nie napisał, jeśli tylko wierzy w jego słowa. Tematem z okładki są oczywiście zmiany klimatyczne. Wydawało mi się, że świat o tym zapomniał. Podczas gdy wszystkich rozpraszał jakiś wirus, wielki problem się pogłębiał. Z teorii naukowej przeszedł do wydarzeń, które możemy obserwować na co dzień. Świadomie unikaliśmy pandemii jako tematu, wiedząc, że wszyscy inni mają już na ten temat wiele do powiedzenia. To był ciągły zgiełk, a teraz oczywiście w programie wszystkich wojna jest na pierwszym miejscu. Wydaje mi się, że chcieliśmy po prostu podnieść rękę na całe zamieszanie i zaznaczyć, że ta sprawa nie zniknie. Problem wciąż jest, i to ogromny, ciągle widoczny, a ludzie bez końca go ignorują. Autorem okładki jest bardzo rozchwytywany Eliran Kantor. Można powiedzieć, że nadworny ilustrator albumów wydawanych w metalowych wytwórniach jak Century Media, Nuclear Blast czy Metal Blade. Z tego co wiem, spotkaliście się z nim już podczas prac nad pierwszym albumem po reaktywacji, czyli "Life Sentence" z 2013 roku. Co takiego ujęło Was w jego twórczości, że to już kolejna współpraca na linii artysta zespół? Jest prawdziwym artystą, a nie tylko zdolnym malarzem. To już piąta z kolei okładka albumu, którą dla nas namalował. Zazwyczaj dajemy mu tytuł płyty i tekst piosenki, w który może się wczuć. On, po około sześciu miesiącach, odsłania przed nami projekt. Daliśmy mu tekst piosenki "Earth We Bequeath", a on wymyślił okładkę, którą widzicie. Jest to spojrzenie w przyszłość, na to, jak może wyglądać nasz świat, jeśli nadal będziemy pozwalać mu wrzeć. Martwy sęp symbolizuje jak beznadziejna będzie nasza sytuacja, gdy umiera nawet sam symbol śmierci. Ten człowiek jest geniuszem! Jeśli już poruszyłem temat okładek… Jako, że jesteś jednym z muzyków, którzy zakładali grupę, to chciałem zapytać od kogo wyszła inicjatywa. żeby koperty płyt zdobiła postać sędziego? W maju 1983 roku podpisaliśmy kontrakt płytowy z wytwórnią Roadrunner. Mieliśmy już wystarczająco dużo piosenek, żeby nagrać album i zastanawialiśmy się, jak go nazwać. Trzy z tytułów naszych utworów miały odniesienia do prawa i ktoś powiedział żartobliwie: "Court in the Act", i tak jakoś zostało. Kiedy już mieliśmy tytuł, wydawało się, że nie ma

Foto: Stefan Rosic

sprawy, żeby na okładce znalazł się jakiś zły sędzia - gdybyśmy tylko znaleźli kogoś, kto by go namalował! Na szczęście Bill Colwell wykonał tak wspaniałą pracę, wcielając postać sędziego w życie, że wydawało się jasne zachowanie tego motywu. Czy na początku kariery mieliście jakieś problemy w związku z nazwą zespołu i czy "Satan" to była jedyna opcja jaką braliście pod uwagę w tamtym momencie? Musisz zrozumieć, że kiedy wybieraliśmy nazwę Satan, ja, Steve, Graeme i Andy Reed mieliśmy po 15 lat i byliśmy jeszcze w szkole średniej. Większość zespołów zbiera się razem, przez jakiś czas ćwiczy w garażu grając cudze kawałki, potem pisze własną muzykę i myśli: "Hej, chodźmy i zagrajmy kilka koncertów! Jak możemy nazwać nasz zespół?". W przypadku Satan zaczynaliśmy bez niczego poza nazwą i fajnym, symetrycznym logo. Nie było żadnego zespołu. Żaden z nas nie umiał nawet grać na instrumencie! Ale nazwa i logo były tak fajne, że postanowiliśmy, że zespół stanie się rzeczywistością. Namówiliśmy rodziców, żeby kupili nam gitary, wzmacniacze, perkusję i zaczęliśmy uczyć się na nich grać. Byliśmy bardzo zmotywowani. Zajęło nam kilka lat, żeby dojść do wprawy. Podczas gdy wszyscy nasi ró-

wieśnicy imprezowali i zaliczali dziewczyny, my siedzieliśmy po nocach, ucząc się solówek Tiptona i Downinga nuta po nucie. Można powiedzieć, że na przestrzeni lat tworzyliście jedną grupę, ale pod różnymi nazwami. Mógłbyś wyjaśnić dlaczego w 1985 roku "Out Of Reach" nie mogło wyjść pod nazwą Satan, a później w tym samym składzie nagrywaliście jako Pariah? Głównym powodem zmiany nazwy, kierunku muzycznego, a nawet personelu, w 1985 roku była porażka "Court in the Act". To było fiasko na każdym poziomie - komercyjnym, krytycznym, a nawet na poziomie podstawowym. Chociaż byli fani metalu, którym podobała się nasza muzyka, każdy nienawidził tej nazwy! Nie dlatego, że ich obrażała, ale dlatego, że nie mogli traktować poważnie tego, że nazywamy się "Szatanem". Wzięliśmy sobie to wszystko do serca i zdecydowanie przesadziliśmy z reakcją. Zmiana nazwy to jedno, ale zmiana wokalisty w tym samym czasie - to było jak komercyjne samobójstwo. Byliśmy jeszcze tak młodzi i nie mieliśmy nikogo doświadczonego, kto mógłby nam doradzić. Powinniśmy byli powiedzieć: "jebać ich wszystkich", i kontynuować działalność jako Satan w tym samym składzie i stylu - dokładnie tam gdzie

Foto: Stefan Rosic

SATAN

19


wani w swoje własne projekty, nigdy nie myśleliśmy o kontynuowaniu tego przedsięwzięcia. W rzeczywistości nie był to pełny skład Sean Taylor mieszkał w tym czasie w Kalifornii i nie mógł wziąć udziału w projekcie, więc na perkusji grał Phil Brewis z Blitzkrieg. To była fajna przygoda, ale w tamtym czasie byliśmy szczęśliwi, że możemy wrócić do naszego normalnego życia.

skończył "Court in the Act". Teraz tak łatwo to dostrzec. Brian Ross i Sean Taylor grający na perkusji dołączyli dopiero w okolicy powstawania albumu "Court In The Act" z 1983 roku. Jak wspominasz wcześniejszych kompanów, dlaczego wcielenie Satan z śpiewającym Trevorem Robinsonem i perkusistą Andy Reedem nie przetrwało próby czasu? Jak już wspomniałem, założyliśmy zespół jeszcze w szkole. Przeszliśmy przez wiele zmian, bo pamiętajmy, że wszyscy zaczynaliśmy od zera. Trzon zespołu stanowiłem ja, Steve i Graeme. Nie wszyscy traktowali to tak poważnie jak my trzej, ale musieliśmy ćwiczyć bez przerwy i ciągle brakowało nam wokalistów i perkusistów. Nawet w przypadku An-

Na pierwszy album po reaktywacji fani czekać musieli jednak parę lat, bo dopiero w 2013 roku ukazał się "Life Sentence". Były nerwy w związku z pierwszymi od lat wspólnymi sesjami czy raczej wspólne koncerty poprzedzające studio dały poczucie pewności jedności i wspólnego celu? Jak to ująłeś byliśmy naładowani energią z występów na żywo, które zrobiliśmy, w tym Keep It True i Metal Assault. Na Metal Assault wypróbowaliśmy nawet kilka nowych utworów, więc nie było żadnych nerwów. Nie oznaczało to jednak, że spieszyło nam się z nagrywaniem albumu. Wiedzieliśmy, że trzeba poczekać, aż każda piosenka będzie dopracowana. Jak pokazał czas, to Satan dostał drugie życie. Od 2013 roku regularnie nagrywacie i koncertujecie. Jak myślisz, co wpływa na to, że dziś wygląda to stabilniej niż w latach 80.? Powiedziałbym, że wszyscy byliśmy bardzo świadomi złych wyborów, których dokonaliśmy w latach 80. i chcieliśmy wyciągnąć z tego

Foto: Stefan Rosic

dy'ego i Treva doszło do tego, że Andy zaczął się rozpraszać motocyklami, a jego umiejętności stanęły w miejscu. Następnie zakres głosu Treva nie był w stanie sprostać naszemu najnowszemu materiałowi i tak dalej. Nie mogliśmy trzymać na siłę kogokolwiek - nawet starych przyjaciół. Do nazwy Satan wróciliście dopiero w 2004 roku, kiedy spotkaliście się po długiej przerwie. Pamiętasz jak wyglądało to spotkanie i co spowodowało, że zespół znów zaczął działać w, jakby nie było, klasycznym składzie? Wydawało się, że to była fajna rzecz do zrobienia. Coś, czego nikt by się nie spodziewał, a ponieważ wszyscy byliśmy mocno zaangażo-

20

SATAN

wnioski. Naszym celem było stworzenie materiału o ciągłości i spójności, a także koncertowanie ile się da. Dostarczyć to, co najlepsze na płycie i na scenie przez dłuższy czas. Zrobić dokładnie to, co powinniśmy byli zrobić po "Court in the Act". Wierzę, że nam się to udało i nie mamy zamiaru się zatrzymywać w najbliższym czasie. Brian Ross ma swój Blitzkrieg, z którym nagrywa płyty w tym samym czasie, Ty wiem, że od jakiegoś czasu działasz ze swoimi projektami, Tanith oraz Electric Band. Jak udaje się dzielić czas i pomysły pomiędzy macierzystą formację a poboczne tematy? To nie jest łatwe! Mogę powiedzieć, że Electric Band rozpadł się w 2015 roku, nie mo-

głem znaleźć dla niego rynku. Tanith to inna historia. Zespół zrobił tak wiele w krótkim czasie, a potem lockdown to zatrzymał. Muzyka jest całym moim życiem, więc daję radę być w dwóch zespołach koncertowych. Co było impulsem do tego, że powstały te projekty, w czym granie w Tanith na przykład różni się od grania w Satan? Przez lata zawsze miałem pomysły na piosenki, które nigdy nie nadawałyby się dla Satan, a Tanith był sposobem, by dać tym pomysłom ujście. Celowo wybrałem do Tanith gitarę Les Paul, żeby nie móc robić tych wszystkich akrobacji na Stratach, które robię w Satan. Wiedziałem, że nie mogę tego robić na Les Paulu, więc musiałem znaleźć inny sposób grania. To było dla mnie ważne. Tak przy okazji zapytam czy powoli można się spodziewać następcy "In Another Time"? Tak, pracujemy nad piosenkami już od większej części tego roku i mamy nadzieję, że na jesieni uda nam się nagrać płytę! Debiut Satan "Court In The Act" został niedawno wznowiony przez Waszą poprzed nią wytwórnię, Listenable. Czy taki sam los spotka w niedługim czasie "Suspended Sentence", bo krążek jest bardzo ciężki do zdoby cia i jest pewnie na liście poszukiwań wielu fanów? Muszę przyznać, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie angażuję się w biznesową stronę zespołu - zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy związane z zaległościami w katalogu. Moją główną rolą i celem w Satan jest muzyka, czyli nowa muzyka. Nigdy nie patrzę wstecz, tylko do przodu. Albumy "Cruel Magic" oraz "Earth Infernal" ukazały się już pod szyldem Metal Blade Records. Czym skusił Was Brian Slagel, że w 2018 roku zmieniliście wytwórnię? Nasz kontrakt z Listenable powoli się kończył, a wytwórnia oferowała nam przedłużenie. Zastanawialiśmy się, czy jakaś inna mogłaby być zainteresowana i poprosiliśmy naszego menadżera o rozejrzenie się po okolicy. Bardzo szybko wrócił z listą tych, które były bardzo zainteresowane współpracą z nami. Wyróżniała się jedna nazwa... Metal Blade! To zawsze była tak fajna wytwórnia, a my mieliśmy z nimi historię z lat 80. Podpisaliśmy umowę i wkrótce potem nagraliśmy "Cruel Magic". Już przed wydaniem płyty zauważyłem, że czuję się jakbym był częścią czegoś większego. Czułem się bardziej "na siłach". Na siedem miesięcy przed wydaniem płyty dostaliśmy harmonogram rzeczy, które musieliśmy zrobić, a każda z nich miała swój termin realizacji, jak na przykład nowa sesja zdjęciowa, oficjalny teledysk, góra wywiadów prasowych i materiałów promocyjnych dla radia i temu podobne. Czuliśmy się trochę jak w wojsku! Wytwórnia wypuściła nawet 7-calowy singiel promujący nadchodzący album. Nasz A&R powiedział nam, że płyta trafi na niemiecką listę przebojów w ciągu dwóch tygodni od wydania. I tak właśnie się stało! Otrzymaliśmy wiele wspaniałej prasy i świetnych opinii w okresie przedpremierowym. Nie byliśmy do tego przyzwyczajeni. To było coś, co przytrafiało się innym zespołom, a my przyglądaliśmy się temu z boku. Wreszcie jakaś rekompensata za naszą pracę. To był słodki moment spełnienia.


Foto: Stefan Rosic

Russ, wiem, że takie pytania to pewnie chleb powszedni, ale muszę (śmiech)! Jesteś jednym z bardziej charakterystycznych gitarzystów NWOBHM i ciekawi mnie jak wypracowałeś swój styl i skąd brałeś inspiracje by szlifować grę? Wspomniałem o tym wcześniej, opisując początki zespołu. Znalazłem się w zespole, zanim jeszcze umiałem naprawdę grać. Wszystko co potrafiłem to sześć otwartych akordów na gitarze akustycznej (śmiech). Zawsze wielbiłem Jimmy'ego Page'a, ale to Glenn i K.K. Downing z Judas Priest przechylili szalę i sprawili, że zacząłem grać na gitarze elektrycznej. Potem, jak już mówiłem, była to kwestia obsesyjnego śledzenia szczegółów płyt, grania i ciągłego przewijania kaset z utworami Blackmore'a, Schenkera, Teda Nugenta, ale głównie jednak Priest. . A początki z gitarą, pamiętasz ten moment i co zdecydowało, że to akurat sześć strun a nie cztery? (śmiech) To żart? W życiu nie przyszło mi do głowy, by grać na czterech strunach. Kto normalny by uznał, że na basie można zrobić karierę? Pewnie nie raz spotkałeś, grając swoje kon certy, tych, którzy byli Twoimi idolami w młodości. Domyślam się, że to wyjątkowe przeżycie - a czy miałeś okazję zagrać z kimś na scenie a nie tylko pogadać za kulisami? Nie. Właściwie to nigdy tak nie miałem. Nigdy nie spotkałem żadnego z ludzi, których ubóstwiałem i ubóstwiam. Jestem dość nieśmiały, jeśli chodzi o takie rzeczy, po prostu nie wiedziałbym, co powiedzieć. Spędzałem czas z chłopakami z Metalliki, kiedy tylko byli w Londynie. Dzwonili na mój telefon domowy i wychodziliśmy na miasto, żeby rozpętać piekło w West End. Nigdy nie myślałem o nich jak o gwiazdach. Byli co najwyżej moimi konkurentami, niczym więcej. Po prostu fajne dzieciaki, które też grały w zespole metalowym. Czy prywatnie znajdujesz czas na słuchanie muzyki a jeśli tak, to co w ostatnim czasie wydało ci się interesujące? Zawsze znajdę czas na słuchanie muzyki i to z każdego gatunku. Moim obecnym ulubieńcem ze sceny metalowej jest Eternal Champion. Głos ich wokalisty jest niesamowity! Ogólnie rzecz biorąc, najbardziej ekscytującą rzeczą, która wydarzyła się w nowym tysiącleciu, jest

dla mnie Mars Volta. Mieli tak odważne podejście do muzyki i w całości było to wyjątkowe. Wirus powoli odpuszcza, a wojna w Ukrainie być może nie będzie miała aż takiego wpływu na plany koncertowe. Jeśli wszystko będzie w porządku to gdzie w najbliższym czasie można zobaczyć Satan? Cóż mogę ci powiedzieć... Mamy w planach letnie koncerty w Irlandii, Anglii, Belgii, Holandii, Niemczech, Norwegii, Szwecji i pełną trasę europejską w październiku, a następnie w Brazylii i Portugalii. Potem trasa po USA i Kanadzie w kwietniu przyszłego roku. W Polsce zagraliście tylko raz, w 2018 roku, na festiwalu Black Silesia. Jak wspominasz ten występ w rycerskim grodzie? Pamiętam jak przylecieliśmy na lotnisko w Warszawie i festiwalowy van, który po nas przyjechał, nie miał wstecznego biegu i musieliśmy go wypchnąć tyłem z parkingu, zanim mogliśmy wsiąść. To było trochę zabawne, ale sam festiwal był wspaniały. Kochani ludzie! Liczę, że po tak konkretnym albumie jak "Earth Infernal" Satan powróci do Polski. Russ, są jakieś utwory, które szczególnie lubisz grać na żywo? Na pewno "Devil's Infantry"! A teraz "Earth We Bequeath" - właśnie zrobiliśmy to po raz pierwszy na Full Metal Cruise i reakcja była świetna! Myślę, że to będzie w zestawie jeszcze przez jakiś czas. Bardzo się cieszę, że mogłem zadać te parę pytań. Jeszcze raz gratuluję kapitalnego albumu i na koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages… Dzięki ludzie! To bardzo wiele znaczy, że Satan w 2022 roku nadal cieszy się tak dużym zainteresowaniem. Jestem pewien, że za niedługo znów będziemy w Polsce! Dzięki, życzę zdrowia i mam nadzieję, do zobaczenia na koncertach! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SATAN

21


Opowiadać historie muzyką Historia się powtórzyła. Jeszcze niedawno rozmawiałam z Chrisem na temat powrotu do szkockich klimatów, a teraz, zaledwie płytę później, rozmawiamy o powrocie do tematyki krucjat. Dlatego właśnie osią naszej rozmowy było porównanie "Knights of the Cross" z 1998 roku z właśnie wychodzącą "Symbol of Eternity". HMP: Ostatnio rozmawialiśmy o powrocie do szkockich klimatów. Dziś znów porozmawiamy o powrocie, ale tym razem do tematu krzyżowców. Ostatnio mówiłeś mi, że lubisz stare tematy ukazywać z innej strony. Zdaje się, że i tym razem ugryzłeś stary temat nieco inaczej? Chris Boltendahl: To jest tak, że upłynęło wiele lat, aż 24, a człowiek się zmienia. W tamtym czasie byliśmy nastawieni na bardzo konkretne przedstawienie historii. Zawarliśmy więc na płycie małe opowieści. Teraz jednak patrzę na ten temat z nieco innej perspektywy. Tym razem chciałem zrównoważyć spojrzenie z obu stron, czyli z jednej strony templariuszy, a z drugiej strony muzułmanów. Co

dla dzieci z Ukrainy, które przyjechały jako uchodźcy. Bardzo ciekawe! Te dzieci są dotknięte na każdym poziomie, a przecież to nie ich wina. Po prostu muszą uciekać przed wojną i przed śmiercią. Oczywiście, kiedy pisałem teksty, jeszcze nie toczyła się wojna na Ukrainie. Jednak później okazało się, że te teksty są bardzo aktualne w kontekście aktualnej wojny. Mówiliśmy, że zmieniły się realia, że jesteś troszkę starszy niż w 1998 roku. Jakie jeszcze czynniki wpłynęły na zmianę podejścia do tematyki krzyżowców?

Z pewnością! Wszystkie teksty traktują o krzyżowcach i o Świętym Graalu. To templariusze zabrali Graala z ziemi świętej i znow sprowadzili go do Europy. Bardzo długo go szukali, nikt nie wiedział gdzie jest, a przecież święty Graal dla budowania legendy chrześcijaństwa był niezwykle istotny. Ostatnio wróciłeś i do tematyki szkockiej i do tematyki krzyżowców. Która jest Ci bliższa, w której łatwiej Ci się jest poruszać? Lubię obie, bo bardzo interesuje mnie historia. Podróż śladami krzyżowców jest w dzisiejszych czasach szalenie trudna. Kiedyś miałem okazję podróżować przez Syrię, Jordanię i okoliczne kraje. Zwiedziłem Jerozolimę, która dla mnie jest fantastycznym miastem. Z drugiej strony, byłem też w szkockich górach i na początku ten pejzaż podobał mi się bardziej. Jednak muszę przyznać, że Jerozolima zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ja po prostu lubię opowiadać historie, nawet jeśli są po części legendarne i muśnięte mistyką. Chcę opowiadać historie muzyką. Zapytam więc o kilka historii. Zastanawiam się, czy "Grace of God" jest o krucjacie dziecięcej. "Grace of God"... jakby to wyjaśnić... Tak, były krucjaty dziecięce. Tak. No właśnie. I były one nie tylko w tamtych czasach, ale są i w obecnych. I dziś wywozi się do Afryki dzieci-żołnierzy. Chciałem to w tym kawałku zestawić i w pewien sposób porównać. Dzieci zawsze są tylko narzędziem władzy. Są zwyczajnie wykorzystywane. Na przykład podczas krucjaty dziecięcej w imię Boże nie było powszechnie wiadomo, co te dzieci właściwie robią. To tak samo jak współcześni dziecięcy żołnierze w państwach afrykańskich, którzy są wyuczani, żeby zabijać. A przecież wiele osób nawet nie wie, co tam się tak naprawdę z nimi dzieje. Są trenowane do wojny i to jest coś okropnego.

Foto: Grave Digger

więcej, kiedy pracowałem nad tym pomysłem, znalazłem bardzo wiele odniesień do współczesnych czasów. Znów chodzi o władzę, ciemiężenie ludzi. To co robili wtedy templariusze, niewiele się różni od tego, co przeżywamy w obecnych czasach. To już na wstępie czyni tę płytę bardziej krytyczną, niż tą z 1998 roku. Wiem, o czym mówisz, słychać to choćby w "Night of Jerusalem", gdzie śpiewasz o tragicznym losie dzieci. Tak, z pewnością. Dzieci zawsze są ofiarą, niezależnie od tego, jaka wojna się toczy. Jako, że przy okazji jestem też trenerem piłki nożnej, robię teraz taki projekt w moim mieście, czyli w Kolonii, w którym daję lekcje piłki nożnej

22

GRAVE DIGGER

Powiem tak - rzecz jasna nie chciałem absolutnie robić kopii tego, co było w roku 1998. Na tej płycie zajmuję się bardziej życiem, niż historią O tym jest "Symbol of Eternity" Święty Graal. Zanurzam się głębiej w mistyczną historię templariuszy i w tajemnice, jakie się w nich kryją. Albo w sprawy niejasne, legendy. Tym razem zagłębiam się w to bardziej, niż w historyczną faktografię, która była ważna w 1998 roku, kiedy mniej lub bardziej przedstawialiśmy historię templariuszy. Teraz zajmuje mnie to, jak zbudowano legendę templariuszy, ich ideologizowanie przez chrześcijaństwo. Moje teksty pokazują temat od krytycznej strony. Możesz więc nazwać tę płytę koncepcyjną?

To jest coś strasznego. Zastanawiam się też nad "Last Crusade". Ten kawałek nie opowiada dosłownie o ostatniej krucjacie, jakby sugerował tytuł, prawda? Chodzi w nim zarówno o koniec zakonu templariuszy i w mniejszym stopniu o ostatnią krucjatę. Chodzi też także o oskarżenie templariuszy, które miało ten zakon wymazać. Trzonem treści jest historia z Jakubem de Molay. Zatem "Last Crusade" to połączenie wątku ostatniej krucjaty i w zasadzie końca templariuszy. Niekoniecznie tego w Ziemi Świętej, ale w ich własnej ziemi, we Francji. A propos Jakuba de Molay, widziałam oczy wiście teledysk do "Hell is my Purgatory". Mam wrażenie, że świetnie bawiliście się na planie, zwłaszcza, że przy okazji ostatniej płyty nie mogliście zrealizować planów na kręcenie klipu w scenerii pasującej do kawałków. Trzeba przyznać, że był to najgorszy dzień zimy w Niemczech. Cały dzień śnieżyło, było minus 4 stopnie mrozu. Jednak z drugiej strony nie da się zamówić pogody, ani jej kupić. Cały czas był mróz i śnieg. Było dojmująco zimno, ale z drugiej strony sprawiło nam to wiele frajdy, a i według mnie sam kawałek jest dobry. Jakuba de Molay zagrał nasz perku-


sista, Marcus i myślę, że wyszło super i całość jest świetnie zrobiona. Do tematyki templariuszy nie pasuje zaś "Hellas, Hellas", świetny cover Vasilisa Papakonstantinou. Bo nie pasuje, no nie? (śmiech) Nie, nie, to bonus track. Tak. I dlatego ten kawałek z całą koncepcją nie ma kompletnie nic wspólnego. Po raz pierwszy widziałem koncert Papakonstaninou w Grecji, w 1994 roku i byłem zafascynowany jego charyzmą i samym kawałkiem. Teraz mieliśmy okazję nagrać ten utwór mniej lub bardziej oryginalnie i zaśpiewać naprawdę po grecku. To wielki zaszczyt. Jeśli podąża się za własnymi marzeniami to czasem się spełnianą, a moim marzeniem było nagrać ten właśnie kawałek z Vasilisem. Twoje, nazwijmy to "ostatnie" płyty, takie jak "Ballads of the Hangman" albo "Return of the Reaper" są surowe i proste. Inne, takie jak "Fields of Blood" mają bogatszą aran-żację. Obecna płyta zdaje się łączyć te dwa style Grave Digger. Co warunkuje te aranżacje, tematyka płyty? Można powiedzieć tak - na "Symbol of Eternity" przenikają się dwie epoki Grave Digger. Ma to też związek z faktem, że w zeszłym roku wybudowałem studio, dzięki czemu dużo praktykowałem, wiele się nauczyłem, przeczytałem i wypróbowałem. Teraz po raz pierwszy sam produkowałem Grave Digger. To, co zrobiłem z Axelem zostało zmiksowane w studiu przeze mnie. Cały proces powstawania naszego brzmienia zależy od tego, jak ja widzę brzmienie Grave Digger AD 2022. Tym razem mogłem stworzyć, zmiksować i wyprodukować Grave Digger tak, jak sam to czuję. To jest właśnie powód, dla którego oba style, surowe i epickie ze sobą współgrają. Jestem z tego bardzo zadowolony. I dumny! (śmiech) Jasne, rozumiem (śmiech). Ostatnio mówiłeś, że mieliście plany świętować na Wacken jubileusz w oparciu o szkocką płytę. Koncert wrócił do planów i podejrzewam, że wzbogacicie go też o elementy związane z najnowszą płytą? Nie, jeszcze nie. Podtrzymujemy oryginalny pomysł, który przygotowaliśmy na festiwal. Między innymi a scenie będzie 70 osób, w tym 64 dudziarzy i bębniarzy. Będzie to wielka produkcja z orkiestrą dudziarzy. Koncert na Wacken będzie też definitywnym pożegnaniem naszego szkockiego wątku. Więcej Grave Digger nie będzie występował na scenie z

dudziarzami. Myślę, że jest to dobry pomysł na uczczenie naszych trzech szkockich płyty oraz na podsumowanie 40-lecia Grave Digger. Wiem, że w maju już udało Wam się zagrać pierwszy koncerty bez obostrzeń. Obserwujesz, żeby coś się w Was zmieniło, porów nawszy koncerty przed i po pandemii? Nic się nie zmieniło. Mamy to we krwi, czujemy to już od pierwszych koncertów. Już w zeszłym roku zagraliśmy siedem gigów, wykorzystując tę fazę pandemii, w której można

Też z Axelem? Nie, Axel nie ma z tym nic wspólnego. Żaden muzyk Grave Digger. Mam taką ogólną refleksję. W roku 1998 heavy metal znów stał się popularny, w dużej mierze dzięki Wam i "Tunes of War". Zaraz potem nagraliście płytę o krucjatach. Obecnie znów nagraliście płytę szkocką i chwilę później związaną z krucjatami. Historia się powtarza, ale przecież świat muzy ki się zmienił. Wtedy byłe zupełnie inne czasy i inne media,

Foto: Grave Digger

było grać koncerty. Jakoś jesienią i zimą? Między wrześniem a listopadem. Szybko wraca się na tory. Jak jest się muzykiem, ma się to we krwi i sprawia to ogromną frajdę. Teraz w sobotę jedziemy na festiwal Rock Hard, zagramy tam szkockie show, ale nieco mniejsze, bo scena nie jest zbyt wielka. Latem będziemy mieli co robić. Tym sobotnim koncertem zaczynacie pełną trasę. To była chyba Wasza najdłuższa przerwa od koncertowania w ogóle?! Tak, z pewnością (śmiech). Ale wypełniłem ten czas sensownie, ucząc się we własnym studiu robić produkcję. Z jednej strony żałowałem, że nie mogłem grać koncertów, ale z drugiej strony cieszyłem się, że mam szansę być właścicielem własnego studia i mam okazję robić to, czego zawsze pragnąłem. A jak z koncertami Hellryder? Chyba nie zagraliście żadnego koncertu? Jeszcze nie. Ale planujecie? O tak, mamy zaplanowane koncerty na maj przyszłego roku, ale to jeszcze dużo czasu. Dodatkowo w tym momencie pracuję jeszcze nad solową płytą. Będzie to pierwsza solowa płyta w moim życiu. Ukaże się w następnym roku i od razu zaznaczę, że też będzie to heavy metal, ale jednak inny niż Grave Digger.

"Rebellion" długo grano w wielu stacjach, w tym w niemieckim MTV i w Vivie. Dzięki temu wtedy mieliśmy zupełnie inne możliwości rozpowszechniania. Nie wiem, co Ty o tym sądzisz, ale mi się wydaje, że dziś dla wielu ludzi muzyka stała się niczym "fast food", Wszystko się zmieniło głównie przez streaming. Jak kiedyś wychodził nowy Van Halen czy Judas Priest, to było to dla mnie święto. Wielką rolę odgrywały też okładki. Jak się je oglądało, było dużo więcej magii. Teraz trzeba wiele miesięcy wcześniej opublikować kawałek, zrobić video, i to takie, które przyciągnie uwagę do płyty. Jest to coś, co akurat mi się niezbyt podoba. Tak samo jak streaming, który sprawia, że ludzie nie mają ochoty kupować płyt. Wcześniej kupowało się wszystko od swoich ulubionych zespołów, no nie? Tak, i muszę od razu Ci się przyznać, że jednym z moich ulubionych zespołów jest XWild. A Ty zająłeś się właśnie reedycją "So What!". Na szczęście mam ten krążek, ale jego powrót na rynek bardzo mnie cieszy! Omówiłem to z Jensem Beckerem. Uznał, że reedycja X-Wild to dobry pomysł, skoro płyty rzeczywiście nie są dostępne, Zasugerował mały remaster krążka. Pierwsza płyta X-Wild jest już wydana, kolejna będzie we wrześniu, a trzecia pewnie w kolejnym roku. Super! To było ostatnie pytanie. Dzięki za rozmowę! Dzięki i do następnej rozmowy! Katarzyna "Strati" Mikosz

GRAVE DIGGER

23



Stary, weź to pierdziel! Nowy album Kreatora zawsze jest sporym wydarzeniem. Nowe wydawnictwo oczywiście wiąże się z akcją promocyjną, a tej takie wytwórnie jak Nuclear Blast bardzo pilnują. Jak promocja, to i wywiady. Pierwotnie naszym rozmówcą miał być Mille Petrozza, jednak on z chyba tylko sobie znanych powodów przez dwa tygodnie nie mógł dla nas znaleźć czasu. Kiedy ludzie z NB zaproponowali w zastępstwie Frederica Leclercqa, człowieka, który w zespole gra zaledwie od trzech lat, początkowo podszedłem do tego tematu sceptycznie. Pytania przygotowałem pod rozmowę z Mille i chciałem z nim poruszyć kilka kwestii z przeszłości zespołu. Z Fredericiem mogłem sobie porozmawiać właściwie jedynie o najnowszym albumie "Hate Uber Alles", co trochę burzyło mi koncepcję. Z drugie strony jednak Frederic grał przecież nie tylko w Kreator. To wszechstronny muzyk udzielający się w wielu projektach. O kilku z nich nawet nam trochę opowiedział. HMP: Cześć Fred, jak się masz? Frederic Leclercq: Dzięki, całkiem fajnie. Właśnie rano wróciłem z wakacji. Miałem parę dni odpoczynku od spraw związanych z zespołem. Powiem ci, że było mi to naprawdę potrzebne. (śmiech) Gdzie to byłeś? Pochwal się. Spędziłem kilka dni w Grecji, gdzie spotkałem się z dziadkami mojej żony. Raczej mało metalowy temat, więc pomówmy lepiej o "Hate Uber Alles". (śmiech)

Ponoć początkowo Mille nie zaproponował Ci stałego etatu w Kreator, tylko zagranie kilku pojedynczych koncertów. Tak. Dokładnie tak było. Jak wiesz, Speesy opuścił zespół. Albo został z niego wykopany. W sumie nieważne. Tak czy siak, Kreator został bez basisty. Mieli jednak zaplanowanych parę koncertów i niezbyt dużo czasu na poszukiwanie stałego zastępcy Speesy'ego. Mille do mnie zadzwonił w dzień po moich

Agression". Głównym problemem było to, że nieco inaczej te utwory były grane, gdy nagrywali je w studio, niż są obecnie grane na żywo. Nie było to jednak coś, czego by się nie dało w żaden sposób przeskoczyć. Zwłaszcza że byłem osłuchany z tymi kawałkami. Penie byłoby inaczej, gdyby to było coś dla mnie całkiem świeżego. Jak ogólnie oceniasz całokształt współpracy z Mille, Ventorem i Samim? Czuję się świetnie, będąc częścią tej formacji. Jak już wspomniałem, znam Mille od dłuższego czasu. Będzie jakieś dwadzieścia lat, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy i od tego czasu mieliśmy ze sobą w miarę regularny kontakt. Przez niego poznałem także Ventora i Sami'ego. Z nimi jednak miałem kontakt jedynie okazjonalny. Z tego też powodu byłem mocno podenerwowany, gdy wszedłem po raz pierwszy do sali prób. W końcu ci goście grali ze sobą kupę czasu i znali się jak łyse konie, a ja jestem świeżakiem w tej kapeli. Zaczęliśmy grać pierwszy utwór i wszystkie bariery między nami runęły. Idealnie się rozumiemy nie tylko na poziomie muzycznym, ale też personalnym. Spędziliśmy masę czasu w sali prób, ale też poza nią. Łączy nas nie tylko miłość do metalu, ale również wspólne poczucie humoru i podobne sposoby spędzania wolnego czasu. Mimo iż jestem nowy, to chłopaki dali mi sporo swobody artystycznej. Widać było od samego początku, że mają do mnie ogromne zaufanie. Czasem pozwolili mi na samodzielne

No to w takim razie pomówmy o muzyce… Oj, nie zrozum mnie źle. Jeśli chcesz przeprowadzić cały wywiad na temat moich wakacji, to nie mam przeciwko. (śmiech) Może innym razem (śmiech). Przez długi czas grałeś w power metalowym Dragonforce. Co poszło nie tak, że zdecydowałeś się zakończyć swoją współpracę z Hermanem i jego ekipą? Po czternastu latach każdy pewnie miałby dość. (śmiech) A ta całkiem poważnie, to na stopie prywatnej dalej jesteśmy przyjaciółmi. To, co zdecydowało o mim odejściu to różnice w postrzeganiu muzycznego kierunku, w którym zespół miałby dalej podążać. Moje ulubione gatunki metalu to thrash, death i generalnie nieco cięższe rzeczy. Power metal na tej liście znajduje się nieco dalej. Lubię melodyjne granie, ale nie jest czymś, co naprawdę bym kochał. Przyznam się szczerze, że chciałem lekko skorygować styl Dragonforce. Napisałem sporą część materiału na albumy "Maximum Overload" oraz "Reaching into Infinity". To było trochę coś innego niż klasyczny Dragonforce. Starałem się tam przemycić jak najwięcej swoich pomysłów, które nawiązywały do mojej ulubionej estetyki. Na płycie "Extreme Power Metal" Herman zdecydował się jednak iść w nieco innym kierunku. Nowe wcielenie Dragonforce miało w założeniu mieć zabawny, nieco nawet śmieszkowy charakter. To kompletnie nie w moim stylu i nie chciałem dalej w to brnąć. Czułbym, że robiłbym coś wbrew sobie, a tego staram się w życiu unikać. Musiałem się z nimi pożegnać i wówczas odezwał się do mnie Mille. Byłem z tego powodu bardzo zadowolony, gdyż znamy się i kumplujemy się od ładnych paru lat.

Foto: Christoph Voy

urodzinach. Wracałem wtedy z Hellfestu. Miałem syndrom dnia wczorajszego i ciągle mi w głowie szumiało. Dałem mu wówczas warunek. Zagranie kilku koncertów odpada, natomiast chętnie się zgodzę na stałą współpracę. Na trzeźwo pewnie bym mu takiego ultimatum nie postawił. (śmiech) Co ciekawe, Mille na to przystał. Czy opanowanie jakichś klasycznych numerów Kreatora przysporzyło ci nieco trudnoś ci? Szczerze ci powiem, że kilka takich numerów było. Chociażby "Betrayer" albo "Extreme

decydowanie w pewnych kwestiach dotyczących całości. Jest to o tyle niezwykłe, że przecież oni grają ze sobą kupę lat, a ja w tej kapeli jestem od paru minut. (śmiech) Zapewne przed rozpoczęciem pracy w studio mieliście sprecyzowaną wizję tego, czym album "Hate Uber Alles" ma być. Dokładnie. Zanim zaczęliśmy nagrywanie, Mille podrzucił mi parę kawałków w wersji demo. Jak dla mnie były świetne. Jako fan Kreatora lubię zarówno te ostatnie albumy, jak i ten stary całkiem klasyczny wypełniony agresją materiał. Bliżej mi jednak zdecydowanie do tego wcześniejszego wcielenia tej grupy.

KREATOR

25


nas wszelakich szans na promocję tego krążka na żywo. Cały czas jednak pracujemy nad nowymi utworami i kiedy nadejdzie właściwy czas, na pewno wydamy drugi album. Teraz jednak skupiam się na Kreatorze i pochłania mi to całkiem sporo czasu. Saki teraz też bardziej się skupia na innych przedsięwzięciach. Poza tym mieszka w Japonii, co nie ułatwia nam pracy. (śmiech) Wracając do meritum twojego pytania, jestem z tego albumu bardzo dumny, gdyż sam czuwałem nie tylko nad stroną kompozytorską, ale też produkcyjną. A tobie ten album się podoba? Pewnie. Właśnie dlatego o niego pytam. Cieszę się. Szkoda tylko, że wyszedł on w tak niefortunnym momencie. Przez to trafił on do znacznie mniejszej ilości słuchaczy, niż miałoby to miejsce w normalnych czasach. Wszystko by się pewnie potoczyło inaczej, gdyby jego premierze towarzyszyła trasa koncertowa.

Foto: Christoph Voy

Tego posiadającego konkretne pierdolnięcie. Przeprowadziliśmy dość sporo długich dyskusji na temat tego, jak ten album ma wyglądać i szybko doszliśmy do konsensusu. Praca nad albumem szła gładko, gdyż wszyscy podążaliśmy w jednym kierunku. W naszym założeniu miał być to materiał przede wszystkim zróżnicowany. Osobiście nie widzę sensu nagrywania dziesięciu utworów, które brzmią dokładnie tak samo. Ale nie unikaliśmy też "kopniaków w twarz". Obiecałem sam sobie, że w wywiadach będę unikał wyrażeń o nowym albumie typu "wspaniały", "świetny", "jeden z najlepszych w dyskografii" itp., ale co mam zrobić, skoro tak uważam. (śmiech) Wprowadziliście na tym albumie nowe elementy do waszego brzmienia choćby kobiece wokale. Wszystkie te kobiece partie nagrała przyjaciółka Mille, Sofia Fortanet. Można ją usłyszeć w kawałku "Midnight Sun". Ten utwór jest inspirowany filmem "Midsommar", gdzie główną bohaterką była właśnie kobieta, zatem kobiecy wokal jest tu wskazany. Dla wielu może być to faktycznie zaskoczenie, gdyż w prze-

szłości Kreatora tego typu zabiegi nigdy nie miały miejsca. Podczas tworzenia tego materiału mieliśmy kilka innowacyjnych pomysłów. To był jeden z nich. Moim skromnym zdaniem finalny efekt robi imponujące wrażenie. Produkcją albumu zajął się twój kumpel Arthur Rizk. Szczerze? Współpraca z nim to jedna wielka katorga. (śmiech) Oczywiście żartuję. Na tej płaszczyźnie też wszystko szło gładko, ponieważ mieliśmy tą samą wizję i dążyliśmy do tych samych celów. Nawet jeśli trochę różniliśmy się w podejściu do pewnych tematów. Arthur kompletnie ma wywalone na drobne, pozornie nieistotne szczegóły, ja natomiast mam naturę perfekcjonisty. Najczęściej słyszałem od niego teksty w stylu "Stary, weź to pierdziel" i tym podobne. Ale cel nas połączył. Wiadomo, że na tym etapie nie uda się nam odtworzyć tej energii z pierwszych albumów, gdyż były one nagrane w momencie, gdy chłopaki byli młodzi i dzicy. (śmiech) Poświęciliśmy dużo czasu pracy nad utworami, bo zaczęliśmy już w lipcu 2020, nagrywanie natomiast zaczęliśmy we wrześniu zeszłego roku. Poza Kreatorem udzielasz się też w kilku innych projektach muzycznych projektach. Jednym z bardziej interesujących jest Amahiru. Dwa lata temu ukazał się jego debiu tancki album. Jak oceniasz z tej krótkiej perspektywy czasu? Uwielbiam ten album. Niestety czas, w którym trafił on na rynek, nie należał do najlepszych. Po pierwsze z przyczyn czysto osobistych, gdyż ukazał się on kilka dni po śmierci mojego ojca. Było to powodem tego, że nie byłem w tamtym czasie w zbyt dobrym humorze, co ma odbicie w ówczesnych wywiadach. Druga kwestia to pandemia, która pozbawiła

26

KREATOR

A co się dzieje z twoim innym dość świeżym zespołem, mianowicie Sinsaenum? Wszystko się pokomplikowało po śmierci Joeya Jordisona. To było bardzo przykre i pewne emocje związane z tym faktem, ciągle we mnie gdzieś tam zalegają. Nie zamierzamy jednak odpuścić. To Joey wymyślił tą nazwę. Podtrzymywanie przy życiu tej kapeli jest hołdem dla niego. Mamy napisany materiał na album. Znaleźliśmy też nowego perkusistę. Planujemy rozpocząć sesję nagraniową jeszcze tego lata, kiedy większość spraw związanych z Kreatorem będę miał ogarniętych. Z drugiej strony też nie zamierzamy się z tym jakoś specjalnie spieszyć, mając na uwadze to, że mam przecież do zagrania całą pełną trasę z Kreatorem. Zatem nowy album Sinsaenum w tej chwili na pewno nie jest moim priorytetem. Mamy jednak gotowe utwory i po prostu czekamy na odpowiedni czas. Powiem ci, że na pewno się nie zawiedziesz. Tutaj był podobny problem, jak z Amahiru. Po wydaniu pierwszego albumu nie mogliśmy jechać w trasę, gdyż Joey miał zawalony kalendarz. Jedyna reakcja słuchaczy, jaką mieliśmy okazję to komentarze pod naszymi filmami na Youtube. Zatem album "Repulsion for Humanity" zebrał naprawdę świetne recenzje, ale niestety nie mieliśmy możliwości obronić go na żywo. Szkoda. Nagraliśmy potem jedno EP oraz drugi album, który spotkał się z bardzo podobnym odbiorem. Wydajesz się być człowiekiem, który ma naprawdę sporo tematów do ogarnięcia, a mimo wszystko znalazłeś jeszcze czas i energię na uruchomienie black metalowego projektu. Ej, skąd w ogóle o tym wiesz? Przeczytałem z jednym z twoich ostatnich wywiadów (śmiech). A ok, teraz rozumiem. (śmiech) Tak, mam napisany materiał na black metalowy album i zamierzam go nagrać. Tylko chcę to zrobić całkiem incognito. Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli, że to ja za tym stoję. Tym bardziej nie zbyt chcę się wgłębiać w rozmowy na ten temat, bo nie mam ochoty na bycie rozpoznanym. A nie, czekaj! Kurcze, sam się teraz trochę wkopałem. (śmiech) Już wiem, o czym wtedy mówiłem. Poza tym tajemniczym projektem, jestem też zaangażowany w nagrywanie albumu z pewnym dość znanym black metalowym bandem. Tu akurat wszystko jest jawne, bo zamierzam to zrobić pod swoim


imieniem i nazwiskiem. Album wyjdzie prawdopodobnie w lipcu. To prawda, że jestem dość zawalony robotą, ale jest to proporcjonalne do ilości pomysłów, które rodzą się w mojej głowie. Nie ograniczam się do metalu Tworzyłem na przykład rzeczy w stylu jazz fusion. Black metal to natomiast jeden z moich ulubionych gatunków. Sporo jego elementów usłyszysz na przykład w muzyce Sinsaenum. Zawsze chciałem ten obszar nieco bardziej poeksplorować. Zatem kiedy trafiła się okazja zagrania w black metalowym zespole, długo się nad tym nie zastanawiałem. Poza tym sam tworzyłem tą muzykę na boku z myślą o tym tajemniczym projekcie, który na pewno prędzej czy później ujrzy światło dzienne. Grasz jeszcze na gitarze i keyboardzie, ale to chyba bas jest twoim głównym instrumentem. Pamiętam, że jako dzieciaki będące na początku fascynacji muzyką metalową rozmawialiśmy o ewentualnym założeniu zespołu, każdy chciał być wokalistą, gitarzystą, paru ekscentryków chciało grać na garach. Natomiast bas był traktowany po macoszemu. Skąd u ciebie fascynacja tym instrumentem? Może sprostuję. Za swój główny instrument uważam gitarę. To jest instrument, który najbardziej czuję. Natomiast swoją muzyczną edukację zacząłem od nauki gry na pianinie w szkole muzycznej. Potem jednak przerzuciłem się na gitarę, gdyż w momencie, gdy zaczynałem fascynować się metalem, podobnie jak Ty chciałem być gitarzystą oraz wokalistą. Zawsze zwracałem uwagę na grę wszystkich instrumentów. Niestety, często jest tak, że bas jest gdzieś schowany, niezbyt głośno zmiksowany i ogólnie niezbyt słyszalny. Kiedy zaczynałem słuchać heavy metalu, uwielbiałem Joeya De Maio i Steve'a Harrisa. Przywiązywałem do gry basu równie mocną uwagę, co do gitar. W Heavenly byłem na przykład gitarzystą. Grając tam, spotkałem Hermana Li z Dragonforce. Kiedy wywalili swojego dawnego basistę, Herman stwierdził, że skoro potrafię grać na gitarze, to i z basem sobie bez problemu poradzę. Tak się zaczęła moja przygoda z graniem na basie. (śmiech) Oczywiście na początku byłem nieco sfrustrowany będąc gitarzystą, który musiał chwycić za bas, ale koniec końców jestem zadowolony z tego faktu. Szkoda, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak znaczącą rolę odgrywa ten instrument w muzyce. Nie tylko metalowej. Nieraz to naprawdę słychać. Na przykład w Manowar. Z drugiej strony mamy jednak takie kapele jak Darkthrone. Poczekaj, oni w ogóle obecnie używają basu… Tak, używają. (śmiech) Ma on tam jednak małe znaczenie. Jako dzieciak postrzegałem bas zupełnie jak ty, ale z czasem mi się zmieniło o 180 stopni.

Foto: Christoph Voy

mych kapel. Ale będąc z tobą szczerym, nie śledzę jakoś specjalnie naszej sceny. Nie rzucam się na każdą nowość, tylko dlatego, że wydał ją zespól z Francji. Bardziej skupiam się na eksplorowaniu korzeni gatunku, kupowaniu pierwszych winylowych wydań itp. Większość rzeczy, które wychodzą współcześnie, jest do siebie zbyt podobna i nie wnosi zbyt wiele do muzyki. Kurde, nie chcę tutaj brzmieć jak jakiś stary sfrustrowany maruda, ale jakieś osiem na dziesięć nowych albumów zawiera wszystko, co już słyszałem wcześniej. Nie wiem, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś. Pewnie nie. (śmiech)

dzo cieszę się z ich sukcesu. Nie znam ich zbytnio osobiście. Miałem może ze dwa razy okazje ich spotkać, ale wymieniliśmy dosłownie parę słów. Moim zdaniem ten zespół czerpie garściami z twórczości Morbid Angel - swoją drogą kapeli, którą naprawdę uwielbiam. Pamiętam rok 2006, gdy wszyscy nagle zaczęli się nimi zachwycać i promować na zbawców metalowej sceny. Nie mała w tym zasługa marketingowców z Roadrunner. Było w tym sporo przesady, ale naprawdę cieszę się ich sukcesem i uważam za bardzo utalentowanych muzyków. Bartek Kuczak

Liczyłem, że powiesz parę słów o Gojira. (śmiech) Nie jestem jakimś ich wielkim fanem, ale barFoto: Christoph Voy

Pochodzisz z Francji. Śledzisz, co się dzieje na twojej rodzimej scenie? Sam gram w kilku francuskich zespołach. Chociażby w Loudblast, kapeli, która istnieje już dobre dwadzieścia pięć lat na scenie. Moim zdaniem to jeden z najlepszych death metalowych zespołów w naszym kraju. Tu przygoda była podobna jak ta z Kreatorem. Dołączyłem do nich w 2016 roku na kilka koncertów, a później zaproponowali mi stałą współpracę. Oczywiście ofertę przyjąłem. Grałem z nimi sporo koncertów we Francji i widziałem przy tej okazji wiele młodych rodzi-

KREATOR

27


Kiedy jesteś młodszy, nie myślisz w ten sposób. Wiele osób zachowuje się tak, jakby nie zdawało sobie zdawało sobie zupełnie sprawy ze swojej śmiertelności. Często dociera to do nich w momencie śmierci najbliższych lub przyjaciół. To są rzeczy, które sprawiają, że dociera do ciebie jakie to życie jest kruche.

Liczy się każda minuta Decydując się na tą rozmowę zdawałem sobie sprawę, że Lips Kudlow do najbardziej wygadanych osób nie należy. Coś jednak na temat nowego wydawnictwa "Impact Is Imminent" udało mi się wyciągnąć. Nie był to jednak temat dominujący w tej dość krótkiej pogawędce. Zaczęło się od kwestii dość trudnych, takich a jak pandemia, przemijanie, starzenie się itp. Podchodząc do tej konwersacji postawiłem sobie jeden cel. Nie poruszać tematu filmu dokumentalnego o tym zespole, którym to członkowie podniecają się w każdym niemal wywiadzie, jakiego od kilkunastu lat udzielają. I co? Jajco! Nie udało się. A kurde tak się starałem. HMP: Tworzenie nowego albumu "Impact Is Imminent" przypadło na okres cholernej pan demii. Paradoksalnie jednak cała ta sytuacja trochę Wam pomogła, czyż nie? Steve "Lips" Kudlow: Na dobrą sprawę całość "Impact Is Imminent" była gotowa już w drugim tygodniu października zeszłego roku. Podczas pandemii oddaliśmy się tworzeniu. Wciągnęło nas to tak mocno, że mamy już gotowy materiał na następny album. Jednak póki co wstrzymamy się z jego nagraniem. Czyli jakieś plusy tego wariatkowa jednak były. O tak. Dostaliśmy masę dodatkowego czasu i skutecznie wykorzystaliśmy każdą dodatkową minutę. Nigdy nie tworzyliśmy nowego materiału podczas trasy. To kompletnie nie w naszym stylu. Brak trasy dał nam więcej możliwości pracy nad utworami. Mam już sześćdziesiąt sześć lat dlatego na pewno inaczej podchodzę do życia, niż ludzie młodzi. Bo na

dobrą sprawę nie mam zielonego pojęcia, czy następnego dnia w ogóle się obudzę. (śmiech) Czyżby wraz z wiekiem zmieniało się twoje zapatrywanie na pewne istotne kwestie? Szczerze mówiąc coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że życie jest kruche i w każdej chwili może się w nim wszystko spieprzyć. Kiedy robisz się coraz starszy, to uczucie staje się coraz mocniejsze. Liczy się każda minuta. Miałem spędzić całe dwa lata siedząc na dupie nic nie robiąc? Siedzieć i czekać aż jacyś pieprzeni frajerzy łaskawie pozwolą nam ruszyć w trasę? Nie ma mowy! Lepiej to twórczo wykorzystać. Owszem, przemijanie jest faktem i wiadomo, że każda godzina, minuta, czy nawet sekunda przybliża nas do śmierci. Czy się to komuś podoba, czy nie. Nie uważasz jednak, że zbytnie koncentrowanie na tym swoich myśli może prowadzić w końcu do mniejszej lub większej paranoi?

Pomówmy może o zawartości muzycznej "Impact Is Imminent". Anvil nie należy do grup, które lubiłyby eksperymentować ze swoim brzmieniem. Chyba, że twoim zdaniem ten album czymś się różni od pozostałych osiemnastu… Uważam, że żaden z naszych poprzednich albumów nie łączył muzyki i tekstów w tak zwartą całość, jak "Impact Is Imminent". W przeszłości nasze sesje studyjne czasami przypominały wskakiwanie na głęboką wodę. Dużo improwizowaliśmy i nasze decyzje często były nieprzemyślane. Głównie z powodu braku czasu. Pracując nad "Impact Is Imminent" mieliśmy go znacznie więcej, o czym już wcześniej zresztą wspomniałem. Na samym początku albumu możemy usłyszeć głos Dave'a Grohla. O tak. To jest jego zapowiedź naszego zespołu pochodząca z gali Independent Spirit Award w roku 2009. Otrzymaliśmy wtedy nagrodę za film "Anvil! The Story of Anvil", który opowiada o naszej karierze. Utwór "Take a Lesson", na który powołujesz się w swoim pytaniu to natomiast bardzo krótka opowieść o moim życiowym doświadczeniu w muzycznym biznesie i o wpływie wspomnianego filmu na status zespołu. Co do samego Dave'a to powiem Ci szczerze, że bardzo cenię jego osobę. Zarówno jako muzyka, jak i człowieka. Często wspominasz o wpływie tego filmu na twoje życie oraz karierę. Nie robię tego bez powodu. Jego wpływ był wręcz nieoceniony. W głównej mierze dzięki jego sukcesowi ostatnie trzynaście lat spędzamy na regularnym nagrywaniu oraz koncertowaniu na całym świecie. Pamiętasz jakieś bardzo dziwno miejsce, w którym przyszło wam grać? Nie do końca. Chociaż poczekaj… Kiedyś graliśmy w jakiejś spelunie, w której regularnie spotykali się członkowie gangów motocyklowych. Czyli smród potu, alkoholu, papierosowego dymu i benzyny. Po prostu rockendroll! Dokładnie! Aż się chce zaśpiewać "Born to be Wild". (śmiech)

Foto: W. Cliff Knese

28

ANVIL

Ciągle jakoś tak uciekamy od tematu nowego wydawnictwa, więc mam nadzieję, że teraz uda się choć na chwilę do niego wrócić. (śmiech) Na "Impact Is Imminent" możemy usłyszeć dwa instrumentalne numery. Konkretnie mam tu na myśli "Teabag" i "Gomez". Czy kryje się za nimi jakaś konkretna historia? Tytuły tych numerów pochodzą od ksywek Sachy Gervasi'ego. Na początku naszej współpracy jeszcze przed nagraniem filmu, nazywaliśmy go "Teabag". Powód był bardzo prozaiczny. Gość po prostu jest Brytyjczykiem. Już po nagraniu filmu zyskał on ksywkę "Gomez". Inspiracją była postać Gomeza Adamsa z "Rodziny Adamsów". Sacha jest bardzo podobnym ekscentrykiem.


Emocjonalne przeżycia

"Impact is Imminent" to trzeci album Anvil wyprodukowany przez Martina Pfeifera. Wygląda na to, że jesteście zadowoleni z tej współpracy. O tak! Zarówno Martin, jak i odpowiedzialny za miksy Jorg Uken są dla nas niemalże jak rodzina. Tak samo jak my czują to, czego tak naprawdę od Anvil oczekują jego słuchacze oraz co tak naprawdę stanowi kwintesencje tego zespołu. W czasie Pandemii nie mieliście zbyt wielu możliwości promowania Waszego ostat niego wydawnictwa "Legal at Last" na żywo. Zamierzasz zagrać jakieś utwory z tego albumu na trasie promującej "Impact Is Imminent"? Na pewno na każdym koncercie zagramy utwór tytułowy oraz "Nabbed In Nebraska". Być może coś jeszcze ale na razie jakichś konkretnych planów w tej kwestii nie mamy. Moim zdaniem fajnie byłoby usłyszeć na żywo "Chemtrails. Czemu akurat ten kawałek? To po prostu moim skromnym zdaniem jeden z lepszych momentów na tym albumie. Wierzysz w ogóle w tą teorię spiskową? Owszem, wierzę. To raczej nie teoria tylko prawda. Czymś nas opryskują. Nie wiem tylko z jakich powodów i jaki widzą w tym cel. Aż strach się domyślać. Od czasu albumu "This Is Thirteen" gracie jako trio. Nie masz czasem ochoty znów dokoptować drugiego wiosła? Nie! Szczerze mówiąc nawet nie chcę o tym słyszeć. Jest to kompletna strata czasu, pieniędzy oraz nikomu niepotrzebnych nerwów. W naszym przypadku kompletnie nic by to nie wniosło do muzyki. Zdradzę ci zresztą, że spora większość naszych albumów była nagrywana w trzy osobowym składzie. Nawet w okresie gdy w naszych szeregach obecny był drugi gitarzysta.

W końcu są! Ukazują się na rynku reedycje klasycznych już albumów brytyjskiego Xentrix. Po wielu latach, kiedy osiągały w drugim obiegu kosmiczne ceny, teraz będzie można cieszyć się nimi w zupełnie innym wymiarze. Z tego powodu Kristian Havard, gitarzysta grupy, został przepytany. Cierpliwie odpowiedział na każde pytanie, jednocześnie mówiąc naprawdę sporo. Oprócz historii zespołu, ciekawych anegdot z przeszłości odsłonił trochę tajemnic związanych ze zbliżającą się najnowszą płytą. Bardzo ożywił się również na wspomnienie koncertu na Metalmanii i zapowiada rychły powrót Xentrix na polską ziemię! Zanim pobiegniecie kupić świeżutkie reedycje, łapcie wynik rozmowy z Kristianem… HMP: Dissonance Productions sięgają po Wasze klasyczne albumy - "Shattered Existence", "For Whose Advantage?" oraz "Kin". Powiedz proszę czy od razu było wiadomo, że to właśnie oni, a nie kto inny, będzie wznawiał te pozycje? Kristian "Stan" Havard: Nie, nie wiedzieliśmy o tym. To też nie my o tym zdecydowaliśmy. To wszystko było pomysłem wytwórni i WB, a my dowiedzieliśmy się o tym później. Dan z Dissonance skontaktował się ze mną i zapytał czy nie chciałbym dorzucić czegoś od siebie, aby uatrakcyjnić reedycje. Było to dla nas szokujące, że ludzie nie zapominają o naszych starych nagraniach. Dawali też sygnały, że nie mogą dostać starych rzeczy. Na szczęście w końcu udało się umieścić naszą muzykę w serwisach streamingowych, co zajęło dosłownie lata. Ludzie zaczęli pytać, gdzie można kupić nasze wcześniejsze płyty i z racji tego, że były już prawie niedostępne, kupowali je na Ebay po ogromnych cenach. Więc dzięki reedycjom jestem szczęśliwy, że teraz można je dostać za normalne pieniądze. Jaka w tym wszystkim była rola Twoja oraz Dennisa Gassera, perkusisty, z którym to jesteście członkami oryginalnego składu Xentrix - czy byliście, że tak powiem, zaopatrzeniem w ważne zdjęcia, wspomnienia pozwalające na wierne oddanie klimatu starych tłoczeń? Dużo fotografii dostarczyłem ja. Udzieliliśmy

też wywiadu Kerrang!, rozmawialiśmy o tych starych wydaniach. Stworzyliśmy coś w rodzaju linii wspomnień, a Dennis raczej nie zajmuje się tego typu sprawami. Wszystko zrzuca na mnie, bo jest leniwy (śmiech). Czy nieobecni już w składzie Xentrix Chris Astley i Paul "Macka" MacKenzie byli również zaproszeni do pracy nad tymi wznowieniami? Nie. Wciąż mamy z nimi kontakt, ale nie są już aktywnymi członkami Xentrix, oni odeszli już od zespołu. Choć nawet jeśli Chris by się zdecydował, to i tak musielibyśmy robić wszystko za niego (śmiech). Nie ulega wątpliwości, że praca przy wznowieniach to sporo wzruszeń. Zdradzisz, czy często zdarzało się wycierać łzę w koszulę czy może wręcz przeciwnie - podeszliście do tego na "chłodno"? Ciężko powiedzieć. Byłem po prostu szczęśliwy, że one wychodzą, byłem bardzo wdzięczny, że to się dzieje i że ludzie będą mogli posłuchać tych reedycji. Owszem, miło było pooglądać stare zdjęcia, z których kilka wysłałem do ludzi, którzy zajmowali się oprawą płyty. Nie miałem pojęcia, które wybiorą. Zdecydowali się na fotografię, na której byłem z gitarzystą zespołu Slammer, który odszedł kilka lat temu. Było to dość emocjonalne przeżycie.

Swą przygodę z graniem zaczynaliście pod koniec lat siedemdziesiątych jako Lips. Jak w tamtym okresie wyglądała kanadyjska scena hard rockowa? Czy młode zespoły, takie jak wówczas Lips/Anvil miały jakieś możliwoś ci, by osiągnąć coś więcej? Ciężko tu mówić o jakiejś scenie. Działało u nas kilka pojedynczych kapel, ale grały głównie covery. My również, mimo, że posiadaliśmy własny materiał, byliśmy do tego zmuszeni przez sytuację. Graliśmy kawałki Teda Nugenta, The Rolling Stones itp. Bartek Kuczak

Foto: Xentrix

XENTRIX

29


Na pewno też przypominasz sobie ten czas kiedy powstawały Wasze albumy. Co czujesz teraz, w 2022 roku, kiedy masz przed oczami Xentrix w studio w latach 1989-1992 ? Przede wszystkim jak o tym myślę, to zdaje sobie sprawę, że to było aż tak dawno! Szokuje mnie to nadal, przecież minęło ze 30 lat, ale też fascynuje mnie to, że ludzie dalej chcą słuchać naszej muzyki. Ostatnio napisał do mnie John Cuniberti (producent Shattered Existence): "Stary, jak nam się udało zrobić tak dobry album przy tak niskim budżecie". Myślę, że musiał wypić drinka albo dwa (śmiech). Choć rzeczywiście, kiedy myślę o tym jak to wyglądało, to John ma rację. Pierwszy album nagraliśmy i zmiksowaliśmy w 10 dni w tanim studiu, żeby jak najszybciej zacząć grać na żywo. Krążek brzmi amerykańsko. Momentami Xentrix przypomina Testament czy Metallikę. To były Wasze główne inspiracje w tamtym okresie czy wskazałbyś jeszcze na jakąś kapelę zza wielkiej wody, która wywarła istotny wpływ w momencie, kiedy Xentrix

a potem cały utwór i uznaliśmy, że powinniśmy nagrać właśnie to. W BBC bardzo spodobał się ten numer, a nasza wytwórnia od razu chciała to wypuścić. My z kolei nie byliśmy do końca przekonani co do tego pomysłu. Nie chcieliśmy wyjść na zespół "komediowy", ale finalnie i tak nagrania ujrzały światło dzienne. Wtedy już "Ghostbusters 2" było na ekranach, a logo filmu prezentowało duszka, który pokazywał palcami literę V. My delikatnie zmieniliśmy zamysł i duch wytykał środkowy palec. Kiedy mieliśmy gotowe wkładki do płyt i wydrukowane kartony, ktoś wpadł na pomysł, aby zapytać się twórców "Ghostbusters" o to, czy w ogóle by się na to zgodzili. Gdy zobaczyli o co chodzi, to zabronili publikacji, więc w ostatniej chwili musieliśmy wszystko zmieniać. Kartony, których nie mogliśmy wykorzystać, rzucaliśmy w publikę na kolejnych koncertach. Żałuję, że zostawiłem dla siebie tylko jedną sztukę. Do dwóch pierwszych płyt powstały też rozpoznawalne okładki. Chyba nie ma maniaka thrashu, który nie kojarzyłby tych prac.

Foto: Xentrix

się rozpędzał? Zgadza się, czerpaliśmy wtedy sporo z Bay Area. Na mnie też duży wpływ miał NWO BHM, na przykład Iron Maiden czy Judas Priest. Myślę że czasem to słychać, że dużo od nich podkradałem. Tak samo jak fascynowały nas thrashowe amerykańskie zespoły, o których wspomniałeś. W tamtym czasie mieliście też dreszczyk emocji z uwagi na użyte bez zezwolenia logo Ghostbusters do coveru jaki zrobiliście w 1990 roku. Reedycja miała już zmienioną okładkę. Skąd wyszedł pomysł, żeby akurat skupić się na tym znanym filmowym motywie? Wszystko zaczęło się w BBC Radio1 Rock Show. Dopiero co skończyliśmy album i dużymi krokami zbliżała się trasa z Sabbat. Po nagraniu krążka nie mieliśmy żadnego nowego materiału, a w Rock Show chodzi o to, aby zaprezentować coś nowego, bo nie gra się tam utworów z albumu. Zastanawialiśmy się co zrobić. Bawiliśmy się starymi utworami i właśnie tematem do "Ghostbusters". Powstał riff,

30

XENTRIX

Czy braliście czynny udział w procesie tworzenia czy raczej wytwórnia pokazała gotowy projekt? Nie, to wszystko było robione przez nas. Przy pierwszym albumie pracowaliśmy z lokalnym młodym artystą. Raz przyszedł z projektami, o których każdy z nas pomyślał, że to na razie tylko szkice. Zapytałem, czy jeżeli je dokończy, to czy wciąż będą wyglądać jak ten projekt? A on zdziwiony stwierdził, że to jest gotowe dzieło. Nie czuliśmy, żeby to było to, nie było to wystarczająco dobre, ale wytwórnia nalegała, bo czas naglił. Z kolei podczas prac nad drugim albumem bardzo zależało nam na dobrej okładce. Trafiliśmy na przyjaciela Dennisa, który wtedy pracował w agencji reklamowej i zajmował się malowaniem graffiti. Przedstawiliśmy mu dokładny zamysł i wszystko co chcielibyśmy, aby znalazło się na okładce. Kiedy zobaczyłem efekt końcowy, pomyślałem sobie, że to jest właśnie to, że to dokładnie tak jak sobie wyobrażałem. Wykonał świetną pracę! W tym momencie znowu znajdujemy się w tym samym położeniu, bo dopiero co nagraliśmy album i będziemy pra-

cować nad jego okładką. Myślę, że ten aspekt jest bardzo ważny. Na "Kin" większość zdecydowała, aby umieścić zdjęcie na froncie. Ja byłem za jakimś projektem artystycznym i jak myślę o tej okładce to czegoś mi w niej brakuje. Po prostu uwielbiam artyzm na okładkach. Po latach jesteś ogólnie zadowolony z mate riału jaki zarejestrowaliście na "Kin"? To chyba jedna z naszych najsłabszych płyt. Spróbowaliśmy wtedy pość nieco inną drogą, ale czułem, że to nie było to co powinniśmy robić. Tamten okres był dość dziwny dla thrashu i ogólnie metalu, było sporo przemian, każdy eksperymentował, nawet Slayer się zmienił. Tak naprawdę próbowaliśmy przetrwać, byliśmy ostatnimi którzy grali thrash z UK. Często mówię, że nasz najnowszy album "Bury the Pain" to płyta, którą powinniśmy nagrać po "For Whose Advantage?". W tamtym okresie odszedł Chris Astley, będący wokalistą i gitarzystą. Jak sobie przy pominasz, to zmiana azymutu muzycznego była decydująca czy raczej na to odejście zanosiło się od dłuższego czasu? To był ciężki czas dla zespołu. Staraliśmy się, ale nic nie szło, nie zdobyliśmy świata, nie byliśmy bogaci i sławni (śmiech). Więc Chris po prostu uznał, że nie chce tego dalej robić i tyle. Chwilę później odszedł długoletni basista Paul MacKenzie. To działo się naturalnie już po krążku "Scourge" datowanym na 1996 rok. Wtedy był to debiut zmienionego składu z Simonem Gordonem w roli wokalisty i grającym na gitarze Andy Ruddem. Powiesz, skąd wzięli się w Xentrix i dlaczego, mimo świeżej energii dwóch muzyków, zespół nie dał rady nagrać nic więcej w tej konfiguracji? Kiedy odszedł Chris, chcieliśmy zrobić coś nowego, ale nie pod znakiem Xentrix. Zebraliśmy ekipę i nagraliśmy album. Chcieliśmy wypuścić go pod inną nazwą, ale wytwórnia postawiła ultimatum, że jeżeli album ma wyjść, to na starych zasadach. Nie pozostało nic, tylko się zgodzić. Ta płyta nie pasowała do reszty, ale bardzo ją lubię. Chłopaki zrobili świetną pracę, to byli lokalni ludzie, znajomi znajomych. Z Simonem chodziliśmy nawet do podstawówki, jeszcze wtedy się nie znając. Do dziś przyjaźnię się z tym składem. Zagraliśmy kilka koncertów i pojechaliśmy w małą trasę, ale nikt nie wykazywał żadnego zainteresowania zespołem. Nie pomogło to, że nastąpiła era grunge. Na prawdziwą reaktywację Xentrix przyszło fanom czekać do 2013 roku, kiedy to zes zliście się w klasycznym składzie na koncerty w Anglii z Kreatorem. Pamiętasz dobrze tamte wydarzenia? To był pomysł Chrisa. Zaproponował, żebyśmy wspólnie dali kilka koncertów i mi ten pomysł się spodobał. Wtedy nasz agent załatwił nam od razu koncerty z Kreatorem. Właściwie szybko wróciła magia i zaczęliśmy się z powrotem dogadywać, ani nie zajęło nam długo ponowne zgranie się. Pierwszy koncert po powrocie zagraliśmy w Irlandii. Tam zawsze spotykaliśmy się z dobrym odbiorem i tak było też tym razem. Ludzie szczerze cieszyli się, że wróciliśmy. To chyba było świetne uczucie stać znów na scenie w towarzystwie ludzi, z którymi za-


czynało się tą piękną przygodę z thrash metalem… Choć niedługo potem Paul Mac Kenzie odszedł i w jego miejsce wszedł, znany już z Hellfighter, Chris Shires. Po trzech latach Chris Astley również postanowił pożegnać się z Xentrix. Jak sądzisz, co spowodowało, że ten współczesny klej okazał się zbyt słaby, by po wielu latach spoić na dłużej klasyczny skład zespołu? Przez ponad rok zagraliśmy trochę koncertów, byliśmy w wielu miejscach na świecie i nastąpił okres, w którym musieliśmy zdecydować, co robimy. Nagrywamy dalej albo wieszamy instrumenty i się rozchodzimy. Paul nabawił się kontuzji ramienia i nie mógł grać na stojąco dłużej niż 30 minut, a do tego ma cukrzyce, więc wykluczyła go kondycja zdrowotna. Zastąpił go Chris Shires, który grał na basie, więc udało nam się nagrać "Bury The Pain" jeszcze z Chrisem Astley'em. Jednak tuż po skończonej pracy on zdecydował, że nie chce już tego robić. Postanowiliśmy się nie poddawać i graliśmy dalej we trzech jednocześnie szukając kogoś na jego miejsce i po dwóch latach udało nam się znaleźć Jaya Walsha i tak doszliśmy do teraźniejszości. Dla odmiany chciałbym Ciebie zapytać o stare dzieje, okej? (śmiech) Pewnie już nie raz musiałeś na to pytanie odpowiadać, ale chyba będzie to pierwszy raz dla Heavy Metal Pages… Co sprawiło, że młody Kristian Havard zapragnął zostać muzykiem? Właściwie to nikt mnie nigdy o to nie pytał (śmiech). Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego dnia w szkole mój kolega puścił mi AC/DC i od tego momentu to pokochałem. Zacząłem eksplorować tę muzykę i pragnąłem coraz więcej. Tak trafiłem na Rainbow, Motorhead, potem na Michaela Schenkera, Iron Maiden i Judas Priest. I kiedy miałem może 11 lat, to sprzedałem swoje Atari i kupiłem za to pierwszą gitarę, chcąc stać się częścią tego świata. Wtedy to był bardzo mistyczny świat, nie było Internetu, ciężko było dostać jakiekolwiek magazyny. Nie wiedziałem nawet jak przesterować brzmienie, więc grałem te wszystkie rockowe riffy na "czysto" i denerwowałem się dlaczego to nie brzmi jak gitary Blackmore'a? (śmiech). Od tamtego momentu mam obsesję na punkcie gitar. Jak wspominasz wspólne koncerty z grupami spoza Anglii, jak np. Testament czy Tankard, choć pewnie tych grup było o wiele więcej…? Było świetnie. Otwieraliśmy koncert Testamentu w Londynie, a było to tuż po wydaniu naszego pierwszego albumu, trasie z Sabbat i sesjach w Radio1. Dla mnie było to wyjątkowe, ponieważ jednym z moich ulubionych krążków, kiedy dorastałem, był "No Sleep Til Hammersmith" i teraz my graliśmy w tym samym miejscu. To było po prostu coś niesamowitego być w tym ogromnym miejscu. Rozpoczynaliśmy wtedy jako pierwsi spośród czterech supportów, tuż po otwarciu bram, dlatego spodziewaliśmy się, że będzie jeszcze pusto. Jednak kiedy kończyliśmy pierwszy utwór i zapaliły się światła, zobaczyliśmy dobrze reagujący tłum i to było świetne! Na pierwszą trasę po Europie pojechaliśmy z kanadyjskim zespołem Annihilator. To była bardzo dobra trasa, mieliśmy świetny odbiór. Największą różnicą było to, że w Anglii publika jest raczej sztywna i naburmuszona, zresztą jak to Anglicy (śmiech), za to, na przykład, niemieccy

czy irlandzcy fani idą na całość, chcą się napić i posłuchać metalu. Podobnie było w całej reszcie Europy. Nie chce też mówić źle o Anglii, bo zagraliśmy tam też wiele niesamowitych koncertów, ale różnica pod względem publiki była widoczna. W 2018 roku graliście na festiwalu Metalmania świetny, choć krótki set, oparty na dwóch pierwszych albumach. Chyba dobrze wspominacie tę wizytę i domyślasz się, że na

jak tylko skończy ich krążek, to zajmie się naszym. Ustalamy już datę wydania. Teraz pewnie będzie duży problem z winylami przez Covid, ale na to nie mamy wpływu. Mam jednak nadzieję, że wyjdzie do końca tego roku. Jestem jak na razie bardzo zadowolony z tego co mamy i jak idą prace. To będzie pierwszy album w pełni z tym składem, bo na "Bury The Pain" Jay odśpiewał już to co mieliśmy napisane z Chrisem. Tym razem to on napisał większość tekstów na nadchodzące wydanie i

Foto: Xentrix

polski koncert musicie po prostu wrócić!? (śmiech) Tak! Bardzo mi się podobało. To było niesamowite, ogromne miejsce, totalnie się potem upiłem (śmiech), ale to był dobry czas. Polskie piwo jest bardzo mocne! Wasze normalne jest jak nasze najmocniejsze butelki (śmiech). Spotkałem masę świetnych ludzi, mieliśmy wrócić, ale potem pojawił się Covid i wszystkie te restrykcje. Miejmy nadzieje, że w końcu nam się uda, bo kocham Polskę. Patrząc na wszystkie zespoły, z którymi miałeś przyjemność dzielić scenę, znalazłby się jeden ewenement, który wykraczał przed szereg i imponował ci najbardziej? Wszystkie były świetne, ale myślę, że jednym, który naprawdę nas zszokował, była Sepultura. Opadły nam szczęki, jak byli szaleni i dzicy, ale jednocześnie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Cholernie nam zaimponowali. Czy możesz coś więcej powiedzieć na temat nowego materiału Xentrix, na jaki fani czekają z utęsknieniem od 2019 roku? Będą nowości. To będzie coś w stylu naszej ostatniej płyty, ale z szczyptą zmian. Będzie część szybka i część bardziej melodyjna. Myślę, że to brzmienie będzie bardziej metalowe niż thrashowe. Jesteśmy związani z klasycznym heavy metalem, tylko gramy go szybciej i ciężej, natomiast niektóre zespoły thrashowe wywodzą się bardziej z hardcore albo z punk rocka. Może część ludzie się ze mną nie zgodzi, ale uważam, że Xentrix to thrash metal, ale z dominującym klasycznym metalem, a nie thrashem. Jedyne, co nas teraz zatrzymuje, to Andy Sneap, który jeszcze kończy pracę and albumem Judas Priest, więc

miał duży wpływ na muzykę. Będzie łączenie czegoś z "Shattered Existence", "For Whose Advantage?" i "Bury The Pain". To będzie thrashowy album! Nie jest to brzmienie jak nowy zespół, a raczej jak jego nowa wersja. Moglibyśmy rozmawiać i rozmawiać, ale objętość magazynu nie jest z gumy! (śmiech) Bardzo dziękuję za możliwość przepytania Cię z różnych wątków i mam nadzieję, że nie poczułeś się żadnym pytaniem urażony… (śmiech) Jeszcze tylko poproszę Cię o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages, może chciałbyś coś przekazać specjalnego? Śledźcie nas i to, co będzie się działo w przyszłym roku. Mam nadzieję, że spotkamy się znowu w Polsce. Możliwe, że niedługo ma pojawić się pewna informacja… Jak się uda, to będziemy częścią wielkiej trasy i będziecie mieli okazję zobaczyć Xentrix w towarzystwie kilku zespołów, które na pewno chcielibyście zobaczyć na żywo. Polska to świetne miejsce. Bardzo polubiliśmy być u Was i tak, jak mówiłem, liczę, że wrócimy. Adam Widełka, Szymon Tryk

XENTRIX

31


był po prostu moment, w którym stwierdziliśmy: "tak, powinniśmy coś wspólnie zrobić. Dobrze znamy ten kawałek, więc go zagrajmy". Poza tym, gdy już gramy covery, to jest to zazwyczaj punk rock. Ta, graliśmy też "I Love Livin' in the City" od Fear. Od zawsze czuliście chyba więź z punk rock iem. Jeśli o mnie chodzi, to zdecydowanie tak.

Zawsze byliśmy zespołem, który kochasz albo nienawidzisz Są ważnym elementem thrashowej sceny z Bay Area od prawie czterdziestu lat, choć ich dyskografia nie jest szczególnie bogata, a zespół, z wyjątkiem krótkiej reaktywacji w 2001 roku, przez dłuższy czas milczał. Ich lider, Sean Killian, skupiał się w tym czasie na Machine Head, ale w końcu przyszedł czas, by ponownie uruchomić maszynę znaną jako Vio-lence i w tym roku światło dzienne ujrzała ich najnowsza EP-ka, na której słychać echo pierwszej płyty - "Let the World Burn". Do współpracy zaproszono czołowych przedstawicieli gatunku, nie powinny więc dziwić słowa Seana: "thrash to my". O podobieństwach z perkusistą, Perrym, mrocznym wcieleniu uwidaczniającym się przy pisaniu tekstów, problemach ludzi z nadmierną ufnością mediom i powodach, dla którego warto wybrać mały, lokalny koncert od stadionowego opowiedział w naszej rozmowie. HMP: Cześć, Sean! Sean Killan: Cześć, co tam słychać? Wszystko w porządku. Myślę, że możemy zacząć. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy spojrzałam na okładkę nowej EPki Vio-lence to dlaczego nie skontaktowaliście się z ilustratorem Edem Repką na potrzeby wznowienia waszej działalności? Jego prace były ikoniczne nie tylko dla waszego zespołu, ale też thrash metalu ogółem. Jest możliwe, że odezwiemy się do Eda w przyszłości, ale tym razem, gdy przeglądałem

Ostateczna grafika też jest w porządku, więc był to równie dobry wybór. Wasz wiel ki powrót zwiastował już wcześniej cover "California Uber Alles" Dead Kennedys. Da się to połączyć z faktem, że pochodzicie z Bay Area, może chcieliście w ten sposób pokazać, że kalifornijski thrash jest ciągle żywy? Już wtedy wiedzieliście, że macie w planach wrócić na scenę? Zgadza się, mieliśmy w planach zagrać ten kawałek na żywo na naszym "domowym" koncercie w Oakland. Kiedy uderzył Covid i wszystko zostało zamknięte, udało nam się

Foto: Gene Ambo

prace Emre (Sahina), który wykonał dla nas projekt, na jego profilu na Instagramie, zachwyciło mnie, jak używa dioram. Jeśli bliżej przyjrzysz się tej okładce, tak, jakbyś oglądała ją na wielkim ekranie telewizora czy też oglądając nasze lyrics video, dostrzeżesz elementy tła, które są częścią dioramy. To był nasz pomysł - chcieliśmy, by patrząc na okładkę, można było dostrzec pod różnym kątem elementy tej samej dioramy. Dzięki temu mogliśmy też użyć tego projektu w różnych formatach na potrzeby plakatów i innych rzeczy. Poza tym, wydaje mi się, że Ed Repka jest teraz poza naszym budżetem...

32

VIO-LENCE

napisać dwa numery: "Flesh From Bone" i "Screaming Always". Chcieliśmy jakiejś szybkiej przerwy od komponowania, ale Phil (Demmel) ciągle nas męczył, że powinniśmy wrzucić coś na YouTube czy inny portal. Skoro i tak mieliśmy zamiar zrobić cover na potrzeby koncertu, postanowiliśmy, że go nagramy. Nagrania odbyły się w naszym studio, w którym mamy też próby, a później Christian (Olde-Wolbers) wziął się do roboty. Wiesz, jest obeznany w ProToolsie, zabrał ścieżki do domu i sam zrobił w całości master i mix. Później nagraliśmy teledysk w barze Phila, który był wtedy zamknięty przez Covid. To

Jak dobrze wiadomo, Phil miał szansę zastąpić Gary'ego Holta w Slayerze, ale nie każdy jest świadomy, że Gary grał także z Vio-lence. To było zaraz po waszym pierwszym koncercie po powrocie w 2019 i nie powinno dziwić, że na potrzeby tego wspólnego wykonania wybrał "A Lesson in Violence" (śmiech). To niesamowity gitarzysta i wiem, że ty też cenisz Slayera, więc jak czułeś się widząc go w akcji z twoim zespołem? Nie chcieliście, by zagrał kawałek Vio-lence? A może postrzegaliście ten występ jako tribute dla waszej działalności ze strony Exodusa. Cóż, gdy graliśmy ten sobotni koncert, Saturday Night Show, wszystko było zaplanowane. Wykonaliśmy w całości "Eternal Nightmare", zgodnie z ustaleniami. Później, gdy nadchodził czas drugiego występu, Sunday Matinee, pomyślałem: "zróbmy coś dla zabawy, trochę tu namieszajmy". Porozmawiałem więc z Garym i stwierdził "o, tak, będę zachwycony mogąc tam z wami zagrać!". Akurat zarówno my, jak i on, przebywaliśmy w tym samym mieście i udało nam się przećwiczyć "A Lesson in Violence". Możliwość wystąpienia z Garym na jednej scenie była świetnym przeżyciem, jak dla mnie jest legendą! Tej nocy zagraliśmy też kilka kawałków Torque, bo napisałem "Breed Like Rats", "Shooter" i "Again" specjalnie dla nich (wszystkie pochodzą z pierwszej EP Vio-lence - przyp. red.). Udało nam się też zaprosić na scenę Marka Hernandeza z Torque i zagrać razem dwa numery, więc wiesz, tamta noc była dość szaloną mieszanką (śmiech). Wracając jeszcze na chwilę do Exodusa i "Eternal Nightmare", zawsze zastanawiało mnie czy sekcja otwierająca tytułowy utwór była zainspirowana wczesnym kawałkem Exodusa, "Die by his hand", użytym też później w "Creeping Death" Metalliki. Ten riff jest bardzo podobny, do tego oboje reprezen tujecie thrash z Bay Area, ale może to niezamierzone? Phil napisał ten kawałek zanim dołączyłem do zespołu. Z moim udziałem powstały "Bodies on Bodies", "Phobophobia" i "Serial Killer", ale "Eternal Nightmare" był już wcześniej gotowy. Co zabawne, słyszałem go już wcześniej w wykonaniu Vio-lence, gdy w zespole wciąż był Jerry. Ale wracając, tak, myślę, że to mogła być inspiracja, na grę Phila bardzo wpływały takie rzeczy. Pamiętam też, że nagraliście kilka koncertów, na których graliście w całości "Eternal Nightmare", na potrzeby DVD. Jestem ciekawa, czy musieliście odświeżyć niektóre z tych kawałków, nauczyć się ich na nowo, bo od dawna ich nie dotykaliście? Do tego był to chyba pierwszy raz, gdy zagraliście tę płytę od początku do końca. Jak czuliście się wracając do niej po 30 latach, czułeś, że gdyby powstała dzisiaj, zrobiłbyś coś inaczej?


Cóż, co najzabawniejsze, gdy postanowiliśmy, że zaczynamy ćwiczyć te kawałki, miałem wrażenie, że jest w nich za dużo dźwięków! Myślałem sobie również: "chwila, naprawdę upchnąłem tam aż tyle słów?" (śmiech). Wiesz, ciężko jest wrócić do formy i znów złapać ten groove. Teraz nam się to udało. Gdy nadszedł moment, by zagrać te koncerty, czuliśmy się gotowi, ale przedtem ćwiczyliśmy przez około trzy miesiące i wiele się wydarzyło przez ten czas. Myśleliśmy wtedy: "później, gdy przesłuchasz naszej nowej EP-ki, będzie ci się wydawać, że to tylko masa trudnych partii gitarowych, ale to tak naprawdę w pewnym sensie odzwierciedla, kim naprawdę jesteśmy". Tak, nowa EP-ka w pewien sposób przypomina "Eternal Nightmare", ale słychać tam również wpływy twoich późniejszych projektów. Zastanawiam się jednak, dlaczego postanowiłeś wrócić głównie do stylistyki najbliższej twojej pierwszej płycie. Czułeś, że była to najprawdziwsza forma Vio-lence? Zatęskniłeś za czasami bycia młodym thrasherem i czystej energii wpływającej na twój sposób komponowania, nawet, jeśli nie miałeś wtedy takiego doświadczenia, jak dzisiaj? Cóż, Vio-lence to przede wszystkim thrashowa kapela. Gdy poczułem, że to czas mówić otwarcie o naszej nowej muzyce, to był mój cel. Myślałem: "nie możemy udawać, że próbujemy być zespołem z 2022 roku, musimy być sobą, bo tego oczekują od nas ludzie". Przyjęliśmy ten sposób myślenia i próbowaliśmy jak najbardziej zbliżyć się do "Eternal Nightmare", ale z lepszym muzycznym warsztatem, który dziś mamy i który nie jest już "koszmarny" (śmiech). Wiesz, wtedy byliśmy po prostu pięcioma punkowymi dzieciakami, które chciały coś razem zrobić, pisać muzykę, jeździć w trasy, dobrze się bawić i nam się to udało. To chyba najważniejszy element tego wszystkiego. Tak, dokładnie. To najważniejszy aspekt każdego zespołu, serio. Wiesz co? Wszystkie moje ulubione płyty to thrashowe albumy, "Bonded by Blood", "Show No Mercy", "Kill'em All". Wydawało nam się naturalne, że pisząc tę EP-kę, chcieliśmy uchwycić ten kilmat i oczywiście "Opressing The Masses" - byliśmy wtedy zespołem, który wrócił z trasy promującej "Eternal Nightmare" i potrzebował wrócić do studia, by stać się czymś prawdziwym, nie tylko piątką punkowych dzieciaków piszących muzykę i napisać nowy album. Tak więc była to kombinacja wszystkich tych czynników. Co więcej, wydaje mi się, że jesteśmy dziś o wiele lepsi, nawet, jeśli nasze stare płyty są pełne świetnych riffów. Mamy teraz większy dryg do tworzenia struktury kawałków i teksty są dosadniejsze. Wiesz, "Eternal Nightmare" jest pełna ironii, na przykład w "Calling In The Coroner" i to nieco zabiło te kawałki, a nasza nowa EP-ka wydaje mi się o wiele, wiele dojrzalsza. Ale przede wszystkim liczy się dla nas thrash i thrashowy zespół to to, kim przede wszystkim jesteśmy. Powiedziałeś, że teksty i kompozycje są teraz o wiele bardziej dojrzałe i to faktycznie słychać. Skoro nadal piszesz teksty, czy tytuł EP-ki i utwór tytułowy odzwierciedlają twoje spojrzenie na współczesny świat i ludzkość? We "Flesh from Bone" też jest linijka na ten temat: "the sunset of humanity

slowly slides down the stake". Tak, jestem dość mroczny, jeśli chodzi o moje postrzeganie świata i to, co myślę o ludzkości. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że bardzo lubię historię. Gdy połączysz swoją perspektywę patrzenia na współczesny świat z historią i spróbujesz nałożyć dzisiejsze społeczeństwo na to, z czym musiało mierzyć się w przeszłości, zobaczysz, jak bardzo jest słabe. Jest naprawdę bardzo bezsilne. Wiesz, społeczeństwo, w którym ludzie chcą nieustannego dostępu do informacji, czytają nagłówki gazet i wierzą, że to jedyna prawda, jaka się liczy, stają się podatni na wpływy i łatwo nimi manipulować. To naprawdę okropne, biorąc pod uwagę, jaka ilość informacji nas teraz zalewa w porównaniu do czasów sprzed, powiedzmy, pięćdziesięciu lat. Wiesz, kiedyś, gdy chciało się czegoś dowiedzieć, czytało się gazetę czy włączało wiadomości w telewizji. Dziś z kolei

Mają naprawdę dobry materiał, ale ludzie nie są w stanie do niego dotrzeć. To była więc moja motywacja, gdy z nimi pracowałem. Poza tym jest to coś, co po prostu bardzo lubię robić. Na przykład w najbliższą sobotę będę jurorem na Battle of The Bands w Północnej Kalifornii. Jesteśmy właśnie po pierwszej rundzie i teraz odbędą się finały. Poza tym, gdy wybieram się na koncert, nie jest to Testament czy Death Angel. Chodzę do małych klubów i oglądam lokalne zespoły, bo wielu z tych młodych ludzi pisze naprawdę dobre kawałki, tworzy dobrą muzykę i potrzebuje kogoś, kto pomoże zaprezentować ich światu. Zawsze, gdy gram koncert, pamiętam o tych kapelach i staram się wciągać je w koncerty, które organizujemy. Masz konkretnych faworytów spośród nowych zespołów?

Foto: Gene Ambo

nie ufam już żadnym serwisom informacyjnym. Jeśli naprawdę chcę się doinformować w jakiejś nowej kwestii, która się pojawia, jak na przykład dziś temat Ukrainy, nie ufam newsom, samodzielnie robię research i staram się dociekać do kwestii ukrytych pomiędzy wierszami. Wiesz, co wyniosłem z czasów, kiedy chodziłem do szkoły? Zawsze musisz podać źródło. Nie możesz po prostu mówić rzeczy. Wydaje się, że media o tym zapominają i mówią wszystko, co tylko chcą, a ludzie w to jakimś cudem wierzą, co jest dla mnie niezrozumiałe. Zdziwiło mnie, że w latach 90. byłeś produ centem i inżynierem dźwięku dla kilku zespołów, a później także producentem filmu Vio-lence, "Blood and Dirt". Jak czujesz się w takiej roli? Jest to dla ciebie dziwne być po tej drugiej stronie? Czy te doświadczenia pomogły ci w pewien sposób w pracy nad "Let the World Burn"? Cóż, tak, pracowałem z kilkoma młodymi zespołami i pomogłem im nagrać demo, ponieważ zawsze uważałem, że mieliśmy, jako Violence, sporo szczęścia robiąc to, co chcemy i mając dobrą publikę, której się to podoba. A przecież jest też mnóstwo młodych zespołów, które nie mają rozpoznawalności, na którą zasługują i nie są odpowiednio wyeksponowane.

Na przykład lokalna kapela, Negative Six, wygrali pierwszą rundę Battle of the Bands, w której byłem jurorem. To zabawne, bo przed nimi wystąpiło już pięć naprawdę dobrych zespołów z dobrymi numerami, grających dobry thrash, wszyscy w high-topach, wyglądało to jak powrót do lat osiemdziesiątych (śmiech). Ale później na scenę wyszli Negative Six i było jasne, że to pełny pakiet i są gotowi na kolejny, wielki krok. Jest też zespół dzieciaków Zetro Souzy, Hatriot. Odwalają kawał dobrej roboty, mają dobry materiał i naprawdę nieźle się promują. Jest też masa zespołów, których nazw nie pamiętam, ale dobrze wspominam ich z koncertów w małych klubach. Wiesz, lubię słuchać nowych muzyków i patrzeć na młodych ludzi, którzy chcą coś osiągnąć. Nam się to jakoś udało. Natrafiliśmy na pewne możliwości. Zagraliśmy kilka pierwszych koncertów w roli supportu Laaz Rockit, nie mieliśmy nawet demo. Wtedy stwierdziliśmy, że musimy coś nagrać. Gdy uporaliśmy się z demo, przyszła pora na dystrybucję. Ludzie zaczęli przychodzić na nasze koncerty i bardzo nam pomogli, ci, którzy prowadzili kluby, lokalsi, ci, którzy umieszczali naszą nazwę na plakatach, załatwiali nam trasy, które odbywały się w Bay Area. W ten sposób mieliśmy szansę zagrać z Kreatorem, Destruction, GBH i wszystkimi tymi

VIO-LENCE

33


świetnymi kapelami. Wierzę, że to nam pomogło, dlatego zawsze staram się nadstawiać uszu na nowe, młode zespoły, a jedynym sposobem, by je znaleźć, jest chodzić na małe klubowe koncerty. I tak, uwielbiam to robić, to mnie motywuje, by odnaleźć się w roli producenta. Prawdopodobnie w tych młodych muzykach widzisz siebie z przeszłości. Widzę. Tak. Istnieje też zespół z Santa Rosa, który czerpie z muzyki Vio-lence, dostrzegam spory wpływ naszej muzyki na ich twórczość. Oczywiście, są też sobą, odrębnym zespołem, ale w ten sposób utrzymują thrash przy życiu. Thrash metal to my, uwielbiam old-school. Widzę siebie w tych wszystkich zespołach, z czasów, gdy miałem nieco więcej włosów (śmiech). W temacie spuścizny Vio-lence, zdziwiło mnie, że uznałeś w jednym z wywiadów, że nikomu nie chciałoby się już słuchać trzydziestu minut nowej muzyki Vio-lence, a przecież prawdopodobnie planujesz też album, nie zatrzymasz się na EP-ce. Thrash się odradza, sam to powiedziałeś. Dlaczego w ta-

nie da się tego słuchać!". (śmiech) (śmiech) Ale może to właśnie sposób na zdobycie najbardziej oddanych fanów? Tak, mamy nawet pewną oddaną grupę, która wyznaje nasz kult, pojawi się pewnie, gdy będziemy grać w Oakland w czerwcu. Jeszcze tego nie ogłosiliśmy, ale zawsze, gdy gramy u siebie, zjeżdżają się ludzie z LA, ze wszystkich miejsc, żeby zobaczyć nas w naszym naturalnym środowisku, w Bay Area. Ale nawet, gdy gramy za granicą, czujemy, że ludzie też przychodzą na koncerty specjalnie dla nas. Gdy graliśmy na festiwalu w Alcatraz w pierwszym rzędzie zobaczyłem gościa, który był całkiem zapłakany. Pomyślałem: "o rany, wyluzuj!". To wspaniałe uczucie, wiesz? Przyszło tam około dziesięć tysięcy osób, a on pokonał całą tę powódź, żeby zobaczyć właśnie nas. Jesteśmy w pewnym sensie kultowi, chociaż nie występujemy. Nie jeździmy w trasy jak inne zespoły, to znaczy, nie gramy 40 czy 50 koncertów, żeby wszyscy mieli szansę na nas przyjść. Gramy jeden gig tu, jeden tam, czasem dwa w jakiś weekend. Wiem, że teraz w maju zrobimy wyjątek grając z Coronerem pięć koncertów, ale na ogół to właśnie to, kim jesteśmy. Gdy już

jeśli jest to problematyczne. Jeśli jest się ze sobą na tyle blisko, gdy się razem komponuje, wszystko staje się bardzo intensywne, do tego przebywanie w towarzystwie Perry'ego to zawsze gwarancja dobrej zabawy. W jednym z wywiadów, z ust Phila Demmela padło interesujące zdanie, cytuję: "Sean Killan narodził się na nowo, nie w chrześci jańskim rozumieniu tych słów, ale wierzę, że faktycznie podziela przekonania chrześci jan". To prawda? Tak, wierzę, że to, czego teraz doświadczamy, to jeszcze nie wszystko. Po prostu ma się tą świadomość, że koniec naszego życia na tej planecie to jeszcze nie koniec gry. To nie żarówka, której światło można po prostu wyłączyć. Jest jeszcze coś więcej. Jestem chrześcijaninem, czytałem Biblię i jest tam sporo rzeczy, które, jak uważam, są w porządku. W moim rozumieniu, bycie chrześcijaninem to po prostu wiara w to, że czeka na nas coś jeszcze i wszystko, co dzieje się na Ziemi, nie ogranicza się tylko do naszej planety. Jeśli uważasz, że tak jest i nie ma niczego więcej, to jest to moim zdaniem bardzo płytkie spojrzenie. Niezależnie od tego, czy Bóg jest tym, czym jest w rozumieniu Biblii, czy jakimś innym bytem, wciąż może być Bogiem dla nas, dla ludzkości, nie musi nosić konkretnego imienia. Zdecydowanie istnieje coś poza naszym poznaniem i nie wierzę, że to już koniec. Nie wypalamy się jak żarówki, które po wszystkim wyrzuca się do śmieci. To po prostu moje osobiste przekonanie. Wydaje mi się, że większość z nas wierzy w tę samą rzecz, po prostu inaczej ją nazywamy. Dokładnie. Tak, to dobry sposób ujęcia tego, co mam na myśli.

Foto: Gene Ambo

kim razie czujesz, że nikogo nie interesowałaby wasza nowa twórczość? Cóż, nie czuję. Ten cytat miał związek z rozmową, w której ja i Phil opowiadaliśmy o procesie powstawania EP-ki, ale nie chcę, by miała ona być ostatnią rzeczą, którą nagram. Chcę robić coś więcej, chcę zrobić coś totalnie ciężkiego. Do tego dochodził wpływ innych zespołów, które zaprzestały wydawania czegokolwiek, a ja postanowiłem, że chcę pisać muzykę. Wszyscy tego chcemy. Nie obchodzi mnie, czy innym ludziom się ona spodoba, czy nie, to już pozostawiam im. Nie chcę iść na kompromis w żadnej kwestii, żeby przyciągnąć nowych fanów, ani robić coś tylko dlatego, że inni uważają, że to cool. Wiesz, zawsze byliśmy zespołem, który kochasz albo nienawidzisz. Ludzie uwielbiają to, co robimy, albo wręcz tego nie znoszą. Nie ma nic pomiędzy. Nigdy nie widziałem komentarzy w stylu: "dobra, są całkiem w porządku", "tak, nawet mi się podoba". To zawsze albo "fucking Vio-lence, kocham was, jesteście zajebiści!" albo "ten wokal ssie,

34

VIO-LENCE

występujemy, wiemy, że ludzie są tam dla nas. To trochę tak, jakbyśmy mieli swoich wyznawców. Podoba mi się to, bo widać, że są naprawdę oddani. Pierwsze wznowienie działalności Vio-lence miało miejsce w 2001 roku. Phil powiedział wtedy, że reunion bez Perry'ego nie ma sensu i nie chciał tego robić bez niego. Czy podzielasz tę opinię i uważasz, że i tym razem bez Perry'ego nic nie byłoby takie samo? Tak. To znaczy, dla mnie Perry jest równie wielką osobowością, jak i perkusistą. To ważna część tego, kim jesteśmy. Dopełnia całości. Byliśmy kiedyś na trasie z Testamentem lub Voivod, nie pamiętam, jaki to dokładnie był zespół, ale tak się trafiło, że Perry i ja niezbyt ich lubiliśmy (śmiech). Przydzielili nam wtedy tylko dwa pokoje hotelowe. Jako że ja i Perry jesteśmy bardzo podobni, spaliśmy razem w jednym pokoju, a cała reszta musiała zmieścić się w drugim (śmiech). Chyba każdy musi mieć w zespole kogoś takiego, nawet,

Tym razem nad płytą pracowałeś głównie z Perrym, a z pozostałymi na odległość. To musiało być zupełnie inne doświadczenie, niż wtedy, gdy nagrywaliście album w latach 90. Oczywiście, byliście w międzyczasie aktywnymi muzykami, ale nie była to praca z Vio-lence. Zastanawiam się jak musiałeś się czuć, pracując nad albumem Vio-lence w tak odmiennych okolicznościach, w okresie pan demii i z nowymi rozwiązaniami techniczny mi? Cyfra wypiera analogowość, jakie inne różnice najbardziej cię uderzyły? Cóż, właściwie nie ćwiczyliśmy. Covid nie pozwolił nam grać koncertów, więc nie wykorzystywaliśmy wolnego czasu na próby, poświęciliśmy go w całości na komponowanie. Nie zmieniliśmy zbytnio naszego trybu życia. Przychodziliśmy do studia czasem raz, czasem trzy razy w tygodniu. Nie chcieliśmy pozwolić pandemii wpłynąć na naszą codzienność i sposób działania. Wiesz, pracuję w branży budowlanej, na którą nie nałożono żadnych restrykcji, więc moje życie się nie zmieniło. Aż do sierpnia. Wtedy złapałem koronawirusa, nieźle skopał mi dupę, sle, jak, widać, udało mi się, wciąż tu jestem. Znam ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia, ale nie o to chodzi. W moim przypadku jest jak jest. Nigdy tak naprawdę nie zmieniliśmy sposobu, w jaki robimy większość rzeczy, ze względu na pandemię, może poza zwiększoną cyfryzacją, jak w przypadku, powiedzmy, pracy nad coverem Dead Kennedys. Wszystko nagraliśmy na naszej sali prób, a Christian dokończył pracę w domu, w ProToolsie, więc wszystko, co tam


usłyszysz, nawet brzmienie perkusji, to dzieło Christiana. Później przyszedł czas na teledysk. Zrobiliśmy go sami, robiąc użytek z zamkniętego przez Covid baru Phila, bo niby dlaczego miałby się marnować. Tak, technologia poszła do przodu. Gdy nagrywaliśmy "Opressing the Masses" i "Eternal Nightmare" siedzieliśmy w studio i patrzyliśmy, jak inżynier tnie prawdziwą taśmę prawdziwym ostrzem. Ci goście musieli być nieźli, robić coś takiego byłoby nie na moje nerwy! (śmiech). Dziś praca na prawdziwej taśmie jest też o wiele droższa. Tak, i teraz równie dobrze możesz zapętlać sobie rzeczy. Z cyfrowym dźwiękiem możesz zrobić co tylko chcesz. Jest to też bardziej efektywne, bo nie masz przed sobą tej gigantycznej konsolety. Wystarczy, że masz swój komputer i kilka suwaków. Wiesz, ostatnio przeglądałem zdjęcia studia, w którym kiedyś nagrywaliśmy, zanim przeszło na cyfrę. Całe pomieszczenie wypełniał masywny sprzęt. Teraz, gdy przychodzisz w to samo miejsce, zamiast gigantycznej deski jest konsoleta, która ma może kilkadziesiąt centymetrów. I komputer, który, jeśli umiesz go odpowiednio używać, jest w stanie zrobić wszystko. Szybciej działa, możesz zapętlać ścieżki, nagrać cztery czy pięć różnych podejść, wybrać z nich najlepsze lub nakładać je na siebie. Bardzo mi to pomogło jeśli chodzi o pracę w studio. Zawsze nienawidziłem nagrywania i mam wrażenie, że praca w modelu cyfrowym pomogła mi nieco wyluzować, wiesz, pogodzić się z tym, że nie wszystko jest idealne i wiesz, że możesz wtedy zrobić o wiele więcej. Swoją drogą, czytałam, że ścieżki wokalu na pierwszej płycie Vio-lence były dublowane, to twój pomysł, jeśli to w ogóle jest prawda? Zrobiliście to, żeby osiągnąć głębsze, bardziej brutalne brzmienie, a może ukryć niedoskonałości? Nie, na "Opressing the Masses" i "Eternal Nightmare" to wszystko pojedyncza ścieżka. Na demo z 1987 były zdublowane. Byliśmy wtedy młodzi i nie wiedzieliśmy, jak to wszystko ma wyglądać. Na EPce też pojawiły się miejsca, w których w kluczowych miejscach zdublowałem wokale. Wydaje mi się, że sposób, w jaki brzmią na "Opressing the Masses" i "Eternal Nightmare" jest surowy w dobrym tego słowa znaczeniu, nadał im specyficzne, surowe, thrash metalowe brzmienie, w przeciwieństwie do tych zdublowanych. I ponownie, pracowaliśmy wtedy z taśmą. Dziś, gdyby zależało nam na zdublowaniu ścieżek, byłoby to prostsze do zrobienia. Jeśli chcesz coś zmienić dosłownie odrobinę, możesz tym lekko manipulować. Nie musisz więc wszystkiego w kółko powtarzać i powtarzać. Czy skoro praca nad najnowszą EP-ką była powrotem do przeszłości, czy użyliście starych pomysłów z wczesnych lat działalności Vio-lence, które przez lata leżały niewykorzystane? A może pomysłów z okresu twojej działalności w Machine Head? O niczym takim nie rozmawialiśmy. Nie chcieliśmy wracać do przeszłości, bo mieliśmy jakiś materiał z okresu, w którym reaktywowaliśmy się w 2001 roku, dla Chucka Billy'ego, by wspierać go, gdy walczył z nowotworem. Ale tak, napisaliśmy wtedy trzy kawałki. Gdy zaczęliśmy pracę nad najnowszą EP-ką nie chcieliśmy jednak tego odgrzebywać, chcieliś-

my zacząć od tego konkretnego momentu i iść do przodu. Inaczej byłby to krok wstecz. Postrzegacie obecny skład Vio-lence jako supergrupę w stylu BPMD? Teraz macie w szeregach innego Bobby'ego z Overkill, to znaczy Bobby'ego Gustafssona, Chrisa Wolbersa z Fear Factory i oryginalnego perkusistę, gitarzystę i wokalistę Vio-lence, to całkiem potężny line-up. Wydaje mi się, że chyba tak jest. Ciągle słyszę, że ludzie tak to nazywają i nie mogę się nie zgodzić. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że kiedy zaprosiliśmy do współpracy Bobby'ego i Christiana, nie obchodziło nas, czy potrafią grać na swoich instrumentach, bo to akurat było oczywiste. Bardziej nas interesowało, czy się ze sobą dogadamy. Wiesz, gdy nagrywasz teledyski, grasz na żywo czy podróżujesz tu i tam, by koncertować, doświadczasz mnóstwa przestojów, czasem mniej, czasem więcej. To bardzo napięty okres, więc musisz dogadywać się z ludźmi, z którymi spędzasz czas. Myśleliśmy więc głównie w kategorii: "to świetni kolesie, zaprośmy ich do grania i zobaczmy, jak to wyjdzie". Okazało się, że to się faktycznie klei, wiesz, Bobby i Perry są dobrymi przyjaciółmi. Przyjaźnią się od naprawdę długiego czasu. Później jest Chris, który grał w Fear Factory i koncertował z Machine Head, więc on i Phil również musieli się zakumplować. Gdy przyszedł czas, by podjąć konkretne kroki, nie myślałem za dużo. Wiedziałem, że będziemy tworzyć świetny zespół. Po prostu ci goście są cool. Lubimy się. Oczywiście, znajdą się ludzie, którzy nazwą nas supergrupą, ale nie o to nam chodziło. To dobrzy muzycy. Mogliśmy też wziąć młodych, nowych muzyków, ale nie zależało nam na tym, żeby współpracować z ludźmi, z którymi mieliśmy taką możliwość, tylko z ludźmi, z którymi chcieliśmy przebywać w jednym pomieszczeniu i umieliśmy się dogadać. Tak, to najważniejsza rzecz. Wiem, że za trzy lata będziecie obchodzić 40 rocznicę istnienia. Planujecie z tej okazji coś specjal nego? Jeszcze o tym nie myśleliśmy, ale jeśli się nie mylę, to w tym roku przypadnie 35 rocznica wydania "Eternal Nightmare" (właściwie to 34 - przyp. red.). Będziemy się więc starać otworzyć na granie większej ilości materiału z tej płyty, ale nie mamy konkretnego planu. Chciałbym po prostu zrobić coś z tym albumem, może ponownie nagrać te kawałki. Uważam, że są dobre i jest to solidny materiał. Po prostu zabrakło w nich konkretnego nastawienia i pomysłu na to, co powinno się w nich zadziać. Ale chyba nie w kwestiach produkcyjnych, bo ta była całkiem niezła. Wytwórnia chciała, żebyśmy współpracowali z Michaelem Rosenem. My woleliśmy Alexa, ale naciskali na Rosena. Ostatecznie pracowaliśmy więc z nim. Ta kwestia wygląda dokładnie tak samo, jak z członkami zespołu. Trzeba zadać sobie pytanie: "czy jesteśmy w stanie wytrzymać ze sobą w jednym pomieszczeniu?". Wydawało nam się, że Alex pasował do nas bardziej, niż Michael. To była kwestia osobowości. Wydaje mi się, że to słychać w finalnym miksie. Myślę, że nie ma tam jednak nic do dodania, ale gdybym miał okazję coś w nim zmienić, raczej nie ruszałbym muzyki,

prawdopodobnie nagrałbym na nowo wokale. Zdecydowanie zabrakło tam tego czegoś, wtedy myślałem po prostu, że to, że nie jesteśmy zadowoleni z miksu to głównie nasz problem, ale później słyszałem te same opinie od innych osób. Wydaje mi się, że kończy nam się czas, więc to będzie ostatnie pytanie. Jakie są wasze plany na najbliższą trasę, planujecie uwzględnić w niej Polskę? Cóż, mamy ustawionych kilka koncertów tu, w Stanach. Póki co, to te w maju z Coronerem, o których wspominałem. Pojawimy się też na festiwalach Oblivion Access Festival w Austin w Teksasie, Alcatraz w Belgii i na Bloodstocku. Zagramy też lokalny koncert, który już zabookowaliśmy na czerwiec. W listopadzie i grudniu pojedziemy w trasę Headbangers Ball. Jak pewnie wiesz, zatrudniliśmy człowieka, który próbuje wkręcić nas w niektóre miejsca, bo poza jedną osobą, jesteśmy niezaszczepieni. O ironio, to właśnie on zaraził nas Covidem. Tak więc gdy tylko kluby się otworzą, nasz manager będzie próbował znaleźć dla nas jakieś koncerty w małych salach. I tak, bardzo chciałbym przyjechać do Polski, bo uwielbiacie brutalne granie i macie mnóstwo brutalnych zespołów. Jak mówiłem, Vio-lence jest jednak niestandardowe, nie jeździmy w typowe trasy, więc nie mogę nic obiecać. Dlatego nawet jeśli zagramy sto mil od was, zróbcie sobie wycieczkę i przyjedźcie nas zobaczyć, jeśli będziecie mieć możliwość przekraczać granice. Ze Stanami to trochę inna sytuacja, bo to mimo wszystko jeden wielki kraj. Zdecydowanie chcielibyśmy grać w większej ilości krajów w Europie, bo za bardzo je pomijaliśmy w najlepszym momencie naszej kariery. Wspaniale, chętnie zobaczyłabym was w akcji. Dzięki za poświęcony czas. Swoją drogą, świetna koszulka The Doors. Zawsze doceniałam, gdy zespoły grające raczej ekstremalnie doceniają klasyków. To prawdziwe gwiazdy rocka! Nie wiem, na ile można tak powiedzieć, ale w branży był jeden koleś, który zawsze był do bólu szczery. I to był Jim Morrison. Również dziękuję ci za wywiad i życzę udanego dnia, a raczej nocy, bo w Polsce chyba jest już noc, prawda? W takim razie dobranoc. Do usłyszenia! Iga Gromska

VIO-LENCE

35


(śmiech). Zawsze muszę też wyrwać jakiś kabel, albo spali mi się lampa w Valvestate. Z moim usposobieniem lepszym rozwiązaniem jest więc Kemper, po prostu się do niego podpinam i odkładam na tyle daleko, żeby nikt nie mógł go dotknąć, mogę wtedy używać swojej podłogi żeby go kontrolować. To chyba wszystko, tak jest mi łatwiej. Za to gdy wchodzę do studia, zawsze używam prawdziwych wzmacniaczy.

Jesteśmy w stanie robić coś więcej, niż tylko thrash metal To chyba oficjalne. "Shattering Reflection", najnowszy album Belgów z Evil Invaders, wysuwa się na prowadzenie w wyścigu o tytuł płyty roku, po przejściu trzech ostatecznych testów: odsłuchu przed premierą, odsłuchu na żywo i odsłuchu z (podpisanego!) winyla. Wokalista i gitarzysta zespołu, Joe, stwierdził, że z każdą płytą starają się iść o krok do przodu i nie sposób się nie zgodzić: na nowej przebudził się Halford, a kompozycyjnie nie można sobie wyobrazić smaczniejszej mieszanki heavy z bardziej ekstremalnym speedem czy thrashem. Evil Invaders to ludzie kontrastów, którzy operują tym ryzykownym narzędziem z taką samą precyzją, z jaką wymachują nożami na scenie. Więcej na ten temat (a także ciekawostki sprzętowe, produkcyjne i dowody na to, że Motörhead jest najlepszym zespołem na świecie) w naszej rozmowie. HMP: W dniu, w którym rozmawiamy, musiałeś odwołać jeden z koncertów, bo dowiedziałeś się, ze złapałeś koronawirusa, więc, zaczynając, jak się czujesz? Joe: Kaszlę jak szalony! Chociaż tak naprawdę to tylko takie gorsze przeziębienie. To dobrze, że się trzymasz. Bardzo doceniam fakt, że sam projektujesz i wykonujesz instrumenty, nie tylko swoje, ale też pozostałych członków zespołu. Opowiesz coś więcej o J-Axe Guitars? Który model jest najtrud niejszy do wykonania?

z elektrycznymi. Mimo to zajmuję się głównie gitarami elektrycznymi, bo jest z tym lepsza zabawa i mogę wykazać się większą kreatywnością. Skoro jesteśmy już w temacie sprzętu gitarowego, jaki jest, twoim zdaniem, najlepszy wzmacniacz do metalu? Wierzysz, że przyszłością są modellng amps jak Kemper czy Helix, czy raczej nic nie przebije starych dobrych Marshalli JCM, takich jak ten, który stoi teraz za twoimi plecami? (śmiech) Gdyby je tak ze sobą zestawić i porównać je-

Foto: Evil Invaders

Na ogół wykonuję customowe gitary na zamówienie, więc jeśli ktoś przychodzi do mnie z konkretnym projektem i mówi "hej, narysowałem taki kształt i bardzo chciałbym zmienić go w moją gitarę", zaczynam szukać sposobu, żeby spełnić jego marzenie. Z tego powodu każdy model stawia swoje własne wyzwania, wiesz? To zależy na przykład od rodzaju drewna, z którym pracuję. Niektóre z nich są cięższe w obróbce od innych. Ale skupiając się na modelach, powiedziałbym, że gitary akustyczne są o wiele trudniejsze do wykonania w porównaniu

36

EVIL INVADERS

den po drugim, zawsze będę zwracać się w kierunku "prawdziwych" wzmacniaczy, ten, który tu stoi, to real shit! (śmiech). Z drugiej strony, często używam mojego Kempera, bo bardzo łatwo się z nim pracuje, mogę go bez problemu zabrać ze sobą do samolotu i nie sprawia mi problemów technicznych. Z lampowymi wzmacniaczami mam tak, że zawsze coś musi być i się popsuć, gdy podłączam do niego rzeczy w chainie. Na przykład jeden z pedałów przestaje działać, kiedyś na scenie zdarzyło mi się go nawet przewrócić czy coś w tym stylu

Zawsze chciałeś być muzykiem, czy pier wszy był moment, gdy stałeś raczej po tej drugiej stronie i szkoliłeś się na lutnika? Zawsze wiedziałem, że chcę być gitarzystą. Gdy byłem dzieciakiem, zaczynałem od gry na akustyku, ale szybko to rzuciłem, bo wydawało mi się to nudne. Wszystko się zmieniło, gdy mój starszy kuzyn zaczął grać na gitarze elektrycznej, to on nauczył mnie podstaw. Później założyliśmy razem zespół. Świetnie było móc po prostu z nim jamować i w ten sposób doskonalić grę. Zawsze czułem, że to jest moje miejsce na Ziemi, wiesz, gdy oglądałem teledyski AC/DC i widziałem, jak Angus Young po niej biega, wiedziałem, że tego właśnie chcę. Skakać po scenie i żyć rock and rollem. Byle nie umrzeć jak Bon Scott. (śmiech) Tak, niestety nie zawsze ma się wybór. Ostatnio zagraliście koncert, który był jednocześnie Album Release Party, w waszej rodzimej Belgii. Widziałam, że przyszły tłumy. Jesteście zadowoleni z tego, jak wam to wyszło? Uważacie, że nie ma to jak lokalna publiczność? Poszło naprawdę super. To było szalone, cała sala wypchana po brzegi, byłem też bardzo zadowolony z pracy oświetleniowca. Podobał mi się też wystrój sceny, świetnie się bawiliśmy, bo zbudowaliśmy mnóstwo elementów z ostrzami, wiesz, na wzór bardzo old-schoolowego podejścia i tego, co widziało się u zespołów w latach 80. Miałem niezłą radochę biegając w tę i z powrotem i bawiąc się tym wszystkim, czułem się jak na placu zabaw, wiesz? (śmiech) I tak, myślę, że publiczność w Belgii jest świetna, ale, szczerze mówiąc, nie mogę na nią narzekać w żadnym kraju, w którym akurat występujemy. Gdziekolwiek nie pojedziemy, rodzaj muzyki, którą gramy, robi swoje, jesteśmy jedną wielką rodziną, która wszędzie jest taka sama. Muzyka napędza tych ludzi. Na nasze koncerty przychodzi ten sam typ. Oczywiście, są miejsca, które się wyróżniają, na przykład Południowa Ameryka, ci ludzie są nienormalni! Zawsze wiesz, że rozwalą miejsce, w którym grasz, w drobny mak. Ale bardzo podobnie jest w niektórych krajach Europy, Niemcy są świetni, Polska, tam też byliśmy świadkami szalonego gówna, w Rosji też było nieźle, w Japoni... Wiesz, właściwie gdziekolwiek nie zagrasz, zawsze jest bardzo fajnie. Nie mogę narzekać na naszych przyjaciół. Wszyscy są wspaniali. To miłe. Przejdźmy do kwestii wokalu - jakim cudem udało ci się wydobyć z siebie wewnętrznego Halforda? Chodziłeś na lekcje śpiewu, żeby móc osiągnąć efekt, jaki możemy teraz usłyszeć na "Hissing in Cressendo", bridge'u "Die For Me" lub wysokich partiach w "In Deepest Black", które brzmiały dla mnie trochę jak "Dreamer/Deceiver"? O, tak, to miłe spostrzeżenie, dziękuję. Tak,


pracowałem z trenerem wokalnym od naprawdę wczesnego początku. Gdy dopiero zaczynałem grać i śpiewać w zespole, zanim jeszcze właściwie wydaliśmy EP-kę, niszczyłem sobie głos za każdym razem, gdy występowaliśmy na żywo, bo tylko krzyczałem, nie mając nad nim żadnej kontroli. Pomyślałem sobie: "kurwa, jeśli chcę się tym zajmować w przyszłości na poważnie, muszę pójść na lekcje śpiewu". Pracowałem ze specjalistami przez kilka ostatnich lat i teraz nareszcie doszedłem do momentu, w którym jestem w stanie zaśpiewać wszystko, co mam w głowie. Mogę dopracować teraz każdy mój pomysł. Sprawia mi więc to teraz wiele radości. Nie czuję się już ograniczany przez moje możliwości wokalne. Cóż, w przeszłości też byłem w stanie wydobyć z siebie niektóre z tych krzyków, ale nie kontrolowałem ich na tyle, by tworzyć z nich linie melodyczne. Teraz wydaje mi się, że dopracowałem umiejętność czegoś w stylu "efektów wokalnych" i w końcu mogę faktycznie wyśpiewywać całe frazy, wiesz? Coś takiego trzeba umieć kontrolować. Oczywiście, kiedyś zdarzały się momenty, w których udawało mi się to i bez ćwiczeń, na przykład na pierwszej EP-ce dzięki wewnętrznej złości czy naszej poprzedniej płycie, gdzie już pojawiały się momenty, w których śpiewałem tak, jak teraz, ale tym razem postanowiłem, że dam z siebie wszystko i pozwolę sobie wszystko wykrzyczeć bez żadnych zahamowań. W takim razie czy na "Shaterring Reflection" jest kawałek, który był dla ciebie szczególnie wymagający wokalnie? "Forgotten Memories" jest utrzymany w wysokim rejestrze prawie cały czas, więc może ten. Wszyscy to mówią. Tak, zdecydowanie. Myślę, że był naprawdę wymagający. Ale nawet, jeśli spojrzymy wstecz, ten numer bardzo się różni od wszystkiego, co zazwyczaj komponuję. Nie zmieniało to faktu, że chciałem, by wyszedł perfekcyjnie. W studio nagrałem mnóstwo podejść, zawsze starając się przebić poprzednie. To było w porządku. Wiele się nauczyłem nagrywając tę płytę, bardzo pomógł mi fakt, że nie ciążyła na nas presja czasu, bo ten moment przypadł akurat na pandemię. Nie pozostawało nam więc nic innego jak starać się, by każde kolejne podejście było coraz lepsze, nawet, jeśli nagrywałem tu, w tym pokoju, u siebie w domu. Tak, bardzo dużo z tego wyniosłem.

Foto: Evil Invaders

się na gitarę. To dobra decyzja, bo jest genialnym muzykiem. A co myślisz o przebiegu waszej współpracy z Francesco Paolim na miejscu producenta? Był między innymi odpowiedzialny za aranżacje na orkiestrę dla Kreatora i sam jest muzykiem, więc prawdopodobnie rozumiał was i wasze potrzeby lepiej, niż gdyby był po prostu "zwykłym" realizatorem dźwięku. O, tak, tak. Tak naprawdę moment, w którym współpracowaliśmy, to etap preprodukcji płyty, właściwe nagrania i miks przeprowadziliśmy już sami pod okiem naszego własnego realizatora. Ale wtedy po prostu zmienialiśmy w kawałkach jakieś detale, pracowaliśmy nad aranżacjami na wzór orkiestry, tak jak wspomniałaś, żeby efekt końcowy przypominał wszystko to, co kocham w zespołach pokroju Crimson Glory, Savatage czy Kinga Diamonda, wszystkie te klimatyczne brzmienia, które podbijają atmosferę utworu. Naprawdę miło było widzieć, jak Francesco nam z tym pomagał i sam wychodził z takimi sugestiami. Mówiłem mu: "Okay, chciałbym, żeby to przypominało trochę ten zespół i brzmiało w ten sposób", a on na to: "Okay, chyba to mam, co myślisz o tym?" i naprawdę wspaniale było mieć wszystkie te brzmienia na wyciągnięcie ręki. Wiesz, ma w zanadrzu mnóstwo sampli i innych rzeczy, z

którymi mogliśmy pracować i to było coś, czego nigdy nie doświadczyliśmy w przeszłości. To był pierwszy raz, gdy pracowałem z producentem i jestem bardzo usatysfakcjonowany z tego, jak to wyszło. Pomówmy o singlach. "Sledgehammer Justice" jako jedyny z nich brzmi jak klasyczny kawałek Evil Invaders. Nie chcieliście, żeby rozpoczynał płytę? Trochę zwodziłby słuchacza, że płyta jest w takim samym stylu, co poprzednie, co przecież nie jest prawdą, szczególnie, że wypuściliście ją w Prima Aprilis... (śmiech) (śmiech) Tak, tak. Niestety to nie my wybieraliśmy datę. To decyzja wytwórni, powiedzieli nam, że to będzie kwiecień, mimo że wysłaliśmy gotowe ścieżki już w październiku. Trochę to trwało, zanim stało się możliwe, by móc je fizycznie widać, bo całe to pandemiczne gówno spowodowało spore opóźnienia. Ale tak, rzecz wyglądała tak, że postanowiliśmy wypuścić "In Deepest Black" jako pierwszy kawałek, bo chciałem pokazać ludziom, że jesteśmy w stanie robić coś więcej, niż tylko thrash metal. My, to znaczy Evil Invaders, zawsze byliśmy mieszanką zróżnicowanych stylów, jak speed, heavy i thrashu. Wydanie singla, który różni się od tego, do czego przyzwyczailiśmy fanów, miał za zadanie otworzyć

Twoja przygoda z wokalem zaczęła się od konieczności, czy planowałeś od początku połączyć w przyszłości grę ze śpiewem? Właściwie chciałem być wyłącznie gitarzystą, ale jak to często bywa, nie mogliśmy znaleźć wokalisty, który byłby w stanie zrobić to, co od niego wymagaliśmy. Zacząłem więc krzyczeć, strasznie napinając przy tym mięśnie, co okazało się słabą decyzją. Dziś, co ciekawe, czuję, że jestem bardziej wokalistą, niż gitarzystą. To wciąż lepiej, niż przerzucić się z gitary na bas (śmiech). A mówiąc o odwrotnym przypadku, jaki był dokładnie powód, dla którego Max przerzucił się z basu na gitarę po 2015 roku? Max zawsze był gitarzystą, zaczął grać u nas na basie tylko dlatego, że bardzo chciał grać w zespole. To znaczy, chciał grać z nami, a mieliśmy już gitarzystę. Ale gdy Sam od nas odszedł, Max dostrzegł możliwość, by przerzucić

Foto: Evil Invaders

EVIL INVADERS

37


ludziom oczy. "Cholera", mogli pomyśleć, "O nie, zmienili się na gorsze, nienawidzę tego kawałka", a z drugiej strony: "O, to coś innego i mi się podoba". Nie mieliśmy szczególnie dużo do stracenia, bo jako następny planowaliśmy wydać właśnie "Sledgehammer Justice", który był jak uderzenie pięścią w twarz. Wiesz, w ten sposób mogliśmy "odzyskać" ewentualnie utraconych, starych fanów. Stało się jednak tak, że nie mieliśmy żadnego negatywnego feedbacku. Ludzie mówili raczej: "to coś odmiennego i chociaż mam nadzieję, że cały album nie okaże się być w tym stylu, to uwielbiam wasz nowy kawałek". Takie opinie przeważały. W ogóle się tego nie spodziewali i uważam ten fakt za naprawdę udany. Lubię zaskakiwać ludzi, lubię kontrastować, jeśli chodzi o muzykę. Więc zupełnie nie obawiałeś się reakcji fanów? Nieszczególnie, bo myślę, że "In Deepest Black" to jedna z najlepszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisaliśmy. Zdecydowanie.

źniej nie muszę się tym przejmować i radzić sobie z tym w inny sposób, gdybym wciąż to w sobie tłamsił. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o elementy thrashu w waszej muzyce, jest ci bliżej do amerykańskiej sceny, dopracowanej i melodyjnej, niż europejskiej, surowej. Na przykład "Eternal Darkness" jest mocno progresywne, ma świetną otwierającą solówkę, prawie w klimatach deathowych, a całość bardzo przypomina właśnie amerykański thrash. Co sprawia, że bardziej ci on odpowiada? Cóż, zgodzę się, gdy słucham thrash metalu, zwracam się raczej w kierunku zespołów w stylu Vio-lence, Forbidden czy Exodusa, czyli tych, które choć potrafią być bardzo agresywne i grać naprawdę szybkie partie, mają też dobre sekcje w umiarkowanym tempie, na których ludzie mają chwilę, by pomyśleć: "Fuck yeah!" (śmiech). Momenty, które idealnie nadają się do headbangingu, są dla mnie kluczowe w thrashu. Myślę, że scena europejska zamiast się na tym skupić, skupia się na tym,

Foto: Evil Invaders

Wydaje mi się, że jeśli masz utwór, co do którego masz pewność, że jest dobry i szczerze w to wierzysz, fani również go pokochają. Staram się nie przejmować. Życie jest za krótkie, by się bać. W kwestii kontrastów, o których wspomniałeś, zauważalny jest jeszcze jeden - wydajesz się bardzo spokojnym, miłym gościem, a na scenie stajesz się prawdziwą sceniczną bestią (śmiech). Czujesz, że osoba, jaką się stajesz jako frontman Evil Invaders jest w pewnym sensie kreacją? Oddzielasz ją od prawdziwego siebie, od osoby prywatnej, którą jesteś również jako muzyk? (śmiech) To bardziej coś w stylu mojego drugiego oblicza, któremu pozwalam się ujawnić podczas koncertów, gdy tylko staję na scenie. Coś dzieje się w mojej głowie i muszę to po prostu wykrzyczeć. To trochę jak terapia, wiesz? Muszę wyrzucić z siebie trochę rzeczy. Wszystko, co siedzi głęboko wewnątrz. Pó-

38

EVIL INVADERS

by zagrać wszystko najszybciej, jak potrafisz. Ja wolę ciężkie, miażdżące riffy, które są raczej w umiarkowanym tempie, jak środkowa sekcja w "Sledgehammer Justice". Ona jest właśnie taka. Ludzie z pewnością myślą wtedy "Fuck yeah!". (śmiech) (śmiech) Tak, zdecydowanie. To najlepsza partia. Uwielbiam też kawałki jak "Eternal Darkness", o którym wspomniałaś. Z pewnością dzieje się w niej sporo zróżnicowanych rzeczy, myślę, że to nasz najbardziej progresywny numer, prawda? Zaczyna się death metalowo, później przechodzi powoli w thrash i zmienia w bardziej blackowe, klimatyczne partie, które później, zmierzając do końca, przeobrażają się z kolei w coś w stylu Iron Maiden. Przybiera to więc naprawdę fajny, interesujący kierunek. Tak, to miks właściwie wszystkiego, ale co najbardziej podoba mi się w "Eternal Dark-

ness", to część, która przypomina klasyczny, nazwijmy to, gypsy jazz czy intro do jednego z utworów Malmsteena. Czy to faktycznie inspirowało ciebie lub Maxa, gdy pisaliście tę partię, czy był to raczej black, tak jak ty to nazwałeś? Cóż, naprawdę nie wiem. To jest kawałek Maxa. Grał tę partię w taki sposób już na etapie demo. Z jakiegoś powodu naprawdę mocno wkręcił się w takie klimaty, bo mieliśmy dwadzieścia różnych wersji demo do wyboru, gdy pracowaliśmy nad tym kawałkiem. Jestem też w stanie przypomnieć sobie podobne partie w kilku innych kompozycjach, które napisał. I tak, to naprawdę bardzo, bardzo dobry fragment. Nie wiem, co dokładnie go zainspirowało, ale zdecydowanie wyczuwam tu klimaty wschodu. Twoim ulubionym zespołem jest podobno Motörhead. Które elementy ich muzyki przekładają się na twoją własną, perfekcyjny miks metalu i rock and rolla czy może sposób bycia Lemmy'ego? Trudno powiedzieć, bo inspiruje mnie naprawdę ogrom rzeczy. Ale myślę, że to, za co najbardziej kocham Motörhead, to ich bezpośredniość, nie starają się być szczególnie skomplikowani. Bardzo podoba mi się też swoboda w ich perkusji. Oczywiście, w naszej muzyce pojawiają się bardziej zaawansowane technicznie partie, jak w "Eternal Darkness", ale jesteśmy raczej prostolinijni, właśnie jak ta motorheadowa perkusja, może z odrobiną większej głębi. To właśnie lubię w tym, jaki potrafi być czasem speed metal, wiesz, jest prostacko, później masz fajną, solową partię perkusyjnego "wypełniacza", później znów jest prosto, nigdy zbyt technicznie, bo gdy kawałek staje się zbyt techniczny, momentalnie tracę zainteresowanie. Chcę po prostu poczuć groove, wiesz? I to jest właśnie coś, co uwielbiam w Motorhead. To bardzo prosta muzyka. Również ich teksty są dla mnie ważne, sposób, w jaki Lemmy podchodzi, to znaczy podchodził do ich pisania jest dla mnie wielką inspiracją. Podoba mi się fakt, ze wydaliście swój live album na kasecie VHS, wasze płyty są dostępne na limitowanych, kolorowych winy lach i jak widziałam na stronie z twoimi cus tomowymi gitarami, sam jesteś kolekcjonerem płyt. Dlaczego w dzisiejszych czasach wciąż wierzysz w fizyczne produkty? To coś więcej, niż tylko wiara. Osobiście, jestem fanem fizycznych doświadczeń. Wiesz, przeżycia, które towarzyszy ci, gdy włączasz muzykę z fizycznego nośnika, a gdy jej słuchasz, przyglądasz się okładce, czytasz teksty, wszystkie te elementy składają się na zupełnie inne doświadczenie niż tylko wciśnięcie "play" na Spotify. I oczywiście uważam, że w metalu zawsze znajdzie się na to miejsce, merch jest ważną częścią tej muzyki, tak jak rocka, w porównaniu do popu czy hip-hopu. Nie wydaje mi się, żeby fizyczny aspekt się tam aż tak uwidaczniał. Wiesz, ludzie ze środowiska metalowego mają potrzebę, by kupić koszulkę czy płytę i odtworzyć ją w całości, nie zadowalają ich tylko fragmenty. To pozwala mi wierzyć, że fizyczne produkty zawsze będą w tym gatunku istnieć. Z drugiej strony, trzeba też szanować czas swój i innych. Nie wydaje mi się głupie, by wypuścić tylko single zamiast całego albumu, to podtrzymuje ciekawość fanów, szczególnie tych młodszych. Wydaje mi się, że


nie zależy im na kupnie płyt tak bardzo, jak starszemu pokoleniu, więc trudno powiedzieć, co jest najlepszym rozwiązaniem. W temacie winyli, czy doświadczyliście opóźnień ze względu na kolejki w tłoczniach? Mnóstwo zespołów ma teraz ten problem. Tak, wspominałem wcześniej, że wysłaliśmy ścieżki do wytwórni już w październiku i właśnie z tego powodu, między innymi, premiera przesunęła się dopiero na kwiecień. Zabrało nam to sporo czasu, ale oczywiście Napalm Records było świadome potencjalnych problemów i wszystko było dobrze skalkulowane, więc nie mogę narzekać na całościowy etap produkcji albumu. Najlepszy element teledysków Evil Invaders to fakt, że zawsze jest w nich miejsce na dobrą zabawę. Sami piszecie scenariusze i kon spekty, czy są to też sugestie wytwórni lub waszych przyjaciół? Staramy się robić wszystko sami, na przykład "Die For Me" - ten koncept wyszedł w całości ode mnie, a w przypadku "Sledgehammer Justice" zrobiliśmy burzę mózgów i wszyscy rzucaliśmy luźne pomysły. Niezależnie od tego, kto z nas wpadnie na konkretny pomysł, każdy teledysk zawsze wychodzi ze strony kapeli. To praca zespołowa. Zauważyłam, że w teledyskach nosisz soczewki kontaktowe, żeby stworzyć konkretny wizerunek. Skąd wziął się ten pomysł? Nie jest to dla ciebie niekomfortowe? Chciałem wyglądać bardziej popieprzenie. (śmiech) To mocno oddziaływuje na ludzi. Sztuczna krew i noże były niewystarczające? (śmiech) (śmiech) Tak. To po prostu dobrze oddawało klimat horrorów, który pasował do naszych teledysków. Sprawiał, że były bardziej surrealistyczne. W przypadku "Die For Me", chciałem stworzyć kontrast, a jak wspominałem, bardzo lubię ten zabieg. Coś w stylu dobra i zła, stać się na moment "Evil Joe", który torturuje tego dobrego. Ten dobry nie nosi już soczewek. Wiesz, to jak z yin i yang.

Foto: Evil Invaders

dobry. Tytuł płyty, "Shattering Reflection", może w sumie nawiązywać do tego, że jest to mieszanka wszystkich waszych inspiracji i długiej drogi, jaką przeszliście jako zespół, są też na niej wizualne nawiązania do poprzed nich wydawnictw. Ciekawi mnie, jaka jest największa zmiana, jaką sam zauważasz od czasu "D-emokill" i waszej self-titled płyty, z dzisiejszej perspektywy? Poza wokalami, o których już rozmawialiśmy. Wszystko, dosłownie wszystko pozostałe zmieniło się na lepsze. Nasze brzmienie się polepszyło, sposób, w jaki występujemy na scenie, nasze umiejętności kompozytorskie... Właściwie trudno mi znaleźć aspekt, który się nie polepszył przez te wszystkie lata. Wydaje mi się, że to kwestia tego, że z każdą płytą sta-

ramy się iść o krok do przodu. To widać nawet pomiędzy naszym pierwszym demo a EP, bo demo było naprawdę gówniane. (śmiech) Ale zauważam też przepaść między "Pulses of Pleasure" i "Feed Me Violence". Tak jest również z naszą najnowszą płytą. Myślę, że wciąż będziemy się rozwijać i do końca życia wydawać muzykę w coraz to lepszej jakości. Fenriz z Darkthrone powiedział kiedyś, że duże okulary przeciwsłoneczne sprawiają, że zespół staje się naprawdę dobry. Mówiąc o zespołach heavy metalowych, które starają się utrzymywać przy życiu ducha przeszłości, myślisz, że tak samo jest również z wąsami? (śmiech). (śmiech) Nie myślę za dużo o takich rzeczach, skupiam się głównie na muzyce, ale moim zdaniem, gdybym go zgolił, brzmiałbym nadal

Foto: Evil Invaders

Dwoistość człowieka. Tak. Jaki koncept stał za "Aeon"? Jest pełen emocjonalnych solówek w stylu W.A.S.P. Czy Savatage, ale ma też nawet harmonie w stylu Death. To instrumental, więc skoro nie ma tekstu, może chciałbyś wytłumaczyć, co chcieliście, by przekazywał? Jest mi trudno wypowiedzieć się na ten temat, ponieważ tę kompozycję napisał Max. Nagrał go i wrzucił do folderu z demówkami, gdy tylko go przesłuchałem, pomyślałem: "cholera, jakie to jest dobre!". Wydaliśmy go właściwie bez zmian. Nic się nie zmieniło, może poza kilkoma uderzeniami w aranżu perkusji. Więc finalna wersja to właściwie demo? Można tak powiedzieć w tym sensie, że nic się nie zmieniło od czasów wersji demo. Myślę, że Max napisał "Aeon" w przypływie kreatywności i ten kawałek po prostu się wtedy wydarzył. Tak, to jeden z tych utworów, przy których tak się dzieje. Czasem zaczynasz je i kończysz w jedną noc. Nie mam pojęcia, ile to zajęło Maxowi, ale gdy tylko powiedział mi, że ma gotowy kawałek, wiedziałem, że jest

EVIL INVADERS

39


tak samo, chociaż kto wie? Przynajmniej taką mam nadzieję. Myślę, że dodaje trochę umiejętności. A jak odnajdujesz się w okresie, w którym heavy świętuje swoje odrodzenie, sam będąc częścią tego fenomenu? Trudno znaleźć kogoś, kto robi w tym gatunku coś nowatorskiego, ale nie jest to niemożliwe. Moim zdaniem wciąż pojawia się mnóstwo naprawdę dobrych zespołów. Na przykład, choć nie nazwałbym ich tradycyjnym heavy, Unto Others to grupa, którą bardzo lubię,

Tak, wydali nawet genialny album w zeszłym roku. Poczekaj, zapiszę sobie. Ten drugi to Serpent... Serpent Lord. Są z Grecji. Może przypadną ci do gustu. W porządku, sprawdzę to! Czy promując "Shattering Reflection" planujecie odwiedzić również Polskę? Dawno was u nas nie było. Ciekawe, że o to pytasz, bo dosłownie dzisiaj

cze kilku zaktualizowanych, dodatkowych odpowiedzi. Muszę przyznać, że choć dwa lata temu kupowałam bilety na koncert w ramach trasy Kings of the Underground głównie ze wzglę du na Enforcera, dziś przyjechałam tu głównie z myślą o was. Zagraliście świetny kon cert z najlepszą chyba oprawą sceniczną ze wszystkich dzisiejszych zespołów. Max Mayhem: Bardzo miło mi to słyszeć. Również cieszymy się, że mogliśmy w ostatniej chwili stać się częścią tej trasy. Setlista skupiała się głównie na materiale z "Shattering Reflection", zabrakło jednak jednego z moich faworytów, "Forgotten Memories". Joe wspominał, że jest on bardzo wymagający wokalnie, czy jest to powód, dla którego nie gracie go na żywo? To prawda, ale główny powód jest taki, że nie ćwiczyliśmy go wystarczająco (śmiech). Jest w nim wiele skomplikowanych partii, a gdy decydujemy się umieścić konkretny kawałek w setliście, musimy mieć pewność, że jesteśmy w stanie wykonać go na takim samym poziomie, jak na płycie. Z "Forgotten Memories" jest ten problem, że jeszcze go na tyle nie dopracowaliśmy. Ale pocieszę cię, zaczęliśmy grać go na próbach i mogę zdradzić, że na pewno będzie się w przyszłości pojawiać na naszych koncertach!

Foto: Evil Invaders

jeśli chodzi o te nowe. Nagrali naprawdę porządne rzeczy. Muszę dokładniej sprawdzić ich dyskografię, bo słyszałem tylko kilka kawałków, byłem zaskoczony takim brzmieniem. Niestety nie jestem szczególnie zaznajomiony z nową sceną, bo nie mam na to czasu, ale wydaje mi się, że jest kilka rzeczy, które dobrze wróżą przyszłości tego gatunku. Trzeba mieć taką nadzieję, bo to oni zastąpią gigantów w nadchodzących latach, a nie chcę widzieć gównianych headlinerów na tych wszystkich festiwalach (śmiech). Jeśli lubisz nieoczywiste mieszanki, jak Unto Others, o których wspomniałeś, to może sposobałby ci się Portrait lub Serpent Lord. To interesujący mix bardziej ekstremalnych gatunków z heavy metalem. Portrait nadal gra?

dostaliśmy telefon, że zagramy u was w maju. Daj mi chwilę, sprawdzę, gdzie dokładnie. Chodzi o gig w ramach trasy z Enforcerem? Podobno Skull Fist nie może zagrać, więc może wskoczyliście na ich miejsce. Tak, to ten koncert! Zastępujemy Skull Fist na całej trasie. Powinniśmy dzisiaj oficjalnie to ogłosić. Tak mi się wydaje. Sprawdziłem i koncert odbędzie się w Warszawie. To świetna wiadomość! Co zabawne, gdy rozmawiałam z Zachem i dowiedziałam się, że niestety nie pojadą w tę trasę, od razu przeszło mi przez myśl, że powinniście ich zastąpić, ale sprawy działy się tak szybko, że nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. Teraz wydaje się bardzo surrealistyczne, że fakty cznie tak się stało (śmiech). To bardzo cool! Dzięki za dzisiejszą rozmowę i w takim razie do zobaczenia na koncercie w Warszawie. Mam też nadzieję, że do tego czasu koron awirus da ci spokój. (śmiech) Dziękuję! Również mam taką nadzieję. Dzięki za dzisiejszy wywiad. Cheers! Iga Gromska 18.05.2022 Od czasu naszej rozmowy minęły niecałe dwa miesiące i mieliśmy okazję przywitać się z Joe po koncercie w Progresji. Po zakończeniu wszystkich setów, Max Mayhem udzielił jesz-

40

EVIL INVADERS

Gdy tłum skandował część "Sledgehammer Justice", w której jest literowany tytuł, przeszło mi przez myśl, że widać tu podobieństwo do "Hook in Mouth" Megadeth, gdzie literowane jest słowo "Fredoom". Czy była to świadoma inspiracja? Można tak powiedzieć. Gdy napisaliśmy riff pod tę część, Joe stwierdził, że zależy mu, by tekst do niego był bardzo rytmiczny i podkreślał tę rytmikę i tempo. Postanowiliśmy, że zrealizujemy ten sam patent, na który wpadł Megadeth. Myślę, że wyszło to bardzo dobrze. Na zakończenie życzę udanego afterparty. Mam nadzieję, że smakuje wam polskie piwo (śmiech). (śmiech) Tak, jest naprawdę dobre! Wódka również, choć jej próbowaliśmy wczoraj, przed koncertem. Cieszymy się, że udało nam się wrócić do waszego kraju po tylu latach. Ostatni koncert wspominamy bardzo dobrze, dziś również byliście niesamowici. Zdecydowanie za długo kazaliśmy wam na siebie czekać (śmiech). Jeszcze tu wrócimy. Cheers! Iga Gromska



Zwykli faceci Basista grupy, Kevin Wynn, mimo pewnych perturbacji udzielił odpowiedzi na przygotowane pytania. Cieszy to nie mniej niż nowy album formacji, który właśnie się ukazał. Jak zresztą zaznaczył mój rozmówca, to, że w tym wieku robią wciąż hałas to powód do dumy! Ciężko się z tym nie zgodzić, ale powrót po siedmiu latach Tysondog z nowym materiałem szczerze przyspiesza puls! Zabierajcie się więc za słuchanie "Midnight", a przy okazji zapraszam do przeczytania krótkiego, ale za to treściwego, wywiadu, zwłaszcza, że padło myślę kilka ciekawych kwestii… HMP: Cześć! Dzięki za poświęcenie czasu dla pytań od Heavy Metal Pages. Jak się miewasz? Kev Wynn: Cześć, przepraszam z opóźnienie, ostatnie miesiące były dla nas bardzo pracowite. Teraz jestem w Hiszpanii i nie mogę wrócić do UK dopóki mój pojazd nie zostanie naprawiony. Właśnie wychodzi najnowsza płyta Tysondog "Midnight". Czy północ to jakiś magiczny czas dla zespołu, że padło na ten tytuł? Pierwszy powstał utwór, a potem uznaliśmy, że nazwiemy tak też cały album. Napisaliśmy ten kawałek prawie cztery lata temu. Była to pierwsza kompozycja, którą graliśmy na próbach. Każdy go uwielbiał i za każdym razem,

szego wokalistę zastąpił Bill z francuskiego zespołu Gang i wykonał świetną robotę. Ale muszę przyznać, że trudno było się zebrać i ćwiczyć, ponieważ dzielił nas kanał La Manche. Jak przebiegały sesje do albumu i kto był odpowiedzialny za wokale, bo długoletni wokalista Clutch Carruthers odszedł w 2017 roku i nie mogłem doszukać się informacji, kto na stałe go zastąpił…? Nagrywaliśmy w Downcast Studios w Newcastle, które należy do perkusisty Mythras. Zaczęliśmy mniej więcej na przełomie września i października 2019 roku. Skończyliśmy bębny i bas, a Steve i Paul zaczęli pracować nad zapisem partii gitarowych i wtedy nagle

Foto: Tysondog

z kolejnym spotkaniem zyskiwaliśmy przy nim sporo energii i radości z grania. Miałem przyjemność słuchać nagrań i to naprawdę dobre granie - szybkie, gęste i "do przodu". Czuć, że jesteście w formie. Skąd znajdujecie jeszcze takie pokłady energii, by zrealizować tak solidny materiał jak ten, który trafił na "Midnight"? Mieliśmy około piętnastu naprawdę świetnych piosenek. Myślę, że problemy zaczęły się, kiedy wróciliśmy z trasy po Brazylii. Clutch miał wiele problemów osobistych i zdrowotnych, a zbliżały się festiwale Grimm up North & Hard Rock Hell, Blast From The Past w Belgii i Trevheium w Niemczech. Na-

42

TYSONDOG

znikąd pojawił się Clutch. Wyglądał świetnie, a najbardziej nas ucieszyło to, że powiedział, że chce wrócić. Chociaż znał niektóre z wcześniejszych utworów, jak np. "Midnight", to wiele nowych kompozycji zostało napisane już po jego odejściu, więc najpierw spędziliśmy kilka dni w studiu pokazując mu nowości. I wtedy głos Clutcha powrócił. Czy to, że pochodzicie z Newcastle upon Tyne i oddychaliście tym samym powietrzem co Venom czy Raven, uznaliście kiedyś za dobry znak do tego, że wasza kariera będzie długa a to, co robicie jest najlepszym wyborem? W Newcastle w latach 80-tych było bardzo

wielu muzyków a tamtejsza scena rockowa była wtedy niesamowita. Raven był w tamtym okresie o głowę wyżej od wszystkich innych. W naszym wczesnym wcieleniu brat Roba "Wacko" Huntera, Kev Hunter był członkiem zespołu jako perkusista, ale tuż przed nagrywaniem "Eat The Rich" odszedł i został technikiem perkusyjnym swojego brata i ostatecznie przeniósł się do Stanów. Venom nie był w naszym stylu. Myślę, że zależało im wtedy bardziej na wizerunku, co owszem, się sprawdzało. Jeden ich utwór był z nami na kompilacyjnym albumie "Commandants of Metal". Byliście częścią nurtu NWOBHM. Jak z perspektywy lat wspominasz tamten czas? NWOBHM… Ta terminologia tak naprawdę wtedy nie istniała, bo byliśmy po prostu zespołami heavy metalowymi. Wszystkie zespoły grały sporo koncertów zanim Geof Barton (Sounds / Kerrang) wymyślił to określenie. Przekonanie Neat Records zajęło nam sporo czasu, ale w końcu zaproponowali nam kontrakt. Byliśmy trochę w tyle za innymi zespołami jak Fist czy Tygers, chociaż byliśmy też młodsi. Uwielbialiśmy prezentować głośne rockowe kawałki ale przekonanie prasy, żeby wysłała kogoś do Newcastle, żeby sprawdził jak grasz, było trudne. Cóż, musieliśmy iść do nich sami. Na pewno graliście nie raz, nie dwa z tymi, którzy powiedzmy zrobili "większą" karierę niż Wy. Czy kiedykolwiek żałowaliście, że nie możecie być w tym miejscu co, np. Iron Maiden, Saxon, Raven, Diamond Head? Obracaliśmy się w towarzystwie wszystkich zespołów z tej epoki, ale Iron Maiden to był kompletnie inny poziom. Paul Di'Anno był spoko. Steve Harris był bardzo cichy, ale wymieniliśmy kilka zdań o piłce nożnej, bo zarówno moje Newcastle i jego West Ham grały wtedy fatalnie. Raven dobrze zrobił, wyjeżdżając do USA i tam rozkręcili wielką karierę. Diamond Head też radzili sobie całkiem nieźle. Uważam, że mieliśmy niezłą karierę w muzyce i odnieśliśmy sukces w innych dziedzinach życia. Nie powiedziałbym, że trapi nas to "a co jeśli". Jesteśmy po prostu zwykłymi facetami, którzy żyją marzeniami i fakt, że w naszym wieku wciąż robimy dużo hałasu, jest dla nas powodem do dumy! Dwie pierwsze płyty Tysondog to kapitalne granie spod znaku klasycznego brytyjskiego metalu. Dostępność współcześnie tych materiałów jest dość znikoma. Czy jest szansa na to, żeby jakaś poważna wytwórnia, na przykład High Roller Records, zajęła się porządnymi reedycjami "Beware Of The Dog" i "Crimes Of Insanity"? Neat Records sprzedali katalog do Sanctuary Music, a następnie został on odsprzedany Universalowi/Sony, więc próba wyciągnięcia od nich jakichkolwiek informacji jest koszmarem. Wciąż mamy około stu sztuk każdej z tych płyt, sprzedajemy je na naszych koncertach. Rock Brigade z Brazylii właśnie wydało je ponownie w Ameryce Południowej. Rozmawialiśmy też z Dissonance i naszą obecną wytwórnią, Target Music Group, o możliwych reedycjach płyt winylowych, więc niedługo możecie się czegoś spodziewać. A ja oczekuję, że Demolition Records z UK wyda koncertowy album Tysondog zawierający utwory grane na festiwalach w całej Europie z udziałem


wszystkich byłych członków zespołu. Tak więc utwory z Brofest w Wielkiej Brytanii z Alanem Hunterem na gitarze, następnie Very Eavy w Holandii z Robem Walkerem na perkusji, British Steel we Francji z Billem K. na wokalu i sporo ze składu ze mną czyli Kev Wynn, Paul Burdis, Clutch, Steve Morrison i Phil Brewis. Mamy nadzieję dodać też Alana Rossa, który jest nowym wokalistą, na jeden z tych kawałków. Nagramy go kiedy będziemy grać w Europie w ciągu najbliższych kilku tygodni. No dobrze, pewnie nie raz ktoś o to pyta, ale nie mogę pominąć zamierzchłych czasów jak to się stało, że powstał Tysondog? Musimy wrócić do późnych lat 70-tych, gdzieś na przełom 1978/79 roku. Wtedy ja i Alan często się spotykaliśmy i ćwiczyliśmy na naszych poobijanych akustykach. Założyliśmy wtedy zespół Orchrist. Ja grałem basie, a Alan na gitarze, a Steve Bird był głównym wokalistą. Nigdy nie zagraliśmy koncertu. Robiliśmy głównie covery, a perkusiści przychodzili i odchodzili. Potem Steve Bird odszedł i dołączył Paul Burdis i porzuciliśmy nazwę Orchrist. Tysondog powstał od imienia psa dziewczyny Paula. Zwierzak nazywał się Tyson, a też nie było to wtedy tak popularne, bo nie było Mike'a Tysona. (śmiech) Pomyśleliśmy, że dodając "dog" może to brzmieć całkiem nieźle! Jakie inspiracje przyświecały Wam w najwcześniejszym okresie działalności grupy? Naszymi najwcześniejszymi inspiracjami byli Judas Priest, Deep Purple, Rainbow, Black Sabbath, Status Quo, Saxon i UFO. Teraz ważna kwestia dotycząca współczes nej historii zespołu - kto wpadł na pomysł, żeby wziąć pod uwagę możliwość zejścia się znów do grania pod szyldem Tysondog w 2008 roku? Kiedyś dostaliśmy e-maila z Polski. Facet nazywał się Bart Gabriel. Założyliśmy stronę internetową, a wkrótce zaczęło napływać zainteresowanie z całego świata. Udało mi się namierzyć Roba Walkera. Clutch niestety nie był zainteresowany. Nie mogliśmy też znaleźć Paula Burdisa, który stacjonował wtedy na

Foto: Tysondog

Cyprze z Marines, poprosiliśmy więc Russa Tippinsa z Satan aby pomógł nam z gitarą prowadzącą. Udało się i zagraliśmy koncert w Birmingham w Wielkiej Brytanii w towarzystwie Tygers Of Pan Tang oraz Pete Way Waysted. I choć nie był to wielki sukces, to naprawdę cieszyliśmy się z powrotu. Zostaliśmy zaproszeni do zagrania w Niemczech na Headbangers Open Air, i w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Paul Burdis wrócił do Wielkiej Brytanii, ale jednocześnie Alan odszedł. Russ zaczynał zbierać Satan na reaktywację, więc poprosiliśmy Swifty'ego (główny wokal Avenger), który zagrał tam z nami. Potem Alan zdecydował, że chce wrócić. Mimo tych wszystkich zawirowań i zmian, to wciąż pozostajemy dobrymi przyjaciółmi. Jak na razie trzymacie się nieźle. Na pewno pandemia Covid-19 mocno pokrzyżowała plany jeśli chodzi o koncerty… Fakt, Covid nie pomógł. Nie mogliśmy zagrać w Niemczech, pojawiły się problemy z zarezerwowanymi lotami, a nasz nowy wokalista Alan Ross nie miał wymaganej ilości szczepionek, aby się dostać. Przyniosło to kolejne opóźnienia. Występy klubowe w Holandii i

Belgii zostały przesunięte na 2023 rok. Mamy też koncert z okazji wydania albumu w Trillians w Newcastle 10 czerwca i miejmy nadzieję, że przyszły rok będzie dla nas bardzo pracowity pod względem występów. Jeśli sytuacja się uspokoi to czy planujecie wybierać się na trasę po Europie czy raczej pojedyncze festiwale? Zainteresowały się nami festiwale z Brazylii i Danii i mamy nadzieję, że w 2023 pojawią się kolejne zaproszenia. Bierzemy pod uwagę również nagranie kolejnego albumu. Dzięki za poświęcony czas, bardzo dziękuję za możliwość zadania tych paru pytań. Na koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce… Dziękuję HMP i wszystkim jego czytelnikom, to fantastyczne wydawnictwo, dziękuję za wszelkie wsparcie! Zdrowia życzę, wszystkiego dobrego! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Tryk


Spodziewaliśmy się więcej W związku z reedycjami trzech albumów X-Wild ogień moich pytań przyjął sam Jens Becker, który w kapeli był basistą. Zresztą, czy trzeba przedstawiać tego muzyka? Być może jego CV nie jest grube jak "Wojna i pokój", ale za to udanie pełnił funkcję fundamentu w Running Wild, a później zadomowił się w Grave Digger, gdzie stuknęło mu już ćwierć wieku! Możliwe, że okres X-Wild nie wywołuje w nim już jakichś emocji, bo opowiadał o tym bardzo zdawkowo, choć konkretnie, bez zbędnego gadulstwa. Ożywił się jednak przy okazji bardziej nowożytnych historii… Mimo wszystko go rozumiem, bo nie można ciągle patrzeć wstecz, co zresztą zaznaczył. Tak czy siak uważam, że słowa takiej postaci zawsze przyjemnie jest przeczytać, bo wkład w heavy metal ma potężny! HMP: Cześć Jens! Bardzo się cieszę z możliwości zadania paru pytań, bo nie ukrywam, że jesteś jednym z tych heavy metalowych basistów, których bardzo cenię! Jak się miewasz w ostatnim czasie? Jens Becker: Cześć! Mam się dobrze, dziękuję. Po dwóch długich latach wszystko wydaje się powoli wracać do normy. Pretekstem do rozmowy są naturalnie wznowienia płyt X-Wild. Zapytam więc od razu od kogo wyszedł pomysł, żeby przypomnieć o tym zespole? Właściwie to nie przywróciliśmy tego zespołu

wpływ na to jak będą wyglądały finalnie reedycje albumów? Oczywiście, pracowaliśmy nad tym razem z Rock Of Angels Records. Na przykład, jaki kolor byłby odpowiedni dla winylu i inne tego typu decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Wywołałem niejako to pytanie poprzednim. Te reedycje to pewnie był powód niejednego spotkania z Frankiem, Stefanem czy Axelem - miło było pewnie powspominać tamten czas… Sądzisz, że te spotkania mogły zasiać ziarenko jakiejś muzyki pod szyldem XWild w niedalekiej przyszłości?

Chyba dobrze wspominasz czasy pływania po morzu heavy metalu pod banderą Running Wild? Oczywiście, mam miłe wspomnienia z tego okresu. To było moje wejście do przemysłu muzycznego. Miałem 22 lata i nigdy nie zapomnę tamtych czasów. Myślę jednak, że ludzie przywiązują do tego zbyt dużą wagę, bo przecież odszedłem z Running Wild dokładnie 30 lat temu! Z Grave Digger gram już od 25 lat. Mam o wiele więcej historii do opowiedzenia o tej epoce. Życie toczy się dalej, stary... Nawiązałem trochę do tego okresu, bo mimo wszystko rzucił się on bardzo mocno na ogólny zarys X-Wild. Kompozycje mają ducha rzeczy, jakie nagrywaliście z Rolfem, ale potrafiliście nadać im własny charakter, dzięki czemu X-Wild nie brzmi jak kopia. Przypominasz sobie jakie budziliście reakcje, kiedy wyszła w 1994 roku płyta "So What!"? Odzew był całkiem niezły, ale szczerze, spodziewaliśmy się trochę więcej. Szczególnie reakcje prasy w Niemczech nie były zbyt dobre. Naprawdę myśleli, że jesteśmy złą podróbką Running Wild. Myślę, że nigdy tak naprawdę nas nie słuchali, bo zdecydowanie tak nie jest. Zwłaszcza głos Franka nadawał piosenkom własny charakter, ponieważ brzmiał jak Bon Scott. Na "Monster Effect" grupa nabrała już więcej niezależności, jeśli można tak to ująć, i powstał naprawdę kapitalny, pełny album, już nasycony waszym charakterem. Jak wspominasz sesje do tej płyty, pracę nad kompozycjami? Pamiętam, że Axel i ja zbieraliśmy pomysły na riffy w domu, a kiedy sprawa stała się bardziej rozwojowa, spotkaliśmy się dwa lub trzy razy ze Stefanem. W tamtych czasach było to nieco bardziej skomplikowane. Nie było Internetu ani niczego podobnego. Po tej płycie z X-Wild odszedł Stefan Schwarzmann. Zastąpił go Frank Ullrich, grający m.in. w Grave Digger. Myślisz, że Stefan chciał poświęcić się na 100% graniu z UDO czy raczej był inny powód? Naprawdę nie pamiętam tych wszystkich szczegółów. To było zbyt dawno temu. Musiałbyś zapytać o to Stefana.

Foto: X Wild

do życia. Pomyśleliśmy tylko, że fajnie byłoby wydać ponownie trzy albumy, które powstały w latach 90., żeby ludzie mogli usłyszeć naszą muzykę, której być może wtedy z jakichś względów nie słyszeli. No i po raz pierwszy ukażą się na winylu. Rock Of Angels Records podjęli się tego zadania. Mieli jakąś konkurencję, czy też od razu byliście zdecydowani na ich usługi? Przez lata mieliśmy kilka ofert, ale ostatecznie wybór padł na nich. Wykonują naprawdę świetną pracę. Może brzmi to banalnie, ale powiedz, czy Ty, Frank Knight, Stefan Schwarzmann i Axel Morgan, razem bądź osobno, mieliście

44

X-WILD

Spotkałem się z Axelem i Stefanem tylko raz i to było wszystko. Cała sprawa nie jest aż tak skomplikowana. Frank mieszka w Anglii i nie mamy ze sobą kontaktu od lat, a w tej chwili nie ma żadnych planów wspólnego grania. Zaczynaliście jako grupa muzyków, których łączyła gra w Running Wild. Powiedz proszę czy zakładając X-Wild działaliście spon tanicznie czy była to jakaś próba pokazania czegoś Rolfowi Kasparkowi, wiesz, coś w stylu, że my też możemy…? (śmiech) Wcale nie, nigdy nie było to naszym zamiarem. Z drugiej strony jednak oczywiste było dla mnie to, że nie przestanę tworzyć muzyki tylko dlatego, że nie jestem już w Running Wild.

Z Ullrichem nagraliście ostatni, jak się okazało, krążek "Savageland". Dość długi, bo godzinny materiał, choć równie interesujący. Swoją drogą to byliście dość płodni, bo rok po roku wydawaliście naprawdę ciekawe płyty… Jak sądzisz, co powodowało to, że pracowało się wam tak dobrze? Proces pisania piosenek był taki sam, jak w przypadku poprzednich albumów. Nigdy nie mieliśmy okazji do prób, bo mieszkaliśmy w różnych miejscach. Może Axel i ja mieliśmy między sobą jakąś szczególną chemię, która sprawiła, że cała muzyka do siebie pasowała. Mimo tego, że albumy były dobre, X-Wild kończy działalność w 1997 roku. Czułeś złość, a może inne uczucia, że ten czas dobie ga końca i z czego, jeśli możesz zdradzić, wynikała ta decyzja? Nie złościłem się, bo niby dlaczego? Po prostu nigdy nie odnieśliśmy takiego sukcesu, o jakim myśleliśmy, kiedy zaczynaliśmy. Patrząc wstecz, myślę, że powinniśmy byli więcej


koncertować przez ten czas. W końcu zrobiliśmy tylko jedną małą trasę z Grave Digger po "Monster Effect", a to nie wystarczyło, żeby utrzymać zespół. Czy później były jakieś próby reaktywacji projektu czy rozdział X-Wild został definitywnie zamknięty i każdy rozszedł się w swoją stronę? To był dla nas definitywny koniec. Stefan już odszedł. Bardzo szybko po tym dołączyłem do Grave Digger. Jens, jeśli pozwolisz, chciałby zapytać teraz trochę o przeszłość. Zdaję sobie sprawę, że pytanie może nie jest szczególne, ale ciekawi mnie to, co takiego wydarzyło się w życiu młodego Beckera, że wybrał akurat gitarę basową? Wszystko zaczęło się dość wcześnie. Pierwszym koncertem, na jakim byłem, było AC/DC, a miałem wtedy 13 lat. To był 1978 rok. Od tego czasu zaraziłem się tym całym rock`n`rollem. Niewiele później postanowiłem założyć zespół z trzema przyjaciółmi. Zawsze byłem wielkim fanem Lemmy'ego i to właśnie było powodem, dla którego zacząłem grać na basie. Na początku drogi mogłeś liczyć na jakieś wsparcie czy do wszystkiego dochodziłeś sam, rozmyślając i analizując partie basu z ulubionych krążków? Nigdy nie miałem nauczyciela. Na szczęście mam dość dobry słuch i nie miałem problemu, żeby dowiedzieć się, co grają moi bohaterowie, w tym Steve Harris, który w końcu stał się jednym z moich największych inspiracji. Jak już mówiłem, na początku mojej kariery wszystko było trochę bardziej skomplikowane. Dzisiaj dzieciaki mają o wiele łatwiej dzięki tym wszystkim aplikacjom i programom komputerowym. Nie mogę nie zapytać o inspiracje - kto jest dla Ciebie, nazwijmy to, mistrzem gitary basowej? Steve Harris, Geddy Lee, Geezer Butler, Cliff Williams i, oczywiście, Lemmy. Twoim pierwszym, poważnym zespołem, był Running Wild. Skąd cię Kasparek musiał wypatrzeć, skoro w 1988 roku zagrałeś na

Foto: X Wild

jednej z najlepszych płyt grupy czyli "Port Royal"… Przypominasz sobie, co tam się wcześniej działo? (śmiech) Stefan Schwarzmann i ja jechaliśmy do Hamburga na przesłuchania w 1987 roku. Była to dla nas długa i ekscytująca podróż, ponieważ obaj pochodzimy z południowych Niemiec. Najwyraźniej Rolfowi spodobało się to, co tam robiliśmy, bo obaj dostaliśmy tę robotę. W tym czasie dzieliliśmy salę prób z Helloween. W 1987 roku, jak przeczytałem, zacząłeś grać z Kasparkiem. Czy miałeś może okazję być już wtedy w składzie, kiedy grupa grała w Polsce na festiwalu Metalmania, obok Helloween i OverKill? Nie wiem czy wiesz, ale w szerokich kręgach w Polsce to wydarzenie ma rangę kultowego! Tak, wiem, ale niestety było to kilka tygodni przed moim dołączeniem do zespołu. To był jeszcze stary skład. Chyba tylko Majk Moti był już w zespole, jak sądzę. Po X-Wild zacząłeś grać w Grave Digger. Zdarzały się jednak epizody w innych zespołach. Najpierw Zillion. W 2004 roku nagrałeś album z Mike Terrana i Sandro Giampietro. To chyba było ciekawe przeżycie tworzyć sekcję z tym niesamowitym

perkusistą? Tak, to był niewątpliwie dreszczyk emocji grać z tak światowej klasy perkusistą. Ale to nie był jedyny raz, kiedy go spotkałem. W 1999 roku odbyliśmy już wspólną trasę koncertową po Ameryce Południowej w zespole Rolanda Grapowa. Supportowaliśmy tam Gamma Ray. To też było niesamowite przeżycie. Drugim był Bon Scott w 2006 roku. Domyślam się, że to tribute band… Ale mogę się mylić, więc proszę o zdanie na temat tego projektu…? Gram w Bon Scott od roku 1996. To nie jest dla mnie projekt. To jest mój główny zespół oprócz Grave Digger od lat. I tak, zgadza się, jesteśmy zespołem oddającym hołd AC/DC z siedzibą w Hamburgu. Kolejnym zespołem, w którym działałeś krótko był Starchild. W 2014 roku zareje strowałeś partie basu na debiut, "Starchild". Pracowałeś tu ponownie z Sandro Giampietro. Szybko zrezygnowałeś… Czy obowiązki w Grave Digger wzywały, czy raczej kierunek grupy Tobie nie do końca odpowiadał? Tak naprawdę to Sandro jest moim prawdziwym kuzynem. Nazywany jest po prostu Giampietro, ponieważ jego matka, a moja ciotka, wyszła za mąż za Włocha. Sandro jest dość znany w Niemczech, ponieważ jest gitarzystą jednego z najbardziej znanych komików, Helge Schneidera. W zasadzie nagraliśmy razem drugi album "Starchild" z Michaelem Ehrem na perkusji, ale Sandro nie był z niego zadowolony, więc przez jakiś czas wszystko odstawiono na półkę. Ale nie ma między nami żadnych problemów. Po prostu nic z tego nie wyszło. Jak wspominaliśmy, szczęśliwie odnalazłeś się w Grave Digger. Od 1998 roku pełnisz rolę basisty, ale zdarza ci się również od czasu do czasu coś napisać. Pamiętasz swoje początki w tej zasłużonej formacji? Tak. Z Grave Digger wszystko zaczęło się całkiem nieźle. Nadal lubię dwa pierwsze albumy, które z nimi nagrałem, "Knights Of The Cross" i "Excalibur", to prawdziwe klasyki, jeszcze z Uwe Lulisem na gitarze.

Foto: X Wild

Jens, sytuacja na świecie wydaje się wracać

X-WILD

45


do normalności, jeśli chodzi pandemię, choć niczego nie można być na 100% pewnym. Chciałem zapytać jak udało ci się przetrwać ten czas, bez koncertów, kontaktów i tak dalej…? To był dla nas wszystkich bardzo trudny okres. Zwłaszcza, gdy jest się przyzwyczajonym do częstych podróży, jak ja. Mieliśmy kilka koncertów tu i tam, kiedy było to dozwolone, ale przez większość czasu po prostu siedzieliśmy w domu, jak większość ludzi. To było naprawdę ciężkie… Czy ten czas lockdownu może zaowocować jakimś nowym projektem czy materiałem Grave Digger? Tak, ale i tak mieliśmy zamiar napisać nowy album. Nie miało to więc aż tak dużego wpływu, choć oczywiście nie mogliśmy odbyć trasy koncertowej w związku z promocją ostatniego albumu. Skoro powoli budzą się koncerty - gdzie można będzie Cię zobaczyć na żywo w najbliższym czasie? Właściwie to nasz kalendarz na ten rok jest już całkiem zapełniony. Zaczynamy we Włoszech w maju. Wszystkiego pewny nie jestem, więc lepiej będzie jednak sprawdzić daty naszych tras na stronie internetowej. W latach 2007, 2011, 2013 Grave Digger grał w Polsce. Jak wspominasz wizyty w Krakowie, Warszawie i Szczecinie? Była jakaś okazja by zobaczyć coś więcej, Kraków ma wiele ciekawych miejsc…? Przykro mi, ale bardzo rzadko mamy okazję zobaczyć coś więcej niż lotniska i hotele w miastach, w których gramy. Tak jest na całym świecie. Czasami, okazyjnie, można zrobić mały spacer i zobaczyć kilka rzeczy. Głównie jednak jeżdżenie w trasy to naprawdę ciężka praca. To może następnym razem. (śmiech) A, tak mi się teraz nasunęło takie pytanie - jakie trasy, skoro mówimy o koncertach, w swoim życiu określiłbyś jako najlepsze? Tak ogólnie - muzycznie, towarzysko - z kim grało ci się najfajniej i były najweselsze na backstage? (śmiech) Naprawdę trudno to powiedzieć, ponieważ każdy album, każda trasa koncertowa, każdy moment w życiu ma swoją własną historię. Czasem miłą, czasem złą. Nie można więc tak naprawdę stwierdzić, co było najlepsze, a co najgorsze. Najzabawniejsze momenty mam z pewnością z moim zespołem tribute'owym dla AC/DC. Zawsze jest przy tym dużo alkoholu. (śmiech)

Bez starego przekazu, chociaż z szacunkiem dla przeszłości Duński Evil to zespół kultowy, chociaż w latach 80. nie pograli zbyt długo, więc i dorobek nagraniowy mieli niezbyt duży. Mini album "Evil's Message" przetrwał jednak próbę czasu, wciąż jest pamiętany przez starszych fanów metalu i odkrywany przez tych młodszych, których nie było na świecie w roku 1984. Perkusista Freddie Wolf, jedyny muzyk oryginalnego składu, reaktywował Evil kilkakrotnie, ale wygląda na to, że dopiero ten ostatni powrót, którego efektem jest udany album "Book Of Evil", dał zespołowi szansę na zaistnienie w pełni. HMP: Kiedy w roku 1984 ukazywał się wasz debiutancki MLP "Evil's Message" liczyliś cie pewnie na coś więcej, tym bardziej, że duńska scena metalowa była wtedy naprawdę silna, ale minął raptem rok i po Evil pozostało tylko wspomnienie? Freddie Wolf: Tak, to była nasza pierwsza płyta i zabawne było to, że zwrócono na nią uwagę dopiero po ośmiu latach. Kiedy dowiedziałem się, że egzemplarze "Evil's Message" osiągają wysokie ceny, akurat grałem na perkusji w innym zespole, który właśnie podpisał kontrakt w USA z Megaforce i Johnnym Zazulą; nie był to zespół metalowy, tylko ja z jego muzyków miałem z nim wcześniej coś wspólnego. Byliście pewnie bardzo rozczarowani ta-kim obrotem spraw, tym bardziej, że akurat wtedy Artillery wydawali debiutancki "Fear Of Tomorrow", a wasi dawni kumple z wytwórni, Mercyful Fate poszli nieco wcześniej za ciosem "Melissy", wypuszcza-jąc jeszcze bardziej perfekcyjny LP "Don't Break The Oath". Może gdyby udało się wam, tak jak im, podpisać lepszy kontrakt, to sprawy potoczyłyby się inaczej, a tak Rave-On Records nie była w stanie was wypromować, ani zapewnić należytych warunków rozwoju?

No dobrze, musimy powoli kończyć. Dla mnie to była prawdziwa przyjemność móc Cię zapytać o te parę tematów. Na koniec poproszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce i, sądzę, wielu Twoich fanów… Cóż, muszę wam podziękować za to, że macie mnie na swojej stronie. Utrzymujcie ogień, bądźcie zdrowi i słuchajcie starego, dobrego rock`n`rolla! Dzięki! Dzięki raz jeszcze i życzę dużo zdrowia! Do zobaczenia gdzieś tam, na trasie! Pozdrawiam! Adam Widełka, Szymon Paczkowski

46

X WILD

Foto: Evil

Tak było. Płyta Artillery "Fear Of Tomorrow", która została wydana rok po "Evil's Message", była dla tego zespołu wspaniałym startem, a pierwszy MLP Mercyful Fate faktycznie został wydany przez Rave-On. Pomogłem wtedy Artillery z taśmą demo; zdobyli kontrakt właśnie dzięki tej demówce nagranej w El Sound Denmark. Właśnie w tym samym studio Evil nagrywał demo, które dało nam kontrakt z Rave-On. Tradycyjny metal miewał od tego czasu upadki i wzloty, choćby pod koniec lat 90., ale zdecydowałeś się reaktywować zespół dopiero w roku 2007 - wcześniej nie było odpowiedniego klimatu czy sprzyjających okoliczności? Zgadza się, graliśmy koncert na Keep It True w 2008 roku, już wtedy miałem na liczniku wiele lat spędzonych za perkusją, ale przez ten czas nigdy nie grałem heavy metalu. Właśnie wtedy usłyszałem Gojira, byłem oszołomiony i wciąż jestem. Ten powrót nie odbił się jakimś szerszym echem, ale jego niewątpliwym plusem było to, że w roku 2015 wydaliście debiutancki album "Shoot The Messenger"? Po 2012 roku znów zostałem sam, nikt inny w zespole nie miał nowych pomysłów, a moje


jakiś relikt z przeszłości - takie było założenie, żeby połączyć stare z nowym w jedną, ekscytującą nie tylko dla was, ale też fanów całość? Poznałem Tue w latach 90.; grał wtedy w Pixie Killers, więc miłą niespodzianką było ponowne spotkanie z nim przy okazji tej płyty. Ludzie mówią, że jest to jeden z najlepszych inżynierów, mający dobrą rękę do wielu muzycznych gatunków, do tego to bardzo utalentowany i spokojny człowiek.

nie bardzo się chłopakom podobały. Jednak nie przejmowałem się tym, to był dla mnie mały krok we właściwym kierunku, bo znów zacząłem grać na gitarze. Evil już nigdy nie osiągnie takiego sukcesu jak w 1984 roku, bo większość jego starych członków zespołu nie żyje, a ja już wiele lat temu obrałem swoją drogę, chociaż znowu uwielbiam grać ciężką muzykę, jak w latach 80.

To chyba najlepsze podejście, bo skoro nowa muzyka kręci was już na etapie prób i pow stawania demówek, to jest spora szansa, że porwie również słuchaczy, którzy docenią nie tylko muzyczną jakość tego materiału, ale również szczerość waszego podejścia? Masz absolutną rację, jestem wszystkim bardzo wdzięczny za poświęcenie czasu i przesłuchanie naszego nowego albumu "Book Of Evil". Ale nigdy już nie usłyszycie starego stylu i przekazu Evil, aktualnie wiele zespołów gra taką muzykę o wiele lepiej. "Book Of Evil" to wyłącznie premierowe

Był to jednak właściwie twój solowy album, zrealizowany tylko z pomocą wokalisty Sorena Nico Adamsena, znanego choćby z Artillery - brakowało ci tego pełnego składu, dlatego już po dwóch kolejnych latach ponownie reaktywowałeś zespół? Tęskniłem za ludźmi, którzy chcieliby grać ze mną muzykę, a nie tylko pić piwo.

twórczość? Jestem tym przytłoczony, bardzo za to dziękuj. Czasy się zmieniły, dziwi mnie to, że ten stary materiał wciąż żyje. Pandemia opóźniła premierę "Book Of Evil" czy przeciwnie, dała wam więcej czasu na dopracowanie i nagranie tego materiału? Bardziej chodziło o zgranie ludzi, którzy byli zaangażowani w powstanie "Book Of Evil", w tym również mnie. Myślę, że nadal potrzebuję takiego szlifu. Myślę, że nagrywanie "Book Of Evil" trwało zbyt długo, ale dla nas najważniejsze jest to, że mogliśmy to wspólnie. Sytuacja branży muzycznej jest teraz korzystna o tyle, że można już myśleć o koncer tach - planujecie już pewnie jakieś występy, gdzie będzie można usłyszeć Evil na żywo w sezonie letnim, może na jakichś festiwalach? Jak na razie zagraliśmy dziewięć odkąd powróciliśmy, ale mamy dobry zespół, więc będzie ich teraz już tylko więcej. Na pewno mogę obiecać, że zawsze będę nagrywać nową muzykę; teraz pracuję nad solowym albumem oraz nad tym, aby wznieść Evil na jak naj-

Nie było opcji powrotu oryginalnego składu, choćby z wokalistą Perem Hansenem, musiałeś postawić na nowy zaciąg, bo dawni kumple już od dawna nie mieli nic wspólnego z muzyką? To prawda, próbowałem, ale się nie udało. Oryginalny line up na zbyt długo rozstał się z muzyką; mimo tego, ze wciąż mieli właściwe podejście, zapomnieli jednak, że obecnie trzeba pracować jeszcze ciężej, bo w dzisiejszych czasach jest ogromna ilość świetnych zespołów. Jednak wiek nie ma tu chyba nic do rzeczy, skoro od lat 80. byłeś znany jako perkusista, a dopiero niedawno przerzuciłeś się, tak na serio, na gitarę? Zacząłem grać na gitarze w 1978 roku, a siedem lat temu odkryłem, że mogę grać na gitarze jak na perkusji. Teraz, mając dzięki temu większe możliwości, zajmuję się i melodią, i rytmem. Tworzenie partii gitar jest dla mnie łatwe; myślę też, że nie rajcuje mnie już granie ciężkich partii perkusji. Kocham być wolny i nie obchodzi mnie, czy jest to właściwy styl, muzyka jest większa niż mali ludzie z małymi fiutami. Koniec końców zebrałeś więc świetny skład, z wokalistą Martinem Steene na czele - od razu było dla was jasne, że nie będziecie odcinać kuponów od przeszłości, powstanie nowego materiału było tylko kwestią czasu? Tak Martin jest młody, ale jego głos świetnie pasuje do lat 80., kiedy w zasadzie się urodził. Nigdy nie żałowałem, że podjąłem się współpracy z nim, bo wciąż świetnie się bawimy tworząc razem muzykę Wydaje mi się, że współpraca z Tue Madsenem wyniosła was na nowy poziom, bo gracie klasycznie, ale nie brzmicie niczym

Foto: Evil

kompozycje? Niektóre z nich brzmią tak klasycznie, jakby powstały w latach 80... Staramy się mieć taką samą frajdę, jaką mieliśmy w latach 80., tworząc "Evils Message" o to właśnie chodzi w życiu, o posiadanie przyjaciół, którzy będą grać i wspólnie dyskutować. Nie możemy kopiować siebie, ale możemy wspominać tę radość i próbować odtworzyć ten dawny entuzjazm. Cały czas masz więc w sobie tego dawnego ducha, mimo prawie sześćdziesiątki na karku jesteś tym samym dzieciakiem, który z wypiekami na twarzy kupował pierwsze albumy Judas Priest, Accept czy Iron Maiden, starając się później grać i komponować tak, jak jego mistrzowie? Tak jest, stara dusza, a do tego melodyjne utwory z dużą mocą.

wyższy poziom. Liczę, że nie ograniczycie się tylko do pro mowania najnowszego albumu, ogrywacie też na próbach klasyki z "Evil's Message" i nowa setlista zadowoli waszych wszystkich fanów niezależnie od wieku? Nie będę się ograniczał do promowania jedynie najnowszej muzyki, zawsze będę grał kilka utworów Evil z 1984 oraz 2015 roku, o ile tacy mili ludzie jak ty będą chcieli tego słuchać. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Oczywiście to nie ta sama skala, ale masz pewnie satysfakcję wiedząc, że dla wielu fanów czy zespołów "Evil's Message" jest bardzo ważnym materiałem, że ta płyta odcis nęła na nich swe piętno, miała wpływ na ich

EVIL

47


A TRIBUTE TO WILLIAM J TSAMIS Hołd złożony Muzykowi Williama J Tsamisa znamy głównie z grającego epicki metal Warlord. Niestety formacja była jedną z tych bardziej niedocenianych. Jednak wśród fanów tej grupy byli tacy, co daliby się za nią pokroić. Do takich osób należy szef cypryjskiej wytwórni Pitch Black Records, Phivos Papadopoulos. Wpadł on na pomysł, aby uczcić pierwszą rocznicę śmierci Williama J Tsamisa, wydając album "A Crack in the Sky - A Tribute to William J Tsamis". Jest on wspaniałym hołdem dla tego artysty, który złożyli jego młodsi koledzy ze współczesnej sceny klasycznego heavy metalu. O szczegółach powstania tego krążka, mówi główny winowajca. Z pewnością ułatwi to Wam podjęcie decyzji z zapoznaniem się z zawartością płyty. Dla mnie sama osoba Tsamisa jest gwarantem czegoś niezwykłego, poza tym warto o takich artystach pamiętać i tę pamięć przekazywać młodszym pokoleniom. Także zapraszam do zapoznania się z wypowiedziami Phivosa na temat całego przedsięwzięcia. HMP: Skąd pomysł na wydanie hołdu dla Williama J Tsamisa? "Chodziłeś" z tym zamiarem przez dłuższy czas, czy też idea i jej opracowanie powstało w jednej chwili? Phivos Papadopoulos: Pomysł przyszedł mi do głowy kilka dni po smutnej wiadomości o jego śmierci w maju 2021r., a planowanie całego przedsięwzięcia rozpocząłem miesiąc później. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo - zdecydowałem, że chcę to zrobić oraz, że chcę zrobić to jak najlepiej. Potem wykonałem kilka telefonów, omówiłem sprawy z managementem Warlorda i wszystko zaczęło się kręcić... Dlaczego tribute dotyczy ogólnie Tsamisa, a nie tylko zespołu Warlord, który jest dość znaną marką wśród fanów metalowego podziemia? Cóż, przede wszystkim z tego prostego powodu, że jest to uhonorowanie konkretnego muzyka, którego już z nami nie ma, a nie jego zespołu. Dlatego zazwyczaj w takich przypadkach warto spróbować zawrzeć na płycie jebo różne utwory, jeśli pracował on nad różnymi projektami. Pomyśl na przykład o albumie w hołdzie Ronnie'go Jamesa Dio, na którym moim zdaniem powinny znaleźć się utwory z jego kariery w Rainbow, Sabbath i oczywiście Dio. Dokonania Lordian Guard czy Lordian Winds to zupełnie inne światy muzycznie i filozoficzne, niż ten znany z Warlord. Dlaczego mimo wszystko postanowiłeś połączyć te światy?

Z powodów, które wyjaśniłem powyżej, i nie ma znaczenia, że niektóre z jego innych projektów były inne niż Warlord. To jest hołd złożony osobie, muzykowi. Uznałem więc, że należy podjąć próbę włączenia muzyki również z innych projektów artysty. Jeszcze raz powtarzam, nigdy nie uważałem tego za hołd dla Warlorda, a poza tym nie zapominajmy, że były już jeden czy dwa takie tributy. Jak dobierałeś utwory do tego tributu? Czy to były utwory specjalnie przygotowane na to wydawnictwo? Czy skorzystałeś już z gotowych, nagranych coverów? Wszystkie utwory są zupełnie nowymi nagraniami. Nie chciałem zamieszczać żadnych wcześniej wydanych utworów. Projekt, który wymyśliłem, był stosunkowo prosty. Nie chciałem zwyczajnie "przypisywać" konkretnych utworów do któregoś z zespołów, zamiast tego poprosiłem ich o wybranie czterech lub pięciu ulubionych utworów i przesłanie ich do mnie w ułożonej kolejności, tak abym mógł dokonać pewnych "zmian i dopasowywania" pomiędzy kapelami. Na szczęście nie było żadnych poważnych "konfliktów" między zespołami, jeśli chodzi o wybór utworów, więc wszystko poszło gładko. Które utwory z "A Crack In The Sky" uważasz za najbardziej udane i dlaczego? Cóż, nie potrafię wybrać takiego jednego utworu, zauważ, że nie było nawet singla promującego w momencie ogłoszenia i wydania albumu. Wszystkie kompozycje są na swój sposób wyjątkowe, a wszystkie zespoły dały z

Foto: Janis Dolas

48

A TRIBUTE TO WILLIAM J TSAMIS

siebie wszystko i myślę, że w każdym z nich wyraźnie widać miłość i szacunek, jakimi darzą Tsamisa. Chyba jedynym utworem, który się wyróżnia jest outro... Powód, dla którego mogę tak powiedzieć i dlaczego mam takie uczucia w związku z tym utworem, można zrozumieć dopiero po wysłuchaniu go... Ciężko było namówić te wszystkie zespoły do współpracy? Tak naprawdę to nie było wcale takie trudne. Wystarczyło tylko napisać kilka maili i gotowe. Nie zapominaj, że zacząłem nad tym pracować bardzo wcześnie (lato 2021), więc było mnóstwo czasu na dyskusje, wymianę myśli i pomysłów z różnymi zespołami. Czy osoba Williama J Tsamisa i jego muzy ka jest ważna dla tradycyjnego metalu? Była i będzie inspiracją dla innych? Jest on oczywiście niezwykle ważny i stanowił inspirację dla wielu ludzi. Przynajmniej dla tych z nas, którzy mieli szczęście go odkryć, bo jak wiemy, niestety nigdy nie osiągnął takiej sławy, na jaką naprawdę zasługiwał. Ale, jak mówię, to sprawia, że jest to jeszcze większy skarb dla nas, którzy mieli szczęście go odkryć. Czy do podkreślenia zasług Tsamisa ma również służyć specjalna sekcja "In Memoriam" umieszczona w książeczce? Tak, we wkładce do płyty znajdują się słowa o Billu od każdego z uczestniczących zespołów. Znajdują się tam również wypowiedzi zaproszonych przeze mnie osobistości z branży, z których większość była w jakiś sposób związana z Billem. Są to między innymi Brian Slager, Joacim Cans, Jack Starr, Rick Anderson i inni. Uważam, że noty do tego konkretnego albumu są bardzo ważne i dlatego w dniu wydania albumu, na naszej stronie internetowej udostępniona została za darmo, i na zawsze tam pozostanie, specjalna cyfrowa wersja książeczki, którą każdy będzie mógł obejrzeć lub pobrać. Tytuł tributu to także tytuł instrumentalnej kompozycji kończącej album. Skąd pomysł na ten instrumentalny utwór? Co oznacza jego tytuł? Dlaczego wymyślenie i wykonanie go powierzyłeś Socratesowi Leptosowi wykładowcy muzyki z European University Cyprus? Tytuł albumu to oczywiście wers zaczerpnięty z jednego z najlepszych i moich ulubionych utworów Warlorda ("Deliver Us From Evil"). Od początku wiedziałem, że tytuł musi nawiązywać do jednej z kompozycji Warlorda, ale jednocześnie musi mieć jakieś znaczenie lub symbolikę. Było wiele możliwości wyboru, ale w końcu zdecydowałem się na ten. Co ciekawe, jest to kawałek, który nie znalazła się na kompilacji, a to dlatego, że nie chciałem go tam umieścić. Ponieważ w tym konkretnym przypadku uznałem, że jest to jeden z tych momentów, kiedy się mówi, że niektórych rzeczy lepiej nie ruszać. Jednocześnie nie mogłem żyć bez uwzględnienia go w jakiś sposób. I właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, żeby poprosić mojego dobrego przyjaciela, Socratesa Leptosa, o stworzenie pięknej kompozycji, która zamknęła by album. Socrates jest niesamowitym gitarzystą (on naprawdę ma doktorat z gry na gitarze, więc czasem dokuczamy mu, nazywając go "doktorem gitary"!) i wiedziałem, że mogę mu zau-


fać w tej kwestii. Nie mogłem użyć tytułu pieśni, ponieważ nie chciałem wprowadzać ludzi w błąd, że to jest cover, dlatego wybrałem tytuł albumu, który moim zdaniem bardzo pasuje w tym konkretnym przypadku. Mark Zonder perkusista i współzałożyciel Warlord jest autorem przedmowy do albumu. Rozumiem, że zaakceptował powstanie tego tribiutu, a czy słyszał wszystkie utwory, może któryś z nich szczególnie mu się podobał? Nie jestem pewien, czy ma jakiś ulubiony kawałek, ale w czasie naszej rozmowy nic o tym nie wspomniał. Chociaż jestem pewny, że musi jakiś mieć. Pewnie chce to zachować dla siebie... Jak ogólnie oceniasz muzyczne dokonania zespołu Warlord. Widzisz w nich same plusy czy dostrzegasz też jakieś minusy? Myślę, że potrzebowalibyśmy całego miejsca w czasopiśmie, abym mógł właściwie odpowiedzieć na to pytanie! Oczywiście miał swoje wady, ale zalet jest o wiele więcej! Jak już wspomniałem, niestety zespół nigdy nie zdobył tak wielkiego uznania, na jakie naprawdę zasługiwał. Osobiście uważam, że na początku swojej kariery nie mieli szczęścia do dobrego menedżera, który pomógłby im wznieść się na wyżyny kariery. W roku 2002 Warlord wydał album "Rising Out of the Ashes". Śpiewa na nim Joacim Cans. Jak uważasz czy Cans odnalazł się na tym albumie i jak ogólnie oceniasz "Rising

Out of the Ashes"? Cans jest świetnym wokalistą. Uwielbiam jego głos, także trud, który włożył w "Rising Out of the Ashes", oraz oczywiście jego pracę z HammerFall. Z pewnością w każdym kraju będzie miał swoich "przeciwników". Dotyczy się to oczywiście także wielu innych wokalistów, to nie tylko przypadłość Cansa. "Rising Out of the Ashes" to bardzo dobry album, mimo, że większość utworów jest nagranych ponownie. Nie zapominajmy, jak ważne dla fanów było pojawienie się nowego albumu Warlorda po prawie 20 latach od wydania "And the Cannons of Destruction Have Begun..." z 1984 roku! William J Tsamis był naukowcem, filozofem, wykładał na uczelni itd. Próbowałeś poznać jego spojrzenie na otaczający go świat? Jak myślisz, jak jego wiedza, intelekt, spojrzenie na świat miała wpływ na pisaną przez niego muzykę? Uważam, że wszystko, co "wchłaniamy" w naszym życiu jako wiedzę, ma ogromny wpływ na naszą twórczość, czy to muzyczną, malarską, poetycką czy inną. Tak więc oczywiście jestem przekonany, że intelekt Tsamisa miał znaczący wpływ na komponowaną przez niego muzykę, jak zresztą przez każdego innego artystę. Część tej wiedzy ma oczywiście również związek z dorastaniem, wartościami rodzinnymi, muzyką z dzieciństwa, i tak dalej, i tak dalej...

tym jako płyta winylowa. Wydaje mi się, że właśnie ta wersja będzie najważniejsza dla fanów Warlord i Williama J Tsamisa... Tak, oczywiście! Album ukaże się jako podwójne LP jeszcze w tym roku i już teraz cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Ale zainteresowanie jest również duże w przypadku innych formatów - album został także wydany w specjalnej edycji "CD-Book", która jest piękną książką w twardej oprawie o wymiarach 20X 20cm, limitowaną do 100 egzemplarzy. Ta edycja została już wyprzedana w przedsprzedaży. Jest też oczywiście digipak, które jest kolejnym świetnie wyglądającym wydaniem, ponieważ jest to trzypanelowy digipak deluxe. Na koniec dodam, że album jest oczywiście dostępny we wszystkich sklepach cyfrowych.

"A Crack in the Sky - A Tribute to William J Tsamis" ukarze się w kilku formatach w

Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


ponować więcej utworów na nowy album. Oczywiście jest taka możliwość. Jestem w szoku, że napisałeś "Blackout" w tak młodym wieku, bo to zawsze był jeden z moich ulubionych numerów Skull Fist! A "Ride The Beast"? "Ride The Beast" napisałem, gdy miałem 16 lat (śmiech).

Na desce jeżdżę tylko do Skull Fist To była bardzo słodko-gorzka rozmowa. Skrajne emocje targały mną właściwie już od momentu ogłoszenia nowego wydawnictwa Kanadyjczyków ze Skull Fist, "Paid in Full". Z jednej strony cieszy, że zespół nie zatrzymał się po zakończeniu współpracy z Nestą, z drugiej to średnia okładka, powtórki w trackliście, odświeżone wersje starych numerów brzmiące gorzej, niż pierwowzory. Kwestię brzmienia Zach Schottler postawił jasno - Skull Fist nareszcie brzmi tak, jak zawsze powinien. Czy stanie się tak również dzięki nowemu gitarzyście grupy? Jak odnaleźć się w branży muzycznej, gdy przez sytuację na świecie spędzasz tyle czasu w samotności, że stajesz się multiinstrumentalistą? Dlaczego twórczość solowa daje więcej radości? I - przede wszystkim - dlaczego z jazdy na desce i słuchania punk rocka się nie wyrasta? O wszystkim Zach opowiedział w naszej rozmowie, z typowym dla siebie, co widać choćby po ostatnich tutorialach, humorem choć, niestety, często czarnym. Zach Schottler: Daj mi chwilę, tylko zejdę na dół. Muszę włączyć piecyk, bo jest tu cholernie zimno. Co u ciebie słychać? Z jakiego kraju się łączysz?

Na nowej płycie, "Paid in Full" znalazły się

że z 10 na 15 metrów, z dwoma innymi kolesiami w rozpadającym się budynku. Pamiętam, gdy ktoś włamał się do domu i kiedy spałem, ukradł jedzenie z mojej niewielkiej lodówki. O mój Boże. Wyobraź sobie, że nie ukradł nic innego. To było całkiem zabawne. (śmiech) Spałem wtedy na łóżku, a dwóch innych kolesi na podłodze. Dzieliliśmy się, co noc ktoś inny dostawał łóżko. Mimo braku wygód, ci złodzieje, co zaskakujące, i tak nas nie obudzili. Takie to były czasy! Wracając, ja po prostu bardzo lubię te kawałki. Wydaje mi

nowe wersje utworów, które już wcześniej wydaliście, "Heavier than Metal" czy "Blackout". Skąd decyzja, by nagrać je na nowo? To ukłon w stronę poprzednich płyt, pojawiły się nowe pomysły na te kawałki, a może miały one po prostu "domknąć" tracklistę? Te utwory wywołują we mnie nieco uczucie nostalgii, ponieważ byłem bardzo młody, gdy je napisałem. Wiesz, wydaje mi się, że gdy skomponowałem "Blackout", miałem 19 lat. To był zupełnie inny okres w moim życiu. Szalone czasy. Myślę, że powstał, gdy mieszkałem w bardzo małym pokoju, mającym mo-

się, że EP-ka, którą nagraliśmy, i tak ostatecznie przepadnie. Wiesz, wielu ludzi nie patrzy wstecz, nie słucha już EP-ek ani demówek. Słuchają tylko albumów. Właściwie pieprzyć to, dziś słuchają już tylko singli, a niektórzy nie potrafią wysłuchać do końca nawet jednej piosenki. Więc co to za różnica? Pomyślałem, że fajnie będzie wznowić te numery. Wydaje mi się jednak, że o ile pasują do tej płyty pod względem muzycznym, to nieszczególnie pod względem tekstowym, może "Blackout", ale głównie chodziło w nich o dobrą zabawę. Można też się kłócić, że po prostu nie mam już weny i nie dałem rady skom-

HMP: Cześć Zach, wszystko w porządku! Dzwonię do ciebie z Polski, to rozmowa dla magazynu Heavy Metal Pages. Możemy zaczynać? Cool! Pewnie.

Foto: Skull Fist

50

SKULL FIST

(śmiech). Wolę "Blackout", może dlatego, że uwielbiam nawiązania do muzyki klasycznej. Wiem, że twoje życie też się zmieniło, gdy pierwszy raz usłyszałeś Malmsteena. Co było na tyle wyjątkowe w jego muzyce, że zmieniłeś swój styl gry z chamskich power chordów na granie arpeggios? Gdy pierwszy raz go usłyszałem, po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Nie mogłem uwierzyć w to, że to w ogóle jest gitara! Myślałem: "kurwa, przecież nie tak brzmi ten instrument, przyznaj się!". To była taśma, tak, kaseta. "Rising Force" to pierwszy album Malmstenna, który kupiłem. Tytułowy kawałek... Gdy zagrał solówkę... Kilka tygodni nie mogłem się pozbierać. Zaprosiłem nawet kumpla, który też kupił sobie gitarę, żeby przesłuchał ten numer i powiedział, co myśli. Spojrzał na mnie i stwierdził: "Gościu, co jest, kurwa?". Nie mieliśmy wtedy internetu i naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje w tym utworze. Gdy pierwszy raz zyskaliśmy dostęp do sieci, byliśmy piętnasto-, szesnastolatkami i jak każdy nastolatek, przy pierwszym kontakcie z tym narzędziem szukaliśmy różnych głupot. Muzykę wyszukiwałem naprawdę okazjonalnie, to głównie było jakieś idiotyczne gówno, jak kompilacja ludzi, którym nie wychodzą tricki na deskorolce (śmiech). I wywiady z Marylinem Mansonem, bo za dzieciaka naprawdę go lubiłem. Tak, wiem, dziś jestem pewny, że jego kariera jest zrujnowana i jestem świadomy wszystkich złych rzeczy, które zrobił, ale wtedy byłem tylko dzieciakiem, co nie? Wracając do pytania, zajęło mi wieki, zanim dowiedziałem się, że Malmsteen naprawdę potrafi robić takie rzeczy z gitarą, że to w ogóle jest prawdziwy pieprzony człowiek i prawdziwy pieprzony instrument. Mogłem przysiąc, że to klawisze, ale mój przyjaciel, który był niezłym gitarzystą wyjaśnił mi, że to na pewno nie keyboard. Dalej jednak nie mieściło mi się w głowie, że da się własnymi dłońmi wydobyć z gitary takie dźwięki. Nie było takiej możliwości. Kłóciliśmy się tak długo, że w końcu przyznałem mu rację, ale byłem wkurzony, bo zrozumiałem, że jestem przegrany już na starcie. Tak dobry nie byłem nawet w swojej głowie. Myślałem, że nawet ćwicząc osiem godzin dzień w dzień i tak nie uda mi się przynajmniej zbliżyć do tego poziomu. Czułem, że nie dam rady. Nie potrafiłem skupić się na trzydzieści minut, co dopiero na kilka godzin, co pozostało mi zresztą do dziś. Wiesz, naprawdę nie jestem w stanie grać dłużej, niż trzydzieści minut, to się po prostu nie zdarza. Żadnej czynności nie mogę wykonywać dłużej, niż przez godzinę, niezależnie od tego, co to jest. Mogłabyś kazać mi jeść pieprzony pudding, albo pudełko ciasteczek, ale po trzydziestu minutach, do godziny, stwierdziłbym, że mam to gdzieś i dłużej już nie mogę. (śmiech) Tak samo było z grą na gitarze. Próbowałem uczyć się zagrywek Malmsteena, ale nawet dziś nie jestem w stanie zagrać żadnego jego utworu w całości. Po prostu wybierałem poszczególne partie, które wydawały mi się ciekawe i to je próbowałem rozpracować.


Dziś patrzę na wszystkich tych bohaterów z YouTube'a, którzy potrafią bezproblemowo grać numery Malmsteena. Są tak dobrzy, że to aż zabawne. Ja nigdy nie prosiłem Boga o podobną cierpliwość, choć oczywiście uwielbiam słuchać takich talentów. Tak samo się czułem, gdy usłyszałem Eddiego Van Halena i jego "Eruption", wtedy też nie chciałem uwierzyć, że to jest gitara. Mimo problemów z ćwiczeniami, piszesz porządne, klasyczne kompozycje dokładnie tak, jak Malmsteen. Bardzo podobała mi się ostatnia miniatura na gitarę klasyczną, "For a Friend", którą wrzuciłeś na swojego Facebooka. Czy aranże na gitarę klasyczną są dla ciebie trudniejsze, niż pisanie heavy metalowych numerów na elektryczną? Właściwie to główna różnica jest taka, że utwory na gitarę akustyczną i klasyczną uważam za przyjemniejsze niż heavy metal, szczególnie to, co piszę dla Skull Fist. Tam nie możesz zrobić zbyt wiele, jeśli wiesz, co mam na myśli. W przypadku heavy metalu możesz zrobić tylko to, co podpada pod ten gatunek. Tylko tyle. To pewne ograniczenie. Oczywiście, można przesuwać tę granicę, ale nigdy nie znajdzie się tam miejsce dla takich utworów, jak "For a Friend". To się po prostu nie zdarzy. Przynajmniej ja nie mógłbym tego zrobić. Ale w kawałkach Skull Fist pojawiały się intra w podobnym stylu, też grane na akustyku. Tak, oczywiście, możesz wrzucić do heavy metalowego numeru kilka sekund w takim stylu, ale nigdy nie będzie to całość. Dla mnie, pisanie muzyki dla Skull Fist opiera się na jednej, konkretnej emocji, której doświadczam. Kieruje mną konkretne uczucie, które potrafię dokładnie nazwać i dobrze wiem, gdzie je umiejscowić. I to miejsce jest w Skull Fist. Ale gdy doświadczam innego rodzaju emocji, które mogą być nawet podobne, wolę mieć dodatkową przestrzeń, gdzie mogę je uzewnętrznić. W kwestii komponowania, pisanie mojej własnej muzyki, nie zespołowej, jest o wiele prostsze, bo nie muszę decydować się na żaden konkretny styl. Nigdy nie zamknąłem się w konkretnym gatunku, jeśli chodzi o moją solową twórczość, nawet nie próbowałem tego nazwać. Piszę to, co mi się po prostu podoba. A w przypadku Skull Fist, nadal zamykam się w konkretnym, muzycznym pudełku. Tak to wygląda. Komponowanie dla siebie nie jest jedynym, co daje mi radość, to po prostu inny rodzaj tej radości. Gdybym nie bawił się dobrze, w ogóle bym tego nie robił. Z pewnością w każdym gatunku jest miejsce na dobrą zabawę. W przypadku heavy metalu zabawą jest rozkręcony gain, głośność, szaleństwo... Wiesz, dopiero wtedy coś czujesz. Z kolei w piwnicy czuję się trochę silniejszy. Na przykład teraz, mam na sobie dresy, a czuję się tak, jakbym mógł góry przenosić! Enforcer stwierdził raz w jednym z wywiadów, że nagrywając "Zenith" czuli się tak, jakby w pewnym momencie doszli do ściany. Jak być "cięższym niż metal" w okresie przebudzenia heavy metalu, gdy wszystko wydaje się nudne i powtarzalne? Być może recepta to cofnąć się jeszcze dalej? Na nowej płycie jest sporo proto-heavy riffów, np. w "Madman" czy "Paid in Full", albo "For the Last Time" z sekcją przypominającą "Snowblind" od Black Sabbath.

Nigdy nie myślę zbyt dużo o takich rzeczach. Wiesz, to nie jest coś, co można zaplanować. Nie myślę o nowej scenie NWOTHM. To nie jest coś, na co chciałbym poświęcać czas. Wszyscy, którzy ją tworzą po prostu sobie istnieją, to ich własne życie. Robią to, co do nich należy, a na mnie nie ma to żadnego wpływu. Ja w tym czasie siedzę w mojej piwnicy, w brudnych spodniach dresowych i piszę piosenki. Gdy siedzę tu za długo, co mogę wywnioskować po tym, jak okropnie śmierdzę, idę się przebrać. A potem wracam pisać więcej piosenek. Tak więc nie myślę zbyt dużo o tych sprawach, nie interesuje mnie kariera. Po prostu lubię komponować, kariera muzyka nigdy nie była dla mnie celem samym w sobie. Nie mam też życia towarzyskiego, to znaczy żadnych bliskich przyjaciół. Ja tylko siedzę w do- Foto: Skull Fist mu i robię muzykę, a to, jak inni ludzie się w nią angażują, nie jest zależne ode mnie. To nie ja decyduję, czy nasz pierwszy, czy ostatni album przypomina to i to. Fajnie, ale nie było to moją intencją. Jeśli dostrzegasz konkretne wpływy w nowych kawałkach, to naprawdę cool. Możesz decydować o czymkolwiek chcesz. Każdy może decydować za siebie w każdej kwestii, po prostu za tym, co robię, nigdy nie stała żadna teoria. I zupełnie szczerze, nie uważam tego za dobrą rzecz. Tak to tylko naturalnie wychodzi. Najpiękniejsze w tworzeniu muzyki jest to, że o niczym się nie myśli. Pracując nad piosenką płynie się z prądem i coś się po prostu wydarza. To jak dotyk Boga. Skull Fist działa teraz jako trio, ale zawsze byliście znani z gitarowych pojedynków, więc prawdopodobnie próbujecie się teraz z nowym gitarzystą. Czy czuje presję związaną z zastąpieniem Nesty? Nie planowaliś cie, na przykład, wrócić do starego line-upu i znów połączyć siły z Sir Shredem? Właściwie to Sir Shred napisał do mnie dwa dni temu. Nie rozmawiałem z nim przez dłuższy okres, ale co jakiś czas dawał znak życia. Wiesz, dorastałem z nim, więc znamy się całkiem nieźle. Obaj mieszkaliśmy w małym miasteczku dziesięć godzin na północ. Był w nim gitarowym bogiem i nienawidziłem go za to. To dlatego, że był tak dobry. Dzisiaj ma swoje życie. Ma dzieci, ożenił się, tak jak nasz stary perkusista, więc ich powrót nie jest czymś, co mógłbym kiedykolwiek rozważać. Nie dlatego, że nie cenię Shreda, tylko dlatego, że jestem świadomy, że coś takiego po prostu nie jest możliwe. Co do zastąpienia Johnnego... To trudne. Najgorszą częścią całego tego gówna jest dla mnie znalezienie kogoś zupełnie nowego, kogo nie będę znać. A tego nie jestem w stanie zrobić. To musi być ktoś, z kim mam dobry kontakt. Nie jestem w stanie poradzić sobie z całkowicie obcym kolesiem, w końcu mam już 35 lat. Lubię wychodzić z ludźmi, ale ze znajomymi, po prostu robić swoje. Casey

jest ze mną w zespole od kiedy był pieprzonym dzieciakiem. Gdy dołączył do Skull Fist, miał 18 lat, a JJ też jest już w szeregach od siedmiu lat. Niemożliwym jest dla mnie poszerzyć ten skład o kogoś zupełnie nowego. Na szczęście dla mnie, koleś, który potencjalnie zostanie nowym gitarzystą Skull Fist i z którym obecnie pracuję, to osoba, którą znam od ponad dziesięciu lat. To świetna sprawa. Dobrze jest działać z kimś, kto wie, kim jestem. Nie muszę traktować go w specjalny sposób. Co najważniejsze, znamy swoje charaktery. Twój perkusista, JJ, założył z Nestą drugi projekt, Thunderor i również wydali w tym roku album. Czy wpłynęło to na pracę nad Paid in Full, bo JJ musiał dzielić swój czas na nagrywanie pomiędzy Skull Fist i inny zespół? Oba albumy miksował Chris Snow, więc może paradoksalnie to coś ułatwiło. Zabiłbym JJ'a, gdyby nie znalazł na to czasu. Musiałby zginąć. Jeśli grasz ze mną w zespole, nie wolno ci robić nic innego. To 100% Skull Fist albo nic. (śmiech) Wiem, wiem, żartuję. Nagrywaliśmy oddzielnie. Muzyka na "Paid in Full" była skończona już w 2020r., a dokładniej w lutym. Opóźnialiśmy wydanie płyty z myślą o trasie, w którą moglibyśmy ruszyć, gdyby skończyła się pandemia. Ale tak się

SKULL FIST

51


nie stało. Stwierdziliśmy, że pieprzyć to i wydamy album bez względu na okoliczności. Tak więc te dwie rzeczy, płyta Skull Fist i płyta Thunderor, nigdy ze sobą nie kolidowały. Chociaż im tego nie mówiłem, widziałem, jak grają na żywo nie tak dawno temu. Wciąż uznaję Johnny'ego za przyjaciela. Wciąż go lubię. Nadal jesteśmy dobrymi kumplami. Wiesz, nie ma w tym nic dziwnego, po prostu uważam, że nie dogadywaliśmy się muzycznie, ale to nie tak, że nie dogadywaliśmy się prywatnie. Poszliśmy w dwóch różnych kierunkach i trwało to całymi latami. Zdecydowałem po prostu, że choć jesteśmy świetnymi przyjaciółmi, nie powinniśmy grać razem w zespole. To nie do końca działało tak, jak powinno. Myślę, że teraz planują się na mnie zemścić. Nie no, oczywiście znów żartuję. (śmiech) (śmiech) Poza wspomnianym już Chrisem Snowem, nad płytą czuwał też Eric Rats, człowiek od miksu, który współpracuje z wa-

których powstawało, ale to było osiem lat temu. Dziś lubię słyszeć wszystko selektywnie. Chcę słyszeć bas. Przy obecnym brzmieniu, gdy chcę wyłapać bas, to bez problemu go wyłapuję. Dokładnie. I to mi się podoba jestem w stanie wyizolować każdy instrument, na którego słuchaniu akurat chcę się skupić. W przypadku starego brzmienia z toną reverbu to było niemożliwe i zajęło mi lata, by to zrozumieć. Nie można czegoś takiego robić. To jedna wielka masa pieprzonego dźwięku. Wiesz, co mam na myśli? Słuchasz czegoś takiego i zastanawiasz się: "hm, ciekawe, co gra tutaj bas". I nie jesteś w stanie tego usłyszeć! Równie dobrze może tam wcale nie być basu, kto wie? Gdy cofam się w czasie i słucham "Chasing the Dream", ogólnie brzmi to dobrze. Ale zorientowałem się, że nie jest to brzmienie, które by mi się podobało. Ok, lubiłem wiele zespołów z tamtego okresu, które używały takiego brzmienia, ale nie tego szukałem. Teraz nareszcie to znalazłem. Być może za rok uznam, że jednak go nienawidzę. Nie

Foto: Skull Fist

mi od "Chasing the Dream". Za co najbardziej cenisz tę współpracę, bo skoro każdy album brzmi nieco inaczej, to raczej nie trzymacie się jednej osoby tylko ze względu na charakterystyczne brzmienie, musi stać za tym coś innego. Cóż, tak, jak wspominałem, nienawidzę poznawać nowych ludzi. Znałem już to studio, znałem człowieka, który jest jego właścicielem. Wiedziałem, czego mogę spodziewać się po Ericu. Decydując się na współpracę z nim, ominąłem potencjalne problemy związane ze współpracą z kimś zupełnie obcym. To dużo prostsze. Poza tym, oczywiście, jest świetny w tym, co robi, a mógłbym trafić na kogoś, kto nie ma o tym pojęcia. Myślę, że przyczyną, dla której każdy nasz album brzmi inaczej jest to, że nie mam pojęcia, co robię ja sam. Zielonego. Podejmuję przypadkowe decyzje, które akurat wpadną mi do głowy. Tym razem nie mam jednak wątpliwości, że w przypadku "Paid in Full" nareszcie osiągnąłem brzmienie, które mi się podoba, nareszcie perkusja, wokal czy gitary nie toną w reverbie. Wcześniej były nim kompletnie przemoczone. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że "Chasing the Dream" brzmiało nieźle jak na czasy, w

52

SKULL FIST

mam pojęcia. To zrozumiałe. Zmieniając temat, zwróciłam uwagę na pamiątki, jak np. flagi, które przywozisz z różnych krajów z tras i wieszasz na ścianach swojej piwnicy. Jaka była najdziwniejsza rzecz, którą dostałeś od fanów? Raz dostałem trofeum. Wyglądało, jak jakaś sportowa statuetka, ale osoba, która mi ją dała odłamała przymocowaną do niej tabliczkę i przykleiła w tym miejscu vana. W ten sposób stworzyła coś w rodzaju trofeum Skull Fist, z takim samym vanem, jakim jeździliśmy, na jego szczycie. To było bardzo cool. Podobało mi się, było zabawne. W pokoju trzymam pudełko, w którym jest więcej pamiątek w tym stylu. Tak długo nie koncertowałem, że niewiele już z tego pamiętam. Za najdziwniejszy zwyczaj od zawsze uważałem jednak ludzi wymieniających się ubraniami. Raz wymieniłem swoje spodenki za Bóg wie co, po prostu oddałem shorty jakiemuś kolesiowi. To jedna z najzabawniejszych rzeczy, które sam oddałem, ale najdziwniejsza, jaką ktoś mi dał? Nie mam pojęcia.

Podobno "For the Last Time" jest kawałkiem, który powstał jeszcze przed pomysłem na "Paid in Full". Zastanawiam się, czy to w takim razie niewykorzystany pomysł z okre su starego, dawnego Skull Fist, czy jakiejś nowszej ery? Pamiętasz, jak stary jest ten numer? Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że napisaliśmy go trzy lata temu. Tak, to było trzy lata temu, sprawy wyglądały wtedy kompletnie inaczej. Wyprowadziłem się z miasta i to wtedy usiadłem do tego kawałka. Nie jest to jednak żaden B-side, choć ma już swoje lata. Muszę cię też zapytać o najnowszy singiel, Long Live The Fist. Wydaje się, że to tribute dla waszych poprzednich albumów i zespołu ogółem, już na poziomie tekstu i samego tytułu. Czy chciałeś opisać próbę poradzenia sobie ze starzeniem, bo w końcu gdy zaczy nałeś grać, miałeś tylko 15 lat, a dziś nie jesteś już dłużej nastolatkiem? I czy to z metalu i twojej twórczości bierze się nieśmiertelność, o której śpiewasz? Cóż, właściwie to trochę tak. Nie wiem, brzmi to nieco jak jakiś dziwny kult (śmiech). Wiesz co? Będę się starzeć. I co się wtedy stanie? Nie mogę przecież wiecznie być żwawym, aktywnym gościem i na zawsze zostać małym gnojkiem. Być może ostatecznie stanę się starym, zrzędliwym dziadem. I to jest chyba moment, w którym się teraz znajduję, przynajmniej, jeśli chodzi o teksty, które piszę. Tak, ten też o tym opowiada. W pewnym stopniu. O starzeniu się, rozpracowywaniu tego, co się kiedyś spieprzyło, ale też orientowaniu się, co zrobiłeś dobrze, a co źle. A później pracy nad tym wszystkim. "Warrior of the North" wydaje się być częś ciowo powiązany z "Sign of the Warrior" z płyty "Chasing the Dream". Postrzegasz go jako kontynuację lub coś w tym stylu? Czuję, że od lat pisząc wciąż powielam pewne schematy. Nieszczególnie różnicuję motywy, które poruszam w mojej muzyce, przynajmniej w warstwie tekstowej. Zazwyczaj śpiewam dokładnie o tych samych rzeczach, może z drobnymi wariantami. Na przykład o pragnieniu, by w końcu mieć pieprzony spokój i być samemu - w przypadku "Warrior of the North" to ta sama kwestia. Móc po prostu pójść tam, gdziekolwiek zachcę, robić to, co poczuję, że jest słuszne. I jeśli nie ma tam nikogo, kogo znasz, albo zupełnie żywej duszy, to nawet lepiej. Jaka idea stała za instruktażowymi DVD, które nagrywałeś w piwnicy? Były przez abawne! To zupełnie coś innego, niż szkółki Malmsteena, choć trzeba przyznać, że jego obecne nagrania też bawią (śmiech). Nagrywasz też wideo na Twitchu, więc jednak podchodzisz do tego poważniej, więc jak to w końcu jest? Wydaje mi się, że byłem po prostu znudzony. Tak, zupełnie szczerze, to wynik kompletnej nudy. Swoją drogą myślę, że łatwo się nudzę, wiesz? Przestałem robić streamy, bo za każdym razem, gdy wyłączałem kamerę, czułem się dziwnie. Czułem się brudny. Zupełnie, jakbym po pokazaniu się ludziom potrzebował prysznica. Ale tak, z nudów sam zacząłem nagrywać. Całe dnie kompletnie nic nie robiłem. Oczywiście, dużo pracuję, ale poza pracą postanowiłem pokazać ludziom, jak zagrać nie-


które nasze kawałki, żeby udowodnić im, że tak naprawdę wcale nie są takie trudne. To sprawia mi przyjemność, bo wiele osób uważa nasze numery za skomplikowane, a to nieprawda. Czasem ludzie mówią mi, że jestem bardzo dobrym gitarzystą, a ja próbuję im przetłumaczyć, że wcale nie. Mówiąc to, nie mam na myśli, że zupełnie nie umiem grać, tylko że wcale nie jestem aż tak dobry. Większość gitarzystów na świecie jest ode mnie o wiele lepszych. Dlatego lubię pokazywać ludziom, że nasz materiał jest na naprawdę podstawowym poziomie. Wiesz, gdy słyszysz nasze solówki, myślisz, że to szalone tak grać. Wtedy mówię: "tak, owszem, to brzmi szalenie, ale tylko dlatego, że robię to i to. I to wszystko. Bardzo proste. Brzmi trudno, bo używam małego palca, by osiągnąć ten szybki, zapętlony dźwięk". I wtedy ta druga osoba, która tworzy muzykę, gra na gitarze lub czymkolwiek dochodzi do wniosku, że mam rację! To wcale nie jest takie trudne. Właściwie mógłbym stwierdzić, że mnóstwo moich zagrywek to po prostu tanie sztuczki. Nie cały zespół, ale moje partie tak. Wiesz, Steve Vai, Van Halen czy Malmsteen, ci goście są definicją skilla. To jest talent. To niczym niezmącony, czysty, wypracowany grą po osiem godzin dziennie skill. Ja nie jestem taki dobry. Popełniam błędy jak każdy inny. Jeśli pokazuję ludziom, jak grać jakieś kawałki, to tylko dlatego, by zobaczyli, jakie to proste. Stwierdzili, że teraz totalnie rozumieją, co tam się dzieje. Wtedy usatysfakcjonowany stwierdzam: "Widzisz? Proszę bardzo!". Czy w związku z tym, że komponujesz w samotności, planujesz może kolejny solowy album? Bardzo lubię twoje solowe rzeczy! I te teskty, "her face was pretty but her heart was shitty". (śmiech) (śmiech) O, tak. Świetnie się przy tym bawiłem. Myślę, że pisanie tekstów to dobra zabawa i zawsze sprawiało mi to przyjemność. I tak, pracuję nad utworami na potrzeby solowego projektu. Właściwie nawet dziś siedzę nad jedną piosenką. Prawdziwym wrzodem na dupie jest czekanie na możliwość wydania nowej muzyki, jak w przypadku Skull Fist. To trudne, bo od momentu skończenia wszystkich kompozycji czekasz jeszcze rok czy dwa na premierę płyty. Dlatego praca nad własnym materiałem to miła rzecz, bo mogę go wypuścić, kiedy tylko chcę. Mam nadzieję, że to, nad czym teraz pracuję, niedługo ujrzy światło dzienne. Wersje demo są prawie gotowe, po prostu douczam się jeszcze partii poszczególnych instrumentów. Najpierw musiałem nauczyć się grać na perkusji. Od dłuższego czasu, od kiedy pracuję nad solową płytą, nie grałem więc na gitarze prawie wcale, gra na perkusji pochłonęła mnie na tyle, że musiałem wrócić i nauczyć się grać na nowo. Ale dało mi to sporo radości. Zanim poznałeś Malmsteena, uwielbiałeś punk, który jest powiązany z jazdą na desce. Wiem, że jesteś wielkim fanem skateboardingu i zdarzało ci się komponować muzykę na potrzeby skate'owych filmików promocyjnych, brzmi to jednak inaczej niż to, co robisz dla Skull Fist. Myślisz, że wasza muzyka też się do tego nadaje? Jeżdżę tylko do Skull Fist, jeśli już wychodzę na deskę. Wielkie ego, co? (śmiech). Nie, żartuję. Głównie słucham dużo punk rocka. Dorastałem przy tej muzyce i nadal często do niej wracam. Gdy byliśmy dzieciakami, punk był

dla nas wszystkim. Metal był bardzo blisko tego, czym stawał się punk, zanim został zniszczony przez Blink-182 i rzeczy w tym stylu. Wtedy zaczął być przetwarzany w popularną papkę. A metal... Za dzieciaka wydawało mi się, że oba te gatunki były bardzo niszowe. Gdy byłem w szkole średniej, na korytarzu mijałem cały przekrój ludzi, sportowców, stonerów... A skateboarding był tak mocno powiązany z punk rockiem, że jeśli słuchałeś tej muzyki, prawdopodobnie miałeś deskę. Nawet, jeśli nie próbowałeś robić tricków, po prostu się na niej przemieszczałeś, spędzałeś czas w skate parkach, pijąc i paląc, to było ze sobą bardzo tożsame. Naturalnie mnie do tego ciągnęło, bo świat nienawidził skate-

na ten temat. To zbyt ryzykowne. Poza tym, Skull Fist jest kompletnie spłukany. W zespole nie jest dobrze. Gdybyśmy zaryzykowali i pojechali w trasę, a cokolwiek poszłoby nie tak, mielibyśmy przerąbane. Naprawdę chcieliśmy grać, ale ciągle wynikały kolejne problemy, jak konieczność zmiany daty po 900 razy. Pewnego dnia stwierdziłem, że trudno, pieprzyć to. Nie robimy tego. Gdybym złapał wirusa, byłbym uziemiony na osiem dni, co i tak wiązałoby się z koniecznością odwołania tych koncertów. Jeśli inne zespoły są w stanie podjąć to ryzyko i ich na to stać, niczego im nie bronię, ale ja, osobiście, nie mogę. Nie jestem pewien, co mamy robić. Nie wiem, jaka będzie nasza przyszłość. Wiem za to, że nie będę na-

Foto: Skull Fist

boardingu. I to było świetne. Perfekcyjne. Dlatego to pokochałem. Dziś można by się z tym kłócić, w końcu są osoby, które z tego żyją, są profesjonalistami, mają wielkie kariery, reklamują buty Nike i tak dalej. Ale zawsze jest ying i yang, prawda? Są plusy i minusy każdego zajęcia. Ale tak, punk rock i deska zawsze były ważną częścią mojego życia. Nigdy się od tego nie odciąłem, nigdy nie przestałem tego robić. Tak, jak mówiłem, nadal słucham punk rocka, a na desce jeżdżę gdy tylko topnieje śnieg. Wracając, wydaje mi się, że tak, da się jeździć do Skull Fist. Wszyscy w środowisku są teraz bardziej otwarci, jest więcej typów skejtów niż wtedy, gdy byłem dzieckiem i każdy ma swoje muzyczne preferencje. W tym sporcie znajdzie się więc miejsce na każdy gatunek. Skateboarding stał się inkluzywny.

rażać swojego zdrowia dla pojawienia się na plakatach. Dziś niczego już nie planuję. Każda trasa i tak była dla mnie wrzodem na tyłku i nie jest to coś, co chciałbym robić. Nie chcę się do niczego zmuszać, prawdę mówiąc chciałbym robić jak najmniej. To smutna wiadomość. Wiem, że mi i moim znajomym zależało, by zobaczyć was na żywo. Część uznawała was nawet za najmoc niejszy element line-upu, ale rozumiem twoją decyzję. Dzięki za dzisiejszy wywiad i poświęcony czas. Może jeszcze kiedyś złapiemy się na koncercie. Miłego wieczoru! Tak szybko, jak tylko będziemy mogli! Gdy tylko to wszystko się skończy. Wiesz, teraz całymi dniami zbieram z ziemi psie gówno. Miło by było w końcu mieć od tego jakąś odskocznię. Dzięki, że w końcu mogłem z kimś pogadać. Do zobaczenia.

To prawda, choćby Richie Jackson, który jeździ do Pentagram! Ostatnie pytanie doty czy kilkakrotnie przekładanego koncertu, który mieliście zagrać w Polsce, w Warszawie w ramach trasy Kings of the Underground. Czy to nadal pewne, że wystąpicie w maju? Cóż, niestety nie. Nie jedziemy w tę trasę, ale Enforcer tak, więc koncert pewnie się odbędzie, z tym, że bez naszego udziału. Wydaje mi się, że ogłoszą kogoś na nasze miejsce. Powody tej decyzji... Naprawdę boję się, że złapię Omnicrona. Byłoby wtedy naprawdę źle. To właściwie wszystko, co mogę powiedzieć

Iga Gromska

SKULL FIST

53


Rozpad prowadzi do napięcia, a napięcie do rozpadu Wygląda na to, że Tension to już historia, a wkrótce dowiemy się więcej o powstałym na jego bazie heavy metalowym zespole Firmanent. Ale ponieważ album Tension "Decay" ukazał się dopiero w styczniu bieżącego roku, to rozmawialiśmy głównie o nim. Na pytania odpowiadał gitarzysta Phil. HMP: Tension to regularny zespół, czy tylko jednorazowy projekt? Philipp "Phil" Meyer: Tension zawsze było regularnym zespołem i "głównym projektem" dla nas wszystkich. Graliśmy sporo koncertów i spędzaliśmy dużo czasu na próbach, tak jak robi to normalny zespół.

mogą robić, ale ponieważ jesteśmy częścią podziemnej sceny i dość małym zespołem, osobiście nie równałbym nas z większymi zespołami. Zawsze po prostu robiliśmy to, co chcieliśmy i pisaliśmy utwory naturalnie, a nie pod etykietą typu: "chcemy brzmieć jak zespół XY".

Na Waszym profilu w social mediach, pod zapowiedzią Waszego debiutanckiego LP "Decay" o treści: "1,5 roku po tym, jak zaczęliśmy nagrywać album, dziś wreszcie się ukazuje!", ktoś zostawił komentarz: "zaczy na się tam, gdzie Iron Maiden skończyło z Killers". Czy zgadzasz się z tym stwierdzeniem? Ten komentarz sprawił, że poczuliśmy się zaszczyceni, bo oczywiście dwa pierwsze albumy Iron Maiden to kamienie milowe i bardzo

Dlaczego często nazywacie swoich fanów "hardrockowcami"? Ponieważ wszyscy nimi jesteśmy (śmiech). Mamy utwór "Hardrocker" na naszej pierwszej EP-ce i kiedy graliśmy na żywo, to właśnie ten utwór zawsze spotykał się z najlepszą reakcją publiczności. Więc naturalnie zaczęliśmy nazywać naszych fanów "Hardrockers" i stało się to dla nas czymś w rodzaju nawyku. Na okładce "Decay" widnieje nietoperz

(2022)? Rozwój był duży, ale mógł być większy. Nasza EP-ka otrzymała sporo dobrych opinii od prasy i publiczności. Na szczęście udało nam się zagrać kilka bardzo dobrych koncertów, a nawet całą trasę koncertową - tylko z tą EPką. Jednak zawsze borykaliśmy się z niestabilnym składem, zwłaszcza po tym, kiedy nasz pierwszy gitarzysta opuścił nas w sezonie 2018/19. To także główny powód, dla którego album został wydany tak późno. Większość utworów została napisana już na początku 2019 roku. Tak więc cały proces nagrywania i wydawania albumu mógł być o wiele łatwiejszy. Kolejnym problemem była pandemia i związane z nią trudności w organizowaniu prób. Z tego powodu wszystko się opóźniało. Było to dla nas frustrujące. Ale teraz cieszymy się, że album w końcu się ukazał. Jesteśmy zadowoleni z rezultatu. Opinie prasy i fanów też są dobre, więc nie mamy już na co narzekać. Czy postrzegasz te dwa słowa: "napięcie" (Tension) i "rozpad" (Decay), jako antonimy? Słowa "Napięcie" i "rozpad" są według nas silnie powiązane, ponieważ wewnętrzne napięcie, które wszyscy od czasu do czasu odczuwamy, prowadzi do fizycznego i psychicznego rozpadu naszego wewnętrznego "ja" i vice versa. Rozkład wszystkiego, co dotyczy polityki, społeczeństwa i życia codziennego (zwłaszcza jeśli chodzi o obecną sytuację w Europie) prowadzi do napięć między ludźmi, ale także wewnątrz ich umysłów. To dość filozoficzny aspekt, który sprawia, że nie wydajemy się być zespołem o najbardziej pozytywnym nastawieniu (śmiech), ale właśnie to staraliśmy się uchwycić w lekko melancholijnym klimacie płyty.

Foto: Tension

wysoki poziom, zarówno muzycznie jak i technicznie. Więc jeśli ta osoba naprawdę miała skojarzenia z Maiden i tym albumem, to jest to niesamowite. Ale sami nie zgodzilibyśmy się z tym, po prostu dlatego, że "Killers" został wydany na początku zupełnie nowej ery muzycznej, która położyła podwaliny pod to, co robimy teraz. Ludzie mogą nas porównywać do kogokolwiek chcą, tzn. to, jak odbierasz muzykę, jest bardzo subiektywne, więc każdy ma swoje własne skojarzenia, kiedy jej słucha. Tak więc porównywanie nas do większych zespołów jest czymś, co ludzie

54

TENSION

(nazwaliście go Mooncrasher?) lecący nad labiryntem prowadzącym przez zielone wzgórza ku księżycu. Postać na okładce nie ma imienia. Ma ona reprezentować nasze wewnętrzne demony, które rosną w siłę wraz z upadkiem świata. Nazwaliśmy album "Decay", ponieważ nasze teksty traktują o wewnętrznych demonach i konfliktach, powodowanych tym, co otacza nas w codziennym życiu. Co sądzisz o rozwoju Tension od czasu EPki "Tension" (2017) do wydania "Decay"

"Decay" jest dostępny na wszystkich rodza jach nośników fizycznych (specjalne wydanie LP, zwykłe LP, CD i kaseta) oraz cyfrowo. Kto najbardziej na to nalegał? Czy wydalibyście debiut w ten sposób bez wspar cia Dying Victims Productions? Prawdopodobnie sami nie wydalibyśmy tego we wszystkich tych formatach, dlatego mamy szczęście, że należymy do wspaniałej wytwórni, która daje nam taką możliwość. Nikt nie "nalegał", żebyśmy wydali te formaty. Dla nas konieczność stanowiło wydanie zwykłego LP, specjalnej edycji LP oraz kasety. Format CD był dla nas zawsze trochę "obojętny", ponieważ prywatnie wolimy winyl i kasetę, ale ponieważ EP-ka została wydana tylko na winylu i kasecie w 2017/2018 roku, a wiele osób prosiło o wydanie jej na CD, tym razem pomyśleliśmy, że dobrą sprawą dla tych osób będzie po prostu dołączenie EP-ki do naszego wydania dużego albumu na CD.


Jak wyglądała sesja nagraniowa "Decay"? Czuliście się komfortowo, czy pracowaliście w pośpiechu? Sesja nagraniowa była trochę chaotyczna, bo podczas nagrań w Saksonii obowiązywały nas restrykcje. W związku z tym oceniam przygotowania do nagrań jako trochę trudne. Pozwalano nam spotykać się z określoną liczbą osób i obowiązywała nas godzina policyjna (to bulwersujące - przyp. red). Podczas tygodniowego pobytu w studiu panowała bardzo swobodna atmosfera i czuliśmy się bardzo komfortowo, ale wcześniejsze okoliczności były bardziej skomplikowane.

Marsa, gdybyście dostali propozycję zagrania tam trasy koncertowej? Oczywiście, że byśmy to zrobili! Jeśli wśród mieszkańców Marsa jest przynajmniej kilku fanów metalu, to czemu nie. To znaczy: spójrzcie, co się teraz dzieje na świecie. Byłby to doskonały moment, żeby uciec od tego wszystkiego. Wracając na Ziemię, co wyróżnia Twój niemiecki region - Saksonię - tak bardzo, że aż Saxon wziął od niej swoją nazwę? Nie wiem, dlaczego wzięli nazwę od Saksonii, ale myślę, że stało się tak z powodu history-

być bardzo przyjemne. Dziękuję więc za rekomendacje. Oba miasta są naprawdę niedaleko, ale niestety nigdy nie mieliśmy jeszcze okazji zagrać koncertu w Polsce. Jak już wspomniałem, w czasie, gdy rozmawialiśmy o procesie nagrywania albumu, mieliśmy ciągłe problemy ze składem i istniały też różne inne problemy z organizacją show. Tymczasem skupiliśmy się na nowym projekcie o nazwie Firmament - ostatnie półtorej roku wykorzystaliśmy na pisanie muzyki z myślą o nim. Jakie macie plany na przyszłość odnośnie Tension?

Czy zarejestrowaliście na "Decay" jakieś magiczne momenty, wobec których obawiacie się, że słuchacze ich nie zauważą? Utrwaliliśmy niektóre dźwięki przypadkowo uchwycone przez mikrofony pokojowe, takie jak rozmowy w "interludium" lub atmosferyczne części pomiędzy utworami. Zdecydowaliśmy się użyć wielu efektów i "zniekształcić" te fragmenty, aby uczynić je nieco ambientowe w swym wyrazie. Niektóre partie gitar nie są w pełni słyszalne, ponieważ chcieliśmy, żeby wszystko brzmiało bardzo oldschoolowo. Niektóre fragmenty mogą wobec tego umykać przy pierwszym przesłuchaniu, ale na tym polega zabawa z ponownym słuchaniem albumów: za każdym razem odkrywamy coraz więcej. Jak ważna jest dla Was kolejność utworów zamieszczonych na "Decay"? Sporo się nad nią zastanawialiśmy. I jak można wywnioskować po niektórych tytułach i tekstach, logiczną decyzją było dla nas np. umieszczenie "Open The Gates" jako utworu otwierającego, a "Earth Crisis" na ostatnim miejscu. Równomierne rozłożenie energii na przestrzeni albumu było również ważne, aby wzmocnić pozytywne wrażenia słuchaczy. To nie były najłatwiejsze decyzje, ale ostatecznie jesteśmy zadowoleni. Kiedy graliśmy na żywo, zawsze zaczynaliśmy od "Open The Gates", a kończyliśmy "Hardrocker" lub "Earth Crisis" zależało to od czasu, jakim dysponowaliśmy, a także od tego, że czasem chcieliśmy dodatkowo urozmaicić występ. Wasze najlepsze wspomnienia z koncertów? Najlepsze doświadczenia na żywo wiążemy z naszym pierwszym koncertem z wielkim Manilla Road w 2017 roku, a także koncert, który zagraliśmy z Satanem w 2018 roku. Byliśmy dość stremowani przed show wraz z naszymi "bohaterami", ale chłopaki okazali się tak zrelaksowani i mili w kuluarach, że od razu nam się to udzieliło i świetnie się bawiliśmy. Granie z Satanem było naszym marzeniem, bo uwielbiamy ten zespół. Oni również zachowywali się bardzo spoko i cały wieczór super wspominamy. Wskazałbym również na trasę, którą odbyliśmy w 2019 roku z Angel Sword po Niemczech i Francji. Świetna zabawa. Pewnego wieczoru wzięliśmy udział w festiwalu Courts Of Chaos z takimi zespołami jak Alien Force i Tokyo Blade. To świetna okazja, by rozpowszechnić naszą muzykę. Ostatnio chiński łazik Zhurong znalazł nowe dowody na istnienie wody na równinie "Utopia" na północnej półkuli Marsa. Czy opuścilibyście planetę Ziemia i uciekli na

Foto: Tension

cznego wpływu, jaki Anglosasi (Anglo-Saxons) wywarli na dzisiejszą Wielką Brytanię. Osiedlili się tam w V wieku i rządzili niektórymi częściami kraju. Myślę, że legendarni muzycy uznali to za fajną informację historyczną, którą mogliby wykorzystać w swoich dziełach. Ale żeby się upewnić, musiałbyś zapytać o to sam zespół. A czy Ty czujesz silną więź z Saksonią? Nie, my nie czujemy silnej więzi z Saksonią. Szczególnie ja nie czuję, ponieważ nie urodziłem się w tej części Niemiec i do Lipska przeprowadziłem się dopiero w 2013 roku. Saksonia ma kilka pięknych miast i krajobrazów, ale mentalność niektórych tutejszych ludzi jest nieco wątpliwa. Pozwól, że spojrzę na mapę, by przypomnieć sobie, gdzie leży Lipsk. Najbliższym dużym polskim miastem, położonym w pobliżu waszego Lipska, byłby prawdopodobnie Wrocław. Gorąco polecam Wam granie tam, ponieważ Wrocław jest pełen młodych ludzi (co piąty mieszkaniec to student), którzy stale uczęszczają na rockowe i metalowe koncerty. Równie dobrym miejscem do zaplanowania koncertu w Polsce byłby dla Was Poznań, położony w tej samej odległości od Lipska, co Wrocław. Autostrady pozwalają dotrzeć do celu w cztery godziny. Byłem w Poznaniu i Wrocławiu w zeszłym roku i oba miasta są bardzo piękne. Nie wiem zbyt wiele o tamtejszej scenie, ale mogę sobie wyobrazić, że granie tam koncertów mogłoby

Nie ma w tej chwili żadnych planów związanych z Tension. W pełni koncentrujemy się na Firmament. Niedawno nagraliśmy nasz debiutancki album, który również zostanie wydany przez Dying Victims pod koniec 2022 lub na początku 2023 roku. W grudniu 2021 roku wydaliśmy nasz pierwszy singiel "The Void / Losing You" (obecnie dostępny tylko w wersji cyfrowej na Bandcamp i Youtube), a 12 marca zagraliśmy nasz debiutancki koncert w Pisek, w Czechach, na festiwalu Heavy Metal Thunder. Został on bardzo dobrze przyjęty przez publiczność. Planujemy zagrać jeszcze kilka koncertów z Firmament w tym roku. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Czy chciałbyś uzupełnić naszą rozmową dodatkowym słowem dla polskich fanów? Jasne. Jeśli podobał Wam się album Tension, nie wahajcie się sprawdzić Firmament na Facebooku, Bandcampie i Youtube. Nie zapomnijcie też o Dying Victims Productions - to świetna wytwórnia dla miłośników podziemnego heavy metalu. Cheers from Leipzig to Poland. Sam O'Black

TENSION

55


znacznie mniejszych miejscach, bez monitorów dla każdego... ani tak sporego tłumu!

Austria to nie tylko skoki narciarskie, naćpani politycy i krowy Nie ma KAT-a bez Romana. A Roman na to: "bez Was KAT-a też nie ma". Niektórzy muzycy postrzegają swoją sztukę jako formę komunikacji z odbiorcami. Uważają, że dalsza egzystencja zespołu nie miałaby racji bytu, gdyby zabrakło pozytywnych reakcji ze strony publiczności. Nie wszyscy jednak tak mają. Austriacy z Venator chcą np. grać heavy metal dlatego, że lubią to robić, a odzew traktują tylko jako skutek uboczny swych działań, nie zaś jako warunek konieczny do kontynuowania działalności. Debiutanckiej płycie "Echoes From The Gutter" można zarzucić, że nie odkrywa prochu na nowo, ale wziąwszy pod uwagę ich perspektywę, zupełnie nie ma takiej potrzeby. Gitarzysta Anton Holzner zdecydował się na wzięcie udziału w HMP-owskiej formie komunikacji a efekty znajdziecie poniżej. HMP: Venator jawi się jako młody heavy metalowy zespół z trzeciego największego miasta w Austrii, Linz. Wasza lokacja wygląda fajnie na mapie, bo chociaż nie mieszkacie w centrum heavy metalu, to macie bardzo blisko do Niemec, Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Słowenii, Włoch i Szwajcarii. Jak to wygląda z Waszej perspektywy?

trzeci w czeskim Pisek. Tym razem była to impreza zorganizowana przez świetną ekipę Thrash Metal Nightmare. Mamy nadzieję, że wkrótce zawitamy również do innych wymienionych krajów. Jeszcze zanim zadebiutowaliście studyjnie, opublikowaliście 45-minutowy film w przy-

Z kolei do Polski (Goleniów) przyjedziecie już w piątek 13 maja 2022r. Zaprezentujecie się obok legend: francuskiego Killer oraz duńskiego Witch Cross. W oficjalnym ogłosze niu tej imprezy napisano: "Jeśli Austria nie kojarzyła Wam się dotąd z metalem, oni zmienią to nieodwracalnie". Czy właśnie taki cel przyświeca Waszej wyprawie? Anton Holzner: Myślę, że każdy zorientowany we współczesnych zespołach grających old schoolowy heavy metal natknął się już na Küenring and Eisenhand. Mamy nadzieję pokazać Polakom, że w Austrii jest coś więcej niż tylko stoki narciarskie, naćpani politycy i krowy. Jako główny cel wskazałbym zagranie znakomitego show z naszymi dwoma ulubionymi zespołami: WitchCross oraz Killer, jak również z naszymi przyjaciółmi z zespołu Night Eternal. Następnym logicznym krokiem w relacjach polsko-austriackich mogłoby być z Waszej strony pokazanie maniakom "Kapu"? Anton Holzner: Kapu to undergroundowy metalowy bar kipiący żywą energią rozmaitych subkultur, lecz jeśli odwiedzasz Linz, to jeszcze lepszym miejscem byłoby Steel City Sorcery. Spotkaj się tam z maniakami naszego Miasta Stali, zapomnij się i rzucaj krzesłami. Polskie zaproszenie przyszło do Was ze strony Waszego labelu Dying Victims Productions, czy też znaliście się już wcześniej z muzykami Killer bądź Witch Cross? Anton Holzner: Nie, dostaliśmy e-mail od ekipy "Rock Hard Ride Free". Na początku nie wiedzieliśmy nawet, jakie inne zespoły tam się pojawią, ale i tak nie czuliśmy się "rozczarowani" taką ofertą (uśmiech). Dzięki RHRD, jesteśmy teraz napaleni na granie w Polsce.

Foto: Venator

Anton Holzner: Austria faktycznie nie posiada dużej sceny metalowej, ale akurat tu w Linz da się poszaleć. Czerpiemy mnóstwo frajdy ze wspólnego muzykowania wraz z przyjaciółmi z zespołów Eisenband, Chainbreaker, Küenring itp. Każdy z nich wydał w zeszłym roku coś nowego - sprawdź to! Jasne, że odpowiada mi położenie Austrii na mapie! Sporo wielkich metalowych festiwali odbywa się nieopodal w Niemczech. Bardzo chcielibyśmy pograć trochę koncertów w tej części Europy. Mieliśmy już okazję wystąpić w Czechach ostatniego weekendu koncertowaliśmy po raz

56

VENATOR

zwoitej jakości z Waszym udziałem w "Keep It True Rising Festival 2021". Nie każdemu debiutanckiemu LP towarzyszy profesjonalny materiał video z koncertu. Anton Holzner: Organizatorzy sfilmowali większość występujących tam zespołów. Cieszymy się z tej okazji. Świetnie nam się grało na Keep It True, a kiedy dostaliśmy zaproszenie, poczuliśmy się przeszczęśliwi. Widzieliśmy tam na żywo wspaniałe show Demon oraz Killer! Jeśli chodzi o nas, najbardziej byliśmy zadowoleni z jakości dźwięku na scenie. Zazwyczaj młode heavy metalowe kapele grają w

Opowiedz zatem trochę o Venator. Jak to się wszystko zaczeło? Anton Holzner: W 2016 roku spotkałem Leona (Leon Ehrengruber, gitara prowadząca - przyp. red.) w lokalnym Rock-Pubie. Postanowiliśmy trochę pojammować. Kilka tygodni później dołączył do nas Jakob (Jakob Steidl, perkusista - przyp. red.). Znałem go ze szkoły, kojarzyłem że grał na perkusji. Hans (Johannes Huemer - przyp. red.) i ja byliśmy jedynymi osobami z długimi włosami podczas służby cywilnej w lokalnym oddziale ratunkowym, dlatego szybko znaleźliśmy wspólny język. Kiedy przyszedł na próbę zespołu, nie wiedziałem jeszcze, czego mogę się po nim spodziewać, a jak tylko zaśpiewał, to od razu zmiótł nas swym głosem! Stefan (Stefan Glasner - przyp. red.) dołączył jakiś rok później, po wspólnej imprezie w Steel City Sorcery. I boom - skład kompletny. Czy świadomie nawiązujecie w nazwie Venator to gatunku wilczych pająków? Anton Holzner: A skąd. Pewnego dnia rozkręciliśmy się w salce prób i posprawdzaliśmy w Google jak przypadkowe słowa brzmią po łacinie (uśmiech). Kiedy zaczęliście komponować własne utwory? Anton Holzner: Jak już powiedziałem, zaczęliśmy w 2016 roku, ale tak naprawdę tylko


Leon potrafił jako tako obsługiwać instrument i na początku nie mieliśmy wokalisty. Pierwszy kawałkiem, który stworzyliśmy w ogóle, nazywał się "Creature Of The Sea" (2017). O ile pamiętam, Hans wyszedł z liniami wokalnymi i z tekstem. Obecnie Hans, Leon i ja przychodzimy z pojedynczym riffem lub z pomysłem na cały utwór, a następnie każdy robi swoje. Pomysły Hansa są zazwyczaj konkretniejsze, w tym sensie, że koniecznie chce wielu określonych taktów lub partii gitar. Ja z Leonem mamy na odwrót, zależy nam tylko na odjechanym riffie, a pozostali niech robią, co sami uważają za słuszne. Oczywiście zdarza się, że wspólnie dokonujemy po pewnym czasie modyfikacji, w każdym razie dobrze nam się współpracuje. Wasz debiut "Echoes From The Gutter" ukazał się 25 lutego 2022r. Anton Holzner: Gdybyś powiedział nam w 2016 roku, że wydamy płytę na winylu i czekają nas międzynarodowe koncerty, to myślę, że oszalelibyśmy. Niezmiernie cieszymy się, że do tego doszło. A co więcej, ludziom podoba się nasze LP i chcą widzieć nas grających na żywo. Reakcje są fantastyczne. Jedyne, czym się nieco przejmuję, jest krytykowanie nas za to, że nie robimy "czegoś nowego" ani czegoś, czego "nigdy dotąd nie było". Tak, to prawda, ale zobacz, wszyscy uwielbiamy Judas Priest, WASP, Heavy Load, Gotham City itd. Nie mamy najmniejszej ochoty słuchać żadnego post-hardcore-blackend-progressive-emoshitfuck tylko dlatego, że nikt tak wcześniej nie grał. Ok, może prochu nie wymyślamy, ale gramy dokładnie to, co lubimy najbardziej. Zastanawiałem się, czy przypadkiem tytuł "Echodes From The Gutter" nie jest z Waszej strony formą hołdu wobec "Hello From The Gutter" (Overkill)? Ten powtór ze ślepiami ziejącymi laserami w kierunku stłamszonego dzieciaka do złudzenia przypomina sytuację z Chaly'm w roli głównej z okładki LP Overkill "Under The Influence", na którym znalazł się właśnie utwór "Hello From The Gutter". Swoją drogą, czy podzielasz obiegowy pogląd, że "Under The Influence" mógł być pierwszym groove metalowym albumem na świecie? Anton Holzner: Powiem wprost: nie, nie i jeszcze raz nie. "Under The Influence" to czysty thrash. Jak udało Wam się uzyskać old school'owy klimat "Echoes From The Gutter"? Eksperymentowaliście z różnymi podejściami, czy brzmieliście tak od razu? Anton Holzner: Przyjeliśmy kilka albumów innych zespołów jako punkty odniesienia. Wiele zawdzięczamy Äxxlowi (Alexander Stöcker), który posiada sporo doświadczenia w kwestii old school'owych brzmień. Nie powierzyliśmy całości w jego ręce i razem dopracowywaliśmy detale, ale dzięki niemu całość szybko przybrała preferowaną przez nas postać. Äxxla znamy przede wszystkim jako gitarzystę Stallion. Jak dokładnie wpłynął on na Was? Anton Holzner: Nagrał, zmiksował i dokonał masteringu "Echoes From The Gutter", więc z pewnością miał znaczny wpływ na nasze brzmienie. Naprawdę fajnie jest mieć po naszej stronie doświadczonego inżyniera dźwię-

Foto: Venator

ku, który zna wiele tricków i doskonale wie, jak wydobyć z nas to, co najlepsze. W jaki sposób doszliście do tego, że Wasze gitary brzmią najlepiej z silnym pogłosem? Anton Holzner: Próbowaniem (uśmiech). Zdaje się, że jedna z Waszych najbardziej kunsztownych solówek gitarowych pojawia się w kawałku "The Hexx". Znakomicie ją skomponowaliście i włożyliście mnóstwo pasji w jej wykonanie. Anton Holzner: Leon stara się pisać zawrotne solówki, szczególnie w przypadku "The Hexx". Jest to stosunkowo dla nas stary utwór, więc siłą rzeczy Leon miał wystarczającą ilość czasu na jego ogranie! I rzeczywiście, pozamiatał nas takim solem, jakiego inni mogliby mu pozazdrościć (uśmiech). Wydaje mi się niekiedy, że pędzicie bez opamiętania, podczas gdy kilka partii ciekawie zabrzmiałyby w wolniejszym, hard rock owym wykonaniu. Nie jestem do końca przekonany, czy szybka perkusja w "Street Of Gold" wspiera melodyjny aspekt tego utworu. Jakob bez ustanku stosuje tam blasty. W tekście opisujecie "city lights, will forever be the flame of life", ale Wy "don't wanna feel them anymore" ("miasto świateł zawsze będzie ogniem podtrzymującym życie", ale "nie chcecie już ich tych świateł czuć", swobodne tłumaczenie - przyp. red.). To trochę tak, jakby Jakob wierzył, że ogniem podtrzymującym życie heavy metalu powinny być pioruny. Anton Holzner: Szalonych nawałnic, a nie jakiś tam soundtrack dla miasta świateł. Mnie się te partie perkusji podobają. Zawsze podczas prób uważałem, tempo "Street Of Gold" za właściwe dla Jakoba oraz za pasujące do charakteru kompozycji. W przeciwnym razie

wyszłoby zbyt miękko. Jakob Steidl: Szczerze, nie wiem, o co Ci biega. Moim zdaniem, ten rytm jest dopierdolony i pasuje idealnie. A mogłoby tam być jeszcze więcej blastów. (mrug) A może sednem Waszego zespołu (i całego gatunku) jest echo obskurnego zaułku rozry wki (wolne tłumaczenie tytułu "Echoes From The Gutter" - przyp. red)? Anton Holzner: Trudne pytanie... My po prostu chcemy tworzyć muzykę, grać koncerty i doskonalić się w tym. Pozytywne reakcje słuchaczy są tego znamienitym skutkiem ubocznym, fajnie! W kontekście całego gatunku zależy, ponieważ w 2022 roku publika różnie rozumie termin "heavy metal". W dalszym ciągu metal należy do niszowej kultury z wieloma obskurnymi elementami, ale rola heavy metalu we współczesnej rozrywce nie ogranicza się tylko do nich. Sam O'Black

DAVID REECE

57


Heavy Metalowe Science Fiction Christian Larson, Brandon Barger, Bill Fool, Trevi Biles i Cheech, ta piątka prostu z największego stanu USA, tworzy Night Cobre, panowie zupełnie nie dają po sobie poznać, że pochodzą z najbardziej amerykańskiego stanów Ameryki, brzmienie mają europejskie, klasyczne, heavy metalowe. Jednak nie zamykają się na inne gatunki. Czasem słuchając niektórych kawałków, miałem wrażenie, że w uszach gra mi Megadeath czy Metallica. Jest to ekipa zafascynowana science fiction i wątkami apokaliptycznymi, która w końcu zdecydowała się ukręcić coś wspólnie, i dać nam naprawdę niezły album oraz wciągającą opowieść. HMP: Zdaję sobie sprawę, że może to być dość błahe pytanie, ale czy moglibyście opowiedzieć o historii zespołu? o tym jak się poznaliście i w jaki sposób na siebie trafiliście? Christian Larson: Tak naprawdę, znaliśmy się już od dawna, graliśmy czasem wspólnie na żywo i występowaliśmy na tych samych scenach. Po prostu w końcu nadszedł odpowiedni czas, zdecydowaliśmy, że połączymy siły i stworzymy coś wspólnie. "Dawn of the Serpent" to innymi słowy świt, poranek węża, czy to ma oznaczać, że Night Cobra wychodzi na blask światła dzien nego? Po części tak, tytuł symbolizuje "odrodzenie

Osobiście jestem fanem tej wytwórni od dawna. Wydają i wznawiają mnóstwo niesamowitych zespołów. Zawsze chciałem z nimi współpracować i na szczęście wydana przez nas, w 2020 roku EP-ka, bardzo im się spodobała. Najpierw obawialiśmy się, że nie uda nam się jej wypromować w dobie pandemii, ale mimo to poradziła sobie naprawdę dobrze. Zanim zaczęliście działać na scenie i wydawać muzykę, to zadbaliście o jakość swojego materiału, komponowaliście i dopracowywaliście go kilka lat, nie uważacie, że w obec nych czasach tego właśnie brakuje wielu zespołom? Prawda, spędziliśmy setki godzin pracując nad

komponowanie kolejnych utworów, więc gdy wciągnąłem się w pisanie, brak koncertów już mi tak nie doskwierał. Jednak muszę przyznać, że najpierw, te oczekiwania na wydanie doprowadzały mnie do szału, ale później nauczyłem się sobie z tym radzić. Z moim drugim zespołem Necorifer też czekaliśmy długo na publikację, był to trudny okres. Dostaliśmy sporą lekcje cierpliwości. Lubicie i inspirujecie się filmami science-fic tion, o czym mówi nawet sam tytuł "Run The Blade", w jaki sposób staracie się przełożyć tą inspirację kinematografią na kompozycje muzyczne? Staram się wyrwać treść oraz klimat z tych filmów i przedstawić, jak nawiązują do dzisiejszego świata. Produkcje science-fiction powoli stają się rzeczywistością, więc te tematy dobrze ze sobą współpracują. Staram się wyobrazić sobie, że zespół jest częścią świata przedstawionego przez konkretne filmy, i wtedy łatwiej wplata mi się to w naszą muzykę. Zwykle koncentruję się na konkretnej fabule, ale czasem lubię puścić wodze fantazji i zobaczyć, dokąd moja głowa mnie zabierze. Wiem, że mimo waszego pochodzenia, jesteście uważani za zespół brzmiący bardziej europejsko, jednak słuchając niektórych utworów z "Dawn Of The Serpent" np. "In Mortal Danger", odniosłem wrażenie, że macie dużo wspólnego z amerykańskim thrash metalem, słusznie? Oczywiście! Uwielbiamy thrash, wychowałem się na Metallice, Megadeath czy Slayerze, ta scena miała na nas olbrzymi wpływ. Czerpiemy wiele inspiracji od zespołów europejskich, ale często zaglądamy też do naszych amerykańskich korzeni.

Foto: Violeta Alvarez

58

węża", zrzucenie starej skóry. Odnosi się to zwłaszcza do nowych zespołów, które wydają swoje debiutanckie albumy, ale i do tego jak obecnie kształtuje się świat. To już nie jest ta sama kraina, w której dorastaliśmy, coraz szybciej się zmienia. Kto wie co przyniesie nam przyszłość.

utworami, dokładnie zaplanowaliśmy też sam koncept zespołu, i rzeczywiście zajęło nam to kilka lat. Myślę, że wkładanie dużej ilości czasu, to z pewnością coś dobrego, ale najważniejszy jest i tak efekt końcowy. Wspaniałe rzeczy mogą przyjść do ciebie w ciągu kilku minut lub możesz na nie czekać wiekami.

Podpisaliście kontrakt z High Roller Records, jak myślicie, co zwróciło ich uwagę na waszej "In Praise Of The Shadow" EP? Co przekonało ich, aby zaproponować wam kontrakt?

Chciałbym też zapytać, czy trudne były oczekiwania na wydanie i koncertowanie? czy raczej nie brakowało wam cierpliwości? Najpierw było mi ciężko bez grania, ale to dało mi więcej czasu, który mogłem poświęcić na

NIGHT COBRA

Zauważyłem wiele partii na syntezatorze, całe "Acid Rain" jest mu poświęcone, skąd pomysł na taki element? Wciągnąłem się w grę na syntezatorze siedem lat temu, uwielbiam atmosferę jaką tworzy, odcienie i w zasadzie wszystko, co się z nim wiąże. Synth nadaje się idealnie do soundtracków filmów cyberpunkowych, a ponieważ piszę w tym temacie, uznałem, że świetnie wpasuje się w nasze utwory. Bardzo się cieszę, że mogłem z niego skorzystać nagrywając ten krążek. Jeśli spojrzeć na wasze poprzednie wydanie, to widać ogromny postęp. Było coś nowego w procesie nagrywania i tworzenia tego albu mu, czego może zabrakło na EP? Naprawdę daliśmy z siebie wszystko pracując nad tą płytą, dodatkowo z powodu Koronawirusa wszystko było zamknięte, więc mieliś-


Foto: Violeta Alvarez

my więcej czasu na tworzenie. Celem zawsze było podniesienie poziomu w stosunku do EPki. Nie sądzę, żeby czegokolwiek na niej brakowało, ale poszliśmy wtedy nieco prostszą drogą, w końcu było to nasze pierwsze nagranie. Kim są tytułowi "Those Who Walk the Night? Utwór jest hołdem dla nocy i wszystkich, którzy podążają swoją odmienną drogą, dedykujemy go muzykom, artystom i marzycielom. Jest również apoteozą dla mojego przyjaciela Barnaby, który odszedł w zeszłym roku. Był jedyny w swoim rodzaju i zjednoczony z ciemnością. Muszę przyznać, że bardzo spodobała mi się okładka, jest mroczna i intrygująca, czy razem z muzyką ma odnosić się do tego w jaką stronę obecnie zmierza świat? Tak, wprowadza w niepokój. Kiedy już myślimy, że mamy za sobą jedną rzecz, pojawia się kolejna. Świat stoi w obliczu tak wielu czynników, że w zasadzie żyjemy w cyberpunkowej rzeczywistości. Kto wie, co będzie dalej, ale ludzkość zaczęła podążać niebezpieczną drogą. Myślę, że okładka właśnie to pokazuje. Na płycie dominują partie instrumentalne, a teksty są raczej dość zwięzłe, jest jakiś powód, dla którego zdecydowaliście się na taki zabieg? Nie planowaliśmy tego, czasem trzeba po prostu oddać się w ręce muzyki, ona wskaże nam w którym kierunku iść. Zazwyczaj też wsłuchuje się w kompozycje i decyduje które partie potrzebują tekstu, a które nie. 10. marca będziecie mieli okazję zagrać razem z Rose Tattoo, jak udało się wam nawiązać z nimi współpracę? Zespół działa od kilku dekad na pewno będziecie mogli się od nich czegoś nauczyć?

Niestety z powodu pandemii, trasa właśnie została odwołana. Słucham ich od moich nastoletnich czasów i uwielbiam ten zespół. Byłem bardzo podekscytowany tymi koncertami i żałuje, że do nich nie dojdzie. Album jest surowy, chcieliście, aby słuchając go można było odnieść wrażenie, że jest się w samym centrum metalowego koncertu? Tak, chcieliśmy, żeby miał on dziki klimat. Obecnie wiele rzeczy w metalu jest przesadzonych w post produkcji, my pragnęliśmy pójść w przeciwnym kierunku. Dać tej płycie trochę życia. Słychać u was ducha NWOBHM widać, że inspirowaliście się jego przedstawicielami, ale mając na uwadze to, że heavy metal ma duży związek z punk rockiem i hard rockiem odnajdywaliście inspiracje również w tych gatunkach? Każdy z zespołu wychowywał się na punk rocku, zresztą słuchamy go do dziś. Ostatnio nawet jammowałem z punkowymi Subhumas i Aus Rotten. Punk jest sporą częścią naszego zespołu i z pewnością dalej będzie. Na koniec chciałbym zapytać który z utworów jest waszym ulubionym, a jaki tym który osobiście najmniej przypadł wam do gustu? Oraz jakie macie plany na nadchodzącą przyszłość? Myślę, że najbliżej mojego serca jest "Neuromancers Curse", a najmniej przepadam za "Electric Rite", ale i tak uwielbiam tę piosenkę. Mamy w planach kilka festiwali na wiosnę i lato, a na jesień zapowiada się trasa koncertowa! Bardzo dziękuje za wywiad i chciałbym wam życzyć powodzenia! Szymon Tryk

NIGHT COBRA

59


cych do sceny metalowej. To oczywiście sprawiło, że byliśmy z tego faktu bardzo dumni.

Osiągnięcie perfekcji jest rzeczą niemożliwą Death SS to fenomen nie tylko we włoskiej scenie alternatywnej, ale również w skali świata. Na długo przed pojawieniem się skutecznie banowanego co pewien czas Black Magick SS, bo już w latach 80., grupa dowodzona przez Steve'a Sylvestra wzbudzała kontrowersje nie tylko nazwą budzącą skojarzenia z nazistami, ale również teatralnym wizerunkiem czerpiącym z estetyki horroru i erotycznych komiksów z epoki. Mimo oskarżeń o propagowanie konkretnych treści politycznych czy antyreligijnych, Death SS działa do dziś, niezłamane nawet przerwą pod koniec burzliwych ejtisów. Ostatnio wydali symbolizujący perfekcję album "X", łączący metal i gotyk z popem czy nawet... power metalem. Dla mojego rozmówcy kwestie symboliki są szczególnie ważne - jest w końcu entuzjastą działalności Crowleya. Czy udało mu się stworzyć płytę faktycznie idealną? O kilku aspektach porozmawialiśmy w poniższym wywiadzie. HMP: Steve, czy wciąż jesteś członkiem Ordo Templi Orientis? Wiedzą o twojej muzyce, wizerunku i tematyce tekstów? Najbardziej znanym członkiem OTO był Aleister Crowley, który częściowo zainspirował jedeen z utworów z twojego najnowszego albumu, "X", "Temple of the Rain", stąd przypuszczenie, że te dwa światy mogą być powiązane. Steve Sylvester: Tak, jestem członkiem OTO od dłuższego czasu, ale nie uważam się za prawdziwie praktykującego członka, bardziej osobę wspierającą ten nurt filozoficzny. W prze-

jątkowość? Czy uważasz, że rodzaj muzyki, którą grasz, może pomóc innym czuć się lepiej we własnej skórze? Mam nadzieję. Muzyka rockowa jest potężnym medium, które może pomóc ludziom, zwłaszcza młodszym, znaleźć siłę, by swobodnie wyrażać siebie i swoją osobowość, bez konieczności poddawania się dogmatom i ograniczeniom moralnym, społecznym i estetycznym. Mocno wierzę w oczyszczającą i wyzwalającą siłę Rocka, która pomogła mi nigdy nie czuć się marginalizowanym i bez ograniczeń wyrażać artystyczną stronę swojej osobo-

Foto: Death SS

szłości dedykowałem OTO cały album, "Do What Thou Wilt", nawiązujący do słynnego motto Aleistera Crowleya, który podsumowuje jego esencję. To była pierwsza płyta rockowa oficjalnie rozpoznana przez ezotoeryczne środowisko. Od tamtej pory, zawsze pozostawiam otwartą przestrzeń między thelemiczną filozofią a moimi tekstami. W jednym z wywiadów przyznałeś, że kiedyś, w swoim rodzinnym mieście, zawsze się wyróżniałeś, miałeś łatkę "dziwnego" dziecka, byłeś inny w porównaniu z rówieśnikami. W jaki sposób nauczyłeś się zamieniać ten fakt w zaletę i artystycznie wyrażać tę wy-

60

DEATH SS

wości. Jakie jest twoje zdanie o Terror Tales (A Tribute to Death SS)? Wystąpiłeś gościnnie na tej płycie się w "Violet Uverture". Fakt, że Ttwój wizerunek i muzyka inspirowały mnóstwo zespołów jest powszechnie znany, ale posiadanie albumu-hołdu jest czymś jeszcze większym, zwłaszcza gdy bierze w nim udział wielu świetnych muzyków, takich jak Watain. Na przestrzeni lat Death SS doczekało się czterech tribute-albumów z reinterpretacjami naszych piosenek przez najrozmaitszych międzynarodowych artystów, nie tylko należą-

Doceniam wasze projekty kostiumów i ogólną estetykę. Wiem, że zmieniają się za każdym razem, gdy nowy członek dołącza do zespołu lub po prostu chcesz spróbować czegoś nowego, więc zastanawiam się, która era/projekt/estetyka/kostium była twoim ulubionym przez te wszystkie lata? Zawsze samodzielnie projektowałam kostiumy dla całego zespołu, od czasu do czasu ewoluując w postaci łączące klasyczne cechy charakterystyczne różnych bohaterów kina grozy, którymi się inspirujemy, jak wampir, zombie, mumia, wilkołak i upiór z opery. Nie ma określonego okresu, który preferowałbym ponad inne. Każda era reprezentowała to, co w konkretnym, historycznym momencie było moim zdaniem właściwym wizerunkiem do przyjęcia wówczas przez zespół. Twoja postać jest wampirem, wydałeś album "…in Death of Steve Silvester" i to też oznacza nazwa zespołu, a tematy, które podejmujesz w tekstach również bardzo często skupiają się na kwestiach związanych z umieraniem, więc jestem ciekawa, czy dużo myślisz o własnej śmierci, jak by ona wyglądała, co będzie dalej? Czy uważasz, że te myśli są w pewien sposób inspirujące? Myślę, że wiedza o tym, co stanie się w momencie naszej śmierci, jest najważniejszym pytaniem, jakie od zawsze stawiała sobie cała ludzkość. Osobiście uważam, że jest to po prostu przejście z jednego wymiaru do drugiego, ponieważ prawdziwa esencja każdego z nas jest nieśmiertelna. Oczywiście, ta myśl jest dla mnie bardzo stymulująca i dlatego ten motyw często powraca w moich tekstach.. W latach 90. zmieniłeś nazwę zespołu na Sylvester's Death ze względu na potencjalne problemy z częścią "SS" w Niemczech. Ale w 2021 wydaliście coś w rodzaju splita, ścieżkę dźwiękową do Suspirii (gdzie pojawiła się tylko jedna z waszych piosenek) z niemieckim zespołem Samsas Traum pod waszym "tradcyjnym" szyldem, Death SS. Mam wrażenie, że dziś dla wszystkich, nie tylko dla Niemców, nie jest to już kwestia budząca kontrowersje, mam rację? Tak, to mój niemiecki dystrybutor narzucił wówczas zmianę nazwy z Death SS na Sylvester's Death z powodu problemów prawnych związanych z podwójnym S, które wciąż niektórzy idioci nadal interpretowali jako nazistowską propagandę. Gdy umowa z nimi została zerwana, natychmiast wróciłem do oryginalnej nazwy, którą posługiwałem się we wszystkich częściach świata, w tym w Niemczech. Myślę, że wszyscy są już świadomi, że SS to tylko inicjały mojego imienia i że Death SS nie ma żadnym konotacji politycznych. Wywołałeś też wiele kontrowersji we Włoszech. Czy miałeś podobne problemy w innych krajach? Pamiętam problemy z projek tem W.O.G.U.E (Work of God United Entertainment). Jaka był najbardziej absurdalna potyczka z cenzurą, jaką pamiętasz? Zawsze byłem atakowany przez cenzurę, tak samo we Włoszech, jak i w każdej części świata. Z pewnością największa próba ocenzurowania, cenzury, jaka została wystosowana przeciwko mnie, miała miejsce, gdy Watykan zadenuncjował mnie, ponieważ zatytułowa-


łem jeden z moich solowych albumów "Opus Dei", posuwając się nawet do tego, że wszystkie fizyczne kopie tego CD zostały wycofane z rynku. Dopiero dwa lata później udało mi się wydać go ponownie pod nazwą W.O.G. U.E, co, jak wspomniałaś, stanowi akronim od "Work Of God United Entertainment". Muszę dodać, że w tym projekcie nie było absolutnie żadnych odniesień do religii! Wracając do Suspirii, dlaczego na wspomnianym już splicie znalazła się tylko jedna piosenka waszego autorstwa, "Suspiria (Queen of the Dead)" (która pojawiła się również na najnowszej płycie "X")? Czy wy, albo autorzy tego komiksu, nie chceili wykorzystać więcej kawałków Death SS, a może nagraliście ją już wcześniej, niekoniecznie na potrzeby tego projektu? To tylko dlatego, że za tym CD stoi koncept dedykowany wyłącznie postaci Suspirii.

Oprócz inspiracji zaczerpniętych z estetyki horrorów, motyw z pierwszego utworu, "The Black Plague", przypomina mi również klimat "Tubular Bells" Mike'a Oldfielda! Czy są jakieś inne nieoczywiste inspiracje, niezwiązane z estetyką horroru/okultystyki, które wpłynęły na twoją muzykę? W refrenie "Zory" są też ślady "My Girlfriend's Girlfriend" Type O Negative (ale ich estetyka może mieć akurat pewne podobieństwa do twojej). Mogę tylko powiedzieć, że podczas komponowania "Black Plaugue" i "Zory" nie miałem w planach nawiązań do żadnej z tych piosenek. Jeśli usłyszałaś podobieństwa, to jest to całkowicie przypadkowe. Muzycznie zawsze staram się inspirować tym, co przekazuję później w tekstach, aby móc stworzyć jak najbardziej bezpośredni i kompletny związek z tym, co jest opowiedziane w poszczególnych piosenkach. Dlatego słuchacz może odnaleźć w muzyce Death SS jak najbardziej zróżnicowane i

wasza współpraca z Andreą Falaschi, mam na myśli realizację wideo? Jesteście zadowoleni z efektu końcowego? Tak, koncepcja teledysku do "The Temple of the Rain" to mój pomysł. Po prostu staram się wizualnie wyrazić tematy, które porusza ta piosenka. Ten konkretny utwór opowiada o magii seksualnej i ogólnie o oczyszczającej sile miłości jako lekarstwie na suchość życia "spalonego" bólem i przeciwnościami… Częściowo podejmuje mitologię thelemiczną Aleistera Crowleya z odniesieniami do Nuit-Isis (Księżyc - element kobiecy) i Hadit - Ra/Słońce element męski)… Deszcz ma oczyszczające znaczenie, symbolizuje połączenie, jedność. Deszcz jest par excellence elementem seksualnym i kobiecym, jest przede wszystkim identyfikowany jako pierwotna matryca życia i regeneracji. Świątynia deszczu to symbol przemiany i pierwotnej inicjacji. Wiele z twoich długogrających wydawnictw

"Zora", inna bohaterka jednego z utworów, również jest bohaterką komiksów, więc może za "Suspirią..." stał wyłącznie fakt, że pry watnie jesteś fanem opowieści obrazkowych? Tak, to również był powód. Zora i Suspiria to mój osobisty tribute dla świata włoskich komiksów erotycznych opartych na estetyce horroru z lat 70. i 80., które od zawsze były silnym źródłem inspiracji dla Death SS. Wydaliście także "Suspiria (Queen of the Dead)" jako edycję specjalną singla, limitowanego do 275 kopii. Wiem, że wcześniej ograniczałeś ilość singli do 666 sztuk. Nie mogłem znaleźć informacji, ile kopii twojego drugiego singla "The Temple of the Rain/ The Wizard" zostało wyprodukowanych, ale zastanawiam się, dlaczego w przypadku "Suspirii" nie trzymałeś się pomysłu z 666? Nie zajmuję się tymi rzeczami osobiście,stąd może wynikać ta rozbieżność, ale zgadza się, zazwyczaj wydajemy nasze konkretne wydawnictwa w ramach Fan Clubu w zaledwie 666 egzemplarzach, podczas gdy oficjalne wydania mają oczywiście większy nakład... Foto: Death SS

Wiem, że kochasz kolekcjonować i jest to główny powód, dla którego wydałeś tak wiele limitowanych singli, ale zastanawiam się, czy nawet ty, osobiście, posiadasz je wszystkie, czy może były jakieś konkretne wydania, które całkowicie wyprzedałeś i teraz ci ich brakuje? Dobre pytanie! Wydaje mi się, że powinienem mieć co najmniej jeden egzemplarz wszystkich włoskich wydawnictw, ale nie jestem pewien, czy tak faktycznie jest, dodając do tego wszystkie płyty tłoczone i wydawane za granicą. Co jest trudniejsze - bycie muzykiem czy posiadanie wytwórni, mowa o Lucifer Rising? Łączenie obu tych profesji prawdopodobnie pomaga w obu przypadkach, ale oba zawody mają też swoje wady i dochodzą też czynniki stresowe... Cóż, Lucifer Rising obecnie zajmuje się wyłącznie wydawaniem Death SS, więc w tym przypadku chodzi o całkowitą kontrolę nad sytuacją. Zwykle zajmuję się wszystkimi aspektami, które są związane z zespołem, ale z pewnością za swoją głowną profesję uznaję bycie artystą, natomiast w sprawach biznesowych pomagają mi odpowiedni współpracownicy, którzy zajmują się tym za mnie.

odmienne muzycznie wpływy, od doomu po glam, od poweru po gotyk, od nowej fali po pop, wszystkie przefiltrowane przez nasz unikalny styl łączenia metalu i horroru, który wypracowaliśmy, współcześnie skonsolidowany w czasie. To prawda, poza tytułem, w "Ride the Dragon" faktycznie słychać wpływy power metalu (sposób riffowania, śpiewania, ogólne, "epickie" brzmienie), to celowe działanie? Niekoniecznie, ten kawałek po prostu wyszedł nam w ten sposób. Czy "The World is Doomed" odzwierciedla twoje spojrzenie na ogólną sytuację na świecie, czy ogólnie twoje odczucia? Bez wątpienia żyjemy w bardzo mrocznym i trudnym okresie, pomiędzy zarazą, wojną i masą ograniczeń, a cały ten negatywny klimat wpłynął na nastrój tej piosenki, która mówi o tych tematach poprzez metaforę biblijnych ran. Teledysk do "The Temple of the Rain" był pełen detali i symboliki, związanej ze starożytnymi wierzeniami itp. Wydaje mi się, że to był głównie twój pomysł? Jak wyglądała

wzbogaciły covery, od Alice'a Coopera i Rolling Stones po Agony Bag. Ale w późniejszych latach, po nowym tysiącleciu, przestałeś reinterpretować utwory innych wykonawców, dlaczego? Coverowanie artystów, których doceniasz, oczywiście w swoim stylu, wydaje ci się teraz bezcelowe? Może był plan umieszczenia jakiegoś coveru na "X", ale porzuciłeś ten pomysł? Nie ma w tym żadnej premedytacji. Po prostu robimy covery tylko wtedy, gdy czujemy taką potrzebę, bez planowania czegokolwiek. Na przykład strona B trzeciego singla z "X", "Suspiria (Queen of the Dead)" będzie coverem zaczerpniętym ze ścieżki dźwiękowej filmu Briana De Palmy "Phantom of Paradise". Tytuł i liczba "X", jak kiedyś powiedziałeś, symbolizują perfekcję, więc czy uważasz, że "X" faktycznie jest albumem idealnym, a jeśli tak, to dlaczego? Ze względu na różnorod ność, motywy, produkcję? Myślę, że osiągnięcie prawdziwej perfekcji jest rzeczą niemożliwą i dotyczy to każdego. Powiedzmy, że starałem się zadowolić przede wszystkim siebie, a co za tym idzie moich zwolenników. Nie wiem, czy mi się to w pełni udało, bo zawsze, w każdej kwestii, da się zro-

DEATH SS

61


bić coś lepiej, ale osobiście uważam, że wykonałem kawał dobrej roboty... Wróćmy do czasów, w których opuściłeś szeregi Death SS w latach 80-tych. Czy sukces kompilacji "The Story of Death SS, 1977-1984" był głównym powodem, dla którego zdecydowałeś się wrócić do gry? Absolutnie nie! Jeśli przeczytacie moją biografię "The Necromancer of Rock" opowiadam w niej bardzo szczegółowo, jak cała sprawa została wyartykułowana… Przeniosłem się do Florencji i wznowiłem zespół z nowymi muzykami. Kiedy ukazała się kompilacja Minotauro, miałem już nowy skład. Twój styl muzyczny jest rozpoznawalny, ale nieco różni się w zależności od albumu. Myślę, że najbardziej niezrozumianym jest wasze wydawnictwo z lat 2000., "Panic", które bardzo różniło się od poprzednich. Co myślisz o tym albumie z obecnej perspektywy? "Panic" jest jak dotąd moim najlepiej sprzedającym się albumem. Jestem bardzo dumny z tej płyty, wyprodukowanej zresztą przez Neila Kernona, z potężnym jak na tamte czasy brzmieniem, do dziś bardzo mocnym. Reprezentuje to, czym było Death SS w 2000 roku. Jaki był powód, dla którego zdecydowaliście się ponownie nagrać niektóre ze swoich starszych piosenek na potrzeby "Rock n' Roll Armaggedon", na przykład "Witches Dance"? To były utwory, z których nie byłeś zadowolony, a może czekały na odpowiedni moment, aby wpasować się w takie aranżacje? Nie. Po prostu pomyślałem, że niektóre piosenki są naprawdę zbyt dobre, aby można je było zdegradować wyłącznie do limitowanych singli i B-Side'ów. Chciałem znaleźć dla nich godne miejsce na długogrającym albumie. Jakie to uczucie być częścią undergroundowej sceny muzycznej ze zdefiniowanym, rozpoznawalnym wizerunkiem i stylem przez tak długi czas, nawet w erze cyfrowej? Zainteresowania ludzi i sposoby konsumowania muzyki są dziś bardzo różne. Czy jako doświadczony zespół staracie się dostosować do nowych realiów na tyle, na ile to możliwe, nie tracąc swojego stylu, czy działacie głównie dla entuzjastów, małej grupy? My, Death SS, jak zawsze, po prostu idziemy naszą własną drogą i wszystko inne mamy w dupie! Jakie są twoje plany na 2022, nowe wydawnictwa kolekcjonerskie, pisanie nowego materiału, trasy koncertowe? Myślę, że wszystkiego po trochu z tego, co wymieniłaś... Wielkie dzięki za wywiad i poświęcony czas. Ostatnie słowa dla polskich fanów, którzy nas czytają? Mam nadzieję, że jak najszybciej uda mi się zagrać koncert w waszej okolicy! Stay Evil! Iga Gromska

Dodatkowy czas na metal Chłopaki z Vulture nie lubią marnować czasu. Na kolejną płytę tej grupy było jeszcze za wcześnie, przywrócili więc do życia projekt istniejący już od kilkunastu lat, kiedy o Vulture nie było jeszcze mowy. Grają w nim tradycyjny heavy metal i wydali właśnie debiutancki, nad wyraz udany, album "Iron Shackles". To old school pełną gębą, a autorski materiał dopełnia bardzo zaskakujący cover. HMP: Skąd ten Luzifer? Nazwa Lucifer była już zajęta, musieliście więc dokonać mody fikacji, żeby nie mylono was z innymi grupami o tej nazwie, przede wszystkim tą z Johanną Sadonis? Stefan Castevet: Kiedy przyjęliśmy tę nazwę, nie wiedzieliśmy o istnieniu zespołu Johanny. Kilka tygodni później zobaczyliśmyjego logo w magazynie i byliśmy trochę wkurzeni (śmiech). Ale potem już się tego trzymaliśmy. To świetna nazwa. Nikt nigdy nie pomylił nas z kimś innym. Ciekawa jest też geneza tej grupy, bowiem Luzifer powstał kilka lat przed założeniem waszego, można rzec, obecnie głównego zespołu Vulture - uaktywniliście się teraz, wykorzystując to pandemiczne zwolnienie, bo speed/thrash metal nigdy nie był waszą jedyną fascynacją, tradycyjny heavy kręci was równie mocno? Może nie aż tak, ale zdecydowanie też bardzo to lubię (śmiech). Tak! Wykorzystaliśmy ten dodatkowy czas, który mieliśmy do dyspozycji, żeby być kreatywnymi. Zaowocowało to kilkoma miesiącami bardzo skoncentrowanego pisania muzyki. Można więc rzec, że lata 80. są wiecznie żywe, a już na pewno w kontekście tradycyjnej sceny metalowej: nie tylko brytyjskiej czy niemieckiej, ale też szwedzkiej i innych europejskich państw, bo przecież wtedy każde z nich, Belgai, Holadia, etc. miało się czym pochwalić? Scena tradycyjnego heavy metalu wydaje się w dzisiejszych czasach być bardzo aktywna. Każdy europejski kraj ma swoje niesamowite zespoły, ale pojawiają się też nowe, młode kapele, jak na przykład Venator. Pomiędzy Luzifer a Vulture nie mamy tylko różnic typowo muzycznych, bo poza perkusistą odpowiadacie w tych zespołach za różne instrumenty, inaczej też dzielicie się parti ami wokalnymi - to nie przypadek, chcieliście uniknąć sytuacji, że coś jest do siebie zbyt podobne, mimo jednak nieco odmiennej stylistyki? Luzifer został założony przed Vulture, więc nie było takiego pomysłu. Powiedziałbym też, że te style nie różnią się nieznacznie, tylko bardzo, bardzo się różnią (śmiech). Jak dotąd pomysły, które mieliśmy na Vulture i Luzifera, nie kolidowały ze sobą. Jak narodził się pomysł nagrania i wydania albumu? Uznaliście, że najwyższa pora na coś takiego, a po "Dealin' Death" Vulture i przy braku większej ilości koncertów mieliś -

62

DEATH SS

cie więcej czasu, była to więc decyzja typu: teraz, albo nigdy? Tak, coś w tym stylu. Mieliśmy dużo wolnego czasu, wszystkie koncerty zostały odwołane i wtedy powiedzieliśmy: zróbmy znowu coś dla Luzifera! Nie planowaliśmy pisać całego albumu, to po prostu stało się przypadkiem! Większość utworów z "Iron Shackles" ma teksty w języku angielskim, jest jednak jeden wyjątek, "Hexer (In Dreiteufelsnamen)" - to wasz ukłon w stronę niemieckich fanów, a przy okazji hołd dla zespołów, na przykład Breslau, które na we wczesnych latach 80. nagrywały płyty w waszym ojczystym języku? Już na naszej pierwszej EP-ce nagraliśmy utwór po niemiecku i bardzo nam się spodobał. Stwierdziliśmy więc, że potrzebujemy kolejnego niemieckiego kawałka na albumie. Teksty napisał nasz przyjaciel Ela z Iron Kobra. On jest fantastyczny, jeśli chodzi o zabawę z niemieckimi słowami. Doskonały wybór i doskonały tekst (śmiech). Nie ma żadnego "uhonorujmy to czy tamto", które stałoby za wyborem języka w tym utworze. Być może w przyszłości nadal będziemy robić takie kawałki, to coś naprawdę fajnego! Jak sądzisz dlaczego ówczesna niemiecka scena metalowa postawiła na angielskie tek sty, nawet jeśli wiele z tych grup nie miało szans na międzynarodową karierę, a wasze zespoły punkowe, nowofalowe i generalnie alternatywne śpiewały po niemiecku? To trudne pytanie! Nie jestem w stanie powiedzieć. Cała ta myśl, że jak utwór jest heavymetalowy to musi mieć anglojęzyczny tekst jest tutaj głęboko zakorzeniona, masz całkowitą rację. Może to wynika z bezpośredniej inspiracji NWOBHM? Mieliście nawet cały nurt Neue Deutsche Welle, a jego czołowym przedstawicielem był Joachim Witt. Skąd pomysł odświeżenia jego przeboju "Goldener Reiter", u was opisanego jako "Der Goldene Reiter"? Byliście lub nadal jesteście fanami tego artysty, pamiętacie ten teledysk z telewizji, etc.? "Der Goldene Reiter" to po prostu kawałek, który towarzyszył w ciągu ostatnich pięciu lat każdej naszej imprezie. Wystarczyło kilka drobnych sztuczek, aby przekształcić go w utwór heavymetalowy. I właśnie to jest w nim takie wspaniałe! Tak, znam ten teledysk! Są nawet dwa do tej piosenki, prawda? Muszę przyznać, że nie znam zbyt dobrze jego innych utworów. Ostatnio stał się częścią sceny gotyckiej, grając koncerty z mrocznymi interpretacjami swoich utworów. Straszne.


Fajne jest to, że nie tylko zrobiliście ten numer po swojemu, ale też wybraliście coś oryginalnego, bo nie przypominam sobie innej metalowej wersji tego utworu - nie można w kółko coverować "Paranoid", "Running Free", "Breaking The Law" czy innych klasyków tego typu, bo staje się to w końcu nudne? Zdecydowanie! O wiele przyjemniej jest wziąć piosenkę, która nie jest zbyt oczywista i uczynić ją swoją własną. Na tym właśnie powinny polegać covery, poza takimi typu: ostatnia mocna piosenka na zakończenie koncertu. Ortodoksyjni metalowcy nie zarzucali wam, że to niezbyt trafny wybór, że powinniście wybrać jakiś mniej znany, ale metalowy numer? Tak, zwłaszcza w Niemczech! Ludzie albo kochają, albo nienawidzą tej kompozycji. Ale to jest coś, na co mieliśmy cichą nadzieję. "Iron Shackles" to krótka, zwarta płyta, niewiele ponad pół godziny muzyki. Miało być tak jak kiedyś, a przy okazji macie mate riał pasujący do standardów epoki streamin gu, gdzie mało kto poświęca czas na słuchanie całych płyt? I znowu, nie ma w tym nic wielkiego. Skończyliśmy nagrania, mieliśmy ponad 30 minut muzyki i rozmawialiśmy z wytwórnią, czy nazwiemy to pełnoprawnym albumem EP-ką czy czymkolwiek innym. W końcu to nie ma większego znaczenia, prawda? 12-calowe płyty i tak kosztują tyle, ile kosztują, bez względu na to, ile minut muzyki jest na nich zawarte.

W czasach przedinternetowych płyty winylowe i kasety, a później również płyty CD umożliwiały dogłębne poznawanie muzyki. Chyba wciąż kultywujecie te tradycje, skoro zależy wam na wydawaniu fizycznych nośników dźwięku? Zdecydowanie! Wypuściliśmy ten album we wszystkich formatach! Dlatego podpisaliście kon trakt z High Roller Records, wytwórnią, która dodatkowo umożliwiła udany start Vulture - może do dwóch razy sztuka? (śmiech) Może! Zobaczymy! Świetnie się z nimi współpracuje. Komunikacja jest bardzo łatwa i wszystko zawsze dobrze się układa. Jak więc widzicie przyszłość Luzifer? Vulture pozostanie waszym głównym zespołem, ale od czasu do czasu będzie- Foto: Luzifer cie się uaktywniać również pod tym szyldem, nie tylko w płytowym, ale również koncertowym wydaniu? Szczerze mówiąc, nie planujemy niczego związanego z Luziferem. To ma być projekt dla frajdy, typowo studyjny i tak to na razie zostawimy. Całą naszą energię i czas poświęcamy Vulture. Nie ma więc żadnych koncertów, planów, celów. Po prostu: trzydzieści kil-

ka minut nowego heavy metalu od nas! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski


Kształtuje mnie dzieciństwo Thunderor to zespół - spełnienie marzeń perkusisty Skull Fist. Zarówno marzeń z dzieciństwa, które obracały się wokół gier i filmów z przełomu lat 80. i 90., jak i współczesnych marzeń związanych z końcem pandemii. JJ Tartaglia założył sobie w żartach, że pandemia to czas dany mu od bogów. Nie skończy się, póki nie nauczy się śpiewać. Jak się okazuje JJ Tartaglia przebił samego siebie, bo nie tylko nauczył się śpiewać, ale równocześnie śpiewać i grać na perkusji. O powstawaniu i planach na przyszłość Thunderor przeczytacie w bardzo ciekawym wywiadzie. HMP: Wasza okładka dokładnie wskazuje, czego można spodziewać się po muzyce Thunderor. Wygląda jak okładka jakiejś super gry wideo z lat 80. albo plakat zdobiący klub motocyklowy. Domyślam się, że taki był cel - dzięki okładce traficie dokładnie do fanów klasycznego i oldschoolowego heavy metalu. JJ Tartaglia: Miło mi to słyszeć. Dokładnie! Myślę, że nawet wybór kolorów bardzo pasuje do muzyki. Muszę wyrazić uznanie dla artysty Daniela Porty, naszego przyjaciela i wspaniałego twórcy. Naprawdę mu się to udało. Zaprojektował też nasze logo. Pierwszą rzeczą, o jaką mnie poprosił przed wykonaniem jakichkolwiek szkiców, było wysłuchanie muzyki. Uwielbiam to w jego pracy, pozwala, że-

nam do winyla i wyobrażaliśmy sobie, że możemy trzymać ją w rękach, więc to był decydujący czynnik. Zrobiliśmy z tego okładkę albumu i plakat filmowy, a następnie zdjęcia promocyjne. Do konwencji pasuje wiele rzeczy. Pierwsza z nich to brzmienie. "Fire it up" ma brzmienie, jak płyta wydana przez dobrą wytwórnię na przełomie lat 80. i 90. Jest przestrzeń, bębny brzmią głęboko i naturalnie, świetnie słychać każdy instrument. Jak pracowaliście nad brzmieniem? Zastosowaliście jakieś sprzęty analogowe? (zwłaszcza przy nagrywaniu perkusji) Tak, to jest właśnie to, o co nam chodziło. Jesteśmy wielkimi fanami nagrań z lat 80., więc

Foto: Rae Chatten

by to muzyka kierowała jego pomysłami i inspiracjami. Motocykle są ważnym motywem przewodnim albumu, ponieważ oczywiście uwielbiam na nich jeździć, ale także dlatego, że pojawiają się w tekstach, jako metafory podążania naprzód i pogoni za marzeniami. Powtarzającym się motywem są też zachody słońca. W końcu album jest dość marzycielski i romantyczny. Pierwotnie ta grafika miała być okładką singla "How We Roll", a okładka albumu miała być bardziej w stylu fotograficznego plakatu filmowego, w stylu Indiany Jonesa lub Jamesa Bonda. Jednak ta grafika tak bardzo nam się spodobała, że pasowała

64

THUNDEROR

byliśmy całkowicie zainspirowani tym brzmieniem, a jeśli chodzi o mnie, to szczególnie z tej połowy lat 80., kiedy syntezatory odgrywały bardziej znaczącą rolę. Właściwie wszystko nagrywaliśmy sami, w naszej sali prób. To było spore przedsięwzięcie, ale też proces uczenia się. Wcześniej sami robiliśmy mnóstwo rzeczy przedprodukcyjnych, ale w moim przypadku był to mój pierwszy raz, kiedy robiliśmy cały album, który miał być wydany komercyjnie. Kupiliśmy dobre mikrofony, interfejsy, laptopy, w końcu przestawiliśmy się na oprogramowanie do nagrywania. Wcześniej używaliśmy po prostu tych starych 8-ścieżkowych

magnetofonów. Tacy jesteśmy oldschoolowi. Ale tak, nastał czas, żeby ewoluować. Skupiliśmy się po prostu na tym, żeby zrobić dobre ujęcia. Chcieliśmy trzymać się z dala od kwantyzowania bębnów, korekcji wysokości dźwięku, czy nawet nadmiernej edycji. Wszystko było nagrywane bez żadnych dodatków, chcieliśmy, żeby było po ludzku, naturalnie. W przypadku perkusji chodzi tak naprawdę tylko o dobre strojenie, dobre mikrofony i dobre wykonanie. Myślę, że nasz brak umiejętności inżynierskich również zadziałał na naszą korzyść, ponieważ nie znamy żadnych studyjnych sztuczek, ani wymyślnych sposobów edycji, więc zrobiliśmy to w starym stylu. Ale do miksowania i masteringu zatrudniliśmy zawodowców, bo to zupełnie inna bajka. No i oczywiście chcieliśmy mieć coś, co będzie w stanie sprostać współczesnym nagraniom. W tym czasie nagrywaliśmy też nową płytę Skull Fist, więc miksowaliśmy w tym samym studiu (Vespa), a miksem zajął się Chris Snow, a następnie Harry Hess z Harem Scarem zrobił mastering. Drugą rzeczą, która naprawdę pasuje do tej estetyki, są teksty. Z jednej strony pasują one do estetyki filmów i gier z lat 80., a z drugiej - są typowe dla klasycznego heavy metalu. Jakie było wasze rozwiązanie problemu pisania tekstów, które musiały być jednocześnie konwencjonalne i oryginalne? A może nieoryginalność nie jest dla Was proble mem, bo liczy się tylko styl retro? (śmiech) Naprawdę fajnie jest usłyszeć taką analizę, bo to wszystko są rzeczy, które uwielbiam. Myślę, że ostatnio zdałem sobie sprawę, że w dużej mierze kształtuje mnie moje dzieciństwo i rzeczy, które mnie wtedy inspirowały. To znaczy, urodziłem się w 1984 roku, więc lata 80. to nie moje pokolenie. Jednak jako że dorastałem na wsi, przed erą internetu i brakiem telewizji kablowej, wszystko było trochę w tyle. Filmy z Van Damme'em, Indiana Jones, James Bond, Stallone, AC/DC, Poison, Lynch Mob... To właśnie wtedy podjąłem decyzję, że gdy dorosnę, chcę zostać perkusistą. Tak jak mój ojciec, który też jest perkusistą, i jak Chris Slade z AC/DC. Jak się jest dzieckiem, to w ogóle nie rozumie się, z czym to się wiąże. Myślisz sobie: "ale to fajne". Ale 30 lat później rzeczywiście tu jestem, po wielu latach krwi, potu i łez. To nie są żarty. To prawie tak, jakbym musiał dotrzymać jakiejś obietnicy złożonej temu dziecku, mimo że to dziecko to przecież ja. Czasami wyobrażam sobie, że w innym wymiarze, moje obecne spotyka moje dziecięce ja. Chciałbym, żeby to dziecko powiedziało: "wow, super!". Tak więc jeśli chodzi o teksty, to szczerze mówiąc, jest to po prostu moje aktualne nastawienie do życia. Nigdy nie zastanawiałem się, czy powinny być retro, czy nie, ani nic z tych rzeczy. Chodzi po prostu o przekazanie emocji, a główną z nich jest tęsknota za przygodą. Czułem to przez całe życie i czuję do dziś. To po prostu potrzeba wyjścia z domu. Jakby za każdym rogiem czekała przygoda na całe życie. Trzeba tylko z niej skorzystać. Romans, niebezpieczeństwo, przyjaciele, marzenia... Wszystko to tam na ciebie czeka. Jest tu też trochę tekstów inspirowanych Skull Fist, może niektórzy zatwardziali fani to zauważą. Jest też sporo Bruce'a Springsteena, nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki wpływ miały na mnie jego teksty, dopóki sam ich nie napisałem.


W kilku miejscach umieszczacie celowe cytaty z klasyków lat 80. "Dangerous Times" zaczyna się jak Bon Jovi "Runaway", a w numerze tytułowym solo kojarzy się z kawałkiem "Painkiller". Zwróciłaś na to uwagę jako pierwsza! Super. To zabawne, bo napisałem ten kawałek myśląc, że intro coś mi przypomina, a potem minęły miesiące, aż przez przypadek usłyszałem "Runaway" i pomyślałem: "O, to właśnie to!" (śmiech) Więc tak, to był przypadek. Obie piosenki są zupełnie inne, ale fajnie, że to podobieństwo pojawiło się w niej bez mojego świadomego udziału. Te wczesne utwory Bon Jovi są po prostu wspaniałe. I tak, wydaje mi się, że break perkusyjny w utworze "Thunderor" jest trochę podobny do tego z "Painkillera" z szesnastkowymi triolami na centrali. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Ale pamiętam, że słyszałem to samo w moim perkusyjnym intro w kawałku "You Belong To Me" zespołu Skull Fist. Myślę, że ponieważ "Painkiller" jest tak kultowym intro perkusyjnym, wielu metalowcom łatwo przychodzi ono na myśl. Ale ja uwielbiam to intro, a także styl Scotta Travisa, więc myślę, że i w tym przypadku pojawił się ten wpływ. Do tematyki i klimatu lat 80. bardzo pasują synthy. Na Waszej płycie słyszę je kilkukrotnie, np. w "How we roll". O ile zespole heavymetalowe w latach 80. nie sięgały po nie chętnie, o tyle współczesne retro zespoły używają ich, żeby wzmocnić klimat lat 80. Dlaczego według Ciebie stały się tak ważne dla gatunku? To bardzo ciekawe. Może dlatego, że uznano to za trend, czy coś w tym stylu. Ja jestem ogromnym fanem syntezatorów, uwielbiam je w utworach Van Halen. Również na płytach Ozzy'ego i Dio, ZZ Top, Judas Priest. Mam wrażenie, że złote lata dla mnie to lata od 1984 do 1986. Może do 1988. Wydaje mi się, że produkcja, którą uwielbiam, pochodzi głównie z tych lat. A zbieg okoliczności jest taki, że syntezatory są słyszalne głównie właśnie w tym okresie. Jestem też wielkim fanem Emerson, Lake and Palmer. Kiedy miałem 18 lat grałem na perkusji w tribute bandzie ELP, co dało mi okazję, by naprawdę zagłębić się w ich muzykę. Poza tym, mam klasyczne wykształcenie w grze na fortepianie, co w połączeniu z moją miłością do syntezatorów sprawia, że nie da się ich nie lubić. (śmiech). Myślę, że dużą rolę odgrywa też gatunek synthwave z ostatnich lat. Na przykład soundtrack z Kung Fury i wszystko, co powstało później. Dla mnie to też była inspiracja, która wprowadziła mnie w "tryb syntezatorowy", kiedy nagrywałem partie klawiszowe. Zapytałam o to muzyka zespołu Anahata. Synthy (zwłaszcza gatunek dungeon synth) występuje na płytach epic metalowych. Jego odpowiedź brzmiała: "Myślę, że coś, co przyciąga muzykę synth do grania dokładnie tego rodzaju metalu jest chęć nie tyle śpiewania i grania "o metalu" czy "bycia gwiazdami rocka" lub czegoś w tym rodzaju, ale raczej żądza budowania światów. Napisać spójny "epic metalowy" album to jak napisać powieść, historię czy zbudować krainę, w której słuchacz się zanurzy. " To bardzo fajne. Nie jestem zaznajomiony z dungeon synth (śmiech), ale brzmi to niesamowicie i na pewno to sprawdzę. To wyjaśnienie ma dla mnie sens, ale bardziej kojarzy mi

się z czymś takim jak Turisas, gdzie rzeczywiście czuje się przeniesienie do innej rzeczywistości, albo z symfonicznymi rzeczami, takimi, jak Nightwish, które umiejętnie używają klawiszy. Jednak wydaje mi się, że oni używają całej masy dźwięków. Wydaje mi się, że w sferze heavy metalu pojawił się nowy ruch z klasycznymi dźwiękami syntezatorów, takich jak Beast In Black i kierunek, w którym zmierza nowy Striker. Bardzo podoba mi się też to, co robi H.E.A.T. Dla mnie syntezatory sprawiają, że muzyka jest bardziej "marzycielska", a tego właśnie chciałem dla Thunderor. Chcę, żeby słuchacz poczuł nagłą potrzebę życia i podążania za głosem serca. Uronienia łzy, kiedy się pakujesz i wyjeżdżasz, bo w głębi duszy wiesz, że to słuszna decyzja. Po kilku piwach wybierz się na przejażdżkę motocyklem przy dźwiękach Stages zespołu ZZ Top, a będziesz wiedziała, o czym mówię.

Foto: Rae Chatten

W niewielu zespołach perkusista gra jednocześnie rolę wokalisty. W klasycznym heavy metalu na koncertach bardzo ważny jest widoczny frontman kapeli. Jaki macie plan na koncerty? Domyślam się, że chcecie robić show i bawić publikę, więc na pewno macie coś w zanadrzu, np. inne niż tradycyjne ustawienie perkusji? Tak, to na pewno wiąże się z pewnymi wyzwaniami. Oczywiście chcemy dać publiczności, jak najlepsze show i bardzo mnie kręcą możliwości, jakie daje nam nasze położenie. Jako power trio mamy możliwość stworzenia formacji w stylu odwróconego klucza gęsi, która moim zdaniem może być bardzo efektywna. Wiele można zdziałać przy użyciu kilku podestów i świateł. A na większych scenach możemy być jeszcze bardziej kreatywni. Jestem naturalnie wielkim fanem Phila Collinsa, więc wyobrażam sobie, jak fajnie byłoby zacząć utwór na pianinie, a potem przejść do perkusji. Albo pociągnąć temat keytara. Rozmawialiśmy o bitwie gitara kontra keytar, w której ja i Jonny wymienialibyśmy się solówkami. Kiedyś myślałem, że te pomysły są bardzo odległe, ale może wcale nie aż tak. Tak czy inaczej, to wszystko jest bardzo ekscytujące. Ani nie gram na perkusji, ani nie śpiewam, ale intuicja mi podpowiada, że robienie jed nocześnie obu czynności może być trudne pod kątem zachowania rytmu i złapania oddechu. Długo trzeba ćwiczyć, żeby zdobyć tę umiejętność? A może moje spostrzeżenia są mylne, i to wcale nie jest trudne? Na początku było to niesamowite wyzwanie. Ledwie wyobrażałem sobie śpiewanie, a co dopiero robienie tego podczas gry na perkusji. A na dodatek trzeba było śpiewać do mikrofonu. Myślałem, że będę ciągle uderzał rękami o statyw, a mikrofon uderzy mnie w zęby i cała scenografia się rozpadnie. (śmiech) Ale z czasem udało mi się to opanować. Jako perkusista mam świadomość, że niezależne działanie kończyn mam już wyćwiczone i mam już ko-

ordynację czterokierunkową, więc musiałem tylko dodać piątą "kończynę". W końcu zacząłem się czuć tak samo, jakbym śpiewał, brzdąkając na gitarze akustycznej. Z wypełnieniami było trudniej, jeśli musiałem śpiewać nad nimi, ale teraz mogę to robić bez problemu. Jest to bardzo satysfakcjonujące i dające dużo radości. Nie sądzę, żebym mógł się teraz cofnąć. Czuję, że mogę przekazać moje przesłanie o wiele lepiej, wykonując obie te czynności, ponieważ tego właśnie chcę. Chcę, aby publiczność odczuwała emocje, które ja odczuwam. Jeśli chodzi o mikrofon, zdecydowałem się na model Tommy'ego Lee, który świetnie mi się sprawdza, a dodatkowo moim zdaniem dobrze wygląda Powstaliście w samym środku pandemii. Lockdown ułatwił czy utrudnił Wam nagry wanie płyty i formowanie kapeli? Przyznam, że większość kapel, które powstały w czasie pandemii mówiło, że był to bardzo kreatywny czas, który mimo trudności, sprzyjał pow stawaniu nowych pomysłów. Lockdown był brutalny, to na pewno. W 2020 roku mieliśmy sporo tras koncertowych ze Skull Fist, które musieliśmy odwołać lub kilka razy przekładać. Ale w przypadku Thunderor zadziałało to na naszą korzyść. Nagle mieliśmy cały ten przestój, więc była to dla nas idealna okazja, żeby naprawdę skupić się na nagrywaniu i nie spieszyć się. Zwłaszcza, że po drodze wciąż uczyłem się wszystkiego. Mieliśmy więc luksus czasu dla nas, to była wspaniała rzecz. Z pewnością sprzyjało kreatywności, a także mojemu zdrowiu psychicznemu. To był idealny sposób na odwrócenie uwagi od całego chaosu na świecie, naprawdę tego potrzebowałam. Lubiłem żartobliwie myśleć sobie, że powodem pandemii był znak od bogów, że muszę nauczyć się śpiewać i nagrać album Thunderor, i że pandemia nie skończy się, dopóki nie wykonam tych zadań. Był to fajny sposób motywowania się i pomagał mi odnaleźć sens w nowej rzeczywistości. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

THUNDEROR

65


funkcję liderów? Rogga i ja jesteśmy siłą napędową, ale w zespole każdy ma coś do powiedzenia. Po wydaniu albumu Kjetil dołączył do zespołu na pełny etat, a Markus Rosenkvist zajął miejsce perkusisty (wystąpił gościnnie w utworze "Dying for My Dreams"). Tak więc można powiedzieć, że Teddy/Kjetil/Markus/ Rogga/Peter jest stałym składem zespołu.

W muzyce chodzi o to, by uszczęśliwiać ludzi Jeśli Gauntlet Rule nie jest supergrupą, to nie wiem, co mogłoby nią być. Wchodzący w jej skład muzycy udzielali się w większej liczbie zespołów, niż istnieje dni w roku kalendarzowym. Tym razem zaproponowali tradycyjny, rozpędzony heavy metal w sam raz dla maniaków Iron Maiden i Gream Reaper. Mam nadzieję, że premiera "The Plague Court" będzie dla kogoś pretekstem do zapoznania się z twórczością gitarzysty Rogga Johansson'a oraz odpowiadającego na pytania basisty Peter'a Svensson'a. HMP: Każdy muzyk Waszego power trio ma doświadczenia związane z niezliczoną ilością innych zespołów, które grały bardziej ekstremalne gatunki metalu niż heavy metal. Jaki jest mit założycielski heavy metalowego zespołu Gauntlet Rule? Peter Svensson: Rogga Johansson (gitara) i ja (bas) współpracowaliśmy już przy kilku projektach, kiedy zwróciłem się do niego z propozycją stworzenia czegoś w stylu heavy metalowym. Mój inny główny zespół, Assassin's Blade, był w pewnym sensie zawieszony, a ja naprawdę chciałem tworzyć nowe utwory w tym stylu. Rogga był bardzo chętny, bo też uwielbia klasyczny metal i dla odmiany chciał zrobić coś innego niż death metal. Szczerze mówiąc, nie czuł się pewny, czy podoła temu zadaniu, ale powiedziałem mu, że ma to w sobie i myślę, że album, który powstał, mówi sam za siebie. Następnie skomponowałem utwory i napisałem teksty. Lars Demoké do-

łączył jako perkusista sesyjny, a my zaczęliśmy szukać wokalisty. Próbowaliśmy kilku różnych śpiewaków, aż skontaktowaliśmy się z Teddy'm Möllerem, który swym potężnym głosem przerósł wszelkie oczekiwania. Czyli w Waszym przypadku utwory pow stały przed wyklarowaniem się składu? W przypadku debiutu "The Plague Court" tak. Na drugi album mamy już skład, teraz uzupełniony o perkusistę Marcusa Rosenkvista. Nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy pracować nad nowymi utworami. Mamy już swój format, więc będziemy po prostu doskonalić utwory i ich aranżacje. Czyli oficjalnie wskazywany skład: Peter Svensson (bass), Rogga Johansson (guitars), Kjetil Lynghaug (guitars), Lard Demoke (drums) and Teddy Möller (vocals), nie jest już tym aktualnym? Ty i Rogga pełnicie

Wiele zespołów stara się kopiować styl Iron Maiden (np. Master Spy). W Waszym przy padku jest tak, że chociaż w materiałach pra sowych deklarujecie, że Gauntlet Rule to muzyka dla fanów Maiden, to jednak "The Plauge Court" nie przypomina żadnego z albumów Maiden. Wasza muzyka ma swój własny klimat. Jak ważne jest dla Was granie unikalnej muzyki? Co sądzisz o zespołach, które celowo naśladują innych? W naszej muzyce są oczywiste wpływy Maiden, ale nigdy nie powiedziałbym, że ich kopiujemy. Naprawdę nie lubię zespołów, które próbują naśladować jakiś konkretny zespół lub album. Jest to po prostu tribute band wykonujący własne utwory. Nie widzę w tym sensu. Kiedy tworzę muzykę, chcę mieć coś świeżego, nawet jeśli brzmi to tradycyjnie, bo inaczej po prostu włączyłbym "Piece of Mind" i słuchał czegoś, co jest o wiele lepsze niż jakakolwiek kopia, którą ja (lub ktokolwiek inny) mógłby kiedykolwiek stworzyć. Z drugiej strony, w muzyce chodzi o to, żeby uszczęśliwiać ludzi, więc jeśli ktoś jest szczęśliwy, kopiując album z '84 roku, nie będę mu tego zabraniał. Czy nagrywanie "Plague Court" było ekscy tującym i ekstrawaganckim doświadcze niem, czy raczej standardową pracą? Czy przy jej okazji nauczyłeś się czegoś nowego? Sam styl nie różni się zbytnio od moich innych zespołów Assassin's Blade i Cult Of The Fox, ale sposób pracy był niezwykle wydajny i zabawny. Często zdarza się, że sesje nagraniowe ciągną się w nieskończoność, zwłaszcza gdy ludzie nagrywają w domu (tak jak my z większością materiału na płycie), ale w przypadku Gauntlet Rule pisanie i nagrywanie przebiegało sprawnie i szybko. Nigdy wcześniej nie pracowałem z Teddym, ale to była prawdziwa przyjemność. Wziął on moje podstawowe pomysły i przekształcił je, tworząc niesamowite melodie i aranżacje wokalne. Jeśli mieliśmy jakiś pomysł, po prostu go wypróbowywaliśmy i widzieliśmy, czy działa, czy nie. Wiem, że to brzmi naprawdę prosto i w zasadzie tak powinno być, ale niestety często w zespołach jest tak wiele różnych wizji i polityki. Nie uwierzycie, przez jakie bzdury przeszedłem w zupełnie nieznanych mi zespołach (śmiech). W związku z tym jestem naprawdę zadowolony z twórczej atmosfery panującej w Gauntlet Rule. Czy "The Plague Court" to koncept album? Nie, na tym albumie nie ma żadnego ogólnego konceptu. Powinieneś sprawdzić "Piece", z Roggą i ze mną, jeśli interesują Cię koncepty. Jestem wielkim fanem albumów koncepcyjnych, ale na tym albumie chciałem trochę zróżnicować tematy. Do końca nie byliśmy pewni, które utwory znajdą się na ostatecznym albumie, a pisząc koncept trzeba uwzględnić wszystkie napisane do niego kawałki.

Foto: Gauntlet Rule

66

GAUNTLET RULE

Powiedzieć, że śpiewacie o "wewnętrznych


zmaganiach" brzmi cool, ale co to właściwie znaczy? Czy doświadczasz jakichś "wewnętrznych zmagań", które chciałbyś wyrazić w swojej muzyce? Jak radzisz sobie z najtrud niejszymi "wewnętrznymi zmaganiami" w swoim życiu? Myślę, że każdy ma swoje własne zmagania. Walka z nimi lub ich akceptacja trwa całe życie. "Valley of Thorns" jest oparta na historii kogoś, kto przeszedł przez osobistą traumę i musi sobie z nią radzić. Wiele z moich osobistych wewnętrznych zmagań owocuje tekstami utworów, większość z nich w moich doomowych zespołach Void Moon i Anchorite. Lubię rozmyślać o różnych rzeczach i poglądach, a najlepszym ujściem dla mnie jest zawarcie tych myśli w tekstach. Z nieskrywaną dumą dzielisz się w mediach społecznościowych bardzo pozytywnymi recenzjami "The Plague Court". Czy spodziewaliście się tak pozytywnego odzewu? Czuję się naprawdę szczęśliwy z powodu pozytywnego odzewu. W pewnym sensie nie jestem zaskoczony, ponieważ uważam, że album wyszedł nam niesamowicie. Ale jednocześnie nie byłem pewien, czy ludzie znajdą czas, by w pełni go docenić, biorąc pod uwagę wszystkie inne płyty, które ciągle się ukazują. W każdym razie, staraliśmy się skupić na stworzeniu wspaniałego heavy metalowego albumu i myślę, że nam się to udało. Naprawdę podoba mi się okładka "The Plague Court". Wykonał ją Dan Goldsworthy. Ja zrobiłem szkic, a on na tej podstawie stworzył arcydzieło. Chcieliśmy zawrzeć w obrazie podwójne znaczenie słowa "gauntlet". Jak Wam się pracowało z Blaze'em Bayley' em w utworze "Dying For My Dreams"? Kiedy już udało nam się skontaktować z Blaze'em i jego managementem oraz ustalić wszystkie praktyczne szczegóły, proces nagrywania utworów był bardzo prosty. Blaze zasugerował nawet zmianę niektórych elementów oraz dodał kilka własnych rzeczy. To była naprawdę owocna współpraca. A to, że Blaze zaśpiewał jedną z moich piosenek, wciąż wydaje mi się kompletnie odjechane. Zdecydowanie jest to spełnienie moich marzeń.

Twojej wytwórni From The Vaults? Szczerze mówiąc, nie wiem. To jest czysto biznesowa decyzja wytwórni. Nadal kupuję płyty CD, żeby słuchać ich w samochodzie lub w domu. A płyty LP w domu. Ale najczęściej jestem trochę leniwy, więc jeśli mam album na CD, to po prostu go odtwarzam. Innym razem lubię patrzeć na okładkę winylu... Właśnie znalazłem na oficjalnej stronie From The Vaults informację, że "The Plauge Court" miał się ukazać miesiąc wcześniej. Czy mieliście jakieś opóźnienie? Album był niejednokrotnie opóźniany, więc cieszę się, że w końcu się ukazał (nawet jeśli wciąż czekamy na winyl). Myślę, że ten szalony czas oczekiwania na tłoczenie winyli zniechęca niektóre zespoły. Tak jak w przypadku ostatniego albumu U.D.O., który został wydany jesienią, a winyl ukazał się dopiero teraz. Czy zamierzacie zagrać jakieś koncerty jako Gauntlet Rule? Na jakich festiwalach najbardziej chcielibyście się pojawić w przyszłości? Jeśli uda nam się skoordynować nasze harmonogramy, to bardzo chciałbym zagrać na żywo. Pracując nad albumem głównie w czasie plandemii trudno było mieć szansę na jakiekolwiek wspólne próby. Myślę, że świetnie sprawdzilibyśmy się na mniejszych festiwalach, takich jak Headbanger Open Air czy Keep It True w Niemczech, albo Metal Magic w Danii! Sam O'Black

Czy uważasz Lorraine Gill, która śpiewa w waszym utworze "A Choir Of Angels", za jedną z pierwszych kobiet w amerykańskim metalu? Tak, zdecydowanie! Uwielbiam jej głos, a w tym utworze spisała się rewelacyjnie. Poznałem LP Taist of Iron "Resurrection" (1984) ponad 20 lat temu i odtąd uwielbiam wokal Lorraine. Kilka lat temu zobaczyłem ich na Keep It True w Niemczech i postanowiłem porozmawiać z Lorraine. Tym właśnie zakończyła się nasza pogawędka. U nas w Polsce, pierwszą heavy metalową wokalistką była z kolei Irena Bol z zespołu Stos. Irena i Stos brzmią świetnie. Na pewno przyjrzę się im bliżej. Czy wydajecie więcej CD niż wersji winylowych "The Plague Court" (bo winyl jest w limitowanej edycji)? Czy uważasz, że met alowcy częściej słuchają muzyki z płyt CD niż z winyli, czy jest to decyzja biznesowa

GAUNTLET RULE

67


Sen o Śmierci Czy można grać prawdziwy heavy metal we dwójkę? Zdecydowanie tak! Świetnym tego przykładem jest debiutujący "Mortal Soil", duet prosto z, jak sami określają ciemnych fińskich lasów. Mimo że Joel i Nick swoje teksty piszą po angielsku, to nie można nie zauważyć tego chłodnego północnego klimatu, który w połączeniu z brzmieniem brytyjskiego metalu z pewnością łamie pewne schematy. Sam skandynawski metal od zawsze był fascynujący i mroczny, a metalowcy z tego półwyspu relacje ze śmiercią mają, powiedzmy dość pokomplikowane i to czuć również na tej płycie. Joel L. Burner jest też prawdopodobnie jedynym muzykiem, który na koncerty raczej nie chodzi a nawet za nimi nie przepada, poniżej wyjaśni też, dlaczego nie lubi myśleć o przyszłości, a także o tym, gdzie najchętniej lubi pisać teksty, ale tego można już się powoli domyślać. HMP: Wiem, o was tyle że jesteście heavy metalowym zespołem prosto z ciemnych Fińskich lasów, moglibyście powiedzieć coś o tym opowiedzieć? Joel L. Burner: Jesteśmy duetem z Finlandii, ja zajmuję się gitarami, basem i partiami wokalnymi, a Nick Grave gra na bębnach. Zespół założyliśmy w okolicach 2019 roku, choć ciężko jednoznacznie określić jego datę narodzin, ponieważ ten projekt chodził mi po głowie, odkąd pisałem pierwsze riffy dla Mortal Soil. Zdecydowałem, że zanim wypuszczę

biam, takich jak The Doors, Black Sabbath, Motörhead, Thin Lizzy, Angel Witch, Iron Maiden, ją zachowało. Tworzycie duet, jak chcielibyście odtwarzać swoje utwory na żywo? Jeśli trafilibyśmy na odpowiednich ludzi, znalazłoby się dobre miejsce, z świetną atmosferą, to może zdecydowalibyśmy się zagrać kilka koncertów. Osobiście, rzadko kiedy chodzę na występy na żywo, uważam, że najlepiej muzyki słucha się samotnie nocą, ale może pewnego

są one dla mnie przewodnikiem po tej niepoznanej ciemności, do której każdy kiedyś trafi. Spodobały mi się akustyczne wstawki, szczególnie wstęp do "Forever In Absence", jednak muszę przyznać, że po jego usłysze niu, mocno skojarzył mi się ze wstępem do utworu "Tears Of Rain" Grety Van Fleet, słyszeliscie ten utwór? Czerpiecie inspirację też z nowo powstałych zespołów metalowych lub rockowych? Nigdy nie słyszałem tego utworu, ale szczerze mówiąc nie jestem zdziwiony, intro do "Forever In Absence" to tylko kilka prostych akordów zaczerpniętych z refrenu i zaaranżowanych na gitarze akustycznej. Uwielbiam brzmienie akustyków, więc możecie spodziewać się ich na naszych kolejnych nagraniach. Inspiracje do utworów czerpie głównie z emocji, których doświadczam i które odczuwam. Myślę o kompozycji jak o obrazie, tylko moją farba jest muzyka, to nią maluję. Oczywiście jest też trochę zespołów które są dla mnie inspiracją, ale są one z bardzo zróżnicowane gatunków, od Johnego Casha do Rainbow. Obecnie nie śledzę aktywnie sceny rockowej czy metalowej, większość twórców, do których regularnie zaglądam w poszukiwaniu inspiracji do pisania, to zespoły z ostatnich 15 lat, takie jak In Solitude, The Devil's Blood i The Oath. To niesamowite kapele, które bardzo szanuję i polecam każdemu posłuchać ich twórczości. Partie na organach, chórki i dzwony do tego często powtarzający się wątek cmentarza, Inspiruje was muzyka kościelna? Te elementy wnoszą do muzyki żałobne i podniosłe uczucia, dlatego dobrze do nas pasują. Myślę, że atmosfera jest też jednym z powodów, dla których lubię wykorzystywać te elementy w naszej muzyce. Tak jak wspominałem, wiele utworów powstaje na cmentarzu.

Foto: Mortal Soil

swoją muzykę, to poświęcę kilka lat na szkolenie się w tworzeniu utworów i przygotowywaniu materiału. Przez pewien czas mieliśmy nawet pełny skład, ale to nie wypaliło, niektórym brakowało niezbędnej motywacji, wtedy zdecydowałem, że wezmę sprawy w swoje ręce i zostanę tylko z Nickiem. Płyta nie ma nazwy, tytuł jest nazwą waszego zespołu, dlaczego tak? Uważam, że ten debiutancki album ma funkcjonować jako wprowadzenie do naszej twórczości, dlatego pomyślałem, że nazwanie krążka nazwą zespołu dobrze się sprawdzi. Kolejnym powodem była moja chęć nawiązania do tradycji, wiele zespołów które uwiel-

68

MORTAL SOIL

dnia zagramy nasze piosenki na żywo, jeśli będzie nam to pisane. W waszej muzyce dominuje grobowy klimat i wątek śmierci, skąd to wypłynęło? Ma to wątek personalny? Koncept śmierci fascynuje mnie, odkąd zdałem sobie sprawę z jej istnienia. Jest to wielka tajemnica i ogromna siła, której nie da się w pełni wyjaśnić, mimo że każdy człowiek będzie musiał się z nią kiedyś zmierzyć. Jeśli chodzi o atmosferę, to od czasu do czasu chodzę na miejscowy cmentarz, słucham tam demówek i piszę teksty, to miejsce pomaga poczuć ich klimat, więc w tej kwestii trafiłeś. Miałem też wiele snów o śmierci i umieraniu,

Rockhard Magazine umieścił wasz album na swojej playliście, patrząc na to, że to wasz debiut, to ogromne osiągniecie, prawda? Tak, oczywiście, myślę, że to ogromne osiągnięcie. Zdaje sobie sprawę, że nasz album pojawił się znikąd, nie ma nas na scenie, a ja osobiście nie jestem nawet na żadnych mediach społecznościowych, poza oficjalnymi kontami Mortal Soil. Jestem naprawdę szczęśliwy, że wybrali nasz album do swojej playlisty. Jak trafiliście do Power Underground Records? Szukając wytwórni, która mogłaby wydać nasz album, przypomniałem sobie o Underground Power Records i o wydanej przez


nich 7-calowej płycie Satan's Fall, więc skontaktowałem się z nimi i zapytałem, czy byliby zainteresowani współpracą. Zaoferowali nie tylko płytę CD, ale także wersję winylową (która, mam nadzieję, niedługo się ukaże). Właśnie dlatego chcieliśmy wydać nasz album przez UPR. Mortal Soil to jednorazowy projekt, czy jednak macie plany na kolejne albumy i chcielibyście kontynuować współpracę? Wydamy więcej muzyki, kiedy będziemy mieli wystarczająco dużo materiału. Znamy się od lat więc łatwo pracuje nam się razem w studio, myślę, że cały czas idziemy naprzód. Jeśli chodzi o przyszłość, to zbytnio o niej nie myślę, bo trzeba pamiętać, że wszystko może się skończyć w każdej chwili, a każda noc tylko zbliża nas do końca. Postać z okładki powinno kogoś symbolizować, jest jakąś metaforą? Postać z okładki albumu to bohaterka utworu "Her Demon Eyes". kawałek opowiada o złej, czarodziejskiej kobiecie, która na środku cmentarza wyłania się z ciemności i prowadzi protagonistę w stronę śmierci, aby stali się jednością. Postrzegam tę postać jako przewodnika, który prowadzi słuchacza przez album.

cały album. Tak naprawdę do momentu, w którym nie dostałem master tracków, to nie byłem pewien czy to w ogóle będzie pełny album. Minęło kilka miesięcy od wydania, jesteście zadowoleni z odbioru "Mortal Soil"? Tak, myślę, że odbiór był w porządku, zarówno jeśli chodzi o recenzje i o to co sam usłyszałem. Tak jak wspomniałem, nie wiem nic o mediach społecznościowych, a tym bardziej jakiejkolwiek na nich promocji, więc cieszy mnie każdy sprzedany album. W dzisiejszych czasach bardzo trudno jest dotrzeć ze swoją muzyką do odpowiednich miejsc, ponieważ cały czas ukazuje się tak wiele nowych rzeczy. W związku z tym występy na żywo byłyby dobrym sposobem na promowanie muzyki.

Dobre czasy dla heavy metalu już niestety dawno minęły, nie czujecie czasami, że czas na coś nowego? Właściwie to nie, nadal dużo słucham starego bluesa czy country i uważam, że one nigdy się nie przeterminują. Stary heavy metal uważam za dobry taki, jaki jest i nie lubię zbytnio mieszać z tradycją. Oczywiście trzeba mieć własne podejście i starać się używać muzyki jako swojego prywatnego pędzla do malowania muzycznego obrazu wewnętrznych uczuć, ale nie sądzę, żeby istniał zbyt nowoczesny sposób uprawiania heavy metalu.

Miks i Mastering brzmi Foto: Mortal Soil świetnie, jak udało wam się osiągnąć takie brzmienie? Mówiąc krótko, kluczem do sukcesu jest znalezienie odpowiednich ludzi do tej roboty. Inżyniera, który zajął się miksem, znam od lat i wiedziałem, że zna się na tym, co robi. Po pierwszych próbkach powiedziałem mu, żeby brzmienie było przeciwne do tego, jakie mają metalowe zespoły, które słyszy się w radiu. Chciałbym, żeby spróbował zrealizować to tak, jakby to był stary album rockowy, myślę, że to się udało. Jeśli chodzi o mastering, to polecono mi Janne, sprawdziłem jego pracę, portfolio było świetne. Dostaliśmy od niego właśnie taki mastering, na jaki liczyliśmy.

Jak mijała wam praca nad materiałem, mieliście cały album od początku zaplanowany czy był to bardziej proces spontaniczny? Postrzegam ten album bardziej jako kompilację utworów, niż zaplanowaną płytę. Cały proces zaczął się wiele lat temu, kiedy zacząłem zapisywać pierwsze riffy, które z czasem nabierały kształtu, a z nimi w pewnym sensie

Słychać u was wpływ Judas Priest, jak i Ritchiego Blackmore'a, to są legendy i z pewnością każdy zespół grający heavy metal od nich czerpie, ale czy macie też zespoły znacznie mniejsze czy mniej popularne, które stały się dla was przełomowe? Miło to słyszeć, Rainbow i Deep Purple z pewnością mają duży wpływ na mnie jako twór-

ce. Jeśli chodzi o nieco mniejsze zespoły, które stały się dla mnie przełomowe, to te o których wspominałem wcześniej wszystkie te kapele stworzyły niewiarygodnie magiczne dzieła, które mają na mnie ogromny wpływ. Niestety nigdy nie miałem okazji zobaczyć żadnego z tych zespołów na żywo, mimo że nawet raz miałem bilet na koncert Uncle Acid & The Deadbeats, gdzie The Oath mieli być supportem, ale rozpadli się przed rozpoczęciem trasy. Jesteście zespołem ze Skandynawii, jednak śpiewacie po angielsku, cała wasza muzyka brzmi raczej brytyjsko, dlaczego tak? Możemy spodziewać się wydań w waszym języku ojczystym? Lubię pisać teksty po angielsku, ponieważ moim zdaniem lepiej pasują one do muzyki rockowej i czuję, że w tym języku, mogę lepiej wyrazić siebie. Trudno byłoby przekazać to samo po fińsku, tam słowa są dłuższe i nie pasują do tego rodzaju muzyki tak dobrze jak język angielski. Nie mówię nie dla wydania w naszym ojczystym języku, ale na razie skupimy się bardziej na angielskim. Na koniec chciałbym zapytać, o to który utwór jest waszym osobiście ulubionym a który najmniej wam się podoba? Moim ulubionym utworem jest "Forever in Absence", jest to dla mnie bardzo osobista piosenka, a proces jej pisania wymagał ode mnie wiele wysiłku. Musiałem ustawić swój umysł na odpowiednim poziomie, aby napisać ten tekst i myślę, że wyszedł całkiem nieźle. Najmniej lubię "Sanctuary of Death", głównie dlatego, że jest to najstarsza piosenka i napisałem ten tekst w 10 minut, więc nie jest on dla mnie tak ważny jak na przykład wspomniana liryka do "Forever in Absence". Dziękuje bardzo, za poświęcony czas, powodzenia! Dziękujemy za rozmowę i pozdrawiamy! Szymon Tryk

Foto: Mortal Soil

MORTAL SOIL

69


Ideał kobiet wyjętych spod jarzma społecznej opresji Jeremy Sosville okazał się powściągliwym i rzeczowym rozmówcą. Nie dał się sprowokować do dłuższej wypowiedzi, za to na pytania dotyczące swojego nowego albumu "Lights On" odpowiadał czujnie i bystro. Wyobrażam sobie, że robił to w przerwie pomiędzy graniem na gitarze, skoro jego zespół Sanhedrin zalicza się do jednych z najbardziej płodnych, nowych kapel heavy metalowych. Dopiero co w 2015 roku zawiązali w Nowojorskim Brooklynie power trio, a już cieszą się trzecim długograjem. Metal Blade Records widzi w nich potencjał, Stallion dzieli z nimi scenę, a żuraw z wdziękiem rozświetla dla nich zimowy nieboskłon. HMP: Zagracie niedługo kilka show w Niemczech wraz ze Stallion. Nie będzie to Wasza pierwsza wizyta w Europie. Co tym razem macie swoim fanom nowego do zaoferowania? Jeremy Sosville: Oczywiście, całkiem nowy zestaw utworów z naszego najnowszego krążka "Lights On". Uważam za niesamowite, że możemy tworzyć setlistę bazując na aż trzech albumach z własnym materiałem. Oba zespoły: Sanhedrin i Stallion, mają coś wspólnego z motywem "światła". Ich ostatni długogrający album nosi tytuł "Slaves Of Time", wasz najnowszy LP nazywa się "Lights On", a Wasza wspólna trasa koncertowa "Slaves Of Light". Czy uważasz, że heavy metal bywa zbyt mroczny, podczas

pania, Włochy czy Grecja, dokąd ludzie z krajów położonych nieco dalej na Północ (takich jak Niemcy czy Polska) zwykli latać zimą, aby złapać trochę słońca. Lecz gdy do Polski przylatuje ptak zwany żurawiem, ludzie biorą to za symboliczny znak końca zimy. Tym razem przylot Sanhedrynu da nam znak "Światła Zapalone" (Lights On). Jak się czujesz w takiej roli? Przypuszczam, że nasz przyjazd do Niemiec na początku maja może kojarzyć się komuś z końcem zimy, ale z pewnością nie było to przez nas planowane. Pojedziemy w maju zwyczajnie dlatego, że na maj nas zarezerwowali. Ciemna materia może stanowić nawet 80% masy Wszechświata, więc ciemność to nie

nauką i wyjaśnianiem fizyki, więc zostawię to im. Cała sztuka bada kondycję ludzką, a muzyka wyraża ją w sposób uniwersalny, bez potrzeby używania wspólnego języka werbalnego. Człowiek ma zarówno jasną, jak i ciemną stronę, podobnie jak każda forma sztuki. Wielu heavy metalowych muzyków zwykło opisywać rzeczywistość taką, jaka ona jest, bez owijania w bawełnę.. Kiedy coś jest iry tujące lub nudne, mówią o tym bez skrępowania. Dla niektórych fanów może to brzmieć dziwnie, gdy odkrywają, że nie wszystkie aspekty życia ich idoli w trasie są wspaniałe. Joacim Cans powiedział ostatnio, że czasami nie spotyka się z fanami po koncercie Hammerfall, bo jest wykończony po dwu godzinnym śpiewaniu. Zdaje się, że stereo typowi amerykańscy muzycy nigdy by się do czegoś takiego publicznie nie przyznali. Jak myślisz, czy Amerykanie mają więcej światła w swoim życiu niż Europejczycy? Nie mogę mówić za cały kontynent, więc tego nie zrobię. Powiem tylko, że dla Sanhedrin nasi fani są wszystkim. Jeśli możemy poświęcić im trochę naszego czasu po koncercie, to chętnie to robimy, zwłaszcza z uwagi na całe wsparcie i inspirację, jaką nam dają. Są takie momenty w trasie, kiedy możesz być wyczerpany lub masz inne problemy życiowe, więc z drugiej strony mam nadzieję, że fani nie wezmą tego zbyt osobiście, kiedy nie będziemy mogli z nimi porozmawiać. Jaka jest Twoja obecna opinia na temat różnic między amerykańską a europejską (sub) kulturą heavy metalu? Wydaje się, że kultura europejska ma pod pewnymi względami głębszy związek z muzyką heavy metalową. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o fanów, jest więcej podobieństw niż różnic. Wszyscy kochamy tę muzykę i lubimy patrzeć, jak wielcy artyści dokonują wielkich rzeczy.

Foto: Suzanne E. Abramson

gdy nawet metalowcy potrzebują więcej światła, teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej? Wcale nie uważam, że heavy metal jest zbyt mroczny. W zasadzie większość heavy metalu, który nie ma mrocznych motywów, nie bardzo mnie interesuje. Myślę jednak, że w dzisiejszych czasach światu przydałoby się więcej światła. Wygląda na to, że świat pędzi od jednego kryzysu do drugiego, a to staje się męczące. Pochodzicie z Nowego Jorku, który leży na tej samej szerokości geograficznej co Hisz-

70

SANHEDRIN

tylko stan skupienia związany z metalem. Co więcej, ciemność istniała na długo przed tym, jak metalowcy zaczęli zgłębiać jej meandry. Naukowcy z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore (stan Maryland) opracowali niedawno matematyczne ramy, zgodnie z którymi ciemna materia uformowała się przed Wielkim Wybuchem (prawdziwa informacja). Ponieważ mieszkasz w Nowym Jorku, niedaleko Baltimore, jak wyjaśniłbyś tym naukowcom wkład heavy metalu w zrozumienie relacji między światłem a ciemnością? Myślę, że naukowcy lepiej niż ja radzą sobie z

Jak wyobrażałbyś sobie istnienie "light metal" jako odrębnego gatunku heavy metalu? Mam na myśli takie ciężkie brzmienia, które daje nam mnóstwo pozytywnej energii, prze ciwnej do energii "dark metalu"? Jakie przykładowe zespoły heavy metalowe zaliczyłbyś do podgatunku "light metal"? Czy znalazłby się wśród nich Sanhedrin? Nie używałbym terminu "light metal" wcale. Metal ma być ciężki, niezależnie od tego, czy jest podniosły, czy melancholijny. Osobiście obraziłbym się, gdyby Sanhedrin został nazwany "light" w jakimkolwiek aspekcie. Staramy się, aby nasze brzmienie było tak mocne i gęste, jak to tylko możliwe.


Według Metal Archives Sanhedrin istnieje od 2015 roku, ale według last.fm, wasz zespół grał koncerty w Tokio już w 2007 roku. Czy macie jakieś wcześniejsze doświadczenia muzyczne związane z Japonią? A może jest ona na waszej liście marzeń? Jeśli jakiś Sanhedrin grał kiedykolwiek w Japonii, to była to inna grupa o tej samej nazwie, a nie my. Nie graliśmy jeszcze w Japonii, ale z pewnością skorzystalibyśmy z takiej okazji. Jeśli zmiany trwają wiecznie ("Change Takes Forever" to tytuł jednego z utworów z albumu Sanhedrin "Lights On" - przyp. red.) to jakie czynniki wpłynęły na zmianę waszego sposobu myślenia pomiędzy albumami "A Funeral For The World" (2017), "The Poisoner" (2019) i "Lights On" (2022)? Jako jednostki jesteśmy z reguły ciekawskimi ludźmi. Ta ciekawość napędza zespół i jego pragnienie, by nie nagrywać ciągle tych samych płyt. Choć wszystkie trzy nasze albumy mają podobne brzmienie, jesteśmy dumni, że mają one swoją własną, niepowtarzalną tożsamość. Jeśli chodzi o konkretne bodźce, to w przypadku ostatniego albumu mieliśmy do czynienia z dość niezwykłymi okolicznościami (plandemia, śmierć bliskiej osoby itp.), które sprawiły, że proces pisania i nagrywania płyt musiał zostać zmieniony i dostosowany. Wasz perkusista Nathan Honor powiedział (o "Lights On"): "ważne było, abyśmy jeszcze bardziej dopracowali nasze brzmienie i strzec się tego, co wcześniej nam wadziło". Co to dokładnie znaczy? Myślę, że ma na myśli fakt, że jesteśmy teraz w Metal Blade - wytwórni o znacznie większym zasięgu niż wszystko, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej. W połączeniu z dodatkowym czasem, jaki dała nam pandemia, mogliśmy naprawdę skupić się na szczegółach utworów w sposób, w jaki nie robiliśmy tego na poprzednich dwóch albumach. Ważne było, żeby ta płyta była tak spójna i mocna, jak to tylko możliwe, i myślę, że udało nam się to osiągnąć. Skąd wiecie, kiedy Wasze utwory są ostatecznie ukończone? Czy Wasza muzyka nieustannie ewaluuje, a w pewnym momencie musicie przerwać ten proces, myśląc "ok,

pozwólmy piosenkom natural nie się rozwijać, ale po X miesiącach idziemy do studia i nagrywamy muzykę tak, jak do tego czasu dojrzeje"? Wszyscy trzej wiemy, kiedy utwór jest skończony. Jako kompozytorzy dążymy do tego samego, więc rzadko kiedy zdarza nam się nie być pewnymi, kiedy praca jest skończona. Koncertowe wykonania różnią się szczegółami od wersji studyjnych, ale ogólnie rzecz biorąc, gramy utwory na żywo tak, jak zostały napisane i nagrane. Kiedy zbiór utworów jest gotowy do nagrania, mamy już za sobą próby, nagrania demo, dyskusje itd. W studiu chodzi już tylko o to, żeby wydobyć dźwięki i zrobić dobre ujęcia. Niekiedy zdarza się, że w studiu dodajemy coś, czego nie planowaliśmy, co często wzbogaca i tak już dobry utwór. Najbardziej w Waszej muzyce podobają mi się melancholijne, nastrojowe momenty. Dlatego też moim ulubionym Foto: Suzanne E. Abramson utworem z "Lights On" jest napisała dla nich utwór. Reprezentuję one "Hero's End". Na każdym albumie mamy mieszankę wol- przedchrześcijański ideał tego, kim mogą być niejszych oraz dynamiczniejszych utworów i kobiety, gdy nie są ograniczane przez normy myślę, że wychodzi to im na dobre. Dzięki społeczne lub religijną opresję. temu każdy utwór stanowi unikalną, odrębną przygodę, przeżywaną przez słuchaczy w Każdy z Waszych albumów składa się z dokładnie ośmiu utworów. Sommo Inquiramach podróży przez cały album. sitore (właściwie Giuseppe Cialone) poDo dynamiczniejszych, bardziej bezpośred- wiedział mi w zeszłym roku, że on też nich utworów na "Lights On" zalicza się np. umieszcza na swoich albumach dokładnie "Scythian Women", które brzmi jak tysiąc osiem utworów, bo osiem to magiczna liczba. nagranych wcześniej petard heavy met - Jak ważna jest dla Ciebie ósemka? alowych, ale naprawdę daje kopa. Czy Scy- Na swoich albumach umieszczamy tyle utwotyjskie Kobiety to ci sami ludzie co Ose- rów (i w takiej kolejności), ile uważamy za tiańskie Kobiety? Dlaczego właśnie im de- optymalne. Uwzględniamy przy tym ograniczenie płyty winylowej. Nigdy nie była to dykowaliście numer? "Scythian Women" został zainspirowany świadoma decyzja, żeby na każdym albumie znaleziskiem archeologicznym, które miało znalazło się akurat osiem utworów, ale to ciemiejsce kilka lat temu w Rosji. Odkryto tam kawe, że tak się to do tej pory układało. Może grób scytyjskich wojowniczek. Erica była na następny album będzie inny... Okaże się. tyle zafascynowana historią tych kobiet, że

Najbardziej bezpośrednim sposobem, w jaki ktoś może wesprzeć Sanhedrin, jest odwiedzenie Waszego oficjalnego sklepu interne towego z merchem. Czy zamierzacie wkrótce zaktualizować ofertę, dodając do niej mate riały związane choćby z okłądką "Lights On"? Tak, będziemy dodawać produkty w miarę ich dostępności. Większość dostępnych obecnie gadżetów związanych z "Lights On" można nabyć w Metal Blade Records, ale mamy też kilka nowych przedmiotów w naszym sklepie (https://sanhedrinmerch.myshopify.com/). Będziemy również oferować nowe rzeczy na trasie, więc zachęcamy - przyjdźcie i zobaczcie nas. Mamy nadzieję, że w miarę upływu roku będziemy dodawać do trasy koncertowej kolejne daty. Sam O'Black

Foto: Suzanne E. Abramson

SANHEDRIN

71


Esencja metalu - Staramy się szanować nasze wpływy i pisać w taki sposób, żeby stworzyć coś, czego jeszcze nie słyszano zagranego w ten sposób w przeszłości - mówi Rüsty, basista Fer De Lance. Długogrający debiut tej grupy "The Hyperborean" potwierdza, że to odpowiednie podejście, świetnie pasujące do epickiego, doom i tradycyjnego metalu, będącego podstawą bardzo udanych utworów, z "The Mariner", "Sirens" czy tytułowym na czele. HMP: Zespół amerykański, a nazwa fran cuska - jej angielski odpowiednik Spearhead był już zajęty, a bardzo wam się podobała, stąd takie jej brzmienie? Rüsty: Pozdrowienia z Chicago! Zgadza się, nazwę naszego zespołu można tłumaczyć z francuskiego, ale jest to również nazwa węży, rodziny żmijowatych, która żyje w Ameryce Południowej. Ich ukąszenie może być śmiertelne dla człowieka. Jest to temat jednego z naszych utworów, który nosi tytuł "Colossus".

Winyl został wydany przez naszą wytwórnię i wyprzedany, w naszych magazynach pozostało co najwyżej kilka egzemplarzy, więc uważamy, że to był dobry znak. Dziękujemy tym, którzy nas wspierali! Ponieważ EP-ka została wydana na początku globalnej pandemii, nie było okazji aby promować ją na żywo, wykorzystaliśmy więc ten czas, by skupić się na pisaniu materiału na album. W tym czasie napisaliśmy tak dużo materiału, że praktycznie mamy napisane i zaplanowane dwa kolejne albumy oraz jeszcze jedną EP-kę.

EP-ka "Colossus" to wasze pierwsze dokonanie - to tylko cztery utwory, bo chcieliście przekonać się jak zostanie odebrany wasz materiał w wersji płytowej? Przed nagraniem "Colossus" mieliśmy gotowych o wiele więcej utworów, ale czasami 45 minut muzyki niekoniecznie tworzy świetny album. Wybraliśmy więc cztery utwory, które dobrze ze sobą współgrały i to one złożyły się na tę EP-kę. Wydaliśmy ją również na 12" winylu i uważamy, że na tym formacie brzmi najlepiej.

Przed sesją nagraniową i nawet po niej mieliście spore zamieszanie w składzie, bo najpierw pojawienie się nowego perkusisty i wokalistki, potem zaangażowanie drugiego gitarzysty - to już z myślą o koncertach, żeby brzmienie Fer De Lance było pełniejsze? Nie było żadnych zawirowań. W naszym nowy materiale pojawiły się bardziej ekstremalne bębny, a to nie leżało w zakresie moich umiejętności. Wiedzieliśmy więc, że będziemy musieli znaleźć perkusistę, który będzie potrafił grać w taki sposób. Co więcej, na naszej EP-ce grałem już głównie na basie i byłem szczęśliwy, że mogę jako basista przejść na pełny etat. Na szczęście Collin zanim odszedł skontaktował nas ze Scudem (Sept Of Memnon) i po tym, jak wysłał nam on próbki swoich umie-

Nakład tej płytki nie był zbyt wysoki, ale poszło chyba nieźle, start mieliście udany i dlatego już po dwóch latach mogliście pochwalić się długogrającym debiutem?

jętności w kawałku "Fer de Lance'", mieliśmy dobre przeczucia, a kiedy już zagraliśmy razem i poznaliśmy go, od razu wiedzieliśmy, że to "nasz człowiek". Mniej więcej w tym czasie zaprosiliśmy Mandy Martillo, aby dołączyła do nas na gitarze akustycznej i wokalu. Potrzebowaliśmy takiej osoby do grania na żywo, tak więc na nasze szczęście w składzie znalazła się kolejna utalentowana osoba. Natomiast zupełnie przypadkiem spotkałem J. Geista (Beastlurker) w kawiarni w mojej okolicy. Obaj mieliśmy na sobie metalowe koszulki, więc łatwo nawiązaliśmy rozmowę i okazało się, że mamy wiele wspólnych inspiracji. Wkrótce stało się jasne, że Geist będzie dobrze pasował do Fer de Lance. Zaprosiliśmy go i jesteśmy wdzięczni, że zgodził się i w ten sposób uzupełnił się nasz skład. Znaliście Mandy jeszcze z czasów Satan's Hollow, do tego wspierała was też w czasie sesji nagraniowej "Colossus" - to wtedy pomyśleliście po raz pierwszy, że taki dwugłos fajnie sprawdza się w waszych utworach i warto pokusić się o ciąg dalszy tej współpracy? Jeśli spojrzysz wstecz na nasze poprzednie dokonania jeszcze w Moros Nyx (nawet na pierwsze demo) usłyszysz już nakładane wokale i chóry MP oraz coś, co mógłbym nazwać podejściem "over the top, but not over the line". Obaj uwielbiamy to potężne brzmienie. Zatrudniliśmy Mandy ponieważ potrzebowaliśmy pełnoetatowego gitarzysty akustycznego, ale oczywiście każdy, kto słuchał jej poprzednich płyt z Midnight Dice czy Satan's Hollow, z pewnością zauważy, że śpiew Mandy miał pozytywny wpływ na "The Hyperborean" i na to, co zespół będzie w stanie wykonać na żywo. Od początku stawialiście na długie, rozbu dowane kompozycje, czego potwierdzenie mamy też na "The Hyperborean". To pewnie nie przypadek, chociaż obecnie słuchacze często nie tego już niestety oczekują, nawet w świecie metalu? Staramy się nie myśleć o takich rzeczach pod-

Foto: Fer De Lance

72

FER DE LANCE


czas pisania. Osobiście nie przywiązuję wagi do długości utworów. Zależy mi na tym, żeby muzyka była tworzona ze szczerością, pasją i pełnym oddaniem naszej artystycznej wizji. Wy jednak jesteście tradycjonalistami, wychowanymi na takich albumach jak "Rising" Rainbow czy "Hammeheart"/"Twilight Of The Gods" Bathory, etc., etc., tak więc, skoro do tego stylistyka epickiego heavy/ doom metalu rządzi się określonymi regułami, możecie więc tylko powiedzieć ewentu alnym niezadowolonym: słuchaj jak jest, albo odpuść, bo to dźwięki nie dla ciebie? Generalnie rzecz biorąc to, czy dane wydawnictwo jest sukcesem, czy nie, czy podoba się ludziom, czy nie, jest dla nas nieistotne. Piszemy muzykę dla siebie, taką, którą my chcemy usłyszeć i słuchać. Nie sądzę jednak, żebym kiedykolwiek powiedział to słuchaczowi. Jeśli komuś podoba się muzyka, to świetnie, jeśli nie, to jest to jego przywilej. Jest jakiś punkt wspólny pomiędzy dawnym a obecnym podejściem muzyków do heavy metalu? Przecież te dawne zespoły nie miały bezpośrednich źródeł inspiracji, musiały być nowatorskie, szukać własnego stylu i brzmienia, kiedy teraz mamy istne zatrzęsienie klonów grup z lat 70. i 80.? To jest coś, nad czym często się zastanawiałem w ciągu ostatniego roku. Z pewnością podążamy śladami tych, którzy byli przed nami, podobnie jak wszystkie "stare zespoły". To, co tworzymy jest sumą wszystkich naszych wpływów. Niektóre nowe zespoły, których słucham wydają się być dokładnymi kopiami klasycznych kapel jak Judas Priest, Iron Maiden, Black Sabbath czy Manilla Road. Ile razy słyszeliście "Kill The King" Rainbow w utworach innych zespołów? Nawet wielkich nazw! To nadal jest dobre, ale nie innowacyjne, a to innowacja dla mnie jest tym, co napędza moje artystyczne wizje. Staramy się szanować nasze wpływy i pisać w taki sposób, żeby stworzyć coś, czego jeszcze nie słyszano zagranego w ten sposób w przeszłości. Celowo w tych czasach blichtru, zwracania na siebie uwagi tanimi efektami czy głupimi akcjami typu gramy z playbacku i wykorzystujemy rozpętaną tym aferę w celach promocyjnych, postawiliście na konkret, esencję metalu, po prostu muzyczną prawdę? Nieczęsto się zakładam, ale kiedy już to robię, stawiam na esencję metalu. Niedawno widziałem Rotting Christ grający w Chicago. Używali playbacku, był on jednak tak dobrze zmiksowany, że ledwo to zauważyłem. Co więcej, był to jeden z najbardziej intensywnych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem. Jeśli więc masz zamiar coś zrobić, to zrób to dobrze, z sensem i intencją. Powierzchowne interesowanie się muzyką odbierasz jako swoiste zagrożenie dla jej ambitniejszych czy niszowych gatunków? Przecież jeśli ktoś posłucha 30 sekund z "The Mariner" czy utworu tytułowego, to niczego z tego nie wyniesie, tak naprawdę nie będzie miał o nim żadnego wyobrażenia, bo trzeba i warto poznać wszystko, nie ma innego wyjścia? Nie sądzę, żeby to było zagrożenie, i naprawdę nie mogę o tym myśleć podczas tworzenia muzyki. Jak mogę winić jednostkę za bycie powierzchownym, skoro nasza kultura i syste-

my komunikacji (media społecznościowe) nagradzają takie zachowanie? To jest nasz świat i jeśli nam się nie podoba, to powinniśmy podjąć jakieś działania, żeby go zmienić albo po prostu zamknąć mordę. Macie jednak i takich słuchaczy, którzy doceniają "The Hyperborean" jako zwarty materiał. Jest to istotne o tyle, że to koncepcyj na całość, zainspirowana ponoć pandemicznymi lockdownami? W ciągu ostatnich kilku lat MP opuszcza USA latem, udając się na północ, gdzie pracuje. Do USA wraca dopiero wiosną. Oznacza to, że MP jest odizolowany od domu, rodziny, przyjaciół i reszty zespołu przez ponad połowę roku. Oczywiście połączenie internetowe pozwala nam kontynuować pracę z zespołem, ale bycie tak daleko od domu przez tak długi czas musi być ciężarem. Ta długa podróż i przedłużająca się izolacja, którą, jak sądzę, wielu z nas odczuwało, przeżywając pandemię w ciągu ostatnich dwóch lat, napędza muzykę i tematykę "The Hyperborean". Opowieść nie jest jednak poświęcona pandemii czy zamknięciu. Chociaż akcja rozgrywa się w III wieku p.n.e., to jako ludzie XXI wieku możemy rozpoznać pewne tematy i metafory. My, jako zespół, wczuwamy się w "The Mariner" i spodziewamy się, że wielu słuchaczy również. Tego żeglarza można traktować jako swoisty symbol obecnej ludzkości? To ktoś przytłoczony pełną zła i paradoksów cywilizacją, szukający powrotu do natury jako czegoś szczerego i prawdziwego, gdzie żegluga niejako wyzwoli go od wszystkiego? Zgadza się. Nie jesteś jednak czasem zbytnim idealistą, skoro zakładasz, że nie tylko więcej ludzi zda sobie z tego wszystkiego sprawę, ale w dodatku zacznie coś robić, żeby zmienić swoje życie na lepsze? Czy jest inna alternatywa niż bycie idealistą? Trudno jest zachować pozytywne nastawienie. Mam nadzieję, że wszyscy możemy znaleźć więcej poczucia wspólnoty w tym świecie. Myślę, że zaczyna się to od porzucenia postawy "jak mogę sobie pomóc, żeby mieć więcej" i zwrócenia się bardziej ku pytaniu "jak mogę pomóc innym?". Czyli zawsze warto spróbować, tym bardziej, że dzięki muzyce w sieci wasz przekaz i tak trafi do ludzi na całym świecie, "The Hyperborean" może więc być impulsem motywującym kogoś do działania? Jeśli nasza muzyka pomoże ludziom przetrwać dzień, będzie nam bardzo miło, jeśli to usłyszymy. Niemal codziennie dziękuję wszechświatowi, że mam przywilej istnieć na tej planecie w czasach, kiedy tak ogromne ilości muzyki są dostępne w formatach, które są tak tanie i szybkie (jeśli masz internet: pamiętaj, nie każdy ma). Jednak bardzo interesujące, a wręcz niesamowite, jest to, że ludzie na całym świecie słuchają i kupują ten album. Świadczy to o tym, że internet może także łączyć ludzi.

na lato tego roku, a w planach mamy jeszcze kilka innych występów w USA. Jeśli szczęście dopisze, po raz pierwszy zagramy w Europie w 2023 roku na Keep It True Festival w Niemczech. Brakowało wam koncertów? Do tego w tym obecnym składzie jeszcze na żywo nie graliś cie, dochodzi więc aspekt pewnej ekscytacji nową sytuacją? W momencie udzielania tych odpowiedzi byłem na kilku koncertach po raz pierwszy od jesieni 2021 roku. Brakowało mi występów, ale wykorzystałem tę przerwę i skupiłem się na pisaniu muzyki, ćwiczeniu i nauce. Po trzech latach przerwy w Chicago odbył się właśnie Legions Of Metal Festival. To był ważny krok i ponownie rozpalił we mnie koncertowy ogień. Fer de Lance ma za sobą wiele wspaniałych prób w pełnym składzie i jesteśmy podekscytowani, że w końcu możemy przenieść muzykę i atmosferę naszego zespołu na scenę koncertową. W tej chwili nasza muzyka brzmi surowiej i potężniej niż kiedykolwiek myśleliśmy, że jest to możliwe. Czekacie też pewnie niecierpliwie na reakcje słuchaczy i pierwsze recenzje "The Hyperborean", bo to najważniejszy sprawdzian rezultatów waszej kilkuletniej pracy - jesteś cie pewni swego, czy jednak jest gdzieś trochę niepokoju, jak fajni przyjmą tę płytę? Łatwo wpaść w ten rodzaj niespokojnego myślenia, kiedy kończysz album jesienią i czekasz sześć-siedem miesięcy, zanim ktoś go usłyszy. Nietrudno wtedy o przesadę. Szczerze mówiąc może trochę tego mieliśmy, ale wiedzieliśmy, że trzeba będzie ciężko pracować, żeby dać ludziom na żywo doświadczenie, które dorówna uczuciom i atmosferze płyty. Więc krótko po tym, jak zakończyliśmy pracę nad "The Hyperborean", zaczęliśmy próby do występów na żywo i do tego pisanie kolejnych nowych utworów. I myślę, że wszyscy wiedzieliśmy, że daliśmy z siebie wszystko, żeby nagrać tę płytę. Jeśli wykonujesz pracę, masz mniej czasu na zastanawianie się, czy ludziom się spodoba, czy nie. Rób swoje, rozwiąż to to najlepsza metoda. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Pandemia jakby ustępowała, a wy, z tego co wiem, zamierzacie to wykorzystać ruszyć w trasę, odwiedzając, między innymi również Europę? Wygląda na to, że się dostosowujemy. Zabukowaliśmy nasz pierwszy koncert w Chicago

FER DE LANCE

73


Nie tylko covery Grupa CoverNostra wzbogaciła swą dyskografię o kolejny minialbum. "Pętla" to nie tylko nowa wersja autorskiej kompozycji tytułowej, ale też zaskakujące przeróbki klasycznych utworów Megadeth i TSA - zaskakujące, bo jednak rzadko słyszy się "Symphony Of Destruction" i "Wyciągam swoją dłoń" w tak klasowym, kobiecym wykonaniu, a do tego nowa frontwoman grupy Jadwiga Frydrychowska poradziła sobie wyśmienicie również z "Mam dość" Lombardu. Teraz zespół zapowiada debiutancki album, na który trafią nie tylko własne kompozycje, ale też kolejne przeróbki i tu również nie obędzie się bez zaskoczeń. HMP: Kiedy niespełna dwa lata temu rozmawialiśmy przy okazji premiery waszego debiutanckiego minialbumu "Katharsis dusz" zapowiadaliście, że kolejne wydawnictwo to tylko kwestia czasu. Nie umieliście jednak sprecyzować co nagracie, znowu coś krótszego czy może album - stanęło na tej pierwszej opcji, tańszej i pasującej bardziej do obecnych czasów, kiedy trudno przyciągnąć na dłużej uwagę słuchaczy? Grzegorz Soluch: Cześć Wojtku! Witam także wszystkich czytelników HMP i fanów metalowej muzy! Odnosząc się do twojego pytania, tym razem pudło! Wydaliśmy miniCD "Pętla" nie dlatego, że to tańsza opcja. Od naszej ostatniej rozmowy zmienił się skład zespołu, na najważniejszej chyba pozycji w kapeli, bo na froncie. Jadzia świetnie wpasowała

jawił się na poprzedniej płytce, czyli coverem Grzegorza Ciechowskiego - "Tak długo czekam (Ciało)" - i wydać to na kolejnej mini płytce. Chodziło wyłącznie o to, żeby zaprezentować nasze nowe wcielenie i żeby te numery nie przepadły w zalewie niezliczonych propozycji internetowych. Niecierpliwych uspokajam: pracujemy nad naszym pierwszym długograjem i mam nadzieję, że płyta ukaże się jeszcze w tym roku. Formuła pozostała jednak niezmienna: podstawa to covery, dopełnione nową wersją autorskiej "Pętli" - nazwa CoverNostra jednak co czegoś was zobowiązuje? (śmiech). Grzegorz Soluch: Dokładnie tak! W końcu jesteśmy CoverNostra! Mieliśmy opracowanych kilka coverów w bardzo dobrych aran-

Foto: CoverNostra

się w zespół i z marszu nagraliśmy z nią dwa kawałki: "Mam dość", cover zespołu Lombard oraz nasz autorski numer "Pętla", który pojawił się wcześniej na płytce "Katharsis dusz". Jadzia zaśpiewała ten numer w swojej wersji, ze zmienioną linią melodyczną wokalu. Potem nagraliśmy kolejne dwa numery, "Symphony Of Destruction", cover zespołu Megadeth oraz "Wyciągam swoją dłoń", cover zespołu TSA. Wszystkie te numery zostały nagrane z myślą o promocji zespołu w sieci, bowiem do każdego z tych numerów został zrealizowany teledysk. I takie też było pierwotne założenie: nagrać z Jadzią parę numerów i przedstawić zespół CoverNostra w nowym wcieleniu w sieci. Już po zrealizowaniu tych numerów pojawił się pomysł, żeby zebrać wszystkie kawałki nagrane z Jadzią, włącznie z tym, który po-

74

COVERNOSTRA

żach autorstwa naszego basisty Adama "Metala" Rogowicza i grzechem byłoby tego nie zarejestrować w studio. Co do naszego autorskiego kawałka to uważamy, że jest na tyle dobry, że chcieliśmy zobaczyć, jak wyjdzie w wykonaniu Jadzi. Uważamy, że wyszło naprawdę dobrze i warto było do niego wrócić. Jeżeli komuś się spodobało i chciałby usłyszeć więcej naszych własnych numerów to pragniemy zapewnić, że na pierwszym długograju pojawi się więcej autorskich kawałków CoverNostra! Adam Rogowicz: Nazwa zobowiązuje, choć prace nad nową płytą nie potwierdzają na razie tego. Skończone mam na razie dwa numery autorskie, trzy kolejne są w trakcie roboty. A covery dopiero dwa i to na razie w bardzo

wstępnych wersjach. Pewnie też samą sesję nagraniowa podzielimy na dwie części. Najpierw nagramy cztery numery, a za jakiś czas resztę. Ciężko połączyć pracę zawodową, życie osobiste, granie. A jeszcze nagrywanie, to też w połowie robimy w własnym zakresie. No, ale wiedziałem, na co się piszę. Niestety wojna za wschodnią granicą, nie motywuje mnie do wielogodzinnych sesji. Skąd pomysł odświeżenia "Pętli"? Pamiętam, że to z wielu względów ważny dla was utwór, ale zmiany są chyba czysto kosmety czne, to znaczy poza warstwą wokalną niczego nie zmieniliście? Jadwiga Frydrychowska: Jak słusznie zauważyłeś Wojtku, utwór "Pętla" stanowi dla nas szczególną wartość nie tylko muzyczną, ale i emocjonalną. Stąd też wynika moja wokalna interpretacja, która nie miała na celu radykalnej zmiany linii, a jedynie odzwierciedlenie moich emocji i wrażliwości wokalnej. Michał Kitel - poprzedni wokalista, wykonywał ten utwór w swoim "klimacie" i świetnie mu to wychodziło. Ja jednak uznałam, że skoro to nasz flagowy numer, a teraz to właśnie ja będę odpowiedzialna za jego przekaz, warto oddać w nim siebie, a nie jedynie odtwarzać to, co zrobił wcześniej Michał. Adam Rogowicz: Ja bym w ogóle cały ten numer nagrał na nowo, a nie tylko wokale. Ale już tak zawsze mam, że dwa dni po nagraniu numeru już bym go przerabiał i poprawiał (niekoniecznie na lepsze). Jedynie deadline i marudzenie reszty zespołu, mnie powstrzymuje przed ciągłymi zmianami. Nastąpiła za to zmiana za mikrofonem, do tego dość kluczowa, bowiem Michała Kitla zastąpiła Jadwiga Frydrychowska - jak doszło do tej roszady? Grzegorz Soluch: Jadzia bywała na naszych koncertach, na dodatek znaliśmy się prywatnie. Ta znajomość dotyczy przede wszystkim Jadzi i Adama "Metala" Rogowicza. Zarówno Adam, jak i Jadzia spotykali się wcześniej ze swoimi zespołami na tych samych scenach. Stąd wiedzieliśmy, że Jadzia jest doskonałą wokalistką i CoverNostra zyskałaby na sile, gdyby Jadzia pojawiła się w naszym składzie. Stąd pewnego dnia (a w zasadzie późną nocą w piwnicy u Tomasza Gawlika, naszego gitarzysty, po suto zakrapianym spotkaniu), złożyłem Jadzi propozycję nie do odrzucenia. Napisałem do niej, a Jadzia odpisała, że jest zainteresowana. To był dobry początek. Jako, że trzeba kuć żelazo póki gorące, następnego dnia wsiadłem w auto i pojechałem do Jadzi do domu, ustalić szczegóły naszej współpracy. Okazało się, że nadajemy na tych samych falach i mamy podobną wizję tego, co chcielibyśmy tworzyć w ramach CoverNostra. Tak to się zaczęło. Jadwiga Frydrychowska: Moja prawie dwudziestoletnia przyjaźń z Adamem "Metalem" krążyła wokół muzyki, koncertów, festiwali i ilekroć się spotykaliśmy, zawsze w przypływie przyjacielskich emocji padało hasło "Musimy coś razem pograć". (śmiech) Ale jakoś te ścieżki muzyczne nie mogły nam się skrzyżować. I gdy powstało CoverNostra, z wielką przyjemnością przyjeżdżałam na koncerty. Podczas jednego z nich, a był to niezapomniany koncert w klimatycznych podziemiach Kopalni Guido, Michał w ferworze zabawy podał mi mikrofon, żebym z publiczności zaśpiewała fragment któregoś z coverów. Wtedy jeszcze


nikt z nas nie przypuszczał, że w pewnym sensie symbolicznie przekazał mi nie tylko mikrofon, ale i rolę frontwoman CoverNostra. No i wreszcie Adam i ja gramy w jednym zespole! (śmiech) Adam Rogowicz: Jak już wszelkie znaki w piekle wskazywały, że nie dokończę trzeciej płyty z Killjoy'em to pomyślałem żeby moje kawałki troszkę przerobić i nagrać z wokalami Jadzi. Ale jakoś nie mogłem się w to w pełni zaangażować. Jadzia też była wtedy zajęta innymi sprawami. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze. I teraz w końcu jest okazja razem coś pograć W sumie nie było to coś aż tak zaskakującego, bo przecież śpiewała już z wami wcześniej, również na "Katharsis dusz" - nie musieliście daleko szukać; była, jak to się kiedyś mówiło, pod ręką i do tego wiedzieliście, że się sprawdzi? Grzegorz Soluch: Jadzia na płytce "Katharsis dusz" pojawiła się na totalnym spontanie. Adam "Metal" Rogowicz wymyślił, żebyśmy nagrali cover "Tak długo czekam (Ciało)". Od razu też wpadł na pomysł, żeby nagrać Ciało "męskie" i Ciało "żeńskie". Podstawową wersję zaśpiewał nasz ówczesny wokalista, a co do wersji żeńskiej to Jadzia była naszym naturalnym wyborem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wkrótce Jadzia zostanie naszą główną wokalistką. Zafundowaliście jej spore wyzwanie, musiała przecież wejść w buty Dave'a Mustaine'a i Marka Piekarczyka; dobrze przynajmniej, że z "Tak długo czekam (Ciało)" Obywatela G.C. była już otrzaskana. Wybieraliście te propozycje spośród większej liczby utworów, czy też od razu mieliście dość sprecyzowaną listę? Grzegorz Soluch: Megadeth od jakiegoś czasu pojawiał się w naszej koncertowej setliście. Z początku to był "Countdown To Extinction", potem padła propozycja, żeby zrobić "Symphony Of Destruction". Wtedy śpiewał z nami jeszcze Michał i ten numer wybitnie mu nie leżał. Potem przyszła Jadzia i została postawiona przed faktem dokonanym: śpiewasz "Symphony Of Destruction"! Już pierwszy jej wykon na próbie wywalił nas z kapci. Rozumiem, że nie każdemu musi się podobać Megadeth z kobietą na wokalu, ale jeżeli ktoś nie jest uprzedzony, to musi docenić ten kawałek w interpretacji Jadzi. Dla mnie osobiś-

Foto: CoverNostra

cie Jadzia tutaj rządzi! Co do pozostałych numerów, to TSA również graliśmy od jakiegoś czasu na koncertach. "Wyciągam swoją dłoń" to naprawdę piękna piosenka, mimo, że pochodzi z późniejszego okresu TSA, czyli wtedy, kiedy nie grał z nimi Andrzej Nowak. Mimo, że Jadzia nie jest Piekarczykiem, to zrobiła kawał dobrej roboty. Zaśpiewała tak, że ilekroć tego słucham, to mam ciary na plecach. Jadwiga Frydrychowska: Faktycznie z tym "Symphony Of Destruction" to był dla mnie szok! Ja myślałam, że albo to jest jakiś test na moją odporność psychiczną, albo po prostu chcą mnie jednak wywalić z zespołu, tylko nie wiedzą, jak mi to powiedzieć (śmiech). Oczywiście żartuję. Ale wtedy nie było mi do śmiechu. Ja rozumiem, Bruce Dickinson, Ozzy Osbourne, a nawet Marek Piekarczyk. Ale Rudy??? Na szczęście okazało się, że nie taki Rudy straszny, jak go ma- Foto: CoverNostra lują - wystarczyło po prostu uwolnić emocje związane z miłością do tego numeru i poszło! Adam Rogowicz: Ostatnio na koncertach gramy jeszcze kawałek "A Tout Le Monde". I wokalnie jeszcze lepiej wychodzą tam partie Jadzi. Wokalistka w składzie, ale na "Pętli" mamy tylko jeden utwór śpiewany w oryginale przez kobietę, "Mam dość" Lombardu i Małgorzaty Ostrowskiej - z czasem będzie ich więcej, jeśli nie na płytach, to na pewno na koncertach? Grzegorz Soluch: Myślę, że tak, bo odkąd jest z nami Jadzia, to i ona ma wpływ na dobór repertuaru. Chociaż może to cię zdziwi, ale numery, które dotychczas zaproponowała Jadzia, to numery z męskimi wokalami. Dla przykładu robimy teraz cover zespołu Candlemass "At The Gallows End" i "Mother" zespołu Danzig. Jeżeli chodzi o Lombard, to nasz wspólny pomysł: Adama, Jadzi i mój. Chociaż co do wyboru kawałka, to już takiej zgody nie było - Adam i Jadzia celowali w

"Gołębi puch", ja natomiast od zawsze byłem zakochany w "Mam dość". Bardzo się cieszę, że Adam i Jadzia dali się przekonać do tej piosenki, a na dodatek Adam wymyślił taki aranż, że moim zdaniem oryginał się chowa! Jadwiga Frydrychowska: Kilka razy osobiście usłyszałam opinię (totalnie dla mnie niezrozumiałą), że kobiety ustawowo nie powinny śpiewać utworów męskich, bo to profanacja. Serio? Nie powinny? No to potrzymajcie mi piwo! (śmiech). Co najzabawniejsze - potem ci sami mężczyźni od tych teorii gratulowali mi świetnego wykonu. …"Dziwny jest ten świat"… Słychać, że mieliście sporo frajdy aranżując i opracowując te utwory, bo nie są tylko ode grane jeden do jednego? Grzegorz Soluch: Dokładnie taki był zamysł. Nie ma sensu nagrywać na płytę dokładnie takich samych wersji oryginałów. Co innego na koncert. Na koncercie można pokusić się o zbliżoną wersję. Ale na płycie musi być odciśnięte nasze piętno. A konkretnie wizja Adama. Adam Rogowicz: Aczkolwiek chyba nie ma utworu z tych granych prawie jeden do jednego, w którym bym nie robił zmian w partiach basu w stosunku do oryginału. W latach 80., a z tego okresu najwięcej mamy numerów w repertuarze, bas w wielu zespołach był maksymalnie prosty. Np. Judas Priest. Trudno mi to zaakceptować w chwili obecnej, grając samemu na basie. (śmiech) Co było w tym wszystkim najtrudniejsze, a co, tak dla odmiany, poszło błyskawicznie, że aż sami się zdziwiliście? Grzegorz Soluch: Błyskawicznie przyszły pomysły na to co chcemy nagrać. Tu byliśmy bardzo zgodni. Adam Rogowicz: Szybko poszła sprawa z "Mam dość". Jak Grzegorz zaproponował ten numer na próbie, to praktycznie wracając do domu, miałem go już ułożony w głowie. Na drugi dzień nagrałem wstępne demo, które przedstawiłem reszcie zespołu. Z racji głębo-

COVERNOSTRA

75


kiego lockdownu wtedy, nagrałem wszystkie partie w domu, dodałem wtedy jeszcze spontanicznie solo na basie na wstępie i wysłałem wszystkie ślady do studia. Potem Jadzia nałożyła wokale i praktycznie było gotowe. Najtrudniejsze było natomiast uzyskanie kompromisu przy miksie i masteringu tego utworu z Krzychem Kłoskiem z Horroscope i Destroyers, u którego w studiu DownDeeper realizowaliśmy numery (śmiech). Z Krzychem mamy wypracowany schemat współpracy, ale akurat przy tym kawałku mieliśmy odmienne wizje co do brzmienia całości. Ale w końcu doszliśmy do porozumienia. To, można powiedzieć, pandemiczna produkcja, materiał realizowany dość długo i w różnych miejscach, ale wydaje mi się, że udało się wam osiągnąć zamierzone cele i możecie być zadowoleni z efektu końcowego? Grzegorz Soluch: Tak naprawdę materiał nie był realizowany zbyt długo. Wprawdzie to były trzy różne sesje w różnych odstępach czasowych, ale pamiętaj o tym, że ideą nie było nagranie płyty. Gdybyśmy od początku chcieli nagrywać płytę, to z pewnością zrobilibyśmy to za jednym razem i w przeciągu krótszego okresu. Ja osobiście jestem bardzo zadowolony z końcowego efektu, ale może Adam powie coś więcej. Adam Rogowicz: Jakbym wiedział, że te kawałki nagrane "pod teledyski" na tych paru sesjach, znajdą się na jednej płycie, to bym inaczej podszedł do tego. Ale efekt jest i tak dla mnie zadowalający. Z drugiej strony, znając Grzegorza, mogłem się tego spodziewać, że będzie chciał CD, choćby tylko w kilku egzemplarzach. (śmiech) Warto jeszcze w realiach streamingu ponosić koszty, nagrywać i wydawać płyty, które później i tak mało kto kupuje? Grzegorz Soluch: Gdybym miał patrzeć na to co się opłaca, to zajął bym się zupełnie czym innym niż graniem w metalowej kapeli. Wszystko co robimy, włącznie z nagrywaniem płyt i graniem koncertów, robimy dla własnej przyjemności. Sami nagrywamy i sami wydajemy nasze nagrania. To nasza pasja. W ten sposób spełniamy swoje marzenia. Dla mnie to odskocznia od codziennego, zawodowego życia i mój wentyl bezpieczeństwa. Spotykamy się po pracy i daję ponieść się emocjom. W ten sposób odreagowuję stres i naprawdę odpływam w inny wymiar. Wiem, poleciałem po bandzie, ale tak jest naprawdę. A to, czy nasze płyty kupi 300 czy 500 osób nie ma dla mnie znaczenia. Byłoby to może istotne, gdybym zajmował się tylko muzyką. Ale jest tak, że zajmuję się czymś innym, żebym mógł zajmować się muzyką. Nikt jednak nie będzie mógł wam zarzucić, że nie zadbaliście o należytą promocję nowego wydawnictwa: rysunkowy teledysk do utworu tytułowego, nagrany w studio "Wyciągam swoją dłoń", a do tego plenerowy, najefektowniejszy z nich, "Symphony Of Destruction" - jeśli ktoś zechce poznać CoverNostra na YouTube jest co odpalić i właśnie o coś takiego chodziło? Grzegorz Soluch: Obecność w sieci to najlepsza forma promocji. Z koncertami jest różnie, a w internecie każdy może pokazać się na równych prawach. Od samego początku istnienia CoverNostra staraliśmy się zaistnieć w przestrzeni publicznej. Stąd do dzisiaj utrzymuje-

76

COVERNOSTRA

my naszą domenę www.covernostra.pl a ponadto jesteśmy dosyć aktywni na Facebooku i na naszym kanale YouTube. W chwili obecnej mamy na nim dostępne cztery teledyski i kilkanaście filmików z różnych koncertów. Polecamy w szczególności animowane klipy realizowane przez wybitnie uzdolnioną Natalię Jonderko z N. Station - Animation & Design Studio. Wspomnę tylko, że Natalia stworzyła klipy dla takich zespołów jak Horrorscope, Darzamat, Symbolical czy Gallileous. Jesteśmy w naprawdę zacnym gronie. Obrazek do utworu Megadeth zrealizowaliście na terenie zabytkowego "Wielkiego Pieca" Huty Pokój w Rudzie Śląskiej, czyli można rzec u siebie - ta lokalizacja idealnie pasowała do wymowy "Symphony Of Destruction"? Grzegorz Soluch: Trafiłeś w sedno! To był wspólny pomysł Adama i mój. Zadziałała telepatia. Zastanawialiśmy się nad kolejnym teledyskiem i wtedy padł w zasadzie wspólny pomysł: a może tak na Piecu? Jako, że ja pracuję w Urzędzie Miasta Ruda Śląska, a miasto od jakiegoś czasu przejęło ten obiekt od Huty Pokój, zobowiązałem się do załatwienia wszystkich spraw formalnych związanych z nakręceniem tego teledysku. Myślę, że ostatecznie wszyscy na tym skorzystali: my, bo powstał wspaniały teledysk w niesamowitej scenerii i miasto Ruda Śląska, bo nakręciliśmy naprawdę fajny klip, który w kilka miesięcy od premiery ma już ponad 6 tysięcy odsłon na YT co stanowi niewątpliwie pewną formę promocji dla samego miasta. To bardzo fajny patent, to ustawienie was w trzech poziomach, począwszy od perkusji sami wpadliście na ten pomysł czy to zasługa reżysera i zarazem operatora Romana Sebesty? Grzegorz Soluch: Tak, to był pomysł Romka Sebesty. Romek przedstawił nam swoje propozycje, a my zgodnie uznaliśmy, że powinno wyjść dobrze. Zdaliśmy się na jego wizję. Adam Rogowicz: Ciężko byłoby się też tam zmieścić sensownie na jednym poziomie. I chyba to było najlepsze rozwiązanie. Pamiętam jeszcze czasy jak wielki piec działał i było widać z ulicy jak lała się surówka z tego. Kwintesencja metalu. (śmiech) Co teraz? Dyskografia coraz pełniejsza, przydałoby się więc więcej pograć, żeby trochę tych płyt sprzedać, bo jednak koncerty to najlepsza forma promocji, szczególnie dla takiego zespołu jak CoverNostra? Grzegorz Soluch: Zgadzam się. W naszym przypadku koncerty to najlepsza forma promocji. Stąd mamy w planie na kolejne miesiące trochę koncertów, nagrywamy też obecnie materiał na nową, długogrającą płytę. Poza tym jesteśmy wierni tradycji i Natalia pracuje nad naszym kolejnym, animowanym teledyskiem. To będzie singiel z naszej nadchodzącej płyty. Plany są zatem konkretne, a przyszłość należy do CoverNostra! Bardzo dziękujemy za wywiad i możliwość kolejnej prezentacji w Heavy Metal Pages. Pozdrawiamy wszystkich fanów szeroko pojętego rockowego i metalowego grania i zapraszamy do posłuchania naszej najnowszej płyty "Pętla"! Wojciech Chamryk

Foto: Mirage

HMP: Kto wymyślił powrót Mirage? Torben Deen: Stało się to po nagraniu przeze mnie i mojego przyjaciela Sorena albumu pod szyldem Ahm Deen, na którym znalazło się kilka utworów napisanych przez nas w poprzednim wspólnym zespole Motive. Prawdopodobnie można tą muzykę zaklasyfikować do progresywnego rocka/metalu. Tu Można jej posłuchać na kanale YouTube. Świetnie nam się współpracowało, więc Soren zapytał, co powinniśmy zrobić w następnej kolejności. Zaproponowałem, żebyśmy nagrali zaginiony drugi album Mirage, a on na szczęście się zgodził. Jak trudno było Ci skontaktować się z pozostałymi członkami zespołu w 2021 roku i zorganizować wraz z nimi pierwsze próby? Ponieważ mamy nowego gitarzystę, a ja gram obecnie na basie, skontaktowałem się tylko z naszym klawiszowcem i perkusistą. Z różnych powodów nie mogli wziąć w tym udziału i tak naprawdę spotkaliśmy się tylko przy okazji nagrywania teledysków. Próby przed nadchodzącymi koncertami będziemy robić później z perkusistą i gitarzystą rytmicznym z mojego innego zespołu, Nasty Hobbit. Jak się czujesz muzykując ponownie jako Mirage? Przednio bawiliśmy się rejestrując utwory,


Wszyscy nosili ćwieki, ale my mieliśmy więcej bomb Mirage był drugim duńskim zespołem po Maltese Falcon, który próbował zawojować świat graniem heavy metalu w latach osiemdziesiątych, ale rozpadł się tuż przed wskoczeniem na top. W zeszłym roku powrócili, a teraz ukazuje się ich drugi album "The Sequel", zawierający po raz pierwszy oficjalnie nagrane utwory z przeszłości. Piąta woda po kisielu czy sensacja zmieniająca bieg historii? Raczej zwyczajna okazja do zapoznania się z fajnym zbiorem old schoolowych piosenek. które powinny znaleźć się na naszym drugim albumie. Musieliśmy w tamtych czasach z niego zrezygnować, ponieważ duńska wytwórnia dostała tantiemy od angielskiej firmy, zgarnęła je i zamknęła firmę. Po prostu zabrakło nam pieniędzy. Wszystko, co mieliśmy, wydaliśmy na sprzęt, fajerwerki i skórzane kurtki. W jakiej formie zachowaliście stare piosen ki? Czy mieliście np. jakieś dema, które nigdy nie zostały oficjalnie wydane? Mieliśmy kilka demówek na kasetach magnetofonowych, nagraliśmy też wiele koncertów na żywo, więc próbowaliśmy zrekonstruować utwory na tej podstawie. W niektórych przypadkach musiałem domyślać się tekstów, ponieważ były one dość słabo słyszalne, a moja pamięć nie jest zbyt imponująca.

pełnego albumu, więc nagraliśmy jeszcze trzy utwory i wydaliśmy go. Płyta pojawiała się nawet na rockowych listach przebojów. Jaka główna idea przyświecała Wam podczas pracy nad "The Sequel"? Czy była to kwestia sentymentu, czy też chcieliście udowodnić, że wasz stary materiał jest nadal aktualny? Zdecydowanie staraliśmy się odtworzyć klimat metalu z tamtych czasów i sprawić, by był on rozpoznawalny dla fanów Mirage. Myślę,

ge mogą dziś zostać odebrane jako niedojrzałe i dlatego wymagają gruntownych zmian? A może byłeś w pełni zadowolony ze starych utworów i postanowiłeś nagrać wszystko w niezmienionej postaci? Nie odeszliśmy zbyt daleko od oryginalnych wersji. Myślę, że dzisiaj też dają radę. Umieszczanie rzeczy w kapsule czasu to zadanie dla recenzenta. Dla mnie dobra muzyka jest dobrą muzyką bez względu na to, kiedy powstała. Właśnie słucham nowego albumu Mirage i podoba mi się. O co chodzi z Robotem 9? Cóż, utwór "Robot 9" używa technologii jako metafory ludzi, którzy gubią się w systemie. Jeśli nie pasujesz, to po prostu weźmiemy kogoś innego i będziemy cię bardzo uprzejmie pieprzyć. Wciąż tracimy dobre ludzkie istoty, którym można było pomóc. Czy rozważaliście nagranie nowego albumu Mirage z zupełnie nowymi utworami? Czy komponujesz teraz jakieś nowe riffy lub całe kawałki? Nie komponowałem niczego od dłuższego czasu, więc tak naprawdę jeszcze tego nie rozważałem. Aczkolwiek dla większości słuchaczy i tak będą to nowe utwory, prawda? My-

Jak wspominasz początki duńskiej sceny metalowej? To był z pewnością wyjątkowy czas. Koncertowaliśmy z L.A., Witch Cross, Metal Cross, Alien Force i wieloma innymi ekscytującymi zespołami bezpośrednio zainspirowanymi NWOBHM. Wszyscy kupowali w dziwnych sklepach ćwieki i spodnie z zebry. Ale my mieliśmy więcej bomb! Które duńskie zespoły heavy metalowe prężnie działały 30-40 lat temu, ale dziś zostały zapomniane? Nie wiem, czy całkiem zapomniane, ale na myśl przychodzi mi Squealer, Randy przestał występować na żywo. Trudno było nadążyć za innymi zespołami, bo graliśmy tak wiele koncertów. Pamiętam zespół o nazwie Mausoleum. Nie słyszałem nic o nich od tamtego czasu. Jak wielki entuzjazm rozpierał Wam w dekadzie lat 80., aby zawładnąć muzyką świat? Och, bardzo się staraliśmy. Byliśmy całkiem blisko podpisania globalnego kontraktu, nagrywaliśmy demówki dla wytwórni, ale nigdy to nie wypaliło. Chcieli, żebyśmy byli bardziej komercyjni - to nie w naszym stylu, więc może graliśmy dla nich zbyt ciężko. Co sądzisz teraz o debiutanckiej EP-ce Mirage "... And The Earth Shall Crumble"? Podobają mi się niektóre utwory, ale brzmienie i jakość naszej gry mogły być lepsze. Nagraliśmy ją podczas pięciodniowego ciągu alkoholowego - dziś nie dalibyśmy rady tego powtórzyć! Więc energia była, ale mogliśmy wykorzystać więcej czasu i skorzystać z pomocy lepszych producentów! Potem Metal Masters w Wielkiej Brytanii zażyczyli sobie

Foto: Mirage

że te utwory są nadal aktualne. Metalowy sznyt, dobre melodie i teksty (rozpisane na wewnętrznej stronie okładki płyty winylowej). Można to sobie wyobrazić oglądając dwa videoclipy: "In the days of Rama" i "Guiding light". Jak opisałbyś ewolucję Twojego gustu muzy cznego? Moje gusta muzyczne zawsze były bardzo zróżnicowane. Wszystko, co chwyta mnie w klatkę piersiową, jest świetne. Tak naprawdę nie wiem, czy nastąpiła jakaś ewolucja. Słucham większości muzyki z otwartą głową. Nie znoszę jednak rapu i hip-hopu! Wolę pub niż dyskotekę.

ślę, że ich ukazanie się jest ważne, bo tylko tak ludzie dostaną możliwość ich posłuchania. Zobaczymy, czy się spodobają i wtedy się okaże, co dalej z tym zrobimy. Jaką widzisz przyszłość Mirage? Brak konkretnych planów. Zależy, czy pojawi się zainteresowanie. Mam taką nadzieję. Sam O'Black

Zazwyczaj z upływem lat ludzie stają się coraz bardziej dojrzali. Czy nigdy nie przyszło Ci na myśl, że stare kompozycje Mira-

MIRAGE

77


Trzynaście strzelających opon Po niezbyt udanym debiucie "Adaryt", mogącym chyba zaciekawić tylko przestawieniem kolejności liter w nazwie zespołu, co dało oryginalnie brzmiący tytuł tego wydawnictwa, Tyrada wydała drugi album. Kolejny materiał przygotowany przez młodych muzyków jest już zdecydowanie ciekawszy i bardziej dopracowany, a do tego więcej w nim wpływów tradycyjnego heavy niż thrashu, co tylko wyszło mu na dobre. Postępy są więc słyszalne, teraz trzeba tylko życzyć zespołowi powodzenia w szukaniu drugiego gitarzysty i rychłego ruszenia w trasę. HMP: Widząc nazwę Tyrada i nie znając was wcześniej, spodziewałem się raczej jakiegoś punk czy alternatywnego rocka, a tu proszę, klasyczny heavy/thrash - nie szata zdobi człowieka i nie nazwa określa zespół, chociaż czasem ułatwia jego identyfikację? Mateusz Kosnowicz: Jeśli dołożymy do tego, że Tyrada w języku tamilskim oznacza handel, w języku urdu trzynaście, w portugalskim strzał, a w niemieckim oponę, to jeszcze może się okazać, że tak naprawdę chcemy wam sprzedać trzynaście strzelających opon. Chy-

lat po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką metalową. W domu miałem kasety mojego taty, było to "Balls to the Wall" Accept, "The Razor's Edge" AC/DC i winyl grupy Helloween "Keeper Of The Seven Keys part. I". Jak na początek była to niezła dawka metalu i hard rocka. Myślę, że to miało znaczący wpływ na moje zainteresowanie muzyką metalową i ukształtowało styl mojej gry na bębnach. Z biegiem czasu poznawałem nowe zespoły i gatunki muzyki metalowej, ale heavy i thrash są mi najbliższe i najlepiej się w nich

Mateusz Kosnowicz: W Lublinie zespołów metalowych lubujących się w oldschoolu nie brakowało. Starczy wspomnieć Highlow, Hoax of Upsala, Slave Keeper, a niedawno powstała Mara - jest czego słuchać. Cóż poradzić na to, że grać się chciało i słuchało się podobnej muzyki? W momencie gdy powstawały pierwsze kompozycje Tyrady, mnie w Lublinie jeszcze nie było, tak że wpływ lubelskiej sceny był jednak znikomy. Krystian "Hevi" Krzewiński: Myślę, że gdybym nie udzielał się na lubelskiej scenie wcześniej i nie grał w Highlow, mógłbym nigdy nie trafić do Tyrady. To stąd Mateusz mnie kojarzył. Dostałem od niego propozycję dołączenia do zespołu, postanowiłem to wykorzystać i spróbować swoich sił w trochę innym rodzaju grania. Szybko wydaliście debiutancki album "Adaryt" - wena dopisywała, więc czemu z tego nie korzystać, bez etapów pośrednich w postaci kolejnych demówek czy singli; tym bardziej, że w przypadku Highlow takie podejście nie sprawdziło się, ten zespół nie doczekał się dużej płyty, więc nie popełniliście tego samego błędu? Krystian "Hevi" Krzewiński: Co do dużej płyty Highlow. Chciałbym w pewnym sensie to wytłumaczyć, materiał był gotowy i zarejestrowany, nie byliśmy jednak pewni, czy jest to na tyle dobrze zrobione, by mogło ujrzeć światło dzienne, chcieliśmy to poprawić. Odciągnęliśmy to niestety w czasie i płyta nie doszła do skutku. Myślę, że Highlow nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa, i za jakiś czas będziemy mogli je zobaczyć na scenie.

Foto: Tyrada

ba, że jednak nie szata zdobi człowieka, a być może po prostu każdy z nas ma coś do powiedzenia, nie tylko lirycznie, ale też i muzycznie. Takie oldschoolowe granie interesowało was od początku, odkąd tylko zainteresowaliście się muzyką tak na poważnie? Mateusz Kosnowicz: Generalnie tak, choć pierwszym zespołem, który sprawił, że nie spałem całą noc z wrażenia, był Children of Bodom i utwór "Silent Night, Bodom Night", live Seul 2001. Alexi zostawił po sobie bardzo dużo znakomitych kompozycji, mimo tego, że niestety nie dane mu było żyć dłużej od wielu swoich starszych kolegów po fachu. To oni mieli największy wpływ na to, co słychać na śladach gitarowych Tyrady. Mowa oczywiście o zespołach powstałych w latach 70. i 80. Krystian "Hevi" Krzewiński: Mając siedem

78

TYRADA

czuję. Krystian Kwas: Moja odpowiedź będzie podobna do tej chłopaków, z tym że na poważnie muzyką zainteresowałem się w wieku około 15 lat i wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem utwór "Orion" zespołu Metallica i, jak to wcześniej ujął Mateusz, nie spałem całą noc. Był to też jeden z tych utworów, które sprawiły, że zainteresowałem się właśnie gitarą basową. Po okresie Metalliki nastąpiło zaznajomienie z Megadeth i resztą wielkiej czwórki, a za sprawą Mateusza także z polskimi klasykami, takimi jak Kat czy Wilczy Pająk. W Lublinie macie niezłe tradycje w dziedzinie hard 'n' heavy, zresztą Krystian grałeś wcześniej w Highlow - chodziliście na kon certy, chłonęliście ten klimat i tak doszło do powstania kolejnego zespołu?

Czasy mamy jednak teraz jakie mamy; szczególnie młodsi słuchacze preferują poje dyncze utwory, układają własne playlisty, album jako całość interesuje już przede wszystkim tych starszych fanów. Dlatego zapytam przewrotnie: nie szkoda wam czasu i energii na przygotowanie pełnego mate riału, układanie utworów w odpowiedniej kolejności, kiedy i tak mało kto to nie tylko doceni, ale nawet zauważy? Mateusz Kosnowicz: Nie sposób nie zauważyć współczesnych tendencji do coraz mniejszego zainteresowania płytami jako formą wydawnictwa muzycznego. Ale też nie powinno zaskakiwać, że zespół lubujący się w starociach zechce jednak podejść do tematu tradycyjnie. Utwór sam w sobie jest dziełem skończonym, lecz o wiele ciekawszym, dającym szersze pole do interpretacji i konsumowania muzyki, jest zestawienie go w kontekście puli wielu utworów, w której zawiera się jakaś celowość. Dzięki temu odbiorca ma szansę jeszcze lepiej poznać i zrozumieć każdy utwór z


osobna. Jesteście oldschoolowcami również pod tym względem, że wciąż wydajecie swoje albumy w wersji CD. Fizycznie istniejąca płyta to ostateczne potwierdzenie, że dany materiał doczekał się wydania? Mateusz Kosnowicz: Okazuje się, że wielu naszych odbiorców wprost oczekuje zwieńczenia naszej twórczości w postaci fizycznego krążka. Ci ludzie widzą w tym sens nie tylko ze względu na rodzaj nośnika muzycznego, ale traktują go też w kategoriach pamiątki, elementu kolekcji. Dostrzegają wartość w posiadaniu okładki czy zdjęcia zespołu nadrukowanego na papierze, a nie w czymś wrzuconym gdzieś w "wirtualnym świecie". Krystian "Hevi" Krzewiński: Zgadzam się zdecydowanie z Mateuszem. Fizycznie istniejąca płyta to zupełnie inny klimat. Znam wiele osób, które w tym aspekcie mają tradycyjne podejście. Chcą mieć płytę namacalnie, traktują ją jak element prywatnej kolekcji, ma ona dla nich wartość. Pandemia dała wam czas na równie sprawne stworzenie kolejnego materiału, stąd w miarę szybka premiera następnego albumu "Opium"? Mateusz Kosnowicz: Pandemia na pewno wpłynęła na strategię funkcjonowania naszego zespołu, granie prób spadło na dalszy priorytet, ale też zmusiła do dostosowania się do innych warunków w życiu prywatnym. Przyznam, że w pierwszej połowie pandemii nie było dla mnie priorytetem w ogóle zajmowanie się zespołem. To też skutkowało widoczną "luką" w publikowanych wieściach o Tyradzie. Jednak w momencie, kiedy już stało się jasne, że zespół ma dalej funkcjonować, stanęliśmy przed decyzją, w jaki sposób urzeczywistnić systematyczny charakter funkcjonowania zespołu. Wybór padł na finalizację materiału, który już kiełkował przed rozpoczęciem pandemii. To wyłącznie premierowe utwory czy też wykorzystaliście jakieś nieco starsze pomysły? Mateusz Kosnowicz: Jeśli chodzi o ślady gitar, to duża część materiału z "Opium" była stworzona już wcześniej w postaci zarejestro-

Foto: Tyrada

wanych pojedynczych riffów lub też większych form. Tyrady są zwykle długie i często napuszone, ale to raczej nie dlatego przedzielacie te krót sze, intensywne numery dłuższymi, bardziej rozbudowanymi? Mateusz Kosnowicz: Akurat w przypadku ustalania kolejności utworów na płycie pod względem czasu ich trwania nie sugerowaliśmy się nazwą zespołu. Strach myśleć, co by powstało, jeślibyśmy to zrobili. Kiedyś opium dla mas była ponoć religia - co jest nim według was obecnie? Mateusz Kosnowicz: Odpowiem innym przysłowiem - każdy ma swój "krzyż" na swoją miarę i swój czas. Ciężko postawić się w roli moralizatora tak uniwersalnego, gdy mówimy o ramach sięgających blisko 40-milionową, zróżnicowaną społeczność naszego narodu, zakładając, że to do nich kierujemy swój przekaz. Gdy oglądam dzisiaj filmy w Internecie, udostępniane przez ukraińskich żołnierzy, dla których modlitwa przed pójściem na front jest zdecydowanie bardziej ambrozją niż opium, to trudno byłoby mi potwierdzić tezę z pytania.

Krystian "Hevi" Krzewiński: Obecnie opium może być synonimem mediów społecznościowych, telewizji. Obserwując ludzi, widzę, jak bardzo są pochłonięci social mediami. Widzą w nich wyidealizowany świat i ludzi, tzw. influencerów, chcą, aby ich życie było tak samo idealne, jak to w Internecie, co powoduje presję, szczególnie wśród młodych osób. Inna sprawa: media i informacje, jakie od nich otrzymujemy, również bardzo grają na emocjach. Ludzie to chłoną, wierzą w to, często nie analizują tego, co słyszą czy widzą, co w konsekwencji prowadzi do podziałów w społeczeństwie. Wolicie być niezależni czy musicie być nieza leżni, bo na tym etapie potencjalni wydawcy nie są jeszcze zainteresowani wydawaniem waszych płyt? Mateusz Kosnowicz: Myślę, że obie kwestie są dla nas bliskie. Niezależność od wydawcy daje nam to, że sami tworzymy sobie warunki, w jakich nasz materiał będzie dystrybuowany. Dzięki temu mamy możliwość podejmowania autonomicznych i spontanicznych decyzji, w zależności od dynamicznej sytuacji związanej z oczekiwaniami naszych odbiorców. Jednocześnie oficjalnie oświadczamy, że nie zgłosił się do nas Universal Music (joke). W roku 2019 nikt nie spodziewał się, że dojdzie do czegoś takiego jak ogólnoświatowa pandemia. Jej efekty były odczuwalne na każdym kroku, ale dla was jako Tyrady dokuczliwe o tyle, że zbytnio sobie nie pograliś cie - przy okazji promocji "Opium" zamierzacie to nadrobić, nawet jeśli trzeba będzie dołożyć do interesu? Mateusz Kosnowicz: Tak naprawdę cały czas dokładamy do interesu, niezależnie, czy gramy koncerty, czy nie. Myślę, że jesteśmy gotowi robić to nadal, jeśli tylko będą takie oczekiwania ze strony naszych słuchaczy. Perspektywa grania koncertów jednak jest jeszcze związana z perspektywą szukania drugiego gitarzysty i perspektywą powrotu do grania prób. Nadmienię tylko, że Łukasz nie gra już z nami w zespole. Krótko mówiąc - trzymajcie za nas kciuki, aby ta perspektywa mogła się ziścić… w niedługiej perspektywie.

Foto: Tyrada

Wojciech Chamryk

TYRADA

79


Naturalnie mocno nad tym pracowaliśmy Od wydania ich poprzedniego wydawnictwa EP-ki "Macabre Tales" minęła dekada. Niemniej jak ktoś myślał - tak jak ja - że Snake Eyes odpuściło sobie to, był w błędzie. Zespół koncertował, szukał nowych muzyków, tworzył materiał na "No One Left To Die". Album ciekawy, z dobrą muzyką i pomysłami, utrzymanymi w konwencji thrash metalu, ale z akcentami innych stylów. Z łatwością udowadnia, że warto było na niego czekać. Jednak za nim po niego sięgniecie, aby się przekonać, poczytajcie wywiad przeprowadzony z gitarzystami formacji Artem i Sewko. HMP: Dekada to kawał czasu, co spowodowało, że zamilkliście na tak długo? Art: Milczeliśmy w sensie działalności wydawniczej, ale nie muzycznej, bo graliśmy sporo koncertów. Sewko: Zmiany w składzie. To zazwyczaj w zespołach naszego kalibru jest poważny problem. Wydaliśmy poprzedni materiał w 2012 roku i doszedł Artur, najpierw się wdrażał, graliśmy koncerty. Następnie zaczęliśmy tworzyć nowy materiał, zaczęliśmy go nagrywać i znowu skład się zmienił. Chcieliśmy mieć

ry, bas i wokale. Dave Bro, nasz wieloletni pałker, rozstał się z nami zaraz po sesji nagraniowej i to nas trochę przybiło i spowolniło... Tak, więc nie musieliście specjalnie wracać do tworzenia, grania i ogólnie muzykowania? Art: Tak naprawdę cały czas graliśmy, pomimo trudności ze składem, które zaczęły się po odejściu Dave'a. Mieliśmy w pewnym momencie do wyboru: albo skupić się na nagrywaniu albo znaleźć nowego bębniarza. Postawiliśmy na drugą opcję, żeby nie wypaść z

To Die" jest na tyle dobre, że skupiłem się całkowicie na nim. Muzyka zawarta na tym albumie bardzo kojarzy mi się z Testament. Podobnie jak oni nawiązujecie do tradycyjnego amerykańskiego thrash metalu, ale nadaliście mu współczesne brzmienie. Poza tym chętnie wykorzystujecie death metalowe akcenty... Sewko: Dzięki za tę opinię. Testament to wielki zespół i przede wszystkim zbyt mało doceniany. Tak naprawdę kroczący swoją ścieżką, z której niejednokrotnie spadały takie zespoły jak Metallica czy Megadeth, o Anthrax nie wspominając… To, że kojarzymy się Tobie z nimi to dla nas pozytywna opinia, ale tak na serio, nie jest to jakaś najważniejsza grupa dla naszego zespołu. Wszyscy znamy Testament, słuchamy, ale nigdy nie stawialiśmy ich sobie za wzór. Jeżeli chodzi o death metal, to jest on jak najbardziej w kręgu naszych zainteresowań muzycznych i to, że możesz go usłyszeć na płycie, wynika z tego, że go sami słuchamy. Art: Mnie zawsze kręciło mieszanie różnych stylów metalowego grania, jest to też wypadkowa naszych upodobań, które są zawsze indywidualną sprawą każdego człowieka grającego w zespole, dzięki temu jest większa szansa na tworzenie ciekawych rzeczy. Jednak jakieś charakterystyczne elementy thrash metalu muszą się pojawiać, inaczej nie bylibyśmy do tego nurtu zaliczani. Oprócz inspiracji Testamentem, można Waszą muzykę zestawić z dokonaniami Overkill, Voivod, Forbidden. Wspomniane przez Was Metallica, Megadeth, Anthrax itd... Ogólnie amerykański thrash. Co Was w nim ekscytuje? Sewko: Nie mogę stwierdzić, że jesteśmy fascynatami amerykańskiego thrashu. Oczywiście lubimy te bandy, ten sposób grania i tę scenę, ale wpływ na nas ma znacznie więcej odmian, nie tylko metalu, ale i ogólnie muzyki. Każdy z nas słucha czegoś innego, spotykamy się muzycznie w miejscu, które możesz usłyszeć na płycie. Bywa i tak, że możemy być pod wpływem czegoś zupełnie innego, ale próbując tę inspirację wyrazić na swój sposób, wychodzi coś, co mógłbym porównać do głuchego telefonu. Na przykładzie: słuchasz Slayera i jarasz się nim przeokrutnie, bierzesz gitarę do ręki, gracie razem z zespołem, a ktoś słyszy to i mówi, że kojarzy mu się z Sodom. Tak naprawdę to jest dobre.

Foto: Paweł Olewniczak

komplet, żeby grać koncerty, więc płyta musiała czekać. W końcu się udało. Przez taki okres można zmienić swoje życie wręcz o sto osiemdziesiąt stopni... Sewko: W pierwszym okresie, po poprzednim materiale, to był dobry czas: koncerty i nowe kawałki. Później, jak już wspomniałem, borykaliśmy się ze zmianami, ale też nadal nagrywaliśmy. To wszystko oczywiście mogło trwać krócej, bo niektórzy płyty nagrywają w tydzień, dwa, a nie 7 lat, ale każdy z nas ma życie pozazespołowe, na które składają się m.in. narodziny dzieci, przeprowadzki, operacje, ciężkie nastroje itp. Życie niektórych zmieniło się o 90 stopni. Art: Tworzyliśmy kawałki, które można teraz posłuchać na płycie "No One Left To Die". Potem był etap nagrywania partii wszystkich instrumentów - najpierw perkusja potem gita-

80

SNAKE EYES

obiegu, a zarazem ogrywać dzięki temu nowy wówczas materiał. W międzyczasie okazało się, że z nowym perkusistą, z którym zresztą zagraliśmy kilka imprez, nie do końca się dogadujemy, a na dodatek musieliśmy też pożegnać się ze Świrem, wokalistą znanym z poprzednich wydawnictw Snake Eyes. Dopiero pozyskanie Oskara za perkusją oraz Marty na wokalu zakończyło nasze kłopoty personalne, jednocześnie dodało nam energii i pozytywnego kopa w tyłek. (śmiech) Sewko: Nie wróciliśmy, bo nie przerwaliśmy tej zabawy. Oczywiście z perspektywy osoby, która nie słyszy nowej płyty ani nie spotykamy się na koncertach, to "nas nie było", ale tak naprawdę nie było żadnej przerwy w działalności zespołu. Niestety nie pamiętam waszych dwóch pierwszych wydawnictw. Jednak "No One Left

Jak już wspomniałem nie jest Wam obcy death metal... Sewko: Absolutnie. Po pierwsze nie ma się co zamykać w jedną szufladkę. Po drugie, każdy gatunek i w każdej odmianie oferuje coś innego. Coś, co może Cię chwycić. Jest mnóstwo death metalowych zespołów, które są rewelacyjne i wiele z nich nie wyzbywa się naleciałości thrashowych. My sobie pozwalamy na to, na co mamy ochotę, więc trochę heavy metalu też można usłyszeć na najnowszej płycie. Art: Ja bardzo lubię szwedzki melodic death metal i lubię czasem wejść w takie klimaty, gdzie growlowany wokal dodaje takiej death metalowej przyprawy do naszych kawałków. Mam taką teorię/obserwację. Młodzi muzy cy obojętnie jaki odłam thrash metalu prefer ują, to maja takie zdolności, że w dowolnej chwili potrafią zespolić je w całość, jednocześnie łącząc ze sobą charakterystyczne ele -


menty amerykańskiego, teutońskiego czy też brazylijskiego thrash metalu. Powstaje wtedy taka mieszanka typowa dla młodych adeptów thrash metalu. Zwróciliście na to uwagę? Sewko: Nie. W ogóle czegoś takiego nie zauważyłem. Najważniejsze, żeby były młode zespoły. Jeżeli ktoś dołącza się do jakiegoś nurtu i chce się załapać na jakąś falę, to ma prawo. Czas zweryfikuje jego prawdziwy zapał. Jak ktoś będzie konsekwentnie robił swoje, to chwała mu za to. Jeżeli zgaśnie po osłabnięciu fali, to znaczy, że to sezonowa zabawa i czas wracać do konsoli. Wasza nowa wokalistka Marth wykorzystuje wrzask/growl tak jak robi to Chuck Billy. Jednak pod tym względem niewielu może mu dorównać... Sewko: Bo Chuck Billy to jeden z najlepszych wokalistów metalowych. Proste. Ten gość potrafi poruszać się od heavy metalu, przez thrash po death. W jakich okolicznościach poznaliście Martę i czy ciężko było ją namówić do współpracy? Sewko: Robiłem kiedyś kompilację śląskich zespołów undegroundowych Silesian Butchers. Zaprosiłem na nią zespół Corpus, w którym Marta się darła. W momencie, kiedy mieliśmy problem z wokalem w Snake Eyes, nasz basista Hipis zaproponował, żeby zagadać do Marty, bo fajnie "drze koparę". Zagadałem i jest z nami już cztery lata. Podoba mi się to, że na krążku gościnnie występuje wasz poprzedni wokalista Świr. Pokazuje to też jaki dynamit ma w gardle Marth i że jest godnym zastępcą Świra... Sewko: Świr był obecny przy tworzeniu materiału na tę płytę. Nagrał swoje wokale, ale po rozstaniu i znalezieniu Marty zarejestrowaliśmy ją, żeby nowe wydawnictwo było aktualne. Jego gościnny występ to, po pierwsze, nasze podziękowanie jemu, za wkład, a po drugie, ciekawe, wydaje mi się, urozmaicenie. "No One Left To Die" to dziesięć różnorodnych kompozycji ale stanowiących monolit, kompleks. Lubię takie płyty, które słucha się w całości... Sewko: Dzięki. Źle by było nagrać płytę, na której byłyby kawałki, które trzeba by pomijać. Ogólnie komponowaliśmy to w nawet niedługim czasie, w dosyć swobodny sposób, stąd może to wyszło dobrze, jako całość. To cieszy, że tak to odbierasz. Art: To jest efekt wielu godzin prób, burzy twórczej, zużytych strun, pałek i naciągów perkusyjnych oraz zdartego głosu. (śmiech)

Foto: Paweł Olewniczak

wości. Podoba mi się też ich mroczna atmosfera, która wynika z tekstów nawiązujących do ciemnej natury człowieka, zgadza się? Sewko: Tematyka tekstów, tylko na pozór jest mroczna. Bardziej nazwałbym ją gorszą częścią natury. Teksty, w większości opowiadają o hedonizmie, braku ambicji, zbliżaniu się w funkcjonowaniu do zwierząt, kierując się głównie instynktami. To wszystko owiane jest mrokiem, ale nie specjalnie, tylko po prostu ta część naszego człowieczeństwa jest zawsze w cieniu, bo nie epatujemy nią, mimo wszystko mając w sobie przynajmniej podstawy ogólnie przyjętego kodeksu moralnego. Część tekstów inspirowana jest literaturą (Edgara Alana Poego, Jamesa Clavella). Reszta zdaje się wynika z własnych obserwacji. Skąd bierzecie inspiracje do swoich tekstów? Sewko: Tak, jak piszesz - z obserwacji. Interesuje mnie punkt widzenia innych na dany temat. Interesuje mnie sposób interpretacji rzeczywistości przez innych. Lubię towarzyszyć zjawiskom społecznym. Słuchać opinii, czytać co ludzie mają do powiedzenia. Jakie mają pomysły na życie i jak radzą sobie z życiem.

Mrok i zło człowieka najjaskrawiej objawia się na wojnie. Ostatnio wystarczy śledzić doniesienia z konfliktu Rosyjsko-Ukraińskiego. Jak dla mnie granica bezwzględności zbrodni wojennych kolejny raz została przekroczona. Na totalne unicestwienie, gwałty, bandytyzm, grabieże, ruska swołocz nie tylko dostaje zezwolenie od swojego dowództwa, ale także od władz państwowych i społeczeństwa. Jak myślicie, czy w ogóle istnieje taka granica, której człowiek nie przekroczy? Art: Śledząc doniesienia mediów mam wrażenie, że taka granica nie istnieje. Niestety pod tym względem, jako gatunek, jesteśmy bardzo "pomysłowi"... Sewko: Jeżeli wyobrazimy sobie taką granicę, to obawiam się, że rozczarujemy się faktem, że ktoś ją kiedyś przekroczy lub nawet już przekroczył. Nie chodzi o wymyślanie granic, chodzi o to, by nie pozwalać na działanie przeciwko życiu i przeciwko wolności. To hasła, ale jednocześnie najwyższe idee. Niemniej tych wszystkich inspiracji i wzorów, to muzykę sygnujecie własnym symbolem. Mocno nad tym pracowaliście, czy przyszło Wam to w sposób naturalny? Art: Naturalnie mocno nad tym pracowaliśmy. Każde z nas jest muzykiem z zamiłowania

Foto: Paweł Olewniczak

Mimo różnic każdy utwór jest gęsty, świet nie wymyślony, ze znakomitymi muzyczny mi tematami, zagrany technicznie, ogólnie trzymają w napięciu i w skupieniu. To Wasza natura? Sewko: Wszystko, co słyszysz na płycie wyszło naturalnie, bez kalkulacji. Oczywiście po kilkudziesięciu podejściach, zmianach, rozterkach i eksperymentach. Ale nic nie jest pozą. Tak gramy, bo tak czujemy i tak staraliśmy się to nagrać. Art: Każdy z nas dołożył swoją cegiełkę w proces twórczy: riffy, rytmy, teksty, aranżacje. Staramy się robić to tak, aby mieć z tego maksimum zabawy korzystając z naszych możli-

SNAKE EYES

81


HMP: Przesłuchałem kilka razy "The Thrashfall Of Mankind" i odnoszę wrażenie, że zdajecie się tęsknić za dawnymi, dobrymi czasami, kiedy to thrash nie dość, że był czymś nowym, to jeszcze ekscytował licznych słuchaczy, a płyty nierzadko były artystycznymi wydarzeniami? Florian Helbig: Dla nas thrash zawsze był ekscytujący. To jest jak twój ulubiony posiłek, nigdy się nie nudzi i zawsze sprawia, że jesteś szczęśliwy!

Foto: Paweł Olewniczak

a nie z wykształcenia. Wszyscy pracujemy na etatach w różnych branżach, a graniem i tworzeniem zajmujemy się "po godzinach". Dodatkowo przy nagrywaniu tej płyty często były przestoje powodowane różnymi zbiegami okoliczności, na które nie mieliśmy wpływu. Snake Eyes tworzą znakomici instrumentaliści, w zasadzie każdy z nich zachwyca swoim warsztatem, umiejętnościami oraz talentem. Trudno jest tak dobrym muzykom tworzyć zespół? Sewko: Dziękuję w imieniu całego zespołu. To właśnie najważniejsze, żeby tworzyć zespół. Żeby tworzyć muzykę. Najlepszy instrumentalista, jeżeli nie potrafi współdziałać z zespołem, nie wystąpi na scenie i nie porwie nikogo wykonaniem na żywo. Niejednokrotnie świetne zespoły, które grają dobrą muzykę, tworzą nie najlepsi instrumentaliści. Bo to właśnie o to chodzi, że w tej grupie jest siła. We wspólnym działaniu, w zagraniu kilku dźwięków razem, w uwzględnieniu dążeń poszczególnych członków w jednym momencie. Siła wspólnego przekazu może mieć stokroć większą ekspresję niż najdoskonalszy warsztat. Art: W Snake Eyes wszyscy jesteśmy ludźmi z "przeszłością". Każdy ma doświadczenie po współpracy z innymi zespołami. Zdobyte dzięki temu "wyszkolenie bojowe" pomaga i umożliwia robienie i szlifowanie materiału w sposób bezstresowy. Jeśli kogoś możemy zachwycać, to bardzo nas to cieszy. (śmiech) Jestem pod dużym wrażeniem Waszej gry na gitarach, Wasza muzyczna kultura, pomysłowość i talent zachwycają. Jednak najbardziej mnie cieszy jak potraficie wzajemnie się uzupełniać, po prostu tworzycie znakomity gitarowy duet... Art: To miła uwaga. (śmiech) Sewko jest maszyną do produkcji riffów i otworzył się też na granie solówek. Sporo riffów i motywów jest też autorstwa Hipisa, który przygodę z muzyką zaczynał jako gitarzysta. Ja znalazłem się w Snake Eyes w chwili, gdy potrzebowali gitarzysty solowego i chyba dobrze trafiłem, bo gram to co lubię i tak, jak mam nadzieję, reszta zespołu oczekuje. (śmiech) Płyta brzmi znakomicie, każdy instrument jest wyraźny i ma swój indywidualny chara-

82

SNAKE EYES

kter. Gdzie, jak i z kim nagrywaliście płytę? Sewko: Większość płyty została nagrana przez naszego znajomego Chłostę, który ma studio w Katowicach. Jedynie perkusję nagrywaliśmy w Studio Czyściec. Czy te brzmienia instrumentów potraficie odtworzyć na koncercie? Art: To jest zawsze trudny proces, żeby uchwycić brzmienie i charakter zespołu. Samo miksowanie wygenerowało wiele wersji do sprawdzenia. Myślę, że na żywo Snake Eyes brzmi bardziej intensywnie, polecam przyjść na koncert i sprawdzić. Sewko: Naszym podstawowym założeniem było i jest odzwierciedlenie prawdziwego brzmienia zespołu na płycie. Nie chcielibyśmy brzmieć, dzięki realizatorowi w studio, lepiej niż jest w rzeczywistości. A propos koncertów. Wydaje się, że zaczy nają być normą, jak do tej kwestii się przygo towujecie? Art: Po prostu: stroimy instrumenty, sprawdzamy kable, Marta więcej pije.. (śmiech) i jakoś idzie do przodu. Sewko: Cały czas gramy próby, żeby być gotowym na zagranie koncertu w każdej chwili. Lubimy grać. "No One Left To Die" wydaje Defense Records, co obiecujecie sobie po współpracy z tą wytwórnią? Sewko: Liczymy na to, że dzięki tej współpracy, nasza muzyka będzie dostępna dla ludzi. Na początku wspominałem o waszych pierwszych wydawnictwach "Beware of the Snake" i "Macabre Tales". Ogólnie są one słabo dostępne. Nie myślicie o ich reedycjach? Sewko: "Beware of the Snake" można jeszcze kupić w Selfmadegod. Kilka sztuk "Macabre Tales" jeszcze mamy. Nie myślimy o reedycji, ponieważ skupiamy się na tym co teraz - "No One Left To Die" i nastawiamy się na to, co przed nami. Michał Mazur

Taka nostalgiczna wyprawa w przeszłość ma sens w XXI wieku, kiedy ludzie mają już inne priorytety niż kiedyś, muzyka nie jest już dla nich tak ważna, a do tego są atakowani nieprawdopodobną wręcz ilością bodźców, informacji, filmików, etc.? Naszym zdaniem ma to więcej sensu niż kiedykolwiek. Każdy entuzjasta thrashu zawsze szuka czegoś nowego, a jest wiele współczesnych zespołów, które grają thrash przypominający muzykę metalową z lat 80. i my to uwielbiamy. I szczerze mówiąc, tworzymy muzykę dla siebie, taką jaką lubimy i nie wyobrażamy sobie, żeby grać coś innego, jak stary, dobry thrash. Potwierdzacie też, że współczesna scena niemiecka to nie tylko zespoły grające power, tradycyjny, death czy black metal - stary, dobry thrash też ma się u was nieźle? Scena jest zdominowana przez wielkie zespoły jak Sodom czy Kreator, w drugim rzędzie są świetne kapele typu Tankard czy Accuser, wymieniając tylko niektóre z nich. Wszystkie te zespoły mają swoich fanów, ponieważ w Niemczech jest wiele ludzi, którzy kochają thrash. Oczywiście Slayer, Exodus, Testament czy Anthrax to również wielkie nazwy w Niemczech. Niezależnie od stylistyki metal jest jednak u was raczej niszą, a o karierze takiej, jaka w latach 80. stała się udziałem wielu niemiec kich grup, również thrashowych, można już tylko pomarzyć? To prawda. Szansa na zarabianie na życie grając metal jest bardzo niewielka. Naszym celem zdecydowanie nie jest zostanie profesjonalnymi muzykami, którzy zarabiają dużo pieniędzy na swojej twórczości. Spójrzmy na to z innej strony: wszyscy mamy dobrą pracę, która pozwala nam grać muzykę, którą lubimy, a nie taką, której wszyscy chcą słuchać. Niemieckie media dostrzegają rodzimych wykonawców grających niekomercyjną czy cięższą muzykę, czy też pod tym względem możecie liczyć wyłącznie na podziemne fanziny czy portale, bo mainstream nawet na was nie spojrzy? Media z głównego nurtu zdecydowanie nie zwracają na to uwagi. Największe stacje rockowe, które mówią o sobie, że emitują prawdziwą muzykę, nie wydają się znać żadnego zespołu metalowego. To mnie śmiertelnie nudzi, kiedy słucham jakiejś stacji radiowej, która reklamuje się, że jest u nich dużo hard rocka, poczym po raz n-ty odtwarza "Losing My Religion" R.E.M. (nie ma nic złego w R.E.M., ale, takie rzeczy mnie po prostu męczą). Natomiast "prawdziwe" stacje metalowe cały czas nadają takie rzeczy jak Sabaton czy Powerwolf. Wtedy jednak wolałbym słuchać R.E.M...


Pasjonaci thrashu Jeśli ktoś nazywa swój zespół Lesson In Violence, to bez obaw o pomyłkę można obstawiać, że jest fanem oldschoolowego thrashu. Kryjąca się pod tą nazwą niemiecka grupa wydała właśnie debiutancki album, potwierdzając, że w trzeciej dekadzie XXI wieku wciąż można grać thrash energetyczny, zaawansowany technicznie i dopracowany tak, jak za jego najlepszych lat. Gitarzysta Florian Helbig uważa, że dzieje się tak, bo granie thrashu jest dla członków Lesson In Violence wielką pasją i nie można odmówić mu racji. Bycie zespołem podziemnym chyba jednak w niczym wam nie przeszkadza - przeciwnie, pozwala uniknąć pewnych pułapek, chociaż oczywiście nie jest to droga usłana różami? Nam to nie przeszkadza. Granie thrashu jest naszą pasją i nie musimy nikogo słuchać. Jak już mówiłem, nie ma potrzeby pisania kawałków, które nam się nie podobają. Scena thrashowa w Niemczech zawsze była bardzo silna, począwszy od pierwszych płyt Sodom, Destruction czy Kreator, ale wy zdajecie się też cenić amerykańskie zespoły, czego oczywistym dowodem jest wasza nazwa, zaczerpnięta z pierwszego LP "Bonded By Blood" Exodus? Tak, uwielbiam muzykę z Bay Area, miała ona na nas największy wpływ kiedy dorastaliśmy, dlatego wciąż jest z nami. "The Thrashfall Of Mankind" to wasz długogrający debiut, czyli moment szczególny dla każdego zespołu, spełnienie marzeń, sfinalizowanie dłuższego procesu twórczego? To był długi proces, przez pandemię mieliśmy więcej czasu na komponowanie i pracę w studiu, bo nie było możliwości grania na żywo. Co ciekawe już na tym początkowym etapie udało wam się znaleźć wydawcę, rodzimą firmę Iron Shield Records - od razu wyrazili zainteresowanie długogrającym materiałem? Od dłuższego czasu śledzę poczynania Iron Shield Records i lubię wiele zespołów z tej wytwórni. Pewnego dnia napisałem maila, czy moglibyśmy wysłać im trochę materiału. Thomasowi Dargelowi, szefowi Iron Shield Records, spodobało się to co przysłaliśmy, spotkaliśmy się więc w Berlinie na mocnym, nocnym piciu i wszystko podpisaliśmy. To firma specjalizująca się w wydawaniu płyt grup grających nie tylko thrash, ale też różne odmiany tradycyjnego metalu, wygląda więc na to, że świetnie pasujecie do ich katalogu? To prawda, dlatego też chcieliśmy współpracować właśnie z Iron Shield Records.

laty. Ledwo trochę pograliście zaczęła się pandemia. Można powiedzieć, że to dzięki niej mieliście więcej czasu na dopracowanie utworów składających się na "The Thrashfall Of Mankind"? Oczywiście! Jak już mówiłem, w czasie pandemii nic nas nie rozpraszało. Sesja nagraniowa w pandemii okazała się wyzwaniem? Pracowaliście zdalnie, wchodziliście do studia na raty, bo były ograniczenia, etc., jak to wszystko wyglądało? Większość nagrań odbyła się w naszych domowych studiach. Gitary zostały następnie poddane reampingowi w profesjonalnym studiu, gdzie nagraliśmy również wszystkie wokale. W czasie pandemii nie wolno było wychodzić z domu, więc musieliśmy wysyłać nagrane pliki do studia. Podsumowując, nasz czas został wykorzystany dość efektywnie i podobało nam się to. Na płycie wcale tego nie słychać, co najdo bitniej świadczy o tym, że wykonaliście swoją robotę jak należy? To że nam się podoba jest wystarczającym dowodem, poza tym sprzedaż jest niezła, to też jest mocne potwierdzenie. Nasze życie, nie tylko w kontekście muzyki, uległo w ostatnich latach całkowitej zmianie. To koncertowe przeniosło się do sieci, jednak w przypadku muzyki metalowej nie dawało się ich zrealizować online w stu procen tach: nie tylko z powodu instrumentarium czy nagłośnienia, ale też interakcji z publicznością, szczególnego klimatu? Nie chcieliśmy robić koncertów online ani tym podobnych rzeczy, chodzi przecież o wyjątkową atmosferę występu na żywo. Koncert to prawdziwy rytuał, emocje, poczucie więzi, etc. Na pewno silniejsze niż choć -

by podczas koncertu jazzowego czy muzyki klasycznej - brakowało wam tego, z tym większą radością wrócicie do koncertów, tym bardziej, że macie do ogrania nowy materiał, wymarzony do prezentowania na żywo? Za tym tęskniliśmy najbardziej. Cały nowy album to premierowy materiał, nie mieliśmy możliwości grania go przed pandemią. Nie jest tak, że ten obecny natłok muzyki w sieci może mieć na nią zły wpływ, odbić się w końcu potężną czkawką? Nie uważam, że muzyki jest za dużo. Oczywiście, że jest ogromna ilość bezsensownego gówna, ale ono było zawsze. Tworzymy muzykę dla ludzi takich jak my, którzy szukają bezpośrednio konkretnego thrashu i to jest jedyna droga. Nie sądzę, żeby prawdziwi thrashowcy byli rozpraszani przez Kanye Westa. (śmiech) Teraz doszły do tego różne transmisje, wielookienkowe wideo, każdy wrzuca do sieci co może - nie będzie czasem tak, że kiedy sytuacja wróci do normy to ludzie nie będą już zainteresowani muzyką tak jak kiedyś, poczują przesyt? Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taki dzień, w którym ludzie będą przesyceni muzyką. Nie sądzę, żeby to było możliwe. Czyli prawdziwi maniacy, fani-pasjonaci i tak wrócą na koncerty i nie przestaną kupować płyt, bo to dla nich coś więcej niż tylko rozrywka? Dla niektórych osób jest to sprawa życia i śmierci, muzyka jest dla nich jak religia. Tacy ludzie zasługują na to, by ciągłe dostarczać im nowości. Już w latach 60. ubiegłego wieku Glenn Gould twierdził, że już niebawem koncerty zostaną wyparte nagraniami, szczególnie wideo. Mylił się, nic z tego na szczęście nie wyszło, ale teraz pewnie z podwójnym utęsknieniem czekacie na moment, gdy będziecie mogli wyjść na scenę z "The Thrashfall Of Mankind", podzielić się ze słuchaczami tymi utworami również w koncertowym wydaniu? Jesienią 2022 roku w naszym rodzinnym mieście odbędzie się wielki koncert z okazji wydania albumu i powrotu na scenę. Jak na ironię, data została przesunięta z wiosny na jesień z powodu pandemii. Wojciech Chamryk i Szymon Tryk

Foto: Lesson In Violence

Wiele zespołów zamieszcza na pierwszym wydawnictwie jakiś cover, ale wy nie pokusiliście się o swoją wersję jakiegoś klasyka. To kwestia trudnego wyboru, bo potencjal nych coverów mieliście zapewne więcej czy raczej skutek tego, że będąc doświadczonymi muzykami woleliście postawić na autorski materiał? Nie widzimy potrzeby robienia coverów. Mamy tak wiele własnych pomysłów, że nie chcemy marnować miejsca i czasu na czyjeś pomysły. (śmiech) Lesson In Violence założyliście przed trzema

LESSON IN VIOLENCER

83


Klasyczne podejście i powiew teraźniejszości Oscar Zając miał z Sign Of Death pod górkę: nie dość, że długo szukał muzyków zainteresowanych graniem death/thrash metalu, to jeszcze poczynania nowo powstałej, formalnie niemieckiej, chociaż tak naprawdę międzynarodowej, grupy utrudniły zmiany składu i pandemia. Nie było jednak mowy o wywieszaniu białej flagi - Sign Of Death wydali niedawno krótszy materiał "Revival", EP-kę z bonusowym, singlowym utworem "Lost", a lider grupy zapowiada już debiutancki album. Zawartość "Revival" potwierdza, że bardzo zyskuje przy otwartym podejściu, gdy szybkie tempa, intensywność i generalnie muzyczną agresję dopełniają nieco bardziej melodyjne partie, bo poszczególne kompozycje tylko na tym zyskują. HMP: Existence od momentu wznowienia przed kilku laty działalności i wydaniu debiutanckiego albumu "When Tomorrow Comes" funkcjonuje obecnie raczej na pół gwizdka, bowiem Krzysztof "Mały" Małek mieszka w Kanadzie, a ty pozostałeś w Niemczech. Brakowało ci regularnych prób w pełnym składzie i koncertów, stąd decyzja o powołaniu do życia kolejnego zespołu? Oscar "Froger" Zając: Witaj Wojtek. Z Existence to było trochę inaczej; po kilkunastu miesiącach poszukiwań składu w Niemczech stwierdziłem, że nie będę dłużej tracił czasu i czekał aż znajdzie się ktoś chętny grać taką muzę. Zacząłem sam robić riffy i montować aranże, w międzyczasie dogadaliśmy się z Małym, że zrobimy to razem pod nazwą naszego Existence, a dalej już poszło samo. Warto tu przypomnieć młodszym czytelni-

Czego wtedy słuchałeś, kto miał na ciebie największy wpływ i dlaczego postanowiłeś grać właśnie na gitarze? Gitarą zaraził mnie sąsiad. Nauczył mnie kilku akordów na bardzo starym akustyku i tak się zaczęło. Niedługo później założyłem pierwszy band z kolegą z klasy, który grał na bębnach, a kilka lat później założyłem pierwszy band z Łukaszem Luboniem (ex-Devilyn) i z Novym (ex-Devilyn, Vader, Behemoth itd.). Muzycznie było zawsze tak samo: słuchałem dużo thrashu, między innymi Kreator, Slayer, Metallica, Sodom jak również death metalu - Death, Morbid Angel, i wiele innych kapel, których zresztą słucham do dziś. To były zupełnie inne czasy: bez internetu, mediów społecznościowych, telefonów komórkowych, cyfrowych studiów nagraniowych czy generalnie nowoczesnego / marko-

zyczną pasję? Ohhh tak... Nie zapomnę jak z Tarnowa jeździliśmy do Krakowa, żeby kupić kasety czy koszulki, bo w Tarnowie jeszcze nie było żadnego sklepu z takimi rzeczami, szczerze to były piękne czasy Wydaje mi się że pasja do muzyki zaszczepiała się w nas powoli, ale głęboko właśnie przez takie rzeczy jak wypady po kasety czy oczekiwanie po nocach żeby oglądnąć "Headbangers Ball" w MTV. Wielu moich znajomych "wyrosło z metalu", "spoważniało", etc., etc. - myślisz, że jeśli coś naprawdę się lubi, wręcz uwielbia, to coś takiego jest w ogóle możliwe? Moim zdaniem to jest niemożliwe żeby wyrosnąć ze słuchania danego rodzaju muzyki... Rozumiem, że ktoś może zmienić styl ubierania się, bo tak mu wygodniej albo przytył jak ja, ale wyrosnąć z metalu??? Bez obrazy, ale wychodzi na to, że ci ludzie wcześniej byli tylko pozerami. Jak więc oceniasz poziom swej muzycznej pasji z perspektywy lat? Wciąż jesteś podekscytowany czekając na premierę nowych płyt ulubionych zespołów, uwielbiasz odkry wać młode, nieznane kapele, chodzić na kon certy, nie tylko tych największych gwiazd? Poziom mojej pasji jest cały czas na najwyższym poziomie; wiadomo, że czasu jest na to wszystko mniej, ponieważ trzeba coś jeść i niestety w pracy tracimy dużo czasu. Ale tak, czekam na premiery płyt śledzę świat muzy metalowej, zamawiam CD w przedsprzedaży (ostatnio nowy Kreator i Arch Enemy) i staram się wspierać underground jak tylko mogę, również poprzez kupowanie CD czy jeżdżenie na koncerty.

Foto: Sign Of Death

kom, że jesteś obecny na metalowej scenie od wczesnych lat 90., grałeś też bowiem w Cerebral Confusion, czyli późniejszym Devilyn oraz Hannibal? Tak generalnie zacząłem grać w roku 1987. Zespołów było wiele, do roku 1997 lub 1998 grałem w kilku kapelach na gitarze, również na bębnach, zajmowałem się też wokalem. W 1994 nagraliśmy też z Existence demówkę "...In Pain", później robiliśmy materiał na album, ale niestety Mały wyjechał, a ja grałem w innych kapelach.

84

SIGN OF DEATH

wego sprzętu muzycznego. Pisaliśmy więc tradycyjne listy, wymienialiśmy się kasetami i nikomu nie marzyła się taka obfitość muzyki jak obecnie - wystarczał widok nawet przeciętnie zaopatrzonego sklepu płytowego na Zachodzie by dostać oczopląsu od tej mnogości LP, później już tylko CD i kaset w ogromnym wyborze różnych wydań. Ale z drugiej strony te pionierskie, również dla rozwoju polskiej sceny undergroundowej jako takiej, czasy chyba ostatecznie cię uformowały, nader skutecznie zaszczepiły tę mu-

Powstanie Sign Of Death było więc tylko kwestią czasu, do tego, pewnie nieprzypad kowo, stworzyłeś ten zespół z ludźmi w zbliżonym do siebie wieku - nadajecie na tych samych falach, co zdecydowanie ułatwia współpracę? Jeśli chodzi o wiek to na dzień dzisiejszy jestem mniej więcej w tym samym wieku co Janni (gitara). Puggi (bębny) jest dużo młodszy od nas, ale ma duże doświadczenie muzyczne. Z Klausem niestety znów rozstaliśmy się ze względu na upodobania muzyczne, tak więc znów szukam basisty... Ogólnie w trójkę mamy podobne kierunki muzyczne i robiąc nowe numery dogadujemy się praktycznie bez słów, to bardzo ułatwia i przyspiesza sprawę. Jako band polsko-niemiecko-grecki dogadujemy się bardzo dobrze. Być zespołem i jednocześnie grupą zgranych przyjaciół to idealne połączenie?


Tak, dokładnie, to najlepsze co może być dla kapeli...

Foto: The Three Tremors

W 2019 trudno było przewidzieć co wydarzy się w następnym roku - można powiedzieć, że zanim tak na dobre wystartowaliście to pan demia podcięła wam skrzydła, ale w żadnym razie nie odpuściliście, zmiany składu również wam nie przeszkodziły? Dokładnie, było trudno i jeszcze do tego pandemia, ale jakoś poszło i udało się złożyć to wszystko do kupy. Uwierz, że w tym rejonie Niemiec gdzie mieszkamy jest bardzo trudno znaleźć ludzi, którzy chcą grać taką muzę. Mnie zajęło to kilka lat. Dzięki nowoczesnej technologii mieliście możliwość pracy zdalnej, mogliście ćwiczyć i nagrywać demówki w domach - materiał na "Revival" powstawał systematycznie, co zaakcentowaliście premierą cyfrowego singla "Lost" jesienią ubiegłego roku? Tak, ale nie ma to jak spotkać się i grać razem, cały materiał na "Revival" powstał u mnie w domowym studio i oczywiście na sali prób. Debiutujecie EP-ką, czterema utworami podstawowymi i "Lost" dodanym jako bonus uznaliście, że to najlepsze rozwiązanie, a na album przyjdzie jeszcze czas? Wyprodukowaliście ten materiał sami, ale już miksy i mastering powierzyliście bardzo doświadczonemu, obecnemu na scenie od lat 80. Rolfowi Munkesowi, gitarzyście Crematory. Zbyt często słyszałeś płyty, których twórcy przeceniali pod tym względem swoje siły, czego efektem były słabo brzmiące materiały i postanowiłeś uniknąć tego błędu? Zdecydowaliśmy się na EP-kę ponieważ mieliśmy już tak duże opóźnienie ze względu właśnie na złożenie składu, później znów był rozłam i zostałem sam z Jannim. W końcu dołączył do nas Puggi i podjęliśmy decyzję, że nagramy EP-kę żeby w końcu ruszyć i iść do przodu, dlatego też nosi ona tytuł "Revival". Jeśli chodzi o miksy i master to trafiłeś w punkt. Mam jako takie doświadczenie w miksie i wiem, że to nie jest takie proste jak się niektórym wydaje. Słyszałem dużo zajebistych kapel, ale właśnie popełniły błąd, zmasakrowały miksy i master do tego stopnia, że nie dało się tego słuchać.

Foto: Sign Of Death

robię aranż taki, który mi się podoba, a później puścimy go lub jeszcze przerabiamy z całą kapelą. Czujecie się więc przede wszystkim kon tynuatorami dawnych tradycji metalu, bazując na sprawdzonych wzorcach i nie zamierzając wymyślać koła na nowo? Na pewno koła na nowo nie będziemy wymyślać, jest dziesiątki kapel, które zaczęły wymyślać je na nowo i szczerze nie mogę ich słuchać. Ale to tylko takie moje odczucia. Staracie się jednak podchodzić do tradycji z szacunkiem, ale nie bezkrytycznie, żeby nie skończyło się to jakąś parodią, bo je-dnak powrót jeden do jednego do dźwięków z przełomu lat 80. i 90. w obecnej rzeczywis tości byłby zupełnie pozbawiony sensu? Wiadomo, że powiew teraźniejszości musi być, ale tak jak już pisałem wszystkie riffy wychodzą same z głowy bez planowania, może to jest już w nas zaszczepione, a może podświadomie kierujemy się też tym czego teraz słuchamy. Jest na świecie tysiące ludzi, którzy do dziś kochają old school metal i w większości tego słuchają, tak że może nie byłoby pozbawione sensu wrócić teraz do tych dźwięków. Mam kolegę z Tarnowa, który da-

lej idzie w tym kierunku i nawet montuje studio nagrań w analogu. Wydaliście "Revival" sami i co dalej? Jak zamierzacie promować ten materiał? Domyślam się, że nie tylko w sieci, ale przede wszystkim na koncertach, myśląc jednocześnie o kolejnym wydawnictwie? Działamy z promocją na każdym poziomie: wiadomo sieć, magazyny itp. Jesteśmy gotowi z dodatkowymi utworami na koncerty, kilka zostało odwołanych ze względu na pandemię. Mam nadzieję że już to nie wróci, jesteśmy otwarci na każdą propozycję. Mamy też w planach album z końcem przyszłego roku - robimy nowy materiał, mamy już siedem nowych aranżów, w tym trzy na gotowo, już do nagrania. Dzięki wielkie za rozmowę Wojtku. Wojciech Chamryk

Podczas nagrań pracowaliście we trzech, ale niedawno do składu wrócił dawny basista Klaus. Co skłoniło go do ponownej współpracy, mieliście jakieś argumenty nie do odrzucenia?(śmiech) Ten powrót Klausa to była próba, ponieważ on ma trochę inne gusta muzyczne; niestety nie udało się i znów szukamy basisty. Zawartość "Revival" potwierdza, że death/ thrash bardzo zyskuje przy otwartym podejś ciu, gdy szybkie tempa, intensywność i generalnie muzyczną agresję dopełniają nieco bardziej melodyjne partie, bo poszczególne kompozycje tylko na tym zyskują. Wydaje mi się jednak, że zbyt wielu muzyków o tym zapomina, pakując do jednego utworu ileś riffów, przejść czy zmian tempa, co skutkuje tym, że niewiele się z niego zapamiętuje? Kurde wydaje mi się, że niektórzy chcą na siłę przedobrzyć i pokazać jakimi są wirtuozami, a przecież w kapeli to wszystko polega na intuicji i współpracy między sobą. Ja nie mam schematów na utwory, których się trzymam,

Foto: Sign Of Death

SIGN OF DEATH

85


Szaleństwo w różnych formach i postaciach Andrew D'Cagna nie składa broni. Wydał właśnie czwarty album studyjny Ironflame, pt. "Where Madness Dwells". Sam skomponował utwory, zarejestrował na ich potrzeby partie instrumentów, zaśpiewał je i wyprodukował. Zanim jednak do tego doszło, musiał przejść przez mroczną drogę i na nowo rozpalić żelazny płomień. Lecz gdy inspiracja nadeszła, był gotowy, aby zrobić z niej najlepszy pożytek i chwała mu za to. HMP: Jak leci? Andrew D'Cagna: Hails! U mnie wszystko dobrze, dzięki że pytasz. Od początku roku 2020 wiele się w moim życiu pozmieniało. Mój najlepszy przyjaciel i partner biznesowy zmarł na raka w styczniu 2020. Oprócz poczucia straty i żalu, stałem się tym samym jedynym właścicielem naszej firmy. Wszystkie obowiązki związane z biznesem spoczywają teraz na moich barkach, na co zdecydowanie nie byłem przygotowany, ani mentalnie ani duchowo. W konsekwencji, ostatnie dwa lata uczyniły mnie silniejszym, mądrzejszym,

wiedział, kiedy szaleństwo się skończy. Zbliżał się koniec roku 2020, a nadziei nie było. Mniej więcej w tym czasie zdobyliśmy materiał filmowy z naszego występu na festiwalu Keep It True w 2018 roku, a także kilka naprawdę dobrych amatorskich nagrań z koncertu, który zagraliśmy w Hamburgu podczas naszej europejskiej trasy w 2019 roku. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby połączyć oba występy na koncertowym DVD i wydać je zwłaszcza dla wszystkich, którzy nie mieli okazji usłyszeć muzyki na żywo w tym roku. Zrobiliśmy też limitowaną edycję z dołączoną na-

Foto: IronFlame

86

smutniejszym i dziwniejszym. Mam też o wiele więcej siwych włosów, czego przypuszczam, że należy się spodziewać, biorąc pod uwagę okoliczności.

szywką. Dwieście egzemplarzy zostało już prawie całkowicie wyprzedane, ale pozostało jeszcze kilka sztuk dostępnych na naszym profilu Bandcamp.

Podczas naszej poprzedniej rozmowy, w lutym 2020, obiecałeś: "w ciągu najbliższych 12 miesięcy zobaczysz nowy, czwarty album Ironflame". Tak się nie stało, ale rzeczywiście wkrótce po "Blood Red Victory" ukazało się nowe wydawnictwo Ironflame - mianowicie DVD "Eternal Nights". Tak, pierwotny plan zakładał wydanie nowego albumu nieco ponad rok po wydaniu "Blood Red Victory". Ale wkrótce wybuchły restrykcje i cały świat stanął w miejscu. Nagle wszystkie nasze plany na ten rok zostały odwołane, a my nie mieliśmy jak promować albumu. Bez możliwości rozwinięcia skrzydeł i swobodnego lotu po całym świecie, nie widziałem sensu planować kolejną płytę. Nikt nie

Co najbardziej spodobało Ci się na Keep It True? Wyczerpujące opowiedzenie o tym, co nam się nie podobało w Keep It True, zajęłoby znacznie mniej czasu! To doświadczenie zmieniło życie wszystkich członków zespołu. Większość z nas przed tym wyjazdem nie postawiła stopy na europejskiej ziemi, nie mówiąc już o występie na europejskiej scenie. Mogę śmiało powiedzieć, że podczas Keep It True występowałem przed największą publicznością w życiu. Festiwal ten cieszy się zasłużoną renomą i jest świetnie zorganizowany. Byliśmy tam bardzo dobrze traktowani i nawiązaliśmy wiele znajomości. Niezwykle miłym zaskoczeniem było również przekonanie

IRONFLAME

się, jak bardzo oddani i pełni pasji są europejscy fani heavy metalu. Tutaj, w USA, sytuacja jest zupełnie inna. Ale jeśli miałbym wybrać jeden najlepszy aspekt Keep It True, to wskazałbym na spotkanie z naszym dobrym przyjacielem Alexem Fontaninim. W tamtym czasie był on naszym łącznikiem ze szwajcarską wytwórnią Metalworld, która w 2018 roku wznowiła nasz pierwszy album "Lightning Strikes The Crown" (2017) na winylu i pomogła nam sprzedać go na Keep It True. Od tamtej pory Alex stał się naszym przyjacielem i partnerem biznesowym. Pełni też funkcję menedżera europejskiej trasy koncertowej. A co stało się z Twoimi muzycznymi pomysłami z pierwszej połowy 2020 roku? W tamtym czasie nastąpiła zmiana w moim stylu komponowania, głównie w odpowiedzi na stratę mojego najlepszego przyjaciela. Znalazłem się w bardzo mrocznym miejscu pod względem psychicznym i duchowym. Muzyka i teksty na naszym nowym albumie są tego bezpośrednim odzwierciedleniem. Pisanie muzyki o czymś pozytywnym lub podnoszącym na duchu było dla mnie niemożliwe i niestosowne. Postanowiłem więc podążać za głosem serca i stworzyć to, co czułem. Było to bardzo oczyszczające doświadczenie, choć muszę przyznać, że po wysłuchaniu finalnego produktu obawiałem się, że nasi fani mogą uznać go za zbyt przygnębiający. Teraz, gdy dotarł do uszu kilku osób, których opinie cenię, czuję się z nim lepiej. Zostałem przez nich zapewniony, że chociaż ogólna atmosfera jest rzeczywiście mroczna, to pierwotna tożsamość zespołu pozostała nienaruszona, na czym bardzo mi zależało. Czy doświadczyłeś prokrastynacji lub nawet braku motywacji, aby utrzymywać płomień? O tak, zdecydowanie. Bardzo trudno było skupić się na zespole, muzyce, a także zachować morale i rozmach całego przedsięwzięcia, kiedy otaczała nas tylko niepewność co do przyszłości. Utrzymywaliśmy się przy życiu, odbywając próby według stałego harmonogramu i powoli ucząc się nowego materiału. Nie była to sytuacja całkowicie beznadziejna, raczej okres uśpienia i depresji. Nigdy nie czułem, że dryfujemy na tonącym statku, a raczej tak, jakbym przechodził przez bardzo długi tunel i czekał, aż znów ujrzymy światło. Na pewno nie byliśmy w tym odczuciu osamotnieni. Wspaniale jest w końcu usłyszeć "Where Madness Dwells". Co zainspirowało Cię do dalszej pracy z Ironflame? Szczerze mówiąc, to, co mnie inspiruje w Ironflame, to zarówno fani, jak i muzycy z zespołu. Nasz fanbase jest niezmiernie pozytywny, wdzięczny i wspierający. Czuję, że dopóki ludzie wierzą w naszą muzykę, naszym obowiązkiem jest dostarczać im wciąż nowe dźwięki do przyswojenia. Nie byłoby Ironflame bez wspierających fanów. To samo mogę powiedzieć o pozostałych muzykach zespołu. Bez nich byłbym tylko solowym artystą w piwnicy. To dzięki nim muzyka Ironflame może być wykonywana na żywo na scenie i za to jestem im dozgonnie wdzięczny. Przez te wszystkie lata wytworzyła się między nami niesamowita więź i jestem dumny, że mogę ich nazywać zarówno osobistymi przyjaciółmi, jak i kolegami z zespołu. Trudno jest


znaleźć dobrych muzyków, ale dobrych przyjaciół jeszcze trudniej. Dlaczego postanowiłeś nagrać wszystkie instrumenty na "Where Madness Dwells" samemu, zamiast nagrywać je z udziałem całego składu Ironflame? Od pierwszego dnia komponuję całą muzykę Ironflame samemu. To jest najbardziej efektywny sposób. Tworzę i nagrywam w bardzo krótkim okresie czasu, przeważnie w środku nocy. Niemal niemożliwe byłoby robienie tego w inny sposób, a z pewnością trwałoby to znacznie dłużej. W skład zespołu na żywo wchodzą znacznie lepsi muzycy ode mnie. Może pewnego dnia coś się zmieni i będą oni wykonywać swoje własne partie w studiu. Jednak do tej pory ten proces dobrze się sprawdzał i uważamy, że na razie nie ma powodu, by go zmieniać. Jak Ci się pracowało nad "Where Madness Dwells"? Nigdy tak naprawdę nie wiem, kiedy przyjdzie inspiracja do napisania nowej muzyki. Wiem jednak, że kiedy już się pojawi, muszę działać natychmiast, zanim magia zniknie. Proces jest zawsze taki sam. Zaczynam od riffów. Piszę ich tyle, ile potrzeba do ułożenia na ich podstawie utworu. Potem zabieram się za kolejne. A gdy już wyschnie studnia inspiracji do pisania riffów, przechodzę do budowania z nich utworów. Następnie rozpoczynam proces nakładania kolejnych warstw, nagrywając odpowiednio perkusję, bas i wokal. Następnie przekazuję utwory Quinnowi i Jesse'emu (gitarzyści Quinn Lucas oraz Jesse Scott - przyp.

Foto: IronFlame

red.), aby napisali i nagrali solówki gitarowe. Tutaj proces nieco zwalnia. Daję im czas na skomponowanie swoich partii, podczas gdy ja rozpoczynam miksowanie. Kiedy solówki są już gotowe, kończę miksowanie i przechodzę do finalnego masteringu. W notce prasowej wyznałeś: "Myślę, że kluczem do rozwoju jest to, by zawsze dobrze się bawić i starać się dawać fanom jak najlepszą muzykę, która nieustannie ewoluuje, zachowując jednocześnie oryginalną tożsa-

mość zespołu". Czy czujesz się usatysfakcjonowany dotychczasowym rozwojem Ironflame? To paradoksalne pytanie. Odpowiedź brzmi: zarówno tak, jak i nie. Uważam, że rozwój naszej muzyki do tej pory przebiegał naturalnie. Każdy album jest na swój sposób wyjątkowy, ma swoją własną tożsamość i atmosferę. Album jest jak tatuaż lub fotografia: odzwierciedleniem chwili uchwyconej w danym czasie. Czy są rzeczy, które zrobiłbym inaczej, patrząc wstecz? Oczywiście. Czy żałuję czegoś,


skrzydła nietoperza, a serce po prawej stron ie jest niebieskie (friendzone?). Dużo uwagi poświęcam okładkom albumów. Jako dziecko heavy metalu z lat 80. wychowałem się na fantastycznych pracach takich artystów jak Derek Riggs, a później Lewis Carroll, Michael Whelan i Dan Seagrave. Kiedy byłem młody, w czasach przedinternetowych, kupowało się płyty na podstawie okładek. Jeśli ta była zabójcza, to istniało prawdopodobieństwo, że muzyka również będzie wymiatać. Odnoszę wrażenie, że okładka "Where Madness Dwells" idealnie pasuje do klimatu muzyki. Muszę przyznać, że Ty dostrzegłeś tam jeszcze więcej symboliki niż ja.

Foto: IronFlame

co zrobiłem do tej pory? Absolutnie nie. Wszystko, co do tej pory zrobiłem, doprowadziło mnie do tego punktu. Jeśli usuniesz lub zmienisz jeden element, wszystko się zmienia. Mimo to przekleństwem każdego artysty jest spojrzenie na swoje portfolio i poczucie, że stać go na więcej. Ten niespokojny głód jest tym, co motywuje artystę do dalszego tworzenia. Ten głód nigdy nie umiera. Czy uważasz Ironflame "Where Madness Dwells" za Twoje najwspanialsze muzyczne osiągnięcie? Sądzę, że to nasz najbardziej dojrzały album. Każda płyta Ironflame była wyrazem tego, co czułem w danym momencie. Więc stwierdzenie, że "Where Madness Dwells" jest naszym najlepszym dotychczasowym dokonaniem, byłoby w pewnym sensie dyskredytacją poprzednich albumów. Patrząc wstecz, wciąż jestem zdumiony energią i ogniem zawartymi na "Lightning Strikes The Crown". Jego następca "Tales Of Splendor And Sorrow" (2018) zawiera mroczny klimat heavy metalowego sposobu opowiadania historii, z czego wciąż czuję się dumny. "Blood Red Victory" otrzymał świetną produkcyję i triumfalną atmosferę, co której nie jestem pewien, czy byłbym w stanie ponownie uchwycić. "Where Madness Dwells" jest bardzo szczerym, prostym albumem, który mniej skupia się na harmonijnych gitarowych hookach, a bardziej na mocnych riffach i całości kompozycji. Co to dokładnie znaczy: "ten album jest o wiele bardziej osobisty pod względem lirycznym i porusza tematy oparte na rzeczywistości"? Dobre pytanie, ponieważ myślę, że chociaż zacytowana deklaracja jest prawdziwa, to słuchacz może na początku nie być w stanie tego wychwycić. Nie nazwałbym "Where Madness Dwells" konceptem, ale albumem tematycznym. W każdym utworze pojawia się wątek szaleństwa, w różnych formach i postaciach. Teksty nie są dosłowne, więc nigdy nie mówią wprost: "to się dzieje" lub "to się stało". Przepełniają je alegorie prawdziwych rzeczy, uczuć lub wydarzeń, tyle że oblane metaforą. Na przykład kawałek "Under the Spell" brzmi tak, jakby opowiadał o kimś zagubionym w ciemności, do kogo nagle zbliża się zła czaro-

88

IRONFLAME

dziejka i wprowadza go w trans. W rzeczywistości chodzi o metaforę mediów głównego nurtu i ich wpływu na całe społeczeństwo. Analogicznie, "Królestwo kłamstw" ("Kingdom Of Lies") nie jest jedynie miejscem z naszej wyobraźni, lecz istnieje naprawdę? W czasie komponowania było to dla mnie realne miejsce. "Kingdom Of Lies" stanowi metaforę klimatu politycznego, panującego wokół mnie podczas tworzenia albumu. To był rok wyborów, więc kraj wydawał się ostro podzielony na dwie przeciwstawne strony. Wokół krążyło mnóstwo retoryki i dezinformacji, dużo ignorancji i hipokryzji. Kiedy politycy chcą, żebyś na nich głosował, mają tendencję do wygłaszania skandalicznych oświadczeń i obiecywania nierealnych rzeczy. Podoba mi się sposób, w jaki gitara basowa działa na płycie "Where Madness Dwells". Czy słuchając innych zespołów, nie masz czasem wrażenia, że niektóre z nich mogłyby lepiej wykorzystywać gitarę basową i dlat ego szczególnie dbasz o nią podczas nagry wania własnej muzyki? To zabawne, że tak mówisz, bo zawsze miałem wrażenie, że gitara basowa schodzi na dalszy plan podczas produkcji większości nagrań Ironflame. Na tym albumie starałem się jednak świadomie wyeksponować ją na pierwszym planie. Bas i perkusja są tak samo ważne w tworzeniu ciężkiego albumu, jak przesterowane gitary rytmiczne. Jestem aktywnym basistą w zespole grającym hard rock/heavy blues, więc zawsze staram się wymyślać ciekawe linie basu, które uzupełniają muzykę, nie powielając ślepo tego, co robią gitary rytmiczne. Okładki wszystkich czterech albumów Ironflame są bogate w symbolikę. Na przykład, na okładce "Where Madness Dwells" umięśniony wojownik walczy z zaciskającym się wokół niego wężem, a czaszka pod jego prawą nogą informuje nas, że nie jest on pierwszą potencjalną ofiarą tego węża. Już sama ta scena jest wysoce sugestywna. Jednak przyglądając się bliżej, można dostrzec więcej symbolicznych szczegółów - walka toczy się w górach, na niebie leci kilka obserwujących nietoperzy, hełm wojownika ma

Za co tak bardzo cenisz niemiecki Storm Crusher Festival (odbywający się między Norymbergią a granicą niemiecko-czeską), że napisałeś specjalnie dla nich oddzielny utwór? W 2019 roku graliśmy na Storm Crusher podczas naszej pierwszej europejskiej trasy. Pamiętam to jako bardzo dobrze zbalansowane i zorganizowane wydarzenie. Tamtejsza ekipa traktowała nas naprawdę dobrze i świetnie się bawiliśmy. Matthias z zeszłorocznej edycji festiwalu wspomniał mi o kompilacji LP, którą planowali na dziesięciolecie. Powiedziałem im, że gdybyśmy byli brani pod uwagę przy tworzeniu tego albumu, to napisalibyśmy specjalnie na niego utwór, a także teksty o samym festiwalu. Ekipie Storm Crusher spodobał się ten pomysł i to przypieczętowało umowę. Zbliża się osobliwy koncert w Szwajcarii: Ironflame, Icarus Witch i Comaniac zagrają 31 lipca 2022r. w Musigburg Aarburg w Szwajcarii. Jak udaje Ci się występować z dwoma różnymi zespołami tego samego wieczoru? Jak często zdarza Ci się robić taki maraton? Odpowiedź na to pytanie dopiero poznamy! A poważnie, czuję, że granie dwóch setów w dwóch zespołach przez kilka nocy z rzędu będzie czymś zupełnie do zniesienia. Typowa próba Ironflame zwykle polega na tym, że gramy przez 45 minut, robimy półgodzinną przerwę na papierosa/picie, a potem gramy przez kolejne 45-60 minut. Czuję się tak, jakbym trenował do tego maratonu już od jakiegoś czasu. Na pewno będzie fajnie, nie ma się co martwić. Kiedy ukaże się następny album Ironflame? Kto wie? Idealnie byłoby wrócić do naszego zwykłego harmonogramu, czyli wydawania nowego materiału co dwanaście do osiemnastu miesięcy. Nigdy nie można jednak zmusić inspiracji do działania. Kreatywność pojawia się wtedy, kiedy chce, a zadaniem artysty jest być gotowym, gdy nadejdzie ten czas. Ja pozostanę czujny i zawsze gotowy na ten moment. Sam O'Black


Wołanie szarego jastrzębia Słychać, że amerykański zespół Greyhawk intensywnie doskonali swą muzykę. Nie zdołał jeszcze zabłysnąć na łamach HMP, ale każde jego wydawnictwo jest zdecydowanie bardziej dojrzałe i dopracowane od poprzedniego, więc kapela dobrze rokuje na przyszłość. Najnowsze EP "Call Of The Hawk" jest nie tylko solidniejsze od LP "Keepers Of The Flame", ale też różni się charakterem, bo zdecydowanie większy nacisk położono na nim na prostotę i heavy metalową bezpośredniość, natomiast porzucono tendencję do popisywania się nadmiarem technicznych zawiłości. Będą jeszcze z nich ludzie. HMP: Nazwa Greyhawk to zbitka dwóch słów: grey (z angielskiego: szary) oraz hawk (z angielskiego: jastrząb). Szary to słabo nacechowany emocjonalnie kolor, symbolizujący elegancję i wyrafinowanie. Hawk może być zaś metaforą niezależności, inteligencji lub duchowości. Rev Taylor: Zgadza się. Jastrzębie to potężne i inspirujące stworzenia, a szary kolor symbolizuje elegancję i tajemniczość. Greyhawk to także klasyczne miejsce kampanii w grze Dungeons and Dragons, co dobrze pasuje do naszych tekstów o tematyce fantasy. Czy basista Darin Wall jest inicjatorem, liderem i głównym kompozytorem Greyhawk? Nie mamy oficjalnego lidera, ale Darin zarządza naszym kalendarzem i często przejmuje rolę lidera. Jego osobowość dobrze pasuje do pełnienia takiej funkcji, a poza tym ma on wieloletnie doświadczenie w graniu metalu. Tak naprawdę to nasz gitarzysta prowadzący Jesse Berlin komponuje większość partii instrumentalnych, ale wszyscy wnosimy swój wkład w postaci riffów i rozmaitych pomysłów. Wszystkie melodie wokalne i teksty są pisane przeze mnie. Czy to prawda, że 4 września 2021 r. Darin Wall został postrzelony w nogę przed lokalem muzycznym? Przykro mi, jeśli tak się stało.

Tak, to prawda. To dla nas wszystkich, a szczególnie dla Darina, szokujące przeżycie. Mnie również jest przykro, że tak się stało. Na szczęście nikt nie zginął. Możliwe, że Darin uratował życie swoim odpowiedzialnym zachowaniem tamtej nocy. Dodatkowym smaczkiem nadającym pikanterii temu zdarzeniu jest fakt, że 4 września wypadają jego urodziny. Pierwszy utwór z EP-ki rozpoczyna się prostym riffem i wyrazistym rytmem wybijanym przez perkusję. Cały kawałek "Steelbound" utrzymujecie w średnim tempie, gracie go surowo i bezpośrednio, mimo że liryki mają dość epicki charakter. Czy dokładnie takie pierwsze wrażenie zamierzaliście wywrzeć na słuchaczach? Myślę, że tak. Naprawdę lubimy pisać epopeje w średnim tempie i rozpoczęcie EP-ki od "Steelbound" wydawało się deklaracją naszej stylistyki. Utwór tytułowy brzmi nieco bardziej wyrafinowanie niż "Steelbound" ze względu na dłuższą solówkę gitarową ze znakomitą (barokową?) harmonią, chór w tle (tylko komputerowo generowany czy prawdziwy?) i recytację. Jak nagraliście gwizd jastrzębia w tym kawałku? Cieszę się, że podoba Ci się ta neoklasyczna sekcja solowa! Nazwaliśmy ją "sekcją Vivaldiego", ponieważ Jesse i ja jesteśmy wielkimi fa-

nami muzyki barokowej, a zwłaszcza dzieł Bacha, Haendla i Vivaldiego. To jest prawdziwy chór, który słyszysz, a przynajmniej jego partia basowa. To chłopaki z zespołu, plus nasz dźwiękowiec i mój teść, który ma fajny, głęboki głos. Kulisy wołania jastrzębia niech pozostaną naszą tajemnicą, ale możemy zapewnić, że jastrząb, który brał w tym udział, został dobrze opłacony! Muzyczny charakter utworu "Shattered Hearts" zdaje się stać w sprzeczności z jego tytułem. Te dwa słowa "Shattered Hearts" brzmią jak "złamane serca", więc fani mogli by się spodziewać melancholijnej ballady. Za-miast tego okazuje się, że jest to jeden z Waszych najszybszych utworów na EP-ce (może nawet najszybszy?). Utwór "Shattered Heart" opowiada o procesie alchemicznym. Podstawowe materiały są rozpuszczane, topione lub "rozbijane", zanim mogą być ponownie przekształcone w złoto. Czy uważasz, że EP-ka "Call Of The Hawk" dobrze odzwierciedla Waszą zdolność do tworzenia różnorodnej muzyki w spójnym stylu epickiego heavy metalu? W Greyhawk chcemy, aby każda z naszych piosenek miała swojego indywidualnego ducha i swój własny smak. Cieszę się, że dostrzegasz tę różnorodność, bo to dla nas ważne, by nasze poszczególne utwory brzmiały inaczej, ale jednocześnie gwarantowały pewien "feeling Greyhawk", który zawsze staramy się udoskonalać i rozwijać. Sam O'Black

Foto: Greyhawk

GREYHAWK

89


Nie jesteśmy Def Leppard - W heavy metalu nie trzeba wymyślać koła na nowo, w naszej dziedzinie to już nie jest możliwe, a przynajmniej my tego nie chcemy. Wystarczy wykorzystać klasyczne składniki w najlepszy możliwy sposób. Wciąż ukazuje się wiele dobrych nowych płyt, co pokazuje, że heavy metal żyje - mówi Frank Prilipp. Trudno nie zgodzić się z basistą Powertryp, szczególnie jeśli zespół debiutuje tak udaną płytą jak "Midnight Marauder". HMP: Wiem, że obecne czasy nie sprzyjają niezależnym zespołom, szczególnie jeśli grają tradycyjny metal, ale trudno mi pozbyć się wrażenia, że jakoś bardzo długo zeszło wam z przygotowaniem i wydaniem debiutanckiego albumu, skoro zespół powstał w roku 2010, a już pięć lat później mieliście na koncie demo, z którego aż pięć utworów, licząc bonusowy "Nail Your Prophet", wykorzystaliście na "Midnight Marauder"? Frank Prilipp: Twoje wrażenie rzeczywiście cię nie myli, naprawdę długo zwlekaliśmy z wydaniem pierwszego albumu. Z drugiej strony, wszyscy członkowie zespołu byli zajęci swoimi sprawami, życiem prywatnym i zawodowym. Mieliśmy też zmianę na stanowisku gitarzysty, Cole Stabler zastąpił Andreasa Kyrloglou, ale to było kilka lat temu i nie jest to powodem opóźnienia. Po prostu nie jesteśmy najszybsi, jeśli chodzi o nagrywanie i kończenie utworów, przyznaję to otwarcie. Właściwe nagrania rozpoczęliśmy już w 2020 roku, ale w międzyczasie zrobiliśmy sobie przerwę, a łącznie z miksowaniem i masteringiem trwało to właściwie aż do teraz. Cieszymy się jednak, że płyta jest już gotowa. Wszystko musi więc toczyć się swoim ryt mem, nawet jeśli trwa dłużej niżby się tego oczekiwało, ale takie jest życie i nie da się tego zmienić? Cóż, z pewnością można było pracować trochę szybciej, ale my podchodzimy do tego wszystkiego na luzie. Jak to się mówi, na pierwszy album masz tyle czasu, ile się da, a na drugi maksymalnie dwa lata? Jakoś tak. W sumie to i tak macie nieźle, bo Niemcy od lat są prawdziwą ostoją klasycznego heavy metalu i generalnie rocka, a fi-

zycznie wydawane płyty wciąż się u was nieźle sprzedają - to w sumie ewenement, porównywalny chyba tylko z podejściem japońskich fanów/kolekcjonerów? Myślę, że chęć posiadania albumu również w formie LP czy CD nie dotyczy tylko niemieckich czy japońskich fanów metalu, ale fanów tej muzyki w ogóle. Przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia jako fana i kolekcjonera. Fani metalu są znani ze swojej pasji do muzyki i chcą trzymać w rękach prawdziwy produkt. Streaming i pobieranie plików nie zastąpią tego uczucia. Potwierdzeniem tej reguły jest również to, że podpisaliście kontrakt z niemiecką Rafchild Records - uznaliście, że lepiej mieć wydawcę, który zadba o należytą promocję i dystrybucję płyty, niż eksperymentować z tym samemu, co mogłoby skończyć się nie za ciekawie? Tak, nie chcieliśmy sami wydać płyty. Myślę, że na tym polega różnica między albumem a demem. Włożyliśmy dużo pracy w tę płytę i uważam, że w pewnym momencie dystrybucją i promocją powinni zająć się ludzie, którzy coś o tym wiedzą. Szczególnie jeśli chodzi o promocję, działa to bardzo dobrze, jesteśmy bardzo zadowoleni. Niestety, kanały dystrybucji płyt Rafchild Records są bardzo ograniczone, ale o tym wiedzieliśmy już wcześniej. Ważne jest, żeby za wytwórnią stał ktoś, kto wkłada w nią serce i duszę i kocha muzykę tak samo jak my. I tak właśnie jest w przypadku Rafchild Records. Tak długi okres przygotowywania płyty dekoncentruje, demobilizuje, czy przeciwnie, zmusza w końcu do większego wysiłku, żeby w końcu rzecz sfinalizować? W żadnym wypadku nie było to demotywują-

Foto: Powertryp

90

POWERTRYP

ce, wręcz przeciwnie - długi czas do zakończenia prac dodał nam otuchy. Jednak ryzykowaliśmy, że będziemy zbyt krytyczni w stosunku do niektórych rzeczy. W pewnym momencie trzeba po prostu wziąć się w garść, w końcu po każdej fazie nagrywania zawsze znajdujemy coś, co można było zrobić lepiej. Być może trochę przesadziliśmy, poświęcając wiele uwagi drobiazgom i przeciągając w ten sposób cały proces bardziej, niż było to konieczne. Jednak album nie jest wcale przesadzony z produkcją, nie jesteśmy Def Leppard. (śmiech) To w sumie pewien plus dawnej sytuacji, kiedy zespoły, zobligowane kontraktami, miały deadline i nie było zmiłuj, czy były nowe utwory czy nie, co czasem prowadziło do ukazywania się płyt, delikatnie mówiąc niewartych wydania? (śmiech) (śmiech) Tak, ale my nie mieliśmy tego problemu, ponieważ nie szukaliśmy wytwórni, dopóki nagrania nie były w pełni gotowe. Jeśli płyta jest do bani, to jest to wyłącznie nasza wina, a nie wytwórni. Niestety. (śmiech) Na szczęście w waszym przypadku nie ma o tym mowy, bowiem "Midnight Marauder" to kawał metalu najczystszej próby. Ciekawe jest przy tym, że czerpiecie natchnienie od bardzo różnych zespołów, zarówno brytyjskich, kontynentalnych, jak też amerykańskich, lubicie zarówno tradycyjny, jak też speed metal - monotonia to największy wróg muzyka, hamulec kreatywności, nawet jeśli trzyma się wybranej stylistyki, nie skacze od folku do jazzu? To bardzo trafne podsumowanie, dokładnie tak to widzę. Lubię albumy, które są w pewnym stopniu zróżnicowane pod względem kompozycji, ale jednocześnie spójne. Ostatnio wspomniałem o "Ride The Lightning" jako o przykładzie właśnie takiego podejścia. Nasz styl to ewidentnie czysty heavy metal, ale mamy utwory szybkie, średnio szybkie, a czasem bardziej epickie. Bardzo mi się podoba ta różnorodność w naszym własnym muzycznym kosmosie. Tak długo, jak można jeszcze wyraźnie usłyszeć charakter zespołu. Wiele nowszych płyt brzmi dla mnie zbyt monotonnie. Nie pomylę się chyba zbytnio obstawiając, że największy wpływ wywarł kiedyś na was nurt NWOBHM, co jest do dziś słyszalne w kompozycjach Powertryp? Oczywiście, z pewnością ten nurt ma na nas znaczący wpływ. Właściwie, to cały klasyczny heavy metal. Speed, thrash, US czy power metal, wszystko opiera się na NWOBHM. Black Sabbath był początkiem, a pośredni etap NW OBHM był prawdopodobnie najważniejszy dla heavy metalu. A więc także dla nas. (śmiech) Pojawiają się też jednak i nowsze odniesienia, choćby do thrashu - wbrew opiniom malkontentów metal jest wciąż żywy i w żadnym razie nie zjada jeszcze swego ogona, trzeba tylko mieć pomysł jak się do niego zabrać? Zdecydowanie. Jak już mówiliśmy, lubimy wprowadzać do tekstów utworów pewną różnorodność. Thrash oczywiście też jest elementem, który można u nas usłyszeć od czasu do czasu. W heavy metalu nie trzeba wymyślać koła na nowo, w naszej dziedzinie to już nie jest możliwe, a przynajmniej my tego nie chcemy. Wystarczy wykorzystać klasyczne składniki w najlepszy możliwy sposób. Wciąż ukazuje się wiele dobrych nowych płyt, co pokazuje, że heavy metal żyje.


"Midnight Marauder" to wasza produkcja, ale za miksy i mastering odpowiada sam Harris Johns. Jak udało się wam nakłonić go do współpracy, bo w końcu od jakiegoś czasu nie był już zbyt aktywny? Po prostu go o to zapytałem (śmiech). Pierwotnie miksem i masteringiem miał się zająć inny producent. Pierwszy testowy miks jednego z utworów brzmiał w miarę dobrze, ale potem producent powiedział, że inne nasze kawałki w ogóle mu się nie podobają, więc za obopólną zgodą nawet nie zaczęliśmy tego projektu. Ta sytuacja była dla nas nieco frustrująca, ponieważ byliśmy przekonani o wartości naszego materiału. Wtedy spontanicznie wpadłem na pomysł współpracy z Harrisem Johnsem. Każdy fan oldschoolowego heavy metalu zna i uwielbia jego dokonania, ja oczywiście też. Napisałem więc do niego, ale tak naprawdę nie spodziewałem się, że zgodzi się na współpracę. Harris Johns jest legendą, my jesteśmy zespołem, który ma na koncie dopiero pierwszy album, a on w ostatnich latach może faktycznie trochę zniknął ze sceny. Przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Interesowało mnie też, co sądzi o naszym materiale. Napisałem do niego, a po krótkim czasie odpisał, że słuchał kilku naszych utworów, podobają mu się i chciałby z nami współpracować. Tak też zrobiliśmy i było świetnie.

"Nail Your Prophet" nie znajdzie się na wersji LP, ponieważ w przeciwnym razie byłby on za długi, a my nie chcieliśmy robić podwójnego wydawnictwa. Nie podoba mi się to (śmiech). Mogliśmy całkowicie pominąć ten utwór, ale dlaczego nie umieścić go na płycie CD jako bonusowego kawałka w starej dobrej tradycji lat 80.? Bardzo dobrze to zauważyłeś, gratulacje! (śmiech). Bonusowy utwór jest rzeczywiście powrotem do lat 80., kiedy płyty CD były wtedy droższe. Liczysz, że dzięki "Midnight Marauder" wyrwiecie się z undergroundu, ten album stanie się waszą przepustką do czegoś więcej niż tylko lokalne koncerty? Byłoby miło, gdyby pojawiało się więcej ofert koncertowych. Właściwie nie mamy wielkich oczekiwań co do sukcesu albumu, więcej koncertów byłoby więc dla nas prawdziwym sukcesem. Koncerty są dla nas bardzo ważne, niestety jeszcze nic nie zaplanowaliśmy. Zobaczymy. Każdy fan metalu, który kupi "Midnight Marauder" i będzie się nim cieszył, jest dla nas sukcesem.

- z którym z jej innych podopiecznych chciałby grać koncerty? Ja na przykład chętnie zobaczyłbym was poprzedzanych przez hisz pański Kramp z Wotan w roli headlinera... Oczywiście, że chcielibyśmy to zrobić, bez dwóch zdań. Moim faworytem jest jednak Mega Colossus. Graliśmy z nimi już wcześniej i wtedy Raf z Rafchild Records nas zobaczył, więc nawiązaliśmy kontakt. To naprawdę świetny zespół, bardzo ich lubię. Pomarzyć można, ale debiutujecie w dzi wnych czasach: pandemia, kryzys branży muzycznej, nadprodukcja zespołów i trudny do ogarnięcia wysyp nowych płyt - nie masz obaw co do dalszych losów Powertryp? Wcale nie. Zawsze pozytywnie patrzymy w przyszłość. Koncerty znowu będą się odbywały. Nie prowadzimy zespołu, żeby na nim zarabiać, ale dlatego że kochamy muzykę, cieszymy się na wszystko, co będzie dalej! Bawcie się dobrze, grajcie na żywo, pijcie piwo, niech żyje heavy metal! Zdrówko! Wojciech Chamryk i Szymon Paczkowski

Za dawnych czasów moglibyście liczyć na trasę zorganizowaną przez swoją wytwórnię

Nie myślałeś o tym by dokończyć tę płytę samodzielnie, bo skoro pojawiła się możliwość współpracy z taką legendą konsolety wszelkie inne opcje czy możliwości zeszły na dalszy plan? Od początku było jasne, że miksowanie i mastering zlecimy profesjonalnemu producentowi. Wiem, że wiele zespołów w dzisiejszych czasach miksuje swoje materiały samodzielnie, ale szczerze mówiąc, w większości przypadków to słychać. To jest różnica jak noc i dzień, czy zajmuje się tym profesjonalista jak Harris Johns, z całym swoim doświadczeniem i niesamowitą wiedzą, czy ktoś z zespołu, bo ma czas i myśli, że da radę. Miks albumu jest niezwykle ważny, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, a współpraca z Harrisem Johnsem pokazała, że mieliśmy całkowitą rację. Zakładam, że macie obecnie znacznie więk szy repertuar niż tych 10 utworów. Jak więc dobraliście program "Midnight Marauder"? Kilka starszych utworów musiało trafić na tę płytę, dopełniliście je nowszymi numerami, a reszta czeka na kolejny album? Utwory, które znalazły się na płycie, od lat stanowią integralną część naszych setów koncertowych, właściwie nie było innych kawałków, z których moglibyśmy wybierać. Pięć utworów z albumu znalazło się już na naszym demo, ale zdecydowanie chcieliśmy umieścić je na płycie w lepszej jakości. Przy okazji, otwierający album "Brothers In Speed" to pierwsza kompozycja, jaką napisaliśmy razem. Szczerze mówiąc nie wiem, dlaczego nie zrobiliśmy jej wtedy na demo (śmiech). Utwory powstawały przez bardzo długi czas, więc następny album nie będzie zawierał żadnych starszych utworów. Dlaczego akurat "Nail Your Prophet" przy padła rola dodatku wersji CD i skąd ten pomysł? Zainspirowały was lata 80., kiedy wydawcy dorzucali bonusy do drogich wówczas, wchodzących na rynek kompaktów, a teraz one przeżywają zapaść i takie ekstra numery mogą uczynić je atrakcyjniejszymi dla fanów?

POWERTRYP

91


Jubileusz i ciąg dalszy Nie wiadomo kiedy Solitary stuknęło 25 lat. I chociaż nie jest to zespół ze ścisłej czołówki, to jednak thrash w ich wykonaniu robi wrażenie i dobrze się stało, że Brytyjczycy doczekali się z okazji jubileuszu kolejnego wydawnictwa. "XXV: Live At Bloodstock" to coś znacznie ciekawszego od MCD "XXV" sprzed trzech lat, intensywny i zwarty materiał koncertowy, o którym lider grupy Richard Sherrington mówi: "chcieliśmy, żeby ludzie zapamiętali fakt, że uczestniczyli w obchodach naszego 25-lecia, a nie tylko to, że im o tym powiedziałem". Nasza rozmowa dotyczyła nie tylko jubileuszu, ale też choćby postrzegania i znaczenia albumów koncertowych kiedyś i obecnie oraz "podrasowywania" ich w studio. HMP: W roku 2019 zaakcentowaliście już 25lecie Solitary minialbumem "XXV", zawierającym pięć utworów w wersjach studyjnych i koncertowych. Potem przyszła pandemia i wszystko stanęło, ale wy mieliście materiał z festiwalu Bloodstock, mogliście więc niejako celebrować ten jubileusz dzięki płycie, do tego przypominającej fanom o zespole? Richard Sherrington: Od początku rok 2020 miał być poświęcony "The Truth Behind The Lies". Zakończyliśmy obchody 25-lecia na

krótszego koncertu, bo przecież nie byliście headlinerem. Nie lepiej było zarejestrować mniejszy, ale dłuższy koncert klubowy z przekrojową setlistą? Nie zastanawialiśmy się nad tym. Wiedzieliśmy, że koncert jest nagrywany, ale postanowiliśmy skupić się na tym, żeby dobrze się bawić, a jeśli będziemy mieli szczęście i wszystko wyjdzie dobrze, to może uda się z tego zrobić film promocyjny. Zdecydowanie nie myśleliśmy o tym, lepiej nie zaprzątać sobie głów zbyt

liśmy "I Promise To Thrash Forever". Niestety na festiwalach masz tylko chwilę na sprawdzenie brzmienia, więc nie sprzyja to nagrywaniu występu na potrzeby wydania płyty. Myślę, że po prostu mieliśmy szczęście, że tego dnia wszystko poszło dobrze i występ był wystarczająco mocny żeby go wydać. Przypuszczam, że byliśmy dobrze przygotowani do tego show, a ponieważ był to tylko krótki set, mogliśmy naprawdę dać z siebie wszystko i wyczerpać paliwo do końca, że tak powiem. To jest jeden z powodów, dla których płyta wyszła tak dobrze, jak wyszła. Z pewnością jest też większy poziom adrenaliny, kiedy grasz dla większej publiczności. Występy festiwalowe rządzą się swoimi prawami, a do tego ten odbył z racji 25-lecia miało to wpływ na dobór utworów, efektem miał być przekrojowy zestaw the best of Solitary? W pewnym sensie tak, jak wspomniałem wcześniej, jednak kiedy przyszło do wybierania setu, zgodziliśmy się, że musimy utrzymać tempo i skupienie. W zasadzie musieliśmy utrzymać zaangażowanie wszystkich tak, by oparli się pokusie pójścia i obejrzenia Soilwork, którzy w połowie naszego setu występowali na głównej scenie - kluczem była intensywność! Chcieliśmy, żeby ludzie zapamiętali fakt, że uczestniczyli w obchodach naszego 25-lecia, a nie tylko to, że im o tym powiedziałem. Płytę audio wzbogaciliście studyjnymi utworami z MCD "XXV", ale zremiksowanymi, bo jednak składający się z ośmiu utworów koncert teraz praktycznie nikogo by już nie zainteresował, poza największymi fanami? Po części tak, ale także dlatego, że czuliśmy, iż oryginalny miks nie był tak dobry jak mógłby być. Mieliśmy więc doskonałą okazję, by to naprawić i uczynić płytę nieco bardziej interesującą. Pierwotnie planowaliśmy, że znajdą się tam utwory studyjne, a dopiero potem materiał koncertowy, tak jak na oryginalnym wydawnictwie, ale kiedy wytwórnia usłyszała miks z Bloodstock zrobiony przez Martina Buchwaltera, zmienili zdanie i powiedzieli, że najpierw będą utwory koncertowe.

Foto: Wreck-Defy

Foto: Solitary

Bloodstock, więc jeśli chodzi o nas, to był już koniec, ten nasz kamień milowy został osiągnięty i upamiętniony. Pandemia spowolniła nasze działania, ale mimo to wydaliśmy w tym czasie album i zdążyliśmy nakręcić kilka teledysków, więc jedynym aspektem, który nam umknął było granie na żywo. Ale myślę, że wszyscy po prostu zaakceptowali to, że tak właśnie wyglądało życie w latach 2020/21. Pomysł wydania tego materiału wyszedł od Metalville, którzy zobaczyli materiał i uznali, że będzie on dobrze funkcjonował jako pakiet CD +DVD, biorąc pod uwagę, że "XXV" był limitowaną edycją, wydaną przez małą wytwórnię. Nagranie takiego show na festiwalu zapewnia większą scenę, ale jednocześnie stwarza też pewne ograniczenia, choćby w postaci

92

SOLITARY

wieloma sprawami, na wypadek gdybyśmy przegapili kilka nut lub spieprzyli nagranie. Ten krótki set podsumowuje cykl "The Diseased Heart Of Society". Fajnie byłoby może wrzucić jakiś utwór z "Nothing Changes" i jeszcze jeden z "Diseased"..., na przykład "Wait" albo "Humanities Decline", ale jak sam mówisz, czas był określony i nie można było przekroczyć przydzielonego limitu. Gorzej gra się ze świadomością, że koncert jest rejestrowany? Fakt, że macie już na kon cie album live "I Promise To Thrash Forever" był tu swego rodzaju ułatwieniem, dał wam większą pewność siebie? Gdybyśmy mieli nagrywać kolejny album koncertowy, na pewno nie wybralibyśmy Bloodstock. Zajęło nam wiele godzin, żeby wszystko przygotować do występu, na którym nagrywa-

Na DVD dołożyliście za to przedkoncertowe wywiady oraz teledyski, ale na płycie i tak zostało sporo miejsca - nie mieliście w zanadrzu jakiegoś innego materiału video, na przykład z lat 90. i nawet w bootlegowej formie, który mógłby trafić tu jako bonus, dzięki czemu album "XXV: Live At Bloodstock" tylko zyskałby? Mamy sporo materiałów filmowych, ale ich jakość blednie w porównaniu z materiałami z Bloodstock. Niestety, nie ma nic z lat 90. na wideo, ale książeczka jest pełna zdjęć i koncertowych ujęć z tamtych lat. Może przygotujemy coś takiego na naszą 30. rocznicę. Nie da się nie zauważyć, że obecnie znacznie wydawnictw koncertowych zmalało prakty cznie do zera, mało kto ekscytuje się teraz płytami live tak jak w latach 70. czy 80. Znak czasów, a może nie ma już tak genial nych wydawnictw jak "Made In Japan" Deep Purple czy "Live After Death" Iron Maiden? Chcieliście jednak mieć taką jubileuszową pamiątkę live, a skoro wydawca był zainteresowany to nie było co zwlekać, trzeba było działać, zająć się postprodukcją,


etc.? Myślę, że sposób odbioru, czyli "konsumpcja" muzyki zmieniła się tak bardzo w ciągu ostatnich 30-40 lat, że niemożliwe jest dokonanie uczciwego porównania. Na przykład, w latach 80. miałem do dyspozycji tylko kilka cotygodniowych programów radiowych i czasopism, w których mogłem usłyszeć lub przeczytać o nowej muzyce. W roku 2022 mamy miliony stron w sieci, internetowych stacji radiowych, YouTube, Spotify itd., czyli w zasadzie ocean treści do przebrnięcia, w związku z czym przypuszczam, że oczekiwanie i zachwyt są niwelowane przez fakt, że coś innego jest dostępne za jednym machnięciem palca lub kliknięciem przycisku. Moim zdaniem wiele lat temu bootlegi koncertowe były bardzo popularne, ponieważ ludzie mieli tylko muzykę, nie było innych aspektów, które mogłyby osłabić obsesję, więc kiedy zespół wydawał cokolwiek, to była wielka sprawa. Z tego, co pamiętam, większość koncertowych bootlegów była nagrywana na przenośnych magnetofonach i zazwyczaj były one bardzo słabej jakości, więc jeśli zespół wydałby oficjalny album koncertowy, to nie tylko brzmiałby on niesamowicie i zdecydowanie lepiej w porównaniu z bootlegiem, ale też za każdym razem dostarczałby tego samego uczucia bycia na koncercie, gdy igła gramofonu wpadałaby w rowek płyty. Ciekawe jest również to, że te klasyczne albumy koncertowe są wciąż wznawiane, choćby ostatnio "Ready For Boarding" Running Wild, z bonusowym dyskiem DVD, koncertem dostępnym dotąd tylko na kasecie VHS - sam też jesteś fanem takich wydawnictw, kupujesz albumy live? Oczywiście, że tak, ponieważ pochodzę z epoki, w której było to bardzo ważne! Do dziś uwielbiam słuchać bootlegów. Wolałbym posłuchać koncertu Slayera z 1986 roku niż ich ostatniego albumu. Myślę, że wszyscy czujemy to samo. Pokusiłbyś się o zestawienie swego top 5 albumów koncertowych wszech czasów? W kolejności przypadkowej: "Decade Of Aggression" Slayera, box "Live Shit: Binge & Purge" Metalliki, "Live At Eindhoven" Testamentu, "Operation LIVEcrime" Queensryche i "Live Scars" Dark Angel. Paradoksalne jest w sumie to, że nie które z koncertowych klasyków tak naprawdę nimi nie są, choćby "Unleashed In The East (Live In Japan)" Judas Priest czy "Live & Dan-gerous" Thin Lizzy, bo ich zawartość została bardzo podrasowana w studio, łącznie z nagraniem na nowo partii wokalnych - pochwalasz takie zabiegi?

Moim zdaniem, trzeba wybrać to, co brzmi najlepiej. Byłem na koncercie, kiedy Testament nagrywał "Live in London" i kiedy w drugiej połowie setu Louie siadł za zestawem zamiast Tempesta, było słychać wyraźną różnicę w poziomie gry i energii. Powiedziałem wtedy Andy'emu: "Nie mam ochoty słuchać drugiej połowy tego koncertu kiedy się ukaże". Na szczęście udało się to naprawić i nie da się tego opisać. Nie ma mowy o ponownym nagrywaniu, więc to na pewno zasługa interwencji w studiu. Przypuszczam, że z perspektywy słuchacza należy zadać sobie pytanie, czy chciałbyś usłyszeć świetnie brzmiący album z marnymi wokalami? Podejrzewam, że więk-

więcej czasu, bo przecież najnowszy jak dotąd album studyjny "The Truth Behind The Line" wydaliście w apogeum pandemii - można więc zakładać, że jego następca jeśli nie jest już gotowy w 100 %, to cały czas pracu jecie nad nowym materiałem? Tak, pracujemy nad nim w tym momencie. Właściwie wykorzystaliśmy lockdowny jako okazję do zrobienia sobie przerwy od muzyki. Ponieważ nie mogliśmy mieć prób, postanowiliśmy skupić się na nakręceniu klipów promocyjnych do albumu, więc nad nowymi pomysłami zaczęliśmy pracować dopiero pod koniec zeszłego roku. W tej chwili mamy pięć lub sześć gotowych kawałków i kilka pomy-

Foto: Solitary

szość ludzi wolałaby przyzwoite wrażenia słuchowe od autentyczności. Dla purystów zawsze pozostaje YouTube, gdzie można obejrzeć nagrania z telefonu komórkowego. Na drugim biegunie mamy albumy, które trafiły do kanonu wydawnictw live mimo tego, że w czasie ich rejestrowania wokaliści byli chorzy. W świecie taką znaną płytą jest "Made In Japan", w Polsce mamy zaś przy padek wydanego w roku 1982 "Live" zespołu TSA, gdzie Marek Piekarczyk śpiewał z zapaleniem krtani, ale tak, że do dziś robi to ogromne wrażenie. Nie wydaje ci się to dzi wne, że jedni wokaliści wznoszą się podczas koncertów mimo choroby na wyżyny, inni, nawet w pełni formy, nie dają rady i trzeba uciekać się do studyjnych sztuczek? W dużej mierze zależy to od stylu wokalnego i tego, jakie jest brzmienie danego wokalisty. Niektórzy wokaliści są po prostu naturalnie genialni, a inni, jak ja, nie i muszą nad tym naprawdę ciężko pracować. Inną rzeczą, którą należy wziąć pod uwagę, jest to, że większość wokalistów w świecie metalu istnieje od bardzo dawna, więc nie brzmią już tak, jak na początku swojej kariery, ponieważ z wiekiem głos staje się coraz głębszy. Ale śpiewanie z zapaleniem krtani nie jest czymś, co brałbym pod uwagę; samo wyobrażenie konieczności śpiewania z zapaleniem krtani jest dla mnie wystarczającym wyzwaniem. Ale cóż, nie jestem Markiem Piekarczykiem.

słów do opracowania, więc jesteśmy w dobrym miejscu, jeśli chodzi o materiał. Omówiliśmy już szczegóły nagrań z Simonem Efemeyem, a on powiedział, gdzie chce je zmiksować. Naszym celem jest ukończenie wszystkich utworów do jesieni, tak abyśmy mogli rozpocząć przedprodukcję przed końcem 2022 roku. Jesteście pewnie dozgonnymi wielbicielami i orędownikami thrashu, tak więc zmiany styl istyki nie ma się co spodziewać? Zawsze to podkreślamy, że obiecaliśmy thrashować na zawsze, nie możemy zmieniać stylu po 28 latach kariery. "The Truth Behind The Lies" to dobry album, więc skupimy się na tym, żeby go przebić, a nie martwić się o zmianę stylu. Sytuację macie też komfortową o tyle, że nie musicie szukać wydawcy, bo wytwórnia Metalville wierzy w was i zapewnia Solitary wsparcie? Tak, Metalville to świetna wytwórnia, nasz zespół jest jej częścią i chcą go rozwijać przy kolejnych wydawnictwach. Oczywiście był to trudny okres dla wszystkich w przemyśle muzycznym, ale świadomość, że mamy ich w swoim narożniku przy następnym albumie, jest czymś wspaniałym i wszyscy czujemy się tym zaszczyceni. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Jubileusz jubileuszem, ale mieliście ostatnio

SOLITARY

93


ie każdy utwór mówi o czyjejś śmierci, nieuniknionym końcu lub gównianej sytuacji, w jakiej przyszło nam obecnie żyć. Jeśli poprzednie albumy pokazywały wolę walki ze światem, to ten był bardziej w stylu "dobra, poddaję się, zapomnijcie o mnie i pieprzę was wszystkich".

Metalowiec zawsze pozostanie metalowcem In Vain to grupa prosto ze słonecznej Hiszpanii, nie mylić z Norweskim In Vain, tamci panowie zajmują się bardziej progresywnym metalem. Nowym albumem kolejny raz potwierdzili, że nie ma dla nich barier nie do pokonania, zarówno tych ustawionych przez metalowe stereotypy, jak i tych budowanych przez życie. Mimo wielu przeciwności losu, kapela zaoferowała naprawdę świetny i wszechstronny krążek, zdaniem wielu najlepszy w ich dorobku. Co naj-ważniejsze nie zatrzymuje się i z pomocą nowego członku w osobie Julio Abadii już pracuje nad nowym materiałem. Daniel Cordón i Teo Seoane o zaintereso-waniu starożytnością, odejściu Daniego i trudnościach, z którymi przyszło im się mierzyć podczas nagrywania piątego studyjnego albumu. HMP: Na świecie istnieje wiele zespołów o nazwie In Vain, jednak zauważyłem, że specjalnie was to nie przejmuje, ale czy w wyniku zbieżności nazw wynikły kiedykolwiek jakieś intrygujące lub zabawne sytuacje? Daniel Cordón: Oczywiście, często zdarzały się błędne oznaczanie w mediach społecznościowych, raz doszło do dość zabawnej sytuacji, kiedy jedno z internetowych czasopism uhonorowało nas tytułem "Najlepszego zespołu extreme-progowego". Dołączyliśmy do konwersacji, aby podziękować, a przede wszystkim zaznaczyć, że prawdopodobnie doszło do sporego nieporozumienia, chodziło o zespół z Norwegii. Często, kiedy wydajemy nowy album, to trafiają na nas zbłądzeni fani wspomnianego zespołu z Norwegii i komentują na temat tego jak bardzo się zmieniliśmy i że powinniśmy znowu nagrać album taki jak "Aenigma" (śmiech). Zdarzało się, że nawet

nasz management otagował inny In Vain podczas promowania naszego koncertu w social mediach. Teo Seoane: Tak jak wspomniałeś, nie przejmujemy się tym. Kiedy Norweski In Vain był w Madrycie to chcieliśmy postawić im kolejkę i spędzić wspólnie czas, niestety nie udało nam się spotkać, ale dobrze było chociaż złapać z nimi kontakt. Album zatytułowany został "All Hope Is Gone", wiele utworów ma mroczny wydźwięk i negatywne spojrzenie na cywilizacje, czy to połączenie ma manifestować wasz sprzeciw wobec systemu? Daniel Cordón: Nie tyle wobec systemu, co w pewien sposób poddanie się fatalizmowi życia. Ostatni okres, to czas, w którym sprawy z zespołem miały się bardzo źle i obawialiśmy się, że to może być nasz ostatni album, prawFoto: In Vain

Zauważyłem fascynacje czasami starożytnymi, "Hannibal Ad Portas" to świetny kawałek, skąd to zainteresowanie? Daniel Cordón: Jestem molem książkowym, uwielbiam wszystko, co związane z historią i różnymi wojnami, doceniam też książki fantastyczne, o ile ich akcja rozgrywa się w czasach starożytnych i pojawiają się w niej ciekawe bitwy. W naszej dyskografii znajdziesz utwory o Hektorze spod Troi, bitwie pod Borodino, czy jak tutaj stająca się hołdem dla Kartagińskiego wodza "Hannibal Ad Portas", na prawie każdym naszym albumie, uwielbiamy zawierać historyczną lub fikcyjną historie o bohaterach. "Hannibal ad Portas" powstał po przeczytaniu obszernej biografii Hannibala Barki, postaci tak fascynującej, że utwór niemal sam się napisał. Począwszy od północno-afrykańskiego wstępu, poprzez część w średnim tempie naśladującą podróż słoni przez Alpy, aż po końcowy wiatr na pustyni - każdy fragment utworu odtwarza jakiś moment z życia Hannibala. Mieszacie wiele gatunków i to nawet w trak cie pojedynczego utworu, thrash metal, death metal, i hard rock czy heavy metal, skąd pomysł na takie zabiegi? jak udaje się wam łączyć te gatunki? Daniel Cordón: Lubimy tak wiele gatunków metalu, że wydaje nam się naturalne, aby zawrzeć w naszych utworach jak najwięcej z nich. Najtrudniej jest sprawić, by wszystkie te elementy zmieściły się w jednym utworze i zachowały muzyczną spójność. Na przykład w "See You in Hell" przechodzimy od klasycznego power speedowego początku i zwrotki, do klasycznego metalowego refrenu z lat 80., potem wracamy do szybkiej solówki z lat 90tych. Uważamy, że świetnie jest łączyć takie elementy, ale wymaga to też setek odsłuchów, testów, demówek i dyskusji, albo bójek, czy kilku obelg (śmiech). Z racji wcześniej wspomnianego, bardzo szerokiego brzmienia, chciałbym zapytać o wasze najważniejsze inspiracje? Teo Seoane: Wszystko, od oczywistych klasyków jak Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy DIO, przez wspaniały niemiecki metal spod znaku Running Wild, Blind Guardian, Helloween czy Grave Digger, nie zapominając o thrashu Metallika, Megadeth czy Kreator... Dziś nasze ucho cieszy Nightwish czy Epica, a jutro może to być Dissection. Jeśli tylko kochamy i czujemy jakąś piosenkę to bez wątpienia będzie dla nas inspiracją niezależnie od gatunku w jakim została osadzona Czekaliśmy na nowe wydanie cztery lata, to sporo czasu, czym poza muzyką zajmowaliś cie się w tym czasie? Teo Seoane: Wszyscy oczywiście mamy swoją codzienną pracę, niestety metal nie tylko nie daje pieniędzy, ale też sporo ich pochłania, a my mamy rodziny, które co roku mają coraz bardziej dość naszej "straty czasu" z zespołem, więc to cud, że In Vain istnieje (śmiech). W

94

IN VAIN


2019 roku planowaliśmy nagranie albumu, ale przyszedł Covid, więc wszystko stało się niemożliwe, w dużym stopniu wpłynęło to na mu-zykę i teksty, które pisaliśmy, jednocześnie nie mogąc ich nagrać. Działacie aktywnie w social mediach, w tych czasach to jedna z najważniejszych rzeczy dla zespołów prawda? Teo Seoane: Można powiedzieć, że to jedyna rzecz, która daje nadzieje małych zespołom. Nie mamy pieniędzy na wielkie kampanie marketingowe, nie mamy wytwórni, która by nas wspierała. Dodatkowo dzięki nowym gównianym algorytmom, nawet media społecznościowe stają się bezużyteczne, jeśli nie płacisz za promocję, więc za 4-5 lat może nie będziemy mieli nic!

bronią, którą mamy - amatorskimi lub półamatorskimi zespołami, które dają z siebie wszystko i zagorzałymi fanami, którzy odbierają przesłanie, jakie kapele przekazują. W ten sposób metal przetrwa, kiedy wielcy ojcowie (Iron Maiden, Metallica, AC/DC...) kiedyś odejdą, jednak nie będzie nowej krwi, przynajmniej nie na tak wysokim poziomie. Pierwszy raz zdecydowaliście się zaoferować aż dwanaście utworów, dotychczas dostawaliśmy ich tylko dziesięć, dlaczego? Teo Seoane: Przez pewien czas myśleliśmy, że to będzie nasz ostatni album, więc nie chcieliśmy zostawiać niczego w tyle, chcieliśmy wydać każdą piosenkę, jaką mieliśmy w głowie i zrobić niezapomniane pożegnanie.

Daniel Cordón: Cóż, to nigdy nie będzie to samo. To są odmienni muzycy z różnymi wpływami i stylami. Oczywiście brakuje nam Daniego, ale nadal jest naszym dobrym przyjacielem. Teraz mamy nowego członka, który szybko stał się również naszą bratnią duszą, Julio jest wspaniałą osobą i bardzo zdolnym muzykiem, więc jak na razie współpraca układa się świetnie. Mamy już nowe kompozycje i mamy nadzieję, że wydamy coś w 2023 roku! Dzięki pozytywnym recenzjom i dołączeniu Abadii zdecydowaliście się kontynuować działalność i zapowiedzieliście szóste wydanie, zamierzacie obrać nieco inny kierunek? Co do zespołu wnosi Abadii? Daniel Cordón: Julio ma wielkie umiejętnoś-

Jak minęły wam sesje nagraniowe? Pandemia utrudniła wam nagrywanie? Daniel Cordón: Tak, jak już wspomniałem, pandemia mocno utrudniła nagranie albumu. Mogliśmy chodzić do studia tylko na kilka godzin, maksymalnie po dwóch członków i jedynie jeden-dwa razy w tygodniu, słuchać tego, co nagrał drugi kolega z zespołu, decydować, czy jest w porządku, nagrywać kolejną część i czekać do następnego tygodnia, kiedy kolejna osoba będzie mogła pójść zagrać, istne piekło. Jedyna dobrą stroną w tym wszystkim było to, że mieliśmy mnóstwo czasu na dokładne przesłuchanie i analizę nowej muzyki, dzięki temu czasami wpadał nam do głowy lepszy pomysł. Moglibyście powiedzieć, że "All Hope Is Gone" definiuje was idealnie, czy myślicie, że jeszcze chcecie kształtować wasze brzmienie? Daniel Cordón: Sądzę, że "IV" już zdefiniowało nas jako zespół, a "All Hope is Gone" tylko poprawia szczegóły, jak lepsze refreny czy lepsza produkcja, ale brzmieniowo osiągnęliśmy to co chcieliśmy w 2017 roku, teraz musimy wzmocnić tę koncepcję i zanieść ją do każdego metalowca na świecie. "Fuck the world cause metal makes us free" nie sądzicie, że w naszych czasach, coraz mniej osób ucieka do tej wolności? Daniel Cordón: Uważamy, że metal utknął w latach 2000. Był świetny w latach 80., podupadł w 90. i został zamrożony pod względem popularności na 20 lat. Ta muzyka nigdy nie zniknie, bo metalowcem jest się na całe życie, zawsze znajdzie się kilka milionów ludzi na świecie, którzy będą słuchać metalu, ale musimy zmierzyć się z faktem, że w dzisiejszych czasach utrzymanie się z tego rodzaju muzyki jest prawie niemożliwe. Musimy walczyć

Foto: In Vain

Przed Covidem przeżywaliśmy ciężkie chwile, a po nadejściu pandemii wszystko tylko się pogorszyło. Wydanie albumu i pierwszy koncert były dla nas ogromnym uzdrowieniem duszy, mogliśmy na nowo połączyć się z naszymi fanami i sobą, na nowo odnaleźliśmy iluzję tworzenia i grania muzyki, a dzięki temu powstał nowy album. "All Hope Is Gone" to też tytuł czwartego studyjnego albumu Slipknot, to przypadek czy stoi za tym jakaś historia? Daniel Cordón: Zupełny przypadek, oczywiście znamy Slipknot, ale żaden z nas nie jest ich większym fanem. Nasz producent powiedział nam o tym zbiegu okoliczności, kiedy weszliśmy do studia, ale to było coś w stylu "kiedy oni wydali ten album?" - 13 lat temu "dobra to wystarczająco dawno, lecimy dalej" (śmiech) Teraz sporo koncertujecie, jak publika odbiera nowy materiał? Teo Seoane: Musimy przyznać, że jest całkiem nieźle, fani i media, są zgodni, wszyscy uważają, że jest to nasz najlepszy album. Nowe utwory świetnie sprawdzają się na koncertach, nawet najbardziej odmienny utwór z set listy "Hannibal ad Portas", długi i wolny w porównaniu z naszymi starymi utworami, świetnie się przyjmuje.

ci i wykształcenie muzyczne, potrafi też śpiewać i grać na pianinie, więc już teraz dodaje świeżości harmoniom wokalnym, dzięki czemu nasze refreny wznoszą się na inny poziom. In Vain nie obiera innego kierunku, będziemy stąpać ścieżką, którą już dobrze znamy, ale nowe kawałki będą mocniejsze i bardziej epickie niż kiedykolwiek. Solówki gitarowe też będą inne, może bardziej melodyjne, Julio ma silniej zróżnicowany gust, Dani był prawdziwym thrasherowym shrederem. Na koniec chciałbym zapytać o wasze ulubione utwory z "All Hope Is Gone"? Teo Seoane: Szczerze mówiąc, nie potrafimy powiedzieć, który utwór podoba nam się najmniej, w każdej piosence odnajdujemy coś wspaniałego, jest to pierwszy raz, kiedy tak się czujemy. Jako osobistych faworytów niektórzy z nas wymieniliby "Evil's in my Soul", "Goodbye and Fuck You All", "Last Endeavour" i "Hannibal ad Portas" Julio natomiast jest zagorzałym fanem "It's Getting Dark", świeżak. (śmiech) Dziękuje bardzo za poświęcony czas, See You in Hell! Teo Seoane: Tak jest bracia, wszystkiego dobrego i dzięki! Szymon Tryk

Daniel B. Martin opuścił zespół, a dołączył do was Julio Abadia, jak układa wam się współpraca? Nie czujecie, że bez Daniego to nie będzie nigdy to samo?

IN VAIN

95


każdego szczegółu utwory i dobrze je nagrać. Wyobraziliśmy sobie ten materiał na nowo i dokładnie wszystko przeanalizowaliśmy podczas miksowania i masteringu. Nawet opakowanie i szata graficzna zostały starannie przemyślane. Nie żałuję tego, jak to wszystko się skończyło. Uważam, że album jest świetny i jest trochę ludzi którzy się z tym zgodzą.

Trzy dekady później W latach 80. i 90. Emissary mieli pecha, chcieli bowiem grać niemodną wówczas muzykę, co szczególnie w ich ojczyźnie nie było proste. Kolejne powroty, już w XXI wieku, też były raczej krótkotrwałe, ale ten ubiegłoroczny okazał się przełomowym. Jego efektem jest nie tylko debiutancki album "The Wretched Masquerade" z nagranym na nowo starym materiałem, bowiem zespół pracuje już nad nowymi kompozycjami. I pomyśleć, że nie byłoby tego powrotu, gdyby nie pewna książka... HMP: Wasze początki sięgają jeszcze roku 1989, ale mimo kilkakrotnie podejmowanych prób wyraźnie zabrakło wam szczęścia, stąd ciągłe rozpady i powroty Emissary. Jak doszło do tego, że ten ostatni okazał się tym wyjątkowym, skoro udało się wam nagrać i wydać debiutancki album z premierowym materiałem? Jym Harris: Przede wszystkim dziękujemy za wywiad! Kiedy zespół powstał byliśmy bardzo młodzi i zieloni w temacie, ale zawsze towarzyszył nam talent. Bardzo chcieliśmy iść dalej, ale to były ciężkie czasy dla zespołów ta-

nie tylko kasety demo czy nawet kompilację z archiwalnym materiałem, ale regularny, studyjny album, płytę z prawdziwego zdarzenia? Jym Harris: Demówki są świetne, ale ja zawsze chciałem nagrać z tym zespołem album W tamtych czasach mieliśmy sporo audycji z naszym udziałem. Później dowiedzieliśmy się, że ludzie handlowali naszymi kasetami na całym świecie, więc skoro było zainteresowanie, dlaczego nie wydać tych utworów, tak jak powinny zawsze brzmieć? Na szczęście pracowali z nami wspaniali ludzie, którzy pomogli

Foto: J. Lockett

kich jak my, przynajmniej w Ameryce. Przemysł muzyczny nad północno-zachodnim Pacyfikiem stawał się niemal anty-metalowy, wiemy co stało się z ciężką muzyką w latach 90. Ruch alternatywny był dla zagorzałych metalowców z naszej okolicy czymś upokarzającym. Mimo tego, że byliśmy wytrwali, ciężko było złapać chwilę wytchnienia. Spójrzmy prawdzie w oczy, heavy metal musiał w Stanach całkowicie wymrzeć, żeby móc potem powrócić. Tradycyjny metal umarł śmiercią gorszą niż disco. To ma jednak sens, metal powrócił, a w ciągu ostatnich kilku lat sprawy na pewno nabrały tempa. Tym razem wszystko się ułożyło, w końcu mogliśmy więc nagrać płytę Emissary, czego nigdy wcześniej nie udało nam się zrobić. Było to wasze marzenie, mieć w dyskografii

96

EMISSARY

nam uczynić "The Wretched Masquerade" najlepszym z możliwych. Z dumą mogę powiedzieć, że uważam, iż jest to właściwa prezentacja The Original Emissary. Musieliście być bardzo zdeterminowani, by mimo tych kilku wcześniejszych falstartów tym razem doprowadzić wreszcie rzecz do końca - była to sytuacja z rodzaju teraz, albo nigdy, bo upływającego czasu nie da się oszukać i za kilka lat nie byłoby już o tym mowy? Jym Harris: Cóż, te dni już nie wrócą, prawda? Członkowie zespołu są teraz trochę starsi i bardziej dojrzali, więc pomyśleliśmy, że skoro zostało nam jeszcze trochę paliwa w baku, to zróbmy to! Pandemia była błogosławieństwem i przekleństwem, nikt nie mógł koncertować, ale był to czas, żeby dopracować co do

To prawda, że do tego kolejnego wznowienia działalności zainspirowała was... książka, konkretnie traktująca o waszej lokalnej sce nie w latach 1970-1995 "Rusted Metal"? Jym Harris: Tak, przez krótki czas grałem w zespole Cruella z Portland, kiedy jego klasyczny materiał z lat 80. był wznawiany na CD i winylu. Ten krótki okres otworzył mi oczy. Jednym z najlepszych doświadczeń było zagranie na Northwest Metalfest w 2018 roku w towarzystwie mnóstwa kultowych zespołów metalowych z północno-zachodniego wybrzeża Pacyfiku. Widziałem na własne oczy jak wściekła metalowa społeczność znów powstawała. Czułem ten dreszczyk emocji wiedząc, że prawdziwy metal naprawdę powraca! Podczas tej podróży do Seattle poznałem Jamesa Beacha z Northwest Metalworx Music. Zapytał, czy Emissary występowało w Portland na początku lat 90. Chciał nas umieścić w przygotowywanej książce o muzyce z tamtego okresu, zatytułowanej "Rusted Metal", więc zebrałem dla niego trochę informacji i kiedy książka została wydana, było tam nasze bio, dyskografia i nawet kolorowe zdjęcie! Nagle pojawiło się zainteresowanie Emissary, ćwierć wieku po tym, jak zespół zakończył działalność, więc ogłosiliśmy nasz powrót. Wpłynęło kilka ofert od wytwórni i zgodziliśmy się na współpracę z Underground Power Records z Niemiec, umówiliśmy się na wydanie standardowe i wersje deluxe nowego albumu na CD i LP. Nasza muzyka znajdzie się więc również na płycie winylowej, którą ludzie będą mogli położyć na gramofonie i posłuchać utworów, które napisaliśmy z Timem w jego salonie, kiedy kończyliśmy 18 lat. Kto by pomyślał? To wszystko jest po prostu nierealne. Czyli przypomnieliście sobie o dawnych czasach, powspominaliście spotkawszy się i decyzja mogła być tylko jedna - wracamy? Jym Harris: Emissary jest dla nas ważne, a granie tej muzyki sprawia, że znów czujemy się młodzi, więc uznaliśmy, że warto spróbować jeszcze raz. Wszyscy jesteśmy dumni z tego materiału i z tego, co zespół osiągnął, zarówno wtedy, jak i teraz. Co ciekawe, Eric i Pete nie grali jeszcze razem, ponieważ występowali w dwóch różnych składach. Dodanie takiego potwora jak Charlie było świetnym posunięciem. To solidny gość i jesteśmy szczęściarzami, że go mamy. W chwili, gdy udzielam tego wywiadu, przygotowujemy się do trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, która odbędzie się za kilka tygodni i dla mnie jest to zarówno przerażające, jak i ekscytujące! Wszyscy jesteśmy wielkimi pasjonatami metalu i wiele razem przeszliśmy, więc to niewiarygodne, że znów będę tworzyć muzykę z moimi braćmi z Emissary! Co ciekawe reaktywowaliście się w niemal oryginalnym składzie z wczesnych lat 90., tylko wspomniany gitarzysta Charlie jest z nowego zaciągu - wychodzi na to, że nie rozstawaliście się w złości, ta płaszczyzna porozumienia wciąż między wami była?


Jym Harris: Niestety, rozpad zespołu w 1996 roku był nieco niekomfortowy. Nikt z nas nie był wtedy w najlepszym nastroju, a niektórzy członkowie nie rozmawiali ze sobą od lat. Na szczęście nie jesteśmy już tymi samymi niepewnymi siebie dzieciakami, które się upijają, podbijają sobie ego i tym podobne. Jesteśmy bardziej doświadczeni i mamy lepsze spojrzenie na to, co jest w życiu ważne. Musieliśmy się tylko upewnić, że trzy dekady później potrafimy się dogadać jako dorośli (śmiech!). Od czasu do czasu nadal działamy sobie na nerwy, ale to się zdarza w każdym zespole. Wypowiedzieliśmy swoje opinie, pogodziliśmy się, a wszelkie zalegające urazy zniknęły, gdy tylko wyszliśmy razem na scenę. Przede wszystkim wciąż jesteśmy rodziną, bez względu na wszystko. Nie korciło was przygotowanie w pełni premierowego, złożonego z nowych kompozycji materiału, ważniejsze na tym etapie wydało się wam porządne nagranie numerów sprzed lat? Jakie to uczucie wracać do tak dawnych numerów, uczyć się ich na nowo i wreszcie nagrywać, ale już z myślą o płycie? Tim "Mothman" Dahlen: Zawsze wiedzieliśmy, że te kawałki są dobre. Nadal tak jest i dlatego chcieliśmy podejść do nich na nowo, wykorzystać dzisiejszą technologię i naszego wspaniałego producenta/inżyniera Douga Hilla, aby wydobyć ich prawdziwy potencjał. Gdybyśmy uważali, że te stare utwory są po prostu "w porządku", nie tracilibyśmy czasu na ich ponowne nagrywanie i przerabianie. To jednak tylko osiem utworów, ale na bonusowym dysku mamy znacznie więcej starszych utworów Emissary w wersjach demo "The Wretched Masquerade" miało być z założenia takim kompendium fana waszego zespołu, wydawnictwem dwa w jednym, połączeniem nowego i starego klimatu? Tim "Mothman" Dahlen: Jeśli chodzi o osiem utworów, to początkowo chcieliśmy, żeby było ich dziesięć, ale później pomyśleliśmy o klasycznych albumach, takich jak "Master Of Puppets" i "Ride The Lightning", które miały tylko osiem utworów i zdaliśmy sobie sprawę, że mimo wszystko dajmy z siebie wszystko, a fanów chcących więcej na razie sobie darowaliśmy. Po prostu nie chcieliśmy, żeby ludzie nie mieli zbyt wiele do przerobienia po wydaniu naszego pierwszego oficjalnego albumu. Jeśli chodzi o wszystkie dema: dlaczego nie? Kompozycje, które są dobre teraz, były dobre również wtedy, tylko trochę bardziej surowe. Znowu chodzi o to, że utwory ciągle były solidne. Niewiele brakowało, że wypuścilibyśmy stare wersje demo, ale zdaliśmy sobie sprawę, że możemy je poprawić, bo jesteśmy

teraz bardziej doświadczonymi i spełnionymi muzykami. Byliśmy wtedy dzieciakami, które pisały utwory w tym samym czasie, kiedy uczyły się grać na instrumentach i pisać teksty. Teraz chyba zdecydowanie łatwiej jest być muzykiem niż w latach 80., kiedy w cyfrowych studiach mogły nagrywać tylko naj-

wiem, że Jymbo zawsze ma coś w zanadrzu, więc to tylko kwestia czasu, kiedy będziemy mieli wystarczająco dużo nowych utworów na kolejne wydawnictwo. Mamy już prawie w całości napisane dwie nowe kompozycje i jeszcze kilka innych, które były starymi, dotąd niezrealizowanymi pomysłami Emissary, a które zaczynają się układać w całość. Ale tak, zawsze myślimy o nowych pomysłach na ka-

Foto: Foto: J. Lockett

większe i najbogatsze zespoły? Tim "Mothman" Dahlen: Technologia rozwija się nie bez powodu. Gdyby wymyślono nowe sposoby nagrywania albo nowe efekty specjalne, które by się nie sprawdzały, to nie byłoby wciąż wykorzystywane. Korzystamy z wszystkiego, co mamy, aby nasz materiał był jak najlepszy. Kiedy zaczynaliśmy, poszukiwaliśmy nowych technologii. Jak tylko mogłem, wymieniłem kostki na midi. Wielu gitarzystów uwielbia mieć mnóstwo pedałów połączonych ze sobą, ale ja nie mogę się wtedy skoncentrować, chodzi o włączanie jednego pedału i wyłączanie drugiego w tym samym czasie. Doprowadzało mnie to do szału. Tak więc z otwartymi rękami przyjęliśmy nowe osiągnięcia w technologii muzycznej. Minusem jest jednak ilość zespołów - myślisz, że Emissary zdoła dotrzeć do większej liczby fanów, czy pozostaniecie zespołem znanym tylko wtajemniczonym maniakom metalu? Tim "Mothman" Dahlen: Oczywiście, że chcemy powiększyć grono fanów, ale jest to trudne przy tak wielu niesamowitych i utalentowanych zespołach metalowych. Szczerze mówiąc, jeśli ludzie dadzą szansę naszemu albumowi, to myślę, że stanie się on ulubionym krążkiem wielu metalowców. Jeśli nasza nowa płyta i wszystkie przyszłe dostaną prawdziwą szansę, wierzę, że zespół będzie się rozwijać. Jestem dumny z tego, co do tej pory osiągnęliśmy i na razie słyszałem tylko pozytywne opinie. Nawet od naszych "przyjaciół", którzy zawsze są brutalnie szczerzy.

wałki i zawsze coś tam piszemy. To chyba ekscytujące doświadczenie, którego doświadczaliście ostatnio przed blisko 30 laty? Tim "Mothman" Dahlen: Cóż, jeśli chodzi o mnie, to od czasu rozpadu Emissary w połowie lat 90. zajmowałem się głównie coverami i tribute bandami, aż do czasu, gdy kilka lat temu dostałem szansę bycia częścią oryginalnego zespołu. To było świetne, ale Emissary zawsze miało specjalne miejsce w naszych sercach i wszyscy czuliśmy, że to niedokończone sprawy. To absolutnie niesamowite uczucie i wszyscy wiemy, że to błogosławieństwo, iż możemy to zrobić ponownie jako lepsi muzycy, lepsi ludzie i miejmy nadzieję, że nieco mądrzejsi. Wydanie kolejnego albumu Emissary jest więc tylko kwestią czasu, tym razem nie powtórzycie już błędów z przeszłości? Tim "Mothman" Dahlen: Zgadza się, to tylko kwestia czasu, chociaż chcemy się delektować tym nowym wydawnictwem przez jakiś czas. Jeśli chodzi o błędy, to myślę, że to właśnie one oraz doświadczenia z przeszłości sprawiły, że ten album daje tyle kopa. Na pewno będziemy używać naszych dorosłych już serc i głów, ale wszyscy wciąż popełniamy błędy i to jest część tego, co sprawia, że Emissary jest Emissary. Wojciech Chamryk i Szymon Tryk

Myślicie o nowych kompozycjach, macie jakieś pomysły, które mógłby stać się zalążkiem drugiego albumu waszego zespołu? Tim "Mothman" Dahlen: Ciągle piszę i

EMISSARY

97


Dobry duch rezonuje, gdy uciszam myśli i jammuję Przekazywanie prawdy jest jednym z najniebezpieczniejszych zadań na świecie. Nie bez powodu pokojową nagrodę Nobla otrzymało w zeszłym roku dwóch dziennikarzy: Dmitry Muratov (Rosjanin) oraz Hannah Reyes Morales (Pinay). Wybitny amerykański gitarzysta i wokalista Ted Nugent robi to samo - każdego dnia wali czystą prawdą o otaczającym go świecie w mniej lub bardziej gotowe na jej przyjęcie głowy. Wykracza przy tym daleko poza możliwości ludzkiego umysłu. Chwytając w dłoń gitarę, eksploruje sferę dobrego ducha jednoczącego wszystkich dobrych ludzi na Ziemi. W niniejszej rozmowie zrobił to w nawiązaniu do zawartości swej najnowszej płyty pt. "Detroit Muscle". Ted Nugent: (gra na gitarze elektrycznej, a zaraz potem zadanie pytanie) Co mi powiesz o "Detroit Muscle"? HMP: Słuchałem tej płyty wielokrotnie i bardzo mi się podoba. Mnie również, dziękuję. Serce i duszę w jej wykonanie włożyli: perkusista Jason Hartless oraz basista Greg Smith. Tworzenie muzyki sprawia nam wielką frajdę. Uwielbiamy to. W zeszły piątek odbyła się na Florydzie impreza z okazji wydania "Detroit Muscle". Jak Ci się grało po dłuższej przerwie w kon certowaniu? Nie miałem żadnej przerwy w graniu na gita-

snoręcznie zabite jedzenie oraz rozumiejąc własną odpowiedzialność za otaczający świat, jestem człowiekiem pierwotnym - surową, organiczną częścią natury. Dlatego też z mojej gitary wydobywa się sama natura. Powstają piękne, intensywne, wyborne, bezkompromisowe utwory, dokładnie takie jak całe moje życie. Jestem indywidualistą z silnymi przekonaniami, powiązanymi z prawami człowieka zapisanymi w amerykańskiej Konstytucji, a także wynikającymi z niepodważalnej prawdy oraz z walki dobra ze złem (śmiech). Bóg obdarzył mnie życiem, więc szanuję Boga poprzez postępowanie zgodne z głosem serca i duszy. Moja muzyka to reprezentuje. Jest uczciwa, naturalna, ponadczasowa, prowokująca,

no wiosną (Ted Nugent gra na gitarze motyw rozpoczynający utwór "WinterSpring SummerFall" - przyp. red.). Brzmi pięknie (Ted kontynuuje granie późniejszej części tego samego kawałka - przyp. red.). Przechodzą mnie dreszcze, Sam. Gram na gitarze od siedemdziesięciu lat. W innej mojej najnowszej piosence, "American Campfire", a nawet w tytułowej "American Muscle" tkwi prawdziwa, czarna siła muzyki Motown. Mam ją we krwi. Czczę ją. Tak samo Jason i Greg. Kiedy spotykamy się w jednym miejscu, muzyka sama się rodzi. Wracam pamięcią do The Amboy Dukes - jako nastolatek nie miałem pojęcia, dlaczego to działa, ale jak tylko moje palce znajdowały się na strunach gitary, natychmiast wydobyło się świetne brzmienie. Nigdy nie zastanawiam się, co za chwilę zagram. Po prostu wracam z dzikiej przyrody do domu, chwytam za gitarę i samo się dzieje. Zawsze. Chuck Berry, B.B. King, Little Richard cała scena Motown oraz inni ojcowie rocka inspirują mnie dziś nawet bardziej niż za młodu, bo dopiero teraz chwytam, rozumiem i w pełni doceniam, co oni w zasadzie robili (śmiech). Ujawnia się to w moich kompozycjach, jest nieodłączną częścią mojej twórczości. Solówki w każdym numerze, czy w szalenie intensywnym "Feedback GrindFIRE", czy w "Wango Tango", lub też w "Stranglehold", a także w pięknym "Fred Bear" oraz w Amboy Dukes "Living In The Woods"... Nie istnieje w moich solówkach takie terytorium, do którego bym się nie wybrał. Szukam muzycznych przygód. Przez 74 lat byłem zawsze czysty i trzeźwy, co pozwoliło mi zachować do dziś ogromną muzyczną ekscytację. Udziela się ona słuchaczom, czyż nie? Jasne, i to jak. (śmiech) Powinieneś doświadczyć tego na żywo, podczas koncertu. We Florydzie graliśmy "Come And Take It" i "American Campfire" - holy smokes... Te numery są równie dobre, co wszystkie moje najlepsze dokonania. Kocham grać nowe utwory równie mocno, co te starsze, uznawane powszechnie za klasyczne. Bóg dał mi niesamowity powód do odczuwania satysfakcji. Jestem w kwiecie wieku, a nadal ekscytuję się muzyką. Mam wielkie szczęście.

Foto: Poshots

rze. Nieustannie tworzę coś nowego. Sam nie wiem, co przed chwilą zagrałem, nigdy nie słyszałem tego motywu. Moje życie jest ściśle związane z przyrodą. Jestem łowcą, rybakiem, traperem, farmerem, ranczerem, Prowadzę niezależny, farmerski lifestyle. W konsekwencji, kiedy chwytam za gitarę, wydobywam z niej prawdziwy, instynktowny, spontaniczny, dziki dźwięk. Uznaję swoje muzykowanie za sztukę walki. Podchodzę do instrumentu niczym samurai, bo tak samo jak samurai wkładam w gitarę serce i duszę. Wiodąc przyzwoity i trzeźwy żywot, obcując ze wspaniałą przyrodą, pracując z ziemią, jedząc tylko wła-

98

TED NUGENT

niezależna, a co najważniejsze - dająca mnóstwo frajdy. Kocham to. Najdobitniej dałeś temu wyraz w utworze (pochodzącym z najnowszej płyty "Detroit Muscle") zatytułowanym "WinterSpring SummerFall". Cztery pory roku mkną dynamicznie. Mamy teraz w Teksasie wiosnę, więc sadzimy trawę. Bóg zaplanował wiosnę w celu odnowy. Zabijając jelenia lub zarzynając gęsi, działam w zgodzie z prawidłami wiosennej przyrody. Natomiast latem życie powinno być lekkie. Okoliczności sprzyjają rośnięciu tego, co zasadzo-

Wspomniałeś o sile czarnej muzyki Motown, podczas gdy Paradise Valley było dzielnicą Detroit, która już sto lat temu inte growała wokół bluesa społeczność czarną oraz białą. A Ty sprzedałeś tyle milionów płyt, że Twoja muzyka też na pewno trafiła do osób kroczących rozmaitymi ścieżkami życia. Wydaje mi się jednak, że Twój poprzedni album "The Music Made Me Do It" (2018) podobał się najbardziej tym, którzy już wcześniej siedzieli w takiej stylistyce, zaś "Detroit Muscle" zawiera znacznie więcej elementów chwytliwych dla szerokiej publiczności. Myślę, że faktycznie utwory z "Detroit Muscle" są bardziej chwytliwe niż te z "The Music Made Me Do It". Uwielbiam własną twórczość z rozmaitych okresów, ale artysta kompozytor jest w stanie utrwalać muzyczne doznania bazując tylko na kreatywności danego momentu. Jestem pewien, że niektórzy popularni artyści, np. Bon Jovi, siedzą i rozmyślają o tempie, sekwencji akordów, komercyjnym potencjale liryków. Nie ma w tym nic złego, Bon Jovi ma wielki talent. Ale inni two-


rzą spontanicznie. Kid Rock, AC/DC, Van Halen, ZZ Top, ogólnie moje ulubione zespoły, bazują raczej na intynktownej emocjonalności podczas jamowania niż na rozmyślaniu. Dźwięk ich stymuluje i ekscytuje. Osobiście też tak robię. Uciszam myśli i jammuję. Utwór "Crave" zaliczam do 1% moich najwspanialszych kompozycji (Ted gra "Crave" - przyp. red.) To moje życie. Popatrz na mój uśmiech uśmiecham się nie bez powodu. Gdybym miał to porzucić, ukrzyżuj mnie. "I'm gonna live, I'm gonna fly / I'm gonna soar, till the day I die / On the wings of a bird of prey" (fragment liryków "Crave" - przyp. red.). To kwestia życia i śmierci. A ja żyję na całego. "Detroit Muscle" reprezentuje moją muzyczną przygodę roku 2021, analogicznie jak twórczość Amboy Dukes reprezentowała moją muzyczną przygodę roku 1967. Utrwalam efekty doświadczeń i dźwiękowych stymulantów, którymi w danym okresie żyję. Wszystkie pomysły są uczciwe, spontaniczne i autentyczne. Cóż, niektóre lepsze, inne gorsze. Moi najbliżsi współpracownicy twierdzą jednak, że kawałki z "Detroit Muscle" LP są jednymi z najlepszych w całym moim repertuarze. Szczególnie "American Campfire", "Drivin' Blind", "WinterSpring SummerFall", "Feedback GrindFIRE"... Sam, cóż za wspaniały utwór z "Feedback GrindFIRE"! Szaleństwo wymyka się w nim spod kontroli, zawiera mnóstwo życiowej energii, olbrzymią siłę. Znakomici muzycy zebrali się w mojej stajni na podmiejskich bagnach Michigan, poczuliśmy się wszyscy jak zwariowani nastolatkowie, odkręciliśmy wzmacniacze na full, nie myśleliśmy o niczym, tylko graliśmy. Melomani tacy jak Ty na pewno czują, że ta muzyka jest autentyczna, oraz że nie obawiamy się zaprezentować tego, co naprawdę mamy do przekazania. Mocno kontrastuje to z brzydką erą, w jakiej obecnie żyjemy. Świat jest teraz brzydszy, niż kiedykolwiek. Zwłaszcza tu w Ameryce mamy w rządzie samych chuliganów, potworów i kryminalistów. Media kłamią, dokonują cenzury poprzez fact-checkers. Damskie produkty higieny osobistej umieszczają w męskich toaletach, niszcząc poczucie męskości. Nasz rząd postradał zmysły. Nasz rząd zatracił swą duszę. Ja ich prowokuję. Stawiam im wyzwanie. Straszę ich, że będą mieć ze mną osobiście do czynienia, jeśli zrobią mi krzywdę. Możesz to poczuć podczas słuchania moich albumów. Rezonuje to z każdym myślącym człowiekiem. Kryminaliści, biurokraci i tyrani kontrolują nas poprzez ustanawianie regulacji, które nie mają najmniejszego sensu. Każdy chce być jak Ted Nugent. Mówię rządowi: "fuck you". Chcą odebrać Amerykanom broń, to niech dupki zaczną ode mnie.

Foto: Brown Photography

Twoje słowa pasują do buntowniczego przekazu muzyki heavy metalowej. Tak. Jestem wolnym człowiekiem. Kto odpowiada za moje życie? Ja odpowiadam. Mieszkasz w Teksasie. Czy mocno tęsknisz za Detroit? Wciąż spędzam sporo czasu w Michigan. Celebruję atmosferę Detroit, w której się wychowałem. Teraz to miasto obróciło się w gówno. Zarówno liberałowie, jak i demokraci zniszczyli wspaniałą etykę pracy, czyli największy powód do naszej dumy i największe nasze osiągnięcie. Zdeptali nasz system wartości: Bóg - rodzina - kraj - wolność. Zdeptali konstytucyjne prawo i porządek. Pamiętaj Sam, że za czasów II Wojny Światowej Detroit słynęło z bycia arsenałem demokracji. Czy istnieje lepsze miejsce na Ziemi niż "arsenał demokracji", żeby się w nim urodzić? Gdzie etyka praca i duch walki dobra ze złem nie daje szans demonicznym siłom? Cóż za dumne, waleczne środowisko to było. Nadal trzymam je głęboko w mym sercu. Nazywam je "Detroit Muscle". Obecnie jest ono żywe i ma się dobrze, ale nie w polityce, a jednie w michigańskich rodzinach. Nie w biurokacji, nie w rządzie, nie w mediach (a przynajmniej nie w ich większej części). Zależy mi na utrwaleniu pozytywnego wizerunku Detroit. Wciąż wiele osób żyje w stary, dobry sposób. Dlatego mój nowy album jest w stu procentach uczciwy i aktualny. Dobry duch Detroit żyje i rezonuje z wieloma tamtejszymi ludźmi. Co więcej, rozprzestrzenia się po całej Ameryce. Marksiści i Demokraci zrujnowali wszystko, czego się tknęli. Mądrzy ludzie zaapelowali: "chwileczkę, musimy wyplenić to dziadostwo, musimy zaaresztować tych gnojów, zwolnić ich ze stanowisk i umieścić w więzieniach". Istnieje w Ameryce konkretny Nugentowy ruch oporu.

Czy Twoim zdaniem Detroit blues i Chicago blues to dwa różne gatunki muzyczne? Nie, wcale. Scenę Detroit od sceny Chicago odróżnia spuścizna Howlin' Wolf, Muddy' ego Wattersa oraz Mose Allison. Natomiast B.B King, Freddie King i Albert King wywodzą się z południowego stanu Mississippi. Podczas rewolucji przemysłowej ściągnęli do Chicago i Detroit, ponieważ tutaj głównie dokonywały się związane z nią zmiany. Ale bluesowy duch niezgody na zastaną rzeczywistość i tak dotyczy całej muzyki, która nas porusza. Little Richard był buntownikiem. Bob Dylan i Chuck Berry byli buntownikami. B.B King, Freddie King oraz Albert King też. Całe Motown również. Scena chicagowska działała niezwykle prężnie. W Detroit działo się w zasadzie tak samo, z tą różnicą, że - nie chciałbym tutaj użyć sformułowania "udoskonalenie" - inicjujący Motown niejaki Berry Gordy zmienił ton występów na twardszy. Melodie, liryki i podstawowe wartości przekazywane w muzyce Detroit były unikalne nie tylko w skali lokalnej, ale w wymiarze ogólnoświatowym. Nigdy później nie zdołano tego nigdzie powtórzyć, z tym że producent Rick Rubin uzyskał podobną jakość basu, podobnie balansował perkusję i równie efektownie ustawiał wokal, kiedy pracował z Johny Cash'em, Red Hot Chili Peppers i innymi. Istna perfekcja. Rick nie udoskonalił stylu Motown, tylko uzyskał lepszą produkcję w poszukiwaniu podobnych walorów dźwiękowych. Bóg wie, że basiści James Jamerson, Bob Babbitt (The Funk Brothers), a także gitarzysta Robert Willie White są muzycznymi bohaterami wszech czasów. Niesamowicie inspirowali nas do tworzenia muzyki podpisanej moim nazwiskiem. Blues był też fundamentem radosnej twórczości Chucka Berry' ego, Little Richarda, Boba Dylana, Jerry Lee Lewisa i Elvisa Presley'a. Cudownie uch-

TED NUGENT

99


wycili oni uduchowienie oraz buntowniczość autentycznej, czarnej muzyki (blues, gospel), bo chociaż ta wynikała z łamiących serce emocji towarzyszących grzechowi niewolnictwa, a więc z niemoralnych i okrutnych realiów ówczesnego świata, to rock'n'rollowcy zaproponowali stawienie jej czoła poprzez ogień i środkowy palec wymierzone w zastany system. Jest to zaraźliwe na całym świecie. Ludzie kochają widzieć, jak ktoś postawi się w obronie wartości, w które szczerze wierzy. Ludzie uwielbiają niszczenie drani trzymających innych w niewoli. Berry Gordy stał na czele zjawiska polegającego na transformacji jakości dźwięku bluesa, a reprezentowana przez niego muzyka Motown do dziś jest uznawana na całym świecie za niedościgły wzorzec oraz wielką inspirację. Słychać to na "Detroit Muscles". Istna dusza człowieczeństwa. I myślę, że każda ceniona przez Ciebie muzyka jest uduchowiona. Wszystkie lubiane przez Ciebie zespoły inspirowały się czarnymi artystami, a dokładnie The Motown Funk Brothers. Gwarantuję, że tak było. Właśnie sobie skojarzyłem, że Lemmy zwykł mawiać: "rock'n'roll save your soul". Jeśli muzyka nie jest uduchowiona, to nazywa się "country music" (śmiech). Jeśli muzyka nie jest uduchowiona, to nazywa się "pop". Nie lubię tego. Przepadam za intensywnością. Taką też muzykę sam zawsze tworzyłem. Nawet w mrocznych latach osiemdziesiątych, moje płyty zawsze cechowały się niewiarygodną jakością dźwięku i kompozycyjnym uduchowieniem. Dlaczego? Ze względu na inspirację Jamesem Brownem i The Motown Funk Brothers. "Soul" jest w związku z tym jednym z najważniejszych słów do opisu lubianej przez nas muzyki. Nawet metalowej. Metallica była tak utalentowana, że tworzyła łomoczącą białą muzykę z duszą. Tak samo Dave Mustai-

ne, jak nazywał się jego zespół? Megadeth. Właśnie. Nie jestem wielkim fanem łomoczącej białej muzyki, ale Megadeth i Metallica mają duszę. Tak samo Red Hot Chili Peppers. Każda dobra muzyka na świecie ma duszę. Nawet Carrie Underwood, którą kojarzą z country lub z popem. A jak nazywała się ta wokalistka śpiewająca "What doesn't kill you, make you stronger"? Przepraszam, ale nie wiem. Nie szkodzi. To wokalistka pop (chodziło chyba o Kelly Clarkson - przyp.red.). Czy kojarzysz taki zespół New Republic? Czy istnieje coś takiego? Nie wiem. Też popowy zespół, ale dobry Boże, z wielką duszą. Widziałem ich ostatnio w TV. To samo mogę powiedzieć o Green Day. Wiesz co, zawsze chciałem poznać Twoją opinię o "Cat Scratch Fever" w wykonaniu Motörhead. Oh, Sam. Jestem uczciwą osobą. Po pierwsze, uwielbiam Lemmy'ego. Kocham Motörhead. Kłaniam się przed nimi i czuję się zaszczycony, że wybrali do skowerowania jedną z moich piosenek. To wspaniale nas łączy. Ale (Ted łapie się za głowę i ciężko wzdycha - przyp. red.) nie tak powinno się to robić (okrutny śmiech). Jeszcze nikt dobrze tego nie zinterpretował. (Ted sięga po gitarę, by zagrać główny fragment "Cat Scratch Fever" prawidłowo przyp. red.). Widzisz grymas na mojej twarzy? Dostałem gęsiej skórki. Oni to grali zbyt sztywno (w oryginalnej wypowiedzi padło określenie "cohesion" - przyp. red.); riff wybrzmiewał u nich zwarcie, a wcale tak nie powinien. Jeśli tak woleli, niech Bóg ich błogosławi. Kocham

Foto: Brown Photography

100

TED NUGENT

wszystkich ludzi na Ziemi, którzy chcieli słuchać tamtej wersji. Lecz gdy ja gram "Cat Scratch Fever", odwołuję się do szkoły Motown. Kiedy The Ramones kowerowalo "Journey To The Center Of The Mind" z repertuaru Amboy Dukes, również brzmieli zbyt sztywno. Jest to jeden z powodów, dlaczego zawsze zależało mi, aby otaczać się najwspanialszymi basistami i perkusistami na świecie. I pamiętam, że Pantera też kowerowała "Cat Scratch Fever". Uwielbiam ich i szanuję, dziękuję im za granie mojej kompozycji, jestem im wdzięczny za uhonorowanie mnie w ten sposób, ale ich wersji brakuje niezbędnego groove'u oraz duszy. Fajnie, jeśli im to odpowiada, ale skoro pytasz, odpowiem: "it's not my cap of tea" ("nie moja filiżanka herbaty", w sensie: nie zagrane w moim stylu, nie zagrane tak jakbym sobie tego życzył - przyp. red.). Nieustannie wypowiadasz się o Ameryce, a czy chciałbyś tym razem powiedzieć coś pozytywnego o Polsce? Po pierwsze, Sam, powiedz wszystkim Polakom, że nie mógłbym być szczęśliwym człowiekiem, gdyby Polska nie istniała. Uwielbiam "gołąbki", "zieleninę" i "pierogi", całą polską kuchnię. Mama moich dzieci, czyli moja pierwsza żona, była w stu procentach Polką. Cała rodzina z jej strony pochodziła z Polski, więc kocham ten kraj. Istnieje w Michigan cała polska społeczność. Chodzę czasami do ich restauracji, bo cenię polską kuchnię i kulturę. Oczywiście, jeśli ktoś z Polski lubi amerykańską muzykę, to chciałbym, żeby wiedział, że uwielbiam miłośników amerykańskiej muzyki. Wywarło na mnie pozytywne wrażenie to, że jak naziści najechali na Polskę, to mnóstwo osób stawiło opór i stanęło do walki. Kocham Polskę, Polaków oraz polską kulturę. Wow, super to od Ciebie usłyszeć. Nie wiedziałeś, że mam powiązania z Polską? Moja żona robiła zabójczą kapustę i gołąbki. Palce lizać. Zawsze jak jadę w trasę koncertową, rozglądam się za polską restauracją. Przy okazji, mięso z jelenia jest najsmaczniejsze pod słońcem. Byłoby wspaniale, gdyby Polacy zastępowali wołowinę, cielęcinę i wieprzowinę dziczyzną. Próbowałem odszukać informację, kiedy kon certowałeś ostatnio w Polsce i nie znalazłem. Zdaje się, że nigdy. Byliśmy w trasie po Europie, ale wielka szkoda, że nie w Polsce. Przepraszam, że tego nie zrobiłem. Nie zamierzam nigdy w przyszłości wsiadać w samolot na tak długi dystans. Nigdy do Polski nie polecę. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby tak daleko lecieć. Ani do Polski, ani do Wielkiej Brytanii, ani do Afryki. Po prostu nie znoszę długich lotów. Po wylądowaniu zamieniam się w zombie. Jestem zapraszany zarówno do Europy, jak i do gorącej Afryki, ale nie dam rady spędzić dwunastu do piętnastu godzin nad chmurami. Każdego lata gram po sześć koncertów tygodniowo (lub więcej) przez okres 6-7 tygodni. Oczywiście, pod warunkiem, że łajdacy z rządu nie stoją na mojej drodze. Chciałbym wystąpić kiedyś w Polsce, ale w tej chwili pod uwagę biorę tylko show w USA, bo tylko tak mogę trzymać się blisko domu. Dbam tutaj o swoje psy. Kocham swoją żonę Shemane, lubię spać we własnym łóżku na swej posiadłości. Przepraszam, ale nie pojawimy się już nigdy w Europie. No, szkoda.


Może chodzi też o to, że w Europie nie możesz mieć przy sobie broni? Nie. Uwierz mi, zawsze miałem w Europie pistolet. Jestem wolnym człowiekiem. Bóg dał mi prawo do bycia uzbrojonym. Nikt na świecie mi tego nie zakaże. Nikt mi nie powie, że nie mogę nosić spluwy. Jestem uzbrojony i wszystkim Polakom rekomenduję to samo (Ted wyjmuje z kieszeni prawdziwy pistolet i pokazuje go prostopadle do kamery - przyp. red.). Mam nóż, pistolet, pasek, kostkę do gitary, portfel, kartę ochraniającą mnie od 39 lat przed organami ścigania. Nikt mi nie powie, że mam się rozbroić. Któż mógłby decydować o tym, czy jestem w stanie obronić samego siebie? Lub też przejąć kontrolę nad możliwością ewentualnej ochrony mojej osoby bądź też zaniechania takiej ochrony w potrzebie? Nikt. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja, kiedy spędzam czas z Prezydentem Donaldem Trumpem. Wtedy zostawiam spluwę w ciężarówce (śmiech). Secret Service czuwa. W każdym razie, niezbędnym warunkiem poczucia wolności jest możliwość uzbrojenia się. Nie mam i nigdy nie miałem broni, a mimo tego czuję się wolnym człowiekiem. A to dlatego, że wpojono Ci błędne przeświadczenie, czym jest wolność. Jeśli drugi człowiek może pozbawić Ciebie broni, to znaczy, że nie jesteś wolny. Fajnie, że takim się czujesz, ale jeśli ktokolwiek kontroluje podejmowane przez Ciebie w życiu decyzje, to wybacz, ale wcale wolnym nie jesteś. Jeśli usłyszysz od kogoś, że będziesz rozbrojony i bezradny w obliczu zbrojnego zagrożenia, to nawet nie wiem, jak to nazwać. Szaleństwo? Jeśli nie chcesz dysponować pistoletem, to jedna sprawa. Ale jeśli nie masz do tego prawa, to zupełnie co innego. To prawo pochodzi od Boga. Oznacza możliwość ochrony życia. Co zrobisz bez broni? Ktoś może zaprotestować, że z powodu dostępu do broni ludzie wzajemnie się zabijają. Wcale, że nie. Tam, gdzie jest najlepszy dostęp do broni w USA, nie słyszy się o żadnych przestępstwach. Ale tam, gdzie Demokraci wypuszczają na wolność morderców, carjackerów (carjacker tym różni się od złodzieja samochodów, że przestępstwo dokonywane jest w obecności i przy wiedzy właściciela przyp. red.), gwałcicieli, seryjnych zabójców i podpalaczy, w rzeczywistości Demokraci wypuszczają diabłów w ludzkiej skórze, którzy kontynuują dokonywanie masakry. Oto prawdziwy powód strzelanin w Ameryce. Sam dostęp do broni tego nie robi. Dzieje się tak, bo nasz system umożliwia odzyskanie wolności osobom skłonnym do nadużywania pistoletów. Jeśli zastrzelisz kogoś niewinnego, to powinieneś albo umrzeć, albo zostać zamknięty w klatce do końca życia. Tymczasem nasz rząd kultywuje, nurtuje, a nawet nagradza brutalne przestępstwa. Sprzyja tym, którzy strzelają, dźgają, gwałcą. A jeśli odpuścisz gwałcicielowi, on zgwałci ponownie. Zabij kurewskiego gwałciciela. Sprawa zamknięta. Czyli opowiadasz się za przywróceniem kary śmierci? Opowiadam się za karą śmierci na miejscu zbrodni. System sądowniczy jest tak skorumpowany, a nasi adwokaci i sędziowie są tak zdeprawowani, że nie można na niego liczyć. Jeśli ktoś mi zagrozi, zginie natychmiast. Widziałeś, co przydarzyło się komikowi Dave Chappelle w zeszłym tygodniu? Został zaatakowany na scenie. Sprawca powinien zostać

Foto: Achelous

Foto: Ted Nugent

zastrzelony. Gdyby ktoś mi tak zrobił, nie zawahałbym się ani przez chwilę. Potraktowałbym go czterema kulami. Ufasz ludziom? Którym przyjaciołom - muzykom ufasz najbardziej? Ufam większości przyjaciołom - Sammy Hagar, Steven Tyler, Joe Perry, Neal Schon, Toby Keith (muzyk country), Wayne Kramer (the MC5), Tom Morello. Niektórzy spośród nich mają inne poglądy polityczne ode mnie, ale z wszystkimi wzajemnie się szanujemy jako indywidualiści i miłośnicy dobrej muzyki. Jammowałem ostatnio z zespołem Bruce'a Springsteena, są wspaniali. Aczkolwiek nie jestem pewien, czy Bruce ufałby mi (śmiech). A ja nie ufam Bruce'owi, ponieważ on schlebia przeciwnikom wolności. Jako zaufanych przyjaciół wymienię również muzyków Lynyrd Skynyrd, zwłaszcza Rickey Medlocke. Mam wielu wspaniałych przyjaciół ze świata muzycznego. Oczywiście Kid Rock, a z młodszego pokolenia byłby to Tim Montana (ta lista nie jest kompletna - przyp. red.). Z drugiej strony, mnóstwo ludzi z przemysłu muzycznego strasznie mnie nienawidzi (gromki śmiech). Uznaję ich za histeryków, bo jeśli ktoś nie lubi moich poglądów, to znaczy, że jest przeklętym skurwysynem. Wszystko, za czym się opowiadam, sprowadza się do zwykłej przyzwoitości i wolności. Nigdy nie zmusiłbym nikogo, żeby np. zaopatrzył się w pistolet, tak samo jak nikt nie może mnie zmusić, abym ja nie miał jednego przy sobie.

Nie uczynię nikogo na siłę abstynentem, ale to oczywiste, że bycie pijanym lub naćpanym nie jest dobre dla najbliższej rodziny. Amerykańskie społeczeństwo jest podzielone. A wiesz, Sam, kto stoi po mojej stronie? Najlepsi ludzie na świecie. Kiedy dzieci zapadają na śmiertelne choroby, wiesz do kogo dzwonią rodzice? Do mnie. Młodzi chłopcy i dziewczęta, którzy dowiadują się, że nie dożyją do siódmego lub ósmego roku życia, często proszą o spełnienie ostatniego marzenia, jakim jest udział w polowaniu z Tedem Nugentem. Czy zdajesz sobie sprawę, w co musisz wierzyć, aby coś takiego w ogóle oczekiwać? Ci wspaniali ludzie mnie uwielbiają. Całe rodziny myślą, że to właśnie ja kwalifikuję się do spełnienia ostatniej przedśmiertnej prośby. Więc wiesz kim ja jestem? Ja jestem dobrym człowiekiem. I wiesz, kto mnie nie lubi? Źli ludzie. Kropka. Sam O'Black

TED NUGENT

101


opisuje, co musieliśmy przeżywać.

Muzycy na emeryturę odchodzą po śmierci Pomimo ponad połowy wieku spędzonego na scenie, Pete Agnew nie chowa gitary do pokrowca, nie wybiera się na żadną emeryturę, ani odpoczynek. Obiecuje, że będzie nam serwował wraz z Nazareth kolejne rock&rollowe kawałki, aż nie zostanie wbity ostatni gwóźdź do jego trumny. Pete to wciąż, młody duszą, pełny inspiracji, prawdziwy hardrockowiec, który ma nam jeszcze coś do zagrania. Jakby ktokolwiek miał wątpliwości, zapraszam do posłuchania "Surviving The Law", które zresztą, jest dla mnie jednym z najlepszych, albumów Nazreth. Muszę przyznać, że mimo wiekowej przepaści i zabójczego szkockiego akcentu, świetnie się dogadywaliśmy, nieustannie żartując. Pete wspomina swoje pierwsze koncerty w Polsce, opowiada też o tym jak to jest, grać ze swoim własnym synem w jednej kapeli, ale i o tym jak układała się współpraca z Rogerem Gloverem z Deep Purple. HMP: Zaczynając, jak się dziś czujesz Pete, wszystko w porządku? Pete Agnew: Tak, jest bardzo dobrze, przygotowujemy się do powrotu na scenę. Za około miesiąc zaczynamy, a w tym roku zagraliśmy tylko kilka koncertów, wszystko przez Covid. Na marzec mieliśmy zaplanowaną trasę po Ukrainie i Rosji, ale z oczywistych przyczyn musieliśmy ją odwołać. Więc teraz się przygotowujemy, mieliśmy całkiem długą przerwę. Od wydania nowego albumu "Surviving The

siebie, naturalny proces. Myślę, że to naprawdę udana pozycja i dobrze sobie radzi. Sam tytuł przyciąga uwagę "Surviving The Law", ma on związek z tym co teraz dzieje się na świecie? Czy może istnieje pewna prawidłowość, którą tak ciężko jest wam zaakceptować? Niedawno mieliśmy całą sprawę związaną z Brexitem i pandemię Covid-19. Po tym jak UK wyszło z Unii Europejskiej, próbowaliśmy zabukować kilka koncertów, bardzo uprzy-

Foto: Nazareth

Law" minęło kilka tygodni, jakie panują nastroje w zespole po tym czasie? Jak odbiór, co o tym myślisz? Naprawdę świetne, płyta bardzo dobrze się przyjęła, dostajemy pozytywne opinie i recenzje, zarówno od fanów jak i prasy muzycznej, to nas bardzo cieszy. Już nie możemy się doczekać, aby zagrać kilka z tych kawałków na żywo dla naszych wielbicieli. Po "Tattooed on My Brain" chcieliśmy po prostu nagrać kolejny album, zresztą tak jak zawsze. Miło spędzaliśmy czas rejestrując "Surviving The Law", chcieliśmy sprawić, aby był on inny niż jego poprzednik. Ten chyba jest nieco cięższy, ale to nie było zamierzone, to wyszło samo z

102

NAZARETH

krzały nam życie nowe prawa związane z tymi dwiema sytuacjami. Cały czas coś się zmieniało, nie można było przewidzieć tego co będzie można robić kolejnego dnia, a czego nie. Dodatkowo, pomijając te obostrzenia, to u nas co roku wprowadza się setki kolejnych ustaw czy praw, które nawet nie zostają wpisane do ksiąg, nie ma ich nigdzie uwiecznionych, a jednak musimy ich przestrzegać, mimo, że nigdzie o nich nie przeczytamy, to jest nienormalne. (śmiech). Zdałem sobie sprawę, że ledwo co to wszystko przeżywamy i pomyślałem, że to nie byłby kiepski tytuł na album. Myślę, że wiele osób się ze mną zgodzi i utożsamia się z tym o czym mówiłem, nawet jeśli chodzi o zwykłe codzienne życie. Tytuł

Osobiście uważam, że to świetny album, pełny prawdziwego hard rocka, ale czy ty pozwoliłbyś sobie na stwierdzenie, że jest to jedna z twoich najlepszych płyt z Nazareth? Zdecydowanie! Dla mnie "Surviving The Law" i "Tattoed on My Brain", znajdują się w towarzystwie najlepszych albumów jakie nagraliśmy. Myślę, że gdyby ta płyta ("Surviving The Law") wyszła, kiedy byliśmy młodzi, jako nasz trzeci album, to byłoby to coś wielkiego, bylibyśmy znacznie wyżej. Teraz to jest dwudziestypiąty krążek, nie zwróci już uwagi takiej ilości osób, jakiej mógłby 40 lat temu. W czasach, kiedy istniały jeszcze sklepy z płytami, "Surviving The Law" byłoby hitem, każdy nam to mówi. Ale zastanów się, czy gdyby Rolling Stones wydaliby teraz swój najlepszy album, to czy ktoś by to zauważył? Wątpię, to już nie te czasy, jesteśmy starzy. (śmiech) Ostatni utwór na "Surviving the Law" zaty tułowany "You Made Me", jest nieco inny niż reszta kawałków, mi przypomina utwory Nazareth z lat 70-tych, te powstałe na samym początku działalności zespołu, jak on się tu znalazł? To zdecydowanie twoja zasługa. Tak, napisałem "You Made Me" podczas pandemii, ale każdy z zespołu komponuje swoje kawałki, to świetni muzycy. Tworzyliśmy ten album podczas lockdownu, i to było dla mnie coś innego, dziwne doświadczenie. Przyzwyczaiłem się do pisania utworów, kiedy jestem w trasie, to daje mi więcej inspiracji, więc musiałem czerpać ją ze wspomnień. W końcu, gdy zaczynaliśmy sesje nagraniowe, miałem naprawdę sporo nowych utworów, ale nie byłem przekonany czy są one na tyle dobre by trafić na płytę. Chłopaki napisali kilka świetnych tracków, ale kiedy usłyszeli "You Made Me", od razu zdecydowali, że chętnie ją zrobią, a ja nie protestowałem, bo chciałem mieć swój utwór, na dwudziestym piątym wydaniu, z racji, że śpiewałem też na naszym debiutanckim krążku. "You Made Me" nigdy nie miała brzmieć, jak reszta kompozycji z krążka, między innym też dla tego zajmuje ostatnią pozycje, podobnie było przy "Tattooed on My Brain" tam album zamykała moja "You Call Me". One są wolniejsze, maja wyprowadzać z albumu, myślę, że "You Made Me", jest świetnym zakończeniem. Kiedy graliśmy ją, w studiu ciągle czegoś nam brakowało, chodziło oczywiście o organy, więc zaprosiliśmy Ronniego, który odszedł od zespołu około 20 lat temu, aby dograł te partie. Świetnie się bawiliśmy nagrywając ten kawałek. Nazareth zawsze szuka, zróżnicowania, ludzie nazywają nas zespołem heavy metalowym, ale my nigdy nie byliśmy taką grupą, (śmiech) oczywiście nagraliśmy kilka heavy metalowych utworów, ale to tyle, zawsze robiliśmy coś innego i różnorodnego, to lubiliśmy i to nas napędzało, dlatego nagraliśmy dwadzieścia pięć albumów. Zanudziłoby mnie pisanie w kółko tego samego. Tą rozpiętość, zapewnia nam fakt, że każdy w zespole, tworzy własne utwory we własnym stylu i myślę, że to jest coś dobrego, nigdy nie wiemy jaki będzie kolejny album, zobaczymy co się stanie. Jesteś na scenie rockowej od jej narodzin, przeżyłeś erę klasycznego rocka, glamu lat 80-tych i dominacje grunge w latach 90, którą z tych epok wspominasz najcieplej?


Zdecydowanie lata 70-te, to była nasza dekada, to były lata, w których późniejsze legendy, dopiero wchodziły na scenę, albo celebrowały lata swojej świetności. To był bardzo ekscytujący i niesamowity czas, szalona i dzika dekada, to był idealny okres, aby być w zespole rockowym, możesz mi wierzyć na słowo. (śmiech) Jeśli chodzi o lata 80-te, to było dla nas trochę wolniej, szczególnie druga ich połowa, nagraliśmy wtedy tylko pięć płyt. W latach 90-tych, kiedy wschodnia Europa, stała się wolna, otworzyła się dla nas połowa świata, którego nigdy nie mogliśmy zwiedzić, nigdy tam nie graliśmy, to mocno wpłynęło właśnie na zespoły z lat 70-tych, bo fani i muzycy w końcu mogli się spotkać, to było coś pięknego i dalej jest, cała tak ekscytacja wtedy powróciła. A od 2000 roku, czas już płynie zbyt szybko Szymon, za szybko. (śmiech) Spodziewałbyś się kiedyś, że będziesz grał w swoim zespole ze swoim synem, zapewne jest to spełnienie marzeń, opowiedz o tym. Prawda jest taka, że każdy z moich pięciu synów jest muzykiem, Lee jest po prostu najstarszy, Steve jest świetnym wokalistą i gitarzystą, Chris jest bardzo dobrym basistą, poza tym ta trójką tworzy zespół After The Last Words, grają razem od dzieciaka. Kiedy tylko wracałem z trasy, to dużo jamowaliśmy z Lee wtedy miał może z 11 lat, więc w zasadzie gram z nim od 40 lat, (śmiech) a w Nazareth ponad dwadzieścia. Raczej nigdy nie spodziewałem się, że dołączy do Nazareth, ale nigdy nie wiesz co czai się z rogiem, świetnie nam się razem pracuje, jest fenomenalnym perkusistą. Od ich nastoletnich lat uwielbiałem z nimi grać, często zabierałem ich na koncerty. Dodatkowo, jak jest rodzinna impreza, to nie musimy zapraszać zespołu, (śmiech) mój najmłodszy syn gra na klawiszach, więc jest cały skład. To może czas na wspólny rodzinny projekt? (śmiech) W przypadku solowego albumu miałbym swoich muzyków sesyjnych, może kiedyś powstanie rodzinny album. Wydajecie muzykę konsekwentnie od ponad 50 lat, pomijając dziesięcioletnią przerwę po "Boogaloo", jak udawało wam się utrzymać wszystko razem? Skąd czerpaliście zapał i motywacje? Sam nie wiem, gdy byliśmy młodzi, zapewne żaden z nas nie podejrzewał, że będzie to trwało tak długo, z biegiem lat, zdajesz sobie sprawę, ile razem przeszliśmy i nie widzisz, żeby miałoby to się kończyć. To jest to czym się zajmuje, muzyka to mój zawód, zdecydowanie przyjemny i odwzajemniający, jestem wdzięczny, że mogę to robić i się z tego utrzymywać. Wszyscy od zawsze uwielbialiśmy grać na żywo, cały czas nagrywaliśmy nowe utwory i nie robiliśmy tego z przyzwyczajenia. Lubimy myśleć, że wciąż jesteśmy kreatywni. I właśnie to w połączeniu z kolejnymi nowymi wydaniami, podtrzymywało w nas ten płomień i utrzymywało zapał. Nawet nie wiesz jaka to jest dla nas przyjemność, ten dwudziesty piąty album, szczególnie dla mnie. Zadaje sobie pytanie, czy on jest wystarczająco dobry na numer 25? Zdecydowanie tak i jestem z niego bardzo dumny. Roger Glover, pomógł wam przy produkcji "Razamanaz", mógłbyś opowiedzieć o tym jak wyglądała wtedy wspólna praca?

Roger był niesamowity, to on pokazał nam jak naprawdę porządnie nagrywać. Z pierwszymi albumami mieliśmy przeczucie, że nie robimy ich do końca dobrze. Z Rogerem w studiu panowała dobra dyscyplina, pomijając, że jest świetnym muzykiem, to bardzo dobrze znał się na samym procesie nagrywania, wiedział, jak produkować dobre albumy. W Deep Purple bardzo angażował się w produkcje. Świetnie radził sobie z aranżowaniem muzyki, nigdy nie mówił co mamy zagrać, ale pomagał w budowaniu struktury utworów, wiele się o tym od niego nauczyliśmy, napędzał nas. Zrobił z nami trzy płyty i gdyby nie miał swoich obowiązków, z chęcią zatrzymałbym go na kolejne trzy. (śmiech) Był też świetnym gościem i przyjacielem, dodatkowo to po prostu kolejny muzyk, więc z Rogerem łatwiej było nam odnaleźć wspólny język i się zrozumieć. Obecnie pracujemy z pewnym realizatorem ze Szwecji i działa z nami od pięciu płyt, jest naprawdę dobrym muzykiem, dobrze nas słyszy, od razu wie o co nam chodzi, co próbujemy osiągnąć, tak samo było z Rogerem. Myślałeś kiedyś o emeryturze? Za każdym razem, kiedy musze przechodzić przez odprawę, na lotnisku (śmiech), myślę, "jebać to, już więcej sobie tego nie zrobię". Ale potem wychodzisz na scenę i zmieniasz zdanie. Tak jest (śmiech), ale zastanawiam się, "co innego bym robił?". Prawdę mówiąc, zazwyczaj lubiłem nawet tą część podróżowania, ale teraz to już żadna przyjemność, bardziej koszmar i tortury (śmiech), tylko to byłaby wstanie mnie obecnie spowolnić czy zatrzymać. Mimo to cały czas z chęcią wyczekuje kolejnych okazji, aby zagrać na żywo. Na cały rok mamy już zabukowane koncerty w wielu odległych miejscach i myślę sobie "Oh god, here we go again" (śmiech), ale jak już przetrwam tą podróż i wyjdę na scenę, to wiem, że będzie dobrze, cieszę się, że będę mógł pospacerować po ulicach tych wszystkich miast, które odwiedzę. Mam duże szczęście, że mam taką prace która pozwala mi zobaczyć różne ciekawe miejsca, ale gdyby tylko pozbyć się tego procesu dostawania się do tych miejsc (śmiech). Myślę, że nie odejdę na emeryturę, nie widzę tego, poza tym, uważam, że prawdziwi muzycy nigdy nie odchodzą na emeryturę, my umieramy, ale nie odwieszamy instrumentów. Spójrz na Eltona Johna, jego pożegnalna trasa trwa już trzy lata (śmiech). Gdy ja zdecyduje się taką zrobić będzie trwać 15 lat (śmiech), pożegnalna trasa zakończy się moją śmiercią. (śmiech) Zagraliście tez wiele koncertów w kilku różnych polskich miastach, jak je wspominacie? Świetnie, kochamy grać w Polsce, do dziś pamiętam pierwszą datę w Polsce, to było na początku lat 80-tych, przyszło wtedy bardzo dużo ludzi, graliśmy na tej trasie z siedem koncertów w osiem dni, supportował nas wtedy bardzo popularny polski zespół, ich lider często bywał w więzieniach (TSA), oni byli niesamowici. Wiele się od tamtych czasów zmieniło, ale to było bardzo ekscytujące, to była nasza pierwsza wizyta we wschodniej Europie. Na tej trasie, ekipa, która zajmowała się nagłośnieniem i dźwiękiem, była z polski, i oni byli naprawdę grupą szalonych gości (śmiech), to było coś innego. Jedyny problem

jaki mam, to z wypowiadaniem nazw miast. (śmiech) Partnerka Lee, pochodzi z Polski, jest z Łodzi, więc jak ostatnio tam graliśmy to przyszła jej rodzina, także jesteśmy blisko związani z wami i zawsze dobrze nam się u was grało, pracujemy teraz nad tym, żeby zagrać u was ponownie, jak nie w tym to na pewno w przyszłym roku. Wiem, że pierwotnie byłeś gitarzystą, wciąż często chwytasz za gitarę? Żałujesz czasem, że zacząłeś grać na basie? Ja nigdy nie byłem basistą i wciąż, nie myślę o sobie jako o basiście. Oryginalnie byłem gitarzystą rytmiczny i wokalistą zespołu, który później stał się Nazareth. Zacząłem grać na basie tylko dlatego, że w roku 1969, musieliśmy pozbyć się ówczesnego basisty, który nigdy nie docierał na próby na czas. Szukaliśmy jakiegoś zastępstwa, ale nie mogliśmy trafić na kogoś odpowiedniego, więc chłopaki zwrócili się do mnie i powiedzieli: "może ty zagrasz na basie", nie byłem na początku przekonany co do tego pomysłu, ale wciąż powtarzali: "dawaj to tylko cztery struny, dasz radę", więc się zgodziłem i tak zacząłem zupełnie przypadkiem grać na basie. Ale gdy siadam w trasie czy w domu, to nigdy na nim nie gram, teraz właśnie patrzę na ten jeden jedyny bas, który mam, a obok wisi siedem gitar (śmiech). Zdecydowanie wolę grać na gitarze, często klasycznej, mam takich kilka. Większość piosenek, które tworzę, są pisane na gitarze. Co jest zabawne, gdy gram na basie to używam kostki, a gdy na gitarze to zazwyczaj używam palców, a nie na odwrót. Gdy zaczynałem grać na basie, były to dla mnie po prostu pierwsze cztery struny od gitary i chyba dalej gram na basie jakbym grał na gitarze rytmicznej. Mógłbyś powiedzieć kilka słów do naszych czytelników? Bardzo się cieszę, że mogę udzielać tego wywiadu, cieszę się, że czytelnicy Hevay Metal Pages, będą mogli przeczytać te strony. Trzymajcie rękę na pulsie, bo mam nadzieję, że niedługo was odwiedzimy i mam nadzieję, że na kolejnym koncercie Nazareth zobaczymy was tak dużo jak tylko się da. No i zobaczymy co da się zrobić w sprawie heavy metalowych kawałków. (śmiech) Szymon Tryk

NAZARETH

103


Heavy Metal - owszem, ale coś innego też Spotkanie z Grahamem Bonnetem ustaliliśmy na 17 maja 2022, czyli cztery dni po premierze "Day Out In Nowhere". Niestety, nasz rozmówca nie pojawił się. W ciągu kolejnego tygodnia nie był on też aktywny w mediach społecznościowych. Powoli zaczęliśmy się obawiać, że do wywiadu w ogóle nie dojdzie. Na szczęście równy miesiąc później udało nam się połączyć za pośrednictwem aplikacji Zoom. Po drugiej stronie siedziała Beth-Ami Heavenstone. Przywitaliśmy się, a następnie na jej fotelu usiadł Graham Bonnet. Robi mi się przykro na myśl o tym momencie, ponieważ dzień później, a jednocześnie dzień przed brytyjskim Dniem Ojca, do publicznej wiadomości została podana śmierć jej ojca - odszedł on rankiem o godzinie 8:30. W komunikacie medialnym, Beth-Ami opisała to przeżycie jako "out of body experience". HMP: Jak mija Twój dzień? Graham Bonnet: Jest jeszcze bardzo wcześnie. Dzień na dobre nie zdążył się jeszcze rozkręcić (w Polsce była godzina 21, na Islandii 19, w Kalifornii prawdopodobnie 12 przyp. red.). Wybieramy się później na próbę zespołu, ponieważ szykujemy się na kilka koncertów. Od ilu lat mieszkasz w Kalifornii? Graham Bonnet: Pytasz o liczbę lat? Mieszkam tu od 1979 roku. Ale jak słychać, wciąż mam brytyjski akcent (śmiech). Moje dzieci są Kalifornijczykami, mówią z kompletnie innym akcentem. Wow, to ponad 40 lat. W zeszłym tygodniu

bratanice i bratanków. Moi rodzice, a także mój brat, już nie żyją. Straciłem wiele osób w rodzinie. Cały czas mieszkają tam dzieci mojego brata oraz wielu moich szkolnych przyjaciół. Nieszczególnie tęsknię za Wielką Brytanią, dlatego że przeniosłem się do Kalifonii w konkretnym celu - pracuję przecież w przemyśle muzycznym, a tu miałem lepsze perspektywy. Wkrótce dołączyłem do Rainbow. Ritchie Blackmore mieszkał wówczas na "Wschodnim Wybrzeżu", nieopodal Nowego Jorku. Do dziś aktywnie muzykujesz. Ostatnio śpiewasz z zespołem Graham Bonnet Band. Czy uważasz piątek trzynastego za swój szczęśliwy dzień, skoro obie ostatnie płyty

Foto: Graham Bonnet Band

Królowa Wielkiej Brytanii, Elżbieta II, obchodziła platynowy, a więc siedemdziesiąty jubileusz. Czy odczuwałeś przy tej okazji tęsknotę za Wyspami? Graham Bonnet: Nie, ponieważ prawie każdego roku bywamy w Anglii. Lecimy tam za 34 tygodnie (ich lipcowe koncerty w Wolverhamtpon, Ebbw Vale, Londynie i w Manchesterze supportuje formacja Beth Blade and the Beautiful Disasters - przyp. red.). Zobaczymy się z moją tamtejszą rodziną, mam tam

104

GRAHAM BONNET BAND

"Meanwhile, Back In The Garage" oraz "Day Out In Nowhere" ukazały się właśnie w piątek trzynastego? Graham Bonnet: (śmiech) Oh, nie planowałem tego. Wyszło tak przez przypadek. Graham Bonnet Band powstał oficjalnie w 2015 roku, ale działalność tej formacji wcale nie stanowi całej Twojej solowej działalnoś ci. Znacznie wcześniej pojawiło się kilka innych płyt firmowanych Twoim nazwiskiem,

a ponadto w latach 1967-1968 istniał Graham Bonnet Set. Uważasz Graham Bonnet Band za kontynuację Twojej solowej kariery, czy to kompletnie nowy rozdział w Twoim życiu? Graham Bonnet: Graham Bonnet Set był bardzo, ale to bardzo dawno temu, gdy mieszkałem jeszcze w Anglii. Nie osiągnąłem nic specjalnego z tym projektem. W 1968 roku mój kuzyn Trevor Gordon został wybrany przez londyńską kapelę Bee Gees, aby wraz z nimi nagrywał. Napisali oni wspólnie kilka utworów. Do tej pory Trevor był gitarzystą w Australii. Bee Gees pierwsi przenieśli się z Australii do Londynu, a Trevor zrobił to nieco później. Po jego przybyciu, ja i Trevor założyliśmy w Londynie The Marbles. Występowaliśmy trochę, wśród publiczności jednego z takich występów pojawił się były manager Bee Gees, zobaczył nas w akcji, a następnie dał Trevorowi numer telefonu do Maurice Gibb. Ostatecznie i ja dołączyłem do Bee Gees w 1968 roku. Trevor dał im znać, że śpiewam i poprosił ich o spotkanie ze mną. Maurice Gibb napisała wówczas utwór "Only One Woman", który w wykonaniu The Marbles stał się przebojem na całym świecie, za wyjątkiem Ameryki Północnej. Słuchano tego w Australii, w Wielkiej Brytanii, w Europie, ale nie w USA. Nigdy piosenka "Only One Woman" nie została oficjalnie wydana w Stanach - bardzo szkoda. Tak rozpoczęła się moja profesjonalna przygoda z muzyką. Natomiast to, co robię obecnie, można uznać za kontynuację Rainbow, MSG. Brzmię teraz znacznie bardziej współcześnie. Dawniej nie pisałem swoich utworów, jak już wspomniałem to Maurice Gibb stworzyła dla mnie "Only One Woman". Dziś piszę muzykę wraz z gitarzystą Conrado Pesinato i z moją dziewczyną, basistką BethAmi Heavenstone. W tym sensie uważam, że Graham Bonnet Band stanowi nowy rozdział. Wielu ludzi pyta mnie, o czym są moje liryki, lubią historie przedstawione przeze mnie w tekstach kawałków z LP "Day Out In Nowhere". Czuję się z tego dumny. "Day Out In Nowhere" to jeden z najlepszych albumów wydanych jako Graham Bonnet Band (jeden z trzech najlepszych, bo wyszły trzy - przyp. red.). Z pewnością Beth-Ami wywarła na Twoją twórczość znaczny wpływ. Jednak w momencie, gdy po raz pierwszy skontaktowałeś się z nią poprzez portal LinkedIn, myślała ona, że jesteś raczej producentem muzy cznym niż wokalistą. Graham Bonnet: (śmiech) Nie wiem. Może tak myślała, ale nawet jeśli, to szybko dowiedziała się, że śpiewam. Beth-Ami planowała zagrać na basie ze swoim kobiecym zespołem w lokalnym klubie w Los Angeles i zapytała, czy chciałbym wpaść na tą imprezę. Potwierdziłem zaproszenie. Dopiero później odkryła, czym właściwie zajmowałem się przez te wszystkie lata. Nie znała mnie wcześniej osobiście, więc nie zdziwiłbym się, gdyby przed swoim występem uważała mnie za producenta. Gdy one skończyły grać, złożyłem jej propozycję, żeby grała na basie ze mną. Reszta jest historią. Oczywiście, teraz doskonale się znamy. Beth-Ami oglądała wszystkie moje wideoklipy oraz wywiady, począwszy od 1968 roku. Podobno nowy zespół chciałeś nazwać "Bonnet"? Jak bardzo ważne jest dla Ciebie


Foto: Graham Bonnet Band

używanie słów typu: "set", "band", by zaznaczyć, że to jest regularny zespół, a nie solowa twórczość? Graham Bonnet: Szczerze, nie wiedziałem, jak to nazwać. Zawsze czułem się niezręcznie i dziwnie, gdy w danej chwili byłem jedyną osobą w moim otoczeniu tworzącą muzykę. Jak dla mnie, zespół mógłby nazywać się kompletnie inaczej, ale Beth-Ami oraz pozostali zadecydowali, że szyld Graham Bonnet Band najlepiej pasuje. Jedna osoba zaproponowała "Bonnet", ale brzmiałoby to jak "Beret", więc nie mogliśmy wybrać tej nazwy (śmiech). Gdy śpiewałem w Rainbow, ludzie na ogół nie wiedzieli, kim jest Graham Bonnet. Zorientowali się dopiero, gdy odszedłem z Rainbow i nagrałem solową płytę. Obecnie zależy mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, by pamiętano moje imię. W którym aspekcie bycia wokalistą czujesz, że dominujesz nad pozostałymi zaangażowanymi osobami? Graham Bonnet: Zazwyczaj, jeśli wokalista nie jest liderem zespołu, na czele formacji stoi gitarzysta. Zawsze piszę melodie oraz wszystkie teksty utworów. Czasami zdarza mi się stworzyć fragmenty partii gitarowych, chociaż te zazwyczaj wychodzę spod rąk gitarzystów. Myślę, że wokaliści i gitarzyści są główną atrakcją każdego zespołu. W początkowym okresie istnienia Alcatrazz, na scenie dominował Yngwie Malmsteen - miał zaledwie osiemnaście lub dziewiętnaście lat, a już stanowił potężną siłę, z którą wszyscy musieli się liczyć. Czasami całe show należało do niego, nieraz zdarzało mu się przejmować całkowitą kontrolę nad sceną. Ale cóż, czasy się zmieniają i w sumie cieszę się, jak wszystko się potoczyło. Na okładce "Day Out In Nowhere" masz przy sobie gitarę, a nie mikrofon. Graham Bonnet: (śmiech) Zawsze śpiewam, ale czasami gram też na gitarze. Niekiedy można mnie zobaczyć na scenie z gitarą. Akurat ten stary model, który widzisz na okładce, posłużył mi do napisania niektórych utworów z wielu wcześniejszych albumów. Mam ten instrument od około 1958, a może od 1962 roku. Jest wspaniały. Nikt na nim już nie gra, ale dawniej zwykło grać się na tak wyglądających gitarach muzykę taneczną oraz jazz.

Sporo na nim skomponowałem i uważam go za mój ulubiony instrument, dlatego umieściłem go na okładce. O co dokładnie chodzi w podążaniu niezależną życiową ścieżką, o której śpiewasz w nowym utworze "Twelve Steps To Heaven"? Graham Bonnet: Chodzi o Anonimowych Alkoholików (AA). Od wielu lat jestem niepijącym alkoholikiem. Trzeci spośród tzw. "Dwunastu Kroków AA" mówi: "Podjęliśmy decyzję, aby powierzyć naszą wolę i nasze życie opiece Boga, tak jak Go rozumieliśmy". Nie rozumiem tej instrukcji. Nie wierzę w Boga w żadnej postaci, nie mam nic wspólnego z żadną religią. Trzeci krok AA nie ma dla mnie sensu. Liryki w "Twelve Steps To Heaven" napisałem z perspektywy innej osoby, która zaleca, żebym przeczytał na ten temat książkę. Ale ja i tak tego nie zrozumiem. Nie chcę nigdy więcej przechodzić przez dwanaście kroków AA, bo doprowadzają mnie one do szaleństwa. Uważam, że sam potrafię sobie poradzić z uzależnieniem. Osoba prowadząca mój kurs powiedziała, że tylko tak mi się wydaje, bo w rzeczywistości nie jestem w stanie sam wygrać z uzależnieniem. Wielu ludzi faktycznie nie potrafi - Anonimowi Alkoholicy potrzebują wsparcia oraz dodatkowych wyjaśnień. Natomiast ja nie chcę o tym słyszeć. Uczęszczam tylko na te spotkania AA, podczas których nie mówi się o Bogu. W porządku. Jaką rolę pełni amerykańska flaga w wideoklipie do utworu "Uncle John"? Zapoznałem się z (anty-pedofilskim) przesłaniem jego liryków, ale chciałbym zapytać dokładnie o tą flagę. Skąd ona tam się wzięła i jaką pełni funkcję? Graham Bonnet: Nie wiem. To nie był mój wybór. Osobiście, wolałbym tam widzieć brytyjską flagę - tzw. "Union Jack". Podczas pracy nad wideoklipem do "Uncle John" skoncentrowałem się wyłącznie na własnej roli. Wszyscy widzieli flagę, ktoś mi ją wskazał, ale nie przejmowałem się tym. To tylko flaga, nic nie oznacza w kontekście utworu. Akcja video dzieje się w szkole, a Amerykanie zwykli umieszczać amerykańskie flagi w salach lekcyjnych. Czy tak samo jest w Anglii? Graham Bonnet: W Anglii nie, nigdy nie

Graham Bonnet urodził się 23 grudnia 1947 roku w niewielkim angielskim miasteczku portowym Skegness (Lincolnshire). Zaczął śpiewać już jako kilkuletni chłopiec, zawodząc do radiowych oper, a jakiś czas później prezentując rodzinie również swe żywiołowe interpretacje rhythm'n'bluesowych standardów Little Richarda i Buddy'ego Holley'a. Powszechnie rozpoznawalnym wokalistą stał się w 1968 roku, gdy wylansował popowy hit swego pokolenia pt. "Only One Woman" (duet The Marbles). W kolejnej dekadzie zastąpił Ronniego Jamesa Dio, nagrywając czwarty album "Down To Earth" (1979) dowodzonego przez Ritchie' go Blackmore'a kultowego zespołu Rainbow. W ciągu swej ponad pięćdziesięcioletniej kariery wydał kilkadziesiąt zróżnicowanych stylistycznie płyt, śpie-wając do muzyki granej przez wielu gita-rowych wirtuozów, takich jak Yngwie Malmsteen, Steve Vai, Michael Schenker, Chris Impellitteri, Jeff Loomis. Dorastając na rhthm'n'bluesie i rock'n'rollu końcówki lat pięćdziesiątych, zachował typowy dla tamtej epoki elegancki image. Nawet podczas późniejszych heavy meta-lowych gigów zwykł występować w szyko-wnych garniturach, ze starannie przystrzyżonymi włosami, pod krawatem. A koncertował sporo po całym świecie. Co ciekawe, mimo, że większość życia spędził albo w trasie albo w Kalifornii, największą estymą cieszy się w Japonii. Prawdopodo-bnie najbardziej rozpoznawalnym zespołem Grahama Bonneta jest Alcatrazz (patrz wywiad Igora Waniurskiego na str. 52, HMP 77), przy czym ostatnio za mikrofon chwycił tam Doogie White (wywiad z tym drugim wokalistą, również przeprowadzony przez Igora Waniurskiego, odnajdujemy na str. 54 w HMP 82), podczas gdy Graham od niedawna pracuje z Jeffem Loomisem nad własną kontynuacją owej formacji. W okolicach 2015 roku bohater niniejszego wywiadu poznał leworęczną basistkę i swą obecną partnerkę Beth-Ami Heavenstone, wcześniej przez ponad 20 lat udzielającą się w zespole Hardly Dangerous. Skompletował wraz z nią nowy zespół Graham Bonnet Band, z którym wydał już trzy, całkiem współcześnie brzmiące, utrzymane w stylistyce hard'n'heavy, albumy studyjne: "The Book" (2016, recenzja Wojciecha Chamryka z oceną 5/6 na str. 152 w HMP 65), "Meanwhile, Back In The Garage" (2018, recenzja Wojciecha Chamryka z oceną 6/6 na str. 146 w HMP 70) oraz najnowszy "Day Out In Now-here" (2022).

GRAHAM BONNET BAND

105


wywiesza się tutaj żadnych flag. Owszem, czujemy dumę z bycia Anglikami, ale nie potrzebujemy ciągle przypominać sobie, gdzie jesteśmy ani skąd pochodzimy. Odwrotnie w Ameryce, tu każdy przeprowadził się z innego zakątka świata. Nikt nie jest prawdziwym Amerykaninem. Ten z Włoch, tamten z Niemiec, bla-bla-bla, skądkolwiek. Dlatego flagę USA można tu zobaczyć dosłownie wszędzie. Rozumiem to i akceptuję. Ale w Anglii nie wiem, czemu miałoby to służyć - wszyscy mieszkańcy Anglii są Anglikami (śmiech). No, prawie (prywatny punkt widzenia Grahama Bonneta - przyp. red.). Spróbuję podpytać Ciebie teraz o bardziej wrażliwy temat. Gentleman Doogie White, w niedawnym wywiadzie dla naszego czasopisma powiedział, że poznał Ciebie za sprawą klawiszowca Deep Purple, Dona Aireya i przyjaźnicie się od prawie dwudzie-

wiem dokładnie, kiedy. Jeff Loomis jest teraz na trasie koncertowej. Ja komponuję we własnym domu, a on przysyła mi do domu ścieżki gitar. Uważam to za "własną wersję Alcatrazz", chociaż faktycznie "oficjalny Alcatrazz" i tak jest, był i zawsze będzie mój zespół, bo to ja go założyłem dawno temu. Nigdy Alcatrazz z innym wokalistą i z innym składem kompozytorskim nie zabrzmi tak jak prawdziwy Alcatrazz. To trochę tak, jakby ktoś inny zaczął teraz śpiewać w zespole Dio z zachowaniem dotychczasowej nazwy formacji (śmiech). Głupawka! Jak wspominasz Ronniego? Graham Bonnet: Bardzo pozytywny człowiek. On opuścił Rainbow, ja przyszedłem na jego miejsce - czułem się bardzo wdzięczny za tą możliwość. Zakumplowaliśmy się, ale nigdy nie zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Widzieliśmy się tylko raz na czas. Ze wzajemnością

technicznym Mario Lanza nie ma sobie równych. Gdy w TV puszczają filmy z jego udziałem, nie mogę ich przegapić, a wręcz koniecznie muszę je zobaczyć ponownie, bo są niesamowite. Nigdy nie mógłbym zostać drugim Mario Lanza. To najwspanialszy śpiewak wszech czasów. Wydaje się jednak, że zawsze wolisz śpiewać własne utwory, a nie covery. Graham Bonnet: E tam, covery również wykonywałem. Powiem więcej - długo nie myślałem o sobie jako o kompozytorze. Nawet, jeśli inni zachęcali mnie i chwalili, nie czułem, że wychodzi mi to wystarczająco dobrze. Dopiero po zobaczeniu, jak pisze się ciężkie rockowe numery w Rainbow, uświadomiłem sobie, że mogę tworzyć własne. Ale zanim do tego doszło, rozglądałem się, kto inny mógłby coś dla mnie napisać. Wciąż uwielbiam śpiewać np. "Will You Still Love Me Tomorrow" (The Shireless, 1960). Widziałem dziś stronę internetową graham bonnetband.com. Niewiele na niej o muzyce, dominują tam kwestie związane z rodzi cielstwem, ogrodem, jedzeniem i winem. Czy to Twoje główne pozamuzyczne hobby? Graham Bonnet: Nie ma to ze mną nic wspólnego. Nie wiem, o czym mówisz. Ktoś chyba żarty sobie struga. Beth-Ami Heavenstone: Ojej, naprawdę? Musimy to później zweryfikować (śmiech). Ale istnieje takie wino Bonnet. Graham Bonnet: W Internecie bywają pozerzy, podszywających się pod innych. Wydaje Ci się, że mówisz do kogoś, a ta osoba okazuje się kimś całkowicie innym. Działa mi to na nerwy. Równie dobrze Ty mógłbyś założyć stronę i powiedzieć: "Tu Elvis Presley, wcale nie umarłem, oto moja strona internetowa". (śmiech)

Foto: Graham Bonnet Band

stu lat. Uznał Ciebie za świetnego wokalistę, porównał Twój styl pod względem unikalności od Ozzy'ego Osbourne'a, Roberta Plant'a i Freddy'ego Mercury'ego. A co Ty chciałbyś dobrego powiedzieć o Doogie'm? Graham Bonnet: Nic (śmiech). Nie mam nic o nim do powiedzenia. Naprawdę nic. On nie jest moim przyjacielem. Ale przyjaźniliście się dawniej? Graham Bonnet: Tylko on tak mówi (śmiech). On jest... Nie mam nic do powiedzenia na jego temat. Chciałem zadać jeszcze jedno pytanie o Doogie'go, ale skoro tak, przejdźmy do innego wątku. Graham Bonnet: Tak, proszę. Jeff Loomis napisał utwór "Jester" z Twojej nowej płyty. Czy pracujecie obecnie wspól nie nad nowym wcieleniem Alcatrazz? Graham Bonnet: Napisaliśmy wspólnie sześć utworów. Zamierzamy nazwać projekt Graham Bonnet's Alcatrazz, zamiast po prostu Alcatrazz - tak prawdopodobnie się stanie. Nie rozpoczęliśmy jeszcze konkretnych prac nad albumem, ale przyjdzie na to czas, ino nie

106

GRAHAM BONNET BAND

jeden z nas lubił, jak drugi śpiewa. Jego żona została naszą managerką i dobrze dbała o nasze sprawy. Skoro wspominamy już innych, powiedz proszę, czy nadal Mario Lanza jest Twoim ulubionym wokalistą? Graham Bonnet: Tak. Podejrzewam, że nazwałbyś go śpiewakiem operowym, ale pamiętam jego głos z reklam oraz filmów. Gdy opera wyszła z mody, Mario Lanza przestawił się na śpiewanie pop. Nigdy nie cieszył się powszechnym uznaniem, na jakie zasługiwał. Śpiewał fantastycznie, dysponował wspaniałym zakresem głosu, wszystko było w nim super. Za każdym razem, gdy w dzieciństwie słyszałem go w radiu, przyłączałem się do śpiewania (śmiech). Moi rodzice śmiali się (Graham imituje operowy tembr - przyp. red.). Cieszyli się, że próbuję, więc starałem się sprawić im radość. Już w wieku siedmiu lat miałem doniosły głos. Mario Lanza inspirował mnie, zresztą inni operowi wokaliści też, dlatego że w latach pięćdziesiątych rock'n'roll nie dominował jeszcze w radiu. Zmieniło się to jakoś na przełomie roku 1958/1959. Dopiero wtedy na popularności zyskali Little Richard, Buddy Holly, itp. Oni też należą do moich idoli, ale pod względem

Wymówiłeś słowo "imposter" (pozer), a "Imposter" to przecież jeden z Twoich nowych utworów. Graham Bonnet: O, tak. Dotyczy on mnie spoglądającego w lustro. Nie mogę widzieć w lustrze siebie, bo w rzeczywistości wyglądam znacznie starzej. To lustro skłania mnie do pozowania. Tematem przewodnim utworu jest starość i starzenie się. Siwieję, dostaję coraz to więcej zmarszczek, itd. Odnoszę się do faktu, że mam 74 lata, wkrótce przekroczę siedemdziesiątkę piątkę. To nie ma znaczenia, jaki kto stary, naprawdę. Ale wielu heavy rockowych muzyków farbuje włosy na czarno lub nosi perukę. Nie oszuka się natury. To widać, gdy ktoś się farbuje. Prawdziwe włosy nie mogą być aż tak sztywne jak peruka. (śmiech) Głupota. Osobiście, nigdy nie afiszowałem się z długimi piórami, łańcuchami ani czymkolwiek w tym rodzaju. Moim zdaniem, dobrze jest przyznać, że w pewnym wieku traci się włosy. Tak już jest. Człowiek siwieje, dostaje zmarszczek. Śpiewam o tym w "Imposter". W słowniku języka angielskiego można odnaleźć też taki termin jak "imposter syn drom", szczególnie w odniesieniu do infor matyków, którzy postrzegają się za ekspertów, ale czują się niekomfortowo w obliczu natłoku nowych technologii. Analogicznie, Ty kiedyś wkroczyłeś w świat ciężkiego rocka, mimo że czułeś się bliżej rhythm'n' bluesa. Graham Bonnet: Aczkolwiek lubię każdą dobrą muzykę, bez ograniczania się do okre-


ślonych gatunków. Niektóre heavy metalowe zespoły mi nie odpowiadają. Pamiętam, że do własnych nagrań Rainbow przekonałem się dopiero po pewnym czasie, ale obecnie uwielbiam je. Stwierdzenie, że nie lubię własnej muzyki, jest durne. Gdyby tak było, śpiewałbym obecnie coś kompletnie innego. Nadano mi etykietkę "heavy rockowego wokalisty", ale utożsamiam się tylko z tym trzecim słowem. Jestem wokalistą. Zabieram swój głos w różne rejony, które pasują do szeroko pojętego gatunku "heavy rock". Cieszę się, że poszedłem w tym kierunku, ponieważ kiedyś nie rozumiałem tej muzyki, ale gdy ją dobrze poznałem, weszła mi w krew. Potrafię komponować całe albumy w tym stylu. Tym się zajmuję. To moja praca. Dobrze mi z tym. Dobrze to od Ciebie słyszeć. Ktoś ostatnio opowiadał, że udałeś się z tą osobą na kawę w Edynburgu i powiedziałeś tam, że wcale nie lubisz muzyki Alcatrazz, oraz że z tego powodu chcesz opuścić ten zespół. Graham Bonnet: Nie jest to prawdą. Mogę powiedzieć, że chciałbym również śpiewać innego typu muzykę. Heavy metal - owszem, ale coś innego też. Tak jak robi obecnie Ritchie Blackmore, grając na gitarze folk. A przecież wszyscy kojarzą go z heavy rockiem. Chciałbym postąpić podobnie, jak on. Ale cóż, prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie. Od milionów lat trzymam się tego, co najlepiej mi wychodzi. Oto główny powód, dlaczego współpracuję ze świetnym gitarzystą i kompozytorem Jeffem Loomisem. Wszystkim, którzy posądzają mnie, że nie lubię heavy rocka, mogę tylko odpowiedzieć: nieprawda. Niektóre Twoje solowe płyty też są stylistycznie niepowiązane z metalem. Słuchałem dzisiaj "No Bad Habits" (1978). Podobało mi się. Graham Bonnet: Mnie też podoba się ten album. Udział w jego tworzeniu brali wspaniali muzycy, np. Cozy Powell na perkusji, John Lord - cokolwiek. W każdym razie, rejestrowali to heavy rockowi artyści. Każdy znakomicie odnalazł się w lżejszym charakterze "No Bad Habits", nigdy nie zapomnę jak wiele radości sprawiała nam wszystkim ta "nie-metalowa" sesja. Oni już nie żyją, ale nadal czuję się dumny, że miałem okazję śpiewać do instrumentalnego podkładu Cozy'ego Powella i Johna Lorda.

Foto: Graham Bonnet Band

Czujesz sporą satysfakcję z dokonań Graham Bonnet Band, prawda? Graham Bonnet: Tak. Nasze płyty zbierają fantastyczne recenzje. Otrzymywałem wspaniałe oceny za jakość kompozycji, brzmienie i wszystkie inne muzyczne aspekty. "Day Out In Nowhere" to moja ulubiona płyta Graham Bonnet Band od czasu "The Book" (2016). Do sukcesu w znacznej mierze przyczyniła się Beth-Ami Heavenstone oraz Conrado Pesinato. Pozostaję pod wielkim wrażeniem, gdy słucham Graham Bonnet Band: "wow, cool, nieźle, wspaniale!". Trudno byłoby mi wybrać najlepsze utwory, bo cenię je wszystkie. Nigdy wcześniej nie czułem tego, co czuję wobec twórczości Graham Bonnet Band. To zdecydowanie najlepsza muzyka, jaką od dawna nagrałem. Czy jest też aby tak, że odkąd Internet stał się powszechnie dostępny w niemal wszystkich domach na świecie, otrzymujesz o wiele więcej feedbacku odnośnie Twojej muzyki? Więcej osób może pochwalić publicznie Twoje utwory teraz niż było to możliwe w epoce przed-Internetowej? Graham Bonnet: Internet dał młodym muzykom możliwość publicznego zaprezentowania się przed szeroką grupą odbiorców. Gdy ja byłem młody, wyglądało to kompletnie ina-

czej. Trzeba było ciężej pracować, by zostać zauważonym. Wytwórnie dawały szansę, ale dokonywały ostrej selekcji. Teraz można pokazać swój talent na Facebooku i od razu zobaczyć reakcję odbiorców. Widuję siedmioletnie dzieci wymiatające szalone solówki na gitarach (śmiech), ale też wielu instrumentalistów imitujących swych idoli. Nie przekonuje mnie to. Zajęło mi mnóstwo czasu, aby dotrzeć do obecnej pozycji (i wciąż tu jestem!). Zacząłem śpiewać w wieku 7 lat, robiłem koncerty w domu i nikt poza domownikami o tym nie wiedział. Wydaje mi się, że młodzi nie pracują już tak ciężko. Może zabrzmi to staromodnie, ale moi rówieśnicy potrzebowali latami budować swoją reputację. Zgromadzenie dużej publiczności na koncercie musiało być poprzedzone długotrwałą i ciężką pracą. Obecnie możesz wstawić filmik na YouTube i cały wszechświat od razu Cię zobaczy. Dzisiaj ktoś jest anonimowy, jutro rozpoznawalny. Cieszę się, że korzystasz z zalet Internetu. Widziałem nawet, że każdy fan może wykupić w Twoim sklepie on-line piętnastominutowe spotkanie z Tobą za pośrednictwem aplikacji Zoom. Graham Bonnet: Tak, jak najbardziej zapraszam wszystkich zainteresowanych. To dzięki Internetowi. Graham Bonnet: Z drugiej strony, ludzie z łatwością dowiadują się, gdzie kto mieszka, jaki ma rozmiar buta. Wydaje się, że wszystkie informacje są publicznie dostępne. Big Brother Cię widzi! Zanikła prywatność. Do mojej skrzynki pocztowej wpada list i zachodzę w głowę, skąd ktoś może znać mój adres? Rozumiem, gdy fani proszą o autograf, ale w jaki sposób nadali list? Sam O'Black

Foto: Graham Bonnet Band

GRAHAM BONNET BAND

107


mnie najpiękniejsze jest to, że zaczyna się od małego utworu, a te małe utwory z czasem tworzą całą płytę. Uważam, że to wspaniałe. Dlatego mi się to podoba i dlatego będę to robić.

Uwolnienie Herman Frank nie składa broni. Ledwie wydał kolejną płytę pod szyldem swojego nazwiska, a już chwilę później przywrócił do życia dogorywające Victory. I choć głównie to o tej reaktywacji rozmawialiśmy, wypłynął też temat współpracy z Davidem Reece. Choć obaj panowie byli członkami Accept, nigdy się nie spotkali! Współpraca była im widać pisana. Z Hermanem rozmawiałam przez Skype na początku roku, ale wiele kwestii jest wciąż aktualnych.

108

Słyszę co prawda różnice między Victory a zespołem Herman Frank, ale nie da się ukryć, że są też podobieństwa. Na przykład "Love and Hate" brzmi jak "Herman Frank light" (śmiech). Jak sobie to dzielisz, że "to pasuje tu, a tamto tam"? (śmiech) Tak, ale dla mnie to jednak dwa różne style i dwa różne zespoły. Victory lewa strona mojego serca jest rock'n'rollowa, a prawa heavymetalowa. Ale jak to w sercu, wszystko jest połączone i płynne. Czasem można zrobić ten sam kawałek i dla Victory i dla Hermana Franka, ale sposób zaśpiewania zdecyduje, dokąd on może trafić. Styl Ricka (Altzi - przyp. red,) jest inny niż Gianniego. Rick sprawia, że kawałek brzmi bardzo, bardzo mocno. Jednak jeśli dwa zespoły tworzy jeden człowiek to słychać, że mają tego samego szefa.

HMP: Victory zakończyło działalność w 2011. Dziś zespół istnieje tylko dzięki Tobie? Herman Frank: W tym momencie tak. (śmiech) Nic na to nie poradzę. Taki pomysł mieliśmy już lata temu. Fani na każdym koncercie zespołu Herman Frank zawsze pytają kiedy wyjdzie nowa płyta Victory lub kiedy pojawi się coś nowego od zespołu. Nie istniał skład z Pete (Knornem - przyp. red.) i Tommym (Newtonem - przyp. red.), a to przecież ludzka rzecz - obaj są po sześćdziesiątce i może jest to dla nich zbytni ciężar. Ja się nigdy nie poddawałem. Jednak Jioti Parcharidis,

wraz z pomysłami, które zawsze sobie nagrywam rano na iPhone, i które w formie pomysłów i riffów przesyłałem internetowo Gianniemu. Wykorzystujemy wszystkie dostępne media, takie jak Skype czy Zoom, wysyłamy sobie w obie strony nasze pomysły. Tak powstało jakoś 30-40% kawałków, które później nagraliśmy w studiu. I tak to się właśnie narodziło. A wracając do Twojego pytania, Victory żyje, bo tego chciało, Pięknie! Założyłeś zespół "Herman Frank", żeby mieć coś swojego, a teraz masz już dwie

Wspomniałeś o pracy na odległość. Udało Wam się ograć nowe kawałki razem na próbach? O tak! Samo ich przygotowanie odbywało się rzeczywiście tylko dzięki mediom, takim jak Skype. Tym sposobem dopracowywaliśmy teksty. Mieliśmy ustalone stałe dni, spotykaliśmy się z Giannim na Skype o 8.00 we wtorki i piątki. Wzajemnie słuchaliśmy nowych pomysłów i riffów. Było to całkiem zabawne, ale działało. Uznałem jednak, że czas spotkać się w studiu. Ponieważ nasz region był ostro objęty pandemią, robiliśmy sobie testy PCR, które w Hanowerze były ważne przez 12 lub 14 dni. Inżynier i każdy, kto był z nami w studio był testowany na covid. Mieszkanie jest na pierwszym piętrze nad apartamentami, każdego dnia wypisywaliśmy, co chcemy do jedzenia i czego potrzebujemy, kawy czy piwa. Sznapsów tym razem nie było, bo musieliśmy pracować. Byliśmy więc zmuszeni cały czas nagrywać i to świetnie wpłynęło na pracę. Jestem bardzo zadowolony, że mimo tych warunków, zrobiliśmy tak, jak dawniej bywało - zespół był razem w jednym studiu. To zresztą a słychać po jakości tego, co wyszło, Słychać ile w tym świeżości, radości i ile było przyjemności w nagrywaniu.

który jest świetnym wokalistą, dostał w jakoś w roku 2011 albo nieco później strasznych problemów z wokalem. Lekarz zakazał mu śpiewać. Nie było więc żadnego wokalisty. Zdarzył się zupełny, ale za to fajny przypadek. Jakoś trzy, czy dwa i pół roku temu grałem w Niemczech na festiwalu jako Herman Frank, w roli supportu The Order. Posłuchałem ich i brzmieli naprawdę fajnie. Rzuciłem okiem na tę kapelę i uznałem, że gościu (Gianni Pontillo - przyp. red.) śpiewa tak fajnie, że to jest właśnie ten głos, którego szukam dla Victory. Podszedłem do niego po występie, powiedziałem, że bardzo mi się podoba to, co robi i czy chciałby spróbować śpiewać dla Victory. Tak to się zrodziło. Chcieliśmy od razu zadziałać przy okazji 30-lecia płyty "Temples of Gold" i zagraliśmy nawet jeden koncert, ale potem przyszedł koronawirus... Uznaliśmy więc, że robimy płytę, którą zresztą i tak gdzieś tam mieliśmy w planach. Zamknęliśmy się więc w moim studiu

własne kapele (śmiech). Starcza Ci pomysłów na dwie grupy? O, tak! Nie tylko zresztą dwie, bo w marcu będę miał też trzecią własną grupę! Mam rzeczywiście bardzo wiele pomysłów i nie wiem, skąd mi się biorą. Nie umiem tego wyjaśnić ale cieszę się że tak jest (śmiech). Nawet opowiadałem to w poprzednim wywiadzie (nie wiem z kim Herman rozmawiał przede mną - przyp. red.), tworzenie muzyki jest wspaniałym doświadczeniem, a ja to kocham. Do tego jestem stworzony. To jest moje życie i dlatego w marcu wraz z nowym zespołem wchodzę do studia i będę tworzyć nowe kawałki ale nie jest to tak łatwe, jak się wydaje. Zawsze staram się wprowadzać do kawałków riffy, które nie spadają z nieba jak krople deszczu, trzeba nad nimi bardzo dużo pracować, bardzo się zastanawiać. To dużo wysiłku i dużo potu. Na przykład już cztery akordy mogą stworzyć kawałek, ale do tego trzeba dyscypliny. To jednak daje wiele przyjemności. Dla

A jak Ci się pracuje z nowym line-upem? Lepiej? Gorzej? Może po prostu inaczej? Na pewno jest inaczej. Ludzie, z którymi gram, są młodsi. Dla mnie to było jak uwolnienie. Ostatnie płyty Victory to było coś trudnego. Atmosfera w zespole była taka "yhm yhm", niezbyt dobra. Pamiętam nasze początki, pierwsze płyty, "Don't Get Mad", "Hungry Hearts" czy "Culture Killed the Native", kiedy każdy pałał entuzjazmem, epatował świeżością i młodością. Koniec końców z biegiem lat straciliśmy to. I dlatego jestem tak zadowolony, że mam nowych ludzi, którzy wnoszą powiew świeżości. Chcą tego, są wygłodniali. Bardzo mnie to cieszy. Przez to sam jestem nastawiony na to, żeby dać z siebie to, co najlepsze. Bardzo tego chciałem. Jeśli chodzi o współpracę, ci ludzie to świetni muzycy i naprawdę mają talent. Tym razem znalazłem dobrą ekipę, jestem naprawdę dumny z tego line-upu. Jesienią zagraliśmy trzy koncerty, w Niemczech, w Belgii i we Francji,

VICTORY


to był jeden pojedynczy występ i dwa festiwale. Zespół na żywo wypada super! Fani się cieszą i akceptują nową twarz zespołu. Zagraliście wtedy z francuską kapelą Existance. Tak, tak. Pytam, bo kolega z redakcji jestem fanem zespołu i jest ciekaw, jak go odebrałeś. Byli bardzo dobrzy. To jeszcze nawiążę do bycia dumnym. Widziałam, że "Gods of Tomorrow" ma bardzo dobre oceny. To jedne z najlepszych recenzji, jakie od lat dostaje Victory. Ludzie piszą, że odnajdują ducha płyt "Culture Killed the Native" i "Temples of Gold". Tamten okres był dla mnie najlepszym czasem jeśli chodzi o Victory i na nowej płycie chciałem przywrócić tego ducha. To słychać w brzmieniu i vibe płyty. I ludzie też to słyszą. Płyta łączy świeżość z klimatem bardzo typowego Victory i to mnie bardzo cieszy. Wiem, że Ty napisałeś kawałki, ale zdaje się, teksty napisał Gianni? Tak, największą część tekstów napisał Gianni. Najlepiej jest, kiedy do tego, co śpiewa używa własnych słów, może to jakoś przenieść. Jest to jeden z najbardziej porządnych wokalistów od lat. Zanim weszliśmy do studia, wszystkie teksty miał już gotowe. Musiał dokładnie wiedzieć, co będzie śpiewać i chciał mieć to wszystko przećwiczone. To rzadkość (śmiech). Szybko musieliśmy się też nastawić na występowanie na żywo. W tym wypadku również szybko wszystkiego się nauczył, nie musiał spoglądać na kartkę z tekstem. Odpowiadając na Twoje pytanie tak, znaczna większość tekstów jest napisana przez Gianniego. Choć tu i ówdzie są jakieś moje pomysły, wskazywałem czy jest ok, albo czy tekst idzie w dobrym kierunku. Wspomniałeś na początku o Jiotim Parcharidisie. Jego utrata głosu to coś strasznego. To jeden z moich ulubionych wokalistów. Masz od niego jakieś wieści? To jest coś strasznego. Jednak lekarz powiedział mu, że jeśli będzie śpiewał, to nie będzie mógł później mówić. Ani słowa. Nie mówiąc już o śpiewaniu. Ale jestem bardzo dumny, bo Jioti napisał do mnie, jak tylko usłyszał Gianniego, że jest super i że Gianni śpiewa tak, jak samby to zaśpiewał. Jioti w ogóle się nie gniewa, wręcz się cieszy. Jesteś gitarzystą, ale w wywiadach mawiasz, że równie ważne, jak gitara są perkusja i bas. Ten nacisk na perkusję i bas to Twoja recepta na energię i moc na Twoich wydawnictwach? Z pewnością. Jak ktoś ma wyczucie muzyki i zastanawia się, jak ona funkcjonuje lub jak dany kawałek funkcjonuje, to wie, jaką rolę ma gitara basowa. Bez znaczenia, czy to w muzyce pop, reggae, czy w innym muzycznym gatunku. Bas, czy raczej linia basu jest bardzo ważna w wielu wielkich hitach, Toma Jonesa, Barbary Streisand czy Bee Gees, czy nawet u Michaela Jacksona. Do tego dochodzi bardzo głośny miks. Moim zdaniem tu właśnie leży tajemnica dobrych piosenek, są jak spust. Bas i perkusja muszą się wspólnie poruszać. Bas mocno wspiera, odpowiada za feeling, na-

cisk i moc. Riffy gitarowe muszą być oczywiście słyszalne, acz są takie kawałki jak "Smoke on the Water", które zna każdy, a które opierają się na riffie, ale ten riff to tylko 10 sekund rozpoznawalnej melodii. Przede wszystkim ten kawałek opiera się na basie i perkusji. Koniec końców, wszystko musi razem się zgrać, zachować balans. Nie docenia się basu i perkusji, a wydaje mi się, że to te dwa instrumenty wnoszą to podświadome uczucie - tego nie widzi i nie słyszy się wprost. W tym tkwi tajemnica. Czytałam na Twojej stronie, że jesteś też "bandcoachem". Tak, ale już nie. (śmiech) Ale swego czasu

prowadziłem młodsze zespoły. Moi młodsi koledzy po fachu chcieli, żebym podzielił się z nimi swoim doświadczeniem. Na okładce nowej płyty widnieje wizerunek pięknej kobiety. Moje pierwsze skojarzenie było takie, że celowo nawiązujecie do przeszłości Victory i do dawnych okładek z kobietami. (śmiech) Troszkę tak, jednak chciałem też nieco nawiązać do napisanego przez Gianniego kawałka, który stał się tytułowym, "Gods of Tomorrow". Szukaliśmy tytułu płyty, bo nie był on dla nas od początku jasny. Ale potem pomyśleliśmy, że Victory jest teraz takim odmienionym zespołem, skład jest dla kapeli jak "bogowie jutra", więc pasowało jak ulał. A płyty z piękną kobietą na okładce po prostu się dobrze sprzedają. Jest to swego rodzaju magnes dla oka. Chcieliśmy, żeby okładkę znów zrobił Kai Swillus. Miał pomysł na piękną kobietę, która wygląda nowocześnie, ale będzie też piękna i za tysiąc lat. W pewnym stopniu miałem też na myśli obraz z filmu "Piąty Element" z Brucem Willisem. W jednej scenie występuje tam śpiewaczka operowa, wysoka kobieta w niebieskim kostiumie. Niemal ten sam obraz miałem w głowie. Pomyślałem też o pomyśle na T-Shirt (śmiech). Okładka musi się dobrze przekładać na T-Shirt, żeby się sprzedało choć kilka sztuk (śmiech). (śmiech) Raz Wam się nie udało, bo macie

też na koncie jedną koszmarną okładkę, do płyty "Voiceprint". Tak, ale ja nie byłem za nią odpowiedzialny. Tak, wiem. (śmiech) Okładka jest gów... przepraszam. Jest po prostu wstrętna. Sam pomysł jest dobry, przełożenie słów "głos" i "drukować", ale wykonanie w ogóle nie pasuje do rock'n'rollowego zespołu. Myślę, że to była koncepcja Petera Knorna. On miał też kiedyś pomysł na T-Shirt, który każdy uznawał za paskudny, a mianowicie "Hungry Hearts", mały gnom przy ognisku. O nie! To był najbrzydszy TShirt jaki kiedykolwiek posiadał. Lepiej, żeby został przy basie, niech to mu wystarczy.

(śmiech). Sorry Peter. No dobra. Nadszedł czas na to pytanie. Wspomniałeś wcześniej o kolejnym zespole i dlatego chciałabym zapytać czy chodzi o ewentualną współpracę z Davidem Reece. Na to pytanie właśnie czekałem! (śmiech) (śmiech) Co to zatem będzie, zespół, pro jekt? Będzie to zespół, Iron Allies. Pracuję z Davidem od roku nad nowymi kawałkami. Przeszkodziła nam pandemia. On mieszka teraz we Włoszech, niedaleko Mediolanu. Spotkaliśmy się tam niedawno. Wchodzimy do studia 10 marca i robimy nowe EP. Chcemy pracować w Hanowerze w tym samym studiu, w którym nagrywałem ostatnią płytę Victory. Będę też jej producentem. Bardzo ciężko pracujesz. Tak i... tak (śmiech). Ale wiem, że to lubisz. Czuje się spokojny, gdy wiem, że to ja dzierżę wodze. Jest mi lżej. Na przykład David także miał bardzo bogatą historię i ciekawe opowieści, którymi się podzielił. Cieszy się z tej sytuacji. Studio jest już niestety zabukowane, więc musimy brać się do roboty. To Accept był tym czynnikiem, który sprowadził Was na te samą drogę? Tak i nie. Już od 30 lat kojarzę Davida Reece

VICTORY

109


z imienia, a on mnie. Jednak przez ten czas nigdy się nie spotkaliśmy, na żadnym koncercie, na żadnym gigu, nigdy. Musieliśmy się jakoś minąć, bo graliśmy na przykład w innych dniach. Chciałem jednak zrobić z nim jakiś projekt, bo bardzo lubię jego wokal. Jesteśmy jak stare konie, bardzo dobrze się rozumiemy, dlatego postanowiliśmy spróbować założyć nowy zespół. Mamy zaklepaną agencję, która tylko czeka, aż nagramy płytę, żeby zabukować nam kilka koncertów. Jak tylko koncerty wrócą. No, pandemia pokrzyżowała niejedne plany koncertowo-festiwalowe. No my mamy od dwóch lat takie problemy, odwołaliśmy trasę Victory. Mieliśmy teraz zaplanowane koncerty w Holandii i w Szwajcarii i też musieliśmy je odwołać. Mam nadzieję, że ludzie będą rozsądni i się zaszczepią. To jest okropne, od dwóch lat odwołujemy koncerty, jeden po drugim. No niestety... ...niestety jest bardzo wiele głupich ludzi. Herman, grałeś w Accept dwa razy. Z Victory też miałeś przerwy. Możesz porównać powrót do Accept z powrotem do Victory? (wzdycha) Który powrót masz na myśli, ten po pandemii? Nie, w przypadku Accept chodzi mi o tę długą przerwę i potem powrót, a w przypadku Victory o przerwę w 1996 roku i potem w 2011. O tak, tak. Trudno to porównać. Jeśli przypadku Victory odniesiemy taki sam sukces, co w Accept, to będzie to doskonale. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to bardzo dobre pytanie. I trudno na nie odpowiedzieć. Nie da się tych sytuacji konkretnie porównać. Ale w zasadzie masz rację! To zbliżona sytuacja! Powrót z Victory też jest z nowym wokalistą, przerwa i znów powrót. Jeśli potoczy się jak z Accept, nie będę narzekał. W każdym razie cieszą mnie te koncerty, które się udało zagrać z Victory i widzę dla tego zespołu wielką przyszłość. Mieliśmy zagrać duże festiwale, na przykład Bang Your Head, ale wszystko odwołali. Trzeba to jakoś przetrwać. Jednak cieszę się, że chłopaki wciąż są ze mną, wciąż do siebie dzwonimy, rozmawiamy przez kamerkę i snujemy dalsze plany. Cieszę się, że tworzymy razem zespół i bardzo fajną ekipę. To jest najważniejsze.

Nie do końca metalowe DNA Bob Katsionis to w greckim metalu człowiek instytucja, chociaż jeszcze młody wiekiem. Niedawno założył kolejny zespół i chociaż Stray Gods gra naprawdę na poziomie, to jednak nie wróżę mu wielkiej kariery. Powód jest prozaiczny: ktoś już od lat gra bardzo podobnie, jest też wokalista, który również od dawna śpiewa tak jak śpiewa, tak więc i Stray Gods, i Artur Almeida są tylko perfekcyjnymi, ale jednak tylko naśladowcami. "Storm The Walls" można jednak posłuchać, a sam Bob jest bardzo interesującym rozmówcą. HMP: Wszyscy macie inne zespoły, ale musiało brakować wam takiego, w którym na serio, nie w formule cover bandu, zmierzycie się z tradycyjnym heavy metalem lat 80.? Bob Katsionis: Być może tak było, być może nigdy nie myślałem o stworzeniu zespołu brzmiącego jak coś innego, po prostu tak się stało. To był "szczęśliwy mały wypadek", jak mawiał podczas malowania Bob Ross! Kiedy klasyczny metal święcił największe triumfy byliście jeszcze dziećmi, ale w Grecji zawsze był on bardzo popularny, tak więc mieliście szansę nasiąkać tymi wpływami od najmłodszych lat? Tak, od lat 80. Iron Maiden i Manowar zawsze definiowali DNA przeciętnego greckiego meta-lowca, ale szczerze mówiąc... ja nigdy nie byłem jednym z nich. OK, Iron Maiden zawsze był moim najbardziej ulubionym zespołem, ale odkryłem Dream Theater i całą scenę europejskiego power metalu, dlatego nigdy nie uważałem się za "prawdziwego metalowca". Nie sądzę, żebym posiadał jakikolwiek album Ozzy'ego, Dio, Accept, Saxon, czy coś w tym stylu. Może to jest zaskakujące, ale taka jest prawda! Znam wielu, niekiedy nawet fanatycznych, fanów metalu, ale nie wszyscy zostają muzykami, a już na pewno takimi w pełni pro fesjonalnymi - u ciebie ten etap pojawił się chyba bardzo naturalnie, po prostu w pewnym momencie okazało się, że jesteś już zawodowcem? Masz rację. Od chwili, gdy w 1988 roku położyłem ręce na moim pierwszym keyboardzie,

myślałem, że muzyka to wszystko, co będę robił. A potem, po odbyciu służby wojskowej, w 1999 roku, zacząłem udzielać lekcji gry na gitarze i keyboardzie, kupiłem 8-śladowy magnetofon AD-AT i zacząłem nagrywać innych ludzi. Potem dołączyłem do kilku naprawdę dużych zespołów z Grecji, takich jak Septic Flesh i Nightfall, następnie był Firewind, i to wszystko. Byłem profesjonalnym muzykiem, który utrzymywał się wyłącznie z grania muzyki metalowej, choć nigdy o to się nie starałem. Czasy mamy jednak teraz coraz cięższe mając tyle zespołów i projektów możecie utrzymać się z grania, czy też nie ma na to szans, bo to już nie te czasy? Myślę, że w Grecji jest z pięć lub dziesięć osób, które utrzymują się z grania muzyki metalowej. Cieszę się, że jestem jedną z nich (śmiech). A jeśli weźmiesz pod uwagę, że mam też swoje studio producenckie, wytwórnię płytową i firmę produkującą teledyski, to nie mogę narzekać. Wszystko idzie dobrze, a te wszystkie lata poświęcenia w końcu się zwróciły. Jednak w sumie to doskonała próba dla tych wszystkich, którzy są sezonowcami, albo jak to kiedyś mawiano pozerami, bo szybko wymiękają i pozostają tylko ci najwytrwalsi, prawdziwi pasjonaci? To na pewno. Będąc na scenie od 1993 roku, widziałem wiele wschodzących i spadających gwiazd, które pojawiały się i znikały, ale to tylko ja i kilku innych facetów wciąż jest w pobliżu. Kryzys ekonomiczny i covidowy "pomo-

Dobra, to trudne pytanie było ostatnim (śmiech). I fajnie, dało do myślenia, na takie pytania czekam. Tak samo, jak to pytanie o porównanie ostatniej okładki do naszych pierwszych okładek z kobiecymi postaciami. Dzięki! Jak jest po polsku "auf wiedersehen"? Do zobaczenia lub do widzenia. Do widzenia (mówi po polsku - przyp. red.) (śmiech). Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Stray Gods

110

VICTORY


gły" pozbyć się hobbystów i "pasożytów", jeśli można kogoś tak nazwać. Ma to też jednak pewne minusy, bo w wielu polskich miastach lokalna scena wygląda tak, że ci sami muzycy grają w licznych zespołach, chociaż tak naprawdę jest ich niewielu. U was jest chyba podobnie, bo spotykaliście się już wcześniej w innych grupach, na przykład Casus Belli? Po raz kolejny masz rację! Na przykład, w połowie lat 90. nie kojarzyłem w okolicach Aten żadnego innego klawiszowca. W pewnym momencie grałem w czterech lub pięciu zespołach jednocześnie, a w każdym z nich coś innego - od power metalu w Casus Belli i progresywnego metalu w Fatal Morgana, przez psychodeliczny progresywny rock w Tidal Flood, techno-death metal w Acid Death, a nawet nu-metal w NTX. Szalone czasy!

ograniczenia? Czas pokaże, bo jeśli jesteś na tyle inteligentny, by wykorzystać głos podobny do Dickinsona, tak jak zrobili to Maiden, to nie ma dosłownie żadnych ograniczeń. Można przejść od heavy metalu, do rocka, do ballad, do power metalu, do skal molowych, frygijskich, miksolidyjskich, kościelnych, i tak dalej. Ale ponieważ mam dość rozpo-znawalne brzmienie w swoich kompozycjach, myślę, że tylko ode mnie zależy, czy chcę zbliżyć brzmienie zespołu do brzmienia Maidenów, czy też zboczyć z tej drogi. Wasze utwory w warstwie instrumentlanej również nie są odległe od dokonań Iron Maiden - kiedyś w pismach muzycznych były rubryki, gdzie znani muzycy słuchali w ciemno nieznanych sobie, premierowych nagrań i wyrażali o nich opinię. Czasem odgadywali

czasu podróży, sytuacji a'la "Wielki Brat" w autobusie turystycznym i tego typu rzeczy. To jest też powód, dla którego odszedłem z Firewind. Chciałem zostać w domu i skupić się na moim nowym studiu, moich produkcjach i wszystkim, co dotyczy "Boba", a nie kogokolwiek innego. I sądząc po sukcesie moich projektów, takich jak Warrior Path, Stray Gods, Validor, Vass/Katsionis, Wonders, myślę, że to był dobry ruch w idealnym momencie. Jesteście w o tyle specyficznej sytuacji, że wszyscy jesteście mniej lub bardziej znani, macie określony dorobek, ale teraz zaczyna cie jakby wszystko od początku, bo mało kto kojarzy Stray Gods - nie macie dość tej ciągłej wspinaczki, szczególnie, że teraz na szczycie nie ma już tego wszystkiego, dla czego młodzi ludzie zaczynali grać jeszcze w

Pewnym potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest fakt, że wokalistę znaleźliście aż w Portugalii - w Atenach, czy szerzej w Grecji nie udało wam się znaleźć odpowiedniego śpiewaka, potrzebny był międzynarodowy transfer? Nie lubię zbytnio pracować z greckimi wokalistami. Nawet jeśli mamy kilku naprawdę dobrych wokalistów, to nigdy nie "siedzą" mi oni dobrze w uszach. Outloud miał świetnego amerykańskiego wokalistę Chandlera Mogela, Warrior Path ma najlepszego powermetalowego wokalistę na planecie, czyli Daniela Heimana, Firewind zawsze miał zagranicznych wokalistów. Przychodzi mi do głowy tylko Yannis Papadopoulos śpiewający na debiutanckim albumie Warrior Path, ale on jest jak jeden na milion, jest absolutną bestią (może jest bestią w czerni, jak jego zespół Beast In Black?). W sumie przy obecnym rozwoju technologii nie jest to żadne utrudnienie, zresztą pewnie i tak pracowaliście nad materiałem na "Storm The Walls" zdalnie, bo przecież trwała pandemia? Nawet bez pandemii, nie bardzo lubię pracować z innymi osobami przy moim boku. Wolę robić wszystko sam, a potem wysyłać materiały do wszystkich zaangażowanych osób, które odsyłają mi swoje wykonania, wzbogacając efekt końcowy. I niech Bóg błogosławi za to technologię. Nawet narratora do utworu tytułowego znalazłem za pośrednictwem Fivera! Wysłałem mu ścieżkę przewodnią i tekst, zapłaciłem, a dziesięć minut później miałem już moją nagraną narrację i mogłem przejść do miksu! Dla wielu fanów jest to pewnie jego niezaprzeczalnym atutem, ale jak dla mnie Artur Almeida śpiewa zupełnie tak samo jak Bruce Dickinson za najlepszych lat i nie chodzi tu tylko o kwestię barwy głosu, ale też interpretację, etc. Jasne, zbliżyć się do poziomu Bruce'a to jest coś i nie każdy wokalista by sobie z takim wyzwaniem poradził, ale czy to jednak w pewnym stopniu nie ogranicza Stray Gods? Może to dlatego, że robiłem to "dla zabawy". Nie starałem się stworzyć zespołu brzmiącego jak Iron Maiden, żeby zrobić karierę, nic z tych rzeczy. Napisałem cały album w sześć dni, od poniedziałku do soboty, i to wszystko. Potem wkroczył Artur i zrobił swoją część w ekspresowym czasie. A więc, czy są jakieś

Foto: Stray Gods

wykonawcę, ale w waszym przypadku pojawiałaby się pewnie nazwa grupy Steve'a Harrisa, co trudno poczytywać za atut, szczególnie w kontekście rozpoznawalności zespołu? Cóż, jeśli odtworzysz komuś Stray Gods i spytają się ciebie, czy to jest Iron Maiden, a ty im odpowiesz, że nie i jeśli wtedy spytają się, czy to jest Stray Gods, to chyba oznacza, że jest to coś wielkiego dla mnie i zespołu, prawda? Chyba jednak niekoniecznie... Czyli nadzieja w koncertach, tam pokażecie prawdziwe oblicze Stray Gods? Mamy zaklepany koncert, który odbędzie się w czerwcu w czasie festiwalu Up The Hammers w Atenach. Nie mam pojęcia, jak to będzie, nigdy nie chciałem grać na żywo, ale wszyscy mówili "przyjedźcie i zagrajcie na festiwalu", więc powiedziałem: "a co mi tam, zróbmy to!". (śmiech) Lubisz występować na żywo? Nagrywanie bywa czasem męczące czy monotonne, ale koncerty to już najczęściej tylko frajda, może poza długimi podróżami czy głuchym akustykiem, który też czasami się trafia, szczególnie w jakimś mniejszym klubie? (śmiech) Uwielbiam grać na żywo, ale kompletnie nie znoszę lotnisk, kiepskich miejsc, długiego

latach 90., bo w muzyce nie ma już - wielkich pieniędzy i mało kto zostaje gwiazdą, szczególnie w metalowym środowisku. To wszystko was jednak nie zniechęca, bo macie metal we krwi i ta pasja nigdy nie przeminie? Budowanie zespołu od początku to prawdziwy koszmar. Małe, gówniane trasy, bycie traktowanym jak gówno i ogólnie... gówniane sytuacje! Nie chcę przez to przechodzić ponownie. Robiłem to już tak często z Firewind, że mam dość. Spełniłem też wszystkie swoje marzenia, więc nadszedł czas, żebym sobie usiadł i cieszył się wszystkim. I nie zamierzam wycofywać się w najbliż-szym czasie. Muzyka metalowa to wszystko, co umiem robić, i zamierzam to robić tak długo, jak długo będę miał sprawne ręce i... uszy! Jakie nadzieje wiążecie więc z albumem "Storm The Walls"? Jego tytuł okaże się pro roczy, weźmiecie szturmem metalową scenę i pojawią się kolejne płyty Stray Gods? Album numer dwa jest już w połowie gotowy, to szalone! (śmiech). Mam kilka zabawnych tytułów roboczych, jak "Somewhere In Thyme" czy "The Evil That Girls Do", więc możecie zrozumieć, co się szykuje! (śmiech). Dzięki za rozmowę i naprawdę dobre pytania, to była przyjemność! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

STRAY GODS

111


Kciuki w górę! Praying Mantis to zespół wyjątkowy. Zaliczany do NWOBHM, ale, jak pokazuje jego historia, niekoniecznie sztywno trzymający się tej stylistyki. Miło było pogawędzić z Tino Troyem, jednym z założycieli grupy. Gitarzysta okazał się strasznym gadułą obdarzonym poczuciem humoru, więc myślę, że barwne zdarzenia z historii zespołu dostały jeszcze więcej kolorów. Właśnie wydali najnowszy album "Katharsis", także nie można było tego faktu pominąć. Spokojnie jednak - proporcje między starym a nowym rozdziałem Praying Mantis zostały zachowane! Mimo tego, że nie jest milionerem, Tino zachowuje zdrowy rozsądek i nadal ma miłość do grania muzyki a dzięki wewnętrznemu dystansowi do pewnych spraw chyba nie pozwolił sobie na zwariowanie. Tym bardziej warto rzucić okiem na to, co miał do powiedzenia, wszakże Praying Mantis to kawał historii brytyjskiego rocka! HMP: Witaj Tino! Dzięki za możliwość zadania paru pytań! Jak samopoczucie w związku z niedawną premierą najnowszego krążka "Katharsis"? Tino Troy: Czujemy się świetnie, spotkaliśmy się z naprawdę świetnym odbiorem. Wszystkim spodobał się nowy album. Dostaliśmy kilka bardzo dobrych recenzji od różnych magazynów z całego świata, więc jest naprawdę super. Jesteśmy zadowoleni z tego, co udało nam się stworzyć. Cztery lata przerwy między "Gravity" a

zdecydowanych kawałków? Jako gitarzysta mam zwyczaj do pisania raczej cięższej muzyki, ale Chris tworzy dużo na keyboardzie, w mrocznym klimacie, więc nie miałem aż tak wielkiej mocy sprawczej na tym albumie. Mam jednak nadzieję, że zmieni się to na kolejnym wydaniu. (śmiech) Próżno szukać Praying Mantis na stronach poświęconych muzyce heavy metalowej, ale przecież grupa zaliczana była do nurtu NWOBHM. Wasz debiut, "Time Tells No Lies", utrzymany był w jego duchu… Czy

Foto: Praying Mantis

"Katharsis" to kawałek czasu. W którym momencie zaczęliście serio zajmować się pisaniem nowego materiału? Prawdę mówiąc prace nad nowym zaczęliśmy od razu po wydaniu poprzedniego, ale potem pojawiła się pandemia i wszystko zostało zablokowane. Przez to, że nasz wokalista i perkusista mieszkają w Niderlandach, to bardzo trudno było nam utrzymywać stały kontakt i grać wspólne próby. Później zdecydowaliśmy się zrobić wszystko zdalnie, więc cały czas wymienialiśmy się kolejnymi plikami dźwiękowymi, aż byliśmy zadowoleni ze swojej pracy. Dlatego zajęło to tak długo. Nowy album jest bardzo melodyjny - zresztą jak większość Waszych kompozycji. Nie kusiło Cię czasem, żeby napisać dla Praying Mantis trochę mocniejszych riffów i bardziej

112

PRAYING MANTIS

czuliście się, czujecie teraz, częścią NWO BHM, tęsknicie za nim? Myślę, że nie. Poszliśmy do przodu, przez lata dojrzeliśmy też muzycznie. Od wydania "Time Tells no Lies" minęło ze czterdzieści lat. Mimo, że nie tworzymy już takiej muzyki, to wciąż często gramy ją na koncertach, bo świetnie spisuje się na żywo. My stawiamy krok w inną stronę, a zarazem tworzymy miejsce dla kolejnej kapeli grającej NWOBHM. Z pewnością dalej czujemy się częścią tego ruchu muzycznego, na jego podstawie powstał i rozwinął się nasz zespół, ale nie byliśmy zresztą jedynymi którzy postanowili podążyć inną drogą. Weźmy na przykład Def Leppard. Oni też zaczynali od grania NWOBHM i są uważani za pewną jego część. Zdarza się też, że na to co jest wydawane ma wpływ wytwór-

nia i w pewnym sensie tak było z Praying Mantis. Po części wywołałem tamten czas. Największy sukces zespołu to oczywiście początki. Lata 1980-1981. Wtedy graliście dużo kon certów i wydaliście swój debiut. Pamiętacie, jakie nastroje były w Was wtedy, kiedy "Time Tells No Lies" miał się ukazać? To było coś niesamowitego! Nagraliśmy domówkę na której było 8 utworów. Nie była to w żadnym stopniu wielka produkcja, raczej amatorsko zarejestrowana kaseta. Zabraliśmy ją do miejsca, które nazywało się "Bandwagon". Była to ówczesna stolica heavy metalu w Londynie. W ciągu dnia rożne zespoły podrzucały swoje taśmy demo, które grane były wieczorem dla gości zebranych na sali. Jeżeli dana kapela im się podobała, to podnosili kciuki w górę. Kiedy poleciały nasze kawałki, od razu spodobały się klientom, a kciuki poszybowały do sufitu! Tak naprawdę od tego wszystko się zaczęło. Zgrało się to też z początkiem samej nowej fali brytyjskiego metalu. W całym kraju było bardzo wiele takich domów muzycznych, które miały nawet swoje listy przebojów w magazynach. Zaczęliśmy się na nich pojawiać. Krótko po tym, sprawy naprawdę zaczęły nabierać rozpędu i sytuacja błyskawicznie się rozwijała. Nagle mieliśmy zorganizowaną całą trasę z Iron Maiden (Metal For Muthas Tour), zaczęliśmy wydawać kolejne single i albumy. Ciężko było o kontakt z ziemią (śmiech). To było coś niesamowitego! Niestety wszystko zaczęło się komplikować przez złego menedżera. Dużo czasu zajęło nam sprostowanie spraw związanych z prawem. Poza tym reputacja naszego zespołu bardzo ucierpiała i ciężko było nam z powrotem wrócić do rytmu sprzed tych niekorzystnych zdarzeń. Odnośnie tej sytuacji z menedżerem to myślisz, że gdyby wtedy nie doszło do tych wszystkich nieprzyjemnych sytuacji, to kari era mogłaby się dla zespołu tylko wznosić, a wy bylibyście jednymi z tych największych? Tak, zdecydowanie! Graliśmy muzykę, która w tamtych czasach świetnie się sprzedawała. Pamiętam jak rozmawiałem ze menedżerem AC/DC, a później Def Leppard, na jednym z koncertów Iron Maiden w Londynie. Powiedział mi, że jak znajdziemy dobrego wokalistę to podpisze z nami kontrakt. Mogliśmy zajść naprawdę wysoko, ale staram się tak o tym nie myśleć. W końcu i tak spędziliśmy z Praying Mantis kilka naprawdę niesamowitych lat, zagraliśmy masę koncertów i mamy świetnych fanów na całym świecie... Nie mogę narzekać. (śmiech) Graliście trasy m.in. z Iron Maiden. Poniekąd ziarenko zostało zasiane, bo później Wasze drogi krzyżowały się z muzykami tej kapeli. Zwłaszcza Clive Burr okazał się bard zo pomocny, bo dzięki niemu w 1983 roku mogliście zasilić jego grupę… Jak wspominacie tamten okres? Zdecydowanie niezapomniany! Była to tak naprawdę nasza pierwsza poważna trasa, zagraliśmy wtedy bardzo dużo koncertów, około trzydziestu trzech o ile dobrze pamiętam. Byliśmy młodzi i gotowi do działania i nie przeszkadzało nam zmęczenie. Z chłopakami z Iron Maiden świetnie się bawiliśmy. Pamiętam dużo śmiechu i tysiące żartów.


Przed wydaniem w 1991 roku, drugiej płyty Praying Mantis, "Predator In Disguise", było wydawnictwo koncertowe. Kolaboracja z Paulem Di'Anno i Dennisem Strattonem. Dość ciekawa to rzecz, ale czy po latach "Live At Last" wzbudza w Was więcej pozytywnych czy też negatywnych emocji…? Same pozytywy! Rozpadliśmy się, choć próbowaliśmy zrobić kolejny album. Wytwórnia go nie przyjęła, więc zdecydowaliśmy się sprzedawać go na własną rękę. Kiedy to nie wychodziło, pozbyliśmy się też managementu, który jak wspominałem był bardzo zły. Wtedy Dave, nasz perkusista, stał się kimś w tym rodzaju. Przyjaźnił się z Clivem Burrem, często razem imprezowaliśmy i kiedy Clive odszedł z Iron Maiden, uznaliśmy, że moglibyśmy stworzyć zespół razem i tak powstał Stratton. Płyta nie zrobiła szału, spodobała się pewnej części fanów, ale nie miała dużego wydźwięku, więc wszyscy się rozeszli. Nic się nie działo do 1990 roku. Wtedy Dennis Stratton zapytał, czy nie chcielibyśmy znowu razem pograć, a dokładniej stworzyć hybrydę Praying Mantis i Iron Maiden. Pojechałem wtedy do Japonii, był to pomysł tamtejszego znanego DJ'a Masahito, zagraliśmy koncert, który zwariowanym Japończykom bardzo się spodobał. Co ważne, spodobał się też wytwórni, która zarejestrowała ten występ i zaproponowali nam współpracę. Mam same dobre wspomnienia z tamtego okresu. Praca z nimi to była sama przyjemność, mimo że Paul Di' Anno miał też swoje projekty na boku. W latach 90. Praying Mantis wrócił na tory regularnego nagrywania i wydawania albumów. Który z nich, z tamtego okresu lat 19911998 wskazałbyś jako ulubiony? Ten który zarobił najwięcej pieniędzy! (śmiech) Serio mówiąc, to ciężko wybrać jeden. Na "Forever In Time" nie byliśmy zadowoleni z miksów, ale wytwórnia nalegała na producenta, który się tym zajmował. Z kolei "Sanctuary" był świetnym albumem. Zadedykowaliśmy go z Chrisem naszym ojcom i mojemu bratu, który też odszedł. Jeśli chodzi o samą muzykę to myślę, że "Forever In Time" będzie moim ulubionym, pomijając słabą produkcję i mimo to, że "A Cry For The New World" zarobił najwięcej pieniędzy (śmiech). Dostawaliśmy wtedy bardzo duże zaliczki od japońskiej wytwórni, mogliśmy zakupić dużo sprzętu. Wchodziła też era cyfry, więc nagrywaliśmy za pomocą komputerów. Miałem wtedy w mieszkaniu pokój na poddaszu, który przerobiliśmy na domowe studio. Pięć albumów z tamtego okresu powstało w tym miejscu. Tylko perkusję nagrywaliśmy gdzie indziej. Pracowanie w swoim domu pozwalało mi zapisywać każdy pomysł nawet w środku nocy. Myślę, że gdybyśmy nagrali to w świetnym, profesjonalnym studiu, to brakowałoby mi tej atmosfery. Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie się z muzyką? Jak to wszystko się zaczęło? Słuchałem bardzo dużo muzyki wspólnie z rodzicami. Mój ojciec był Grekiem, a mama Hiszpanką, więc mimo tego, że urodziłem się w Anglii i wychowywałem na popowej muzyce lat 60., między innymi The Beatles, to dzięki rodzicom słuchałem dużo muzyki z ich krajów, stąd w Praying Mantis tyle melodii. Od tego się zaczęło... W szkole bardzo dobrze radziłem sobie z zajęciami technicznymi i lubiłem majsterkować, więc postanowiłem zbu-

dować sobie gitarę elektryczną. Skonstruowałem ją w ostatnim roku szkoły i tak naprawdę dopiero wtedy zacząłem uczyć się grać na instrumencie. Zamykałem się codziennie w pokoju i spędzałem niezliczone godziny, choć nie miałem wtedy pojęcia o cieńszych strunach, więc w końcu moje opuszki były tak twarde, że mogłem wbijać w nie igły! Był to mój popisowy trik na każdej imprezie (śmiech). Na studiach założyłem zespół ze znajomym Petem, ponieważ oboje uwielbialiśmy Status Quo, ale inspirowaliśmy się również Thin Lizzy i Wishbone Ash. Tak rodził się Praying Mantis. Ważną kartą w historii Praying Mantis jest "Junction". W połowie lat 70. grałeś w tym zespole z przyjaciółmi po okolicznych pubach. To chyba też była swego rodzaju szkoła życia i preludium do tego, co może czekać na Ciebie jeśli zdecydujesz się być zawodowym muzykiem…? Tak, od "Junction" moja kariera tak naprawdę się zaczęła. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że ta nazwa nie brzmi zbyt dobrze i dlatego potem powstało Praying Mantis. Zrobiliśmy nasze "studio" w domach i nagrywaliśmy nasze pierwsze taśmy demo na magnetofon. Mieliśmy mały pad perkusyjny i ciągle nakładaliśmy kolejne partie i w ten sposób tworzyliśmy pełne utwory. To były dopiero początki. Tak, ale w końcu w 1978 roku sięgnął po Was DJ Neal Kay. Nie tylko Praying Mantis sporo mu zawdzięcza… Macie do dziś jakieś kontakty? Jasne, niedawno nawet rozmawialiśmy, bo musieliśmy ustalić kilka faktów i poprzypominać sobie stare czasy do wywiadów których będziemy udzielać. Ma powstać kilka książek na temat NWOBHM i redaktorzy wypytują ludzi ze środowiska. Mamy regularny kontakt, może nie widujemy się zbyt często, bo mieszka na drugim końcu kraju, ale często wymieniamy się mailami. Czy oprócz obecnej nazwy braliście pod uwagę jakąś inną i, naturalnie, co zdecydowało, że postawiliście na "Modliszkę"? Słyszałem, że chodziło o sposób poruszania się Waszego wokalisty, Stana Cunninghama… Tak, to prawdziwa historia. (śmiech) Rozważaliśmy kilka innych nazw, każdy z nas wtedy malował logo z płomieniami i gitarami (śmiech), ale nic z tego nam się finalnie nie spodobało. W końcu postawiliśmy na Praying Mantis i już tak zostało, zresztą przypieczętowała to okładka albumu "Time Tells No Lies". Od lat 90. gracie numery utrzymane w śred nich tempach, albo nawet wolnych. Pojawia się też sporo delikatnych dźwięków. Skąd wziął się pomysł na eksplorowanie właśnie takiej niezbyt metalowej ścieżki? To wyszło naturalnie. Niektórzy wpadają w schematy albo starają się kopiować to co robią inni, ale myślę, że dobrze jest mieć swoje oryginalne brzmienie i sądzę, że takie mamy. Chociaż spójrzmy prawdzie w oczy, wszystko może być lub jest lekkim plagiatorem, więc nie twierdzę, że moje riffy są niepowtarzalne. Czasem usłyszę coś ciekawego i stworzę riffy na bazie tego pomysłu, a czasem napiszę cos zupełnie nowego, oryginalnego. Patrząc wstecz to każda muzyczna permutacja musia-

ła już zostać wyczerpana, choćby przez muzykę klasyczną. Teksty są uzupełnieniem muzyki. Tematy dość melancholijne, sporo jest przemijania, śmierci, końca świata i podobnych. Skąd akurat taka mało wesoła aura roztacza się nad Praying Mantis…? Bo Chris pisze większość tekstów, a o śmierci i zniszczeniu może bez końca. (śmiech) Jeśli jakiś utwór ma wesoły wydźwięk, to oznacza, że ja go napisałem. Czasem brakuje mi tych weselszych utworów i żartuje z Chrisa, czy nie moglibyśmy napisać w końcu coś radosnego, może o miłości? (śmiech) Chciałbym zapytać o plany zespołu. Czy, jeśli sytuacja z wirusem zelżeje, będzie szansa zobaczyć gdzieś Praying Mantis na sce nie w Europie? Pod koniec maja mamy zaplanowaną małą trasę po Hiszpanii i Portugalii, a tydzień po powrocie lecimy do Szwecji zagrać na Sweden Rock. Potem mieliśmy grać na Bang Your Head i kilku innych festiwalach w Niemczech oraz na jednym w Czechach, ale sprzedaż biletów była niska i kilka z nich odwołano. Ludzie boją się kupować bilety w dobie pandemii, kiedy koncerty często są przekładane, czy odwoływane i nie chcą tracić pieniędzy. Jak już się decydują, to nabywają je dosłownie tuż przed. Często też członkowie zespołów dostają pozytywny wynik testu i w ostatniej chwili nie mogą pojawić się na festiwalu. Ale tak, zagramy trochę koncertów, choć nie jest to tyle dat ile planowaliśmy. Chcielibyśmy też wrócić do Japonii i zagrać ponownie w Polsce. W 2023 będzie wypadać pięćdziesiąta rocznica naszego zespołu i mam nadzieje że uda nam się wtedy zagrać porządną trasę! Dzięki za możliwość zadania tych paru pytań! Na koniec prośba o słowo dla czytel ników Heavy Metal Pages w Polsce… W imieniu całego zespołu chciałbym podziękować za kontakt i za wsparcie! Nie możemy się już doczekać, kiedy znowu będziemy mogli dla was zagrać w Polsce. Miejmy nadzieję, że już bez całej pandemii. Możecie nam postawić najlepszego polskiego drinka, będziemy mogli się razem napić (śmiech). Liczymy, że uda się zagrać nie tylko w Warszawie ale też w innych miastach. Adam Widełka, Szymon Tryk, Szymon Paczkowski

PRAYING MANTIS

113


sem.

Mieliśmy to coś! Niesamowite, że zespół ten istnieje od początku lat 80., a dopiero niedawno, bo w 2021 roku udało się im wydać kompilację nagrań demo. Cóż, czasem życie wydaje się mocno dziwne, ale chłopaki z Fortress nie poddają się i mają wielką nadzieję pójść za ciosem. Wokalista Ted Heath oraz klawiszowiec Chris Turbis opowiedzieli trochę o grupie - jej początkach, wyborze nazwy i specyfice brzmienia z klawiszami. Możliwe, że dzięki tej krótkiej rozmowie więcej osób zwróci uwagę na zespół - a warto, bo muzyka po latach się broni! HMP: Cześć. Dzięki za znalezienie czasu dla Heavy Metal Pages! Jak się czujecie? Ted Heath: Czuję się świetnie! Każdy dzień na ziemi to dobry dzień, prawda? Cieszę się, że mogę z wami porozmawiać o najlepszych chwilach w moim życiu. Chris Turbis: Hej Heavy Metal Pages! Czuję się świetnie, jestem po prostu szczęśliwy, że ta pandemia wydaje się dobiegać końca. Teraz możemy znów wrócić do grania muzyki na żywo. Powiem szczerze - nigdy dotąd do moich uszu nie trafiła muzyka Fortress. Kiedy dostałem materiał kompilacji do recenzji to wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Pano-

Fortress dla fanów z całego świata! Naturalnie, że powiedzieliśmy tak! Musieliśmy czekać ponad trzydzieści lat, aby otrzymać nasz kontrakt płytowy! Ted Heath: Tak, to dzięki potędze Internetu, niektórzy fani mieli nasze nagrania i umieścili je na stronach YouTube. Zaczęliśmy dostawać komplementy, aż w końcu usłyszała nas wytwórnia Sonic Age Records. Kompilacja "Waiting For The Night" zawiera utwory napisane z lat 1984-1988. Kto był odpowiedzialny za wybór tego, co znalazło się na tej płycie? Chris Turbis: Wszystkie utwory na płycie były świetnie odbierane, zarówno wśród na-

Z tego co patrzyłem, to Fortress działało od 1983 do 1989 roku, a od 2017 zostało wskrzes zone. Łatwo było zejść się z powrotem po tak długim czasie? Chris Turbis: Od momentu, w którym dowiedzieliśmy się, że będziemy wydawać tę płytę, rozmawialiśmy ze sobą o ponownym zjednoczeniu zespołu. W rzeczywistości zrobiliśmy koncert reaktywacyjny w klubie w Orange County w grudniu 2018 roku. Świetnie się bawiliśmy widząc się po ponad trzydziestu latach, a muzyka wróciła do nas dość łatwo. Ted Heath: Dla mnie i tak, i nie. Po prawie trzydziestu latach naprawdę trudno było zdecydować, czy powinniśmy to zrobić. Czy nadal "mamy to coś"? Czy nadal mogę śpiewać te kawałki? Czy potrafimy sprawić, by muzyka brzmiała dobrze nie tylko dla nas, ale i dla publiczności? To była trudna decyzja. Powodem "reformy" było to, że nasz gitarzysta miał urodziny w lokalnym klubie, a częścią wieczoru miały być występy różnych zespołów, w których grał, a następnie All Star Jam z udziałem lokalnych muzyków. Organizował to wydarzenie co roku od kilku lat. Kiedy skontaktował się ze mną w tej sprawie, byłem niezdecydowany. Po rozmowie z pozostałymi członkami zespołu powiedzieliśmy: "pieprzyć to i zróbmy to, zanim któryś z nas umrze" (śmiech). Zobowiązaliśmy się do zrobienia spektaklu i odbyliśmy dwie próby. Niesamowite, ale wciąż mieliśmy to coś! Wspaniale było znów usłyszeć i zagrać te wszystkie utwory. Bardzo się cieszyłem, że to zrobiliśmy i prawdopodobnie przyczyniło się to do powstania albumu kompilacyjnego "Waiting for the Night". Są jakieś plany, żeby w tym obecnym składzie wypuścić coś świeżego na rynek pod nazwą Fortress? Chris Turbis: Wciąż mamy sporo kompozycji w naszym archiwum, które świetnie nadawałyby się na drugą płytę. Myśl o tym, że moglibyśmy zebrać zespół, żeby pojechać w trasę i nagrać kolejny krążek jest ekscytująca. Kto wie, jeśli album będzie się dobrze sprzedawać, to może się to wydarzy. Ted Heath: Tak, zdecydowanie jest taka możliwość. Nasze brzmienie jest dość unikalne, a ponieważ fani znów sięgają po metal, z chęcią nagramy starszy materiał i zobaczymy, jakie świeże pomysły mamy po tylu latach doświadczenia. Właściwe nagranie muzyki Fortress brzmiałoby niesamowicie!

Foto: Fortress

wie, zapytam więc dlaczego dopiero teraz ukazują się Wasze nagrania? Chris Turbis: Dziękuję i cieszę się, że nasza muzyka wywarła na Tobie dobre wrażenie. Na nas takie wrażenie robi już od prawie czterdziestu lat. Możesz mi wierzyć, że staraliśmy się o jej wydanie w latach 80., ale gdy tylko nabraliśmy rozpędu potrzebnego do zdobycia upragnionego kontraktu płytowego, sytuacja w przemyśle fonograficznym zmieniła się niemal z dnia na dzień. Gdybyśmy mieli tylko jeden rok więcej, ta płyta mogłaby się ukazać w roku 1990 lub mniej więcej w tym czasie. Mieliśmy szczęście, że w 2020 roku natrafiliśmy na wytwórnię Sonic Age Records, która zajmuje się wydawaniem metalu z lat 80. Zwrócili się do nas z tym pomysłem, a my byliśmy podekscytowani ideą wydania muzyki

114

FORTRESS

szych fanów w Los Angeles, jak i przez zespól. Płyta składa się z dziewięciu kawałków. Siedem z nich pochodzi z dema, które nagraliśmy w 1988 roku. Miało ono posłużyć jako zabezpieczenie kontraktu płytowego dla zespołu. Pozostałe dwa utwory "Time To Tell" i "Rock Is My Life" zostały dodane dla zabawy, ponieważ bardzo nam się podobały, a nie znalazły się na demo. Pierwszy został nagrany w studiu Frankie Avalon Jr, a "Rock Is My Life" na żywo w nieistniejącym już klubie Jezebels w Orange County CA. Ted Heath: Mieliśmy nagranych dużo więcej utworów, ale chcieliśmy zachować ciągłość brzmienia z tych samych sesji nagraniowych w moim Barnyard Studios. Jak wspomniał Chris, "Time to Tell" pochodzi z innej sesji, z naszym pierwotnym gitarzystą Jeffem Davi-

Pewnie wielu to ciekawi - jak zaczęła się działalność Fortress? Chris Turbis: Fortress powstał dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności. W 1983 roku nie było Internetu, a znalezienie podobnie myślących muzyków, którzy mieliby taką samą wizję, było mało prawdopodobne, nawet w tak dużym skupisku ludzi jak Los Angeles. Każdy z nas zamieścił ogłoszenie w lokalnej gazecie Recycler i los sprawił, że tak się poznaliśmy. Po kilku próbach usiedliśmy i stwierdziliśmy, że naprawdę mamy coś magicznego. Podczas tego spotkania przeprowadziliśmy burzę mózgów na temat nazwy zespołu. Nawet naszego gitarzystę Jeffa Davisa wysłaliśmy do biblioteki, żeby poszperał trochę i wrócił z jeszcze większą ilością nazw. Pamiętam, że jedną z nich była Cathedral, ale my wybraliśmy Fortress. To po prostu pasowało


do naszej muzyki i naszej wizji. Ted Heath: Tak, od początku było jasne, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Nasze pierwsze kompozycje były mieszanką popu i rocka progresywnego. Mieliśmy utwór o tytule "Epic", który był długim jamem. To naprawdę było epickie! Były wtedy jakieś szczególne inspiracje dla Was jako młodych muzyków? Ted Heath: Oczywiście. Dla mnie był to Kiss, Van Halen, Judas Priest, Styx, Iron Maiden, Dio... Widziałem te zespoły na koncertach wiele razy i bardzo je podziwiałem. Chris Turbis: Wychowywałem się grając Beethovena, Bacha, Chopina i innych. Dorastanie przy muzyce klasycznej było wspaniałe, ale kiedy usłyszałem takich ludzi jak Ronnie James Dio, Bruce Dickenson, Bon Scott i Ozzy, nie trzeba było wiele, żebym od razu zanurzył się w scenie metalowej. Pokochałem ją od pierwszego usłyszenia. Potem, gdzieś w latach 80., kiedy chodziłem do szkoły muzycznej, zacząłem kupować keyboardy, chodzić na lekcje syntezatorów i uczyć się wszystkiego, co tylko wpadło mi w ucho. Wpadłem po uszy... i to bardzo! Zdarzyło Wam się dzielić scenę z jakimiś większymi nazwami, a jeśli tak, to kto okazał się najsympatyczniejszy? Ted Heath: Graliśmy wiele koncertów w naszej okolicy - Los Angeles, Hollywood, Orange County, San Diego - i wiele z nich odbywało się na Sunset Strip w szczytowym okresie ery metalu. Pewnego razu koncert miał miejsce w Doug Weston's Troubadour i podczas próby dźwięku jeden z zespołów przyszedł w makijażu z pomalowanymi paznokciami. Pomyśleliśmy: "Co to do cholery jest?". Ale kiedy rozmawialiśmy z nimi to okazało się, że mili z nich kolesie, którzy właśnie przyjechali z Filadelfii. To było Poison, jeden z ich pierwszych występów w Hollywood. Chyba zagraliśmy z nimi dwa koncerty w odstępie kilku miesięcy. My byliśmy gospodarzami jednego, a oni byli gospodarzami drugiego. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu na końcu ulicy i mieliśmy wspólne after party. To była świetna zabawa! Graliśmy też koncerty z Alcatrazz, Warrant, Heaven, DiAnno. Jestem jednak pewien, że jest tego więcej. Chris Turbis: Wszystkie te zespoły, z którymi graliśmy były fajne, ale absolutnie najmilszy był nie kto inny jak Ronnie James Dio. Ten chłopak miał nie więcej niż 5'4" (162.56cm - przyp. red.), a serce 7'10"! Ten człowiek promieniał i kochał nasz zespół. Nazwa grupy nie należy do najoryginal niejszych - "Fortress" nosi wiele zespołów w ogóle nie spokrewnionych z Wami. Czym kierowaliście się przy jej wyborze? Ted Heath: Cóż, w 1983 roku nie słyszeliśmy o żadnym zespole o nazwie Fortress. Oczywiście nie istniał wtedy Internet, więc nie było wiadomo, czy ktoś w innym stanie lub kraju używa tej nazwy. Więc, jeśli o nas chodzi, to my byliśmy oryginalni. Kilka lat później, po graniu na żywo pod tą nazwą, odkryliśmy, że w wytwórni Atlantic Records istniał zespół o nazwie Fortress, który jednak nie był już aktywny. Pomyśleliśmy: "Niech nas pozwą, jeśli chcą". (śmiech) Naturalnie teraz, dzięki Internetowi, można znaleźć zespoły z tego samego okresu, które używały tej nazwy w swoich rodzinnych miastach. Żaden z nich nie dotarł

zbyt daleko. Jeśli chodzi o to, jak ją wybraliśmy, to były to wczesne lata 80. i popularne były tematy średniowieczne. Nie pamiętam, który z nas to wymyślił, ale wszystkim nam się spodobał ten motyw. Można z nim wiele zrobić. Pisaliśmy utwory z myślą o tym temacie. Naszą kompozycją przewodnią była "Fortress" - szybki utwór, którym zazwyczaj kończyliśmy występ. Robił się prawdziwy ogień. Świetny sposób na zakończenie wieczoru! Chris Turbis: Jak powiedział Ted, w 1983 roku nie mieliśmy do dyspozycji Internetu, więc nazwa Fortress była dla nas oryginalna. Na tym spotkaniu, o którym mówiłem wcześniej, przeprowadziliśmy burzę mózgów na temat wielu nazw, a następnego dnia nasz gitarzysta Jeff Davis poszedł do biblioteki, żeby trochę poszukać i wrócił z jeszcze większą ilością nazw. Pamiętam, że jedną z nich była Cathedral, ale my wybraliśmy Fortress. Po prostu pasowała do naszej muzyki i wizji.

nagrań demo. Naprawdę żałuję, że nie mieliśmy wtedy takiego budżetu, żeby nagrać coś porządnie. Brzmienie byłoby imponujące i można by wydobyć wszystkie niuanse klawiszy, potężnych bębnów itp. To wtedy naprawdę brzmiałoby jak płyta z lat 80. Słuchając tej kompilacji uderzają klawisze. Są one jednak dobrze wykorzystane, bo nie wywracają całości do góry nogami. Kiedy wyszedł pomysł, że stałym elementem muzyki Fortress będą właśnie klawisze? Chris Turbis: Przede wszystkim dziękuję za tak wspaniały komplement. Jestem przekonany, że każdy z nas od samego początku wiedział, że chcemy, aby klawisze były jednym z elementów brzmienia zespołu. Wszyscy czerpaliśmy ogromne inspiracje z ciężkich zespołów, które miały klawisze, jak, na przykład Dio czy Ozzy. Dźwięki klawiszy, jeśli są dobrze wykorzystane, dodają zupełnie

Foto: Fortress

Mieliśmy nawet szyte na zamówienie ubrania, które pasowały do naszych wizji europejskiej fortecy w lasach, powiedzmy w Niemczech. Oczywiście wszystko ze skóry, a Ted znalazł nawet buty ze skóry zwierzęcej, które wyglądały jak z roku 1326. Nosił je co wieczór na scenie! Teraz, patrząc z perspektywy czasu, tak naprawdę znaleźliśmy tylko jeden zespół na planecie, który używał tej nazwy przed nami. Byliśmy więc cholernie oryginalni! Przynajmniej jako pierwsi w Stanach Zjednoczonych.

innego wymiaru. Pisanie utworów na keyboardzie czy pianinie w porównaniu z gitarą czy basem daje zupełnie inny styl. Ted Heath: Zanim założyliśmy Fortress, nie grałem w zespole z keyboardami, ale to naprawdę zmieniło sposób, w jaki piszę utwory. Instrumenty klawiszowe dają o wiele więcej muzycznej palety do wyboru. Dzięki nim pojawiły się nowe muzyczne pomysły. Później, byłem w Mesheen, był to zespół z dwoma gitarami, tworzyli świetną muzykę, ale brakowało mi klawiszy.

Czy można potraktować "Waiting For The Night" jako niedoszły, pełny album studyjny formacji z 1989 roku, bo wtedy zostały zarejestrowane utwory? Chris Turbis: Cóż, gdybyśmy mieli szansę cofnąć się do 1989 roku i nagrać płytę, pewnie dodalibyśmy jeszcze kilka kompozycji, żeby była pełna godzina. Jedną z rzeczy, w której nasza piątka była bardzo dobra, było wspólne pisanie utworów. Mieliśmy wyjątkową umiejętność wyrzucania z siebie nawzajem pomysłów, nie pozwalając, by ego stanęło nam na przeszkodzie i dzięki temu zawsze kończyło się to świetnym kawałkiem. Chciałbym, żeby wehikuł czasu zabrał mnie do tamtych lat! Ted Heath: Tak, ale to raczej kompilacja

W latach 80 kto był odpowiedzialny za tworzenie utworów grupy i czy gdzieś są jeszcze jakieś czekające na wydanie oprócz tego, co znalazło się na "Waiting For The Night"? Chris Turbis: Jak już wspomniałem wcześniej, jedną z rzeczy, w których nasza piątka była naprawdę dobra, było wspólne pisanie utworów. Mieliśmy wyjątkową umiejętność wyrzucania z siebie nawzajem pomysłów, nie pozwalając, by ego stanęło nam na przeszkodzie, i dzięki temu zawsze kończyło się to świetnym kawałkiem. Dodam, że Ted był i nadal jest świetnym tekściarzem. Zawsze potrafił usłyszeć muzyczną część utworu i stworzyć wizję liryczną, która pasowała do klimatu, jaki nadawała muzyka. Nie jest to łatwe

FORTRESS

115


HMP: Który z zespołów noszących nazwę Turbo jest waszym ulubionym? Evan Frizzle: Nasz własny!

Foto: Fortress

Polacy słysząc nazwę Turbo, nawet jeśli nie są fanami metalu, mają zakodowany nasz zespół, który od 1983 roku wydał 16 albumów studyjnych, również w angielskich, niemiec kich czy włoskich wytwórniach. Jasne, że mało który z fanów metalu pomyli was, debi utantów z bardziej znanymi czy istniejącymi wiele lat temu grupami o tej nazwie, jednak jakieś ryzyko zawsze jest - uznaliście, że warto je podjąć, bo nazwa fajnie brzmi, czy wcale się nad tym nie zastanawialiście? Tak naprawdę w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy. Nazwa Turbo idealnie pasowała do naszego brzmienia, więc po prostu z tym ruszyliśmy. O polskim zespole Turbo usłyszeliśmy dopiero niedawno.

zadanie i z pewnością jest to talent, który albo się ma, albo nie. Jeśli to nie tajemnica, to czy też zajmowaliś cie się w jakimś stopniu muzyką po rozpadzie zespołu w 1989 roku, czy raczej zawiesiliście instrumenty na przysłowiowym kołku? Ted Heath: Zadziwiające, ale wszyscy z nas są nadal aktywnymi muzykami. Nigdy się nie poddaliśmy! Po Fortress dołączyłem do Mesheen z byłymi członkami Tyton. Mieliśmy dobrą passę przez kilka lat, ale potem, jak wiemy, scena muzyczna się zmieniała i popularny stał się grunge. Zespoły takie jak my zostały odsunięte na bok na wiele lat. Później, przez jakiś czas, pracowałem z Claude'em Schellem z Dio, a następnie całkowicie zmieniłem kurs i dołączyłem do zespołu funkcyjnego. Robię to od ponad dwudziestu pięciu lat, grając jednocześnie okazjonalnie w zespołach rockowych. Mam projekt poboczny o nazwie Unlimited Daughters, który wykonuje utwory Sabbath, AC/DC, Rush, Whitesnake i temu podobne i dodaje do tego pełną sekcję dętą złożoną z saksofonów, trąbki i puzonu. Brzmienie jest niesamowite! Mam nadzieję, że więcej osób będzie mogło go usłyszeć. To jest dźwiękowe przeciążenie. Kiedy jesteś pasjonatem tego, co robisz, i jest to "częścią Ciebie", nie jest łatwo to rzucić, a ja na pewno nie chcę! Wierzę, że tak długo, jak będę żył, będę śpiewał i tworzył muzykę. Chris Turbis: Z tego, co wiem, każdy z nas nadal gra na swoich instrumentach zawodowo lub półzawodowo. W latach 90. i na początku XXI wieku koncertowałem i nagrywałem płyty z The Regulators, wydawane przez Polygram w USA, Alligator Stew z Sony/Halycon Europe i Hogleg Records, USA i wieloma innymi zespołami. Teraz zarabiam na życie jako członek The Standells, Mr Crowley Ozzy Experience i Boys Of Summer Eagles Show. Mam też dwa zespoły grające covery, z którymi wracam do domu i gram w Los Angeles. Są to Fasha & The Flapjacks oraz Skin Deep. Uwielbiam wracać do domu i grać z moimi braćmi tutaj w mieście! Muszę wspomnieć o moim wtorkowym Ultimate Jam Nights w słynnej Whisky A Go Go na Sunset Strip. Jest to jam organizowany tylko na zaproszenie przez mojego dobrego przyjaciela i kompana Chucka Wrighta z Quiet Riot i

116

FORTRESS

Alice Cooper. Jest to jeden z najbardziej unikalnych i świetnie zorganizowanych koncertów, jakie Sunset Strip ma do zaoferowania! Odbywa się on już od wielu lat i co tydzień bierze w nim udział ponad pięćdziesięciu profesjonalnych graczy z całej planety. Jeśli ktoś z Was będzie miał okazję zobaczyć to na żywo, to będzie to coś, co zapamiętacie na zawsze! Ultimate Jam Night, zapamiętaj tę nazwę! Kończąc proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages… Chris Turbis: Muzyka jest magią, a tworzenie jej jest jeszcze większą magią. Jeśli mogę rzucić światło na kogoś, kto chce grać muzykę dla zabawy, a nawet po to, by zarabiać na życie, mogę tylko powiedzieć: "Idź za tym, ale bądź gotowy na zaangażowanie na całe życie". Nie da się tego zrobić połowicznie, a bycie w zespole z czterema czy pięcioma kumplami może być najbardziej szaloną zabawą, jaką kiedykolwiek zrobisz, ale znowu, nie da się tego zrobić połowicznie. Nasze motto w Fortress brzmiało: "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". A także "No One Shall Defeat The Wall", ale to już inna historia na później! Ted Heath: Dzięki wszystkim za podtrzymywanie wiary w rocka i metal. Były czasy, kiedy sprawy przybierały ponury obrót, ale widzieliśmy odrodzenie nowych zespołów w tym gatunku, a także ludzi odkrywających zespoły takie jak Fortress, które nigdy nie otrzymały uznania, na jakie zasługiwały. Dziękujemy Heavy Metal Pages! Rock on, everyone! Dzięki za czas i życzę wszystkiego dobrego! Adam Widełka, Tłumaczenie: Szymon Tryk

A wystarczyło nazwać się Turbo Lover i byłoby po kłopocie (śmiech). OK, szyld grupy jest w sumie mniej istotny, szczególnie jeśli nikt nie grozi wam procesem za wykorzystanie prawnie zastrzeżonej nazwy. Najważniejsza jest muzyka, a ta w waszym wyko naniu naprawdę robi wrażenie - to wypadkowa waszych fascynacji, tych starszych i najnowszych? Dzięki! Cieszymy się, że ci się podobało. I poniekąd tak. Chcieliśmy stworzyć brzmienie, które byłoby czymś w rodzaju złotego środka pomiędzy wszystkimi naszymi wpływami coś, co nie jest zbyt thrashowe, nie jest zbyt punkowe, nie jest zbyt prostym rockiem. Brzmienie, które moglibyśmy naprawdę nazwać naszym własnym. Ale w żadnym razie nie chcieliście tym grać jakiegoś ekstremalnego czy nowoczesnego metalu typu post coś tam; ten etap macie już za sobą i chcieliście wrócić w Turbo do korzeni ciężkiej muzyki, bo takie dźwięki kręcą was na tym etapie najbardziej? Tak! Mimo, że zdecydowanie jesteśmy pod wpływem nowoczesnych i ekstremalnych podgatunków metalu, to znów chodzi o to, by osiągnąć ten wspomniany środek i uczynić go dostępnym dla słuchacza. To w sumie bardzo ciekawa sprawa, bo muzyczne mody przemijają niczym w kalejdoskopie, a tradycyjny hard'n'heavy wciąż cieszy się zainteresowaniem i kolejne pokolenia młodych ludzi nie tylko chcą go słuchać, ale też i grać? Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem pytanie, ale jeśli chodzi o nas, to im więcej młodych ludzi grających muzykę, tym lepiej!


satysfakcjonujące.

Własne brzmienie i bezczelny charakter Nazwanie w trzeciej dekadzie XXI wieku zespołu określeniem wykorzystywanym przez inne grupy już w latach 70. wydaje się co najmniej przesadą. Jednak tych czterech młodych Kanadyjczyków podkreśla, że bezczelność jest w świecie metalu czymś nieodzownym, tak więc jeśli nawet ich debiutancki album "Fast As Fvck" nie odniesie sukcesu, co jest zresztą czymś mało realnym, to i tak będą pewnie dalej grać surowy, hałaśliwy heavy. Co uważacie za esencję tej stylistyki, coś, bez czego tradycyjnego heavy metalu by nie było i w przeszłości, a już szczególnie teraz? Bezczelny charakter. Czysta bezczelność. Ważne jest też chyba bezkompromisowe podejście, szczerość przekazu, bo słuchacze od razu zauważą, że zespół nie jest wiarygodny, nawet jeśli gra naprawdę dobrze? Mógłbym się z tym zgodzić. Publika zawsze wyczuje pozera, to się sprawdza wszędzie.

To był jednorazowy eksperyment, ale ta kompozycja rozwinęła się w naturalny sposób. Wcale nie zmuszaliśmy się aby nabrała ona takiego charakteru, to po prostu epicka część płyty. Każdy dobry album potrzebuje takiego utworu, prawda? Stworzenie takiego dłuższego utworu, jeśli zwykle koncentrujecie się na krótszych, bar-

"Fast As Fvck" ukazała się w lutym 2020 roku, trudno więc mówić tu o jakimś turbo promocyjnym przyspieszeniu, skoro rozmawiamy o niej ponad dwa lata później. Z pre medytacją odłożyliście promocję tego mate riału na czas, kiedy będzie już po pandemii? Jakoś trudno mi w to uwierzyć, skoro jesteś cie kompletnie nieznanym zespołem i to w dodatku wasze pierwsze wydawnictwo - nie zyskalibyście więcej, intensyfikując te działania akurat wtedy, kiedy ludzie więcej czasu spędzali w domach, szukali więc wtedy również nowej muzyki? Właściwie, to przez cały czas promowaliśmy go za pomocą wywiadów takich jak ten. Promocji nigdy nie za wiele - zwłaszcza w tych niepewnych, pełnych pandemii czasach. W związku z tym, że nie mogliśmy wyruszyć w trasę i grać koncertów, musieliśmy zrobić o wiele więcej w kontekście promocji! W momencie premiery płyty nie miało to większego znaczenia, ale teraz musicie już zwracać uwagę na fakt, że macie nie za wiele materiału - półgodzinne koncerty były normą w latach 60. Dysponujecie już pewnie now-

Jesteście zespołem niezależnym, nie musicie oglądać się na nic ani na nikogo, tymczasem w tytule płyty słowo fuck zostało złagodzone i brzmi fvck - to niby to to samo, ale jednak inaczej. To efekt wszechobecnej w Stanach Zjednoczonych poprawności, a może jakaś asekuracja, żeby czasem nikogo nie urazić? Nie, wcale nie. Chcieliśmy sprawdzić, na co możemy sobie pozwolić pod względem cenzury. Jak na razie nie ma żadnych problemów! "Fast As Fvck" to bardzo krótki materiał, trwający niewiele ponad 25 minut, jednak z racji ilości utworów jest kwalifikowany jako płyta długogrająca. Można powiedzieć, że to album na miarę czasów streamingu, czasowo idealnie skrojony pod oczekiwania słuchaczy, którzy coraz częściej nie są w stanie skoncentrować się na całościowym odsłuchu czegoś dłuższego niż pół godziny? Można tak powiedzieć, ale zdecydowanie nie było to naszą intencją. To był po prostu cały materiał, jaki mieliśmy, kiedy zdecydowaliśmy się nagrać płytę, a wszystko ładnie się zmieściło w tej kompaktowej, 25-minutowej wersji. Plus tego jest taki, że gdybyście zdecydowali się kiedyś na winylową edycję tego mate riału, to całość powinna zmieścić się na 10" krążku, a więc koszty będą zdecydowanie niższe. Marzy wam się "Fast As Fvck" na czarnej płycie? Nie mamy w najbliższym czasie takich planów, ale wierzymy, że kiedyś będziemy sprzedawać ją na płytach winylowych, zdecydowanie! Preferujecie krótkie utwory, oscylujące zwyk le w granicach trzech minut, ale jest tu jeden wyjątek, wieńczący płytę i dwa razy dłuższy "Serpents Coil". Jak na wasze standardy to wręcz progresywna suita - to zapowiedź tego, co czeka waszych fanów w przyszłości czy jednorazowy eksperyment?

Foto: Turbo

dziej zwartych numerach jest swego rodzaju wyzwaniem czy przeciwnie, bardzo odświeżającym doświadczeniem? Było to ogromne wyzwanie, ale jednocześnie bardzo odświeżające. To była mile widziana zmiana tempa w stosunku do naszego zwykłego, szybkiego podejścia do pisania. Granie tego jest jak przebiegnięcie maratonu. (śmiech) Sami odpowiadacie za produkcję i zmiksowanie "Fast As Fvck" - to efekt niezależnego statusu grupy i związanych z tym finansów czy raczej kwestia tego, że nie tylko dokładnie wiedzieliście jak ten materiał ma brzmieć, ale potrafiliście też to osiągnąć? To raczej kwestia tego, że wiedzieliśmy, iż możemy to osiągnąć i mieliśmy narzędzia, żeby to zrobić. Mieliśmy już cały sprzęt do nagrywania, by samodzielnie zrealizować album, pomyśleliśmy więc, że po co płacić komuś innemu, gdy sami zrobimy to dobrze. To było ogromne przedsięwzięcie, ale też niezwykle

szymi utworami, sięgacie też może po jakieś covery, żeby zaproponować fanom dłuższy, energetyczny występ? Mamy sporo nowego materiału, którym uzupełniamy nasze sety, a na dokładkę dorzucamy jeszcze cover Motörhead. Skoro są nowe kompozycje, to pewnie i drugi album Turbo jest już tylko kwestią czasu? Już niedługo. Napisaliśmy już ponad połowę naszego drugiego albumu, więc fani nie będą musieli długo czekać na kolejną dawkę Turbo. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

TURBO

117


Powinno dojść do "Norymbergii 2.0", aby sprawcy zostali ukarani.

Drugi proces Norymberski W 1945 roku doszło w Norymberdze do rozprawy mającej na celu osądzenie głównych zbrodniarzy wojennych za zbrodnie przeciwko ludzkości. Zdaniem wokalisty włoskiego zespołu heavy metalowego Ibridoma, Christiana Bartolacci'ego, znów istnieje potrzeba powołania podobnego organu sprawiedliwości. O uprowadzaniu małych dzieci, oburzających praktykach w szpitalach, skorumpowanych politykach, włoskiej emigracji oraz imigracji, zmierzchu ludzkości, a także o tym, co widzi bóg, dowiecie się z poniższego wywiadu. HMP: Przedwczoraj ukazała się nowa płyta Ibridomy "Norimberga 2.0". Christian Bartolacci: Tak, i powiem Ci, że to zawsze wspaniałe uczucie, gdy ukazuje się płyta z moim wokalem. Ibridoma ma nowe utwory, które chcemy prezentować na żywo. Planowaliście wydać ją już zimą, a więc pięć miesięcy wcześniej. Data premiery wynika z decyzji podjętej przez naszą wytwórnię Punishment 18.

Nasz perkusista Alessandro Morroni jako pierwszy opowiedział mi o problemie zaginionych dzieci. Następnie napisaliśmy o tym utwór. Chcemy o tym mówić, bo uprowadzanie małych dzieci nie jest jednostkowym przypadkiem, tylko codziennym zjawiskiem. To coś okropnego. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nie wystarczy śpiewać, aby uporać się z problemem, ale mamy nadzieję, że nasz przekaz dotrze do słuchaczy, którzy z kolei zastanowią się nad lirykami.

W oficjalnym obwieszczeniu dotyczącym "Norimberga 2.0" widnieje podziękowanie za wokale dla Damiano Paolini. Jaką odegrał on rolę?

W Unii Europejskiej znika każdego roku około 250 000 dzieci. Oznacza to, że średnio co drugą minutę dochodzi w UE do jednej tego rodzaju tragedii.

Foto: Ibridoma

Damiano jest świetnym producentem posiadającym studio, w którym zarejestrowałem wszystkie swoje wokale na "Norimberga 2.0". Łatwo mi się z nim pracowało. Zrobiłem wiele podejść do poszczególnych kawałków, a on wybrał wersje, które brzmiały najlepiej, i które ostatecznie znalazły się na albumie. Gdy popełniałem błędy, on natychmiast je wyłapywał i naciskał na powtórzenie fragmentu. Bardzo zależało mu, żebym zabrzmiał najlepiej, jak potrafię. Jestem doświadczonym wokalistą, więc sprawnie mi szło. Zresztą Damiano sam uznał, że dobrze śpiewam. Dlaczego postanowiliście zadedykować nowy album Ibridomy zaginionym dzieciom i ich rodzinom? Pamięć o nich jest dla nas niezwykle ważna.

118

IBRIDOMA

Gdy zapoznałem się z szokującymi statystykami, uznałem, że są wyolbrzymione. Nie uwierzyłem. Poszukałem więcej informacji w Internecie, zapoznałem się z konkretnymi przykładami i dopiero poczułem ciężar problemu. Zawsze istnieje nadzieja, że zaginione dziecko się odnajdzie, ale... brak słów. Podobno akcja poszukiwawcza odbywa się błyskawicznie i każdy moment jest szalenie istotny, ponieważ większość dzieci nieodnalezionych w ciągu kilku godzin umiera. Tytuł "Norimberga 2.0" nawiązuje bezpośrednio do procesu z przełomu lat 1945 i 1946 wobec przestępstw wojennych. Czy porywanie dzieci uważasz za zbrodnię na miarę przestępstw wojennych? Tak. Zdecydowanie. To zbrodnia wojenna.

Ceną powinna być śmierć sprawców? My nie jesteśmy bogami, aby wyrokować o czyimś życiu lub śmierci. Na pewno dożywotnia kara więzienia. Gdybyś podjął decyzję o wymierzeniu kary śmierci, ktoś musiałby wykonać egzekucję. W efekcie zrobiłaby się z tego seria zabójstw. Nie potrafiłbym się do czegoś takiego świadomie przyczynić. Ale kara pozbawienia wolności w celi bez okna wydaje mi się absolutnie konieczna. W pierwszej kolejności starania powinny być jednak skoncentrowane na odnalezieniu zaginionego dziecka. Ile spośród dziesięciu nowych kompozycji Ibridomy traktuje o tym problemie? Tylko numer tytułowy. Innym poruszanym przez nas tematem jest "plandemia". Zwracamy uwagę na pacjentów pozostawionych samotnie w szpitalach, pozbawionych kontaktu z najbliższymi. Członkowie rodziny pacjentów są zmuszani do siedzenia w domach. W efekcie chorzy umierają w samotności. Tak jest we Włoszech, a podejrzewam, że w innych częściach świata również. OK, w szpitalach pracują pielęgniarki i lekarze, ale to nie to samo. Ostatnie chwile życia powinno spędzić się w otoczeniu najbliższych. Taka jest myśl przewodnia pierwszego utworu na płycie, pt. "Ti ho visto andare via". Śpiewasz go po włosku. Chcieliśmy zapewnić, aby nasi włoscy fani dobrze zrozumieli liryki otwierającego album kawałka. Niektórzy Włosi nie posługują się biegle językiem angielskim i nie wiedzą do końca, o czym śpiewam po angielsku. Tym razem skierowaliśmy do nich przekaz w przystępniejszy sposób. Utwory "Pandemia" i "Where Are You Tonight" dotyczą tego samego. Przykładamy wiele wagi do mierzenia się z problemami zjebanego świata. Piszemy liryki o otaczających nas sprawach. Życie samo podsuwa nam inspiracje do tworzenia muzyki. Może się zdarzyć, że słuchając Ibridomy uśmiechniesz się z radością, jednak tym razem potrzebujemy opowiadać o okropnych sprawach. Zdarza mi się przebudzić w środku nocy i pomyśleć: "Dlaczego mi się to przytrafia? Dlaczego ludziom tak się dzieje? No dlaczego?". W utworze "Pandemia" śpiewam: "Animals are on the street / And We Are Locked Up In The Cage / There Is Our Home / Like a Mice Relieved To Death". Te słowa nie są dosłowne, a chodzi w nich o to, że jesteśmy zmuszani do pozostawania w domach, robimy to, ale w zamian oczekujemy, że nasi politycy podejmą właściwe dla wszystkich decyzje. Tymczasem obawiam się, że politycy we Włoszech myślą wyłącznie o pieniądzach. (…) Stąd też wojny i wiele pozornie niezrozumiałych akcji. A przecież ludzie powinni sobie wzajemnie pomagać i nie odwracać wzroku, gdy stają twarzą w twarz z wymagającym reakcji problemem. Musimy postępować z myślą o wszystkich dookoła właśnie dlatego, że nasi politycy tego nie robią, zaprzątając sobie głowę czymś kompletnie innym niż dobro ogółu. Istnieją dobrzy politycy, ale (Christian kiwa głową z dezaprobatą, nie znajdując właściwych słów, przyp.red.)… Oni dbają wyłącznie o napychanie własnych kieszeń i tylko o swoje klany. Czasami trudno byłoby zrozumieć ich prawdziwe intencje, gdybyśmy sobie


tego, o czym teraz mówię, nie uświadomili. Mam wciąż nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Może doczekamy się kiedyś dobrych polityków. Wierzę w młodzież o pozytywnym i uczciwym nastawieniu. Śpiewasz o podobnych kwestiach nie po raz pierwszy, bo przecież już na trzecim albumie Ibridomy "Goodbye Nation" (2014) zabrałeś głos w obronie młodych ludzi emigrujących z Włoch wbrew własnej woli, za chlebem. Tak jak małe dzieci przenoszą się w inne miejsca wbrew woli (uprowadzenie), tak też dorośli wyjeżdżają do innych krajów wbrew woli, bo nie byliby w stanie przeżyć u siebie. Basista Ibridomy, Leonardo Ciccarelli, powiedział mi w zeszłym roku (wywiad zamieszczony w HMP 80, str. 98 - przyp. red.), że "Goodbye Nation to oskarżenie wymierzone przeciwko włoskim politykom, którzy nie zrobili niemal nic, aby pomóc młodym ludziom znaleźć pracę, a mimo tego narzekali, że Włosi emigrują do innych krajów". (po zastanowieniu): Zdarza się, że Włosi opuszczają swój kraj, bo znaleźli się w trudnej sytuacji, a politycy nie wywiązują się z zakresu swojej odpowiedzialności. Trudno młodym ludziom znaleźć pracę we Włoszech. Niektórzy spośród naszych przyjaciół wyjechali. Przykre. Polityków w ogóle to nie interesuje. Politycy chcą pieniędzy dla siebie. Z drugiej strony, mamy we Włoszech mnóstwo pięknych miejsc turystycznych, w których można poszukiwać pracy w gastronomii. W praktyce okazuje się, że pracownicy restauracji często nie otrzymują adekwatnych wynagrodzeń. Właściciele gastro skarżą się na brak rąk do pracy, ale muszą zrozumieć, że pracownikom płaci się pensje i nikt nie będzie zasuwać za darmo. Owszem, prowadzenie restauracji wiąże się z wieloma rozmaitymi kosztami eksploatacji lokali, ale to nie może zwalniać pracodawców z obowiązku wypłacania pracownikom wynagrodzeń. Młodzież pyta, dlaczego dostają tylko 3 euro za godzinę zapieprzania? Ech, to żadna podstawa do budowania przyszłości. Oczywiście przyznam, że część restauracji wypłaca prawidłowe pensje i tam jako tako da się pracować. Mam nadzieję, że przyszłość przyniesie pozytywną zmianę we Włoszech i w Europie. Jednocześnie mnóstwo ludzi imigruje do Włoch i okazuje się, że większość uprowadzonych we Włoszech dzieci pochodzi nie z rodzin włoskich, lecz z rodzin imigrantów. Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje? Zgadza się. We Włoszech mieszkają ludzie z Południa, a więc z Afryki, ale też Palestyńczycy przedostający się do Włoszech od strony Morza Śródziemnomorskiego. Podróż

przez morze należy do wyjątkowo trudnych i wyczerpujących. Niektórzy rodzice umierają po drodze, pozostawiając samotne dzieci. Niektórzy myślą: "Ok, kolejna śmierć, nie ma dnia, abyśmy nie widzieli tego w TV". Nie przejmują się i nie rozumieją powagi sytuacji. Tymczasem ktoś ma nadzieję na lepsze życie w Europie, marzy, że dostanie szansę na lepsze jutro, oraz że znajdzie pracę, a zamiast tego umiera. Dalsze losy dzieci nie są znane. Ze smutkiem i niedowierzaniem obserwuję powszechną znieczulicę. Mało kto odczuwa współczucie wobec cudzych nieszczęść. A to, co dziś dotyka obcą osobę, jutro może przydarzyć się nam. Uważam, że wielu ludzi musi każdego dnia szarpać

ludzkości.

się ze swoimi sprawami i walczyć o dobro własnej rodziny, w związku z czym nie ma już ani ochoty, ani siły, by wspierać pozostałych. Samoogarnięcie się we współczesnym świecie wymaga wiele wysiłku. Jeśli komuś powinie się noga, może nie znaleźć niezbędnej pomocy. Moim zdaniem, wszyscy ludzie na świecie powinni jednoczyć się w poszukiwaniu skutecznych rozwiązań.

stko w muzyczny żart. Zaczynali jako cover band Helloween, a więc od początku grają happy metal (Christian podśpiewuje wesoło: "Helloween, Helloween..." - przyp. red.). Pomagają fanom nabrać dystansu do siebie i do świata. Potrzebujemy tego. Jeśli ktoś chce zatracić się w dobrej zabawie - proszę bardzo, Trick Or Treat to gwarantuje. Lecz jeśli ktoś potrzebuje na poważnie przyjrzeć się problemom świata, może odnaleźć sporo tego typu zagadnień w muzyce Ibridomy. Osobiście bardzo cenię Trick Or Treat. Widziałem ich na scenie niezliczoną ilość razy, a wiele lat temu Ibridoma nawet zagrała z nimi wspólny koncert. Za każdym razem, gdy występują w mojej okolicy, staram się wybrać. Sama przyjemność.

Zauważmy, że wszystko, o czym opowiadasz, ma ścisły związek z przekazem zawartym w Twojej muzyce. Np. na czwartym krążku Ibridomy "December" (2016) dzielisz się przeżyciami po dotkliwej stracie. Podejrzewam, że musiało zdarzyć się w Twoim prywatnym życiu takie wydarzenie, które wyostrzyło Twój zmysł empatii. Pisałem "December" z perspektywy ogółu ludzkości, a nie z perspektywy osobistej. Wiele utworów z tamtej płyty odwołuje się do zalewającej nasz świat trucizny, która została wprost wskazana w tekście utworu "Land Of Flames" (gościennie zaśpiewanym przez Blaze Bayley'a). Ową truciznę wielu usiłuje wyprzeć do podziemia, zakrywając ją sałatą i pomidorami, a następnie żywi się tym. W kawałku tytułowym "December" deszcz wszystko zmywa, pozbywając nas przy okazji nierozwiązanych dotąd problemów. Dlaczego "Grudzień", a nie "Lipiec" lub "Kwiecień"? (śmiech) Grudzień jako ostatni miesiąc w roku kalendarzowym symbolizuje zmierzch

Czy zgodziłbyś się z moim przypuszcze niem, że Ibridoma jest najbardziej empatycznym zespołem heavy metalowym świata? Staramy się zmierzać w tym kierunku, ale ocena należy do słuchaczy. Innym wyjątkowym włoskim zespołem jest Trick Or Treat... ...Fantastyczna kapela... Oni przejawiają dokładnie odwrotne podejś cie do stawiania czoła ważkim problemom społecznym - a mianowicie, obracają wszy-

Trick Or Treat wydało ostatnio nowy album studyjny pt. "Creepy Symphonies". Przy okazji przeprowadzę z nimi wywiad i zobaczymy, co z kolei oni odpowiedzą na pytanie o Ibridomę. O ile Wy jesteście niezwykle empatyczni, to oni są niezwykle optymistyczni. Zdecydowanie tak. Posiadam w swej kolekcji CD wszystkie ich płyty. Często ich słucham i bardzo mi się podobają. Do tematu zaginionych dzieci Wy podeszliś cie w pełni poważnie, ale można spojrzeć na to również z innej perspektywy. Nieletni, którzy sami uciekli z domu, również zaliczają się do kategorii "zaginionych dzieci". Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich szybko powraca, ale jeden procent najdzielniejszych

IBRIDOMA

119


kończy grając rock'n'rolla. Prawdopodobnie zdarza się i tak, że niektóre dzieci uciekają z domów dla sportu, ale na naszej najnowszej płycie podejmujemy temat tych zaginionych dzieci, które zostały uprowadzone/ porwane. Jednym z najsłynniejszych przypadków takiego zaginięcia we Włoszech było uprowadzenie córki Piera Maggio. Smutna historia. Nie ma w niej nic wesołego. Ciężko żyć przez wiele, wiele lat z wielką dziurą w sercu. Ibridoma chce być z tymi ludźmi i nie dopuścić, by o nich zapomniano. Z pełnym szacunkiem i powagą (Christian kiwa twierdząco głową - przyp. red.). Zmieńmy temat. Czy możliwość występowania przed publicznością jest najważniejszym powodem, dla którego śpiewasz? Wszyscy w Ibridomie uwielbiamy występować i potrzebujemy widzieć żywą reakcję publiczności. Po zakończeniu show zwykle rozmawiamy z fanami o muzyce i życiu. Sprawia

listą. Zapamiętałem jego postawę jako wzorową. Tak to się powinno robić. Jakie są przyszłe plany koncertowe Ibridomy? Jutro gramy gig obok naszego miasteczka Perugia w centralnej części Włoch (dokładnie Bet Café, miejscowość Monte San Giusto, prowincja Macerata, region Marche). Planujemy show w Turynie, Rzymie i gdzieś na południu Włoch. Chcielibyśmy grać jak najwięcej. W tej chwili czekamy na letnie festiwale. Z powodu restrykcji może się zdarzyć, że jakieś zagraniczne zespoły odpadną z rozpiski i wówczas chcielibyśmy załapać się na ich miejsce. Współpracujemy też z kilkoma zespołami nad organizowaniem gigów. Docelowo zależy nam na graniu do czterech razy w miesiącu. Jak tylko nadarzy się jakaś okazja, będziemy gotowi. Jeszcze zanim zacząłeś śpiewać w Ibridomie

war, Queensryche, Rhapsody Of Fire, Blaze Bayley. Jako ciekawostkę dodam, że często komponuję na gitarze nowy materiał dla Ibridomy, natomiast na każdy album Scala Mercalli stworzyłem po balladzie. Posiadam w domu sporo różnych modeli gitar. Niemniej jednak, to wokal jest moim głównym instrumentem z wyboru. Podczas koncertów obu zespołów tylko śpiewam. Wspomniałeś o genezie nazwy Ibridoma. Okazuje się, że nie śpiewałeś tylko w zespołach heavy metalowych, ale też gościnnie udzielałeś się w formacjach death metalowych - takich jak np. Antagonism, Hesperia i Osseltion. Wiesz, jakoś trudno byłoby mi wyobrazić sobie, jak growlujesz. Te zespoły mają własnych, stałych wokalistów. Ja zazwyczaj śpiewam tradycyjny heavy metal, a kiedy już goszczę u zespołów death metalowych, to i tam posługuję się typowym dla siebie głosem, a więc takim samym, jaki słyszysz w Ibridomie. Ja nie growluję. Potrafię chrumkać jak świnia (chrumchrum-chrum, śmiech - przyp. red.), ale to nie growl. Czasami lubię naśladować Dave'a Musteina z Megadeth. O ile pamiętam, robisz to w nowym utworze Ibridomy "Into This Sea" (zwłaszcza we fragmencie "I hope we will remember" od 2:20 do 2:23 - przyp. red.). Tak. Treat Or Trick robią żarty muzyczne na okrągło, a Ibridomie też się to zdarza, gdy dla zabawy naśladuję Dave'a Mustaina. W naszej salce prób mamy zawieszony na ścianie plakat Dave'a. Uważamy go za muzycznego boga. Mój nauczyciel zwykł kiedyś mawiać "Jeśli się pomylisz, popatrz na Mustaine'a, bo on wszystko widzi" (śmiech). A gdy nasz perkusista Alessandro Morroni zgubi pałeczki od perkusji, gitarzysta Marco Vitali przypomina mu: "Mustaine patrzy na Ciebie". (śmiech)

Foto: Ibridoma

mi to ogromną przyjemność, dlatego zostaję do trzeciej lub czwartej nad ranem. Omawiamy sytuacje poruszane w tekstach utworów, wydarzenia muzyczne, detale instrumentów itp. Pytam czasami: "a dlaczego nie uczysz się muzyki?". Im więcej osób przychodzi na nasze koncerty, tym fajniej. Potrzebujemy grać, żeby żyć. Nie jest to nasze finansowe źródło utrzymania, ale nie wyobrażamy sobie, abyśmy żyli bez grania muzyki na żywo. Czuję niedosyt, że udzielam dziś wywiadu, a po nim nie wychodzę zaśpiewać. Akceptujemy, że nie każde nasze show należy do naszych najlepszych, ale zawsze dajemy z siebie wszystko. Lubię angażować się w stu procentach, biegać i nawiązywać kontakt z tłumem. Dbam o własną kondycję, nie piję, wysypiam się w ciągu tygodnia. Poprzez występowanie realizujemy swoje marzenia. Mam nadzieję, że ludzie to zauważają i doceniają. Chcemy, aby życie fanów stało się lepsze, przynajmniej tego jednego wieczoru, gdy słuchają nas na żywo. Publiczność jest kluczową częścią każdego show. Inspiruje nas. Kiedyś supportowaliśmy Blaze Bayley'a. Widziałem niesamowity, porywający, a możliwe że najlepszy w moim życiu występ, mimo że przyszło tylko pięćdziesiąt osób. Blaze okazał się nieprzeciętnie charyzmatycznym woka-

120

IBRIDOMA

(2001), dzierżyłeś mikrofon w innym włoskim zespole heavy metalowym - Scala Mercalli. Kapela ta nadal istnieje, wydaliście cztery albumy studyjne i nadal zdzierasz u nich gardło. Czy powiedziałbyś z perspektywy czasu, że Ibridoma i Scala Mercalli były równie ważne dla Twojego artystycznego rozwoju? Tak, oba są ważne, noszę je głęboko w sercu. Najpierw śpiewałem w Ibridomie. W 2001r. perkusista Alessandro Morroni zadzwonił do mnie z pomysłem założenia Ibridomy. Nasz ówczesny gitarzysta Pietro zaproponował nazwę. Ja wolałem, żeby zespół nazywał się Lady Of Darkness (w 2005r. taki tytuł nadaliśmy debiutanckiej EP), ale pozostali uparli się na Ibridoma (z języka włoskiego hybryda, np. hybryda różnych inspiracji). Wkrótce po 2001 roku Scala Mercalli zaprosiła mnie na próbę (to był już rok 2002), wykonaliśmy cover Deep Purple "Child In Time" i za sprawą tego wydarzenia do nich dołączyłem. Uznali mnie za dobrego wokalistę (Christian mówi to z ogromną i nieskrywaną przyjemnością przyp. red.). To dla mnie zaszczyt, móc współtworzyć Scalę Mercalli. Wraz z obiema kapelami nieraz występowałem w różnych zakątkach Europy, supportując m.in.: Tarję, Kamelot, W.A.S.P., Lacuna Coil, Mano-

Czy używacie od lat tej samej salki prób? Tak. Od 2001 roku ćwiczymy u mnie na strychu. Zaaranżowaliśmy to magiczne miejsce wraz z Alessandro i jego ojcem. Czujemy się tam jak w naszym drugim domu, a na ścianach powiesiliśmy sporo zdjęć, plakatów (np. Iron Maiden, Bon Jovi, Dave Mustaine) i pamiątek. Możesz to zobaczyć na videoklipie Ibridomy nakręconym do coveru Il Volo "Grande Amore". Na pewno sprawdzę. Bardzo dziękuję za rozmowę. Dziękuję, było przyjemnie. Zawsze chętnie rozmawiam, przy czym jeszcze uczę się języka angielskiego. Jego znajomość szlifuję zwłaszcza podczas pisania liryków. Wybierając się za granicę na wspólne koncerty z zespołami angielskojęzycznymi (np. z Anglii), posługujemy się ich językiem. Pozdrawiam wszystkie osoby czytające ten wywiad. Sam O'Black


Wehikuł czasu Tytuł wywiadu to oczywiście dwuwyrazowe podsumowanie tego, co Sonia mówi o swojej pasji do lat 80. Z drugiej strony sam wywiad też miał okazję trafić do mini wehikułu czasu. Był przygotowany jako "rozmowa" mailowa jeszcze przed oldschoolowym combo, czyli trasą z Enforcer i Ambush. Sonia odpowiedziała dopiero po koncertach, dlatego niektóre odpowiedzi rozjeżdżają nam się w czasie. HMP: Twoja muzyka to takie "best of" drugiej połowy lat 80. Obok tradycyjnego heavy metalu słychać u Ciebie Femme Fatale ("Addicted to the Night"), Mötley Crüe ("Accelerate"), a nawet Whitesnake ('The Midnight Hour"). Jesteście tak spójni muzycznie i wizerunkowo, że mam wrażenie, że ten okres to ulubiony czas w muzyce dla Was wszystkich. Sonia Anubis: Rzeczywiście mam hopla na punkcie lat 80., zwłaszcza, jak mówisz, ich drugiej połowy. Najlepszy czas dla muzyki to okres między 1986 a 1989 rokiem. Kręcą mnie lata 80. nie tylko pod kątem muzyki, ale tez mody, samochodów, filmów, architektury, czy w ogóle całej estetyki. Sama chciałabym ożywić ten okres odtwarzając ten styl w najbardziej autentyczny sposób, jaki to tylko możliwe. Cobra Spell jest dla mnie jak wehikuł czasu.

koncertów i musieliśmy robić sobie każdego dnia makijaż i ogarnąć kostiumy, doszliśmy do poziomu profesjonalnego. Teraz idzie nam jak z płatka. Patrząc na Wasze zdjęcia, mam wrażenie, że dobrze "przestudiowaliście" sesje zdjęciowe zespołów z końca lat 80. Kocham fotki takich kapel jak Cinderella, Kiss czy Mötley Crue. Żaden z muzyków Cobra Spell nie żył w latach 80 (żeby nie było, ja też nie. Jedynie wczesne dzieciństwo spędziłam w latach 80. i miałam tego pecha, że jak byłam w Waszym wieku lata 80. były totalnie passe i

ły lub w nich grać? Myślę, że pojawienie się większej ilości kobietmuzyków sprawia, że występuje w ogóle taki wzór do naśladowania. A to jest bardzo ważne. Dobrze, żeby takie wzorce się pojawiały, bo to inspiruje inne dziewczyny czy kobiety, żeby nie bały się grania na instrumencie. Fakt, że ilośc kobiet w metalu i rocku w porównaniu do facetów jest bardzo nierówna, to smutna prawda, ale to się da zmienić. Czuję, że i ja mogę na tym polu coś zdziałać. Niedługo ruszacie na idealną dla Was trasę. Na koncerty Enforcer i Ambush przyjdą ludzie, którym powinien się Cobra Spell podobać. Jak trafiliście na tę trasę? Tak, to wspaniałe doświadczenie być w trasie z zespołami takiej klasy. To bardzo profesjonalni muzycy, a poznanie ich skończyło się zawiązaniem wielu przyjaźni. Poza tym, naprawdę na każdym koncercie była masa ludzi. To absolutnie cudowne! Trzeba nam większej ilości tego rodzaju tras z kapelami, które oddają część oldschoolowym klimatom. Że coś takiego w ogóle było możliwe, sprawił Daniel z Roadmaster Bookings, który umawiał nam koncerty. Olof z Enfrocer mawia w wywiadach, że to Enforcer odrodził klasyczny heavy metal i

Wokalista, który zaśpiewał na EP "Anthems of the Night", Alexx Panza, udzielił nam kiedyś wywiadu z ramienia Hitten. Mówi, że przełom lat 80. i 90. to jego zdaniem najlepszy czas dla muzyki. Domyślam się, że to nie tylko jego zdanie w szeregach Cobra Spell. Co czyni ten czas i tę muzykę tak wyjątkową? Oboje dzielimy tę opinię! Ta estetyka lat 80. w pewniej sposób jest bardzo wdzięczna i fajna. Po prostu ją kocham. No i chodzi w niej o dobrą zabawę, a to uwielbiam! Co się wydarzyło, że ledwie po wydaniu EP zastąpiła go Kris Vega? Cobra Spell stała się ostatnio moim głównym priorytetem i chciałabym, żeby wyrosło z niej coś wielkiego. A to oznacza, że będziemy grać wiele koncertów, a nawet może długie trasy, co zresztą już zrobiliśmy. Ale dla Alexxa ten sposób działania był niestety niewykonalny ze względu na jego normalną, etatową pracą. Ma inne priorytety. My to szanujemy i dlatego właśnie zdecydowaliśmy się działać dalej, jednak z nową osobą na wokalu. Z Alexxem wciąż jesteśmy kumplami i być może kiedyś w przyszłości znów zaśpiewa z nami na scenie. Kto wie? Kristina jest rewelacyjną wokalistką z Hiszpanii, nauczyła się całej setlisty w mgnieniu oka. Po przesłuchaniu jej, pojammowaliśmy i od razu zaskoczyło. Zagraliśmy z nią już wiele koncertów, stała się moją najlepszą przyjaciółką, jest wspaniała i w ogóle kocham ją!

uznawane za kicz, który nie powinien wró cić). Jak odbieracie te czasy, jako jakąś zamkniętą epokę historyczną, którą "odtwarzacie", czy raczej jako jakąś ciągłość kontynuację? Jest coś mistycznego w tej dekadzie i chciałabym ją przeżyć. A jako że nie da się tego zrobić, trzeba w jakiś sposób tę dekadę przywrócić. I żeby jakoś poczuć się, jak w latach 80. próbuję sama ją odtworzyć.

Nie tylko muzyką, ale też wizerunkiem przy wołujecie okres drugiej połowy lat 80. Wyglądacie świetnie! Dużo pracy wkładacie w skompletowanie ciuchów i znalezienie odpowiednich plenerów na zdjęcia? (śmiech) Dzięki! Trochę czasu wkładamy w ten nasz look. Ponieważ zagraliśmy już nieco

W heavy metalu gra coraz więcej dziewczyn. Jesteście zespołem, w którym znaczną część tworzą kobiety (i co rzadkie w takiej konfigu racji, miałyście mężczyznę na wokalu), więc może będziesz znała odpowiedź na to pytanie - co sprawiło, że coraz więcej dziewczyn ma odwagę zakładać heavymetalowe zespo-

Foto: Cobra Spell

zapoczątkował ruch NWoTHM. Trudno powiedzieć czy ma rację, ale dla wielu osób tak właśnie jest. Myślisz, że z tego względu koncerty u boku Enforcer dobrze wpłyną na Waszą rozpoznawalność? Oni wraz z innymi fajnymi kapelami zdecydowanie odegrali wielką rolę w przywróceniu heavy metalu w stylu lat 80. na deski scen. Bycie częścią tej trasy było dla nas bardzo wartościowym doświadczeniem, które przysporzyło nam wiele nowej publiki!

Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

COBRA SPELL

121


Ludzie Zachodu Nie ukrywam, że różnie to bywa z zespołami z którymi przychodzi mi prowadzić wywiady. Dzisiejsza scena ma do zaoferowania wprost ogrom dobrej jakości heavy metalu, ale problem w tym, że spora jego część jest po prostu poprawna. Robią ją maniacy, czujący tego ducha oldschoolu, nierzadko to nawet naprawdę zdolni muzycy i nawet nie wiadomo do czego tu się w sumie doczepić, ale cholera, ta muzyka po prostu nie chwyta. Dlatego zawsze z ogromną nadzieją czekam na strzał, który choć trochę przyspieszy bicie serca. No i z Knight and Gallow się udało. Na wieść o grupce chłopaków, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają jakby właśnie wyrwali się z zajęć ze swojego high school, gdzie dopiero co statystowali do kolejnego filmu o bitwach zespołów szkolnych, poczułem pewne obawy. Spodziewałem się materiału nieopierzonego albo bez wyrobionego charakteru. Ale posłuchawszy demówki "Men of the West", wyczułem że te młokosy musiały chyba osłuchać się z naprawdę dobrymi inspiracjami, a gdy dowiedziałem się, że za wydanie albumu zabrało się samo No Remorse Records, niepokój zamienił się już w konkretne oczekiwania, które nie zostały zawiedzione. Wokalista Nick Chambers i perkusista Ryan Keeley to co prawda dosyć konkretni i nie przesadnie gadatliwi goście, ale jak sądzę udało mi się wyciągnąć od nich całkiem sporo ciekawych informacji o albumie i historii zespołu, która nie ukrywam że naprawdę mnie zaciekawiła. Posłuchajcie "For Honor And Bloodshed", a jak myślę zaciekawi i Was. HMP: No panowie, na początek muszę powiedzieć że jestem na Was trochę zły - najpierw robicie jedną z najciekawszych demówek ostatnich lat, a potem każecie czekać prawie dwa lata na pełen album! Nie spieszyło Wam się! (śmiech) Ryan Keeley: Tak, przepraszamy że to trwało tak długo! Włożyliśmy w to dużo pracy i mam nadzieję, że ludziom spodoba się to, co usłyszą. Tak zupełnie serio, to warto było czekać. Bardzo Wam gratuluję, bo "For Honor And Bloodshed" to kawał świetnej płyty! Nick Chambers: Dziękujemy! Takie miłe sło-

wa naprawdę wiele znaczą. Debiutujecie na każdym możliwym polu. Jeśli wierzyć nieomylnemu metal-archives, żaden z Was nie miał wcześniej doświadczenia jako muzyk metalowy. To prawda? Nick Chambers: Tak, to nasz pierwszy raz w prawdziwym, metalowym zespole, oprócz grania w szkole średniej itd. Ryan Keeley: Osobiście, sam jammowałem sobie do metalowych utworów, ale kończyłem w trzech różnych zespołach indie rockowych, aż trafiłem tutaj. Zawsze chciałem grać metal i cieszę się, że w końcu daję temu ujście.

Chyba można powiedzieć, że jako tacy (debi utanci), już odnieśliście pewien sukces i zaistnieliście dosyć wyraźnie na scenie NWO THM. Choćby występ u boku Ross the Boss czy wydawanie się w No Remorse, to w metalowym undergroundzie spore osiągnięcia - zwłaszcza, że mówimy o tym jeszcze przed wyjściem Waszego pierwszego albumu. Po jego przesłuchaniu mam podstawy myśleć, że w przyszłości może być jeszcze lepiej. Nick Chambers: Granie z Rossem było dla mnie spełnieniem osobistego marzenia. Manowar jest moim ulubionym zespołem, a rozmowa z takim bogiem metalu jak Ross, była szczerze mówiąc jednym z najlepszych doświadczeń w moim życiu. Mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli grać z wieloma klasycznymi zespołami. Graliśmy już z takimi świetnymi bandami jak Haunt, Saber czy Fortress i jesteśmy podekscytowani tym, co może przynieść przyszłość. Czy za takim "mocnym" początkiem stoi jakaś szczególna praca pozamuzyczna? Udało Wam się nagrać bardzo dobry materiał, ale jak wiadomo to bardzo często nie wystarczy, żeby zostać zauważonym. Jak sądzicie, z czego wynika to, że mnóstwo świetnych zespołów nie odnosi należnego im sukcesu, choćby na poziomie undergroundu, w postaci kilku lepszych koncertów i profesjonalnie wydanej płyty? Ryan Keeley: Włożyliśmy mnóstwo czasu w proces nagrywania. Spędziliśmy wiele długich, nieprzespanych nocy w naszej sali prób, starając się złożyć w całość to, co mieliśmy. Same piosenki były już albo napisane, albo składane w całość na próbach. Z pewnością jest dużo pracy, którą musisz włożyć jako zespół, czy to w marketing, czy w nagrywanie i ta praca będzie zauważalna. Z mojego punktu widzenia sukces w tego rodzaju branży wynika z dużej ilości pracy, dobrego wyczucia czasu i odrobiny szczęścia, i niestety nie ma konkretnego sposobu, aby przewidzieć co odniesie sukces lub jak ludzie zareagują na album. Wróćmy do koncertu z Ross The Boss - to naprawdę był Wasz pierwszy występ? Jak do tego doszło i jakie macie wspomnienia z tego gigu? Ryan Keeley: To było naprawdę fajne doświadczenie i na pewno zostanie w naszej pamięci na długo. Fakt, że mogliśmy grać razem z Rossem, był nieco surrealistyczny, ponieważ był to faktycznie nasz pierwszy koncert jako zespołu. Nick Chambers: Właściwie, to jeszcze zanim mieliśmy drugiego gitarzystę czy basistę, kontaktowałem się z miejscem w sprawie koncertu, więc w zasadzie mieliśmy 6 miesięcy na nagranie dema, znalezienie brakujących członków i ćwiczenie wystarczająco dużo, aby być gotowym na koncert. A jak doszło do współpracy z No Remorse? Nick Chambers: Andreas skontaktował się z nami, a No Remorse jest jedną z moich ulubionych wytwórni, wydających takie zespoły jak Throne of Iron i Eternal Champion, więc nie było nad czym się zastanawiać, czy wskakiwać na ten pokład.

Foto: Knight And Gallow

122

KNIGHT AND GALLOW

No Remorse to jedno, ale nad powstaniem "For Honor And Bloodshed" czuwało jeszcze kilka innych ciekawych nazwisk, takich jak


Jeff Black z Gatekeeper czy mój rodak, Bart Gabriel. Nie mogę nie spytać szczególnie o tego ostatniego. Jak oceniacie tę współpracę? Ryan Keeley: Jeff poświęcił naprawdę wiele czasu na produkcję tego albumu. Po nagraniach nie wiedzieliśmy tak naprawdę, jak go miksować i po części dlatego wydanie zajęło trochę czasu. Jeff wysłał nam wiadomość krótko po wydaniu naszego dema, a my wiedzieliśmy od razu, że to się uda. Jeśli chodzi o Barta, to wykonał fantastyczną robotę masteringową (jak zawsze), ale nie mieliśmy z nim żadnego osobistego kontaktu. Wszystkie odbywały się przez No Remorse. Pokuszę się o stwierdzenie, że Bart i zespół jego żony - Crystal Viper, często pełnią funkcje "ambasadorów polskiego heavy metalu" za granicą. Czy ta współpraca była dla Was okazją do zapoznania się z jakimiś pol skimi zespołami? A może znaliście coś z naszego kraju już wcześniej? Nick Chambers: Niestety nie sądzę, żeby którykolwiek z nas był zbyt dobrze zorientowany w polskim metalu, ale jeśli masz jakieś rekomendacje - wal śmiało. Cóż, jest tego trochę, chyba wyślę Wam listę z rekomendacjami w osobnym mailu (śmiech). Ale pytam o polską scenę z jeszcze jednej przyczyny. Nasz kraj jest stosunkowo nieduży, a tradycyjny heavy nie jest tu specjalnie popularny. Zespołów jest mało i niemal każdy nowicjusz spotyka się z zain teresowaniem i otwartością wśród "kolegów z branży". Krótko mówiąc - według moich obserwacji, młode ekipy metalowe trzymają się tu razem i wspierają w miarę możliwości. Czy w USA, gdzie scena jest ogromna i wciąż się rozrasta, sytuacja jest podobna? Widzę oczywiście pewną komitywę na szczeblu zespołów z kilkuletnim stażem, ale jak jest z zupełnymi początkującymi? Ryan Keeley: W tym gatunku, a szczególnie w naszym regionie, mieliśmy mnóstwo radości poznając zespoły z którymi graliśmy. Takie nazwy jak Saber, Fortress, Haunt i Siege to naprawdę fajni faceci. Przyjaźnimy się również z chłopakami z Ryghar z Teksasu i Throne of Iron z Illinois, więc jest to dość zwarta społeczność, mimo że dzielą nas tysiące kilometrów. Wśród inspiracji wymieniacie klasyków w stylu Manilla Road, ale i młodsze kapele jak Visigoth, Eternal Champion czy Gatekeeper. Muszę przyznać, że jestem ogromnym fanem tych zespołów, ale dopiero Wy otworzyliście mi oczy, że np. Visigoth to już nazwa, którą można wymieniać w jednym rzędzie z klasykami lat 80. Jak dotąd to wciąż byli dla mnie "początkujący goście" i ani się spostrzegłem, gdy zaczęli lądować na czubkach festiwalowych plakatów i być wymieniani jako inspiracje muzyczne dla nowego pokolenia. Nick Chambers: Oczywiście, takie zespoły jak Gatekeeper, Eternal Champion i Visigoth mają na nas zdecydowanie ogromny wpływ i myślę, że to takie świadectwo tego gatunku, w którym młode zespoły mogą wpływać na jeszcze młodsze, aby grały oldschoolową muzykę. To jest wspaniałe w metalu. Zawsze znajdzie się ktoś nowy, kto będzie to podtrzymywał. Obserwuję młodą scenę heavy metalową i

mam takie spostrzeżenie, że o ile na początku była to fala zespołów w stylu Enforcer, Striker, Skull Fist itp., które skupiały się na "metalu o metalu", patrząc głównie w stronę herosów z NWOBHM, Judas Priest czy niemieckiego Accept, zaś obecnie obserwuję istny wysyp dziedzictwa amerykańskich epic metalowców, w stylu Manowar i Manilla Road - na pewno nie bez znaczenia były tu sukcesy zespołów o których wspomnieliśmy wyżej. Wy również wpisujecie się w ten trend. Zauważyliście go? Nick Chambers: Na początku nie do końca. Nie zwracałem na to zbytniej uwagi, dopóki nie natknąłem się na Eternal Champion i Visigoth. Ale muszę przyznać że uwielbiam ten fakt, że jest dużo metalu o tematyce sword & sorcery - to mój ulubiony rodzaj utworów i miło jest słyszeć nowe zespoły, które je robią. "For Honor And Bloodshed" to wg mnie dosyć oryginalny materiał, mimo tego że prezentuje do bólu klasyczna formę. Uważam, że choćby jego otwarcie, czyli następujący zaraz po intro "Men of the West" to całkiem odważny początek. Wybraliście na otwieracz najdłuższy i najbardziej rozbudowany numer z całej płyty (no, powiedzmy że jeden z dwóch najbardziej rozbudowanych). Nick Chambers: Zdecydowaliśmy się na "Men of the West" jako otwieracz, ponieważ była to pierwsza piosenka, którą napisałem dla zespołu i naprawdę nie mogłem sobie wyobrazić innego początku albumu. Zazwyczaj używamy jej też do otwierania koncertów. Ryan Keeley: Jak dla mnie nie było innej piosenki, która mogłaby zapoczątkować album. Tak, jest to długi utwór łącznie z intro, ale czuję że ma to brzmienie, które pasuje na początek, przed zanurzeniem się w resztę albumu. Bardzo chętnie wracam do kolejnego na płycie "Godless" - mam wrażenie Nick, że wokalnie trochę wzorowałeś się na Quorthonie (podobnie śpiewasz jeszcze w ostatnim "Black Swordsman"). Inspiracja byłaby jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza biorąc pod uwagę atawistyczną tematykę utworu. Nick Chambers: Tak, Quorthon to prawdziwa legenda, a Bathory zawsze był jednym z moich ulubionych zespołów. Uwielbiam jego wczesny materiał inspirowany Venom, ale wolę ten późniejszy, z nordyckimi motywami i śpiewnymi wokalami. Zwłaszcza "Blood on Ice". "Godless" to chyba też najmocniejszy tekst na całej płycie. Traktujecie go poważnie, niesie dla Was jakiś przekaz czy jest zwykłą muzyczną opowieścią? Nick Chambers: Muzykę i historię, którą próbuję opowiedzieć traktuję poważnie, ale nie traktuję zbyt poważnie siebie. Tekst jest oparty na historycznym serialu fabularnym na Netflix, pod nazwą "Upadek Królestwa". Jest to w zasadzie opowieść o zemście, osadzona w Anglii, w okresie inwazji wikińskich.

przecież zespoły które mimo lepszych i gorszych momentów, coś dla metalu znaczą. Nick Chambers: Tak, być może przesadziliśmy z ilością solówek w tej piosence. Myślę, że moje najważniejsze inspiracje z europejskiej sceny pochodzą od takich zespołów jak Sortilege czy Cloven Hoof. Powiedziałbym też, że Helloween to dla mnie kolejny ogromny wpływ z Europy. Powiedzmy jeszcze dwa słowa o "God's Will". Nie wiem czy to zasługa kompozycji czy wokali, ale dla mnie to utwór trochę z innej bajki, jakby w nieco innym duchu niż cała reszta płyty. Ryan Keeley: Masz rację! Ta piosenka była moją pierwszą prawdziwą próbą instrumentalnego złożenia utworu, a kiedy ją pisałem myślałem, że może być trochę za ciężka czy nie pasująca do albumu. Kiedy już skończyłem składać jej strukturę i zaprezentowałem reszcie zespołu, po prostu wzięliśmy ją, akceptując jej eksperymentalność. Część mnie cieszy to, że jest trochę inna i nieoczywista, ale nie spodziewałem się, że będzie to dla wielu ulubiony utwór. Jesteśmy właściwie w przededniu ukazania się "For Honor And Bloodshed". Jak widzicie dzisiaj przyszłość Knight & Gallow? Czy czegoś oczekujecie po swoim debiucie? No i czy macie już jakieś plany na dalszą działalność? Ryan Keeley: Jestem bardzo podekscytowany wydaniem albumu i przyszłością zespołu. Wło-żyliśmy dużo pracy w tę płytę i mam nadzieję, że to zaprocentuje. Kto wie, może następna będzie jeszcze bardziej odjechana! Nick Chambers: Tworzymy teraz zdecydowanie jeszcze więcej muzyki i mogę zapewnić, że piosenki na naszej następnej płycie zachęcą wszystkich do headbangingu! Wielkie dzięki za rozmowę! To była dla mnie wielka przyjemność, mam nadzieję że dla Was również. I nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć Was w Polsce! Nick Chambers: Bardzo dziękuję za wywiad i wsparcie. Mam nadzieję że pewnego dnia uda nam się dotrzeć na jakiś polski festiwal! Ryan Keeley: Nie możemy się doczekać okazji na przyjazd do Europy!

akby w kontraście do niego, w takich Ja utworach jak np. "Lord of the Sword" słychać, że nie boicie się też melodyjniejszych wpływów europoweru (oczywiście w rozsądnych proporcjach). Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach wiele zespołów niemal wstydzi się przyznać do czerpania z Blind Guardian albo wczesnego Hammerfall, a to

Piotr Jakóbczyk

KNIGHT AND GALLOW

123



Heavy Metal Never Dies! W zasadzie Midnite Hellion nie jest zespołem idealnie trafiający w moje gusta, a jeśli już, to najbliższy był temu na swoim debiutanckim EP "Enter the Unknown" z 2012 roku. Ale jak się okazuje to obecna forma, reprezentowana przez ostatni krążek zespołu "Kingdom Immortal", jest tą drogą, którą panowie chcieli podążać od początku swojego istnienia. No cóż, pozostaje mi jedynie ten fakt zaakceptować i mimo wszystko cieszyć się muzyką, która nawet jeśli nie jest dla mnie idealna, to na pewno nie mogę odmówić jej wysokiego współczynnika jakości. Bo to po prostu dobrze skrojony, tradycyjny heavy metal, z mocniejszymi, może nawet nieco thrashującymi momentami i całą masą ducha rock and rolla. Ale temat wad i zalet najmłodszego dziecka amerykanów pogłębiłem w recenzji, którą znajdziecie parę stron dalej. Poniżej natomiast, polecam rozmowę z liderem zespołu - perkusistą Drew Rizzo, który swoją pozytywną energią zaraża nawet drogą internetowej korespondencji. Myślę że powinniście to wyczuć także podczas lektury, a może i podczas słuchania "Kingdom Immortal"? Spróbujcie! HMP: Cześć Drew! Minęło kilka miesięcy od ukazania się "Kingdom Immortal", ale to wciąż dosyć świeża sprawa, więc jak myślę entuzjazm związany z wydaniem nowej płyty jeszcze nie opadł? Drew Rizzo: Cześć! Zdecydowanie się zgadzam, sprawy wkoło "Kingdom Immortal" dopiero ruszyły. Już za kilka tygodni rozpoczynamy nasz pierwszy cykl tras koncertowych promujących album, koncertując po Stanach Zjednoczonych z Anvil i White Wizzard w czerwcu i lipcu, więc cieszymy się, że możemy zaprezentować album nowym słuchaczom, a także ponownie zobaczyć się z obecnymi fanami. Wydaje mi się czy postawiliście tym razem na jeszcze klasyczniejsze, bardzie heavy metalowe brzmienie i kompozycje, niż na debiutanckim "Condemned to Hell"? Mam na myśli, że poprzedniczka wydawała mi się odrobinę agresywniejsza. Tak naprawdę nic się nie zmieniło pod względem sposobu, w jaki skomponowaliśmy materiał - nadal pisaliśmy z serca. Myślę, że wiele wynika z produkcji i samego procesu nagrywania, a także z tego, gdzie byliśmy mentalnie w tym czasie. Na przykład "Condemned to Hell" był nagrywany przez pewien czas w lokalnym studiu, o ile tylko czas na to pozwalał, więc nadal aktywnie występowaliśmy na żywo, żonglując w tym czasie naszą codzienną pracą. W przypadku "Kingdom Immortal" pojechaliśmy do Pyramid Sound Studios w Ithaca w stanie Nowy Jork, które znajduje się

około pięciu godzin od domu, więc nie mieliśmy żadnych zakłóceń i skupiliśmy się tylko na nagrywaniu, w bardziej zrelaksowanym klimacie. Udało nam się ukończyć nagrywanie w ciągu zaledwie sześciu dni. Z drugiej strony, słuchając takiego "Resurrected" odniosłem wrażenie że musieliście podczas jego komponowania słuchać sporo Pantery albo nawet późnej Metalliki? To zabawne, że wspominasz o "Resurrected", ponieważ ta piosenka była pierwotnie przeznaczona do "Condemned To Hell". Po prostu ten utwór nie był jeszcze gotowy na tamtą płytę, więc odłożyliśmy go na bok, aby upewnić się, że będzie odpowiedni dla następnej. Uważam, że ten dodatkowy czas zdecydowanie się opłacił. To zabawne, ponieważ tak naprawdę, to nie mamy jako takich wpływów podczas komponowania materiału. Rich i ja spotykamy się tylko z gitarami, gramy materiał, jammujemy i obserwujemy co wyjdzie "z rękawa", aby uzyskać pomysły na riffy, więc można powiedzieć - karmimy się nawzajem energią. Stamtąd zabieram pomysły na riffy do domu i aranżuję je w GuitarPro, a następnie na próbach, już za pomocą instrumentów udoskonalamy kompozycje. Rozpoczęliśmy już ten proces pisania z Charlesem na następny album i mamy wiele fajnych rzeczy. Czasami na te nasze "sesje pisania" przynosimy kompletne lub prawie kompletne piosenki, więc każda jest trochę inna. Jeszcze w temacie powyższych bandów -

obserwując Was na portalach społecznoś ciowych i oczywiście słuchając Waszej muzyki wydaje mi się że są to chyba zespoły szczególny dla Midnite Helion? Mam rację czy są jednak grupy, które postawilibyście wyżej jeśli idzie o wpływ na Waszą muzykę? Tak, wszyscy jesteśmy fanami Metalliki i Pantery, więc jakieś inspiracje faktycznie mogły podświadomie pochodzić od nich. Chociaż tak naprawdę, podczas komponowania i aranżowania, ten album był inspirowany Michaelem Schenkerem i muzyką pop z lat 70. i 80. Ogólnie rzecz biorąc, inspiruje nas wszystko. Na przykład, nagrywając "Phantomland", nasz producent Alex Perialas powiedział, że riff brzmi jak pędzący pociąg. Rich i ja stwierdziliśmy, że to ma sens, ponieważ często jeżdżę pociągiem i wiele pomysłów na piosenki wymyśliłem właśnie podczas jazdy po szynach. Zacząłem od "Resurrected", ale myślę że bardziej reprezentatywny dla płyty jest np. jeden z moich faworytów, czyli "Army of the Dead". Tu słyszę więcej wpływu klasyków tradycyjnego heavy w stylu Iron Maiden. Dziękuję! To zabawne, że wspominasz o tradycyjnych, metalowych stylizacjach do "Army of the Dead", ponieważ myślę o nim bardziej jak o piosence w stylu Celtic Frost. Wiem, że to nie brzmi jak coś z "Emperor's Return", ale z jakiegoś powodu to coś do czego zawsze wracałem, opisując drugą część piosenki. To chyba jak dotąd najbardziej rozbudowany utwór w Waszej dyskografii? 8 minut, nas trojowe interludium, tematyka fantasy - zakwalifikowałbym go do kategorii "epickich", czego wcześniej raczej u Was nie było. Zgadzam się absolutnie, to jak dotąd nasza najbardziej "przygodowa" piosenka. Intro do niej pierwotnie miało być intrem albumu, a druga część, gdy tylko zaczyna się basowe solo, była pomysłem na kolejną piosenkę. Razem brzmiały dobrze i pomysł trzeciej części pojawił się, gdy czekałem, aż sygnalizacja świetlna zmieni kolor na zielony - wierzcie lub nie. To po prostu naturalnie się wydarzyło, co sprawia, że jest to bardziej zabawne. Alex sprawił, że trzecia część stała się ogromna dzięki swojej produkcji, a moja narzeczona Teresa wymyśliła dzwonki rurowe, które stały się najwznioślejszym momentem w piosence. Tekstowo nawiązujecie tu do "Gry o Tron" czyli tematu, który z jednej strony wydaje się na wskroś metalowy, a jednak literatura Martina nie zdołała się jeszcze "zadomowić" w tym gatunku, tak jak Howard czy Tolkien.

Foto: Midnite Hellion

MIDNITE HELLION

125


senka jest oczywiście o heavy metalu, można ją odnieść do wszelkich innych tematów życiowych. Są pewne paraliżujące nas zmagania i wyzwania wobec wszystkiego co jest ich warte i zawsze musimy mieć oko na czekającą nagrodę, by iść naprzód.

Tu ponownie należy się uznanie dla mojej narzeczonej. Teresa wymyśliła kierunek liryczny i wiele tekstów. Nie jesteśmy na bieżąco z telewizją i zaczęliśmy oglądać ten serial po zakończeniu serii, a skończyliśmy go oglądać w ciągu około miesiąca. Dwa dni przed wyjazdem na nagranie, ona i ja pracowaliśmy nad tekstem do tej i innych piosenek. Dosłownie obudziłem się dzień przed nagraniem, usiadłem i tekst po prostu sam przyszedł. Zbliżały się akurat dwa ważne terminy - nagrywanie następnego dnia, a także mieliśmy koncert Stonesów tej nocy, na który mieliśmy bilety, więc musiało to zostać zrobione, zanim Keef i Mick pojawili się na scenie! Skoro o tekstach mowa - dużą uwagę przy ciąga ten do H.M.O. - to trochę słodkogorzkie spojrzenie na dzisiejszą scenę, ale nie zapomnieliście dodać, że "heavy metal nigdy nie umiera!". To trochę pocieszające (śmiech)! (śmiech) To dokładnie ten wers, który nas napędza! Pomysł zaczął się od Richa i mnie, od każdego wersetu opisującego inną dekadę i to, jak z czasem, w historii heavy metalu pewne rzeczy się dewaluowały w latach 80-tych, 90-tych i współczesnych. Teresa napisała tekst do tego utworu i wplotła do niego trochę autobiograficznych wątków. Chociaż ta pio-

Bardzo podoba mi się okładka "Kingdom Immortal". Jest bardzo "metalowa", na swój sposób nawet oldschoolowa. Nurtuje mnie jednak jedno pytanie... co tam się do cholery dzieje? (śmiech) Przedstawiona scenka jest naprawdę odjechana. Odnosi się do któregoś tekstu? Dzięki! Nie ma konkretnego utworu z którym byłaby związana, a raczej odnosi się do samego tytułu albumu. "Kingdom Immortal" to na tym obrazie Góra Olimp, z naszą maskotką - Sebastianem, jako Zeusem. Ludzie w tym królestwie są "unieśmiertelniani" przez Seba, by żyć wiecznie. Temat zaczyna się od tego, że gdy ktoś umiera, jego dziedzictwo żyje wiecznie. Gdy umierają muzycy, ich muzyka żyje wiecznie, więc to trochę jak rock and roll'owe niebo, tylko w realiach antycznej Grecji. Teresa i ja wpadliśmy na ten pomysł, a Fastner i Larson wcielili go w życie. Czuć, że została zrobiona ze sporą dozą dys tansu i humoru. Mam wrażenie, jakby nawet sama kreska była trochę komiksowa. Zawsze lubię patrzeć z wszystkich innych perspektyw na naszą sztukę. Czy to jeśli idzie o liryki, czy okładkę. To, co to oznacza dla słuchacza, jest wielokrotnie całkowicie różne od wizji artysty podczas tworzenia. Wydaje mi się, że cała Wasza postawa, jest pełna dystansu do tego co robicie i czuć to w samej muzyce, która nie jest "nadęta", a raczej naładowana rock and rollową energią. W dzisiejszych czasach to wg mnie cecha na wagę złota. Mnóstwo zespołów wydaje się wręcz obawiać popadnięcia w kicz i odskoczenia od mroku i powagi, a przecież w praktyce trudno o bardziej "prawdziwych" meta-

Foto: Midnite Hellion

126

MIDNITE HELLION

lowców, niż dajmy na to Metalucifer, którzy fantastycznie bawią się metalową konwencją. Mam taką filozofię, że życie jest po to, żeby żyć. Baw się dobrze cały czas i zawsze znajduj czas na tę zabawę, we wszystkim co robisz. Tak jak wszyscy traktujemy zespół na poważnie, jako biznes, w kwestii profesjonalizmu, tak staramy się by dawał nam wszystkim radość. Muzyka i koncerty są ucieczką od codziennego zastoju, także dla nas, jako muzyków. Gdy wchodzimy na próbę po gównianym dniu, wszystko znika po włączeniu wzmacniaczy. Jeśli idzie o ostatnią płytę, powiedziałbym że macie sporo powodów do dumy. Nawet pozostawiając sam w sobie udany materiał, jak na rynek młodych zespołów metalowych, mówimy o pewnym sukcesie komercyjnym. Płyta sprzedaje się chyba całkiem nieźle, dotychczas spotkałem się też ze zdecydowaną przewagą pochlebnych recenzji. Bardzo dziękujemy, naprawdę czujemy się docenieni. Jesteśmy bardzo dumni z efektu końcowego i cieszy nas, że inni również cieszą się tym albumem. Tworzenie go było świetną zabawą. Mówię o tym, bo chciałbym spytać o Wasze zdanie: Jak to jest właściwie z tym "wybi ciem się" w dzisiejszych czasach? Myślicie, że żeby zostać zauważonym wystarczy nagrać po prostu dobry materiał? Zmierzam do tego czy muzyka jest w stanie wybronić się sama, czy jednak pomimo tego jak świetną płytę nagrasz, bez dobrej promocji nie masz szans na sukces? Nawiązując do tekstu "H.M.O", to właśnie taki heavy metalowy bieg z przeszkodami. Nie chodzi już o to, by być wielką rybą w małym stawie, czy małą rybą w wielkim stawie, bo w każdym stawie jest tyle ryb, że rybak na pewno złowi jakąś, zanim będzie miał okazję popływać. Przy tak wielu zespołach i prostym dostępie do nagrywania we własnym domu, zdecydowanie trzeba zrobić wszystko co się da, aby wyróżnić się tak bardzo, jak to możliwe. Promocja jest zdecydowanie niezbędna, ale na początku musi być dobry album. A jak masz dobry album, to musi być dobrze nagrany, aby przetrwać próbę czasu. Pomyśl tylko o płytach Eddiego Kramera i powiedzmy Led Zeppelin "II". Piosenki były doskonałe, produkcja byłą doskonała, a to połączenie doprowadziło do tego, że jest to ponadczasowa płyta. Z drugiej strony, wczesne albumy Kiss nie były tak ponadczasowe, ze względu na samą produkcję, ale same piosenki były takie, jak pokazano je na płycie "Alive!". Przyznaję ze wstydem, że dopiero niedawno zapoznałem się z Waszą muzyką. Ale na usprawiedliwienie powiem że mam swoją teorię, dlaczego mogło tak się stać. Wydaje mi się, że jesteście popularni przede wszystkim u siebie, w Stanach. Tymczasem większość zespołów z NWOTHM, które odniosły większy sukces, docierały bardziej do Europy niż do USA, np. przez wydawanie się w europejskich wytwórniach albo pojawianie się na festiwalach typu Keep It True. Midnite Hellion nie zagościł chyba jak dotąd za oceanem? Zgadza się, jeszcze nie byliśmy za oceanem. To trochę dziwne, bo przy każdym kolejnym wydawnictwie odkrywamy, że nasza popu-


larność jest zależna od regionu. W czasie Demo i EP, budziliśmy większe zainteresowanie za oceanem, niż tu, w USA. Wraz z "Condemned To Hell", zaczęliśmy zdobywać więcej fanów w Stanach, co ma również związek z większą liczbą tras koncertowych poza wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych na potrzeby tego albumu. W przypadku "Kingdom Immortal" mieliśmy do tej pory najwięcej odzewu z zagranicy, ale największą sprzedaż w kraju. Można to w dużej mierze przypisać faktowi, że w ten chwili nie mamy międzynarodowej dystrybucji tej płyty, a stawki za wysyłkę są niebotyczne, ponieważ mieliśmy zainteresowanie i pewną sprzedaż międzynarodową.

pokoić (śmiech), ale sam mam to fantasty czne doświadczenie, kiedy Twoja druga połówka podziela Twoją miłość do heavy metalu i jest Twoim wiernym towarzyszem w kolekcjonerstwie czy wyprawach koncertowych. To trochę jak dodatkowy członek, czy "dobry duch" zespołu prawda? Zdecydowanie się zgadzam! Teresa to zdecydowanie jeden z członków zespołu, ponieważ ogromnie pomaga w konfrontowaniu pomysłów, kierownictwie artystycznym, nie wspominając o tym, że to obecnie prawdopodobnie

działa dobrze z naszym wspólnym stylem pisania. Rich przyjaźnił się z naszym gitarzystą Jeremym, a i ze mną szybko staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy po raz pierwszy zobaczył nas grających na żywo, powiedział sobie, że to jest dokładnie to, czego szukał w zespole. Kiedy w pewnym momencie, nasz ówczesny basista nie był w stanie kontynuować, Rich włączył się z pełną mocą. Charles pojawił się w idealnym momencie, kilka tygodni przed tym, jak mieliśmy wejść do studia, aby nagrać "Kingdom Immortal". Znaleźliśmy w

W Waszej historii jest jednak współpraca z niemieckim "Witches Brew", jak podejrzewam macie więc jakiś odzew od fanów z Europy. Nie macie w planach trasy na Starym Kontynencie? Fantastycznie byłoby zobaczyć Was w mojej ojczyźnie! Fantastycznie byłoby Was odwiedzić! Nie mamy co prawda jeszcze żadnych konkretnych planów, ale zdecydowanie chcemy ruszyć w trasę po Europie z tym albumem. Pracowaliśmy z Witches Brew przy dwóch wydawnictwach - "Condemned to Hell" i 7-calowym singlu, które dobrze radziły sobie na obydwu kontynentach. Macie na koncie występy u boku Yngwiego Malmsteena, UDO, Exodus, Morbid Angel, Jag Panzer, Anvil i wielu innych. Taka lista gwiazd to naprawdę imponujący dorobek jak na bądź co bądź, w miarę młody zespół i to w czasach gdy heavy metalowe zespoły liczy się w milionach. Czy macie jakieś szczególne wspomnienia związane z którymś z tych występów? Na pewno każdy koncert był szczególny. Najbardziej pamiętny był widok zespołu UDO oglądającego nasz set i Svena Dirkschneidera, który podszedł do nas później, aby pogratulować nam naszego występu, mimo że miał za zaledwie kilka minut grać 2-godzinny set. Cały zespół to niezwykle bezpośredni goście, którzy uczynili ten dzień bardzo udanym. Chociaż nie widzieliśmy Yngwiego zanim wyszedł na scenę, to jego obecność była wyczuwalna, bo wszystkie jego wzmacniacze działały przez cały dzień, więc ciepło z głowic lamp było ogromne! Możliwość wystąpienia przed jego wielką ścianą Marshalli to był odlot. Jak podejrzewam, macie jeszcze sporo "kon certowych marzeń" do zrealizowania. Wymieńcie kilka zespołów u których boku chcielibyście szczególnie zagrać i dlaczego? Na pewno mieliśmy już dotąd sporo szczęścia. Ale dwa wymarzone koncerty byłyby suportem dla Manowar i dla Kiss - oba z tych samych powodów. Obydwa te zespoły po prostu wnoszą czystą moc na scenę i są bystrymi biznesmenami, a my chcielibyśmy mieć możliwość ich podpatrzenia i zasięgnięcia porad. Na swój sposób oba te zespoły były swoistymi "game changerami" w kwestii koncertowania, ale Kiss naprawdę stworzył przemysł koncertowy. Drew, mam nadzieję że nie pogniewasz się za odrobinę prywaty: Obserwując Waszego instagrama moje zainteresowanie przyciągnęła… Twoja kobieta. Spokojnie, nie mam tu na myśli niczego co mogłoby Cię zanie-

Foto: Jeff Crespi

nasz czołowy autor tekstów. Napisała dla nas nawet kilka riffów! Oprócz rzeczy związanych z Midnite Hellion, podzielamy tę samą miłość do muzyki i to niesamowite, że możemy dzielić razem tak wiele przygód. To ona zasugerowała nam śledzenie trasy Helloween "Pumpkins United" w 2018 roku po Stanach Zjednoczonych. Dla nas obojga, wielką częścią naszego dzieciństwa był Slayer, więc po prostu musieliśmy zobaczyć ich ostatnie dwa koncerty. To świetnie słyszeć, że Ty również podzielasz to wspaniałe doświadczenie ze swoją drugą połówką. To trudne znaleźć kogoś takiego, ale kiedy już się uda - trzymaj się jej! Jeeszcze trochę o historii zespołu. Słuchając "Kingdom Immortal" i "Condemned to Hell" w zestawieniu z EP "Enter the Unknown" można odnieść wrażenie że mamy do czynienia z dwoma zupełnie różnymi podejścia mi do muzyki. Chciałbym żebyście opowiedzieli trochę o tej zmianie stylistycznej, bo jak się domyślam nie wzięła się ona z niczego. W pewnym sensie zespół ma dwie epoki, które z braku lepszych określeń, nazwałbym fazą demo i fazą obecną. Pierwsze pięć lat było fazą demo, w której staraliśmy się znaleźć ludzi, którzy byliby w stanie w pełni zaangażować się w zespół. Muzycznie nie zmieniło się wiele - ponieważ zawsze byłem głównym kompozytorem materiału - ale wokalnie na pewno. W 2016 roku, kiedy dołączył Rich, Midnite Hellion naprawdę stał się Midnite Hellionem i znalazłem kogoś, kto podzielał tę samą pasję, motywację i determinację, aby zespół stał się naszym głównym celem. Wokalnie ma inny styl, niż jego poprzednicy, co

nim brakującą część naszej trójmocy! Dodajmy że w ciągu tych 5 lat przerwy między EP a pełnym debiutem znajduje się w historii Midnite Hellion ciekawy epizod z Pamelą "P.J." Berlinghof w roli frontmana. Był on bardzo krótki - chciałbym żebyście rozwinęli ten temat i opowiedzieli o tej współpracy. "P.J. Era" była końcową częścią początkowej fazy Midnite Hellion. Wykonała świetną robotę jako frontmanka zespołu i nagraliśmy wspólnie singiel "Hour of the Wolf". Po naszym dobrze przyjętym występie w Chicago w 2014 roku, priorytety życia osobistego zaczęły zajmować centralne miejsce i ten skład się rozpadł. Jednak ze smutnym, przyszło i coś dobrego, w postaci powstania dwóch dodatkowych zespołów, w postaci Ritualizer z PJ na czele i Vivisect z Danem. Cóż, to chyba wszystko z mojej strony. Mam nadzieję że nie zamęczyłem Was pytaniami i z góry dziękuję za ciekawe odpowiedzi! Liczę że Midnite Hellion będzie dalej rozwijać skrzydła, a może w przyszłości będzie nam dane spotkać się na koncercie w Polsce! To był świetny wywiad, bardzo dziękuję za genialne pytania! Mam nadzieję że spotkamy się w Polsce, w niedalekiej przyszłości! Dziękujemy za wsparcie i pozdrawiamy! Piotr Jakóbczyk

MIDNITE HELLION

127


Przerażająco - zabawni Najbardziej optymistyczny zespół heavy metalowy z Włoch, Trick Or Treat, wywołał ostatnio serdeczny uśmiech na twarzach wielu fanów. Ich nowy, siódmy w dyskografii album "Creepy Symphonies" wypełniają tak zabawne kawałki, że można boki zrywać. Jeśli potrzebujecie konkretnej porcji radosnych uniesień, by trochę się odstresować, zapewniam, że możecie liczyć na ten chwytliwy materiał. Wywiadu udzielił nam czterdziestojednoletni wokalista, ilustrator i tatuażysta Alle Conti. HMP: Czy zdjęcie Waszego zespołu pracującego w biurze (opublikowane 21 maja 2022 roku na Facebooku) dobrze przedstawia Was w okresie udzielania wywiadów? Alle Conti: (śmiech) Tak, dokładnie, to zdjęcie przedstawia moich kolegów z zespołu, którzy zwykle denerwują się na mnie za spóźnianie się na wywiady! Trick Or Treat może być postrzegany jako jednocześnie straszny i zabawny zespół euro power metalowy. Jak ważne jest dla was, aby konsekwentnie trzymać się tej formuły, ale jednocześnie unikać powtarzania się? Od początku utrzymujemy nastawienie: "stay happy", ale element "straszny" jest swego rodzaju nowością na naszej nowej płycie. Trochę straszyliśmy wiele lat temu na debiucie "evil needs candy too" (2006). Nasza nazwa to

ki, którą sami piszemy... Przez te wszystkie lata odnaleźliśmy własną tożsamość. Uwielbiamy również wiele innych gatunków niż power metal. Kiedy zdałeś sobie sprawę, że masz mnóst wo innowacyjnych pomysłów, które mogą przesunąć granice euro power metalu? Wciąż musimy to sobie uświadomić (śmiech). Ale pomyślę o twoich miłych słowach! Zawsze podążaliście za swoją pierwotną wizją Trick Or Treat, a może wręcz przeciwnie - bez podejścia otwartego na zmiany Trick Or Treat byłby teraz czymś zupełnie innym? Nie jestem pewien. Zawsze staramy się komponować muzykę, której sami chcielibyśmy słuchać, nie przejmując się zbytnio tym, co

Foto: Trick Or Treat

Trick or Treat, więc zobowiązujemy się być przerażająco zabawnymi. Czy wszyscy członkowie Trick Or Treat mają takie samo poczucie humoru? Tak. Gramy razem od 20 lat (10 lat z naszym ostatnim składem) i to działa jak rodzina. Dobrze się bawimy nie będąc zbyt poważnymi. Niektórzy fani pamiętają, że dwadzieścia lat temu zaczynaliście jako tribute band Helloween. Czy nadal jesteście ich fanami, czy też wasze gusta muzyczne ewoluowały? Nadal jesteśmy ich wielkimi fanami, ale z większym dystansem podchodzimy do muzy-

128

TRICK OR TREAT

jest "trendy", i to nie zmieniło się od początku. Z pewnością dało o sobie znać zdobyte przez lata doświadczenie. Czy odczuwasz satysfakcję z udowadniania, że można odnieść sukces, tworząc coś, czego inni nie potrafią sobie wyobrazić? Wiesz, zazwyczaj muzycy nie mają takiej wprawy, żeby zrozumieć, czy ich muzyka działa, czy nie, a po dwóch latach całkowitego zablokowania biznesu muzycznego jest to jeszcze trudniejsze... W naszym odczuciu opinie o "Creepy Symphonies" są bardzo pozytywne, a my jesteśmy prawdziwymi optymistami.

Ale czyż to nie paradoks, że czerpanie radoś ci z cukierkowych melodii opakowanych w cukierkowaty metal wymaga wiele dojrzałości? (śmiech) To całkowita prawda! Utwór "Peter Pan Syndrome (Keep Alive)" mówi dokładnie o tej zasadzie. Moim zdaniem, najważniejsze, by korzystać ze swoich doświadczeń bez zatracania nastoletniego wigoru. Uważam, że muzyka większości zespołów euro power metalowych bywa zbyt zagęszc zona gęstymi, nijakimi pomysłami bez wyrazu. Dwa włoskie zespoły są pod tym względem wyjątkowe: Secret Sphere i Trick Or Treat. Moim zdaniem, wasze albumy są dobrze skonstruowane i przemyślane. Wasza muzyka brzmi dla mnie jako bezpośrednia, zapadająca w pamięci i trafiająca we właści wy punkt we właściwym czasie. Wierzę, że ludzie słuchający zazwyczaj hard rocka i old school heavy metalu, którzy nie przepadają za melodyjnym speed metalem, wciąż mogą lubieć wasze utwory. W czym tak naprawdę tkwi sekret Waszej muzycznej przystępnoś ci? Wielkie dzięki! Naprawdę doceniam, że mówisz o naszych drogich przyjaciołach z Secret Sphere. W ciągu tych ostatnich lat powstało wiele nowych zespołów, ale w niewielkim stopniu lub wcale nie "wymyślają koła na nowo", a moim zdaniem wcale nie jest to konieczne. Jedyną naprawdę ważną umiejętnością jest robienie czegoś trochę innego, aby wyróżnić się czymś z tłumu. Przykładając się do struktur swoich kompozycji, sprawiacie słuchaczom znaczącą różnicę. Zgaduję, że utwory "Human Drama (Down Into Pain)" i "Hemisphere Landscapes" nie były chyba jednak w pełni ukońc zone, kiedy umieściliście je na kompilacji "The Unlocked Songs"? To dwa bonusowe utwory do japońskiej wersji "Tin Soldiers and Rabbits' Hill". Nagraliśmy je ponownie na potrzeby "Unlocked Songs". Na nowej płycie znalazł się taki utwór "Escape From Reality". Czy komponowanie muzyki stanowi dla Was sposób na ucieczkę do szarej rzeczywistości? "Escape From Reality" opowiada o cyberprzemocy i jej skutkach psychologicznych, ale myślę, że można ją odnieść także do dorosłych ludzi, którzy znajdują w muzyce ujście. To ciekawe, jak radzicie sobie z problemami życia codziennego, śmiejąc się katastrofom w twarz. Zwykłem nazywać włoski zespół Ibridoma "najbardziej empatycznym zespołem heavy metalowym na świecie". Czy


Trick Or Treat może być nazwany "najbardziej optymistycznym zespołem heavy metalowym na świecie"? Tak, to możliwe! W naszych utworach staramy się przekazać pewne fragmenty rzeczywistości, w której żyjemy, i nawet jeśli lubimy być ironiczni i sarkastyczni, to nasze teksty są całkiem poważne. Uwielbiamy wykorzystywać ten kontrast. Który z Waszych albumów (oprócz "Creepy Symphonies", bo ten jest jeszcze "gorący") uważacie za swoje najlepsze osiągnięcie i dlaczego? Myślę, że "Rabbits' Hill pt.2" jest naszą najbardziej kompletną i ambitną płytą... również z powodu gości: Tony Kakko i Ripper Owens. Wasz ostatni album "Creepy Symphonies" ukazał się zaledwie dwa miesiące temu. Co chciałbyś nam o nim opowiedzieć? Po "The Legend Of XII Saints", który był bardziej skomplikowanym wydawnictwem, chcieliśmy powrócić do naszych korzeni, z bardziej chwytliwymi i esencjonalnymi strukturami. Co więcej, "Creepy Symphonies" to pierwszy "nie-konceptualny album" od 2009 roku, więc w pewnym sensie mieliśmy więcej swobody w eksplorowaniu różnych tematów. Wiele zespołów metalowych lubi mieć utwór o szczególnie wysokiej jakości, opatrzony tytułem nawiązującym do nazwy zespołu. Wy zdecydowaliście się to zrobić nie z regularnym kawałkiem, lecz z intrem. Kto wpadł na ten pomysł? Czy sporo o tym dyskutowaliście? Właściwie była to bardzo naturalna decyzja, ponieważ "trick or treat" nawiązuje do klasycznej piosenki, którą dzieci śpiewają podczas Halloween, ale wzmocniliśmy ją nieco "straszniejszym" akcentem. Komu zadedykowałbyś piosenkę "Falling Over The Rainbow"? Trudno odnieść się do jednej osoby. Mogę powiedzieć, że jest to manifest współczesnego niezadowolenia: ludzie przejawiają tendencję do skupiania się tylko na rzeczach, których

nie mają, zamiast dbać o to, co mają. Na uwagę zasługują dwa nowe wideoklipy: do "Escape From Reality" oraz do tytułowego utworu "Creepy Symphony". Ten drugi jest ekstrawagancki i zabawny, natomiast ten pierwszy prezentuje zespół grający na scenie. Oba wyglądają atrakcyjnie, ale czy nie obawiałeś się, że pokazanie zespołu grającego na scenie to za mało na dobry wideoklip? Udo Dirkschneider właśnie tego chciał uniknąć i dlatego jego ekipa wymyśliła, żeby w "We Will Rock You" mopował podłogę w restauracji (śmiech). Podczas naszej muzycznej podróży zawsze inwestujemy czas i pieniądze w tworzenie niedużej liczby, ale wartościowych wideoklipów. Dziś wszystko dzieje się tak szybko, że nie wydaje mi się, żeby to już działało. Zamiast tego podejście, lepiej jest tworzyć więcej treści, rozcieńczając budżet, ale wciąż utrzymując dobry poziom. Kilka dni temu wypuściliśmy nowy teledysk do utworu "Crazy", w którym klipy na żywo przeplatają się ze studyjnymi, i

jest to doskonały przykład tego nowego sposobu myślenia. Dlaczego nie umieściliście utworu "Almost Gone" na płycie "Creepy Symphonies"? To taki wspaniały numer, zasługuje na to, by go usłyszeć na regularnym LP! Tak, zgadzam się, to świetny utwór napisany przez naszego Guido (gitarzysta Guido Benedetti - przyp. red.), ale reprezentuje on specyficzny, trudny moment i dlatego zdecydowaliśmy się wydać go we właściwym czasie, a nie teraz. Jakie są wasze plany na rok 2022 i dalej? Wystąpimy na kilku fajnych letnich koncertach we Włoszech i planujemy też jak najszybciej wrócić do grania w Europie. Poza tym pracujemy nad kilkoma nowymi utworami, ale jest jeszcze trochę za wcześnie, by mówić o nowej płycie. Na koniec pozwól proszę, że zapytam Cię o coś niezwiązanego z muzyką. Jesteście Włochami, więc ciekawi mnie, co zazwyczaj lubi cie jeść, kiedy wybieracie się na zagraniczne tournée? Gustujecie tylko we włoskich restauracjach, czy eksperymentujecie także z innymi kuchniami? Myślę, że mogę odpowiedzieć za cały zespół. Zawsze staramy się jeść lokalne potrawy, kiedy podróżujemy po świecie. Dzięki temu skosztowaliśmy kilka naprawdę niesamowitych dań, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Dziękuję za rozmowę. Grazie a te! e stato un piacer / dzękuję, to była przyjemność. Sam O'Black

TRICK OR TREAT

129


Pamiętny dzień, w którym słońce nie wzeszło Wczasy w kosmosie to eksperymentalne wczasy. Takie, które mogą znieść nas na manowce, pozwolić nieco zaszaleć, ponieść się rozbrykanej wyobraźni, zatracić w zmysłowych anomaliach i zrobić zupę nie wiadomo z czego. Scott Shapiro, czyli wokalista kalifornijskiego zespołu heavy metalowego Space Vacation, pracował tak ciężko, aż zdołał utrwalić swe niezwykłe wizje na LP "White Hot Reflection". HMP: Czytałem ostatnio wywiad z astronautą Kennedy Space Center. Powiedział: "podobieństwo między ludźmi, którzy podróżują na Ziemi, a tymi, którzy podróżują wyżej, polega na tym, że chcemy oglądać nowe widoki. Wszyscy chcemy doświadczać nowych rzeczy w naszym życiu i poznawać nowe kultury". Czy Twoim zdaniem analogiczne podobieństwo łączy podróżników z muzykami? Scott Shapiro: Muzyka to sposób, w jaki najlepiej wyrażam siebie oraz przekazuję światu rzeczy, o których myślę. Jeśli nie tworzę, nie czuję się w pełni spełniony. Czasami słyszę ludzi mówiących o tym, "jak kiedyś grali muzykę" i uważam, że to zabawne. Tworzenie muzyki jest tak wielką częścią mojej tożsamości, że kiedy słyszę coś takiego, brzmi to

wyobrażałeś w 2008 roku? Cóż, niektóre rzeczy okazały się niesamowite. Nigdy nie łudziłem się, że uda mi się wyjechać na trasę do Europy, a stało się to w 2019 roku. Inne sprawy stanowiły wyzwanie. Ciężko zaistnieć na scenie i bookować - zwłaszcza ostatnio - koncerty, bo wszystkie festiwale przez ostatnie dwa lata napotykały organizacyjne zakłócenia. Kiedy miałem 18 lat, myślałem, że chodzi tylko o dziewczyny i rozrywkę, a tymczasem brakuje nam snu, musimy ciągle wysyłać rozmaite maile i radzić sobie z mediami społecznościowymi. Kto by pomyślał! (śmiech) Co działo się ze Space Vacation przez ostatnie pięć lat, pomiędzy "Lost In The Black Divide" (2017) a "White Hot Reflection"

Foto: Space Vacation

jak "kiedyś miałem nogi". Myślę sobie, jak można tak po prostu zdecydować się, żeby przestać mieć nogi? Jeśli chodzi o poznawanie nowych kultur - to świetny dodatek do pracy, który sprawia, że wszystko jest bardziej ekscytujące. Co napędza Wasze innowacyjne podejście? Space Vacation dąży do tworzenia takich utworów, jakie sami chcemy słuchać. W dużej mierze jest to także zasługa różnic pomiędzy ludźmi w naszym zespole. Wszyscy łączymy nasze pomysły, co skutkuje powstawaniem "dude soup". Udzielanie się w zespole heavy metalowym jest w rzeczywistości bardziej zwyczajne i żmudne czy bardziej ekscytujące, niż sobie

130

SPACE VACATION

(2022)? Prawdopodobnie mamy podobną historię jak wiele innych zespołów. "Lost In The Black Divide" ukazało się w 2017 roku, a my dopiero zaczynaliśmy w nowym składzie. Płyta wypadła OK, ale otworzyła przed nami wiele drzwi. Zagraliśmy kilka dużych koncertów z podziwianymi przez nas zespołami, takimi jak Night Demon, Grim Reaper i Cauldron, a także pod koniec 2019 roku udało nam się wystąpić na kilku koncertach w Europie. Następnie planowaliśmy uderzyć do studia z nowym materiałem i wrócić przygotowanymi do akcji (ćwiczyliśmy przez ostatnie dwa lata), planując trasę po Europie i Japonii latem 2020 roku. Wkrótce świat stanął w miejscu i sesje

nagraniowe opóźniły się. Kiedy w końcu skończyliśmy pracę w studiu w kwietniu 2021 roku, natrafiliśmy na kolejne 12 miesięcy opóźnienia w tłoczeniu płyty. To był pieprzony koszmar. W tym czasie nie mogliśmy rezerwować koncertów, ale jakieś 9 miesięcy temu zaczęliśmy grać regionalnie, żeby przygotować nasze show na premierę, a teraz znów rezerwujemy kolejne daty. Jak już mówiłem, to było prawdziwe wyzwanie. Kim jest Kai Sun? Basistą. Ja grałem na basie w Space Vacation tylko przez rok, po tym jak mój brat Jay - nasz oryginalny basista - przeprowadził się do Los Angeles w 2012 roku. Od tamtej pory o niskie tony dbało u nas kilku różnych ludzi. Mój drugi brat Mark grał na LP "Cosmic Vanguard" (2014), a po jego przeprowadzce do Austin, Kai zastępował go przez około dwa lata. Steve Hays wykonał na "Lost In The Black Divide" (2017) tak dobrą robotę, że poprosiliśmy go, aby został, co zrobił, ale tylko na rok. Kai powrócił do nas na początku 2019 roku. Jest doświadczonym basistą, grał na trasach koncertowych otwierając występy Muse, a obecnie gra również z naszymi kumplami z Bay Area w Hell Fire. To prawdziwy potwór. Wasz line-up składa się z muzyków z bogatym doświadczeniem w innych zespołach metalowych. W jaki sposób robienie sobie przerw od Space Vacation w celu podjęcia innych muzycznych przedsięwzięć pomogło Wam zachować świeżość i nie wypalić się podczas pracy nad "White Hot Reflection"? Myślę, że trzeba mieć w życiu jakąś różnorodność, bo inaczej wszystko popadłoby w stagnację. Kiyo zajmuje się budową i jazdą na motocyklach, Eli jest artystą ulicznym, a Kai gra w Hell Fire. Ja pracuję jako prawnik i mam rodzinę, więc zawsze coś ciekawego mnie zajmuje. Ale to komponując muzykę i występując na scenie czuję się najbardziej sobą. Czy tworzenie "White Hot Reflection" sprawiało Wam wiele frajdy? Szczerze mówiąc, to był cholernie trudny okres (śmiech)! Pracowaliśmy tak ciężko nad tą płytą, że graniczyło to z wypaleniem. Wszyscy przywiązywaliśmy wiele uwagi detalom i żyliśmy z tymi utworami przez prawie trzy lata, zanim ujrzały światło dzienne. Mimo to jestem naprawdę zadowolony z efektu końcowego. Cały ten dodatkowy czas, który nad nią spędziliśmy, opłacił się. To dłuższa płyta niż pierwotnie zakładaliśmy. Myślę, że wszyscy dobrze się bawiliśmy pracując z


Zackiem Ohrenem w studio i jesteśmy niezmiernie podekscytowani perspektywą wykonywania nowego materiału na żywo. Co oznacza zdanie z Waszego press-kitu: "skończyliśmy z podwójnym albumem"? Album jest zdecydowanie dłuższy niż pierwotnie planowaliśmy. To 60-minutowa płyta, więc wytłoczyliśmy ją jako podwójny LP na 180-gramowym białym winylu w gatefoldzie. Oczywiście nie ma to znaczenia w przypadku formatów cyfrowych, ale osobiście słucham tylko winyli. Znajduję na "White Hot Reflection" mnóstwo gęstych i wymagających partii instrumentalnych. Czy to efekt bijekcji częstotliwości kosmicznych na zakres 20 Hz - 20 kHz? Ruchliwe i wymagające partie są w palcach, to palcówki (śmiech). Korekcję przeprowadził Zack. Nie jestem dobrze zorientowany w studyjnej magii, ale chyba masz rację, że ta płyta brzmi inaczej niż inne płyty heavy metalowe, a to zawsze jest naszym celem. Połowa sukcesu to ciekawa barwa dźwięku i myślę, że w tej kwestii wykonaliśmy dobrą robotę. Oprócz instrumentalnej wirtuozerii i złożoności Waszych najnowszych utworów, materiał zawarty na "White Hot Reflection" jest melodyjny i chwytliwy. Czy te najbardziej proste momenty są inspirowane takimi zespołami jak Dokken? Oto nasz cel - pisanie interesujących muzycznie kawałków ze świetnymi zwrotkami. Zawsze zależało nam na wydawaniu przystępnej, świeżej i interesującej muzyki, którą będziesz sobie nucił po usłyszeniu. Dorastając, uwielbiałem Dokken i pewnie dlatego słyszysz pewne nawiązania do nich na LP "White Hot Reflection". Styl George'a Lyncha to potęga! Myślę, że zwłaszcza w numerze "Walk Away" naprawdę słychać tą inspirację. Niektóre z Wszych gitarowych solówek przypominają mi te grane przez Alexa Skolnicka, szczególnie na płycie Testamentu

Foto: Space Vacation

"The New Order" (1988). Innym razem ("Don't Say It") zaś styl Dave'a Mustaine'a z LP Megadeth "Rust In Peace" (1990). Zarówno Dokken, Testament, Megadeth, jak i Space Vacation to zespoły kalifornijskie. Jak Wasz zespół odnosi się do całej społeczności kalifornijskich metalheadów? Kiyo odpowiada za lwią część leadów na tej płycie. Wykonał świetną robotę aranżując kilka naprawdę karkołomnych kawałków. Ja dorzuciłem tylko kilka leadów w kawałku "Iceberg". Zagrałem też instrumental gitarowy "Sleep Tight", który stanowi mój wyraz szacunku dla Eddiego Van Halena. Napisałem go w dniu jego śmierci. Miał na mnie tak wielki wpływ jako na muzyka, wykonawcę i gitarzystę, że chciałem uchwycić to, co czułem po jego odejściu. Jeśli chodzi o pokrewieństwo z innymi zespołami z Kalifornii, to Testament, Dokken i Megadeth były tak wielkimi zespołami na długo przed tym, jak zacząłem grać, że to raczej wpływy niż moi rówieśnicy. Istnieją pewne podobieństwa, ponieważ gra naturalnie odzwierciedla inspiracje.

Czy na "White Hot Reflection" chcieliście zamanifestować jakąś konkretną deklarację środowiskową? Nie jesteśmy zespołem politycznym, więc to nie jest nasza sprawa. Piszemy muzykę dla ludzi, żeby dobrze się bawili, żeby słuchając jej zapomnieli o całym szaleństwie świata. Wypijcie browara, zapalcie jointa, a potem włączcie "White Hot Reflection" i bawcie się, aż spadną wam spodnie! A tak przy okazji, uczęszczanie na niektóre koncerty w USA wymaga ukończenia 21. roku życia. Czy uważasz to za nonsens, że młodsi metalowcy nie mogą cieszyć się kon certami metalowymi ze względu na swój wiek? Tak. Myślę, że im większa publiczność, tym weselej. Heavy metal powinien być w USA bardziej jak alkohol - młodzież niech z nim eksperymentuje! Co Twoi przyjaciele z innych kalifornijskich zespołów mówią Ci o katastrofach natural nych, kiedy z nimi rozmawiasz? Kalifornijscy metalowcy są zaangażowani w ten temat, czy nie za bardzo? Mieszkamy w północnej Kalifornii i wszyscy zostaliśmy osobiście dotknięci przez dzikie pożary, bądź słyszeliśmy opowieści ludzi, którzy stracili swoje domy lub firmy. Dla mnie i mojej rodziny był to pamiętny dzień, w którym słońce nie wzeszło, bo dym był tak wielki, że zaciemnił niebo. Stąd wziął się refren utworu "Burn With Me", dokładnie wers: "Fire in your eyes, burn with me, we'll black out the skies". Co rzecze potworny głos w końcówce ostat niego numeru "Out Of Time" na zakończenie Waszej nowej płyty? (śmiech) Posłuchaj do tyłu, a się dowiesz! Sam O'Black

Foto: Space Vacation

SPACE VACATION

131


Gdzie zajedzie ten pociąg? Wywiad z zespołem Master Spy, muzykami którzy przenieśli mnie na chwilę do swojego magicznego świata, rozwiał wszelkie wątpliwości, że są Oni skazani na sukces. Wokal rodem z Iron Maiden, część muzyczna inspirowana starymi filmami akcji i grami video powoduje, że każdy fan dobr ego grania odnajdzie coś dla siebie. Zapraszam do lektury i odsłuchu najnowszego albumu w przyszłości. HMP: Skąd wzięła się nazwa Master Spy? Kogo szpiegowaliście? (śmiech) Merk: Cześć, właściwie nazwa została zainspirowana kilkoma rzeczami, które kochamy, począwszy od starych filmów akcji na starych grach video kończąc. Jest to rodzaj połączenia naszej miłości do programu telewizyjnego Knight Rider, gry wideo Spy Hunter i uniwersum Jamesa Bonda. Połączyliśmy te inspiracje i wymyśliliśmy nazwę Master Spy, która brzmiała fajnie i pasowała do wizerunku naszego zespołu i stylu muzycznego. Czy Lino inspirował się Iron Maiden? Mam wrażenie, że wokal brzmi tak samo? Tak, Lino ma ton bardzo podobny do Bruce'a Dickinsona i jest po prostu niesamowity! Lino wnosi jednak o wiele więcej niż tylko bycie podobnym do Bruce'a. Sposób, w jaki tworzy swoje melodie, pomysły, które wnosi, czyli podkręcanie refrenów i dodawanie chórków, są wielkim atutem jego twórczości. Zabawne jest to, że myślę, że widzieliśmy (słyszeliśmy) tylko wierzchołek góry lodowej jego możliwości, ma tak duży potencjał, że zobaczysz, jak rozwinie się w nadchodzących latach. Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o zespole Airforce? Czy to jakiś inny metalowy projekt?

Airforce to kolejny projekt, którego członkiem jest Lino. Zespół gra muzykę w stylu NWOBHM i robi zdecydowanie prostszą muzykę. Wydają nowy album w 2022 roku i jestem przekonany, że będzie on świetny! Miło jest widzieć, że każdy w naszym zespole może również brać udział w różnych projektach i realizować swoje artystyczne pomysły. Jesteśmy zespołem otwartym, więc każdy może swobodnie odkrywać różne drogi i próbować różnych rzeczy, ale kiedy wszyscy wrócimy do pracy nad Master Spy, stawiamy na to sto dziesięć procent mocy, z jasną wizją tego, co chcemy osiągnąć. Co inspiruje Was do tworzenia i dlaczego jest to magiczne uczucie jazdy pociągiem? Jako główny twórca piosenek wraz z moim przyjacielem Jayem, inspiracją jest rozmowa pomiędzy dwoma najlepszymi przyjaciółmi i kłótnia na temat filmów, gier wideo, fikcji i wszystkich innych. Ja i Jay zawsze chcieliśmy wymyślić inspirujące koncepcje opowiadające historię, w której słuchacz mógłby niemal wyczuć, że jest jej częścią. W przyszłych albumach chcemy to wykorzystać. Nie psując niczego, pierwszy album kładzie podwaliny pod niektóre, obecnie ukryte powiązania, które będą kształtować tradycję świata Master Spy. Jeśli chodzi o sam pociąg, pojazd o dużej prędkości, klasyczną sytuację z tłumem pasa-

żerów i bitwą na dachu, nie mogliśmy tego pominąć. Cóż, jak sugeruje nazwa zespołu, chodzi o stare klasyki akcji. To połączenie jak słuchanie filmu lub czytanie książki, ale z muzyką w uszach. Planujecie nagrać album w innym języku? Francuskim? Moglibyśmy kiedyś zrobić coś po francusku, przede wszystkim, jeśli miałaby przekazać opowieść folklorystyczną z naszych korzeni w Quebecu w Kanadzie. Nie zamykamy drzwi, po prostu na razie chcemy skoncentrować się na naszym głównym projekcie. "Cannibal Island"? Czy to tylko metafora? Może macie jakieś doświadczenie z tym związane? "Cannibal Island" została zainspirowana niektórymi starymi filmami o kanibalach, które były "modne" w branży filmów klasy B w latach 80-tych. Przekręciliśmy nieco historię filmu "Cannibal Holocaust", który został wyprodukowany przez legendarnego Ruggiero Deodato. Opowiada historię kilku młodych filmowców, którzy chcieli nakręcić film dokumentalny w dżungli, ale zostali schwyta-ni przez plemię kanibali. Aby jeszcze bardziej zanurzyć się w świecie, zatrudniliśmy flecistę Carlosa Carty, który pochodzi z Peru. Do nagrania niektórych fragmentów utworu użył rodowej Pan Pipe (folklorystyczny instrument z Amazonii), ponieważ akcja rozgrywa się gdzieś nad Amazonką. Okładka Waszego nowego albumu wygląda znakomicie. Mam wrażenie, że lubicie superbohaterów, czy nie jesteście superbohateram heavy metalu? Dzięki, cieszymy się, że ludziom się podoba. Mimo że bardzo lubimy superbohaterów, historie nie odwracają się tak bardzo od superbohaterów jak od zwykłych bohaterów, a nawet antybohaterów, o czym przekonacie się jeszcze w tym roku. Szczerze mówiąc, dla sztuki patrzymy na wszystkie opcje, w tym wielkie nazwiska, które wykonały kilka prac dla komiksów Marvela. Uważamy, że wsparcie wizualne jest ważne, aby przekazać historie które opowiadamy w naszych piosenkach.

Foto: Master Spy

132

MASTER SPY

Pytanie nie dotyczy muzyki, ale sytuacji na Ukrainie. Czy planujecie nagrać jakiś spec jalny metalowy utwór dla Ukrainy? Jesteśmy bardzo smutni z powodu sytuacji na Ukrainie, jesteśmy pacyfistami i mamy nadzieję, że sytuacja zostanie szybko i pokojowo rozwiązana. Nie jesteśmy zaangażowani w żaden ruch polityczny, więc nasz zespół stara się skupić na naszej podstawowej misji,


którą jest stworzenie wszechświata beztroskiego, w którym można znaleźć pocieszenie i uciec od surowej rzeczywistości. Wasza muzyka jest bardzo instrumentalna i magiczna. Czy myślicie, że w przyszłości zrobicie coś cięższego? Obecnie kończymy projekt EP-ki z Blaze Bayley'em na głównym wokalu, który powinien ukazać się w maju 2022r., muzyka będzie nieco cięższa, ale nadal bardzo melodyjna. Jeśli kiedykolwiek będziemy produkować cięższe brzmienia, zrobimy to pod inną nazwą. Jesteście bardzo młodą grupą, ale brzmicie jak stary zespół metalowy. Jaka jest recepta na stworzenie takiego brzmienia po tak krótkim czasie? Dzięki! Jesteśmy młodym zespołem, ale większość zaangażowanych muzyków posiada duże doświadczenie i jest częścią różnych zespołów i projektów. Jeśli chodzi o mnie, ponieważ to ja piszę piosenki, jestem całkiem nowy w branży. To moje pierwsze wydawnictwo w historii. Chciałem jednak skompletować album. Kiedy w końcu zacząłem budować solidny zespół, wszystko stało się jasne i łatwe. Teraz moja motywacja i inspiracja rosną w górę! Jestem bardzo entuzjastycznie nastawiony co do przyszłości zespołu. Stworzyłem bardzo specyficzne brzmienie, które chciałem osiągnąć, a podczas tworzenia pierwszego albumu miałem różnego rodzaju sytuacje, które chciały, żebym dostosował rzeczy w inny sposób niż ten, który chciałem. W końcu zrobiliśmy to w większości tak, jak to widziałem, i wszyscy zgodzili się, że projekt jest naprawdę dobry. Jestem bardzo dumny z wyników naszej pracy i wsparcia, jakie otrzymałem od moich partnerów. Następną stacją waszego metalowego pociągu będzie? Mam na myśli, jakie macie plany muzyczne na najbliższe lata? Przed Tobą wiele stacji. Pierwszy przystanek to nasza EP-ka składająca się z trzech piosenek, którą Blaze Bayley wyda około maja 2022 roku. Jest to koncepcyjna EP-ka z fajną szpiegowską historią, a Blaze pomógł nam napisać teksty. Uważam je za jedne z naszych najlepszych pio-senek napisanych do tej pory. Emocje, które Blaze był w stanie wywołać, szczerze myślę, że podniosły całość na

zupełnie nowy poziom. Drugim przystan-kiem jest nowe wydawnictwo LP jesienią 2022 roku z Lino na wokalu. Tym ra-zem poruszymy kilka no-wych tematów, dodamy nowy styl tekstów z pomo-cą Jaya, który jest mistrzem pióra, i zaprezentujemy bardziej zróżnicowa-ny album. Mamy już kilka utworów demo, które brzmią całkiem nieźle, nawet na tak wczesnym etapie. Obiecuję, że przede wszystkim przygotowujemy kilka niespodzianek w naszych przyszłych projektach. Kiedy słuchałem waszego albumu w samochodzie, czułem się jak w pociągu. Tutaj na Islandii nie mamy pociągów, więc może pewnego dnia przyjedziecie na Islandię i zagracie koncert. Będziemy wtedy jeździć pociągiem urojonym, tak? (śmiech) (śmiech) Dzięki, właśnie to staramy się osiągnąć, abyś czuł się, jakbyś był w samym środku akcji. Weźmy na przykład piosenkę "Alien Encounter", która została specjalnie za- Foto: Master Spy aranżowana tak, aby była bardzo wciągająca i umożliwiała słuchanie podczas samotnej przejażdżki samochodem. Chcemy, aby ludzie po-czuli emocje stojące za zawiłą mieszanką historii i muzyki. Jeśli kiedykolwiek jechałeś sa-mochodem lub pociągiem, możesz to poczuć. Dla "Cannibal Island" to coś innego. (śmiech) Wszystkim naszym fanom na Islandii obiecujemy, że jeśli kiedykolwiek zagramy na Is-landii, będzie to specjalny pociąg dla was. Bar-dzo dziękujemy za zainteresowanie naszym zespołem, naprawdę fajnie jest wiedzieć, że niektórzy ludzie lubią naszą muzykę! Wszy-scy dokładamy wszelkich starań, aby tworzyć nowe piosenki, które, miejmy nadzieję, będą nadal stawać się coraz lepsze i podobać się

naszym słuchaczom. Wielkie podziękowania dla wszystkich naszych zwolenników i sympatyków, którzy dają nam całą dobrą energię potrzebną do dalszego rozwoju jako zespołu!

Łukasz Michna


Spełniam swoje marzenia Chociaż szwedzki Goteborg kojarzy się jako miejsce narodzin melodyjnej odmiany death metalu, miasto to wydało na świat wielu różnorodnych artystów. Część z nich tworzy jeden z najjciekawszych obecnie zespołów grających metal progresywny. Evergrey ostatnio nie próżnowali, w trakcie pandemii wydali dwa albumy studyjne i jeden koncertowy. Porozmawiajmy z tej okazji z perkusistą grupy, Jonasem Ekdahlem. HMP: Mamy rok 2022 i nowy album Evergrey, zaledwie rok po ostatnim "Escape of the Phoenix". Lata pandemii musiały być dla was całkiem owocne. Jonas Ekdahl: Głównym powodem tego, że zaczęliśmy pisać nowy materiał było to, że podpisaliśmy kontrakt z nową wytwórnią, Napalm Records. Przedyskutowaliśmy to z nimi i zaplanowaliśmy wydanie płyty. Natychmiast po podpisaniu umowy wróciliśmy do pracy. Więc nie sądzę, żeby to miało wiele wspólnego z pandemią. Raczej z podpisaniem kontraktu z Napalmem. W pewnym sensie

kstów, producent i tak dalej. Cieszę się, że wszyscy jeszcze jakoś ogarniamy. Kiedy już włączysz ten przełącznik, co pozwala ci być kreatywnym? Czytałem, że słuchasz bardzo różnej muzyki, gatunków takich jak pop, hip hop i tak dalej. Jak wpływa to na twoje poczucie twórczości? Właśnie tak robię. Większość muzyki, której słucham, to pop, hip hop i tak dalej. Coś innego niż heavy metal czy w ogóle muzyka rockowa. Tej nadal słucham, ale stanowi jakieś 20% całości. Po prostu bardziej inspiruje mnie

Foto: Evergrey

zmusiło nas to do tworzenia. Zmusiło w dobrym sensie, ponieważ mieliśmy obawy, czy uda damy radę zabrać się tak szybko do roboty. Ale jak zaczęliśmy to wszystko poszło bardzo łatwo. W przyszłym roku obchodzić będziecie dwudziestopięciolecie działalności zespołu. Po tak długim czasie działalności nie macie żadnych trudności z kreatywnością? To jest tak, jakbyśmy włączyli pstryczek i zaczynali pisać. Zrobiliśmy w ten sposób wiele płyt, od samego początku, od połowy dziewięćdziesiątych. Z każdym albumem stajemy się coraz lepsi i lepsi. To pocieszające uczucie, wiedzieć, że kiedy zaczynasz pisać nowy album, zawsze uczysz się czegoś nowego. Rozwijasz się, jako perkusista, muzyk, autor te-

134

EVERGREY

słuchanie nowych gatunków, czuję, że mogę od nich zapożyczyć lub ukraść trochę różnych dźwięków i włączyć je w swój metal. Uwielbiam mieć tę wolność, słuchać wszystkiego, co chcę i cieszyć się tym. Liczy się to, jak dobra piosenka, niezależnie od gatunku. Staram się mieć oczy i uszy są otwarte i czuję, że słuchając innych rodzajów muzyki, naprawdę rozwijam się, jako autor i muzyk. W kilku utworach na płycie wykorzystaliście nagrania wysłane wam przez fanów. Skąd wziął się ten pomysł? Celem było zaangażowanie naszych fanów i sprawienie, by w jakiś sposób stali się częścią naszej muzyki. Bo to oni są najważniejszym powodem, dla którego robimy swoje. Fani, a także możliwość występowania dla nich, gra-

nia tras koncertowych, festiwali i tym podobnych rzeczy. To był fajny sposób na to, żeby weszli z nami w interakcję w ramach naszej muzyki. Udostępniliśmy ludziom ścieżki, do których mieli zaśpiewać, a potem wysyłali nam to z powrotem. Obrobiliśmy ten materiał i umieściliśmy w kawałku "Save Us". Wielu ludzi przysłało nam swoje nagrania, co było świetne. Podziękowaliśmy wszystkim na płycie, w książeczce. Każda z tych osób jest w niej wspomniana. Ile osób było w to zaangażowanych? Nie wiem. Ale lista jest długa. Super fajne, że tak wiele osób chciało być częścią tego projektu. Podobnie zrobiliśmy z utworem "Midwinter Calls". Poprosiliśmy żywą publiczność podczas naszych koncertów w Szwecji o to, aby zaśpiewała melodię. Nasz wokalista, Tom, zatrzymał zespół i pozwolił publice śpiewać przez jakiś czas a my to nagrywaliśmy. Od razu poczuliśmy, że im się podoba. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu zagramy ten kawałek na żywo żeby rozruszać tłum. W ostatnich wywiadach Tom opowiadał, że nowy album w jakiś sposób opowiada o ego centryzmie oraz o tym, jak media społecznościowe wzmacniają tego typu postawy. Jak ty postrzegasz ten temat? Obserwuję takie zachowania każdego dnia. Jest ich coraz więcej. To coś powszechnego w mediach społecznościowych. Ludzie chcą się przedstawiać w sposób lepszy, niż są w rzeczywistości. Niektórzy znają życie bardziej z mediów społecznościowych bardziej niż z doświadczenia. Nie kontaktujemy się ze sobą fizycznie w ten sam sposób, co kiedyś. Świat wydaje się coraz zimniejszym miejscem, nie mówię w tym momencie o pandemii. To nie jest nic dobrego i mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz gorzej i gorzej. W pewnym stopniu się zgadzam. Muszę też przyznać, że sam korzystam z mediów społecznościowych i jest to mnie rzecz ambiwalentna. Jak to jest z tobą? Wiem, że masz swoje profile na Facebooku i Instagramie. Tak, tak, jestem również na YouTube. Ale nie jestem aż tak aktywny i jest mi z tym naprawdę dobrze. To znaczy, oczywiście promuję naszą codzienną pracę i publikuję posty dotyczące zespołu, ale jeśli chodzi o sprawy osobiste, to wolę być zachować je dla siebie. Przestałem gonić za lajkami, jeśli wiesz, o co mi chodzi. To mnie po prostu stresuje, a nie lubię tego uczucia Ludzie robią to, aby zaspokoić swoje ego. Dla mnie pochłania to o wiele za dużo energii. Zdałem sobie z tego sprawę i wolę przeznaczyć tę energię na coś bardziej


kreatywnego i pozytywnego. Zasadniczo to tylko moja opinia, ale naprawdę cieszę się, że wycofałam się z mediów społecznościowych, przynajmniej w tematach osobistych. Rozmawialiśmy o tym, że ostatnie lata były dla was aktywne, wydaliście dwa albumy. Ale chyba brakowało wam koncertów i dłuższych tras? No, więc, to trochę dziwne uczucie wiedzieć, że niedługo zaczynamy trasę, która będzie dość długa. Była już przekładana jakieś dwa czy trzy razy z powodu pandemii. I tak, jest wiele rzeczy, na które naprawdę czekam z niecierpliwością. Ale są też rzeczy, za którymi będę tęsknić, takie jak pobyt w domu. Przyzwyczaiłem się do siedzenia w domu i naprawdę to lubię. A teraz jestem ojcem, mam półtoraroczną córeczkę. Gratuluję. Wyjazd z domu po raz pierwszy od jej narodzin będzie wyzwaniem. Ale z drugiej strony, będzie wspaniale zagrać na żywo nowe kawałki. Można powiedzieć, że mamy teraz dwa albumy do promowania, ponieważ nie zrobiliśmy trasy po "The Escape of the Phoenix". Więc to będzie super fajna sprawa, móc wyjść i promować dwa albumy w tym samym czasie. Zamierzamy grać wiele piosenek z późniejszych płyt, co również będzie odświerzające. Wybierzemy naprawdę ciekawy zestaw utworów, będzie dobrze. Porozmawiajmy o przeszłości. Interesują mnie twoje muzyczne korzenie. Jak zapamiętałeś Göteborg z czasów swojego dzieciństwa? Tamtejsza scena muzyczna ma już niezłą renomę. No cóż, ciekawe pytanie. Zawsze wydawało mi się, że Göteborg miał naprawdę pokaźną scenę i wszędzie odbywały się koncerty. Niestety, kiedy byłem młodszy, nie wszędzie mogłem się dostać, bo byłem niepełnoletni. Ale wiedziałem, że w centrum miasta działy się różne interesujące rzeczy. W każdy weekend grały jakieś zespoły. Z tego co pamiętam, między grupami istniała o wiele większa rywalizacja niż obecnie. Mam wrażenie, że teraz

Foto: Evergrey

muzycy, mniej lub bardziej dbają o siebie nawzajem, wspierają się. W tamtych czasach było więcej rywalizacji, jeden zespół zawsze chciał być fajniejszy od drugiego. Staramy się nie obrzucać nikogo błotem, ale było ciężko. Porównując z tamtymi czasami, to dzisiaj jest między zespołami o wiele więcej miłości i koleżeństwa. Przynajmniej takie jest moje wrażenie z czasów, kiedy byłem nastolatkiem w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką? Właściwie to zacząłem grać na klarnecie. Chciałem grać na saksofonie, ale byłem za młody. Nie mogłem zacząć od razu, więc musiałem przez rok ćwiczyć na klarnecie, zanim mogłem przejść na saksofon. Chyba jeszcze później przez jakiś rok grałem na saksofonie, aż przez przypadek odkryłem perkusję. A kiedy już ją odkryłem, uzależniłem się od niej. Pobierałem lekcje przez pięć lub sześć lat. Następnie poszedłem do liceum, w którym perkusja i instrumenty perkusyjne były moim głównym przedmiotem, przez trzy lata Nastę-

pnie miałem rok przerwy po szkole, a później dołączyłem do Evergrey. Jakie zespoły przyciągnęły cię do grania rocka? Pierwszy beat perkusyjny, który naprawdę mnie wciągnął to "Keep the Faith" zespołu Bon Jovi. Oh, yeah! Miał naprawdę fajny groove i brzmienie perkusji, więc mnie wkręcił. Później zacząłem słuchać zespołów takich jak Kiss, Red Hot Chili Peppers, Metallica. Tak, tych klasycznych zespołów, które uważałem za najbardziej ekstremalne. Następnie zainteresowałem się bardziej technicznym graniem. Lubię grać razem z albumami, szczególnie gitarzystów solowych, takich jak Stevie Vai. Tak to się zaczęło. Jak zaczynałeś zajmować się muzyką to z pewnością musiałeś mieć jakieś marzenia, które chciałeś spełnić. Które z nich udało ci się zrealizować? Pozwól mi pomyśleć. Tak, miałem kilka takich marzeń, dużych i małych. Spróbuję wybrać część z nich. Na pewno była to pierwsza trasa koncertowa po Stanach Zjednoczonych oraz wyjazd do Australii. Albo podróżowanie po całym świecie, odwiedzenie krajów po raz pierwszy i granie przed nowymi ludźmi, którzy doceniają muzykę. Te marzenia spełniłem. Chciałem również być wspierany przez jakieś duże firmy perkusyjne. Moje ulubione od dziecka to Pearl i Sabian. Miałem też możliwość spotkania wielu ze swoich bohaterów. Cieszę się, że mogłem z nimi porozmawiać i powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyli. To są te najważniejsze dla mnie rzeczy. Igor Waniurski

Foto: Evergrey

EVERGREY

135


Kenn Nardi Granie nowych utworów sprawia mi więcej frajdy Kenn Nardi twierdzi, że nie jest znany większości metalowego świata. Cóż, na przełomie dekady lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych grał na gitarze oraz śpiewał na wszystkich czterech albumach studyjnych bardzo innowacyjnego zespołu thrashowego Anacrusis ("Suffering Hour" 1988, "Reason" 1990, "Manic Impressions" 1991, "Screams And Whispers" 1993). Na tym jego muzyczna działalność się nie skończyła, gdyż ostatnio nagrał samodzielnie dwa solowe krążki: "Dancing With The Past" (2014) i "Trauma" (2021). Obecnie Kenn pracuje nad stworzeniem kolejnej solowej płyty. Jest zatem aktywnym artystą z konkretnym i unikalnym dorobkiem wydawniczym. Lektura niniejszego wywiadu pozwoli Wam wstępnie zapoznać się z całokształtem twórczości tej nietuzinkowej postaci. HMP: Jak się z tym czujesz, że ludzie nadal kojarzą Cię z Anacrusis? Kenn Nardi: Nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie, rozumiem, że to właśnie dzięki Anacrusis większość ludzi w ogóle zna moje nazwisko. Anacrusis było największą muzyczną częścią mojego życia i jestem bardzo dumny z mojego wkładu i wszystkiego, co udało nam się osiągnąć (nie tylko w latach 80tych i 90-tych), ale także z szacunku, jakim jesteśmy darzeni wiele lat po rozpadzie zespołu. Dnia 8 lipca 2019 roku Anacrusis ogłosiło ponowne spotkanie z okazji reedycji swojego

sistów i wykonać set reprezentujący każdy ze składów. Fani mieli okazję zobaczyć wszystkie utwory wykonane w oryginalnym składzie nagrywającym dany album. Wspaniale było pozwolić każdemu członkowi zespołu na uznanie jego wkładu w zespół i albumy, na których grał. Metal Blade podpisało z Anacrusis kontrakt na 7 albumów. Tymczasem tylko "Manic Impressions" i "Screams And Whispers" ukazały się pod ich szyldem. Czy uważasz to za straconą szansę, czy też zakończenie działalności Anacrusis w 1993 roku pozwoliło wam skupić się na jeszcze bardziej satysfa-

Foto: Kenn Nadir

katalogu Metal Blade Records. Czy to był zjazd tylko na jeden wieczór, a może planujecie jeszcze podziałać? To był tylko jeden wieczór. Otrzymaliśmy propozycję z naprawdę świetnego klubu w naszym rodzinnym mieście (St. Louis, Missouri, przyp.red.), żeby zrobić jakiś reunion show, uczcić dorobek wydawniczy. Spodobał nam się ten pomysł i odbyliśmy rozmowy z każdym, kto kiedykolwiek był oficjalnie członkiem Anacrusis, próbując nakłonić wszystkich do wzięcia udziału w tym wydarzeniu. Na szczęście wszystkim chłopakom pomysł się spodobał i tak też zrobiliśmy. Ostatecznie koncert składał się z trzech części, co pozwoliło nam wystąpić z każdym z trzech perku-

136

KENN NARDI

kcjonujących rzeczach w życiu? Kiedy skończyliśmy trasę koncertową promującą "Screams And Whispers", sprawy w zespole były już bardzo napięte. Spędziliśmy razem siedem lat i byliśmy sfrustrowani nie tylko sobą nawzajem, ale także wytwórnią, managementem i wszystkim innym. W tamtym momencie nie wyobrażałem sobie, żeby zespół mógł pójść dalej. Prawdopodobnie po przerwie moglibyśmy kontynuować działalność, ale nie sądzę, żeby komukolwiek leżało to na sercu w tamtym momencie. Przechodziłem przez rozwód i mój umysł był wtedy tak daleko od muzyki, jak to tylko możliwe. W moim życiu osobistym musiałem zrobić wiele, żeby wszystko wróciło na właściwe tory i dlatego nie

byłbym wówczas w stanie koncentrować się na Anacrusis w dotychczasowym stopniu. Nigdy nie usiedliśmy razem i nie rozmawialiśmy nawet o tym, jakie będą następne kroki. Wróciliśmy z Europy, gdzie otwieraliśmy koncert Death, i planowaliśmy krótką podróż do Kanady na serię występów. Kiedy sprawy się skomplikowały, po prostu każdy poszedł w swoją stronę. Nigdy nie podjęliśmy oficjalnie decyzji o zakończeniu działalności ani o rozstaniu, ale kiedy zrobiliśmy sobie krótką przerwę, myślę, że naprawdę mogliśmy zobaczyć, jak bardzo wszyscy czuliśmy się wtedy nieszczęśliwi. Dla mnie osobiście to, że nie musieliśmy zajmować się zespołem i nigdy do niego nie wróciliśmy, stanowiło ulgę. Po kilku miesiącach rozpad Anacrusis stał się oczywistością. Nigdy tego nie ogłosiliśmy, ani nie powiedzieliśmy wytwórni. Myślę, że na początku może nawet nie chcieliśmy przyznać się przed sobą, że to koniec. Mogę powiedzieć, że podczas gdy normalnie zawsze myślałem o tym, jak będzie wyglądał następny album i pisałem nowy materiał, po tej trasie nie miałem nic i nawet nie zastanawiałem się, co będziemy robić dalej. W głębi duszy wiedziałem, że nie chcę już tego robić, jeszcze zanim zagraliśmy ostatni koncert. Które utwory z Twoich solowych albumów skomponowałeś jako pierwsze po zakończe niu działalności Anacrusis? Czy mocno ewoluowały one na przestrzeni lat? Utwory "Beside Myself" i "Telling Skies" z LP "Dancing With the Past" (2014) zostały napisane i nagrane niedługo po rozpadzie Anacrusis. Na LP "Trauma" (2021) dwa bonusowe utwory: "Morningsong" i "Watching Through Darkness", również powstały w tym samym czasie, ale ostatecznie nie znalazły się na "oficjalnym" albumie. Po tym, jak nowy materiał zaczął nabierać kształtów, poczułem, że nie pasują one do całości, choć i tak chciałem je nagrać. Te stare piosenki były właściwie początkiem albumu "Trauma", więc bonusowy dysk uznałem za właściwe rozwiązanie, by je tam zamieścić, wraz z kilkoma kawałkami Anacrusis zaaranżowanymi na nowo. Na LP "Dancing With the Past" znalazło się też kilka utworów, które powstały wiele lat po rozpadzie Anacrusis, jak "Submerged" i "Creve Coeur". "Dancing With The Past" miał być albumem powrotnym Anacrusis, podczas gdy Ty cza sami nazywasz Anacrusis najbardziej niedocenionym zespołem w historii metalu... Nie sądzę, żebym tak nazywał Anacrusis, ale fani często to robią. Chociaż uważam, że byliśmy nieznani, w większości przypadków zawsze otrzymywaliśmy dobre recenzje i szacunek od społeczności metalowej. Szczerze mówiąc, uważam, że niektórzy ludzie dają nam o wiele większe uznanie, niż na to zasługujemy. Ja sam nazywam Anacrusis najbardziej przecenianym spośród "niedocenianych" zespołów (śmiech). Czy uważasz, że "Dancing With The Past" zostało niedocenione w mediach lub wśród fanów? W pewnym sensie, z "Dancing With The Past" jest tak samo. Choć nie jestem dobrze znany większości metalowego świata, recenzje i komentarze dotyczące tego albumu były niemal zawsze pozytywne. Prawdopodobnie dla przeciętnego fana było to zbyt wiele materiału


do przyswojenia na raz, więc mogę nawet zrozumieć krytykę pod tym względem. Wiedziałem o tym, ale wtedy nie sądziłem, że będę nagrywał kolejne albumy i chciałem po prostu wydać to wszystko za jednym zamachem. Chociaż w pewnym sensie był to nowy album trzech członków Anacrusis, nie sądzę, żebym kiedykolwiek wierzył, że nazwiemy go albumem Anacrusis. Nigdy nie sądziłem, że to byłoby dla mnie właściwe. Nie cały materiał zostałby wydany, gdyby to był wysiłek zespołu. Kiedy zdecydowałem się skończyć płytę sam, poczułem się swobodniej, włączając do niej bardziej zróżnicowane utwory. To niesamowite, że jednej osobie udało się skomponować, zagrać, zaśpiewać, nagrać, zmiksować, zmasterować i wydać niezależnie tak dopracowany album jak "Trauma". Jak to wygląda z perspektywy muzyka: czy Anacrusis jest trudną technicznie muzyką do grania w porównaniu z Twoimi solowymi utworami? "Trauma" jest efektem bardziej strumieniowego podejścia do pisania niż "Dancing With the Past". Może jest tam mniej technicznych riffów, które nie znalazłyby się na albumie Anacrusis, ale czuję, że kompozycje są bardziej złożone. Sposób, w jaki instrumenty grają ze sobą i uzupełniają aranżację, jest o wiele bardziej dojrzały. Pod względem wokalnym nowsze utwory z obu solowych albumów są o wiele trudniejsze do zaśpiewania, ale to mi się w nich podoba. Granie i śpiewanie solowego materiału, który wykonałem podczas krótkiej europejskiej trasy koncertowej w 2016 roku, sprawiło mi wiele frajdy, o wiele więcej niż wykonywanie starszych numerów Anacrusis. Oczywiście, te solowe utwory były dla mnie nowe, ale myślę, że zawierają ciekawsze melodie. Czy zgodziłbyś się, że ogólny klimat "Traumy" może mieć coś wspólnego z wczesnymi symfonicznymi dokonaniami Theriona (takimi jak "Lepaca Kliffoth")? Nie jestem zaznajomiony z ich muzyką, a istnieje wiele zespołów, które z biegiem lat zaadaptowały elementy symfoniczne. Uwielbiam takie połączenie klasycznego instrumentarium z metalowymi gitarami i perkusją. Początkowo byłem pod silnym wpływem Celtic Frost, a także zespołów takich jak ELO i The Moody Blues, ale słyszałem kilka świetnych zespołów, które robiły to znacznie lepiej niż Anacrusis. Gdyby Anacrusis wydało kolejny album, myślę, że poszlibyśmy jeszcze bardziej w tym kierunku. Przynajmniej ja bym tego chciał, choć nie jestem pewien, czy wszyscy inni by się na to zgodzili. Patrząc wstecz, nie wydawało mi się, żeby kiedykolwiek miał powstać piąty album. Czułem, że te cztery LP odzwierciedlały przebytą przez nas, rozwijającą podróż. Kiedy skończyliśmy "Screams and Whispers", poczuliśmy, że osiągnęliśmy wszystko, co sobie założyliśmy. Nie widziałem zbyt wiele miejsca na dalszy rozwój Anacrusis poza tym etapem. Granice zostały rozciągnięte, ale myślę, że każdy inny kierunek, w którym chciałbym podążać, spowodowałby w końcu zbyt duży podział w zespole. Chyba dlatego nie zastanawiałem się nad tym, co dalej. Czy uważasz, że "Trauma" to "art metal", ale nie "metal progresywny"? Wielokrotnie zastanawialiśmy się z przyjaciół-

mi, czy Anacrusis lub moje solowe utwory powinny być uważane za "progresywne". W mojej głowie ten termin zawsze kojarzył mi się z bardzo skomplikowanymi aranżacjami, wirtuozerią muzyczną i tym podobnymi rzeczami - wiesz, Dream Theater, Yes lub Rush. Wyjaśnili mi, że jest wiele sposobów na bycie "progresywnym", oraz że nasza muzyka zawsze wybiegała w przyszłość, wykorzystując różne sposoby użycia dźwięków, mój styl śpiewania, teksty itp. Nie sądzę jednak, żebym nazwał swoją muzykę "art rockiem". Kiedy myślę o tym określeniu, wyobrażam sobie wczesny Genesis, gdzie muzyce towarzyszyły wizualne prezentacje, co również było bardzo niekonwencjonalne. Jeśli chodzi o mnie, to w większości przypadków jestem tradycjonalistą. Nie kwestionuję tradycyjnej struktury piosenek, ani nie chcę jej wywracać do góry nogami. Lubię piosenki, dobrą melodię. Jestem przede wszystkim autorem piosenek, choć lubię zaska- Foto: Kenn Nadir kiwać słuchacza. Czasem zdarza mi się zrobić coś mniej ortodoksyjnego, ale zawsze jestem zakotwiczony w fundamencie piosenki. Lubię też wykorzystywać pełnię możliwości instrumentów. Lubię łączyć uzupełniające się partie gitar i wykorzystywać je do nadania muzyce przestrzeni. Rzadko gram unisono, chyba że w konkretnym celu, aby podkreślić prostotę danej sekcji. Lubię też stosować łamane akordy, tak aby jedna gitara grała jeden "kawałek", a druga grała drugi w taki sposób, aby połączyć je we wspólny, duży akord. Używam też basu w bardzo melodyjny sposób - bardziej zbliżony do tego, co robili Paul McCartney czy Brian Wilson. Zazwyczaj partie basu aranżuję jako ostatnie, aby wprowadzić do utworu to, czego w moim odczuciu jeszcze "brakuje". Bas jest instrumentem o wiele bardziej wszechstronnym, niż większość ludzi zdaje sobie sprawę. Odpowiednie nuty melodyczne, kontr-rytm, niższe lub wyższe dźwięki mogą przekształcić tą samą muzykę w tak wiele różnych wersji, że często dziwię się, że jest on tak mało wykorzystywany, szczególnie w metalu. To nie jest po prostu niższa gitara, choć oczywiście można jej używać w ten sposób. Jest to zupełnie inny instrument, który może być nie tylko kotwicą muzyki, ale także instrumentem napędzającym całość. Chociaż nigdy nie studiowałem muzyki ani nie słuchałem zbyt wiele muzyki klasycznej, poza zwykłymi rzeczami, które słyszymy we współczesnej kulturze, myślę, że mam chyba bardziej klasyczne podejście do sposobu, w jaki aranżuję instrumenty, używając każdego z nich do wspierania i/lub przeciwstawiania sobie innych, aby ostatecznie stworzyć z nich małą orkiestrę.

naprawdę uwielbiam. Napięcie narasta przez cały utwór, a ja czuję, że liryki w odpowiedni sposób unoszą się na tych falach. Jest tam też mała progresja opadająca na końcu refrenu, która przyszła nie wiadomo skąd, prosto do moich rąk. Po prostu podążałem za każdym akordem tam, gdzie wydawało się, że naturalnie chce iść. Dobrze mi to wyszło. Uważam, że jest to pięknie skonstruowana kompozycja. Tak naprawdę nie jest to kawałek "riffowy", a raczej oparty na ciekawej melodii. Słyszałem, że nie tylko skomponowałeś całą "Traumę", ale zajęło Ci to zaledwie dwa miesiące, a ogromny przypływ kreatywności był powodem, dla którego zdecydowałeś się nie umieszczać na albumie swoich starszych utworów. Do wszystkiego zainspirowała mnie decyzja o zakupie 12-strunówki - czasami nowe brzmienie może zainspirować wiele nowych pomysłów. Usiadłem z nią i z przyjemnością sprawdzałem, jak brzmią akordy na tej konkretnej gitarze. Szybko zacząłem wymyślać fragmenty "A Reckoning" i może w ciągu pół godziny wszystko było już gotowe. Dokładnie to samo stało się z utworem "Trauma", który powstał 2-3 noce później. Pomysły po prostu zaczęły

Czemu "A Reckoning" jest jedną z Twoich ulubionych piosenek z albumu "Trauma"? Każdy utwór ma swój szczególny urok, więc mam wiele ulubionych. "A Reckoning" był pierwszym, który napisałem tym razem i jest w nim zarówno prostota, jak i złożoność, którą

KENN NARDI

137


się sypać i mniej więcej co 3 lub 4 dni miałem zupełnie nową, gotową piosenkę. Trwało to kilka tygodni, aż w końcu moje wizje dotyczące nowego albumu nieco się zmieniły i postanowiłem wykorzystać tylko nowe pomysły, odkładając na bok kilka starych kawałków, które początkowo planowałem nagrać jako podstawę. Potem, mając już kilka solidnych utworów, skupiłem się na cięższych riffach, żeby uzupełnić materiał i wtedy powstały "Clarion Call", "The Orphan", "Shed My Skin" i te bardziej tradycyjnie "metalowe" numery. Zaczynają się one zawsze od riffów, które łączę w całość a następnie opracowuję do nich partię wokalną - w przeciwieństwie do pierwszych wspomnianych przeze mnie utworów, które zwykle podążąją za melodią. Na samym końcu opracowują finalną aranżację. Jednak czy to prawda, że dawniej zwykłeś zaczynać komponować całą muzykę albo na

innych muzyków, wspólnym pisaniem, a także bardziej "ludzkim" czy "zespołowym" feelingiem, w przeciwieństwie do "Traumy", na której wszystko jest grane czy sekwencjonowane przeze mnie. Wspólnie dyskutujemy o następnych pomysłach, a ja napisałem już kilka nowych rzeczy i mam nadzieję, że to wypali. Mamy świetną chemię muzyczną, mimo że przyzwyczaiłem się do robienia wielu rzeczy samemu. Ponieważ pozostali respektują mój sposób pisania i aranżowania, nie widzę zbyt wiele miejsca na konflikty. Chad to fantastycznie wszechstronny muzyk, a gust Johna jest mocno zakorzeniony nie tylko w wielu bardzo ciężkich zespołach, ale także w starym rocku progresywnym, który zresztą sprawił, że po raz pierwszy zakochał się w muzyce, gdy dorastał. Mam nadzieję, że uda mi się napisać kilka świetnych piosenek Kenna Nardiego, które będzie można "udekorować" zróżnicowanym wkładem pozostałych muzy-

Foto: Kenn Nadir

gitarze akustycznej, albo na gitarze basowej? To wszystko zależy od utworu. Rzadko komponuję cały utwór na basie (wyjątek stanowił utwór tytułowy z płyty "Dancing With the Past"). Czasami siadam z basem i sprawdzam, co mogę wymyślić, i czasami kończy się to główną częścią utworu, jak na przykład w "Light Up the Shadows" lub w otwarciu "No Surprise", ale zazwyczaj jest to tylko sekcja lub dwie. Czy pracujesz już nad trzecim solowym albumem? W najbliższych tygodniach planuję spotkać się z Johnem Emery (basistą Anacrusis), Chadem E. Smithem (perkusistą Anacrusis z albumu "Manic Impressions") i moim starym przyjacielem Chrisem Speciale (który grał na basie podczas moich solowych występów w 2016 roku). Chris będzie grał na gitarze w tym projekcie, a jest świetnym pisarzem i autorem tekstów, który grał w zespołach z gatunku od death metalu po dark wave i industrial. Nie zamierzam odtwarzać jakiejś wersji "Manic Impressions", a raczej chcę współpracować z ludźmi, których dobrze znam, doceniają to, co robię i co piszę, i których również bardzo szanuję. Prawdopodobnie będzie to trzeci album "Kenn Nardi", ale z wkładem

138

KENN NARDI

ków, ich rozmaitymi stylami i wpływami. Uznałeś kiedyś Davida Wayne'a z Metal Church za wokalnego "boga". A kto z żyjących ludzi jest Twoim zdaniem najwspanial szym wokalistą? Prawdopodobnie moim ulubionym żyjącym wokalistą w ciągu ostatnich kilku dekad jest niejaki Jimmy Gnecco. Jest on członkiem zespołu Ours, który odkryłem przez przypadek w MTV. Ich pierwszy album szybko stał się jednym z moich ulubionych albumów w historii. Jimmy nagrywał także solowe materiały i współpracował z innymi muzykami. Ma fantastyczną rozpiętość wokalną i śpiewa z niewiarygodną mocą, gdy tego wymaga piosenka, ale potrafi też śpiewać najdelikatniej i najbardziej emocjonalnie, gdy potrzeba. Naprawdę uwielbiam jego głos i styl wokalny. Jestem też wielkim fanem zespołu Muse, a Matt oczywiście też jest świetnym wokalistą. Nie potrafię śpiewać tak jak oni, bo nie zostałem obdarzony ich naturalnym talentem, ale staram się podchodzić do swoich wokali w ten sam sposób, tzn. używać głosu tak, by uzyskać podobną dynamikę. Nie uważam, że trzeba być świetnym technicznie, żeby być dobrym wokalistą. Świadczy o tym mnóstwo przykładów - od Neila Younga, przez Rogera Wa-

tersa, Boba Dylana, po Micka Jaggera. Może gdybym urodził się ze wspaniałym, naturalnym głosem, skończyłbym śpiewając w jakimś nudnym cover bandzie? Kto wie? Czasami brak naturalnego talentu zmusza do cięższej pracy, by dotrzeć do celu. Czy jakieś konkretne traumatyczne wydarzenie sprawiło, że czułeś niepokój przed wyruszeniem na pierwszą w życiu trasę koncer tową (związane ze zbyt długim przebywaniem poza domem)? Czy nadal czujesz się nieswojo, gdy spędzasz zbyt wiele czasu poza domem? W wieku kilkunastu lat zaczęłam doświadczać strasznych ataków paniki. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy, co to jest "atak paniki", a to coś mnie paraliżowało i przerażało. Moja mama zawsze zmagała się z lękiem, a przez wiele lat cierpiała nawet na agorafobię, rzadko wychodząc z domu (a kiedy już to robiła, przeżywała okropne chwile). Kilku innych członków rodziny również ma ten problem z lękiem, więc podejrzewam, że jest to jakiś fizjologiczna lub dziedziczna sprawa. Moja mama nigdy nie była leczona z tego powodu i ja też przez wiele lat nie brałam leków. Dość wcześnie udało mi się to zrozumieć i przezwyciężyć. Jedynym prawdziwym sposobem na pokonanie tego problemu jest nauczenie się, jak nie reagować na fałszywe sygnały, które wpędzają nas w spiralę strachu i niepokoju. Mogłem podróżować i koncertować z zespołem bez żadnych problemów i dopiero wiele lat później problem ten powrócił i stał się bardziej problemem zdrowotno-lękowym. Miałem też kilka ciężkich sytuacji zdrowotnych związanych z bliskimi członkami rodziny, które na pewno wywołały ten stan. Choroba może przybierać różne formy i właśnie dlatego tak trudno sobie z nią poradzić. Nigdy nie masz pewności, czy to ta sama rzecz w innej masce, czy nie. Piosenka "Fragile", która znalazła się na moim pierwszym solowym albumie, jest poświęcona temu tematowi. Obecnie nie mam już jednak problemów z podróżowaniem. Kiedy już przepracuje się pewne irracjonalne aspekty choroby, lęki tracą swoją moc. Czy planujesz solową trasę koncertową lub trasę z Anacrusis? Nie sądzę. Na pewno nie z Anacrusis. Myślę, że po koncercie reunionowym w 2019 roku Anacrusis zostało, że tak powiem, "położone do snu". Z drugiej strony, pewnie z przyjemnością zagrałbym trochę mojego nowszego materiału z chłopakami, z którymi teraz planuję grać. Może pewnego dnia uda mi się zagrać koncert lub dwa, na którym połączę stare utwory z nowymi, tak jak to zrobiłem w 2016 roku, ale na razie nie mam żadnych planów. W tej chwili skupiam się na tym, żeby zobaczyć, czy uda nam się razem stworzyć jakąś ciekawą, nową muzykę. Nigdy nie byłem wielkim fanem występów na żywo i zawsze najbardziej lubiłem pisać i nagrywać. Sam O'Black


czasie eksperymentowaliśmy z jazzem i folkiem. Podoba mi się ten album, ale chciałbym, żebyśmy mniej eksperymentowali i dodali więcej z naszych korzeni, czyli klasycznego heavy metalu.

Kochamy to, co robimy Scena progresywnego metalu jest niesamowicie zapchana dobrymi płytami. Ciężko z tego wybrać coś dla siebie, bo po prostu nie da się tego ogarnąć. Mam też wrażenie, że większość fanów dla świętego spokoju pozostaje przy swoich pierwszych fascynacjach. Dlatego nie wiem czemu podrzucam Wam kolejną formację z tej sceny. Moja naiwność, idealizm? Niemniej próbuję, tym bardziej, że progresywność bohaterów z Sunrunner nie jest taka oczywista i być może to przechyli szalę na ich korzyść. HMP: Pisząc recenzję waszej ostatniej płyty "Sacred Arts Of Navigation" określiłem was jako przedstawicieli US power metalu, stawiając was u boku takich kapel jak Queensryche, Savatage czy Fates Warning. Zwróciłem też uwagę, że w Waszej muzyce jest sporo innych stylów; NWOBHM, heavy metal, hard rock, heavy rock, rock, folk itd. Są one dość wyraźne, przez co wasz styl trudno jednoznacznie określić. Jak Wy sami określacie swoją muzykę? Joe Martignetti: Gramy klasyczny heavy metal z pewnymi naleciałościami progresywnego rocka. Zawsze jednak wyraźnie zaznaczamy, że nie jesteśmy progresywnym metalem. Wszyscy słuchamy dość dużo różnej muzyki, więc staramy się wyjaśniać, że progresywna strona naszej muzyki jest zdominowana przez przesuwanie granic gatunkowych, a nie przez bycie totalnymi wirtuozami, co jest podstawą progresywnego metalu. Ponadto progresywny metal jest bardzo dopracowany i perfekcyjnie brzmiący (co jest wspaniałe, uwielbiam to), ale w Sunrunner staramy się zachować surowość i niedoskonałość produkcji. To tak, jakby Rush i Motörhead mieli wspólne dziecko! Czy ta niejednoznaczność stylistyczna to autorski pomysł na Waszą muzykę? I tak, i nie. Jest to część naturalnego rozwoju. Uwielbiam rock i metal. Jesteśmy świadomi własnego stylu i pozwalamy mu się naturalnie rozwijać. Ale lubimy też kierować go w stronę, która wydaje nam się odpowiednia. Jest to więc mieszanka świadomej i podświadomej pracy. Czy wymienienie przez Was muzycznych

idoli (artystów i zespołów) ułowiłoby w "rzuceniu światła" na to, co przeciętny słuchacz może spodziewać się po Was i Waszej muzyce? Może tak, może nie. Ludzie porównują nas do najdziwniejszych rzeczy! Do zespołów, o których nigdy nie słyszałem, albo gdzieś kiedyś usłyszałem, ale nigdy nie polubiłem! Ale oto lista moich muzycznych idoli. Na pierwszym miejscu jest Trójca Święta w postaci Black Sabbath, Rush i Iron Maiden. Ale innych zespołów jest od zatrzęsienia. Rainbow, Purple, Thin Lizzy, Yes, Mahavishnu Orchestra, Chic Corea, King Crimson, Pink Floyd, Helloween, Gamma Ray, Candlemass, Rage, Forbidden, Slayer, Metallica, Wes Montgomery, a także dużo muzyki światowej, trochę jazzu, soulu i motown, nawet trochę country. Bluegrass i reggae to świetna zabawa w gorący letni dzień! Myślę, że to są wszystkie główne składniki, których używamy w Sunrunner. Taką ciężką złożoną muzykę znajdziemy na albumach "Sacred Arts Of Navigation", "Ancient Arts of Survival", "Heliodromus" i "Time in Stone". Jednak jak ktoś sięgnie po "Eyes of the Master" z 2011 roku to się może zdziwić. Na waszym debiucie przeważa jazz, rock, rock progresywny, jazz-rock, folk, sporo jest też akustycznych brzmień... Co wtedy motywowało Was do tworzenia takiej muzyki? Na początku nie wiedzieliśmy, co robimy i w jakim kierunku zmierzamy. Ja zagłębiałem się w jazz, a Frank już wtedy był bardzo eklektyczny. Więc po prostu pisaliśmy to, co przychodziło nam wtedy naturalnie. A w tamtym

Jak po latach oceniacie "Eyes of the Master". Dla mnie to kawał znakomitej muzyki, choć dość daleki od heavy metalu... Dzięki! Cóż, ten album, po wielokrotnym przesłuchaniu tuż po zmiksowaniu i uświadomieniu sobie, że nie ma na nim zbyt wiele metalu, uznaliśmy, że posunęliśmy się za daleko. Odlecieliśmy do nieba i zapomnieliśmy, jak to jest stąpać twardo po ziemi, rozumiesz? Gdybyśmy rozdzielili utwory z "Eyes Of The Master" i umieścili je na dwóch różnych albumach, dwóch cięższych, to byłoby to właściwe posunięcie. Skończyliśmy z naszym dziwnym, eksperymentalnym albumem już na pierwszym wydawnictwie! Jak sam wspomniałeś przesadziliście z jazzem i poszliście w kierunku urozmaiconego hard rocka, heavy metalu oraz ogólnie pro gresywnego metalu? Gdzie szukać przyczyn takiego podejścia? Ponieważ takie są nasze korzenie, heavy metal mamy we krwi. Jazz też nie jest do końca porzucony. Na dwóch ostatnich albumach nie ma go zbyt wiele. Ale jest kilka nowych pomysłów, które trochę go przywracają. To tak, jakby na pierwszym albumie jazz i artyzm zostały podkręcone do dziesięciu kresek, na maksimum potencjometru. Potem może osiem na drugim albumie, sześć na trzecim, a na ostatnich dwóch całkowicie zniknęły. Myślę, że trzeba to przywrócić, żeby było na poziomie dwóch kresek lub trzech! Czy Wasza fascynacja muzyką jazzową ułatwiła Wam w ciekawym żonglowaniu stylami w muzyce, którą tworzycie oraz efek townym budowaniu konstrukcji waszych utworów? Absolutnie. Być może nie słyszy się ostatnio rytmów swingowych i gitary bebopowej. Ale to, co właśnie powiedziałeś nie jest tak odkrywcze. Mamy kilka ciekawych sposobów na zbudowanie kompozycji. Nie chodzi tylko o strukturę, ale o drobiazgi. Stosowanie starych połączeń akordowych II-V-I (najczęstsze połączenie harmoniczne występujące w jazzowych standardach - przyp. red.) w innej tonacji.

Foto: Sunrunner

SUNRUNNER

139


Wciąż jest sporo tercji zmniejszonych. Tak więc jazz wciąż tam jest, tylko bardziej subtelnie. Użyteczne narzędzia to te małe rzeczy, które otwierają bramy do innych podpisów klucza. To pozwala mi pisać bardziej skondensowane utwory. Ruchy i aranżacje są lepsze. I to jest właśnie zasługa jazzu i teorii, która funkcjonuje do dziś, nawet jeśli już się jej nie słyszy. Jak wspomniałeś Wasze podejście do muzyki z "Eyes of the Master", możemy odnaleźć na kolejnych waszych wydawnictwach. Ciężko tego się pozbyć? Tak, to będzie z nami na zawsze. Ale teraz już wiemy, żeby nie popadać w artystyczne fanaberie! Używamy jej jako narzędzia, gdy jest to właściwe, i nie pozwalamy, by przyćmiła starego, dobrego rock n rolla. Może elementy folku to nie najważniejszy składnik Waszej muzyki, ale zawsze zwraca on uwagę słuchacza. Nie są to jakieś banalne muzyczne wtrącenia, ale nierzadko dość intrygujące, acz krótkie, interpretacje muzyki

wiskiem technologii przyszłości. Czy te obrazy mają coś wspólnego z tematyką Waszych utworów? Jakie opowieści snujecie na Waszych albumach? Tak, to prawda. Mam wizję, że pewnego dnia w przyszłości będziemy musieli przypomnieć sobie sposoby naszych przodków. Mówię tu o prymitywnych umiejętnościach przetrwania i życiu blisko natury. I będzie to wspaniałe. Tak długo, jak oczywiście wszyscy będziemy jeszcze żyli! Widzę przyszłość pełną niesamowitej technologii, podróży międzygwiezdnych, broni laserowej, latających Land Speederów, ale połączoną z wiedzą, z jakiego drzewa można zbudować schronienie, z jakich roślin można zrobić leczniczą herbatę, umiejętnością polowania i łowienia ryb oraz rozpalania ognia za pomocą cholernych patyków! I to z pistoletem laserowym na biodrze. Przygoda powróci. Nie śpiewamy o takich epickich tematach w każdej kompozycji, ale zazwyczaj dłuższe, epickie utwory odzwierciedlają okładkę albumu. A krotsze kawalki mogą mieć pewne wspólne motywy. Są też songi, które są o wszystkim. Nie chcę śpiewać tylko o epickich

Foto: Sunrunner

etnicznej, które chyba w zdecydowanej większości dotyczy Ameryki Łacińskiej oraz rdzennej Ameryki Północnej. Skąd u Was takie zainteresowania? Dobrze trafiłeś! Poza jazzem, jako drugorzędny wpływ, osobiście uwielbiam tradycyjną muzykę świata. Z każdego miejsca. Celtycką, skandynawską, grecką, japońską, itd. Ale naprawdę uwielbiam boliwijską i peruwiańską muzykę pan pipe. Flety prowadzące często współbrzmią w tercjach lub sekstach z akustycznymi instrumentami strunowymi. Czasami brzmi to jak Iron Maiden, przysięgam! I uważam, że jest to bardzo przyjemne w ciepłe poranki, gdy popijam kawę i patrzę przez okno, kiedy mam na to czas. Poza tym, na naszych ostatnich płytach mamy rdzennie amerykańskiego przyszłego wojownika, więc muzyka dobrze współgra z obrazami i vice versa. Kontynuujmy temat. Na Waszych okładkach jest pełno historycznych symboli odnoszących się do rdzennej ludności Ameryki Łacińskiej i Ameryki Północnej. Ostatnio nawet zestawionej z fantastycznym środo-

140

SUNRUNNER

rzeczach. Jest nawet trochę lżejszych utworów, żeby zrównoważyć poważną treść. Na nowym albumie mamy nawet pieśń miłosną! Jestem fanem tych starych, romantycznych piosenek miłosnych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Ale ta liryczna sfera romansu, szczerze mówiąc, mnie onieśmielała i myślałem, że będzie tandetna. Więc trzymałem się od tego z daleka. Ale co tam? Nie ma rzeczy niemożliwych! Właściwie "The Horizon Speaks" i "Palaver" mają trochę romantyzmu w tekstach. Ale "Last Night In Tulum" to bezsprzecznie piosenka o miłości. Niewątpliwie macie talent do budowania ciekawych kompozycji. Jednak, gdy część utworu jest płynna i muzyka prze do przodu, to w innym jego fragmencie, jest toporna, szorstka i surowa. Według mnie nie wynika to z błędu, czy innej pomyłki podczas pisania muzyki, a raczej jest to przemyślana przez Was strategia. Czy moje spostrzeżenie jest mylne? Jak tak to, co tym pomysłem chcecie osiągnąć? To prawda. Dlatego właśnie nigdy nie będzie-

my progmetalowcami. Uwielbiam Dream Theater, a zwłaszcza Ayreon i wszystko, w co angażuje się Arjen Lucassen. Ich rytmy są tak ścisłe i pełne przygód. Ale o wiele bardziej podoba mi się luźny, swingowy styl perkusji Billa Warda. Black Sabbath nie był tak zwarty, ale nie w złym znaczeniu. Było luźno, organicznie. To jest to, z czym czujemy się bardziej związani. Inny przykład: Nicko McBrain jest świetnym perkusistą, ale ja osobiście uwielbiam bardziej swingowy styl Clive'a Burra. Tak więc akceptujemy to, co szorstkie, ostre i, jak to się mówi, "niezgrabne". Zachowajmy trochę luzu. Z pewnością powstawanie każdego albumu to oddzielna historia. Jak przygotowaliście się do pisania materiałów i nagrywania Waszych kolejnych albumów "Sacred Arts Of Navigation", "Ancient Arts of Survival", "Heliodromus" oraz "Time in Stone"? Jeśli chodzi o pisanie utworów, to właściwie wszystkie zaczynają się tak samo, w każdym razie dla mnie. Prawie wszystkie swoje kompozycje piszę dla gitary akustycznej. Czy to w naturze, czy na kanapie podczas oglądania hokeja... akustyczna gitara jest fajna, bo nie trzeba nic podłączać. Dawniej pisałem całe utwory. Teraz robię tylko część kompozycji. Piszę kilka riffów i składam kilka rzeczy w całość, może to być zwrotka i refren, a może intro z jakimiś ciekawymi zmianami. Tak czy inaczej, piszę do momentu, w którym dochodzę do wniosku, że "nie jestem pewien, w jakim kierunku to wszystko powinno teraz pójść". Wcześniej, gdybym miał takie poczucie, utwory rozjeżdżałyby się na wszystkie strony. Dlatego były tak długie. Teraz, gdy mam to uczucie blokady, odkładam utwór. I pracuję nad kolejną kompozycją. W pewnym momencie pokazuję je Tedowi, ponieważ jest on wyjątkowo dobry w aranżacjach. I możemy razem dokończyć wszystkie moje niedokończone kawałki. Tak więc teraz jest więcej współpracy. I można powiedzieć, że utwory są lepsze, trochę krótsze i do rzeczy. Nie odpływają w eter, bez kierunku. Cóż, niektóre z nich nadal to robią! Potem robię kilka demówek z moją gitarą elektryczną, a Ted nagrywa perkusję. Potem eksperymentujemy z basem, jeśli jeszcze tego nie zrobiliśmy. A na koniec możemy pobawić się z wokalem i opracować jakieś dobre melodie. Która z tych płyt była Waszym najwięk szym osiągnięciem artystycznym? Co zde cydowało, że właśnie ona się wyróżnia? Dla mnie zawsze najbardziej podoba mi się najnowszy album. Ponieważ najnowsza płyta wykorzystała wnioski wyniesione z poprzedzających ją płyt. Za każdym razem, gdy wchodzimy do studia, wiemy, co nam się wcześniej nie podobało, i staramy się to zmienić. Dzięki temu każdy album to taka mała podróż. Odpowiadając więc na twoje pytanie, muszę powiedzieć, że żaden z albumów nie jest naszym największym osiągnięciem! Bo następny zawsze będzie lepszy! Przy której z nich męczyliście się najbardziej? Bo akurat nie szło Wam ani pisanie muzyki, ani jej rejestracja... "Time In Stone" był trudny z dwóch powodów. Po pierwsze, chcieliśmy naprawić artystyczną sytuację, w jakiej znaleźliśmy się przy okazji "Eyes of the Master", więc upewniliśmy się, że jest w tym więcej rocka i metalu. Po drugie,


produkcja przeszła przez kilka rąk. Staraliśmy się, żeby brzmiało to tak, jakby zostało nagrane w latach siedemdziesiątych. Ale wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy. I brzmi to, cóż, dziwnie! Po raz pierwszy w proces nagrywania i miksowania zaangażował się mój brat Jim (odwalił kawał dobrej roboty przy "Heliodromus" i "Ancient Arts Of Survival"). Zanim on dostał ścieżki, miksował je nasz przyjaciel Jason LaFrance, który używał innego programu. Trudno było więc uzyskać odpowiednie brzmienie po zmianie programu. Dla mnie brzmi to tak, jakbyśmy za bardzo się starali, żeby brzmiało to jak z lat siedemdziesiątych. Coś mi tu nie grało. To nie była niczyja wina. Bo w końcu, gdzie kucharek sześć... Czy macie swój konkretny sposób pisania muzyki oraz tekstów? Najpierw powstaje muzyka. Jak tylko kompozycja zaczyna nabierać kształtów, siadam z nią i pozwalam, żeby sama powiedziała mi, czego chce, jaką podróż odbywa, jakie emocje wywołuje. Kiedy czuję, że mam już jakieś odpowiedzi i wiem mniej więcej, o czym będzie dany utwór, łatwiej jest mi napisać resztę, albo pisać więcej, aż poczuję, że nie mogę już pisać. Wtedy, przedstawiam ją Tedowi, aby pomógł mi dostroić melodię, abym mógł zająć się pisaniem tekstów. Co jest dla mnie wyzwaniem. Teksty są najtrudniejszą częścią. I znowu, jeśli nie mogę skończyć tekstów, przedstawiam je Tedowi, który pomaga mi wypełnić puste miejsca. I wreszcie, po zrobieniu demo, gramy z Dave'em na basie, a on wymyśla inne linie basu, niż mi się wydaje, że mogłyby pasować. Ale jego pomysły na bas są zwykle lepsze niż moje. To niesamowite, co bas może zrobić z riffem, pomysłem lub utworem w inny sposób, niż byś tego oczekiwał. Potrafi całkowicie zmienić nastrój. Jak rozwiązujecie kwestie samego nagrywania muzyki. Za każdy jest to inny sposób czy też przez lata wyrobiliście sobie nawyki pracy w studio? Macie swoje ulubione miejsca nagrywania, producentów i inżynierów dźwięku? Do tej pory każdą płytę nagrywaliśmy w Acadia Recording w Portland Maine z Toddem Hutchisenem za pulpitem. Nagrywamy wszystko na żywo w ciągu czterech do pięciu dni na taśmę analogową. Nagrywamy więc perkusję, bas i jedną gitarę rytmiczną. Zwykle przygotowanie i nagłośnienie trwa jeden dzień. Następnie trzy lub cztery dni zajmuje nam zrobienie kilku ujęć do każdego utworu. Potem ścieżki są zgrywane do formatu cyfrowego, a my robimy overduby w innym miejscu. Zazwyczaj jeździmy do Off The Wall

Studio mojego brata Jima w New Hampshire. Nagrywamy tam podkłady wokalne, gitary akustyczne, perkusję, wszystkie inne elementy. Solówki gitarowe nagrywam w domu. W domu mogę robić to, co naprawdę chcę, bez nikogo w pobliżu. Naprawdę głośno. Mogę robić tyle ujęć, ile chcę. Dobrze się przy tym bawię. A na poprzednich dwóch płytach Bruno nagrał wszystkie swoje główne wokale w Stone Studio we Frutal w Brazylii. Potem wszystkie ścieżki spotykają się razem i są miksowane cyfrowo. I tak jest prawie na każdym albumie. Pat Keane zajmuje się masteringiem. Uwielbia taśmę, więc cyfrowa wersja jest przesyłana do analogu w celu wykonania ostatecznego masteringu. Następnie z taśmy analogowej powstaje cyfrowy master. I na tym kończymy. Nowa płyta była nagrywana trochę innaczej. Marcus Jidell przyleciał do nas ze Szwecji. On i Todd nagrywali płytę, a Jim im asystował. Marcus zrobił też ostateczny miks. Świetnie się z nim pracowało i mamy nadzieję, że będziemy współpracować z nim ponownie!

Foto: Sunrunner

Każdy zespół mówi, że ich ostatnia płyta jest najlepsza. Niedawno te z wspomniałeś o tym... Myślę, że jeśli twój najnowszy album nie jest najlepszy, to coś poszło nie tak! Pisaliście i nagrywaliście ją w czasie pan demii. Czy to pomogło Wam w jakiś sposób? Właściwie to nie. Bruno potrzebował około roku, aby nagrać swoje wokale. Brazylia mocno dostała wtedy w kość. Wszystko jakby zwolniło. Album mógł ukazać się pod koniec 2020 lub na początku 2021 roku. Ale oficjalnie został wydany dopiero w marcu 2022 roku. Zepsuł się też sprzęt, którego Pat używa do masteringu. Z powodu Covid, zdobycie części do jego naprawy zajęło trzy miesiące. Także, było wiele opóźnień. Czy ten okres epidemii Covidu nauczył Was czegoś nowego, jeśli chodzi o prowadzenie zespołu? Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Niektórzy z nas byli bardzo przejęci, inni nie. Macie też na swoim koncie płytę koncertową "Forever Nights (Official Bootleg - Europe 2018)", która dokumentuje wasz pobyt w Europie. Jakie macie wspomnienia z tej wyprawy? O rany, zbyt wiele wspomnień, by je wymienić. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Świetnie się bawiliśmy i naprawdę chcemy tam wrócić!

Graliście chyba w małych klubach, niemniej słychać, że na scenie jako zespół czujecie się swobodnie i lubicie grać na scenie... Tak, jesteśmy przyzwyczajeni do małych klubów, co jest wspaniałe. W małych klubach jest dużo energii. I tak, to jest dobry sposób, żeby się rozluźnić. Dużo praktyki i kameralne sceny. Czy wypad do Europy był jedynym Waszym tourne poza granice Stanów? Nie, w 2016 roku odbyliśmy trasę koncertową po Brazylii przy okazji promocji "Heliodromusa". Graliśmy też na festiwalu w Rosji w 2017 roku. W 2018 roku pojechaliśmy do Europy. W 2019 roku mieliśmy wolne, żeby napisać album. A potem w 2020 roku nade-szła pandemia i od tamtej pory nie graliśmy na żywo! Życie koncertowe powoli wraca do normy, jak zamierzacie wykorzystać ten fakt? Pracujemy teraz nad występami na żywo. Szukamy nowego agenta koncertowego. Nie jesteśmy pewni, czy w tym roku pojedziemy w trasę po Europie, czy nie. Może w przyszłym roku. W tej chwili wiele zależy od nas. US metal wśród fanów tradycyjnego heavy metalu cieszy się uznaniem, jego progresyw na odmiana dodaje jeszcze prestiżu. Jednak nie przekłada się to na popularność czy też sprzedaż płyt. Czemu więc ciągle trzymacie się tej muzyki i zespołu? Kochamy to, co robimy. Michał Mazur Tumavcyenie: Szymon Paczkowski

SUNRUNNER

141


Każdy album musi być muzyczną podróżą Lubię progresywny metal. Dokonania artystów z tej sceny jeszcze potrafią mnie zainteresować. Mam nadzieję, że to się nie zmieni, ale coraz większą ilość płyt z taką muzyką raz za razem mocniej mnie przytłacza. Jednak dopóki mogę, to będę starał się przybliżyć co ciekawsze nowe pozycje progresywnego metalu, a nóż Wam drodzy czytelnicy również przypadną do gustu. Ostatnio moją uwagę zwrócił całkiem niezły krążek "Echoes From Afar" francuskiego zespołu Parallel Minds, a że znałem poprzednie ich wydawnictwa, tym łatwiej było mi Wam polecić tę ekipę. Zanim jednak zdecydujecie się sięgnąć po ten album i poznać jego wartość zapraszam do zapisu rozmowy z liderami Parallel Minds, z gitarzystą, basistą, klawiszowcem, producentem itd. Grégorym Giraudo oraz wokalistą Stéphane'em Fradetem. HMP: Pierwszy raz z waszą muzyka zetknąłem się przy okazji albumu "Every Hour Wounds... The Last One Kills". Przyciągnął mnie do niej opis waszego zespołu jako ten, który gra progressive/groove metal. Wtedy nie zwróciłem uwagi na określenie "groove". Co było błędem, bowiem ten styl okazał się dla was bardzo ważny. W zasadzie wasz pierwszy krążek "Headlong Disaster" oparty jest na dynamicznym nowoczesnym metalu. Dlaczego nowoczesny metal, czym was tak urzekł? Grégory Giraudo: Szczerze mówiąc, nie staramy się zbytnio myśleć o klasyfikowaniu na-

wnym sensie. Ale od samego początku chcieliśmy mieć stu procentach metalowy materiał, więc to jest nasz sposób na tworzenie go! Ten nowoczesny metal to nie tylko groove, ale to wasza specyficzna mieszanka groove, metalcore i nu-metalu. Nie jest to też, ot takie proste granie, mieszacie nie tylko style, ale łączycie ze sobą wiele ciekawych muzy cznych pomysłów, a w dodatku do grania podchodzicie bardzo technicznie... Grégory Giraudo: Techniczny aspekt naszej muzyki nie jest czymś, na czym celowo się skupiamy. Nie staramy się, żeby nasza muzy-

Foto: Regis Demirci

szej muzyki, ba sami nawet nie używaliśmy określenia groove metal. Niektórzy recenzenci stosowali go ze względu na wpływy Pantery, a potem stało się to normalne. Ale ogólnie jesteśmy pod wpływem różnych stylów muzycznych, nawet spoza gatunku metalu. Po prostu jesteśmy bardzo otwarci. "Headlong Disaster" był albumem, który chcieliśmy zrobić w tamtym czasie, ale w ogóle nie myśleliśmy o robieniu albumu w stylu nowoczesnego metalu, byliśmy po prostu skupieni na tworzeniu świetnych utworów. Stéphane Fradet: Tak, etykiety określające naszą muzykę przez większość czasu przychodzą z zewnątrz. Kochamy wiele rzeczy od Mr Big do Death (mówiąc tylko o metalu), więc nasz muzyka przychodzi "sama z siebie" w pe-

142

PARALLEL MIND

ka była techniczna dla samej techniki, to tylko nasz sposób komponowania utworów. O wiele bardziej skupiamy się na melodiach i tworzeniu nastroju i klimatu każdej kompozycji. Chcemy, aby każdy utwór opowiadał unikalną historię. Możemy więc wykorzystać wiele różnych wpływów i podejść, aby muzyka mogła sprzedać historię słuchaczowi. Na płycie "Headlong Disaster" odnajdziemy również progresywne akcenty, takie jak w utworze "Migdal Bavel (Myth Of Babel)", ale dla mniej ważniejszym elementem, który pojawia się na waszym debiucie, jest techniczny speed/thrash w stylu Jeffa Watersa i jego Annihilator. Usłyszymy go przede wszystkim w tytułowym utworze "Head-

long Disaster". Dlaczego właśnie taki thrash? dlaczego Jeff Waters? dlaczego Annihilator? Grégory Giraudo: Wszyscy jesteśmy fanami Annihilatora i Jeffa. Uwielbiam jego styl i podejście do muzyki. Jego riffy są intensywne, złożone i naprawdę subtelne i sprytne, to jest właśnie ten rodzaj riffowania, który lubię. Zawsze miał wpływ na moją grę na gitarze i na Parallel Minds jako całość. Stéphane Fradet: Oczywiście Jeff Waters jest muzykiem, na którym wzoruje się wielu, ale nie sądzę, żebyśmy jako zespół byli w tym samym klimacie. Myślę, że Parallel Minds ma szerszy zakres utworów i emocji. Zauważyłeś chociażby kompozycję "...Babel", o tym właśnie mówię. Nie chcemy, żeby nasze albumy składały się w stu procentach z potężnego basu i intensywnych riffów. Każdy album musi być muzyczną podróżą i być tak różnorodny, jak to tylko możliwe. Thrash w stylu Annihilator mocniej do głosu dochodzi na waszym drugim krążku, wspom inanym już "Every Hour Wounds... The Last One Kills". Pierwsze dwa kawałki z niego, tytułowy "Every Hour Wounds..." oraz "The Last One Kills", są właśnie w takiej kon wencji, a wasza cała druga płyta jest w zasadzie takim wyrazem fascynacji technicznym thrash metalem i wyrafinowanie zagranym nowoczesnym metalem. Także nie tylko fascynują was nowoczesne odmiany metalu, ale również jego tradycyjne formy? Grégory Giraudo: Tak, absolutnie, jak już mówiłem wcześniej, słuchamy wielu różnych stylów metalu, a dorastaliśmy na tych bardziej tradycyjnych zespołach, takich jak Iron Maiden, Metallica, Savatage... ich lista nie ma końca. Myślę, że te wpływy są bardzo obecne w naszej muzyce. Stéphane Fradet: W tamtym czasie byliśmy w gniewnym nastroju. Wybrano gównianego prezydenta (cóż, gówniani prezydenci byli wtedy na całym świecie.), w Syrii działo się nieciekawie, itd. Więc skończyło się to bardzo wściekłą muzyką. Ale znowu, wśród gniewu jest piękno i więcej "pokojowych" momentów. Szczerze mówiąc, jesteśmy bardziej za starymi rzeczami niż za nowoczesnym metalem. Myślę, że zespoły, które tak nazywasz, są również pod wpływem starych i uznanych kapel. To jest ich sposób na złożenie im hołdu, tak jak naszym sposobem jest komponowanie utworów w takim stylu. Przez obie płyty w waszej muzyce przewija się progresywny metal, czy to jako konkretne utwory, czy też jakieś akcenty. Jednak dopiero na trzeciej płycie "Echoes From Afar" staje się on formą górującą nad pozostałymi stylami. Dlaczego dopiero na tej płycie postanowiliście uwypuklić ten styl? Grégory Giraudo: To po prostu przyszło naturalnie. Kiedy zdecydowaliśmy, że album będzie tematycznie oparty na historii sciencefiction, było dla nas jasne, że tym razem progresywny aspekt naszej muzyki będzie odgrywał główną rolę. Chcieliśmy mieć bardziej filmowe podejście, z większą ilością struktur i warstw oraz głębszym brzmieniem. Używaliśmy wielu sampli, wirtualnych instrumentów, syntezatorów, a pisanie kompozycji stało się bardziej złożone, z bardziej niestandardowym metrum. Pisaliśmy utwory niemal jak ścieżkę dźwiękową do filmu. To było niesamowite doświadczenie. Ale nadal uważam, że na tym al-


bumie jest mnóstwo różnych smaczków, może nawet więcej niż na poprzednich płytach. Elementy thrashu i nowoczesnego metalu wciąż tu są, tylko umieszczone w innym kontekście. Stéphane Fradet: Na przykład "No Fate", jest moim zdaniem, jednym z naszych najcięższych utworów, ale jest zrobiony w stylu "oldschoolowego thrashu". Riffy w "Angel's Battle" są również bardzo intensywne, przypominają mi duński zespół Mercenary... Oczywiście nie zapomnieliście o nowoczes nym metalu oraz speed/thrash metalu. Zresztą w waszej muzyce można zawsze odnaleźć akcenty innych stylów. Czy właśnie to nieograniczenie w operowaniu stylami i formami muzycznymi spowodowało zdecydowanie się na progresywny metal? Nie lubicie zbytnio ograniczeń? Grégory Giraudo: Z natury rzeczy "progresywny" oznacza próbowanie i eksperymentowanie, bez poczucia ograniczenia przez konkretny gatunek, więc w ten sposób myślę, że jesteśmy naprawdę progresywni. Nadal mamy wizję Parallel Minds, to nie jest tak, że zrobimy album reggae czy techno. Rdzeń naszej muzyki zawsze będzie istniał, ale na każdym kolejnym albumie lubimy go urozmaicać różnymi smakami i kolorami, żeby zachować świeżość i ciekawość. Stéphane Fradet: Tak, mamy pewną "czerwoną linię", której nie wolno przekraczać. Ciężko to opisać, ale kiedy czasami wnoszę pewne pomysły (na przykład "Feel The Force") trochę zbyt... powiedzmy "radosne" w pewnym sensie, Greg aranżuje je tak, żeby działały w stylu Parallel Minds. Więc nie, nie ma w planach albumu techno, ale dziwne wpływy mogą pojawić się tu i ówdzie, nigdy nie wiadomo. Progresywny metal, a także techniczne podejście do grania swojej muzyki, przeważnie świadczą o tym, że muzycy są perfekcjonistami. Czy o was też tak można powiedzieć? Ta cecha ułatwia wam życie, czy raczej jest przekleństwem? Grégory Giraudo: Zdecydowanie jestem perfekcjonistą i nie ułatwia mi to życia. Tak bardzo zależy nam na naszej muzyce, że poświęcamy dużo czasu, żeby zrobić ją dobrze, aż będziemy w stu procentach zadowoleni z efektu na płycie. Myślę, że większość zespołów lub artystów, którzy wydają naprawdę mocne dzieła, są w pewnym stopniu perfekcjonistami. Wielka sztuka wymaga wiele czasu, troski i pasji. Ale to może stać się przekleństwem, ponieważ mamy tendencję do obsesyjnego skupiania się na różnych rzeczach. Stéphane Fradet: A ja nie jestem perfekcjonistą. (śmiech) Właściwie to dzięki temu myślę, że chemia między mną a Gregiem dobrze się układa. To ja zawsze przedstawiam głupie pomysły, plany, rzeczy do zrobienia, a Greg jest tym, który nadaje im życie we właściwy sposób. Istnieje pewne niebezpieczeństwo, wspomi naliście o tym, że z takim podejściem kolejna płytę możecie nagrać z muzyką country czy też folk. Czy też to wam nie grozi, bo heavy metal jest dla was ponad wszystko? Świadczą o tym, chociażby nagrane przez was cov ery Scorpions i Iron Maiden, które umieściliście na debiucie, czy też Savatage na dwójce? Grégory Giraudo: Nie, jak już mówiłem, nie

Foto: Regis Demirci

chcemy odwracać się od naszych korzeni i naszych fundamentów. Nie usłyszysz więc albumu Parallel Minds, na którym nie ma szalejącego wokalu, intensywnych gitarowych riffów i podwójnej stopy perkusji. Jednak w niektórych naszych utworach można znaleźć elementy muzyki folkowej. Chodzi tylko po to, żeby zrobić to dobrze i w naturalny sposób połączyć je z innymi wpływami. Uwielbiamy stawiać sobie takie wyzwania. Wracając do "Echoes From Afar". Świetnie słucha się poszczególnych kawałków, choć się różnią miedzy sobą to stanowią integralną całość. Także tej płyty znakomicie słucha się w całości. Wy podkreśliliście tę spójność dzieląc album na dwie części "Echoes" i "Endymion Suite". Jakie są prawdziwe intencje tego podziału? Grégory Giraudo: Pierwsza połowa, "Echoes...", składa się z pięć utworów, z których każdy ma inną historię, wszystkie inspirowane są filmami science-fiction. Z drugiej strony "Endymion Suite", jest jak mini album koncepcyjny, gdzie wszystkie pięć utworów opiera się na jednej historii. Jest on zainspirowany serią książek "Endymion" autorstwa Dana Simmonsa. Na naszym pierwszym albumie nagraliśmy już utwór "Hyperion", który był oparty na prequelu tej historii, więc chcieliśmy wrócić do tego świata i dokończyć to, co zaczęliśmy wtedy z "Hyperion". Podzieliliśmy album na dwie części, aby upewnić się, że fani zrozumieją, że "Endymion Suite" jest unikalną całością. Stéphane Fradet: Pomysł był taki, żeby mieć bardziej "cukierkowy" album. 70 minut to może być długo. Pięć ostatnich utworów naprawdę ze sobą współgra, więc podział na dwie części miał sens, niestety jesteśmy zbyt biedni, żeby wydać podwójny album. Tekst "Monkey On My Back" jest pewną reminiscencją o tym co nas niedawno dotknęło czyli ogólnie dotyczy pandemii. Jak traktuje cie swoje teksty, dotyczą one rzeczy ważnych, wynikających z rzeczywistych wydarzeń, czy też wolicie umieszczać swoje historie w sferach zmyślonych i fikcyjnych? Stéphane Fradet: Ja, jako wokalista, piszę wszystkie teksty. Zazwyczaj lubię pisać o polityce i ludzkich zachowaniach, ale tym razem postanowiliśmy napisać utwory o fikcyjnych historiach. "Monkey On My Back" została zainspirowana filmem "12 małp", który opowiada o wirusie, który w zasadzie skazuje ludzkość na zagładę. Pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem będzie połączenie tej historii z naszą obecną pandemią, aby uczynić kompozycję bardziej przystępną dla ludzi, którzy mogą nie

znać tego filmu. Głównymi filarami formacji są gitarzysta, basista, klawiszowiec Grégory Giraudo oraz wokalista Stéphane Fradet, czyli wy panowie, chociaż od dwóch albumów za perkusją siedzi Eric Manella. Czy wasza trójka w całości odpowiada za muzykę, teksty i aranżacje, czy każdy z osobna odpowiada za coś konkretnego? Jak pracujecie nad muzyką, każdy z osobna w domowym zaciszu, wymieniając się plikami czy też tradycyjnie w sali prób? Grégory Giraudo: Steph i ja jesteśmy głównymi autorami naszych kompozycji. Ja zajmuję się muzyką, a on jest odpowiedzialny za melodie, wokale i teksty. Nie piszemy nic podczas prób, wszystkie nasze pomysły wymieniamy za pomocą maili i pracujemy w ten sposób od samego początku. Dużo rozmawiamy o wszystkich szczegółach naszych utworów i robimy wiele iteracji, aż wszyscy będą zadowoleni. Eric również jest z nami i może wpływać na niektóre decyzje, które podejmujemy, ale ostatecznie to Steph i ja odpowiadamy za stronę twórczą. Łączy nas bardzo dobra chemia i dobrze nam się razem pracuje. Często mamy różne opinie i poglądy na temat naszej muzyki, ale w końcu zawsze udaje nam się znaleźć równowagę. Stéphane Fradet: Tak, to w zasadzie Greg i ja o tym decydujemy. Tak jak powiedział Greg, to on jest bardziej odpowiedzialny za muzykę, ale często proponuje linie wokalne lub aranżacje, ponieważ również jest wokalistą. A ja często proszę o zmiany, na przykład dotyczące struktury kompozycji lub modyfikacji refrenu. Odkładamy na bok nasze ego, żeby napisać najlepsze kawałki, jakie potrafimy. Do nagrania materiału na płyty przeważnie zapraszacie gości, w jaki sposób ich dobieracie? Grégory Giraudo: To głównie nasi przyjaciele, kiedy pytamy, nigdy nam nie odmawiają. (śmiech) Na "Echoes From Afar" napisaliście, że nagrywaliście gdzie się dało. Domyślam się, że po prostu każdy z was nagrywał w swoich domowych studiach, a Greg dodatkowo to zmiksował. Od dawna tak nagrywacie swoja muzykę? Grégory Giraudo: Od samego początku! Profesjonalne studia są po prostu zbyt drogie, a my mamy wystarczająco dużo sprzętu, żeby dobrze realizować nagrania oraz żeby albumy brzmiały dobrze. Może to trochę potrwać, bo nie czujemy żadnej presji, żeby się spieszyć.

PARALLEL MIND

143


Foto: Regis Demirci

Jednak to naprawdę wygodny sposób pracy i nie sądzę, żebyśmy mieli to zmienić w najbliższym czasie. Stéphane Fradet: Pomysły często przychodzą mi do głowy podczas jazdy samochodem lub w nocy, więc kiedy są już wystarczająco dobre, wysyłam je do Grega. Udaje mu się je zrozumieć, by na końcu stworzyć świetne kompozycje. Czasami spotykamy się, żeby pisać (wróciłem ze szkoły moich synów z głównym pomysłem na "Hiding Place", kiedy Greg był na wakacjach w domu), ale najczęściej wpadamy na nie każdy z osobna, i dzielimy się nimi. Potem dodajemy kolejne i kawałek po kawałku układamy utwory. Generalnie muzykę miksujecie w swoim własnym gronie. Jakby nie było Greg jest ważnym członkiem Parallel Minds. Niemniej nie lepiej byłoby zawierzyć w tej kwestii komuś z poza zespołu, tak jak w wypadku masteringu? Grégory Giraudo: Myśleliśmy o tym, żeby pozwolić komuś innemu zająć się miksowaniem nowego albumu, ale w końcu zmieniliśmy zdanie i to ja się tym zająłem. Wiele się nauczyłem, pracując nad pierwszymi dwoma albumami i czułem, że mogę wykonać dobrą robotę przy tej płycie, a chłopaki mi zaufali. Więc poszedłem na całość i nikt nie narzekał na brzmienie, (przynajmniej jeszcze nie). Z drugiej strony, mastering został wykonany przez profesjonalne studio Audio Animals. Pracowaliśmy z nimi przy "Every Hour Wounds" i są naprawdę bardzo utalentowani. Stéphane Fradet: Pomijając kwestię pieniędzy, jesteśmy maniakami kontroli, więc trzymaliśmy ten album "w rodzinie". (śmiech) Zespół tworzy trójka muzyków, ale ostatnio w teledysku do "Provider Of Sins" widziałem was w czteroosobowym składzie, czy w końcu dokooptowaliście na stałe basistę i jesteście gotowi na koncertowanie? Grégory Giraudo: Basista, którego widziałeś w teledysku, niestety nie jest już częścią Parallel Minds, ale zatrudniliśmy już nowego gościa, Fabiena. Jest on naprawdę dobrym basistą i mamy nadzieję, że wszystko będzie z nim w porządku. Mam dobre przeczucie. A propos koncertowania, cała ta pandemia dała popalić zespołom nie pozwalając na bardzo ważna formę promocji, czyli występów na żywo. Jak wy dawaliście sobie radę z tym

144

PARALLEL MIND

problemem? Czy doświadczenia, które zebraliście w tym okresie wykorzystacie do pro mocji "Echoes From Afar"? Grégory Giraudo: Szczerze mówiąc, nie zagraliśmy jeszcze wielu koncertów, z powodu niestabilności składu i pandemii. Ale teraz jesteśmy gotowi, by wyjść na scenę i skopać kilka tyłków, by promować "Echoes From Afar". Myślę, że ten album na to zasługuje. Stéphane Fradet: Trzymamy kciuki za końcówkę tego roku i początek 2023! Jak myślisz, czy w show bussinesie jest teraz szansa aby wrócić do tego co było przed pan demią? Grégory Giraudo: Trudno to powiedzieć, bo przyszłość jest jeszcze trochę niepewna. Myślę jednak, że jest duży głód ze strony fanów z powodu całej frustracji związanej z pandemią, a popyt jest ogromny, więc jestem pewien, że w końcu wszystko powróci w wielkim stylu. W każdym razie mam taką nadzieję. Stéphane Fradet: Z drugiej strony, wiele małych festiwali jest odwoływanych z powodu braku przedsprzedaży, więc dla takich małych zespołów jak my może być jeszcze trudniej. Wszyscy chcą jechać na Hellfest i Wacken, ale małe imprezy są mniej widoczne i to jest fakt. Na koniec temat, którego teraz nie można pominąć. Myślę o zbrojnej napaści Rosji na Ukrainę. Nie przeraża was ta sytuacja? Grégory Giraudo: Właśnie tak jest i myślę, że każdy powinien się bać. Niestety, tak jak w przypadku wielu innych rzeczy, mamy niewielki lub żaden wpływ na to, co dzieje się na świecie, a ludzie, którzy mają wpływ, nie dbają o nasze dobro. Naprawdę mam nadzieję, że ta głupia wojna wkrótce się skończy. Stéphane Fradet: Najzabawniejsze jest to, że nikt tak naprawdę nie przejmował się wojną w Syrii, tym, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, czy na przykład umierającymi Afrykańczykami. Ale teraz dotyczy to bezpośrednio naszego stylu życia i komfortu, mediów i polityki. Jest w tym absolutna hipokryzja, która mogłaby być świetnym tematem na album numer cztery. Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Tryk

HMP: Po wydaniu albumu "They" zrobiło się o was nieco ciszej - domyślam się, że po rozstaniu się z Maksyminą mieliście okres pewnego zastoju i dopiero dojście Wiolety było takim swoistym katalizatorem, bodźcem do aktywniejszej pracy nad nowym materiałem, gotowym przecież już jakiś czas temu? Tomasz Krawczyk: Sami byliśmy zdziwieni, że znalezienie świetnej wokalistki, z genialnym warsztatem, a dodatkowo pasującej do nas pod względem charakteru i temperamentu zajęło tylko trzy miesiące. Wiolka nagrała u Heńka swoje wokale do "Tre Colori" w marcu 2020 roku, na tydzień przed rozpoczęciem pierwszego lockdownu. Można więc zatem powiedzieć, że po intensywnych dwóch latach i dużej ilości koncertów w Polsce i nie tylko, które zagraliśmy od premiery "They" w zasadzie wcale nie zwolniliśmy. To tak naprawdę pandemia spowodowała, że musieliśmy czekać z premierą aż do chwili obecnej. Gdyby nie to, zapewne kolejne wydawnictwo ujrzałoby do tej pory światło dzienne. Zmiana wokalisty praktycznie dla każdego zespołu to spore wyzwanie, jednak wygląda na to, że u was przebiegło to wszystko bezproblemowo. Szukaliście konkretnego, żeńskiego głosu czy nie było jakichś założeń i braliście też pod uwagę opcję zaistnienia Setheist z męskim wokalem, gdyby pojawił się jakiś odpowiedni kandydat? Tomasz Krawczyk: Tak, przebiegło to nad wyraz bezproblemowo. Kandydatek od początku było sporo, co ciekawe również spoza naszego kraju, ale żadna nie zrobiła na nas takiego wrażenia jak Wiolka, która przyjechała na próbę perfekcyjnie znając nasze numery i zaśpiewała je bezbłędnie pomimo, że przecież linie nie były pisane pod nią. Przesłuchując przesłane nagrania szukaliśmy wokalistki, która z jednej strony będzie umiała odtworzyć w miarę wiernie nasz dotychczasowy materiał, ale jednocześnie będzie miała swój charakter, charyzmę i potencjał do ostrzejszego śpiewania, bo w tym kierunku będą szły nowe utwory po "Tre Colori". Wróciliście z MCD/maxi singlem "Tre Colori". To swego rodzaju koncept, trzy utwory zainspirowane nurtem giallo, włoską odmianą horroru. Skąd pomysł na taki właśnie materiał? Tomasz Lato: Zaproponowałem taką tematykę, ze względu na jej swoistą plastyczność, ciekawą syntezę obrazu i dźwięku, suspens, psychodeliczny wydźwięk tego nurtu kinowego. Spodobało się to wszystkim, więc poszliśmy za ciosem. Wszyscy w zespole fascynujecie się włoskim kinem grozy sprzed 40-50 lat? Tomasz Lato: Wszyscy jesteśmy wielbicielami starego, dobrego klasycznego kina lat 70. i 80., niekoniecznie zamykając się w tym konkretnym nurcie. Niemniej wpływ giallo na późniejszą kinematografię jest na tyle znaczący (choćby produkcje Tarantino), że każdy w jakiś sposób się z nim zetknął, przynajmniej pośrednio. Czy jest w horrorach lub ich ścieżkach dźwiękowych, niekoniecznie tylko z nurtu giallo, coś, co inspiruje was w sensie tekstowym czy czysto muzycznym, mając tym samym bezpośredni wpływ na twórczość Setheist?


Hołd dla mistrza suspensu i nurtu giallo Setheist wrócił z bardzo ciekawym materiałem. "Tre Colori" to co prawda tylko trzy utwory, ale zarazem koncept poświęcony włoskim horrorów z nurtu giallo. Wszystko jest tu więc ze sobą powiązane, układając się z zwartą całość: muzyka, teksty, odnoszące się do kolorów tytuły, szata graficzna digiapcku oraz oczywiście teledyski, ze sztandarowym "Rosso" na czele. W dodatku "Tre Colori" to pierwszy efekt współpracy Setheist z nową wokalistką Wioletą Kowalczyk, a muzycy grupy zapowiadają już ponowne wejście do studia, bo nowych utworów im nie brakuje. Tomasz Lato: Szeroko pojęte kino grozy od zawsze inspirowało muzyków, nie jesteśmy tutaj w żaden sposób oryginalni, jednak nurt giallo jest o tyle wyjątkowy, iż przepełniony specyficzną, tajemniczą atmosferą. Historie przedstawione w filmach, często zagmatwane, przepełnione krwawymi ekscesami i niewymuszoną erotyką są wdzięcznym źródłem inspiracji do powstawania tekstów. A muzycznie? Z pewnością udziela nam się klimat ponurych ścieżek dźwiękowych stworzonych przez zespół Goblin czy Fabio Frizzi, ale raczej nie mają one bezpośredniego wpływu na muzykę Setheist. Co jest najtrudniejsze w pracy nad nowymi utworami? Sam początek, dojście do dobrego, wyjściowego pomysłu czy może jego jak najefektywniejsze rozwinięcie, obudowanie całą resztą? Tomasz Ciecieląg: Wbrew pozorom najtrudniejsze jest wybranie najlepszych pomysłów/ riffów i zaaranżowanie utworu w taki sposób, żeby każdy z nas mógł się z nim identyfikować. Czasem wszystko udaje się w zasadzie podczas jednej próby i dopieszczamy detale, natomiast w przypadku niektórych utworów trwa to kilka tygodni; bywa też tak, że nie jesteśmy do końca zadowoleni z efektów i celowo odkładamy aranżację na dłużej, żeby mieć inną perspektywę, poczekać na świeże pomysły. Pisanie najlepszej muzyki, na jaką w danym momencie was stać, jest więc tym najbardziej optymalnym rozwiązaniem? Tomasz Ciecieląg: Zawsze staramy się w danym momencie dawać z siebie 200% podczas tworzenia muzyki. Oczywiście z biegiem czasu każdy z nas oczekuje od muzyki czegoś innego, ale dzięki tym subiektywnym gustom jest większa szansa na stworzenie czegoś wyjątkowego. Nigdy nie kalkulujemy jaki dany utwór ma być, najczęściej to przychodzi samo. Jeśli podczas grania na żywo są "ciary" to znaczy, że o to chodziło i cel został osiągnięty. Mieliście w sumie więcej czasu na dopracowanie tych utworów - kusiło was, żeby coś diametralnie zmienić, pokombinować z aranżacjami, etc.? Tomasz Ciecieląg: W zasadzie od momentu zarejestrowania tych kawałków nikt z nas nie zgłaszał uwag co do kompozycji i aranżacji. W tamtym momencie było to maksimum jakie chcieliśmy uzyskać, zarówno pod względem brzmienia poszczególnych instrumentów, jak i aranżacji. Śmiało można stwierdzić, że od momentu wyjścia ze studia za każdym razem, gdy słyszymy te utwory jesteśmy z nich zado-

woleni i niczego byśmy nie zmienili, żadnego dźwięku. (śmiech) Mamy tu trzy barwy istotne dla tego nurtu: żółty, czerwony i srebrny, a do tego "Argento" to tytuł wieloznaczny, oznacza bowiem nie tylko ten ostatni kolor, ale to jednocześnie nazwisko słynnego włoskiego reżysera, twórcy kultowej "Suspirii" - to wasz hołd dla niego? Tomasz Lato: Tak, zdecydowanie jest to nasz hołd dla Maestro Argento, reżysera, który nie tylko jest prekursorem nurtu, ale też stał się ikoną gatunku, niedoścignionym mistrzem suspensu. Jakich jeszcze reżyserów z tego nurtu cenicie aż tak, że moglibyście poświęcić im utwór? Tomasz Lato: Zdecydowanie Lucio Fulci - co prawda nie jest on typowym przedstawicielem "żółtych filmów", ale w swoim czasie popełnił kilka kinematograficznych perełek, jak choćby "Jaszczurka w kobiecej skórze" czy "Siedem czarnych nut". Oprócz niego, z pewnością Mario Bava, twórca jednego z pierwszych filmów giallo "Sei donne per l'assassino", czy legendarnego już "Black Sabbath". Tu jednak od razu był ścisły zamysł: trzy kolory, trzy utwory, bez opcji rozwinięcia tego tematu do długogrającej formy, poszerzenia go o inne filmowe wątki? Tomasz Lato: Tak, od początku zdecydowaliśmy, że zamkniemy koncept w tych trzech utworach. Czy sięgniemy jeszcze po tego typu tematykę? Czas pokaże. Od razu mieliście takie założenie, że do każdego z tych trzech utworów przygotujecie wideoklipy, choćby w postaci lyric video? Tomasz Krawczyk: Tak, należy pamiętać, że obraz jest w kinie giallo bardzo istotnym elementem, dlatego też zdecydowaliśmy się na taką formę wyrazu.

świetny pomysł realizatora, który tak zatraca się w jak najlepszym opracowywaniu naturalistycznych efektów dźwiękowych, że aż popada w obłęd. Docenili to wszystko nie tylko wasi fani, czy szerzej nieoczywistego metalu o nieco progresywnym kierunku, ale może też zwolennicy kina grozy, którzy nigdy wcześniej o was nie słyszeli? Tomasz Lato: Cóż, "Tre Colori" pojawiło się w formie fizycznej jak i streamingowej stosunkowo niedawno, ale już teraz możemy śmiało powiedzieć, że odzew na tę produkcję jest nad wyraz pozytywny; sporo słuchaczy zainteresowało się czym to rzeczone giallo jest, a inni przypomnieli sobie o istnieniu kina spod znaku "czarnych rękawiczek", które ostatnio przeżywa swoistego rodzaju renesans. "Tre Colori" jest więc dla was bardzo udanym otwarciem nowego etapu funkcjonowania Setheist, a co planujecie na kolejne miesiące? Macie w zanadrzu sporo nowych utworów, czego rychłym efektem może być kolejny album? Koncertów pewnie też będzie więcej, bo ta pandemiczna posucha wszys tkim nam bardzo dała się w znaki? Tomasz Krawczyk: Pandemiczna posucha była dla nas rzeczywiście dotkliwa. Po pierwsze odwołanych zostało kilka koncertów w 2020 roku, na które byliśmy zaproszeni po występie na Bloodstock 2019 jako laureaci Metal 2 The Masses Poland, a które miały być debiutem z nową wokalistką. Po drugie, co gorsza zmuszeni byliśmy odłożyć o kilka miesięcy premierę "Tre Colori", która gotowa była już w czerwcu 2021, a Release Party miało się odbyć w Vodoo Club w Warszawie. Co do nowego materiału to mamy go tyle, że będzie trzeba dokonać selekcji przed wejściem do studia. No chyba, że nagramy więcej jako bonus tracks na Japonię (śmiech). Tym niemniej nadal zastanawiamy się czy nagrywanie albumu w dzisiejszych czasach ma w ogóle sens i czy przypadkiem nie lepiej jest teraz nagrać kilka kawałków w studio, a potem wypuszczać je pojedynczo jako single opatrzone teledyskami. Dyskusja trwa. Odnośnie planów koncertowych możemy za waszym pośrednictwem zaprosić wszystkich na podwójny koncert premierowy, który zagramy w Voo Doo 20 maja. Podwójny dlatego, że oprócz premiery "Tre Colori" nasza wokalistka Wioleta Kowalczyk świętować na nim będzie premierę swojej solowej płyty jako Kestrella. Będzie nas można również zobaczyć 10 czerwca w Toruniu, gdzie będziemy wspierać naszych znajomych z As Night Falls. Wojciech Chamryk

"Rosso" jest spośród nich, można rzec, najważniejszy, skoro do jego realizacji zatrudniliście Grupę 13 i jest to najbardziej dopracowana spośród tych trzech produkcji? Tomasz Lato: Zdecydowanie tak! Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że przy tak rozbudowanej produkcji warto podjąć współpracę z najlepszymi w tej branży. Praca z Grupą 13 to była prawdziwa przyjemność! Myślę, że ponowne spotkanie przy naszych kolejnych klipach w przyszłości jest wręcz nieuniknione! (śmiech) Znaleźliście bardzo ciekawe miejsce do realizacji tego teledysku. Dochodzi do tego

SETHEIST

145


ENVY OF NONE To nie jest Coney Hatch, to nie jest Rush, to Andy Curran Andy to chyba najmilszy gość w całym muzycznym biznesie, zanim zaczęliśmy rozmawiać to upewnił się nawet czy poprawnie wymawia moje imię, a z każdym kolejnym wypowiedzianym przez niego zdaniem uświadamiałem sobie, że spotkał mnie naprawdę wielki zaszczyt. Chcąc więc wykorzystać okazję, nie poprzestałem tylko na rozmawianiu o Envy Of None, zdecydowałem się popytać Andy'ego też o Coney Hatch, ale i o jego solową twórczość, która choć jest naprawdę imponująca i sam byłem pod ogromnym wrażeniem jej jakości, to nigdy nie zyskała zasłużonego rozgłosu i chwały. Pomijając fakt, że Andy jest świetnym twórcą, to jest też menadżerem wielu zespołów i łowcą talentów, które następnie prowadzi przez muzyczny świat. Rozmawialiśmy też o tragicznej wojnie w Ukrainie, opowiedział mi o tym w jaki sposób starają się pomóc całym zespołem, a robią tą w imponujący sposób. Była to bardzo wartościowa rozmowa, której szybko nie zapomnę, myślę, że można z niej wiele wyciągnąć, bo rzeczą, która najbardziej mnie ujęła w osobie Andy'ego, nie był jego nieopisany talent czy to menadżerski, czy muzyczny, tylko to jak dobrym i pomocnym jest człowiekiem i może właśnie dlatego żyje, tak jak sobie wymarzył. HMP: Od wydania albumu minęło kilka tygodni, czy po tym czasie możesz z czystym sumieniem powiedzieć, że jesteście w pełni zadowoleni z całej pracy, jaką wykonaliście nad płytą? Jak oceniacie odbiór debiutu? Andy Curran: Muszę ci powiedzieć, że wszyscy byliśmy zszokowani tym jak dobrze płyta została odebrana. Nasza wytwórnia podesłała nam statystyki, sprzedaż płyt czy numery na listach przebojów, okazało się, że by-

jest odpukać niesamowity (śmiech). Jak zaczęła się Twoja przyjaźń z Alexem? Kiedy zdaliście sobie sprawę, że chcielibyście zrobić coś razem? Kiedy pierwszy raz spotkałem Alexa, byliśmy kolegami z pracy, nasze zespoły były w Anthem Records, i mieliśmy tego samego menadżera, Ray'a Danielsa. Pod koniec roku mieliśmy zawsze świąteczne imprezy i pamiętam

Foto: Envy Of Non

liśmy na 1 miejscu listy wschodzących artystów Amazon. Każdy zadawał sobie to samo pytanie "Co się właściwie dzieje?". Wydając Envy Of None nie mieliśmy żadnych oczekiwań, oczywiście byliśmy z niego bardzo dumni, świetnie razem się bawiliśmy podczas nagrywania, ale chcieliśmy go po prostu wypuścić i zobaczyć czy ludziom też się spodoba. Myślę, że nikt z nas nie spodziewał się, że wylądujemy na 5. miejscu listy bilboard'u, można powiedzieć, że byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni, tak jak mówiłem, świetnie nam się pracowało i pragnęliśmy podzielić się tym materiałem ze światem i jak na razie feedback

146

ENVY OF NONE

jak bardzo byłem onieśmielony, kiedy miałem poznać chłopaków, zawsze uwielbiałem Rush. Pamiętam jak jednego dnia szedłem na spotkanie i zauważyłem, że w moją stronę idzie Geddy Lee, pomyślałem "O Boże, to Geddy Lee", i zacząłem odwracać głowę. Gdy się mijaliśmy, powiedział "zdaje się, że jesteś tenisistą, chciałbyś zagrać kilka meczy?" (podobnie spędzałem czas ze Steve'm Harrisem, również pogrywaliśmy w tenisa) Tak zakolegowałem się z Geddy'm. Potem od około 2003 roku pracowałem w dziale A&R w Anthem, wtedy naprawdę zaprzyjaźniłem się z całym trio. Ale mówiąc szczerze, nigdy w życiu nie pomy-

ślałem, że mógłbym z nimi współpracować na polu muzycznym, zawsze byliśmy po prostu przyjaciółmi więc byłem bardzo zaskoczony, kiedy Alex poprosił mnie, o zagranie kilku partii na jego rzeczach, i tak zaczęliśmy wymieniać się pomysłami. 10 lat temu, jeżeli ktoś by i powiedział, że kiedyś będę z nimi tworzył, to pomyślałbym, że oszalał, było to kompletnie niespodziewane. Słuchając Envy Of None po raz pierwszy, byłem bardzo zaskoczony, muzyka naprawdę mi się spodobała, ale to nie było coś czego się spodziewałem, brzmienie zdecydowanie nie przypomina Rush, a tym bardziej Coney Hatch, skąd pomysł na taki zwrot? Dlaczego wybraliście kompletnie inną drogę? Zgadza się, szczególnie dla mnie i Alexa było to wyjście poza, nazwijmy to "naszą strefę komfortu", to nie jest coś czego można byłoby się po nas spodziewać. Niektórych fanów to zdenerwowało, nie tego oczekiwali, ale w pełni to rozumiem, kocham Rock&Roll i myślę, że jakbym kupił album, np. Judas Priest i okazałoby się, że nie brzmi kompletnie jak Judas Priest to tez pewnie przyszło, by mi do głowy "Co oni sobie myślą?". (śmiech) Ale dla mnie i Alexa było to bardzo wyzwalające, świetnie było otworzyć się na inne style i próbować nowych rzeczy. Każdy z nas ma w swoim domu studio, ja przez ostatni czas bardzo dużo eksperymentowałem z różnymi loopami i keyboardem o industrialnym brzmieniu, i mimo że moim głównym instrumentem jest bas to zacząłem grać na klawiszach, tak jak bym grał na basie. To zaczęło brzmieć kompletnie inaczej niż Coney Hatch czy Rush. Kiedy dołączyła do nas Mayah Wayne i jej bardzo nastrojowy i tajemniczy wokal, pomyśleliśmy, że skoro dobrze nam się pracuje, to nie musimy podążać tylko droga, którą znamy, zdecydowaliśmy się poeksperymentować. Wysłałem Mayah sporo moich pomysłów które od jakiegoś czasu gromadziłem, ona dograła kilka wokali i potem wysłaliśmy te domówki Alexowi i Alfio z zapytaniem co o tym myślą, tracki im się spodobały i tak nagle jestem w zespole z Alexem Lifesonem (śmiech). Często żartujemy, że na albumie powinna być naklejka z napisem "To nie jest Rush, to nie jest Coney Hatch". (śmiech) Wydajecie się być grupą muzyków wywodzących się z bardzo różnych gatunków, czy uważasz, że to zderzenie różnorodności, pomogło w komponowaniu kolejnych utworów, czy czasem powodowało trudności i nieporozumienia? Dobre pytanie, niezgodności czy obawy pojawiały się tylko przy tych brudniejszych kawałkach, jak "Enemy", "Liar" czy "Dogs Life". Kiedy wysłaliśmy te próbki Mayah, to zasugerowała, że powinna śpiewać na nich bardziej agresywnie, nawet pokrzyczeć, jednak ja i Alex uważaliśmy, że nie tędy droga. Powiedzieliśmy jej, żeby była sobą i zaśpiewała w swoim stylu, a my zajmiemy się przesterem, i dodamy trochę agresji jak zawsze mieliśmy w zwyczaju. Myślę, że ta relacja naszego rzeźbienia w dźwięku i jej pięknego głosu, dopełnia się idealnie, jest jak wisienka na torcie. To nie były trudności, ale zależało nam, żeby była sobą i robiła to po swojemu. Alex większość gitar pisał i dodawał dopiero po tym jak Mayah nagrała wokale, powiedział, że cały proces rejestrowania płyty był dla niego jak taniec, taniec między wokalami, to było ciekawe spoj-


rzenie. Tak bardzo zaskoczyły mnie partie gitarowe, spodziewałem się, że będą odgrywać na tej płycie główną rolę, a okazały się być tłem i dopełniaczem całości. Tak, dobrze, że o tym mówimy, Alex spędził bardzo dużo czasu na odkrywaniu i eksperymentowaniu dźwięku, nie chciał, żeby jego partie były oczywiste. Świetnie pokazuje to "Look Inside", początek tego utworu to w całości partie gitarowe Alexa, choć brzmią jak keyboard. Kiedy podsyłał mi różne próbki, wszystkie z nich mi się podobały, ale pytałem, czy zagra też coś na gitarze? (śmiech). Większość tych bardziej oczywistych partii gitarowych, napisałem ja czy Alf, potem wysyłaliśmy je Alexowi żeby nagrał je jak prawdziwy gitarzysta, jednak ten uznał, że powinniśmy je zostawić. Teraz żartujemy sobie, że wszystkie "normalne" partie gitarowe są moje i Alfa, wszystkie "cool" są Alexa. (śmiech) Andy, grając w Coney Hatch, czy prowadząc swoją solową karierę, nie byłeś tylko basistą, nagrałeś dużo wokali, pisałeś teksty, często śpiewałeś. W Envy Of None, pozostałeś przy instrumentach. Nie miałeś takich momentów, w których słysząc partie Mayah, pomyślałeś sobie, "Zrobiłbym to zupełnie inaczej?" Czasem. (śmiech) Jako wokalista i tekściarz, do większości z utworów miałem już jakieś swoje melodie czy tekst, świetnym przykładem będzie "Never Said I Love You". Wysłałem Mayah instrumental i drugi plik z moim pomysłem na wokal, napisałem, że jeśli nie ma teraz nic w głowie i spodoba jej się ten pomysł, to niech spróbuje pociągnąć go dalej, podobnie zrobiłem z "Enemy", "Liar" czy "Dumb". Potem zazwyczaj wyglądało to tak, że brała dosłownie malutką część, ziarenko tej idei i rozszerzała ją po swojemu. Uważałem, że bardzo ważne było to, że nie traktowałem jej jak robota, któremu daje gotową melodie i tekst i dostaje nagrany materiał. Chciałem, żeby włożyła w to swoją własną osobę, żeby śpiewała swoim głosem, a jako wokalista wiem jak bym się czuł, gdyby ktoś by mi tego nie dał, nie byłoby to tak ekscytujące. Zależało mi, żeby czuła się częścią projektu. Pomijając "Spy House" i "Karabel Blues", gdzie pracowała tylko z Alexem, to resztą zajmowała się ze mną wszystkie pomysły bardzo dokładnie omawialiśmy już na wczesnym stadium komponowania. Tak jak mówiliśmy, Envy Of None to zupełnie coś innego, a przez większość swojego czasu grałeś hard rock, nie kusiło cię czasem, aby brzmienie było cięższe? Zawsze mówię ludziom, że jestem fanem całej muzyki, uwielbiam każdy jej rodzaj i gatunek. Mimo, że kojarzy się mnie jako hard-rockowca i zupełnie się z tym zgadzam, bo ta muzyka jest rzeczywiście moją ulubioną i kocham ją grać. To słucham też bardzo dużo innej twórczości, np. Thievery Corporation, Tame Impala, Massive Attack czy Depeche Mode. Kiedy tworzyliśmy materiał, było kilka momentów, w których pomyślałem sobie "Musi być ciężej" (śmiech), tak powstało min. "Liar" czy "Dogs Life" i to mnie zadowoliło, było kilka miejsc, gdzie zrobiło się brudniej. Czasem ja i Alf, jesteśmy niebezpieczni i trzeba na nas uważać, bo we dwójkę potrafimy się rozpędzić z cięższym brzmieniem (śmiech), ale my-

ślę, że w połączeniu z delikatnym wokalem Mayah udało nam się odnaleźć odpowiedni balans. Słuchając płyty, pomyślałem, że bardzo chciałbym usłyszeć waszą muzykę na żywo, wiem, że Alex poza kilkoma okazjonalnymi koncertami nie ma zamiaru jechać w trasę, a co ty o tym myślisz? Zgadzam się, te piosenki brzmiałyby świetnie na żywo, wyobrażam już sobie oprawę graficzną i myślę, że Alex też o tym myśli, ale on spędził bardzo dużo czasu w trasie z Rush, więc raczej nie spieszy mu się do podróży. Sam jak o tym myślę, (bo prawdopodobnie po Aleksie jestem drugi który zagrał zdecydowanie za dużo koncertów (śmiech)) to zastanawiam się "Czy ja chcę znowu siedzieć w autobusie kilka godzin w trasie?". Alex w pewnym wywiadzie powiedział, że może Ma- Foto: Envy Of Non yah powinna pojechać sama, i grać koncerty z młodymi muzykami, ale myślę, że jak byłbym fanem i kupiłbym bilet na koncert Envy Of None, to chciałbym zobaczyć na scenie Alexa Lifesona, jak i cały skład. Jakby to się nie stało, pewnie byłbym zawiedziony. Więc, jak mam mówić za siebie, wszedłbym w to, gdyby Alex też się pisał na granie, bo myślę, że nasza dwójką powinna być na scenie przy odgrywaniu tego materiału. Na razie Album ma dopiero dwa tygodnie, więc poczekamy jeszcze trochę czasu i jak nam się poszczęści i krążek naprawdę się ludziom spodoba, to jeszcze się nad tym zastanowimy. Nie mówię nie! Wiem, że od pierwszych utworów byliście pod wielkim wrażeniem talentu Mayah, jak pracowało się wam w studio? Alex stwierdził nawet, że nigdy nie miał takiego rodzaju inspiracji pracując z innym muzykiem, zgodzisz się z tym? Byłem zaskoczony, gdy to powiedział, przecież przez wiele lat pracował z Geddy'm Lee i Neilem Peartem, również podczas ostatniego wywiadu ktoś wspomniał czy w takim razie towarzysze z Rush go nie inspirowali, ale Alex mówi, że wtedy to był inny rodzaj inspiracji, inaczej wyglądał proces tworzenia muzyki. Powiem ci, że Alex większość utworów z EON słyszał jako nagrania instrumentalne i kiedy Mayah dołożyła swoje wokale, to nagle w jego głowie pojawiła się ogromna baza pomysłów. Myślę, że jak usłyszał te partie to zapaliły one ten płomień w jego głowie i bardzo się podekscytował. Jeśli chodzi o mnie, to spodziewałem się, że będę miał więcej uwag, ale gdy zaczęła wysyłać kolejne partie wszyscy byliśmy zdania, że są idealne i nie trzeba niczego zmieniać czy dodawać. Byłem tym całkiem zaskoczony, bo zazwyczaj to tak nie działa, często, gdy piszesz utwór, to stopniowo dochodzisz do dobrego materiału, to było trochę jak z pałkarzem baseballowym, który za każdym razem trafia w piłkę, tak i ona trafiała. Więc, możemy spodziewać się więcej muzy ki od Envy Of None? Tak, już zaczęliśmy pracę nad EON 2, ja i Alf

napisaliśmy dużo muzyki, mamy pewną bazę do pracy. W okolicach świąt Bożego Narodzenia w zeszłym roku, wytwórnia miała już cały materiał, na pierwszą płytę, ale zapytali nas o bonus tracki. Zaczęliśmy nad nimi pracować i w tydzień świąteczny skończyliśmy dwa dodatkowe utwory "You'll be Sorry" i "Lethe River" do wersji Deluxe. Mamy dużo materiału, nad którym jeszcze nie pracowaliśmy, więc myślę, że będzie kontynuacja, mam taką nadzieje. Chciałbym teraz porozmawiać chwilę o Coney Hatch i twojej solowej karierze, "Four" to naprawdę świetny album, ale minęło już prawie 10 lat od jego wydania. Czy możemy się spodziewać jeszcze muzyki do Coney Hatch? To było coś dziwnego, w jaki sposób powstała ta płyta. Mieliśmy dwóch wokalistów w zespole, mnie i Carla Dixona. Carl uczestniczył wtedy w bardzo poważnym wypadku samochodowych w Australii, rokowania były bardzo złe, nie wiadomo było czy w ogóle przeżyje. Kiedy został wprowadzony w stan śpiączki, lekarze zaproponowali, żeby jego rodzina zadzwoniła do jakiegoś przyjaciela, żeby mógł się do niego odezwać, mimo, że nie był przytomny. Zadzwonili do mnie i jak tylko przyłożyli mu do ucha słuchawkę powiedziałem "Stary musisz wrócić do domu, mamy jeszcze tonę rocka do zagrania". Carl w końcu powrócił do Toronto i kiedy odbieraliśmy go z lotniska, był w trakcie rekonwalescencji, jeździł dalej na wózku inwalidzkim. Gdy tylko się zobaczyliśmy, od razu do mnie podjechał i powiedział, że musimy pogadać o tych koncertach, o których mówiłem przez telefon. Byłem w szoku, że to zapamiętał, przecież był wtedy w śpiączce. Wkrótce potem zagraliśmy kilka dat i dostałem parę e-mail od ludzi z Europy, pytających, czy zespół powrócił do funkcjonowania, zadzwoniła do nas też włoska wytwórnia Frontiers, powiedzieli, że chcieliby żebyśmy nagrali kolejny album Coney Hatch. Odpowiedzieliśmy, że nie mamy tak naprawdę żadnego nowego materiału, a na koncertach gramy stare utwory, więc Frontiers dało nam

ENVY OF NONE

147


to był świetny czas. Co ciekawe, część materiału na "Four", to nie dokończone pomysły z tamtych czasów, było tak na przykład z kawałkiem "Connected", jest to jeden z naszych najstarszych pomysłów, który w końcu mogliśmy sfinalizować, takie rzeczy pomogły nam wrócić do formy.

jasny przekaz, "Jak nic nie macie, to coś stwórzcie i my to wydamy". I tak po 30 latach wróciliśmy do studia, a "Four", po wydaniu, znalazło się na liście 50 najlepszych albumów roku "Classic Rock". Byliśmy tym kompletnie zaskoczeni, zrobiliśmy to bardziej dla zabawy, ale wzbudziliśmy tym całkiem spore zainteresowanie w Europie, zagraliśmy w UK, Niemczech czy Francji, nigdy wcześniej nie koncertowaliśmy na starym kontynencie. Kiedy uderzył Covid i odwołano nam daty, zdecydowaliśmy się, że wykorzystamy ten czas, na nagrywanie. Zarejestrowaliśmy dwa nowe utwory i zapis live z występu w Niemczech, skończyliśmy też ich miks i mastering i planujemy wypuścić je jeszcze w tym roku, mogę zdradzić, że będą całkiem ciężkie. Wszyscy jesteśmy dla siebie jak bracia, znamy się od zawsze, ostatnio zagraliśmy koncert u nas w Toronto i przyjął się świetnie, a za jakiś czas jeszcze gramy St. Catharines, więc jesteśmy pewnego rodzaju niedzielnymi graczami, ale sprawia nam to ogromną radości, jesteśmy jak rodzina. Możecie spodziewać się nowości od Coney. Kiedy powróciłeś do studio w 2013, a Coney Hatch wróciło do działania, czy odtarły się wtedy wszystkie stare wspomnienia, trasa z Iron Maiden czy Judas Priest, zdałeś sobie, że tęsknisz za rock&rollem, a teraz pojawiła się szansa, żeby to powtórzyć? czy z biegiem lat, wolałeś tylko zrobić dobrą robotę i pozostać w domowym zaciszu? Dobrze, że wspomniałeś o Iron Maiden, świetnie bawiliśmy się na "Piece Of Mind" jak i "Screaming for Vengeance", bardzo zaprzyjaźniliśmy się z tymi zespołami, ale szczególnie ze Stevem Harrisem z Maiden odnalazłem wspólny język, obecnie to jeden z moich najstarszych przyjaciół, poznaliśmy się w 1983, zgaduję, że ciebie pewnie jeszcze nie było wtedy na świecie (śmiech). Kiedy Steve przyjechał z British Lion zagrać kilka koncertów w Kanadzie, od razu się ze mną skontaktował, oznajmił, że musimy zagrać kilka dat razem jak za dawnych lat, gdy Coney grało z Iron Maiden, a Steve'mu się nie odmawia. Mam z tego okresu same dobre wspomnienia,

148

ENVY OF NONE

Dzielić scenę z Iron Maiden, to musiało być coś specjalnego. Niesamowite wspomnienia, ale graliśmy z tak wieloma świetnymi artystami, Cheap Trick, Ted Nugent, Accept, Peter Frampton, Frank Marino czy Joe Perry. Nie przypominam sobie żadnej kiepskiej daty z tamtego okresu, zagraliśmy z The Tubes, jeden z moich ulubionych koncertów, tak jak i zespołów. Żyłem wymarzonym życiem, miałem wtedy tylko 21 lat, musiałem się regularnie szczypać i zdawać sobie spraFoto: Envy Of Non wę, że to dzieje się naprawdę. Kilka lat wcześniej kupowałem ich plakaty i wieszałem na ścianach mojego pokoju, a teraz jestem z nimi w trasie. W latach 80-tych słynęliście z tego, że wasze koncerty były diabelnie głośne, niektórzy nazywali je mianem "ear-damaging" pol "niszczących słuch" to prawda? Tak, to prawda (śmiech). Zagraliśmy naprawdę dużo koncertów w Toronto i pojawiła się recenzja, zatytułowana "Coney Hatch to najgłośniejszy zespół jaki w życiu słyszałem", nie była negatywna, ale autor zastanawiał się, dlaczego występy muszą być tak głośne. Wszystko przez naszych old-schoolowych dźwiękowców, widzieliśmy ze sceny, ludzi odwracających się i zatykających uszy, więc powiedzieliśmy im po koncercie, że mogą zdjąć trochę volume, ale oni zaprzeczali, twierdzili, że taka muzyka, musi być grana głośno. Dlatego teraz, zawsze przed naszym występem przez nagłośnienie leci intro "Powitajcie proszę najgłośniejszy zespół w Kanadzie, Coney Hatch". Wiem, że pewnie są zespoły, głośniejsze od nas, ale to prawda, że w tamtych czasach, przesadzaliśmy z tym, to było głupie, teraz ja i nasz perkusista mamy problemy ze słuchem (śmiech). Nie wiem, czemu to robiliśmy, ale to chyba było częścią zespołu. W 1991 roku za swój solowy album zdobyłaś nagrodę Juno, dla najbardziej obiecującego wokalisty, czy było to dla ciebie ważne wyróżnienie? Myślę, że było to bardzo ważne, w końcu to kanadyjski odpowiednik Grammy. Kiedy rozpadło się Coney Hatch, nie byłem pewien czy w ogóle będę kontynuować karierę, to był mój zespół, moje dziecko, sam go zakładałem, co miałbym teraz robić. Pomyślałem, że mogę spróbować działać solo, więc otrzymanie takiej nagrody było sporym zaszczytem, a z pewnością, zbudowało moją pewność siebie, zobaczyłem, że daje radę robić to sam. Był to duży zastrzyk emocjonalno-mentalny. Pomijając komponowanie, to zająłem się też produkcją tej płyty, więc jeszcze bardziej byłem z dumny z tej nagrody. Co było dość zabawne,

to fakt, że otrzymałem nagrodę, która w teorii powinna trafić do nowego, obiecującego dopiero wokalisty, a ja przecież na kanadyjskiej scenie rockowej byłem od około 10 lat, więc zastanawiałem się jakim cudem ją wygrałem (śmiech), ale było to coś specjalnego. Miałeś też okazję zagrać razem z jednym z twoich osobiście ulubionych zespołów, Kings X... Tak, Wydałem wtedy album "Scatterbrain" był on całkiem ciężki, ale patrząc na całokształt to moje solowe projekty miały tendencje do stawania się coraz cięższymi z kolejnego na kolejny. Nie mieliśmy w planach żadnej trasy koncertowej z Soho69, ale kiedy dostaliśmy propozycje otwarcia koncertu Kings'X, nie mogłem odmówić. Doug Pinnick to jeden z moich ulubionych basistów i wokalistów, ma tak niesamowity głos, uważam, że jest jednym z najbardziej utalentowanych muzyków na świecie. Miałem ogromne szczęście, że dane było mi się z nim zaprzyjaźnić, mamy kontakt do teraz, używam też na scenie efektu sygnowanego jego nazwiskiem. Był to dla mnie wielki zaszczyt, zagrać z nimi na jednej scenie. Uwielbiam ten zespół. Nie nazywając pierwszego albumu Envy Of None, chcieliście zachować tą niepisaną zasadę heavy metalową, mówiącą o nazywaniu debiutanckiego krążkom imieniem zespołu? Czy to bardziej chęć zachowania waszej osobistej tradycji, gdyż z Coney Hatch i Rush również nie były zatytułowane? Chyba masz rację, jeśli chodzi o tą tradycje, dużo zespołów tak robi. Chcieliśmy tym umocnić i podkreślić nawę zespołu, to miał być prosty przekaz. Kiedy pracowaliśmy nad oprawą płyty, paczkach, okładkach i spojrzeliśmy na dwie panie z grafiki i napis "Envy Of None", to to było to, to po prostu wyglądało dobrze, prawdę mówiąc, chyba nigdy nie planowaliśmy nazywać krążka jakkolwiek inaczej. Doczytałem się, że teraz zajmujesz się "the other side of the desk", Czyli czym dokładnie? Wspomniałem, że teraz znacznie mniej koncertuje i nie jeżdżę w trasy. Zajmowałem się managementem Rush, Big Wreck czy Tea Party, pomagałem im w nagrywaniu, bukowałem studio, czy planowałem i ustalałem koncerty, sprawiało mi to satysfakcje, byłem z nich dumny. Z czasem pojawiło się więcej telefonów z zapytaniami czy nie chciałbym się kimś zaopiekować, to zapewnia mi zajęcie w ciągu dnia i stałą prace, i to mam na myśli mówiąc "other side of the desk". Myślę, że mam całkiem sporo doświadczenia i wiele widziałem, więc mogę pomóc młodym artystom i sprawić, żeby nie popełniali tych błędów które ja mając 19 czy 20 lat. Między innymi w taki sposób poznałem się z Mayah, kiedy się spotkaliśmy to miałem jej tylko poradzić, a rozpoczęła się historia Envy Of None. To jak miałbyś sprzedać najcenniejszą radę dla młodych, czy aspirujących muzyków, co by to było? Nie ma znaczenia, jak bardzo jesteś utalentowany, czy jak świetnym gitarzystą jesteś, jeśli brakuje ci wytrwałości i wiary w siebie, żeby ciągle w to brnąć, to może być problem. Bo to bardzo długa i trudna droga, pełna wzlotów i upadków, więc aby się nie poddać


najważniejsza jest konsekwencja i wiara. Wiele niesamowitych zespołów, przechodziło przez tę podróż kilka dobrych lat, zanim osiągnęli sukces. Nigdy nie można przestać wierzyć, spójrz na mnie, robię to od dekad i nagle, kiedy byłem już gotowy iść i uczyć dzieciaki grać w hokej, Alex Lifeson pyta mnie czy nie chciałbym stworzyć z nim zespołu. Na waszej stronie internetowej zauważyłem, że nie jesteście obojętni wobec sytuacji na świecie i wojny w Ukrainie i że też chcecie pomagać jak tylko możecie, mógłbyś o tym szerzej opowiedzieć? Szymon, kiedy powiedziałeś, że jesteś w Polski, to chciałem poruszyć ten temat, przecież jesteście z Ukrainą sąsiadami. To co się dzieje jest tragiczne, to dociera też do Kanady, widzimy te przerażające zdjęcia, słyszymy okropne wiadomości. Nie potrafię tego zrozumieć, że w tej erze, w 2022 roku, jesteśmy świadkami przerażającej wojny, że ludzie są w stanie w taki sposób traktować inne istnienia, nie mogę sobie tego wyobrazić. Nie wiem, dlaczego wciąż nikt nie wkroczył, żeby to zatrzymać, chociaż zdaje sobie sprawę, że gdyby USA się zaangażowało, to mogłoby to grozić wojną światową, i wszystko tylko by się pogorszyło. Alexowi też zależało na pomocy, bo jego rodzina pochodzi z Serbii i kiedy już trochę ochłonęliśmy, to zadaliśmy sobie pytanie "Jak my możemy pomóc?". Dużo czytaliśmy o ogromnej ilości uchodźców uciekających do innych krajów, a w szczególności do was i wiem, że Polska bardzo im pomaga. Jest pewien Kanadyjski zespół Big Wreck, to nasi przyjaciele, są świetnym muzykami, jakiś czas temu

oświadczyli, że będą starać się zbierać wszystko co może pomóc uchodźcom, współpracowali przy tym z UNHCR i to właśnie dzięki Big Wreck skontaktowaliśmy się z tą instytucją. Na naszej płycie jest utwór zatytułowany "Enemy" mimo, że nie była to piosenka pisana z myślą o wojnie, to mówi o pokoju i rzeczywiście staje się adekwatna do tego co się dzieje w Ukrainie, słowa w refrenie mówią "odłóż broń, nie jestem twoim wrogiem, nie strzelaj do naszego syna". Dzięki tej piosence wpadliśmy na pomysł, stworzyliśmy specjalną, limitowaną edycje Envy Of None na winylu, ręcznie przez nas podpisaną i cały zysk jaki udało nam się z niej uzyskać przekazujemy w 100% na pomoc uchodźcom. Wszyscy się zjednoczyli i nam pomogli, wytwórnia nie chciała żadnego procentu od sprzedaży, znaleźliśmy firmę, która wytłoczyła te krążki za darmo. Potem Alex wpadł na kolejny pomysł, wystawiliśmy na aukcji rozmowy, za tysiąc dolarów, każdy mógł odbyć 30 minutową konwersacje na Zoom'ie z jednym z nas i pytać o co tylko by chciał. Wszystkie z nich już się sprzedały, do teraz zdołaliśmy zebrać 40 tysięcy dolarów, a Envy Of None postanowiło dołożyć od siebie drugie tyle, więc wypiszemy czek na 80 tysięcy i przekażemy go UNHCR, a oni pomogą uchodźcom z Ukrainy. Mam nadzieje, te pieniądze będą pomocne, to jest mała rzecz, którą możemy zrobić, chcieliśmy tym też wzbudzić świadomość wśród Kanadyjczyków i też pokazać im, że w taki sposób mogą pomagać. Wchodząc na naszą stronę internetową, klikając w zakładkę "Store", można zobaczyć wszystko co robimy by pomóc Ukrainie i jesteśmy z tego bardzo dumni i szczęśli-

wi. Chcemy też podziękować każdemu kto kupił tą limitowaną edycje i wspomógł Ukrainę, oraz mieszkańcom Polski, za ich ogromną pomoc i hojność, sąsiadom trzeba pomagać. Szymon Tryk


Oldschoolowe brzmienie i duch lat 80. Nazwa może nie powala oryginalnością, ale ten australijski kwartet na długogrającym debiucie "Viridian Inferno" gra thrash/black metal z taką zapalczywością, że od razu przypominają się czasy świetności Venom, Hellhammer czy wczesnego Slayera. W dodatku basistka Rebecca Tovey zapowiada, że zespół w żadnym razie nie zamierza zwalniać, ani tym bardziej łagodzić brzmienia, wciąż stawiając na prymitywny, surowy metal, odstający od obecnych mód i trendów. HMP: Gracie tak, jakby wciąż był rok 1984, ale nie da się jednak ukryć, że od tego czasu dostęp do wszelakich informacji stał się znacznie łatwiejszy. Tymczasem wy nazwaliście swój zespół Reaper i sam, włączając "Viridian Inferno", byłem przekonany, że to najnowszy album niemieckiej grupy o tej nazwie. Nie poszliście aby po najmniejszej linii oporu, bo przecież nawet w waszej ojczystej Australii funcjonowały już wcześniej inne grupy o tej nazwie? Rebecca Tovey: Dziękuję za pierwszą część tego pytania. Tu Rebecca, basistka prawdzi-

czy demonicznych pseudonimów? Nie określiłabym tego chowaniem się. Dla nas najważniejsza zawsze była i jest muzyka, a nie płeć czy nazwiska muzyków, dlatego zdecydowaliśmy się na początku używać naszych inicjałów zamiast pełnych imion. Każdy reprezentuje ten zespół w równym stopniu i nie ma potrzeby używania groźnych czy demonicznych pseudonimów, kiedy Reaper mówi za nas wszystkich. Reaper nie jest waszym pierwszym zespołem - wygląda na to, że po latch grania różFoto: Metal Cross

Foto: Reaper

wego Reapera. Niemiecki Reaper? Czy oni nie są zespołem power/heavy metalowym? A może jest jeszcze jeden, o którym nie wiem? W Australii są dwa zespoły o nazwie Reaper (trzy, wliczając nas) i tylko jeden z nich, zasługuje na tę nazwę. Z tego co wiem nie nagrali niczego, choć z pewnością byli zajebistą kapelą, sądząc po nagraniach z koncertów, które widziałam. Zdecydowanie warto odszukać ich materiał z Sydney z 1987 roku, jeśli ktoś z czytających ma na to czas lub ochotę. Drugi Reaper to banda dzieciaków, którzy zaczęli po nas i od tego czasu zmienili nazwę na bardziej przyjazną dla radia, którą zresztą już zapomniałam, bardziej odpowiednią dla ich muzyki. Jak powiedział Razor: plujemy na tych, którzy chcą pozować, a z całą resztą thrashujemy! Nazwa niezbyt oryginalna, za to postanowiliście ukryć się za inicjałami imion i nazwisk, bez wymyślania jakichś groźnych

150

REAPER

nych odmian metalu postanowiliście wrócić do jego korzeni, łącząc surowy, oldschoolowy heavy, thrash, black i punk? Dla mnie Reaper to mój pierwszy zespół. Przez ostatnie kilka lat grałam w kilku różnych kapelach, ale nigdy nie udało im się rozwinąć w taki sposób jak Reaper. Pozostali członkowie Reaper - Shannon, Adam i Matt - grali w różnych grupach od zarania dziejów i nadal mają na koncie wiele projektów obejmujących metal, punk, glam rock, itd. Takie podejście jest chyba teraz jeszcze bardziej buntownicze niż na początku lat 80., gdy takie zespoły jak Hellhammer/Celtic Frost, Venom czy Bathory dopiero zaczynały swą krucjatę, bo mamy przecież czasy idealne dla ugrzecznionych, w każdym calu poprawnych zespołów, do tego dyktat bezpłciowego, cyfrowego brzmienia - metal coraz częściej staje się utemperowany, odarty z typo-

wego dla niego buntu czy zadziorności. Nie podoba wam się to, stąd pojawienie się na scenie Reapera? Czcimy oldschoolowe brzmienie i ducha lat 80. w każdym znaczeniu tego słowa. Zgadzam się, że wypolerowane podejście do współczesnego metalu jest nie do zniesienia i z pewnością motywacją dla nas wszystkich w Reaper była próba ponownego stworzenia czegoś prymitywnego, surowego, swobodnego i naturalnego. Myślę, że udało nam się to osiągnąć z albumem "Viridian Inferno" i w ciągu ostatnich dwóch lat ukształtowaliśmy nasze brzmienie, dążąc w kierunku czegoś, co oczywiście przypomina zespoły, które kochamy z czasów Hellhammer, Bathory, wczesnego Slayera, Venom, ale także w dużym stopniu tego, co można określić jako "Reaper". W przeszłości już wielokrotnie było tak, że scena podziemna stawała się punktem wyjś cia do powstania czegoś nowego czy odnowienia danego gatunku - myślisz, że teraz może być podobnie, dzięki czemu metal znowu stanie się bezkompromisowy i prawdzi wy, tak jak na przełomie lat 70. i 80. czy pod koniec ósmej dekady, kiedy thrash był w rozkwicie, a thrasherom zaczynały deptać po piętach pierwsze kapele death i blackmetalo-we? Moim zdaniem powrót do bardziej undergroundowego stylu byłby pozytywnym zjawiskiem. Te rzeczy wydają się szybko pojawiać i znikać, skupiając się na odtwarzaniu "retro" metalu, ale ja często (z satysfakcją) czuję, że jestem ślepa na niektóre z tych trendów, ponieważ nie korzystam z technologii i nie marnuję czasu w sieci tak bardzo, jak niektórzy z młodszego pokolenia. Internet jest błogosławieństwem i przekleństwem, jeśli chodzi o "odnawianie" każdego gatunku. To świetne źródło informacji dla tych, którzy chcą naprawdę zagłębić się w zapomniane czasy muzyki undergroundowej, ale także leniwe i łatwo dostępne akcesorium dla tych, którzy chcą podążać za falami metalowej mody. Kiedyś było łatwiej o tyle, że nie było takiego natłoku informacyjnego: brytyjska prasa muzyczna choćby spopularyzowała i wyniosła na piedestał nurt NWOBHM, w kolejnej dekadzie podobnie było z drugą falą black metalu, która wyszła tak naprawdę z podziemia dzięki "Metal Hammerowi" i "Kerrang!". Fani zaczynali wtedy ekscytować się tymi nieznanymi sobie dotąd zespołami, odkrywać kolejne, etc., etc. Teraz coś takiego wydaje się niemożliwe, nie tylko z racji braku takich autorytarnych, czytanych praktycznie przez wszystkich, tytułów, ale też ich ilości, a co za tym idzie, paradoksalnie, mniejszego dostępu do informacji, bo nikt nie jest w stanie przeczesywać setek stron internetowych dziennie w poszukiwaniu czegoś nowego? Tak, z każdym dniem przybywa na scenie 20letnich "weteranów" i samozwańczych "ekspertów". Potrzebujemy więcej strażników, mniej mediów społecznościowych i jakichś tam bezpiecznych przestrzeni. Krótko po założeniu zespołu wydaliście debi utanckie demo "Reaper", po czym zapadła kilkuletnia cisza - szlifowaliście materiał, nie chcąc zaliczyć falstartu czy zespół schodził czasem na dalszy plan, bo zajmowaliście się też innymi rzeczami? Wciągnęło nas częste granie na żywo, wyjazdy


do różnych stanów itd., przez co trochę zaniedbaliśmy pisanie nowych utworów. Po wydaniu dema nagraliśmy utwór Napalm Death na składankę "Scum", która została wydana tutaj w Melbourne, a samo demo zostało w końcu ponownie wydane na winylu, również przez Goatsound Recordings. Kiedy nasz stary gitarzysta odszedł, a dołączył Adam, priorytetem stało się rozpoczęcie prac nad nagraniem pierwszego albumu. Mieliśmy już kilka utworów napisanych lub w połowie napisanych z myślą o "Viridian Inferno", ale w ciągu ostatnich dwóch lat udało nam się dokładnie ustalić, co chcieliśmy nagrać na album i spędziliśmy około roku na dopracowywaniu każdego utworu do takiego stopnia, żebyśmy byli z niego w pełni zadowoleni. Można więc powiedzieć, że pandemia pomogła wam dopiąć ten materiał, bo nagle mieliście więcej czasu niż zwykle i postanowiliście spożytkować go na nagranie "Viridian Inferno"? W pewnym sensie. To oznaczało, że nie graliśmy tak dużo na żywo, bo nie wolno nam było oddalać się od domu na więcej niż 5 km na dłużej niż dwie godziny, spotykać się z kimkolwiek, czy w ogóle robić cokolwiek. Melbourne było najbardziej zamkniętym miastem na świecie, więc zdecydowanie trudno było nam zrobić cokolwiek kreatywnego jako grupa czy poćwiczyć. Było bardzo mało okazji, żeby pograć czy nawet spotkać się przy piwie. Nagrania rozpoczęliśmy w ubiegłym roku i jakoś udało nam się nagrać wszystkie dziesięć utworów na "Viridian Inferno" w dwa dni, mimo różnego stopnia upojenia i kaca. To było szczęście, że wszystko się udało, bo po tym wydarzeniu, z tego co pamiętam, wróciliśmy do lockdownu. (śmiech) To pewnie najnowsze utwory, ale są tu też wyjątki, bo odświeżyliście choćby "Taste The Blood" z demówki? Tak, nagraliśmy ponownie "Taste The Blood", które pierwotnie było to na demo. To był ostatni utwór, który napisaliśmy na demo i chyba pierwszy, przy którym pomagał nasz wokalista Shannon. Myślę, że był to na tyle dobry kawałek, że zasługiwał na kolejne nagranie i ostatecznie idealnie wpasował się w kierunek, w którym podążała reszta utworów, i który nasz nowy skład napisał na "Viridian Inferno". Nagrać to jedno, a wydać drugie - nie rozważaliście opcji samodzielnego wypuszczenia "Viridian Inferno", od razu nastawiliście się na szukanie wydawcy? Szczerze mówiąc, nie byliśmy nawet pewni, czy w ogóle znajdziemy wytwórnię. Rozesłaliśmy mnóstwo materiałów promocyjnych, ale nikt się do nas nie odezwał. Nie braliśmy wtedy pod uwagę wydania płyty własnym kosztem, głównie dlatego, że jesteśmy zbyt spłukani, ale myślę, że gdybyśmy nie mieli innych możliwości, bylibyśmy gotowi znaleźć na to sposób. Patrząc z perspektywy czasu, wydaje mi się, że mieliśmy już wszystko gotowe na album, łącznie z oprawą graficzną i koncepcją, więc może był to lepszy pakiet, niż nam się wydaje! Dying Victims Productions dla takiego zespołu jak wasz wydaje się być strzałem w przysłowiową dziesiątkę, bo idealnie pasujecie do ich profilu, do tego jest to firma o ty-

powo podziemnym statusie nie mogło być lepiej? Dying Victims było naszym pierwszym wyborem i ta firma pod każdym względem bardzo do nas pasuje. Florian rozumie nasz styl i wizję, a współpraca z nim jest bardziej niż konkretna, więc cieszymy się, że możemy być częścią rodziny Dying Victims. Do tego Florian, mimo oczy wistego w XXI wieku wypuszczania cyfrowych wersji swych wydawnictw, stawia przede wszystkim na fizyczne nośniki, szczególnie płyty winylowe, co pewnie cieszy was szczególnie, bo jakiś czas temu nawet wasze demo ukazało się na czarnej, 12" płycie? Tak, absolutnie. Winyl jest królem, a trzymanie w rękach własnego LP to kolejny poziom osobistej satysfakcji. Może nawet jest to bardziej satysfakcjonujące niż narodziny pierworodnego dziecka. Analogowe nośniki są teraz Foto: Reaper modne, ludzie znowu zbierają winylowe płyty i kasety. Myślisz, że to krótkotrwały trend, podyktowany chwilową modą, czy też początek czegoś trwałego, efekt znużenia słuchaczy muzyką dostępną wyłącznie w sieci czy w postaci plików? Myślę i mam nadzieję, że krótkoterminowo. Wszystko, co "vintage" wydaje się być na czasie, bo większość ludzi nie ma już żadnych dobrych nowych pomysłów, a cały świat właśnie przeszedł zbiorowy kryzys wieku średniego z powodu pandemii, w wyniku której każdy w jakiś sposób zdecydował, że potrzebuje niszowego hobby lub czegoś, co może kupić w swoim życiu, do czego ma dostęp bez otwartych sklepów, przyjaciół i innych przeszkód. Covid naprawdę uświadomił nam, jak ważne są podstawy, a zbieranie płyt jest tego częścią. Nawet jeśli świat wokół ciebie płonie, przynajmniej wciąż mamy w domu naszą cenną sztukę, która na nas czeka. Oczywiście w pewnym stopniu doceniam ten sentyment, chociaż spowodował on wzrost cen płyt, a perspektywa znalezienia niektórych perełek spadła do prawie niemożliwego poziomu, co jest gówno warte dla większości metalowców, którzy nie są nowicjuszami w tej grze. Muzyki z płyty, winylowej lub kompaktowej albo z kasety, doświadczamy więc pełniej, możemy skoncentrować się tylko na niej, dzięki czemu nie jest to tylko nieistotne tło do surfowania w sieci czy pisania wiadomoś ci na forach/profilach społecznościowych? Niestety moja koncentracja jest w najlepszym wypadku słaba, ale za to zainteresowanie muzyką jest więcej niż obsesyjne. Czuję więc, że z tym problemem nie będę musiała się mierzyć.

ridian Inferno" była naprawdę wspierająca i przytłaczająco pozytywna. To było niesamowite, że mogliśmy w końcu wypuścić tę płytę w świat, aby ludzie mogli jej doświadczyć poza naszymi koncertami. Niedawno wróciliśmy z trasy po Europie Wschodniej, gdzie zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci i byłam zszokowana widząc, jak wielu ludzi znało nas i nasz materiał, nawet z czasów demo! Bardzo pomocna byłaby tu koncertowa pro mocja, ale dostrzegam pewien minus w tym, że jesteście Australijczykami, bo do Europy, wciąż dużego rynku dla takiego grania, macie bardzo daleko - planujecie koncertową wyprawę na nasz kontynent, czy na razie skupicie się na występach w ojczyźnie, bo to też przecież ogromny kraj? Jak już wspomniałam, niedawno wróciliśmy z kilkutygodniowego pobytu w Europie Wschodniej, gdzie zagraliśmy czternaście koncertów w jedenastu krajach, grając prawie każdej nocy i podróżując każdego dnia. To był prawdziwy chrzest ogniowy i ciężka praca w każdym znaczeniu tego słowa, a my mieliśmy zajebisty ubaw grając tam i nie możemy się doczekać powrotu. Mam nadzieję, że będzie to już w przyszłym roku. Wszystko idzie dobrze! Europa to inspirujące miejsce dla metalu, kiedy jest się przyzwyczajonym do bycia na końcu świata przez większość życia. Mamy w planach trasę koncertową w Australii z naszymi przyjaciółmi ze Stalker, a po premierze naszego albumu we wrześniu planujemy jeszcze kilka występów na terenie całego kraju. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Macie już takich świadomych słuchaczy? Liczysz, że z czasem będzie ich więcej, kiedy już "Viridian Inferno" ujrzy światło dzienne i dotrze do fanów na całym świecie? Zawsze jestem wdzięczny każdemu, kto słucha i lubi Reapera, a jak dotąd reakcja na "Vi-

REAPER

151


Hobby opłacane z naszej codziennej pracy Nazwa Circle Of Silence co jakiś czas przewijała się w mojej redakcyjnej pracy, ale jakoś do tej pory nie zapadła mi w pamięci na dłużej. Myślę, że teraz po wysłuchaniu albumu "Walk Through Hell" to się zmieni. Niemcy nie wymyślają niczego nowego, ale są na tyle interesujący, że ze spokojem można im zaufać, tym bardziej że ze swoją solidnością penetrują rejony zarówno tereny rodzimego, jak i tego amerykańskiego power metalu. Mnie przekonali, a czy z Wami, moi drodzy czytelnicy będzie tak samo? Przekonajcie się sami. Zanim jednak się weźmiecie, przeczytajcie wywiad, który przeprowadziłem z gitarzystą zespołu, Christianem Sommerfeldem. HMP: Przygotowując się do napisania recenzji Waszego najnowszego albumu "Walk Through Hell" oraz do układania pytań do wywiadu natrafiłem na krytyki, gdzie porównywano Was do Mystic Prophecy. Jak myślisz dlaczego? Christian Sommerfeld: Grają podobny power metal, mają mocne i ciężkie riffy, ale też dużo melodii i chropowaty głos. Ogólna atmosfera utworów jest również bardziej mroczna niż radosna. Dlatego uważam, że porównanie jest uzasadnione. Znakomicie łączycie moc heavy metalu oraz wyraziste melodie, co dla mnie jest typowe dla niemieckich kapel power metalowych typu Brainstorm, Grave Digger, Primal Fear, Rage, Mob Rules, itd. Niemniej wydaje mi się, że ogólnie niemiecki power metal nie jest doceniany, jak chociażby US power metal. Oponenci niemieckiego power metalu ciągle zarzucają mu toporność i brak wyczucia melodii. Czyżby ciągle brały górę stereotypy? Bardzo dziękuję! Jeśli chodzi o sterotyp, to czy rzeczywiście tak jest? Słyszę to po raz pierwszy. Jestem wielkim fanem amerykańskiego power metalu i uważam, że amerykański power metal ma mniej melodii niż typowy niemiecki odpowiednik tego gatunku. Ale myślę też, że mamy wiele wpływów amerykańskiego power metalu, tak jak wiele z moich ulubionych zespołów, takich jak Metal Church, Vicious Rumors, Iced Earth i tak dalej. Ale również Niemcy mają jedne z najbardziej melodyjnych zespołów powermetalowych, jak Helloween czy Gamma Ray. W Waszej muzyce odnajdziemy również elementy wspomnianego US power metalu. Dla mnie przynosi to bardzo fajny efekt. Wystarczy posłuchać utworów "Prisoner Of Time", "I Am Fear" czy "At War With Yourself". Niemniej niektórzy recenzenci zamiast Was chwalić to, doszukiwali się problemu i zachowywali się, jakby w Waszym wykonaniu było to niestosowne. Co dla mnie jest zupełnie niezrozumiałe. Czyżby amerykański power metal powinni grać wyłącznie

Samy Kerolos

152

CIRCLE OF SILENCE

Amerykanie? Dla mnie amerykański power metal to gatunek, który może być grany również przez zespoły z innych krajów. Jego typowy styl to mieszanka heavy i thrash metalu połączona z melodyjnymi wokalami. Ponieważ amerykańskie zespoły zaczęły grać w tym stylu, nazywany jest on amerykańskim power metalem, podczas gdy typowe europejskie zespoły powermetalowe, takie jak Helloween, są o wiele bardziej radosne w swoim brzmieniu i dlatego w moim świecie należą do tego europejskiego odpowiednika. Ale muszę też powiedzieć, że nie czytałem wielu recenzji narzekających na to. Czytałem za to wiele recenzji, nawet z USA, które porównują nas do typowych zespołów tego gatunku, takich jak Vicious Rumors czy Iced Earth. Ale odpowiadając na twoje pytanie, amerykański power metal może być grany przez wszystkie zespoły na całym świecie, dla mnie jest to po prostu tego podgatunek. Natomiast w kawałku "Triumph Over Tragedy" jesteście zdecydowanie bliżej trady cyjnemu heavy metalowi i NWOBHM... Zgadza się, moim najbardziej ulubionym zespołem jest Judas Priest i powiedziałbym, że w tym utworze słychać ten wpływ. Powiedzcie wprost, jacy wykonawcy wpłynęli na Wasze preferencje muzyczne, którzy z nich są nadal waszymi idolami? Najbardziej lubię power metal, heavy metal, thrash metal i hard rock/AOR/melodyjny rock. Moje osobiste wpływy to wiele amerykańskich zespołów powermetalowych, takich jak Iced Earth, Metal Church, Vicious Rumors, ale także tradycyjne zespoły metalowe, takie jak Judas Priest czy Iron Maiden. Judas Priest wciąż są moimi idolami i jestem pewien, że bez nich nigdy nie wziąłbym do ręki gitary. Ale ulegam wpływom każdego dnia, słucham muzyki wiele godzin dziennie, a to właśnie utwory, które naprawdę lubię wywierają na mnie bezpośredni wpływ. Nie licząc intra "Walk Through Hell" za-

wiera dwanaście utworów, każdy inny, każdy na swój sposób dobry. Który albo które są dla was faworytami? Moim najbardziej ulubionym utworem jest zdecydowanie "Triumph Over Tragedy". Lubię epickość tego utworu, a także jego znaczenie, ponieważ jest to bardzo osobista i ważna piosenka naszego basisty Björna, który zmarł 4 kwietnia. Oprócz tego bardzo lubię utwory "United" i "I Am Fear". "United" za to, że nie trzyma się typowych schematów i ma wiele różnych części, a "I Am Fear" podoba mi się ze względu na riffy i refren, który jest wyjątkowy w porównaniu z innymi. Gitary w tym refrenie grają różne akordy, co sprawia, że jest on naprawdę potężny. Do "At War With Yourself" i "Triumph Over Tragedy" przygotowaliście tzw. lyric video. Są to też wasze single promujące nowy album. Czy w planach macie przygotowanie normalnego video oraz, który utwór macie zamiar wybrać do takiej promocji? Obecnie nic takiego nie planujemy, ze względu na sytuację z Björnem. Zdecydowaliśmy, że tym razem będziemy mieli tylko teledyski z tekstem. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość, ale na razie nie ma planów na regularne klipy. "Walk Through Hell" to wasz czwarty album studyjny, świadczy to o tym, że macie ugruntowana pozycję na Niemieckim rynku i macie swoją bazę fanów. A jak jest poza Niemcami, gdzie najczęściej trafia Wasza muzyka? W tym celu mogę jedynie sprawdzić ilość odtworzeń na Spotify. Według Spotify, obecnie muzyka jest najczęściej słuchana w USA. Dalej są takie kraje jak Niemcy, Szwecja, Hiszpania, Wielka Brytania. Podsumowując, powiedziałbym, że nasza baza fanów jest głównie w USA, Europie i niektórych krajach Ameryki Południowej. W przypadku naszych poprzednich albumów, nawet jeśli chodzi o sprzedaż płyt CD, było podobnie. Pewnie na swoim koncie macie sukcesy i porażki, ale nie sądzę abyście byli w stanie utrzymywać się z grania w Circle Of Silence. Myślę, ze dla Was, jak w sumie dla więk szości heavymetalowych muzyków, jest to hobby i w zasadzie dzięki normalnej pracy, możecie sobie na niego pozwolić... O tak, to zdecydowanie hobby opłacane z naszej codziennej pracy. (śmiech) Wszyscy jesteśmy po trzydziestce, a niektórzy już po czterdziestce i nigdy nie zmienilibyśmy naszych dobrze płatnych prac, żeby próbować żyć tylko z Circle Of Silence. Aby to osiągnąć, musielibyśmy chyba dzień w dzień jeździć w trasy koncertowe, a to wymaga dużo wysiłku i wyrzeczeń. A z naszym stylem muzycznym byłoby bardzo trudno dotrzeć do


większej publiczności. Umiejętności instrumentalistów zespołu są nieprzeciętne, ale żaden z nich nie stara się tego udowodnić na płycie. Trudno jest zapanować nad własnym ego przy tworzeniu i nagrywaniu muzyki w takim zespole? Dziękuję za komplement, ale nie wydaje mi się, żebyśmy byli na jakimś wybitnym poziomie. Mamy umiejętności do grania naszego stylu muzyki, ale jestem przekonany, że w porównaniu z wieloma innymi zespołami, takimi jak Arch Enemy, jesteśmy daleko w tyle z naszymi umiejętnościami. (śmiech) Powiedziałbym też, że nie jest nam trudno kontrolować nasze ego, po prostu piszemy ciężkie, powermetalowe kawałki z kilkoma typowymi leadami i solówkami. Wszystko służy utworowi i nigdy nie było w nas chęci, żeby dodać do kompozycji coś przekombinowanego.

mieli zarezerwowane studio to, ten utwór nie znalazłaby się na płycie. Ale na koniec muszę też powiedzieć, że było o wiele więcej pracy, aby zrobić to wszystko samemu, zwłaszcza tej roboty było wiele przy gitarach. Musiałem je wszystkie nagrać, edytować i wyprodukować. Z producentem w studiu ktoś inny zajmuje się tym wszystkim, np. edycją, mówieniem, kiedy coś jest dobre, a kiedy złe, i tak dalej. Tworzycie nie tylko zgraną grupę muzyczna ale również dobraną paczkę przyjaciół. To rzadkość w show bussinesie. Tym bardziej odejście basisty Björna Boehma musiało być dla Was mocnym przeżyciem... Tak, to dla nas bardzo trudne i będzie nam go bardzo brakowało. Byliśmy nie tylko członkami zespołu, ale także przyjaciółmi przez ponad dwadzieścia lat. To pierwszy raz, kiedy rozstaliśmy się z jednym z nas, a rozstanie

wałki z fikcyjnymi tekstami, jak "Triumph Over Tragedy", "At War With Yourself" czy "Walk Through". Niektóre z nich mają charakter osobisty, a niektóre są wyrazem żalu społecznego, jak "I Want More of Far Beyond The Sun" czy "God Is A Machine". Björn był także wielkim fanem komiksów, a zwłaszcza Batmana. Na przykład utwór "I Am Fear" jest o Batmanie, "The Curse" o Spawnie, a "United" o Władcy Pierścieni. Tak więc w sumie mamy różne rodzaje tekstów, z wyjątkiem tekstów rozrywkowych. Więc każdy powinien znaleźć coś, co pasuje do niego. Innym wyróżnikiem Waszej kapeli jest to, że jesteście wierni jednej wytwórni Massacre Records. Co Was trzyma przy nich, a ich że ciągle wydaje Wasze płyty? Massacre Records jest wytwórnią działającą w naszym regionie, więc możemy mieć bezpo-

Najwięcej problemów miałem z waszym wokalistą. Nie chodzi o ocenę jego głosu i umiejętności, bo jest bardzo dobry, ale do kogo go porównać. W kilku momentach zabrzmiał jak Peavey, ale ogólnie nie można go do niego porównać. Do kogo najczęściej porównywany jest Niklas Keim i do kogo sam najchęt niej się porównuje? Dobre pytanie i rzeczywiście bardzo rzadko czytam, aby Niklasa do kogoś porównywano. Powiedziałbym, że ma on przede wszystkim niepowtarzalny głos, który trudno porównać do kogoś innego. On sam również nie porównuje się z kimś innym, przynajmniej ja nigdy nie słyszałem, żeby to robił. Wiem, że jednym z jego największych inspiracji jest Bruce Dickinson z Iron Maiden, ale on nie brzmi jak Bruce. Nick potrafi śpiewać wysokie i niskie tony, a także chropowate i mocniejsze wokale. Idealnie pasuje do naszej muzyki i jak już wspomniałem, jest moim zdaniem wyjątkowy. Brzmienie muzyki Circle Of Silence jest profesjonalne, soczyste, klarowne takie jakie lubią fani dobrego oldschoolowego power metalu. Gdzie i z kim nagrywaliście "Walk Through Hell"? Kto odpowiada za jego brzmienie i produkcję? Tym razem produkcja została wykonana w całości przez nas samych. Gitary i wokale nagraliśmy w moim małym domowym studio, a perkusista nagrał bębny w piwnicy. Ostateczna edycja, miks i mastering zostały wykonane przez Kaia Stahlenberga z Kohlekeller Studios, który wykonał również miks i mastering naszego poprzedniego albumu. Fakt, że nagrywaliśmy w domu, jest głównym powodem, dla którego wydaliśmy nasz najlepszy jak dotąd album. Nie mieliśmy żadnych ograniczeń czasowych, jak w przypadku rezerwacji studia. Mieliśmy więc cały czas możliwość dostosowania, dodania lub usunięcia części kompozycji, nawet jeśli były one już w pełni nagrane. W przypadku rezerwacji czasu w studiu wszystkie utwory muszą być wcześniej stuprocentowo gotowe i jeśli coś nie jest idealne, nie możemy już tego zmienić. To także powód, dla którego mamy teraz harmonie wokalne i gitarowe z pięcioma głosami, bo mieliśmy na to czas. Typowym utworem, który bardzo zmieniliśmy podczas nagrań, jest "God Is A Machine". Wcześniej nie był planowany jako część albumu, ale po wydłużeniu końcówki utworu tak, aby stał się epickim zakończeniem, został dołączony do płyty. Gdybyśmy

Foto: Christian Sommer

spowodowała śmierć. Będzie to również bardzo trudne dla zespołu w przyszłości, ponieważ Björn był odpowiedzialny za wszystkie teksty i melodie wokalne. Przez lata włożył w to wiele pracy i nie będzie nam łatwo, aby ktoś inny go zastąpił. Dlaczego utwór "Triumph Over Tragedy" jest tak ważny dla Was oraz dla Björna? Kompozycja ta ma jeden z najmocniejszych, osobistych, ale i motywacyjnych tekstów na całym albumie. Myślę, że jest to jedna z najważniejszych pieśni Björna, ponieważ mówi o tym, żeby nigdy się nie poddawać i podnosić się po ciężkich chwilach. Jest to utwór motywacyjny i zachęcający do pozytywnego nastawienia. Mamy nadzieję, że ten song doda komuś innemu siły w trudnych chwilach. Jestem pewien, że ta kompozycja będzie częścią naszej standardowej setlisty granej na żywo i za każdym razem, gdy będziemy ją grać, będziemy też myśleć o nim. Czy w ogóle do tekstów przykładacie dużą wagę? Czego one dotyczą, rzeczy ważnych czy raczej tematów, które mają zapewnić zabawę słuchaczowi? Teksty naszych utworów są mieszanką tekstów fikcyjnych i realnych, ale nie są to teksty mające na celu jedynie rozrywkę. Są ka-

średni kontakt odwiedzając biuro Massacre, to świetna sprawa. I oczywiście mamy szczęście, że Massacre Records wspiera taki lokalny zespół jak my. Również inne lokalne zespoły, takie jak The Prophecy 23 czy Septagon, są w Massacre Records. Jesteśmy zadowoleni z ich pracy, a ponieważ jest to lokalna wytwórnia, nie widzę powodu, żeby zmieniać ją na inną. The Show Must Go On - to nie tylko tytuł utworu Queen, ale również sentencja, którą kierują się ludzie mocno doświadczonych przez los. Co czeka dalej Circle Of Silence? Postanowiliśmy kontynuować dalszą działalność i jestem pewien, że Björn skopałby nam tyłki, gdybyśmy teraz przestali i nie poświęcili "Walk Through Hell" uwagi, na jaką zasługuje. Oczywiście musimy się uporządkować, zwłaszcza jeśli chodzi o pisanie tekstów i melodii wokalnych, ale znajdziemy na to sposób. Następnie czekają nas próby i z pewnością w najbliższym czasie ujawnimy kilka informacji dotyczących przyszłości naszego zespołu. Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

CIRCLE OF SILENCE

153


bitwami. Świat potrafi być mrocznym i podłym miejscem, a muzyka metalowa może rzeczywiście pomóc ci utrzymać głowę w górze. Dobry, oldschoolowy heavy metal jest czymś, czego warto się trzymać. Kotwicą, która daje solidne podstawy i zapewnia niezbędne wsparcie w burzliwych czasach.

Solidne Źródło Stali Sin Starlett to już starzy wyjadacze, których na brzeg wyrzucił tak naprawdę pierwszy pływ Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu, w 2005 roku. Niemniej przez długi czas trochę ginęli w blasku kolegów ze Striker, Enforcer czy Skull Fist. I chyba trzeba uczciwie przyznać, że poprzednim płytom zespołu faktycznie trochę brakowało tego potencjału, który mógłby wystawiać go w szranki z tymi najzdolniejszymi konkurentami w branży. Co innego można powiedzieć o ostatnim krążku. "Solid Source of Steel" to z mojej perspektywy na chwilę obecną opus magnum szwajcarów. Te numery to jak - nomen omen - strumień cieczy prosto z pierwotnego źródła stali. I właśnie od tego, zacząłem rozmowę z gitarzystą Reno Meierem - przemiłym gościem, który od początku stanowi jeden z trzonów zespołu. Reno to bardzo wdzięczny rozmówca i - jak sami się przekonacie - niemal nawiedzony metal maniak! Opowiedział dosyć szczegółowo o samej płycie i sypnął kilkoma naprawdę trafnymi spostrzeżeniami na temat współczesnej sceny… HMP: Cześć Reno! Po pierwsze gratuluję nowego albumu. Brzmi jakbyście faktycznie znaleźli i zaczerpnęli prosto z sekretnego źródła solidnej, czystej stali! Zacznijmy od standardowego pytania - chciałbym, żebyście opowiedzieli nieco o tym, jak pracowało się nad jego powstawaniem. Reno Meier: W porządku, przede wszystkim bardzo dziękujemy za zainteresowanie naszym zespołem! Cieszę się, że podoba Ci się nasz nowy album. Zaczęliśmy nagrywać latem

godnego partnera z Metalizer Records, aby wydać ten Solidny Kawał Metalu. Znów trzeba było trochę cierpliwości, aż dorwaliśmy produkt końcowy w swoje tłuste łapska, ponieważ… tłocznie są obecnie przepełnione. Jednak ostatecznie album został wydany w lutym 2022 roku i jesteśmy bardziej niż zadowoleni z wyniku! Żeby uciąć domysły i skróty myślowe: tytuł albumu wydaje się jasny i bezpośredni, ale

Foto: Sin Starlett

2020 roku, w środku cholernej pandemii. Idealny czas na nagranie albumu, ponieważ mogliśmy w pełni skupić się na procesie nagrywania, nie rozpraszając się żadnymi zewnętrznymi działaniami. W grudniu 2020 zakończyliśmy wszystkie nagrania i rozpoczęliśmy proces miksowania i masteringu, który trwał kolejne trzy miesiące, aż byliśmy zadowoleni z wyników. Potem zaczęliśmy szukać odpowiedniej wytwórni i zajęło nam to kolejne kilka miesięcy, aż w końcu znaleźliśmy wiary-

154

SIN STARLETT

konkretnie - co jest tym źródłem stali? Czy to jakiś konkretny sposób życia, poglądy, konkretne dźwięki, muzyka danych zespołów? Innymi słowy: co powiedzielibyście młodemu heavy metalowemu zespołowi który poprosiłby Was o wskazanie ścieżki do solidnego źródła stali? Mówiąc metaforycznie, Solidne Źródło Stali jest naszą niezawodną fontanną nieustającej motywacji, niewidzialną siłą, która daje nam siłę do zmagania się z naszymi codziennymi

Brzmienie i na wskroś tradycyjny, metalowy duch, które biją z płyty to jedno, ale na "Solid Source of Steel" nie brakuje też po prostu świetnych numerów, które możnaby spoko jnie nazwać mianem metalowych hitów. Doskonałym przykładem jest utwór tytułowy. Muszę powiedzieć że to chyba jeden z najchwytliwszych strzałów w gatunku jakie słyszałem w ostatnim czasie! Bardzo dziękujemy, to są właśnie reakcje które uwielbiamy słyszeć! (śmiech) Szczerze mówiąc, czuję to samo w odniesieniu do utworu tytułowego i naprawdę myślę, że osiągnęliśmy nasz kompozycyjny szczyt pod względem chwytliwości i potencjału hitowego. Jest zdecydowanie bardziej melodyjny, niż nasz poprzedni materiał i pokazuje bardziej epicką stronę garderoby Sin Starlett. Świetnie ogląda się też teledysk, który go promował. Po pierwsze muszę spytać skąd wzięliście te wszystkie fantastyczne dziew czyny (śmiech)! To Wasze fanki, czy profesjonalne tancerki/aktorki? W końcu wszyscy jesteśmy tylko zwykłymi facetami, czyż nie… Gorące laski i kowadła, co może pójść nie tak? Główna aktorka jest dziewczyną naszego gitarzysty i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że zgodziła się wystąpić w wideo! Kręcenie teledysku było dość chaotyczne (w przeciwieństwie do naszych innych projektów), więc każda profesjonalna aktorka odeszłaby przed ukończeniem nagrań. Pozostałe wojownicze księżniczki to przyjaciółki zespołu i ponownie - jesteśmy bardziej niż wdzięczni za czas i wysiłek, jaki włożyły w ten projekt. Nie można przypomnieć o naszych lojalnych kumplach Stefanie "Finisherze" Gächterze i Marco "Bruderze" Knechcie, którzy zgodzili się przejąć rolę "Obrońców Ołtarza" i dodali do filmu jeszcze więcej uwodzicielskiego seksapilu. I to jak! A trochę bardziej poważnie - to naprawdę kawał profesjonalnego wideo. Fantastycznie oddaliście synth wave'owy, retro klimat i połączyliście go z metalową stylistyką. To był Wasz pomysł? Intencją było stworzenie heavy metalowego wideo w tradycji klipów z początku lat 80tych, z luźną fabułą, ręcznie robionymi efektami itd. Rezultat jest całkiem fajny, ale podczas tworzenia tego filmu napotkaliśmy kilka przeszkód i nie wszystko wyszło dokładnie tak, jak chcieliśmy. Pamiętam ten moment zeszłego lata, kiedy robiliśmy burzę mózgów na temat koncepcji teledysku i pokazaliśmy producentowi klasyczne wideo z lat 80. (to było "Breaking the Chains" Dokken). Spojrzał na nas i powiedział "W porządku, możemy zrobić taki film, ale będzie to kosztować około 60 tysięcy franków szwajcarskich…". (śmiech) Musieliśmy więc zrewidować naszą koncepcję, dostosować fabułę i znaleźć niedrogie sposoby realizacji naszych pomysłów. Ale tak to właśnie jest jesteśmy undergroundowym zespołem i nasze możliwości finansowe są ograniczone, więc staraliśmy się jak najlepiej wykorzystać dane warunki.


Jeśli się nie mylę to Wasz drugi teledysk (po wcześniejszym "Blood In The Streets"). Jak w ogóle widzicie rolę wideo klipu w tradycyjnym heavy w dzisiejszych czasach? Czy są właściwie jeszcze potrzebne? Osobiście przyznam, że takie teledyski jak "Solid Source of Steel" sprawiają mi sporo radości, ale widzę też mnóstwo klipów, które zespoły mogłyby sobie swobodnie odpuścić i zastanawiam się co może je motywować do - powiedzmy brutalnie - robienia nudnych klipów na siłę. Bądź co bądź minęły już czasy, kiedy Headbangers Ball było źródłem informacji o muzyce. Tak, "Solid Source of Steel" jest technicznie naszym drugim wideoklipem, ale "Blood in the Streets" był tylko luźnym zbiorem materiałów wideo, pokazujących zespół w jego naturalnym środowisku (scena, sala prób, picie itp.). Postrzegam wideoklipy jako swego rodzaju "otwieracz drzwi", sposób na przyciągnięcie zainteresowania potencjalnego słuchacza. W dzisiejszych czasach, przy tak ogromnych ilościach nowych zespołów i nowej muzyki może zdecydowanie pomóc w dotarciu do nowych fanów. I tak, też jesteśmy zniesmaczeni ilością monotonnych, nudnych i nieciekawych filmów, które zapychają internet, pokazując zespoły w industrialnych halach, po prostu grające swoje cholerne piosenki! Powinni tego zabronić. Ale z drugiej strony rozumiem intencję, która się za tym kryje, ponieważ nie wymaga to prawie żadnego wysiłku (przy dzisiejszych możliwościach technicznych) i nadal ma pozytywny wpływ na rozpowszechnianie piosenki. Jednak stare teledyski heavy metalowe były formą sztuki samą w sobie i zawsze fascynuje mnie, ile wysiłku w nie wkładano. "Solid Source of Steel" wyróżnia się na tle pozostałych kompozycji. Szczerze mówiąc po pierwszym odsłuchu płyty poczułem obawę, a nawet lekkie zniechęcenie, bo inne utwory nie przemówiły do mnie od razu. Wydawały mi się mało charakterystyczne, dopiero po dokładniejszych odsłuchach zacząłem je lepiej "rozumieć". Wiem o co ci chodzi, tytułowy utwór jest zdecydowanie najbardziej oczywistą i chwytliwą melodią na płycie. Natychmiast chwyta cię za jaja, a główny motyw gitarowy jest łatwo zapamiętywalny. Nie tandetny, ale chwytliwy jak diabli. Od początku było więc jasne, że będzie to albumowy otwieracz. Tak, niektóre inne utwory mogą potrzebować jeszcze kilku odsłuchów, zanim Cię wciągną… Naszym celem jest zawsze pisanie przystępnej muzyki bez powtarzania się, a piosenki muszą przejść przez naszą wewnętrzną kontrolę jakości. To w zasadzie dosyć ciekawe, bo przecież nie uciekacie się do żadnych progresywnych motywów ani mariaży gatunkowych. Styl grania nie został zmieniony ani trochę. Może to znak, że dojrzewacie jako kompozytorzy? (śmiech) Nasza muzyka to zawsze kadr panującej w danym czasie sytuacji. Odzwierciedla obecny "vibe" zespołu. Kiedy zaczynaliśmy, w 2005 roku, celem było granie ostrego i surowego heavy metalu w stylu NWOBHM i wczesnej sceny z 1980 roku, kiedy muzyka była jeszcze świeża i grana bez komercyjnych obliczeń ani jasnych wytycznych. Teraz, w 2022 roku, intencja jest nadal taka sama, ale oczywiście udoskonaliliśmy naszą formułę i przyswoiliś-

my więcej wpływów w porównaniu do wczesnych lat. W zestawieniu z poprzednimi albumami, nowe utwory są bardziej wypełnione chwytliwymi liniami wokalnymi i podwójnymi atakami gitarowymi! Świetnym przykładem jest "Rule or Obey" na początku wydawał mi się trochę nieuporządkowany i mało zapamiętywalny, ale wystarczyły jakieś 2 odsłuchy więcej żeby odkryć w nim niemal epicką opowieść! Podobnie odbieram "Waves of Hamartia" i "Iron Stamina". Ta piosenka to hołd dla klasycznego amerykańskiego metalu - zaczyna się akustycznym intrem a rozwija do hymnu w średnim tempie. Główny riff ma w sobie coś "kościstego", okrojonego i jest dość prosty, a linie wokalne dodają piosence pewnej głębi. Zdecydowanie jeden z moich ulubieńców. "Iron Stamina" jak dla mnie należy do tej samej kategorii. "Waves of Hamartia" z perspektywy kompozytora, wydaje mi się zupełnie inna - to złożony i szybki utwór, który wymaga kilku podejść, aby się w niego wczuć. Ten numer to cholerny łamacz kości! Z drugiej strony mamy tu też takie utwory, jak "Struck Down", który swoją prostotą i bezpośredniością (no i oczywiście brzmieniem), nasuwa mi skojarzenia z AC/DC. Tak, ale pamiętaj proszę, że prawie wszystkie klasyczne bandy heavy metalowe, miały swoje rytmiczne, bluesowe utwory w średnim tempie, zwłaszcza Saxon czy Def Leppard, więc nie uważałbym tego za wyłączną domenę AC/DC. Intro ma w sobie pewien feeling duetu "Young&Young", ze względu na technikę i groove. Ale poza tym to bardziej archetypowe hard'n'heavy z mnóstwem podwójnych gitar i hymnicznym refrenem… a to coś, czego nigdy nie usłyszysz w AC/DC. Dodatkowo zapętlony pojedynek solowy w środku piosenki ma jakiś taki southern rock'owy wpływ, jakby z Blackfoot czy Doc Holiday. Na ten numer połączyło się wiele wpływów, a rezultatem jest kołysanka hard'n'heavy do wymachiwania pięściami i tupania nogami. Myślę sobie, że można Was spokojnie nazwać weteranami NWOTHM. Zaczynaliście w czasie, gdy ta nazwa jeszcze tak naprawdę nie funkcjonowała, a scenę stanowiło tak naprawdę kilka-kilkanaście zespołów. Dziś praktycznie wszystkie z nich sięgają już statusu legendy dla kolejnego pokolenia. Jak to wygląda z Waszej perspektywy? Wciąż czujecie się młodzi wobec tych wszys tkich metalowych gwiazd lat 80., czy może blisko 20 lat kariery robi swoje i zdarza się Wam przejmować rolę nestorów w tym środowisku? Tak, zaczynaliśmy w 2005 roku, z takimi zespołami jak Skull Fist i Enforcer. Obydwa stały się bardzo ważnymi i wielkimi dla ruchu NWOTHM - to wspaniałe widzieć że wciąż istnieją i grają! Na scenie pełnej dinozaurów wciąż czujemy się jak "nowy" zespół… może to ze względu na nasz młodzieńczy wygląd. (śmiech) Jesteśmy dumni, że po tylu latach nadal jesteśmy w obiegu, nawet jeśli żaden wielki "przełom" już się nie wydarzy. Kiedy zaczynaliście, na szwajcarskiej scenie heavy metalowej wiało chyba pustkami? Szczerze mówiąc nie kojarzę żadnego zespołu z Waszego kraju z tamtego okresu.

Było ich kilka, jak nasi kumple z Battalion (thrash metal, R.I.P.), Frozen Sword (heavy metal R.I.P.) i Emerald (heavy metal). Ale poza tym, w czasie gdy zaczynaliśmy, klasyczny heavy metal nie istniał w Szwajcarii. W naszym kraju istniała (i nadal istnieje) prężna scena ekstremalna, ale stary dobry heavy metal był praktycznie martwy. To był jeden z powodów, dla których założyliśmy zespół: chcieliśmy grać heavy metal, który wszyscy kochamy, a którego brakowało w tamtych czasach. Dziś jest chyba nieco lepiej (sukces odniósł choćby świetny Megaton Sword), ale czy sytuacja się dużo zmieniła? Czy uważacie że szwajcarska scena NWOTHM może konkurować z innymi krajami jeśli idzie o ilość młodych zespołów heavymetalowych? Tak, jest kilka młodych zespołów heavy metalowych, chciałbym tu wspomnieć o Comaniac (thrash metal) jako obiecującym nowicjuszu. Mimo wszystko, szwajcarska scena metalowa jest bardzo mała. Ogólnie problem polega na tym, że po prostu nie można utrzymać się z takiego grania. Widzieliśmy kilka zespołów, które przychodziły i odchodziły, a większość z nich próbowała przenieść swoje hobby na wyższy poziom. Rzeczywistość jest taka, że zespół heavy metalowy nie opłaci twoich rachunków, więc musisz szukać roboty na boku, aby móc to kontynuować. Wiem, że kraje skandynawskie wspierają swoje lokalne zespoły o wiele bardziej, co jest jednym z powodów, dla których scena jest tam mocna i prosperuje. Czasem myślę sobie, że większość zespołów z tego nurtu, ma z góry utrudnioną pozycję, a nawet przekreślone szanse na osiągnięcie większego sukcesu komercyjnego. Chyba jedyny zespół młodego pokolenia, który wskoczył na poziom grania koncertów na stadionach, bliski tradycyjnym formom to Ghost, który de facto nie jest przecież przed stawicielem NWOTHM. Oprócz tego, jedynie festiwale w stylu Keep it True są miejscem, gdzie tego typu zespoły mogą zażyć swoich "5 minut". To trochę smutna rzeczywistość, nie zachęcająca do podążania taką ścieżką. Tak, w dzisiejszych czasach granie w zespole heavymetalowym wymaga wiele poświęcenia i prawdziwej pasji. Pozytywnym efektem ubocznym jest to, że bez istnienia pokusy sławy i pieniędzy można być pewnym, że tylko prawdziwi maniacy z pasją mogą założyć oldschoolowy zespół metalowy. Trzeba kochać tę muzykę, bo nie ma innego powodu, by to robić. Z drugiej strony, utrzymanie zespołu

SIN STARLETT

155


HMP: Do tej pory byliście w Death Dealer zespołem typowo albumowym, który nie miał na koncie krótszych materiałów, nie licząc rzecz jasna cyfrowych singli promujących duże płyty. Uznaliście, że warto ten stan rzeczy zmienić, stąd pojawienie się minialbumu "Fuel Injected Suicide Machine"? Sean Peck: Nasz management chciał, abyśmy wydali ten materiał po to, by wypełnić lukę pomiędzy "Conquered Lands" a "DD4", jak go roboczo określamy. Czwarty album Death Dealer jest już bowiem całkowicie skończony i to już od jakiegoś czasu. Co więcej, nasz piąty długogrający materiał również jest już prawie gotowy.

Foto: Sin Starlett

wymaga wiele czasu i wysiłku, a żeby wyżywić rodzinę i opłacić czynsz, trzeba mieć zwykłą pracę, co praktycznie uniemożliwia skupienie się na komponowaniu wysokiej jakości muzyki i graniu regularnych koncertów na żywo. To cholerny Dramat Stali! Tak więc, jeśli chcesz odnieść sukces i rozpocząć karierę jako muzyk, jedynym sposobem jest granie muzyki, która jest odpowiednia dla mas i przemawia do grupy docelowej spoza sceny metalowej. Pytanie tylko czy dzieje się to w autentyczny, naturalny sposób, czy też kierunek muzyczny jest zmieniany na podstawie komercyjnej kalkulacji... Wg mnie fantastycznie byłoby zobaczyć taki zespół jak Wy, u boku Judas Priest albo Iron Maiden. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego w trasie z tego typu gwiazdami łatwiej spotkać Five Finger Death Punch albo Baby Metal, niż młode, obiecujące zespoły z tej samej kategorii stylistycznej. To coś, czego nigdy nie zrozumiem. Wyjaśnieniem może być to, że te zespoły i ich członkowie nie interesują się już klasycznym heavy metalem... albo jest to po prostu decyzja biznesowa, podjęta przez menadżerów, bez udziału zespołów. Z perspektywy fana, byłoby wspaniale zobaczyć taki zespół jak Ram, otwierający koncert Judas Priest! Dałoby to im możliwość zaprezentowania się szerszej publiczności niż typowi słuchacze true metalu, a ludzie spoza sceny mogliby zwrócić uwagę na te młode grupy. To mógłby być pierwszy krok do zapewnienia przyszłości metalu. Establishment metal/hard rock powinien dać szansę NWOTHM! Mówi się, że mamy obecnie prawdziwą lawinę wysokiej jakości heavy metalu. Ale myślę, że to prawda tylko po części. Ogromna ilość zespołów z którymi się dziś stykam prezentuje po prostu dobry poziom. Ale być dobrym, przy dzisiejszej ilości muzyki, to według mnie po prostu za mało. Jak sądzisz, co jest tym czynnikiem, który wyróżnia tych najlepszych? Powodem jest to, że obecnie wymagania, by założyć zespół i nagrać płytę, są bardzo niskie. Nie ma już naturalnej selekcji. A przynajmniej nie ma bezpośrednich przeszkód. Każdy może nagrać piosenki we własnym domu albo na swojej sali prób. Nowe możliwości cyfrowe

156

SIN STARLETT

uprościły procesy nagrywania i dystrybucji, i każdy może wydać swoją muzykę, nie mając wielkiego budżetu ani wspierającej go wytwórni. Ale znów, są dwie strony medalu... fajną rzeczą jest to, że masz wiele niezwykłych, dziwacznych wydawnictw z pewnym urokiem, które kiedyś nigdy nie zostałyby wydane, tylko dlatego, że wytwórnie płytowe miały kontrolę nad biznesem. Muzyka przebywa swoją drogę od zespołu, bezpośrednio do słuchacza, bez żadnego procesu sortowania, a słuchacz może zdecydować czy mu się to podoba czy nie. Z drugiej strony, każdego miesiąca ukazuje się ogromna ilość nowej muzyki i czasami zadaję sobie pytanie: kto powinien słuchać, a nawet kupować te wszystkie albumy? Jest tego za dużo i naprawdę trzeba się przekopać, żeby znaleźć coś mocnego. Nasza rozmowa zmierza już ku końcowi. Bardzo dziękuję Wam za poświęcony czas. Chciałbym żebyście na koniec opowiedzieli jeszcze o swoich najbliższych planach na przyszłość (może wśród nich jest koncert w Polsce?) i oczywiście oddaję Wam ostatnie słowa, jeśli chcielibyście takie skierować do czytelników HMP! Nie mamy żadnych specjalnych planów, poza graniem jak największej ilości koncertów i szerzeniem doktryny heavy metalu w całej Europie! Bardzo chcielibyśmy kiedyś zagrać w Polsce - więc jeśli znasz jakiegoś lokalnego promotora, powiedz mu o nas! Do wszystkich polskich maniaków: Jeśli lubicie klasyczny heavy metal, sięgnijcie po nasz nowy album, podkręćcie głośność, weźcie piwo (lub wódkę) i bawcie się dobrze! Nie będziecie zawiedzeni! Dzięki za wsparcie! Piotr Jakóbczyk

To jakieś starsze utwory, na przykład z sesji "Conquered Lands" czy najnowsze, premierowe kompozycje, którymi musieliście podzielić się z fanami już teraz, nie czekając na kolejny album za rok czy dwa? Tak naprawdę wzięliśmy cztery utwory z piątego albumu Death Dealer i umieściliśmy je w formie EP-ki. W czasie pandemii napisaliśmy i nagraliśmy tak wiele utworów, że cały czas siedzieliśmy z mnóstwem świetnego materiału. Nigdy nie robiłem jeszcze EP-ki, więc na to przystałem, a rezultaty są bardzo dobre! Ludzie naprawdę ją lubią. Są na niej dwa świetne, szybkie kawałki i dwa w średnim tempie, więc jest dobry balans Nie korciło was, by nagrać przy tej okazji jakiś cover, jakiś mniej oczywisty utwór, który w waszej wersji stałby się czymś zaskakującym? Osoby, które zamówiły pre-ordery, dostały dwa covery. "Rainbow In The Dark" Dio i "Unchain The Night" Dokken. To była naprawdę dobra zabawa i oba wyszły świetnie! W czasie przerwy zrobiliśmy też kilka innych coverów, w tym "Party All The Time" Eddiego Murphy'ego. Sprawdźcie go na YouTube. Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były na początku dziennym, praktycznie każdy liczący się zespół pomiędzy albumami wydawał MLP z rzadkimi czy koncertowymi utworami, regułą były też maxi single czy 12"EP pro mujące duże płyty, też z różnymi rarytasami czy coverami na stronach B. Z pozycji fana i kolekcjonera uważam, że to wielka szkoda, że nie ukazuje się ich już tak wiele; też masz podobne zdanie, czy jako muzyk podchodzisz do tego nieco inaczej? To było całkiem fajne, ale nie miało wielkiej wartości, może za wyjątkiem poważnych kolekcjonerów. Cały przemysł muzyczny jest teraz do dupy, bo wszystko jest za darmo. ZIT całkowicie zdewaluował muzykę. Nawet kurwa nie chcę zaczynać! Nie publikujemy naszych albumów na Spotify, tylko single. Jeśli chcesz usłyszeć nasz album, musisz wesprzeć heavy metal i kupić płytę. Na szczęście dla nas, nasi fani doceniają wysiłek i czas, jaki wkładamy w przygotowanie fizycznych edycji płyt Death Dealer. Te zmiany wydają się w sumie nieuchronne, bo skoro ewoluuje wszystko dookoła nas, to również biznes muzyczny nie może pozostać taki sam jak w latach 70. czy 80. Jak odnajdujesz się w tej obecnej rzeczywistości, skoro ukształtowały cię zupełnie inne doświadczenia: i jako fana, i jako artystę? Wiem, że muzyka musi ewoluować, ale dominacja serwisu Spotify jest problemem. Powstał


Walka Dawida z Goliatem Pandemia wywróciła wszystko do góry nogami. Miało to mnóstwo minusów, ale też pozytywne strony - choćby głównym tematem rozmowy z wokalistą Death Dealer Seanem Peckiem miała być najnowszy mini "Fuel Injected Suicide Machine", a tu proszę, zespół ma już ukończony materiał nie tylko na czwarty, ale nawet na piąty album. W dodatku frontman grupy określa go jako zabójczy, a poziom nowych numerów z "Fuel Injected..." potwierdza, że coś może być na rzeczy. on w wyniku nieudanej oferty akcji, a teraz wszystko kręci się wokół niego. Opracowałem swój system, który działa bardzo dobrze, umieszczając na platformach streamingowych tylko utwory wideo. To jest jak walka Dawida z Goliatem. Fani metalu lubią fizyczne rzeczy, a my mamy wiele pakietów, różnych edycji i fajnych koszulek czy bluz, które sprawiają, że warto posiadać fizyczny produkt. Kiedy twój album ukazuje się i już w dniu premiery jest po prostu dostępny za darmo dla wszystkich, to coś jest nie tak. Wydaje mi się, że zawsze najważniejsza była dla ciebie muzyka i chęć wyrażenia w niej siebie, ewentualna kariera czy sława są tu mniej istotne, chociaż oczywiście też ważne, szczególnie jeśli jest się profesjonalnym muzykiem? Robię to dla radości z występów i możliwości tworzenia. Również obcowanie z fajnymi ludźmi, którzy są oddani metalowi, jak ty, jest wspaniałą częścią tego doświadczenia. Nie chodzi o sławę, chcę po prostu występować i czuć moc i przypływ energii, który się z tym wiąże. To na pewno jest odurzający narkotyk. Niezwykle ważne w tym wszystkim dobre relacje personalne w zespole, ale w Death Dealer od dawna macie stabilny skład, do tego Mike LePond fajnie się weń wpasował, bo znali się przecież z Rossem The Bossem już wcześniej? Tak, cóż, Ross ukradł naszego perkusistę do swojego zespołu, więc my ukradliśmy im basistę. Nie grałem jeszcze z nim na scenie, ale podobno daje niezły dreszczyk emocji. Nasz skład jest zaangażowany, spogląda w przyszłość, mamy pewne plany związane z wydaniem czwartego albumu, który może okazać się naszym najlepszym. Powiem tyle, jest zabójczy. Dla ciebie, jako wokalisty i twórcy możliwość regularnej współpracy z muzykami tej klasy również jest czymś ciekawym, bo nie musisz się ograniczać, dostosowywać do niż-

szych możliwości mniej doświadczonych muzyków? Zwracam uwagę na kompozycję, a nie na to, kto jest świetnym muzykiem. Jeśli jakiś riff mi siada, to się do niego pokiwam. Czasami najlepsze są najprostsze kawałki, ale tak się składa, że w moich zespołach grają jedni z najlepszych muzyków na świecie. Do korespondencyjnego sposobu pracy przyzwyczailiście się już wcześniej, tak więc pan demiczne ograniczenia nie wpłynęły w jakiś znaczący sposób na powstawanie waszych ostatnich płyt? Nie, nie bardzo. Spędziliśmy więcej czasu na wspólnych rozmowach telefonicznych, a czwarty album został dosłownie napisany i nagrany w ciągu kilku tygodni. Byliśmy w transie, a ja co wieczór śpiewałem do riffów, które przysyłał mi Stu. Kiedy jesteś w gazie, musisz dać się ponieść emocjom i tak właśnie było w naszym przypadku. Było więcej czasu na robienie takich rzeczy, inni ludzie byli fizycznie i psychicznie zamknięci, ale my szaleliśmy w stali. Spotkanie całego składu w studio to jednak coś wyjątkowego, więc jak tylko będzie okazja wrócicie do tej dawnej metody pracy? Może, ale dla Death Dealer pewnie nie, bo jesteśmy rozrzuceni po całym świecie. Z Cage jest łatwo, bo wszyscy jesteśmy w San Diego, więc dość często jamujemy i piszemy w tym samym pomieszczeniu. Podobnie jest w sumie z koncertami - po tych pandemicznych zawirowaniach zdajemy się doceniać je jeszcze bardziej, a dla fanów muzyki było to przecież coś tak oczywistego jak oddychanie, że można wybrać się na jakiś gig, nikt przed marcem 2020 roku nawet nie wyobrażał sobie sytuacji, że może ich zabraknąć? Tak, z The Three Tremors byliśmy jednym z ostatnich zespołów, które odwołały koncerty, ponieważ byliśmy w środku trasy w lutym 2020 roku, a także jednym z pierwszych, któ-

re wróciły w listopadzie zeszłego roku. Z tego punktu widzenia byłem więc w stanie uśpienia krótszym niż większość muzyków. W listopadzie było świetnie, bo ludzie bardzo chcieli wrócić. Niektórzy z nas zachorowali, ale nie przestaliśmy dawać czadu i wszystko skończyło się dobrze. Kiedy po raz ostatni graliście na żywo przed publicznością? Pewnie i tak, z racji rozrzuce nia składu Death Dealer po świecie, koncertowaliście rzadziej niż inne zespoły, więc pandemia w sensie braku koncertów dała się wam szczególnie we oznaki? Tak, minęło sporo czasu, odkąd graliśmy na żywo. Mieliśmy festiwal w Anglii, który odwołaliśmy, ale jest duża szansa, że w 2023 roku znów się zbierzemy i zagramy. Dam znać światu, kiedy to się stanie rzeczywistością. Mamy teraz tyle utworów do wyboru, że to szaleństwo. Wychodzi na to, że macie teraz do promowania aż dwa wydawnictwa - listę utworów waszych najbliższych koncertów zdominują pewnie numery z "Conquered Lands" i "Fuel Injected Suicide Machine", bo zapewne nie możecie się już doczekać możliwości zagrania ich na żywo? Do tego czasu będziemy promować czwarty album, więc myślę, że zagramy z też kilka kawałków z niego. Nadal nie zagraliśmy zbyt wiele z "Hallowed Ground", który jest pełen zabójczych utworów. Na pewno set będzie niesamowity, magazynek Death Dealer jest naładowany wysokiej jakości heavymetalowymi killerami. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

DEATH DEALER

157


W Polsce nie mówiło się nigdy za wiele o zespołach z niemieckiej Gama Records. Po pierwsze, same zespoły były dość mało znane (Assault, Beast, Bloody Six, Maniac, Midnight Darkness, No Trouble, Pharao, Six Point Six, Sergeant, Sphinx, Tox i inne). Po drugie - ich oryginalne wydania z trudem docierały do Polski. W koszalińskim sklepie muzycznym z instrumentami, na początku lat 90., udało mi się wprawdzie kupić Tyrant "Blind Revolution"* z serii "Metalmania", a także Darkness i punkowy Uproar na CD z serii "Brainstorm" (a wyszło przecież z tego cyklu, jak podaje książka* ponad 20 tytułów). Trochę przypadkiem, bo natknąłem się na nie w gablocie ze strunami i pałkami perkusyjnymi. Zespołów nie znałem, ale z ulubionej, cięższej muzyki było tylko to, więc brałem w ciemno - po okładkach. A po trzecie, ówcześni fani metalu w Polsce byli zainteresowani już metalem ekstremalnym, a Gama Records ze swoimi propozycjami, był wciąż, nawet wtedy, w końcu lat 80., chodzącym reliktem przeszłości; jej "wyroby", na tle pozycji dużo bardziej ekstremalnych zaczynały już trącić myszką, przynajmniej tak się nam wtedy wydawało. Trudno było w Polsce o oryginalny zachodni winyl Kreator i Living Death, a co dopiero mówić o zdobywaniu gamowskich Gravestone czy Midnight Darkness. Ja sam, odwiedzając Berlin Zachodni, tuż po obaleniu muru berlińskiego, w tamtejszej sieciówce WOM (World of Music), w rozlegającym się po horyzont dziale winyli, szukałem raczej OverKill, Alice Cooper, Sodom czy nawet Risk, niż wyrobów nieznanej nikomu w Polsce opisywanej tu wytwórni. Dziś zrobiłbym inaczej. Po czwarte, rzeczy przegrywane krążyły w siódmych kręgach piekieł osób ściśle wtajemniczonych i stamtąd docierały do mnie, nastoletniego wtedy metalowca. Nazwy,

158

takie jak: SDI, Darkness, Tyrant, Necronomicon, Noisehunter, Carrion, Vectom - to najbardziej brutalne i wypromowane, spośród kapel z Gama. Mając kieszonkowe ograniczenia finansowe, typowe dla nastolatka, na kasety wolałem nagrać Slayer, Anthrax i Running Wild, te nazwy były mi bliższe. Zamiast Vectom, z katalogu nagrywalni wybierałem Venom. No właśnie... czyli jednak reklama jest dźwignią handlu, czy to prasa oficjalna czy jej echa w postaci poczty pantoflowej. Nie dziwne, że w Polsce jakoś nam ta Gama umknęła. Dopiero dziś, po latach, kiedy stary kurz bitewny opadł (a może i testosteron trochę też), mamy czas i nastrój by zajrzeć do zapomnianego kufra swojej kolekcji, gdzieś w głębi strychu czy piwnicy. Retro metal wraca do łask i nie odkrywam tu Ameryki. O wielu obliczach wytwórni i pokrewnych jej "firmach córkach", pośród których, znalazły się i panny roztropne i córy wszeteczne, o meandrach tej wytwórni, o jej podatkowych unikach, ze szczegółami dowiedziałem się dopiero z ów książki**. Przywołuję ten tytuł, gdyż będę się nim inspirował, ale bardziej do wynajdowania samych nazw zespołów, na potrzeby cyklu Metalowiec Gawędziarz, niż posiłkował jej treścią przy ich opisywaniu. Chciałbym, żeby to, co o nich napiszę, było raczej dodatkiem, uzupełnieniem czy subiektywnym opisem wrażeń, aniżeli przepisywaniem moimi słowami czyjejś książki. Przyznaję, że wielu spośród zespołów Gama nigdy nie znałem, zanim po tę publikację sięgnąłem. Przychodzi taki czas, kiedy fan metalu, także ten dobrze osłuchany i ze sporym stażem (a może zwłaszcza taki), poszukuje do swojej jaskini, już niekoniecznie brutalnego muzycznego slashera czy prujących gitar, a właśnie, dla odmiany, czegoś baśniowego, bardziej refleksyjnego, może nie koniecznie super

METALOWIEC GAWEDZIARZ

ambitnego, a jednak zupełnie innego; gamametalowego? W kolejnych odcinkach Metalowca Gawędziarza, postaram się przyjrzeć "zjawisku gama" w Metalu i omówić zespoły z tej stajni, bo jak pisałem wcześniej, są one w Polsce bardzo mało znane. Często debiutancka płyta okazywała się dziełem jedynym i zarazem działalność zespołu kończącym. Moim zdaniem znać je trzeba, a czy lubić... to już prywatna sprawa każdego z nas. Gdybym miał już teraz podsumować jednym zdaniem, które właśnie, niczym wicher, przeleciało mi przez głowę, to czy nie byłoby trafnym - choć nieco z przymrużeniem oka, określenie zespołów z Gama jako: "metal dla grzeczniejszych metalowców z lepszych domów". Myślę tu o muzykach nagrywających wtedy, ale i o fanach słuchających tego dziś i wtedy. A w takich "lepszych" domach, pozwolę sobie rozwinąć to w anegdotę, rodzice zachęcają do zapuszczania długich włosów, babcia kupuje pierwszą gitarę, a tato podwozi na próby. Czy jest w tym coś złego? W powyższych okolicznościach, gniew występuję rzadziej, bunt przechodzi się łagodniej, a rozterki egzystencjonalne pojawiają się wcześniej i częściej. Taka atmosfera panuje również na albumach większości zapomnianych zespołów z Gama Records. Brzmienia kojące, choć wciąż heavy metalowe, kojarzące się w latach 80. z innym światem, z większymi pieniędzmi, a nawet z tymi lepszymi Niemcami, w odróżnieniu od biednego DDR, czy przemysłowego, spowitego w dymach z kominów, Zagłębia Ruhry, które wypluło przecież tak wiele świetnych muzycznych brutalności tego świata: Sodom, Kreator, Living Death, Violent Force... Tu, w świecie Gama przed oczami stają nam: wygodniejsze fotele, elegantsze tapicerki, kabriolety niemieckich marek, foldery z dobrami


luksusowymi, wertowane w Polsce lat 80. niczym część jakiegoś rytuału. Wszystko to symbole nieosiągalnego wtedy prosperity i, co by tu nie mówić, czasów łatwych i przyjemnych, które jednak kształtują ludzi słabszych, oraz - świata zachodniego, rozmiękczającego ducha i usypiającego umysł... Lżejszy bunt dla bardziej majętnych? Ale czy łatwe czasy muszą tworzyć komercyjny heavy metal? Moim zdaniem - wcale nie. Czego potwierdzeniem jest niemiecka (jak większość grup z Gama) grupa Six Point Six. Słuchając "Fallen Angel", prawie czterdzieści lat od daty jej wydania, trudno opędzić się od pierwszego wrażenia, że wszystko to już było, ktoś już tak zagrał, a jednak... całość wcale nie jest taka przewidywalna, a po uważniejszym przesłuchaniu - wręcz trudna do uchwycenia. Albumy, moim zdaniem, o urodzie niepozornej i bez nachalnych hitów, przechodzą próbę czasu i nie nudzą się szybko. Trzeba się nad nimi tylko pochylić, odkurzyć i uważnie posłuchać; bo swojego profilu na facebooku nie mają. Six Point Six wchodzi na otwarcie krążka niczym jakiś pominięty utwór Blue Öyster Cult, a w miarę rozkręcania się płyty przekonujemy się, że zespół ma do zaoferowania dużo więcej niż tylko jakąś próbę naśladownictwa i nie gra z pozycji kolan wobec wielkich i uznanych gwiazd. Pierwszy utwór zaprasza do spowitego w półmroku lokalu, gdzie jedynym źródłem światła jest blask reklam trunków i łuna szafy grającej, możesz tu spocząć po ciężkim dniu, najlepiej przyjść w środku tygodnia, kiedy ludzi jest mniej. By przy lokalnym piwie w samotności, przemyśleć sprawy życiowe... W dużym mieście, gdzie jak głosi tekst: no one's talking to each other a neony wytyczają ścieżki świata do którego przynależysz... ale jest i cena, którą płacisz. Samotność w wielkim mieście…. "City" - dla jednych błogosławieństwo dla innych przekleństwo. Drugi kawałek "Lies" za sprawą gitar, przywodzi nieco na myśl wczesny Motörhead, ale po chwili, może jest to już bardziej Judas Priest... czyżby znowu ciągotki zespołu aby kopiować? Stanę w ich obronie - na pewno fascynacja idolami sceny tamtych czasów. Muzycy też przecież fanami bywają. Kolejny na płycie to hard rockowy kawałek z heavy metalowym brzmieniem "Long Way From Home"... Na trzecim utworze własny styl zespołu zaczyna się już przecierać. Jak wspomniałem, płyta to dobry soundtrack do mrocznego baru, gdzie po wrzuceniu monety takiej właśnie muzyki ja sam bym oczekiwał. Tło do rozmyślań nad zagadnieniami minionego dnia i świata w którym przyszło nam żyć... I am a drifter, long way from home... ten krótki utwór rozkręca się, by nagle i niespodziewanie przejść w kolejny - w balladę "I am in Love", która ma dosyć sporą rozpiętość nastrojów, adekwatnie do faz zakochania, jest tu i romantycznie, i z górki, i na złamanie karku - choć rozpoczyna się niewinnie. Stronę płyty z rozmachem kończy świetny, nieco nostalgiczny "Starfighter". Momenty, kiedy na pierwszy plan wychodzi sekcja rytmiczna, dodają polotu i przestrzeni, są dobre sola gitarowe. Niepokój tego utworu dodaje skrzydeł całości i sprawia, że chcąc więcej, posiadacz winyla… (ja niestety do nich nie należę), musi wykonać wysiłek i przełożyć płytę na drugą stronę. A na stronie B... autokar odjeżdża już w zupełnie inne nastroje. "Fade Away" lekko zwodniczy i niespodziewany w swoim przebiegu. Na tym etapie słuchacz zaczyna poj-

mować, że ma jednak do czynienia z zespołem, który prezentuje coś własnego, coś oryginalnego, a drobne zapożyczenia, jakie gdzieś tam mogły uwierać to tylko zdrowe fascynacje heavy metalem. ...always on te loose… Przychodzi czas na utwór tytułowy "Fallen Angel", tu wspomogę się okładką płyty, która przyznam zachęciła mnie na równi z jej tytułem tej płyty do wygrzebania muzyki. Upadły anioł dzierży miecz a czoło ma podniesione; jakże odmienna postawa od tej wszechobecnych dzisiaj wyznawców aniołów nieupadłych. Oprawa spowita w tajemnicę, która nie ukrywam, jest dla mnie solą heavy metalu. Muzycznie jest to fajny klubowy utwór hard rockowy z refrenem i chórkami, jest przestrzeń i przygoda; pobrzmiewają w nim echa brytyjskiego rocka, ...your life, your life... your dirty life… I tak, po niedzieli przychodzi poniedziałek... "All Alone", konkretny przyziemny riff, niczym próba pozbierania się by zmierzyć z trudami kolejnego tygodnia, moment kiedy budzik zadzwoni, by wyrwać nas ciosem w policzek z objęć minionych wolnych dni. To już nie przelewki, a i sztuką jest umieć tak oddawać nastroje jak to robi Six Point Six. Dla wytrwałych w nagrodę mamy "Satan's Seed"... true-metalowy epicki wstęp, którego nie powstydził by się sam król Popiel na okrągłej wieży..., ten utwór to mój zdecydowany faworyt. Piosenka, choć za sprawą wstępu, wydawać by się mogła sielsko-rycerska, to jednak ma w sobie wampirzy kieł, który tak bardzo cenię w muzyce... świece gasną od nagłego podmuchu, to pewnie tylko przeciąg, gdzieś tam przemyka cień muzyki Scorpions. Tekst kawałka jest moim zdaniem genialny, bardzo intryguje i nie powstydzili by się go King Diamond i Mercyful Fate: "if there's anything I can do for you - the Golden Angel said to me and smiled. I will be there to make a dreams come true. Call me and you are feeling fine. It's just a deal between you and me, commit yourself and sell your soul to me. Your enemies will die, and you will be the one" (...) "I am the Satan's Seed, desires and wishes, they are sin, I am the Satan's Seed, so call me if you need to... succeed (…) W swobodnym tłumaczeniu: "Gdybym mógł coś dla ciebie zrobić - powiedział Złoty Anioł uśmiechając się - Przybędę i sprawię by twoje sny się spełniły. Wypowiedz me imię a poczujesz się lepiej. To tylko umowa miedzy tobą a mną, ale daj też coś od siebie i sprzedaj mi swoja duszę. Twoi wrogowie sczezną, a ty będziesz Tym Jedynym. Jestem Nasieniem Szatana, jeśli twoje pragnienia i życzenia są grzeszne, (…) wezwij mnie gdybyś chciał zwycięstwa." No i mamy koniec albumu. Na pożegnanie jeszcze tylko "Killer" ...pojawiają się

napisy końcowe, seans się kończy, trzaskają fotele… Podsumowując, największą zaletą płyty jest to, że chce się do niej wracać. Jeszcze jedna rzecz zaintrygowała mnie przy okazji Six Point Six - ich, ponoć inne wydawnictwo, dwunastocalowy singiel "Gates of Time", który podobno zespół wydał własnymi siłami. Szukałem informacji na ten temat. Skontaktowałem się nawet w tej sprawie z ich ówczesnym inżynierem dźwięku - Gregorem Zielinsky, który na płycie wymieniony jest przy okazji chórków w utworze "City" i gry na klawiszach na "Satan's Seed". Zadałem sobie trud by go odszukać i wyciągnąć od niego więcej informacji na temat zespołu, muzyków i tamtych nagrań. Zadzwoniłem... i po którymś razie, poproszono go do telefonu. Gregor, nieco zaskoczony, po chwili zastanowienia, powiedział tylko tyle: "To było w latach 80. w Kirchheim unter Teck... w tym rejonie spędziłem tylko trzy miesiące. Pracować zacząłem tuż po ukończeniu studiów, potem wyjechałem do innej części Niemiec i moja przygoda z tym miejscem się zakończyła. Nie pamiętam już ludzi z Six Point Six, to było tak dawno temu. Pamiętam tylko, że był to trudny dla mnie czas, byłem nowy w branży, prace trwały po dwanaście godzin dziennie. Na co dzień, nie miałem i nie mam z metalem wiele do czynienia. Jako metalową ciekawostkę, dodam, że znam osobiście ludzi z Manowar, a Joey DeMaio przyjeżdżał do Niemiec, pracowaliśmy tu nad czymś wspólnie... Muszę już kończyć, bo zaczynamy nagrania." Rafał Krakowiak *) Reedycja "Ruling the World", ale pod innym tytułem: "Blind Revolution" (LaserLight 15199). Takie reedycje-zmyłki (często będące zaskoczeniem nawet dla samych zespołów) były niechlubną specjalnością Gama. Ilustrowany przewodnik do oznaczania wszystkich edycji znajdziecie w książce. **) Mowa o książce "Cry Out for Metal!! - Zespoły z Gama Records" Jose L.C. Barrona. Wydanej w Polsce w 2021r. przez Monomaniax Productions

METALOWIEC GAWEDZIARZ

159


Duch Leash Eye - Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy takiej potrzeby - mówi wokalista Quej. I faktycznie, Leash Eye od lat gra we własnej lidze, regularnie wydając kolejne płyty. Najnowsza to "Busy Nights, Hazy Days", materiał-marzenie dla każdego fana starego, dobrego hard/southern/stoner rocka czy bluesa, zagranego jednak tak, że od razu ma się świadomość faktu, iż to współczesna produkcja. Do tego, jak podkreśla gitarzysta Opath, zespół nigdy nie chciał, żeby jego muzykę dało się łatwo zaszufladkować efekt to jedyny w swoim rodzaju hard truckin' rock. HMP: Pracowite noce, mgliste dni - jeśli dodamy do tego jeszcze pandemiczne lockdowny, to wygląda na to, że mieliście sporo czasu na przygotowanie następcy "Blues, Brawls & Beverages"? Quej: Zasadniczo tak. Pandemia dała się we znaki chyba wszystkim. Staraliśmy się mimo wszystko nie próżnować i wykorzystać ten czas możliwie najlepiej. W tak zwanym międzyczasie zrobiliśmy też singla "Last Call", który został nagrany częściowo na naszej sali prób. Materiał na "Busy Nights, Hazy Days" udało się zarejestrować dość sprawnie i w niezłym tempie co chyba udowadnia, że całkiem nieźle się do procesu nagrywania przygotowaliśmy. Od razu mieliście takie założenie, że "Busy Nights, Hazy Days" będzie albumem podkreślającym 25 lat istnienia zespołu, czy też dopiero w trakcie prac nad tym materiałem

śniło, że w przyszłości trafią do Leash Eye. W każdym razie pewnie nie przeszło wam na tym początkowym etapie przez myśl, że przygoda z tym zespołem potrwa tyle lat: ważny był kolejny koncert, pierwsza czy następna płyta i tak to jakoś nieoczekiwanie zleciało? Opath: Na początku w ogóle nie myśleliśmy ile to potrwa. Każdy z nas już wcześniej gdzieś grał i brakowało nam tego. Założyliśmy zespół, żeby sobie pograć i tyle. Pewnie w głowach wszystkich z nas wyświetlił się obraz naszego zespołu na Wembley czy w Madison Square Garden, ale ogólnie żyliśmy chwilą. Nie myśleliśmy o płycie czy koncertach. To przyszło stosunkowo późno, bo zanim wydaliśmy pierwszą płytę minęło chyba dwanaście lat. Zawartość nowego albumu potwierdza jednak, że w żadnym razie nie jesteście jaki-

Foto: Death Has Spoken

160

zorientowaliście się, że rok 2021 będzie tym jubileuszowym? Quej: Nie przypominam sobie, żeby w zespole było ciśnienie na to, żeby album wydać na 25-lecie. Myślę, że wyszło to dość naturalnie, również tak, żeby zachować ten optymalny czas między kolejnymi wydawnictwami. Opath: Potwierdzam. To nie było planowane, choć może powinno. Musimy zaplanować kolejne wydawnictwa, żeby wydać coś na 30-lecie. (śmiech)

miś wypalonymi weteranami - granie wciąż was rajcuje, co przekłada się na jakość nowych utworów? Opath: Myślę, że weny nam nie brakuje. Ja przynajmniej, nie męczyłem się przy komponowaniu i sądzę, że reszta kompozytorów również. Tak więc potencjał wciąż jest, a nabyte doświadczenie dodaje do tego wszystkiego kilka punktów. A granie musi rajcować, żeby to miało sens. Z grania na siłę nic dobrego nie wyjdzie.

W roku 1996 byliście znacznie młodsi, a co niektórzy z niedawnego zaciągu chodzili chyba jeszcze do przedszkola i nawet im się nie

Warto podkreślić, że po wydaniu "Hard Truckin' Rock" mieliście kilka personalnych zawirowań, odeszli bowiem Sebastian Pań-

LEASH EYE

czyk i Łukasz Konarski, wieloletni wokalista i perkusista. Znalezienie odpowiedniego wokalisty trochę trwało, z perkusistą poszło szybciej i już od pięciu lat Leash Eye znowu ma stabilny skład? Opath: Tak, najpierw odszedł Sebastian, a trzy lata później Konar przy czym wtedy już Quej był z nami. Faktem jest to co piszesz czyli, że ze znalezieniem perkusisty poszło szybciej. Dodam, że to było najprawdopodobniej najszybsze znalezienie bębniarza w historii świata. (śmiech) Od momentu, w którym Konar zakomunikował nam, że odchodzi z zespołu, do przyjęcia naszej propozycji przez BeeGeesa minęły dwie godziny i tak oto w tym składzie nagraliśmy już dwie płyty i zagraliśmy wiele koncertów. (śmiech) Nie da się jednak nie zauważyć, że to właśnie z wokalistami i perkusistami Leash Eye jest najbardziej nie po drodze - to przypadek, czy może skutek jakiegoś gitarowo-klawiszowego sprzysiężenia? (śmiech) Opath: Tak to może wyglądać, ale żadnego spisku nie ma. (śmiech) Od momentu gdy zaczęliśmy grać koncerty do każdej z roszad dochodziło w wyniku decyzji odchodzącego. To są zawsze trudne chwile dla zespołu, ale za każdym razem jakoś udawało się nam trafiać na godnych następców. Co Łukasz Podgórski i Marcin Bidziński wnieśli do zespołu, poza czymś tak oczywistym jak umiejętności czy talent? Nie było czasem tak, że ten zastrzyk świeżej krwi wyrwał was z pewnego marazmu, czego efektem był najpierw album "Blues, Brawls & Beverages", a teraz "Busy Nights, Hazy Days"? Opath: Marazmu nie odnotowałem w Leash Eye nigdy. Było wręcz odwrotnie, bo każdy był zaangażowany w granie i dużo od siebie dawał. Po odejściu Sebastiana, a później Konara, nawet przez moment nie pomyśleliśmy, że to koniec zespołu i z dużą determinacją rozpoczęliśmy poszukiwania, ale faktem jest, że pojawienie się BeeGeesa i Queja miało duży wpływ na kapelę ogólnie, nie tylko na muzykę. "Hard truckin' rock" to fajne, wieloznaczne określenie - dość szybko wpadliście na to, że połączenie hard i southern/stoner rocka w najbardziej klasycznym wydaniu może dać ciekawe efekty, a kolejne płyty są rezultatem kolejnych poszukiwań w celu wzbogacenia tej formuły, chociażby o starego, dobrego bluesa? Opath: Chyba nigdy nie kombinowaliśmy w ten sposób. Po prostu gramy to co lubimy. Na początku zafascynował nas grunge czyli Alice In Chains, Soundgarden, Pearl Jam i słychać to moim zdaniem na pierwszej płycie. Natomiast przebijała się już tam w małym stopniu pewna stonerowo/southernowa tendencja. Nie tylko w muzyce. Wystarczy spojrzeć na okładkę tego debiutanckiego albumu, przy czym wtedy jeszcze te pojęcia były dla nas raczej obce. Dopiero później w naszej świadomości pojawiły się typowo stonerowe zespoły, ale nigdy nie chcieliśmy, żeby naszą muzykę dało się bardzo konkretnie zaszufladkować, dlatego tylko przemycamy do swojego hard truckin' rocka elementy innych gatunków. Zaskakuje też ta syntezatorowa koda "Electric Suns" - Leash Eye i elektroniczny rock lat


70. i 80. też nie muszą być dla siebie obcymi bytami? Quej: Powiem szczerze, że dla mnie samego było to niemałe zaskoczenie. Sam ten fragment został nagrany i wymyślony już po właściwym procesie pracy w Santa Studio. Pierwszy kontakt był dość dziwny, ale po kolejnych odsłuchach stwierdziłem, że pasuje to tak doskonale, że nie wyobrażam sobie innego zakończenia tego numeru. Voltan dał tam popis przez duże P. Opath: Gdy usłyszałem tę propozycję Voltana na outro to byłem totalnie na nie, ale potem odpaliliśmy to w studio i zacząłem się łamać. Nie minęło dużo czasu i stwierdziłem, że to jest tak nieoczywiste, że musi znaleźć się na płycie. (śmiech) Puszczacie też do słuchaczy oko w "Where The Grass Is Green And The Girls Are Pretty" - kto w zespole jest największym fanem Gunsów z tego klasycznego okresu? Quej: Wychodzi chyba na to, że ja. Generalnie historia powstania tego tekstu jest dość zabawna. Chyba Opath, na którejś z kolei próbie, podśpiewał sobie, pod riff wprowadzający do refrenu, gunsowe "Nothing can last forever, even cold November rain" (w oryginale nie ma słowa "can"). Trochę się podśmiałem, że zrobimy swoisty tribute song dla G N'R. Powiedziałem to na początku w ramach żartu, ale po niedługim czasie i przypomnieniu sobie kilku tytułów Gunsów postanowiłem uszyć na ich bazie historyjkę. I tak to było, wysoki sądzie. (śmiech) Opath: Swego czasu byłem mega fanem G N'R i gdy Quej o tym powiedział, to pomysł bardzo mi się spodobał. Zacząłem mu nawet posyłać tytuły Gunsów do wykorzystania w tekście, ale okazało się, że nie ma takiej potrzeby. Nie wiedziałem, że Łukasz zna ich twórczość aż tak dobrze. (śmiech) Miast z wiekiem łagodnieć, brzmicie coraz mocniej, nawet organy Voltana wydają się być zadziorniejsze niż kiedykolwiek - chcieliście uniknąć komentarzy: kiedyś to grali, teraz to już żaden hard rock? Quej: Nie wydaje mi się, żebyśmy cokolwiek na tym albumie chcieli celowo podostrzyć, podkręcić czy "umetalowić". Po "Blues, Brawls & Beverages", nie usiedliśmy do stołu z postanowieniem "nie może być lżej niż na poprzedniej". Płyta powstała w bardzo naturalny dla nas sposób i dobrze oddaje ducha Leash Eye. Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy takiej potrzeby. Jednocześnie poszczególnym utworom, jak singlowemu "…Of The Night" czy "No Time To Take It Easy", nie brakuje też chwytliwości - ciężar nie wyklucza melodii, co w heavy rocku sprawdza się od początku jego istnienia? Quej: Powiem ci szczerze, że to bardzo miło usłyszeć, że numery są chwytliwe. Miałem pewne założenie, już na etapie powstawania aranżacji, pisania tekstów, że chcę, aby refreny były możliwie najbardziej "stadionowe", jak tylko się da. Wydaje mi się, że ten album jest najbardziej śpiewnym i melodyjnym w historii bandu. Czymś więcej niż tylko ciekawostką są na tej płycie partie w wykonaniu wokalistek udział Moniki Urlik nie jest tu w sumie żadnym zaskoczeniem, ale zaprosiliście też do

współpracy Margo, wokalistkę deathmetalowej Moyry, co może już co niektórych dziwić? Opath: Zamysł był taki, żeby Margo swoimi screamami zrobiła tło do chórków Voltana. Taki patent już zastosowaliśmy wcześniej w utworze "The Age Ov Kosmotaur" z płyty "Hard Truckin' Rock" tylko wtedy screamy i growle zrobiłem ja. Jeśli chodzi o Monikę, to już drugi raz zrobiła nam chórki i tym razem są jeszcze lepsze niż na "Blues, Brawls & Beverages". Chcieliśmy, żeby chórki Moniki dodały tym utworom nieco południowego charakteru i udało się. Quej: Wiedziałem, że Monika jest świetną wokalistką, szczególnie w tematach okołosoulowych. Po pierwszej jej wizycie w studio i nagrywkach na "Blues, Brawls & Beverages" wiedziałem też, że w roli wspierającej w chórkach też jest świetna. Ale to, co zrobiła na tej płycie jest przedoskonałe. Nie bez kozery w "...Of The Night" zdecydowaliśmy się w pewnej partii niemal zrównać jej wokal z moim. Dla mnie to najlepszy wokalnie moment na tym albumie. Zawsze mam tam ciary i to właśnie dzięki niej. Jest nie tylko mocniej, ale i surowiej, tak jak byście dążyli do jak najbardziej organicznego, "starego" brzmienia. Wydaje mi się zresztą, że ten proces trwa od lat, bo prakty cznie każdą płytę nagrywaliście z kimś innym, a za produkcję "Busy Nights, Hazy Days" odpowiadacie już sami? Quej: O ile sama robota z instrumentami czy w moim przypadku mikrofonem przebiegła względnie szybko o tyle sam proces mixu i masteringu tego materiału trawał… umówmy się dość długo. Dużo było dyskusji o ogółach i szczegółach. Ostatecznie chyba się opłacało. W bandzie jest przekonanie, że udało nam się osiągnąć to, co chcieliśmy. Mamy nadzieję, że u słuchaczy również jest podobnie i album brzmieniowo trafia w ich gusta. Co będzie kolejnym etapem szukania wymarzonego brzmienia Leash Eye? Analogowe studio, nagrywanie na setkę, etc.? Opath: Na tak zwaną setkę nagrywaliśmy już drugi raz, bo poprzednia płyta także, była tak rejestrowana. Oczywiście nie jesteśmy póki co gotowi mentalnie na totalną setkę, czyli rejestrację wszystkiego na raz, bo wtedy musielibyśmy znacznie okroić naszą muzykę i brzmienie, ale oczywiście w jakimś jednym numerze można by spróbować. Jeśli zaś chodzi o analogowe studio to fajnie by było nagrać coś w ten sposób, ale w tej chwili jest to poza naszymi możliwościami finansowymi. Poza debiutancką wasze płyty były zawsze dość długie, przekraczając 50 minut. Najnowszy album trwa niecałe 39 minut. To typowo "winylowy" czas trwania - czyżbyście szykowali niespodziankę dla zwolenników czarnych płyt, przełamując tym samym schemat wyłącznie kompaktowych wydawnictw w swym dorobku? Quej: Temat rzeka. Ale może w końcu uda się ogarnąć ten temat. Opath: Do tej pory mieliśmy jeden problem… finansowy. Teraz doszedł jeszcze kłopot z dostępnością surowca, z którego wykonuje się płyty winylowe. Wszystko zatem dodatkowo się wydłuża oraz jeszcze więcej kosztuje. Ale faktem jest, że czas trwania płyty jest winylowy i nie ukrywam, że braliśmy to pod uwagę.

Mamy też renesans popularności kaset magnetofonowych, znacznie tańszych w produkcji niż płyty winylowe - może doczekamy się więc waszych albumów na tym nośniku? Opath: Do tej pory zupełnie nas to nie interesowało, ale skoro niemal w każdym wywiadzie pada to pytanie, to może trzeba tę kwestię przemyśleć, przy czym musiałby to być naprawdę niewielki nakład przeznaczony dla Leash Eye Ultras. (śmiech) Bardziej zależy nam na płycie winylowej. Może tym razem się uda. Na początku współpracowaliście z Metal Mundus, potem dwa kolejne albumy ukazały z logo Metal Mind, ale już od lat samodzielnie wydajecie swoje płyty - tradycyjnie poj mowany wydawca nie jest w roku 2022 takiemu zespołowi jak Leash Eye do niczego potrzebny? Opath: Myśleliśmy, że nie jest przy okazji poprzedniej płyty, ale okazuje się, że się przeliczyliśmy. Mając to na uwadze, tym razem skontaktowaliśmy się z Metal Mind i przez moment nawet się zainteresowali, ale ostatecznie do podpisania umowy nie doszło, a szkoda, bo w tej sytuacji ponownie musimy zadbać o promocję sami, co wiąże się z dużym zaangażowaniem czasu oraz pieniędzy. Za to, fani, generalnie odbiorcy muzyki, już owszem. Z tego co słyszałem wasz koncert na 25-lecie był udany, na scenie pojawili się nawet tacy goście jak: Sebastian Pańczyk, Sławomir Osówniak, Piotr Wojtkowski i Łukasz Konarski. Jaki będzie ciąg dalszy, pogracie trochę w najbliższych miesiącach? Quej: Myślę, że możemy uznać, że był to bardzo udany koncert, zarówno pod względem frekwencji jak i tego co działo się na scenie. Wielu gości, sporo pozytywnego zamieszania. Co do planów to sezon wiosna/lato możemy uznać za względnie udany i czekamy teraz na jesień i drugą część trasy. Fakt, że na mniej znane zespoły publiczność nie wali drzwiami i oknami, a sprzedaż płyt CD jest już wręcz symboliczna, w żadnym razie was więc nie zniechęca, bo muzyka jest waszą największą pasją, niezależną od ilości jej odbiorców? Quej: Jasne, że nie zniechęca. Ciągle fajnie jest odwiedzić nowe miejsca, wpaść na fajnych ludzi na koncertach potem z nimi "pobiesiadować". Czy na koncercie jest 30 czy 60 czy 120 osób niewiele w tej materii zmienia. Wojciech Chamryk

LEASH EYE

161


Mam szczęście, że znów mogę grać koncerty Dzwoniąc do Nicka DiSalvo zastałem go gdzieś w Niemczech, na początku trasy koncertowej, której wyczekiwał od dawnat. Ta pochodząca z okolic Bostonu ekipa, której zasadnicze postaci przeniosły się kilka lat temu do Berlina, nie miała wcześniej okazji promować wydanej tuż przed pandemią, znakomitej płyty "Omens". Jak wyglądały ostatnie lata wszyscy wiemy, jednak dla Elder nie był to czas stracony. Nick przyznał, że nagrał lub współtworzył w tym czasie cztery nowe płyty, w tym nowy krążek Elder. Przed koncertami w Polsce, posłuchajmy co lider grupy ma do powiedzenia. HMP: Widziałem harmonogram tras koncertowych, jakie będziecie grali do końca roku. Wygląda na to, że odbijacie sobie lata pandemii? Nick DiSalvo: Tak, trzeba nadrobić stracony czas. Teraz jesteśmy w małym miasteczku Osnabrück, w zachodnich Niemczech. Mamy jednodniową przerwę w koncertach. Od jakiegoś czasu mieszkacie w Berlinie, zgadza się? Tak, to prawda. Jak do tego doszło, że wylądowałeś w tym mieście? No cóż, mieszkałem w kilku innych miastach w Niemczech, mniej więcej wtedy, kiedy mia-

Berlina i zobaczyć, jak będzie mi się tu układać. No i zostałem w tym mieście, tak po prostu. To nie jest jakaś zdumiewająca historia. Pewną rolę odegrała też miłość. Moja żona jest Włoszką i to ona powiedziała: "Pojadę do Berlina". Więc pojechałem i ja. Zawsze uważałem to miasto za interesujące, marzyłem, aby jakiś czas tu pomieszkać. Postanowiłem, że nadszedł na to czas. Muszę przyznać, że lubię klimat Berlina i cieszę się, gdy tylko mogę go odwiedzić. Niestety robi się tu coraz gorzej, ale nadal jest całkiem fajnie. Co przez to rozumiesz? To znaczy, może nie powinienem mówić, że

Foto: Elder

łem dwadzieścia kilka lat. Studiowałem tutaj i kilka razy byłem w Berlinie, głównie w na wycieczkach. Zawsze świetnie się tu bawiłem. Miasto miało naprawdę dobry klimat i wydawało się bardzo interesującym miejscem. Przeprowadziłem się na stałe w 2016 roku, kiedy byłem na życiowym zakręcie. Nie wiedziałem, czym miałbym się zajmować poza muzyką, byłem bardzo nieszczęśliwy. Mieszkałem w Bostonie, pracowałem jako pomywacz naczyń w meksykańskiej restauracji i czułem, że potrzebuję zmiany. Postanowiłem pojechać do

162

ELDER

wszystko się pogarsza. Chodzi jednak to, co sprawiało, że było to dla mnie "atrakcyjne miasto" stosunkowo niedrogie, z naprawdę dobrą sceną artystyczną i kulturalną. Teraz jest coraz droższe, nawet dla tych, którzy mieszkają tu od dziesięcioleci. Ludzi po prostu przestaje być stać na utrzymanie się tutaj. Władze źle zarządzają należącymi do nich terenami sprzedają mnóstwo gruntów wielkim firmom deweloperskim, zamykają się niektóre miejsca, bo całe kamienice są burzone pod budowę luksusowych apartamentowców. To te same wielkomiejskie problemy, które pojawiają się

wszędzie, w każdym mieście. Mieli szansę stać się mekką sztuki i kultury, a nie iść tą samą drogą, co niegdyś San Francisco. Dostrzegam coś takiego coraz częściej. Wydaje mi się, że scena alternatywna kawałek po kawałku ulega erozji z powodu gentryfikacji i innych wielkomiejskich problemów. Nie brzmi to dobrze. Myślałem, że takie rzeczy to tylko w Polsce. Niestety nie, dlatego właśnie uważam, że jest to problem uniwersalny. Zwłaszcza w Stanach. W Berlinie na pewno procesy te zachodzą wolniej, ale jednak mają miejsce. Jeżeli mowa o scenie kulturalnej i muzycznej, jak porównałbyś Berlin do Bostonu? Z tego co wiem, to też miasto uniwersyteckie, w którym dużo się dzieje. Wiesz, nie jestem najlepszym ambasadorem Bostonu, ponieważ przebywałem tam tylko przez rok. Mieszkałem więcej w innych miastach w Massachusetts i Nowej Anglii. Z tego, co pamiętam, kiedy mieliśmy z Elder tam swoją siedzibę, funkcjonowała dobra scena rockowa, stonerowa i doomowa. To były wczesne lata 2000 i miasto było naprawdę fajne. Istniała w nim ścisła, zwarta społeczność naprawdę zabójczych zespołów. Tak jak powiedziałeś, jest tam mnóstwo uniwersytetów - jedna na cztery osoby, które spotkasz na ulicy okaże się studentem albo studentką. Panuje tam naprawdę fajna, świeża atmosfera. Berlin jest zupełnie inny. Jest po prostu dużo większy. A tutejsza scena rockowa jest, no nie wiem, naprawdę dobra, ale czasami mam wrażenie, że Berlin jest bardziej elektronicznym miastem. Jak wiesz, jest znany z techno, electro i takich rzeczy. Istnieje środowisko rockowe ale chyba porównywalne z tym w Bostonie, który jest znacznie mniejszy. Jednak do Berlina przyjeżdża więcej ciekawych zespołów na koncerty. To mniej więcej tyle. Co w takim razie sądzisz o Niemczech pod kątem potencjalnych szans dla zespołów takich jak wy? Jest tam kilka ciekawych fes tiwali stonerowych, chociażby Desertfest, na którym macie historię występów. Dopowiem jeszcze, że Berlin jest dla mnie dobrym miastem. Ma scenę, która się rozwija, więcej ludzi zaczyna interesować się muzyką rockową. Może po prostu koncerty są coraz lepsze. Scena stonerowa jest zdecydowanie żywa i ma się dobrze w większości Niemiec. Wygląda na to, że cały kraj jest dobry dla takiej muzyki. Ludzie kochają tutaj rocka, co jest całkiem fajne. Rozmawiamy już po tym, jak zagraliście


kilka koncertów na trasie. Jak się czujesz po powrocie na scenę? Tak, wczoraj wieczorem zagraliśmy nasz trzeci koncert. Dziwnie było wrócić na scenę festiwalową, ale czuję się naprawdę dobrze. Pod pewnymi względami to prawie tak, jakby czas się w ogóle nie zatrzymał. Myślę, że dużo ludzi po pandemii ma podobne odczucia. Ma się wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. To prawie jak z jazdą na rowerze, nie zapominasz tego, nawet jak nie jeździsz od lat. Zwykle po trzech koncertach nabieramy odpowiedniego rytmu. Trochę dziwne jest to, że w niektórych miejscach nadal panują inne zasady co do noszenia maseczek. Nie wiesz czy je zakładać czy nie. Nie wiadomo ilu ludzi przyjdzie. Być w trasie w tych okolicznościach jest trochę zaskakujące, ale jestem szczęśliwy, że znów mogę to robić. Jak w takim razie spędziłeś dwa lata, pod czas których właściwie nie grałeś koncertów? Powiedziałbym, że byłem dość produktywny, ponieważ nasza ostatnia płyta "Omens" ukazała się w 2020 roku i w zasadzie od tego momentu panowała pandemia. Napisaliśmy i nagraliśmy więc kolejną płytę Elder. Zarejestrowaliśmy ją w sierpniu, a teraz jest miksowana i masterowana. Zacząłem też nowy projekt solowy o nazwie Delving. Nie wiem, czy już o nim słyszałeś. To coś w rodzaju instrumentalnych, psychodelicznych rzeczy. Tak, słuchałem tej płyty. Wydaje się bardziej stonowana od nagrań Elder. No więc właśnie, napisałem i nagrałem album, a nawet udało mi się zagrać kilka koncertów z tym materiałem. Wraz z chłopakami z Kadavar nagraliśmy też płytę w ich studiu. Cholera, kilka miesięcy temu przygotowałem też kolejną płytę z Michaelem z Elder (Risberg, gitara i klawisze - przyp. red.) i dwoma innymi przyjaciółmi. Mam więc na koncie cztery materiały powstałe w ciągu dwóch lat. Więc nie można przyjąć, że byłem leniwy, prawda?

Foto: Elder

Chciałem wyjść z tego obronną ręką i pokazać, że mam coś do powiedzenia.To coś więcej niż stwierdzić, że obejrzałem w tym czasie mnóstwo filmów. Cieszę się, że mogę być teraz w trasie. Ale jestem też zadowolony z tego, że miałem przerwę na eksperymentowanie i zrobienie trochę innej muzyki. Widziałeś nasz harmonogram na resztę roku, przez najbliższe sześć miesięcy nie będę miał czasu na nic innego oprócz koncertów. Nie byłbym w stanie napisać w ten sposób niczego nowego. Cieszę się, że zrobiłem to z dużym wyprzedzeniem.

dnia zrobię płytę dla samego siebie. Nigdy wcześniej nie miałem na to czasu. Brak koncertów był dla mnie okazją, żeby powiedzieć: "Dobra, wreszcie mam czas, żeby nagrać płytę i zrobić coś z tymi pomysłami". Skorzystałem z okazji aby otworzyć nowe forum, z którego będę mógł korzystać w przyszłości. Będę publikował w ramach tego projektu muzykę, która nie pasuje do Elder, wszystko co zechcę. W zasadzie nie ma tu żadnego procesu demokratycznego. Nie ma żadnych konsultacji z innymi ludźmi. Mogę zrobić, na co tylko mam ochotę.

Porozmawiajmy o twoim projekcie solowym. Delving wzięło się z potrzeby eksperymentowania i zabicia nudy? Cóż, piszę i nagrywam w domu, powstaje tego bardzo dużo. Oczywiście, kiedy nie jestem w trasie. Zawsze tak robiłem. Nie każdy pomysł to ciężki, psychodeliczny rock, który pasowałby do Elder. Przez lata zbierałem inne piosenki i zawsze sobie powtarzałem, że pewnego

Jak powstał Eldovar, projekt zrealizowany wspólnie z berlińskim Kadavar? Pierwotnie pomysł był taki, że chłopaki z Kadavar napisali do nas i zaprosili do swojego studia. Świetnie się złożyło, ponieważ szukaliśmy studia na następną płytę Elder i nie chcieliśmy wyjeżdżać zbyt daleko. Chłopaki zaprosili nas, żebyśmy obejrzeli ich studio w Berlinie. Więc pojechaliśmy tam i spędziliśmy trochę czasu. W trakcie rozmowy pojawił się pomysł: "Hej, może by tak zrobić jam w weekend i zobaczyć, czy wyjdzie z tego coś ciekawego?". Tak zrobiliśmy kilka tygodni później i jammowaliśmy przez dwa albo trzy dni. Zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z całkiem interesującą chemią. Powstało coś, co nie bazuje tylko na riffach. To przeciwieństwo tego, co gramy na co dzień. Na płycie słychać dużo dźwięków w stylu Pink Floyd. Zdecydowanie. Byłem tym naprawdę zaskoczony, bo jesteśmy zespołami rockowymi ale z czasem odkrywamy w sobie lżejszą stronę muzyki. Wyszło nam coś o bardzo szerokiej muzyczne paleciej. Przekształciliśmy te jamy w prawdziwe utwory i nagraliśmy z nimi płytę. Stało się to dość spontanicznie. Skoro oba zespoły stacjonują w Berlinie to nie myśleliście, aby zagrać wspólny koncert z tym materiałem? To coś, o co często nas pytają i szczerze przyznam, fajnie byłoby coś takiego zrobić. Jednak teraz, kiedy znowu możemy koncertować, trudno będzie znaleźć na coś takiego czas. Ale nigdy nie mów nigdy.

Foto: Elder

Możesz mi powiedzieć coś o nowej płycie

ELDER

163


HMP: Blues był z założenia buntowniczą muzyką, ponieważ czarni ludzie grali go sto lat temu "na przekór" niewolnictwa, zanim czarna społeczność odnalazła kulturową akceptację w ramach "Chitlin' Circuit". Czy nazwa Twojego zespołu, Cirkus Prütz, nawiązuje do "Chitlin' Circuit", a może nawet ma z nią cokolwiek wspólnego? Jerry Prütz: Nie. A szkoda, bo byłoby super. Prütz to moje nazwisko. Nasz perkusista Per wybrał nazwę Cirkus Prütz na potrzeby tylko jednego gigu, który odbył się kiedyś w małym pubie na południu Szwecji. Ja się tym za bardzo nie przejmowałem, po prostu pasowało mi, że nazwa koncentruje się na mojej osobie i od razu daje wszystkim do zrozumienia, że to mój zespół. Tak naprawdę jest to przedsięwzięcie całej grupy, a nie tylko moje. Wszyscy zaakceptowali sytuację, więc co tam, niech już zostanie. Nazwa to tylko nazwa, nie nadajemy jej głębszego znaczenia. Foto: Elder

Elder? Tak, zeszłego lata przez dwa tygodnie byliśmy w Cloud Sill Studio w Hamburgu, które jest miejscem naprawdę światowej klasy. Mieliśmy mnóstwo materiału i zredukowaliśmy go do długości zwykłego, podwójnego album. Jak go opisać? Brzmi to jak album Elder. (śmiech). Myślę, że jest cięższy niż "Omens", ale nie mniej progresywny. To ciężki psychodeliczny rock progresywny z wpływami z innych światów... Myślę, że był taki czas, kiedy łatwiej było powiedzieć: "Gramy stoner, potem przeszliśmy na ciężkiego psychodelicznego rocka i tak dalej". Ale teraz, mamy wrażenie, że osiągnęliśmy, może nie końcowy etap naszej ewolucji, ale doszliśmy do momentu, w którym wiemy, co robimy. Nie mogę powiedzieć, że nowa płyta to jakaś wielka zmiana, że gramy inny gatunek muzyki czy coś takiego. Powiem za to, że to zajebista płyta i jestem z niej naprawdę dumny. Myślę, że czuć będzie czas, jaki nad nią spędziliśmy. Czy planujecie zagrać jakieś nowe kawałki na obecnej trasie koncertowej? Nie. Zwłaszcza, że wszyscy kręcą filmy i wrzucają je na YouTube. Ja po prostu wolę mieć wpływ i na to, kiedy ukazuje się nowy materiał. Może być trudny, gdy słyszysz go po raz pierwszy w warunkach koncertowych. Czasami trzeba posłuchać piosenki kilka razy, zanim zrozumie się jej strukturę. Kiedyś graliśmy nowe utwory przed premierą i publiczność wydawała się być zdezorientowana. Myślę, że będzie lepiej dla wszystkich, gdy album będzie już wydany i ludzie dostaną szansę, żeby się w nim zatopić. Gramy koncerty trwające 75-80 minut, a jedna piosenka to około 10-12 minut. Trzeba uważnie wybierać utwory, które publiczność usłyszy na żywo aby dać jak najlepsze show. Nie wiem, czy forma koncertowa jest dla nas najlepszym miejscem na prezentację nowego materiału. Odnoszę wrażenie, że ważnym festiwalem dla muzyki, jaką wykonuje wasz zespół przynajmniej kiedyś był Roadburn. Wydaliście zresztą album koncertowy nagrany podczas tego wydarzenia. Jak sądzisz, czy dzisiaj pojawianie się na festiwalach jest czymś istot nym dla zespołu takiego jak wasz? Roadburn był dla nas bardzo ważnym wydarzeniem. Graliśmy tam prawie dziesięć lat te-

164

ELDER

mu, w 2013 roku, i nie było wtedy jeszcze tak wielu festiwali, na których grano ciężki psychodeliczny rock. Dzisiaj Roadburn to bardziej eksperymentalny festiwal z różnymi rodzajami muzyki, ale w tamtym momencie interesował ich głównie stoner, doom i tego typu rzeczy. Granie w takich miejscach było ważne, ponieważ był to swego rodzaju rytuał przejścia. Nie każdy miał okazję by tam się pojawić. I nie chcę przez to powiedzieć, że wartość festiwali spadła, bo to tak jakbym operował językiem kapitalizmu - im większa podaż, tym mniejszy popyt. Nie chcę umniejszać wartości tego festiwalu, ale myślę, że nie jest to już miejsce, w którym moglibyśmy się rozwinąć. Mam na myśli granie na festiwalach w ogóle. Nie masz szans na porządną próbę dźwięku. Wszystko dzieje się jak w gorączce. Nie używasz własnego sprzętu a grasz tylko 45 minut, może godzinę. Najlepsze są dla nas doświadczenia klubowe. To w takich przybytkach dajemy doskonałe koncerty. Ale może mówię tak tylko dlatego, że kilka dni temu graliśmy na Desertfest w Londynie i czuliśmy się tam dziwnie, widząc po pandemii tysiące ludzi pod sceną. (śmiech) Podczas trasy wpadniecie też do Polski, zagracie u nas cztery koncerty. Czego możemy się spodziewać? To pierwsza trasa z naszym nowym perkusistą (Georg Edert - przyp. red.). Nie chcę go nazywać nowym, bo jest z nami od 2019 roku, ale nie mieliśmy okazji pojechać z nim wcześniej w trasę. Czuję, że jeszcze nigdy zespół nie był tak zgrany. Jesteśmy jak dobrze naoliwiona maszyna. Ćwiczymy jak szaleni i gramy głównie nowsze utwory. Jeżeli ktoś z was widział nas wcześniej, prawdopodobnie powie, że jesteśmy lepsi niż kiedykolwiek. Zwłaszcza, jeśli lubi nowy materiał. Ciężko na to pracowaliśmy. Doceniamy wszystkich, którzy przychodzą na nasze koncerty, bo wiemy, że czasy są dziwne. Chcemy dać im jak najlepszy występ i podziękować tym samym, że wciąż nas wspierają. Igor Waniurski

Jak uważasz, czy blues należy obecnie do mainstreamu? Joe Bonamassa i ZZ Top należą. Osobiście wolałbym, aby blues bardziej kręcił młodych ludzi, bo dobry blues istnieje po to, aby się nim dzielić. Każdy może czuć bluesa, i nie chodzi tu tylko o gatunek muzyczny, lecz o stan umysłu. Bonamassa dał bluesa klasie średniej, uczynił go popularnym i dzięki niemu znacznie częściej słychać go w radiostacjach o szerokim zasięgu. Myślę, że fajnie się stało. Ten wywiad ukaże się nie w bluesowych, a w heavy metalowych mediach. Niektórzy metalowcy poszukują w muzyce nie miłości, a znacznie mroczniejszych doświadczeń. Wasz pierwszy album nosi tytuł "White Jazz - Black Magic". A zatem, co macie wspólnego z białym jazz'em, a co z czarną magią? White Jazz to wytwórnia muzyczna, która wydawała naszych szwedzkich przyjaciół z zespołu Hellacopters. Złożyliśmy im hołd. Co do drugiego członu - Black Magic - sprowadza się on do mojej wizji stworzenia symbolu nowoorleańskiego tyglu, a więc nie tylko charakterystycznej muzyki, ale też niepowtarzalnej kuchni oraz magicznej i gotącej atmosfery. Przy okazji dopowiem, że "White Jazz..." był naszym drugim longplay'em. Pierwszy nazywał się "All For The Boogie And The Blues". Darzę nasz debiut szczególnym sentymentem, ponieważ zagrał na nim gitarzysta Hellacopters. Ingó Geirdal, gitarzysta popularnego islandzkiego zespołu hard rockowo / heavy metalowego DIMMA, profesjonalnie zajmuje się magią. Stwierdził kiedyś: "Zarówno magia, jak i muzyka, są formami sztuki wykony wanej przed publicznością. Obie wymagają określonej dyscypliny i pasji, a także silnej ekspresji artystycznej w celu skutecznego dzielenia własnych wizji z innymi ludźmi. Muzyka ma moc poruszania, uzdrawiania, inspirowania oraz łączenia ludzi. Muzyka jest magią" (HMP 81, str. 174 - przyp.red.). Czy zgadzasz się z jego słowami? Tak, w stu procentach. Rozważaliśmy nawet opcję nazwania naszej najnowszej płyty "The blues is the cure", dlatego że dokładnie o to w niej chodzi. Muzyka jest święta. Muzyka jest bliska jednocześnie niebu i piekłu, jeśli chcesz tak myśleć. (śmiech) Każdy słyszał o tym, że Robert Johnson zaprzedał duszę sza-


utwór ZZ Top "Sharped Dressed Man". Nic więcej, nic mniej. Myślę, że musimy być wobec siebie bardziej uprzejmi i uważni. To wszystko.

Opowiadamy się za pokojem, miłością i wzajemnym zrozumieniem Jeśli uważacie, że światu potrzebna jest rewolucja, ale nie chcecie związanych z nią skutków ubocznych, to szwedzki zespół Cirkus Prütz ma dla Was receptę: dołączcie do bluesowej rewolucji. W żadnym razie nie chodzi w niej o odrzucenie muzyki metalowej, lecz o uniwersalny stan umysłu, który można podsumować np. tak: "łupy dury łajdary - łupy dury łajdarami, a i tak lepiej żeby było dobrze, niż żeby było źle". Gdyby wszyscy ludzie na świecie nagle zaczęli żyć i postępować zgodnie z tą zasadą, różne powszechne problemy natychmiast zniknęłyby, a w ich miejscu pojawiłoby się ziarenko nadziei. Więcej o tego typu ideach, przy okazji premiery płyty Cirkus Prütz "Blues Revolution", opowie Wam basista i wokalista Jerry Prütz. tanowi w zamian za sławę i fortunę. W pewnym sensie, blues jest muzyką szatana. Uwielbiam mroczne oblicze bluesa. Podoba mi się, jak Glenn Danzig wykuł na kanwie stylistyki Howlin’ Wolfa, Muddy'ego Watersa i Elvisa Presley'a coś znacznie mroczniejszego i mocniejszego. Wielu ludziom nie od wczoraj podoba się, gdy zespoły łączą estetykę bluesową z estetyką hard rockową. Wasza muzyka jest świetna, ale pod względem stylistycznym nawiązujecie do dokonań Howlin' Wolfa, Chuck'a Berry'ego, Muddy'ego Waters'a, ZZ Top itd. Nawet, jeśli zgodzimy się, że do tej listy równie dobrze pasuje Queens Of The Stoneage, Lemmy, a także Ramones, to w dalszym ciągu ośmielę się zapytać - czy aby nieodzowną istotą "rewolucji" nie jest odrzucanie starych bohaterów oraz zastępowanie tradycyjnych wartości czymś bezprecedensowym? Ok., możesz tak do sprawy podchodzić, ale "rewolucja bluesowa" różni się od "zwykłej rewolucji" postulatem wzajemnego dbania ludzi o siebie, szerzenia miłości i światła na cały świat. Nie chodzi w niej o obalanie rządów, a o zasianie ziarna powszechnej nadziei w mrocznych czasach. Być może scalanie uduchowionego bluesa z bezdusznym, współczesnym popem, uchodziłoby paradoksalnie za bardziej buntownicze w 2022 roku? Czyż o świętokradztwo nie zakrawa fakt, że oto Samantha Fish swata uduchowiony blues z bezdusznym popem na swym najnowszym krążku "Faster"? Cóż za zuchwałość! Z przykrością przyznaję, że nie słyszałem jeszcze jej nowej płyty. Ale i tak Samantha jest wspaniała. No to jak to jest: Ameryka od 2008 roku ma "It Is Time For A Love Revolution" Lenny' ego Kravitza, zaś teraz Szwecja będzie mieć Cirkus Prütz nawołujące na "Blues Revolution" do rozbrojenia świata przy pomocy zdwojonej siły bluesa i miłości. Uważasz, że obecnie świat wymaga globalnej zmiany bardziej niż kiedykolwiek wcześniej? Uważam tak, biorąc pod uwagę całokształt europejskich wydarzeń. My nie jesteśmy zespołem politycznym w żadnym aspekcie, ale opowiadamy się za pokojem na świecie, dzieleniem się miłością oraz za tym, aby ludzie wzajemnie starali się rozumieć. Sednem Cirkus Prütz jest świetna zabawa. Polecamy wszystkim przywdzianie obuwia boogie i tańcowanie w rytm bluesa. Bo blues pasuje do każdego momentu w życiu, niezależnie czy ktoś czuje

się przygnębiony, czy szczęśliwy, ani też czy kogoś coś boli lub akurat się zakochał. Właśnie tak to postrzegam. Jak jeszcze moglibyśmy lepiej radzić sobie z niedoskonałością otaczającego świata? Myślę, że ludzie mogliby wykazywać się większą pokorą w życiu i bardziej doceniać to, co życie już ma im do zaoferowania. Wszyscy powinniśmy otwierać umysły i serca na nowe pomysły. Kompozytor John Cage mawiał: "Nie boję się nowych pomysłów. Boję się tych starych". Czas na zmiany. Muzyka jest niewiarygodnie potężnym narzędziem, może dotykać ludzkich serc i zmieniać nasze życie na lepsze. Na samym początku rozmowy napomknąłem o związku bluesa z niewolnictwem. Czy to prawda, że w Szwecji nigdy nie prak tykowano niewolnictwa, ale istnieje u Was w kraju legenda o Lilla Saltsjöbadsavtalet ("małym traktacie szwedzkiego rynku pracy")? Nie istnieje nic takiego jak "Lilla saltsjöbadsavtalet". "No politicians, no Nobel Prize, no influencers" - takie słowa padają w Waszym nowym utworze "Let's Join Hands". Jak więc wyobrażasz sobie zespół rockowy pozyty wnie wpływający na świat, w którym żaden muzyk nie jest tzw. "influencerem"? Ten tekst dotyczy raczej typowych influencerów z Instagrama, o sztucznych ustach i takichże uśmieszkach. Ale jeśli potrafisz wpłynąć na kogoś, by chwycił w dłoń gitarę lub pałeczki od perkusji, to jest to jak najbardziej pozytywne. Swoją drogą, jako że wykonuję czasami stand-up komiedie, niezwykle trudno byłoby mi całkiem zrezygnować z dzielenia się własnymi przemyśleniami. Aczkolwiek nie lubię, gdy zespoły pouczają swoją publiczność. No dobra, to teraz powiedz proszę, czy zajmowanie się bluesem i praktykowanie miłości jest kwestią bycia "modern day gentlemanem"? (nawiązanie do tytułu utworu Cirkus Prütz "Modern Day Gentleman" - przyp. red.) "Modern Day Gentleman" to nasza odpowiedź AD 2022 na

Tymczasem wilk wyje: "Hallelujah!". Słyszałem to w Waszym nowym numerze "Howl Like A Wolf". Gospel blues? Jeśli uważasz Howling' Wolfa za boga, to tak, gospel blues. Chcieliśmy w nim wyrazić szacunek wobec jednego z najgenialniejszych kompozytorów wszech czasów. Jedenastka karta Tarota "Moc" przedstawia kobietę trzymającą rękoma otwartą szczękę lwa. Zwierzę to pozornie jest mordercą innych gatunków zwierząt lub maskotką w cyrku. Czy ta symbolika pasuje do Waszego przekazu? Tak jak maluje się obrazy, tak też można używać różnych kolorów i symboli w poszczególnych utworach. Do kawałka "Death Knock Blues" ta karta Tarota pasuje. W pozostałych utworach zależy nam jednak na oddaniu zgoła innych odczuć. "Death Knock Blues" traktuje o ludziach, a w szczególności o policjancie tudzież księdzu, którego zadanie polega na przekazaniu wiadomości o czyjejś śmierci. O czym będziecie grać, gdy wizja "Blues Revolution" się ziści? Czy na świecie byłoby jeszcze w ogóle miejsce na bluesa, gdyby nareszcie świat stał się perfekcyjny? Wówczas zabralibyśmy się za granie black metalu (śmiech). Żartuję. Zawsze możesz grać bluesa, tak w dobrych, jak i w złych czasach. Co powiedziałbyś na zagranie koncertu w Polsce? Bardzo chcielibyśmy koncertować w Polsce. Od przyjaciół z In Flames i Arch Enemy słyszeliśmy, że naprawdę warto. Serdecznie zapraszamy. Bądźcie z siebie dumni i dołączcie do rewolucji. Sam O'Black

Foto: Cirkus Prütz

CIRKUS PRÜTZ

165


Riot City, Seven Sisters, Hellhaim, Axe Crazy 13 maja 2022 Klub Liverpool, Wrocław Organizator: Helicon Metal Promotions

Prawie nie wierzę, że pisze tę relację. Zapisałam plik pod tym tytułem i przed oczami przewinął mi się cały kalejdoskop przesuwanych koncertów w 2020 i 2021 roku. Riot City jest dla mnie wręcz symbolem początku i końca pandemii. Pamiętam, że kiedy Kanadyjczycy ogłosili wspólną trasę Riot City i Traveler pomyślałam, że piękniej być nie może. Jeśli to nie będzie koncert roku, to nic nim nie będzie. Cała szalona historia z Kanadyjczykami docierającymi do naszych granic, ale z obawy przed kwarantanną jej nieprzekraczający i oszołomienie odwoływaniem festiwali w Europie rozpoczęła lawinę odcinania nas od muzyki na żywo. I to jeszcze Riot City! Już witaliśmy się z gąską. Najlepszą gąską, jaką można było sobie wyobrazić, Niczego mi tak nie brakowało podczas tych lockdownów, jak tego właśnie koncertu. Zdalna praca, maseczki, limity. Wszyscy narzekali, a ja wciąż myślałam sobie, że nic mnie tak nie uwiera, jak brak Riot City. W maseczce mogłabym nawet spać. W międzyczasie ze składu wypadł Traveler (jak ktoś słusznie napisał, jakim cudem Traveler nie może podróżować?). W tym samym międzyczasie poznałam Seven Sisters. Nie znałam tego zespołu, aż do czasu wydania przez nich "Shadow of Fallen Star p.1" i zaraz potem ów Seven Sisters dołączył do Riot City. Wymiana nie zrekompensowała mi obecności Travelera, bo styl Brytyjczyków podchodzi mi w dużo mniejszym stopniu. Jednak w obliczu ciągłego odwoływania i zawiśnięcia trasy na włosku, przywitałabym z otwartymi ramionami Riot City nawet z Nocnym Kochankiem. Nie w tym samym, ale w odrobinę wcześniejszym "międzyczasie" doszło do jeszcze jednej zmiany. Ledwie zakochałam się w

166

pianiu gitarzysty Calego Savy, a zespół postanowił przyjąć sobie nowego gościa, bo tamten grając i piejąc się nie wyrabia. Podobno ma piać tam samo dobrze. Obawiałam się, że jeden z elementów magii Kanadyjczyków właśnie prysł. Ale co tam, ważne, że zespół przyjedzie, Riot City mogłabym oglądać nawet bez wokalisty (w maseczce i z Nocnym Kochankiem). Na szczęście okazało się, że ten uznany przeze mnie za lekkomyślny - krok, okazał się najlepszym, jaki zespół mógł zrobić. Trzeba było zaufać zespołowi. Jak grają tak doskonale, to na pewno wiedzą, co robią. Przed Kanadyjczykami na polskiej części trasy wystąpił Hellhaim oraz Axe Crazy i Ironbound (odpowiednio: we Wrocławiu i w Warszawie). Na Axe Crazy nie zdążyłam. Hellhaim wypadł mocno i energetycznie, a anturaż sceniczny w postaci stosu czaszek w roli statywu do mikrofonu i błyskającej czerwonymi ślepiami czaszki zamocowanej na gryfie tylko dodawał klimatu na scenie. Seven Sisters, Brytyjczycy, których jest czterech i żaden nie jest kobietą już samym wyjściem na scenę narobili zamieszania. Bo o czym dyskutują prawdziwi metalowcy widząc Seven Sisters? "Czy ta wzorzysta koszula wokalisty to nawiązanie do lat 70., czy może raczej do początków lat 90., kiedy heavymetalowe zespoły na trzy lata zrzuciły jeans and leather na rzecz luźnych, czasem barwnych koszul" (odsyłam do zdjęć Helloween, Savatage czy nawet Megadeth z tego okresu)? "No ale wąs wskazuje raczej na lata 70. Gorzej, ze stylistyką, bo dużo w niej europejskiego metalu połowy lat 90. Ale lata 70 też są.". Na pewno outfit sprzyja dyskusji o muzyce Seven Sisters i być może o to chodziło. Nie da się ukryć, że swoją miękkością muzycznie rzeczywiście nawiązują i do klasycznego rocka i do grania z połowy lat 90. Zwłaszcza linie wokalne i akcentowanie niektórych sylab są niemal z Finlandii rodem, a partie prowadzone przez sam bas i perkusję dodatkowo przywołują skojarzenia choćby ze Stratovarius (który swoją drogą też nosił barwne koszule). Druga rzecz, której nie da się ukryć, to fakt, że na żywo Seven Sisters świetnie brzmiał. Ponieważ dobrze brzmiał też Hellhaim, można powiązać ten fakt z talentem akustyka z Liverpoola. Jednak doświadczenie mi podpowiada, że jeśli zespół na żywo brzmi tak samo dobrze, jak na płycie, albo wręcz lepiej - to jest to zespół, który po prostu umie grać. Oczywiście to też kwestia gustu. Ponieważ mi ta lekkość Seven Sisters nie do końca leży, a na koncercie zabrzmieli mocniej, to siłą rzeczy, ich koncert odebrałam jako bardzo fajny. Zwróciłam uwagę, że wokalisto-gitarzysta, Kyle McNeill podczas występu popijał wodę. Po koncercie stojąc na Riot City (uwielbiam to u muzyków małych kapel, jak dorosną to przestaną chodzić na koncerty młodszych zespołów) też popijał wodę. Nie wiem, jaka była tego motywacja (prozdrowotna, kacowa, zmęczeniowa, pragnieniowa czy ot tak po prostu), ale w efekcie nie dało się ocenić koncertu Seven Siststers, jako zakrapianego alkoholem. W przeciwieństwie do Riot City. Jakiż trzeba mieć talent, żeby wyjść

LIVE FROM THE CRIME SCENE

na scenę lekko wstawionym i zagrać tak dobry koncert! Nie mówię, że nie było bezbłędnie, bo cover Judas Priest wyszedł niechlujnie, a "In the Dark" im się trochę rozjechał, ale na tle całego koncertu wszystko można wybaczyć. Zwłaszcza, że wokalista pojący siebie i kompanów piwem był tak nakręcony, że proceder ten tylko dodawał "rock'n'rolla" do odbioru koncertu. Wokalista! Ten podejrzany krok dorzucenia nowego gościa do przecież "tak dobrego składu" okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że facet rzeczywiście pieje równie wspaniale jak Cale Savy, to jeszcze miotając się na scenie, skacząc, machając głową i robiąc te swoje wiatraki ręką, po prostu zasypuje zespół i publikę masą witalności. Takiej energii pewnie nie dałoby się osiągnąć przy poprzednim, bardziej statycznym składzie. Niepiejące partie też śpiewa, jak trzeba. Jeśli Cale nie wyrabiał czy tracił głos w trakcie koncertu, to decyzja przyjęcia Jordana Jacobsa była na wagę złota. Gościu podnosi też na wyższy poziom stronę wizualną zespołu. Nie dość, że wszędzie go na scenie pełno, to ze swoją wysportowaną sylwetką po prostu równoważy wizerunek pozostałych muzyków. Trochę gorzej z drugim filarem magii i charakterystyczności Riot City, czyli z solówkami. Te cudownie rozkręcające się sola na debiutanckiej płycie, płynące powoli do coraz szybszej kaskady dźwięków to coś, co absolutnie skradło moje serce. Na scenie też. Ale niestety ginęło w miksie. Zakładałam stopery, zdejmowałam, zatykałam uszy, odtykałam, zatykałam kanaliki w stoperach. Te sola były i były wspaniale zagrane. Tylko musiałam znaleźć metodę, żeby skutecznie je usłyszeć i w pełni się nimi cieszyć. Talent Riot City nie chodzi jednak parami, bo do wokali i solówek trzeba dorzucić jeszcze ich obłędny talent do pisania dobrych kawałków. Pomijam już płytę, na której każdy numer to petarda. Jednak coś takiego na koncertach zdarza się rzadko. Niektórym z Was pewnie nigdy się nie zdarzyło. Zespół zagrał dwa nowe numery. Jeden już znaliśmy, bo Kanadyjczycy wrzucili go na YouTube. Drugi zaś był dla wszystkich nowością. Ledwie jednak ze sceny popłyną pierwszy refren, przy drugim wszyscy już śpiewali "Tyrants!". Nowy numer i już hicior? Nie wiem czy to nie jakaś szamańska zasługa Riot City. Oni wykreowali taką atmosferę, że ludzie śpiewali, krzyczeli, skandowali, jak na jakiejś bardzo znanej kapeli. Ja przez cały czas miałam uśmiech od ucha do ucha, bo albo widziałam wulkan energii na scenie, albo pod sceną. Ludzie znali te kawałki! Ludzie znają Riot City! Heavy metal ma przyszłość! Jak tu nie wyjść z Liverpoola z zastrzykiem energii na długi czas? Ten koncert był dla mnie jak spełnienie marzenia. Ogromnie cieszę się, że wciąż powstają zespoły, które wskakują do kategorii ulubionych. Dzięki nim, wciąż koncerty, na które chcę czekać. Taką radość pewnie mieli fani, oglądając choćby Helloween w rozkwicie w latach 80. Chodźcie na koncerty młodych kapel, taka energia jest jedyna w swoim rodzaju. Zwłaszcza tych najlepszych, a Riot City bez wątpienia do nich należy. Strati


Mystic Festival 2022 1 - 4 czerwca 2022, Gdańsk, Stocznia Organizator: Mystic Coalition

W końcu się udało! Po latach pandemicznych perturbacji i związanych z tym odwołań kolejnych edycji wydarzenia oraz zmianach planowanego miejsca akcji, Mystic Festival 2022 przeszedł do historii. Jeżeli ton ten jest nieco patetyczny, to tylko dlatego, że te kilka czerwcowych dni spędzonych w Gdańsku zostawiło mnie z przekonaniem, że oto na rodzimą scenę, nie biorąc jeńców wrócił festiwal, który efektem skali może stać się największym metalowym wydarzeniem roku. Biorąc odpowiedzialność za te słowa, nie chcę ujmować niczego innym polskim festiwalom gatunkowym. Wiele z nich działa od lat i świetnie zbudowało swoją rozpoznawalność, że wspomnę chociażby odbywający się w podobnym terminie Black Silesia Open Air, za miejsce akcji biorący gród w Byczynie. Mystic Festival to jednak nieco inny, bardziej masowy (bez pejoratywizacji tego słowa) odbiorca. Dzięki temu możemy na jednej imprezie zobaczyć Mercyful Fate, Judas Priest, Saxon i Vadera, ale też Mgłę, Czerń, Brutus czy Fleshworld. Słowem, przemyślana została tu oferta niemal dla każdego, nawet jeżeli odbywać się to może kosztem wyrazistości profilu i charakteru wydarzenia. Jakie wrażenia pozostawiły te cztery dni (licząc rozgrzewkowy, między innymi z przekrojowym repertuarowo koncertem Toma Gabriela Warriora) w Gdańsku? Od razu napiszę, że ze wszech miar udane. Przede wszystkim propsy dla organizatorów za decyzję o umiejscowieniu wydarzenia na terenie Stoczni w Gdańsku. Postindustrialny klimat, z majestatycznymi żurawiami widocznymi na linii horyzontu robił przyjemne wrażenie. Sceny nie były oddalone od siebie zbyt daleko, co jest bolączką większych imprez pokroju Hellfest Open Air. Zaplecze gastronomiczne i sanitarne bardzo w porządku. Podobnie z wystawcami sprzedającymi koszulki, płyty i inne gadżety. Ponarzekać można by trochę na ceny, zwłaszcza oficjalnych koszulek zespołów, które występowały w charakterze headlinerów praktycznie nie dało się kupić niczego w cenie poniżej 150 złotych. Scen było pięć, z czego trzy pod niebiosami (główna, Park Stage, Desert Stage) a

dwie, wewnątrz klubów B90 i Drizzly Grizzly. Najbardziej podobała mi się chyba Park Stage, faktycznie z jednej strony otoczona drzewami i trawą. Tam najlepiej chłonęło mi się festiwalowe koncerty. To na niej widziałem też kilka z najlepszych sztuk festiwalu, z których przede wszystkim muszę wskazać na szalonych Norwegów z Kvelertak. To ich drugi koncert jaki widziałem, odkąd wokalistą został Ivar Nikolaisen, któremu należą się ukłony za dziką energię, z jaką zdobywał scenę. Ktoś rzucał porównania do młodego Axla z Guns N' Roses, ale gdzie tam, Axl mógłby się uczyć tego jak odnajdywać się na scenie. Podobnie słowa uznania muszę skierować wobec Baroness, którzy okrzepli już w swojej nieco bardziej hard rockowej niż stonerowej formule muzycznej. Po raz kolejny przekonałem się ile dobrego, swoją charyzmą i grą do zespołu wnosi gitarzystka Gina Gleason. Kilka słów uznania przekazuję klasykom heavy metalu. Judas Priest występując na scenie głównej dali jeden z najlepszych koncertów, na jakich ich widziałem. Cieszy to, że Richie Faulkner wrócił do siebie po ciężkiej chorobie. Rob Halford śpiewa lepiej niż, przed kilku laty, w dodatku uwalniał z siebie kawał dobrej energii. Grupa obchodzi obecnie oficjalne pięćdziesięciolecie kariery (choć istnieje dłużej) i postawiła na przekrojowy set, z kilkoma niespodziankami pokroju "One Shot at Glory" czy "A Touch of Evil". Podobnie Saxon, dołożyli taką mocą, iż trudno uwierzyć, że Biff Byford w zeszłym roku skończył siedemdziesiąt lat (a większość pozostałych członków zespołu dogania go wiekiem). Wydawać by się mogło, że dla wielu największą gwiazdą festiwalu będzie powracający po ponad dwudziestu latach nieobecności na scenie Mercyful Fate. Duńczycy dali niezły koncert, na pewno porywający wizualnie, podczas którego pokusili się o zaprezentowanie jednego nowego kawałka "The Jackal of Salzburg". Pozostałą część koncertu wypełnił materiał z dwóch pierwszy płyt długogrających oraz debiutanckiej epki. Zobaczyć legendę w dobrej formie było przeżyciem, a jednak miałem wrażenie, że w tym wszystkim brakuje jakiejś kropki nad "i", tego pierwiastka rewelacji, który czułem oglądając Priest. Zastanawiam się również, czy nie jest to aby powrót spóźniony. Ludzi było zdecydowanie mniej niż w dniu, kiedy występował Judas Priest. W line-upach innych europejskich festiwali metalowych Mercyful Fate nie zawsze też widnieje jako headliner. Niemniej jednak bardzo cieszę się, że udało mi się ich zobaczyć i ciekaw jestem tego, jak zabrzmi przygotowywana płyta zespołu. Wracając jeszcze do Park Stage, długo czekałem na Tribulation i ich pierwszy koncert, jakiego miałem doświadczyć po odejściu z grupy Jonathana Hulténa. Mimo, że ów był najbarwniejszym ptakiem podczas występów zespołu, cieszę się donieść, że Szwedzi dowieźli i dali konkretnie żywiołową sztukę. Nie warto ich skreślać pomimo zawirowań składu. Mocnym punktem był również koncert Toma Gabriela Warriora z repertuarem Hellhammer, Celtic Frost i Triptykon. Tom to jeden z niewielu przypadków człowieka, w którym użycie słowa "legenda" jest w pełni uzasadnione. Piękny koncert, dla mnie zwłaszcza w drugiej części, po niewielkiej zmianie składu i repertuaru na kawałki Celtic Frost (głównie). Publiczność dnia rozgrzewkowego zgotowała mu królewskie przyjęcie.

Po stronie rozczarowań mogę zapisać właściwie tylko to, że z racji obowiązków zawodowych nie udało zobaczyć mi się wszystkiego, co planowałem. Żałuję zwłaszcza Gggolddd, których widziałem raptem przez dziesięć minut (ale to wystarczyło, by być zaintrygowanym obecnym wcieleniem zespołu) oraz Maggot Heart. Mimo, że Mystic wydaje się być póki co festiwalem w ludzkiej skali - ani za dużym, ani za małym, część interesujących mnie występów na siebie nachodziła. Daleki jestem jednak od narzekań, wierzę, że nie da się tego załatwić inaczej niż poprzez wybór. Mam nadzieję, że doczekamy kolejnych edycji festiwalu i będą się one odbywać w tym samym miejscu. Po cichu życzyłbym sobie zachowania relatywnie intymnej atmosfery, jaką ta edycja festiwalu emanowała (czego nie można powiedzieć o bogatszych w lineup ale i przeludnionych imprezach takich jak Hellfest Open Air, Graspop Open Air czy Wacken). Mamy dopiero czerwiec, a już nie mogę doczekać się pierwszych ogłoszeń występujących na Mystic Festival 2023. Igor Waniurski

Black Silesia Open Air V 10.06. - 11.06.2022 Gród Rycerski w Byczynie, Organizator: Black Silesia Productions

Never Fucking Relax To hasło przyświeca festiwalowi organizowanemu przez Black Silesia Productions. Nie rozumiałem dlaczego, ale jak wszedłem na teren grodu rycerskiego w Biskupicach (obok Byczyny), to od razu przyszło olśnienie! Nigdzie, oprócz ławek po bokach wewnątrz budowli (gdzie były koncerty), nie można było usiąść. W sensie, żeby zamulać z napojami i żarciem, bo jak ktoś chciał to miejsce znalazł. W dwa dni - piątek i sobota - miał liczyć się tylko metal i młyn pod sceną. Niestety, Black Silesia Open Air V był moim pierwszym i być może ostatnim, choć frekwencja podobno była zadowalająca w tym roku, co może dawać nadzieję na kontynuację festiwalu w przyszłości. Straszny ogarnąłby mnie smutek, jak i wielu maniaków, gdyby się skończyło. Muszę przyznać, że od razu mi się spodobało. Wszystko naprawdę super - począwszy od cholernie klimatycznej miejscówki, przez smaczne żarcie (Krulleski burger) i duży wybór płyt czy innych suwenirów po łamiący kości zestaw kapel jakie miały zagrać. Dzień 1 / 10.06.2022 Przyjechaliśmy z kolegami około

LIVE FROM THE CRIME SCENE

167


godziny 15:30 celując na występ pochodzącego z Bośni i Hercegowiny zespołu Bombarder. Szczerze - był to mój pierwszy kontakt z twórczością tej legendarnej bałkańskiej kapeli. Wyszli w pełnym słońcu i rozpętali prawdziwe szaleństwo. Od pierwszych sekund występu pod sceną kotłowało się na całego. Nikt nie narzekał na temperaturę, a ze sceny wylatywały kolejne strzały. Totalny speed/thrash, który świetnie nastroił na cały dzień, ale i okazał się dla mnie jedną z ciekawszych propozycji. A to był dopiero początek! Panowie nie oszczędzali się, a gitarzysta dwa razy zdecydował się wylecieć z gitarą w środek publiczności, co tylko potwierdzało jak mocno udzielała się muzykom atmosfera miejsca i reakcja ludzi. Wokalista dziękował za przyjęcie i podkreślał, że jechali kupę kilometrów by móc zagrać dla takich maniaków! Zresztą był to ich pierwszy koncert poza Bałkanami od ponad 30 lat!!! Chwilę po nich na deski sceny wszedł Doombringer z Kielc. Nie oglądałem tego koncertu za długo, ale na tyle, na ile przebywałem wewnątrz grodu, była to muzyka łącząca death z black. Dość natchniona, sprawnie grana, ale postanowiłem trochę pokręcić się po terenie i zebrać siły, tym bardziej, że kolejnym punktem programu był amerykański Omen. No zaczęło się podnosić ciśnienie. Dzień pierwszy wszedł w decydującą fazę. Słońce jeszcze wysoko, pod sceną gęsto, a występ zalicza legenda US power metalu. Co z tego, że ze starego składu został tylko gitarzysta Kenny Powell? Grupa naprawdę wygląda nieźle, a brzmi jeszcze lepiej. Wokalista Nikos Migus, basista Roger Sisson oraz pałker Reece Stanley pokazali publiczności, że potrafią zagrać naprawdę energetyczne show. Wyciągali zresztą same asy - set lista składała się w sumie z pomieszanych kawałków z pierwszych trzech albumów ("Battle Cry", "Warning Of Danger", "The Curse"). W sumie czego chcieć więcej? Cały koncert byłem pod sceną, gdzie umęczyłem się za trzech. Warto było jednak wylać siódme poty, bo zespół czuł fluidy w powietrzu i słychać było, że dosłownie niesie ich to do przodu. Chóralne śpiewy, machania głowami i zaciśnięte pięści w powietrzu - tak było przez cały czas. W nagrodę Omen serwował pociski w postaci m.in. "The Axeman", "The Curse", "Warning Of Danger", "Red Horizon" zadedykowane Polsce czy "Don't Fear The Night" z ciepłym wspomnieniem nieżyjącego już oryginalnego wokalisty J.D. Kimballa. Na koniec Powell zafundował niezłe solo, a definitywnie zamknęli czas siedemnastu kompozycji "Battle Cry" i "Be My Wench". Po tak kapitalnym koncercie harmonogram festiwalu nie zakładał odpoczynku. Zresztą, ekhm, Never Fucking Relax! Na scenę już pakował się niemiecki Desaster. Młyn pod sceną rozkręcony na najwyższe obroty. Plugawa atmosfera udzielała się wszystkim. Liczna publiczność nie dawała za wygraną i grupa również nie pozostawała dłużna. Bardzo dosadne granie, osadzone w black/thrash metalu o tematyce głównie satanistyczno-wojenno-nienawistnej. Muzycy szli jak burza. Riffy prute były bez litości, jak i szaleńcze tempa sekcji rytmicznej. Nie był może to dla mnie koncert, na który czekałem z wypiekami na twarzy, ale muszę przyznać, że słuchało mi się tego z przyjemnością. Każdy kolejny występ był jak cios. Po wystawionym barku, wybitych zębach, przyszła pora na limo pod okiem. Swój "show"

168

rozpoczynał (lekka obsuwa) grubo po 21:00 Death Worship. Kanadyjski projekt faceta o dźwięcznym pseudonimie artystycznym Deathlord Of Abomination And War Apocalypse, który swego czasu grał nawet chwilę w ultra kulcie Blasphemy. Duszny klimat występu przepełniony był nihilizmem i śmiercią. Ściana dźwięku ucinała głowy ale mimo to ludzie pod sceną reagowali entuzjastycznie. Otwarcie mówię - nie moja bajka, choć brzmieli przekonująco. Ja byłem jednak myślami już gdzie indziej. Ten festiwal przejdzie do legendy chociażby tym, że pierwszy raz w Polsce i to od razu na dwa koncerty zjawił się kanadyjski Exciter!!! W piątek mieli zagrać przekrojowy set, za to w sobotę pierwszy raz w historii swój debiut w całości! Kiedy perkusista/wokalista Dan Beehler, basista Allan Johnson oraz gitarzysta Daniel Dekay wchodzili na scenę było już mocno ciemno. W powietrzu czuć było narastające podniecenie, które eksplodowało z pierwszym uderzeniem. Od razu pierwszy strzał w pysk - "Violence And Force". Pod sceną amok. Szaleństwo, prędkość, precyzja. Wielka radość z grania, energia i totalny luz. Beehler, mający 60 lat, tłukł w gary jakby podłączony pod agregat. Do tego jeszcze śpiewał zupełnie jak na płytach! A jak skubany pozował do zdjęcia pod gastronomią wyglądał na spokojnego, starszego pana… Lecieli bez litości. Tempo cały czas wysokie, bez jakichś przerw, zbędnych ruchów. Z mocą rakiety szły "Stand Up And Fight", "Die In The Night" czy "Heavy Metal Maniac". Lekkie zwolnienie przyszło z "Iron Dogs", chociaż ten numer śmiercionośnie buja potężnym riffem, ale tak na serio wyhamowali "Black Witch". Pięknie zabrzmiał ten kapitalny kawałek - rozwijający się, z wywalającą z kapci końcówką. Młody gitarzysta wniósł do Exciter wiele energii, entuzjazmu i umiejętności. Widać było, że granie sprawia mu wiele frajdy ale też był w jakiś sposób dumny, że może dzielić scenę ze swoimi… idolami. Speed metal na najwyższym poziomie. Absolutna dewastacja. Na zbytnie wzruszenie nie było czasu, bo bardzo treściwy koncert zamykały "Pounding Metal", "Beyond The Gates Of Doom" oraz przyjęty dziko "Long Live The Loud" podczas którego młyn wszedł na najwyższe możliwe obroty. Jeszcze tylko gratulacje dla maniaków, podziękowania i życzenia dobrej zabawy. "Jarajcie zioło i bawcie się w każdy możliwy sposób" - tak rzucił Dekay zapraszając na sobotę i poleciał "Iron Fist" z repertuaru… No, nie żartujcie, że mam napisać? Kompletnie wyczerpany, słaniający się na nogach poszedłem na chwilę (jednak!) usiąść. Muzycznie piątek powoli się kończył. Księżyc majestatycznie wisiał na czarnym niebie a scenę ozdobiły trzy statywy ubrane w rogi. Morderczy finał w postaci Destroyer 666 stawał się faktem. Przylecieli by dać srogą lekcję black/thrash metalu. Tych, którym wydawało się, że mają jeszcze siłę szybko weryfikował zabójczy set. Młyn pod sceną nie hamował - wręcz przeciwnie - wciąż działał na wysokich obrotach. Liczna publiczność dziko reagowała na kolejne kawałki. Mimo późnej pory głód ekstremalnego metalu pozostawał niezaspokojony. Ten zespół był idealnym wyborem na zamknięcie dnia - tak intensywne granie położyło grzecznie spać wszystkich niedobitych. Muszę przyznać, że lekko zmęczenie dawało znać, więc nie skupiłem się AŻ tak, jednak ciosy Destroyer 666 dosięgły i mnie…

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Dzień 2 / 11.06.22

W związku z tym, że sobota zapowiadała się równie mocarnie, postanowiliśmy opuścić dwa pierwsze składy (Goatsmegma i Morgal) i dotrzeć bezpośrednio na Rage-hammer. Krakowscy black/thrashowcy weszli do rozpiski w ostatniej chwili za chorych na Covid Niemców z Nocturnal Witch i dali naprawdę dobry koncert. Mimo tego, że około godziny 15:30 słońce nie zamierzało odpuszczać, pod sceną było trochę ludzi. Po wyczerpującym piątku (oj tak, oj tak) większość chowała się w cieniu albo jeszcze w ogóle nie miała zamiaru wstać. Set grupy był wyrazisty, oparty o dwa albumy "The Hammer Doctrine" oraz "Into Certain Death". Na scenie żywioł i oddanie sprawie. To się chwali, że bez kalkulacji chłopaki wyszli by sprać dupska. Muzyka składu była dobrym początkiem dnia i przygotowała grunt pod następną hordę. Wielu nazwa Deathhammer elektryzowała. Norweska grupa przyleciała do Polski przywieźć zniszczenie, dewastację oraz bluźnierstwo. Szczerze to nie kojarzyłem twórczości Sergeanta Salstena oraz Sadomancera (w Biskupicach z dodatkowymi muzykami). Występ jednak nie dawał powodów, by opuszczać dziedziniec grodu. Było jeszcze trochę wcześnie, ale nikt nie brał serio pod uwagę, żeby się oszczędzać. Ludzi wyraźnie przybyło i młyn zaczął pracować na obrotach, do jakich przyzwyczaił dzień wcześniej. Sama muzyka z chłodnej Norwegii to dość mroczny thrash/ speed metal, podany jednak w bardzo interesujący sposób. Zapamiętam ten występ na pewno. Sobota dla mnie, choć pewnie i dla wielu, osiągnęła około 19:00 punkt krytyczny. Na scenie instalował się właśnie Ross The Boss! Amerykański gitarzysta, znany z tego, że w latach 1980-1989 współtworzył legendarny ManOwaR! A teraz w Byczynie miał zagrać set składający się głównie z utworów tejże grupy! Serce zaczęło bić mocniej, pod sceną tłoczno i w końcu wychodzą. Ross Friedman (tak naprawdę nazywa się lider), Mike Le Pond na basie, Steve Bolognese na bębnach i wokalista Marc Lopes. Atmosfera podniosła. Brzmienie potężne. W końcu to epicki heavy metal! Poszli od razu z wysoka - "Blood Of The Kings", "The Oath" oraz "Sign Of The Hammer". Tempo koncertu dobre, humory muzyków także. Zresztą byli trochę zaskoczeni niesamowitym przyjęciem i odbiorem występu. No ale w końcu to Ross The Boss, podpora ManOwaR i bardzo charakterystyczny gitarzysta, mający swój styl i nie bojący się mierzyć z tymi kompozycjami. Majestatyczny "Dark Avenger", mocny "Wheels Of Fire", szaleńczy "Blood Of My Enemies" czy "Black Wind, Fire And Steel" pokazywały, że wystarczyło zamknąć oczy, by przenieść się w przeszłość. Dla mnie w sumie ten koncert był lepszy niż współczesne wcielenie ManOwaR - przynajmniej nie było kiczowatych filmów albo listów do Odyna czytanych na cztery głosy. Liczyła się tylko ponadczasowa muzyka, a takie "Battle Hymn", "Kill With Power", "Fighting The World" i "Hail And Kill" dopełniły zniszczenia i wyrzuciły z butów. Publika śpiewała wszystkie numery i z wielkim oddaniem składała hołd muzykom. Energia zebranych maniaków przeszła na zespół, dzięki czemu słychać było, że granie tego wieczoru sprawia im wiele radości. Nawet po koncercie Ross nie tracił animuszu pozując do zdjęć, rozdając kostki i podpisując cierpliwie płyty, kurtki, a nawet… ramiona! Muszę stwierdzić, że lekkie


obawy co do kształtu tego występu uleciały krótko po rozpoczęciu. Naprawdę mogę śmiało powiedzieć, że był to jeden z lepszych występów z tych najlepszych podczas tej edycji festiwalu! Scena w paręnaście minut została zwolniona dla Exciter! Kanadyjska speed metalowa bestia miała zagrać specjalny set - album "Heavy Metal Maniac" w całości. Zresztą, kurczę, dwa dni po sobie oglądać Exciter? Totalny odlot! Mówiłem sobie, że wczoraj był ogień, więc dziś "skupię się" na oglądaniu, podpatrywaniu muzyków z dalszej perspektywy… Kogo ja chciałem oszukać? Jeszcze dobrze nie zamilkło intro "The Holocaust" a już byłem pod sceną i machałem głową i rękami jak oszalały. Nie tylko ja, choć wydawało mi się, że ludzi jakby mniej niż w piątek, ale nie ma co tego roztrząsać - poza tym nie patrzyłem za siebie tylko na scenę gdzie Daniel Dekay, Allan Johnson i Dan Beehler z wielką radością odgrywali swoje partie. Drugie show i ci goście mieli chyba jeszcze więcej energii! Bez wytchnienia, ale z krótkimi komentarzami Dana, przelecieli jak pocisk przez swój debiut. Kilka utworów się powtórzyło, choć nikt nie narzekał. To był miód na uszy słuchać znów "Stand Up And Fight", "Heavy Metal Maniac", "Iron Dogs" czy "Black Witch". W zestawie były jednak dawno nie grane "Under Attack", "Mistress Of Evil" i "Cry Of The Banshee". Chyba nie muszę dodawać, że każdy zagrany z mocą torpedy i prędkością rozpędzonej, potężnej ciężarówki? Na zakończenie dali jeszcze parę klasyków, w tym "Living Evil" i wyczekiwany "I Am The Beast"… Takich koncertów się nie zapomina. Byłem zmęczony, rozerwany na kawałki i piekielnie szczęśliwy. Dziękuję Black

Silesia Productions, że mogłem oglądać ten zespół i wzruszyć się do całkowitego amoku! Kiedy kurz opadł techniczni właśnie kończyli instalować fińską ciężką artylerię. Wracaliśmy z pysznymi cheeseburgerami akurat przy pierwszych dźwiękach Impaled Nazarene. Nie było lekko. Miałem przyjemność oglądać i słuchać pierwszy raz i… szczerze zaskoczyli mnie bardzo. Na początku z wielką rezerwą podchodziłem do tych piekielnie szybkich i mocnych tematów, ale czym dalej w las, tym smaczniejsze były grzyby. Granie w punkt, "poukładane", z niesamowitym motorheadowym feelingiem. Na publiczność spadały ciosy zadane bezbłędnie, bez napinania muskułów, ale z charyzmą i precyzją. Bach, bach, bach - młyn rozgrzany do granic przyjmował kolejne "przeboje" z repertuaru finów. Młócili ostro, aż dwa razy wyłączyło się główne nagłośnienie. Chyba Bozia pogroziła palcem, albo ktoś przemycił kropidło. Długo jednak to nie trwało i bez podobnych incydentów Impaled Nazarene dokończyli totalnie intensywną sztukę. Po tak wypruwającej flaki muzyce poleciało z taśmy outro w postaci… piosenki z czołówki "Love Boat"! Haha, trzeba oddać, że ci goście to prawdziwe świry! Noc okryła już gród czarnym płaszczem, a rolę zamknięcia festiwalu dostał Deus Mortem. Black metalowa horda z najciemniejszych zakątków Wrocławia, prowadzona przez Necrosodoma, grającego wcześniej w Azarath czy Throneum a obecnie mającego związek z Anima Damnata. Długie intro i w końcu są, wyczekiwani przez spragnioną publikę. Organy wprowadziły w klimat występu, scenę spowiły dymy i poszły w ruch instrumenty. Bluźnierczy black, nasycony satanizmem i

okultyzmem, wprowadził w trans tych, którzy zostali. Mocno, szybko i na temat. Bez gadania. Kolejne kompozycje uderzały w nakręconych maniaków, a młyn mimo dużych ciemności dawał radę. Grali dość krótko, lecz strasznie intensywnie. To nie jest moja muzyka, jednak kłopotu, by zostać do końca nie miałem. "Dzięki! Do zobaczenia w piekle, kurwa! jakby splunął Necrosodom i zapaliły się światła urywając ten śmierdzący stęchlizną rytuał… Long Live The Loud!!! W niedzielę autentycznie brakowało mi festiwalu. Mimo, że w każdy dzień dojeżdżaliśmy we trójkę i wracaliśmy do swoich domowych łóżek, to w żaden sposób nie umniejszyło to klimatu, bo ten podczas Black Silesia Open Air był nie do podrobienia. Bardzo jestem szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w tym przedsięwzięciu. Naprawdę konkretne koncerty, świetne nagłośnienie i towarzystwo. Rozmowy z poznanymi ludźmi (z zakątków Europy czy… świata!) , znajomymi czy, w końcu, muzykami będącymi na wyciągnięcie ręki - tego nie zapomnę! Mam nadzieję więc, że w przyszłym roku festiwal znów będzie mógł się odbyć i nieść metal do wszystkich uszu, naturalnie głośno i plugawie do granic możliwości!!! Adam Widełka


Zelazna Klasyka

Sodom - Persecution Mania 1987 SPV/Steamhammer

Kiedy myślimy o niemieckim thrash metalu to błyskawicznie przychodzą na myśl trzy nazwy - Kreator, Destruction i Sodom. Można oczywiście wymienić też Assassin, Protector albo Exumer, ale to jednak słynna trójka napędza od lat zainteresowanie w bardziej "medialnym" tonie. Szanuję wszystkie ekipy, choć najbliżej jest mi do Sodom. Może przez to, że pochodzący z Gelsenkirchen zespół jawił mi się zawsze jako taki "thrashowy Motorhead"? W sumie żadnej słabej płyty Sodom nie nagrał. Ba, nawet popełnił takie, którymi porządnie zaskoczył, jednak z jasno utartej ścieżki nigdy nie zbaczał. Postanowiłem, że w rubryce pora nadmienić parę słów o którymś z albumów. Choć wybór był ciężki to finalnie stanęło na "Persecution Mania" z 1987 roku. Album pochodzi z okresu gdy ukuto określenie "teutonic" metal na podobne do siebie pierwsze dokonania Sodom, Kreator i Destruction. Nagrywany był w Musiclab, studio znajdującym się w Berlinie i był punktem zwrotnym wczesnego etapu grupy. Jak wiadomo, na początku drogi zespół poruszał się mocno w obszarze black/speed metalu. By przejść do thrashu trzeba było chwilę poczekać. Po EP "In The Sign Of Evil" (1985) oraz pełnym krążku "Obsessed By Cruelty" (1986) przyszła pora na kolejny materiał. W trakcie przygotowań zmienił się skład Sodom grający dotychczas na gitarze Michael Wulf (ps. Destructor) ustąpił miejsca dla Franka Gosdzika, kojarzonego szerzej jako Blackfire. Nie tylko zachęcił kolegów do zmiany stylu pisania piosenek, wyrobił pewną niszę liryczną (która obowiązuje do dziś), ale był bohaterem zachowania nie fair parę lat później, kiedy na przełomie lat 1989/1990 nagle zmienił barwy na Kreator, zostawiając dosłownie byłych kolegów na lodzie w połowie trasy… No ale cofnijmy się do momentu, kiedy Sodom poważnie się rozpędzał tworząc jedną ze swoich sztandarowych płyt. Przy okazji "Persecution Mania" zastajemy Sodom na przepoczwarzaniu się z speed/black metalowej bestii na thrash metalowy pojazd gąsienicowy zasilany niezliczoną ilością napojów procentowych (co niestety później zabiło wieloletniego perkusistę Chrisa

170

ZELAZNA KLASYKA

Witchhuntera). Teksty sięgają tematów wojny i polityki (mniej religii) a styl, jak już wspomniałem, zmienił się znacznie. Kawałki stały się bardziej zorganizowane i osiągnęły "czystsze" brzmienie. Mocno odznaczały się inspiracje, m.in. Motorhead. Zresztą jako dowód uwielbienia dla Brytyjczyków Tom, Frank i Chris pozdrawiali przez kanał La Manche swoją wersją "Iron Fist" brzmiącą szorstko niczym papier ścierny i totalnie destrukcyjnie. Kawałków jest na albumie dziewięć. Całość trwa około trzydziestu pięciu minut. Myślę, że dłużej byłoby niezbyt czytelnie i komfortowo, bowiem intensywność tej muzyki dosłownie zabija. Jest jak żołnierz z okładki, gotowa unicestwić każdego stojącego jej na drodze. Na marginesie, to właśnie od "Persecution Mania" na kopertach płyt stałe miejsce zyskał rzeczony gość w hełmie i z karabinem - co uwidaczniało tylko klimat nagrań niemieckiej załogi. Szkoda jedynie, że wydanie na CD przez Steamhammer/SPV jest strasznie cicho nagrane. Trzeba podkręcać sztucznie głośność, by osiągnąć satysfakcjonujące uczucie. Pomijając jednak te walory to kompozycje swoją sztywnością i szorstkością urzekają w każdym calu. Tak mocno i agresywnie Sodom jeszcze nie brzmiał - co prawda wcześniej było bardziej piekielnie, ale połączenie agresji z selektywnością i umiejętnościami Franka Blackfire'a dało solidny fundament do sukcesu. Bezlitosny riff i dudniąca stopa wprowadzają słuchacza w sam początek krążka. Niszczycielski i szybki "Nuclear Winter" atakuje uszy i wgryza się mocą stada wygłodniałych mszyc. Wokal Toma Angelrippera plugawy, bębny Chrisa z dużą ilością przejść, a Frank uwija się za dwóch wywijając naprawdę niezłe partie gitary. Jest thrashowo, jest motorheadowo, gęsto i zawrotnie. Kolejny numer "Electrocution" pozostaje w nastroju. Sodom nie zamierza łagodnieć, a wręcz ma się wrażenie, że trio osiąga jeszcze więcej. Dalej Tom cedzi przez zęby linijki tekstu, perkusista wręcz unosi się za zestawem a utwór ozdabia nośny, motoryczny riff Blackfire'a. Chwilę później wspomniana już interpretacja klasyka angielskiej trójki - "Żelazna pięść" wyprowadza miażdżący cios, a z uszu i nosa wypływa gęsta, czerwona ciecz. Tytułowy numer podtrzymuje tempo, zwracając uwagę po raz kolejny na Witchhuntera, ale też na brzmiący niczym traktor, bas Angelrippera. Kończący pierwszą stronę winyla "Enchanted Land" wprowadza fanów w świat dosłownie zaczarowanej krainy niemieckiego, sztywnego thrash metalu. Soczysty, mknący bez opamiętania, przynoszący jednak niezły zwrot akcji - ten fragmentami zwalniający Sodom brzmi wybornie. Stronę B, jeśli decydujemy się słuchać z czarnej płyty, otwiera instrumentalny "Procession To Golgatha". Monumentalny i tajemniczy, ze snującym się dźwiękiem, uwypuklający potężne brzmienie powolnych uderzeń w bębny. Dwie minuty są jakby wprowadzeniem do "Christ Passion". Najdłuższy na płycie bo liczący sobie 6 minut. Zbudowany wedle obowiązujących wtedy ram

thrashowego gatunku, jednak z ciekawymi zmianami tempa i dudniącymi podwójnymi stopami. Słuchacz decyduje się unieść ciężar kawałka niczym krzyż, z którym musiał zmagać się sam Chrystus. Do tego oczywiście bardzo selektywne i prujące do przodu partie gitar i basu. Nieuchronnie zbliżamy się do końca albumu. Pozostaje tylko przyjąć ostatnie dwa ciosy prosto na obolałą już twarz i… pewnie kliknąć ponownie "play". Tak, "Persecution Mania" potrafi uzależnić. Witchhunter rozkręca mini-solówką "Conjuration", który mknie niczym rozgrzany do czerwoności czołg, wzniecając tumany kurzu. Kolejny raz pobrzmiewają echa Motorhead a Tom spluwa fragmentami tekstu. Płytę zamyka, można powiedzieć, jeden z "przebojów" grupy - "Bombenhagel" czyli kawałek o nalotach bombowych. Obok "Ausgebombt", z wydanego dwa lata później "Agent Orange", to chyba najbardziej znany numer grupy (oczywiście przez mniej wnikliwych). Bardzo nośny, naturalnie utrzymany w rwanym, szybkim tempie, z charakterystyczną partią basu użytą jako punkt łączący fragmenty kompozycji. Pod koniec Blackfire na gitarze wygrywa hymn Niemiec "Das Lied der Deutschen" popisując się efektami, a wtóruje mu w marszowych rytmach Witchhunter. Warto odnotować, że na wydaniu kompaktowym europejskim pojawiają się dodatkowe ścieżki. Jest to ponowne nagranie "Outbreak Of Evil" plus EP "Expurse Of Sodomy", która oryginalnie wyszła tuż przed opisywanym longplayem. Zważywszy na to, że nie jest do dostatnia osobno w postaci srebrnego dysku (wyszło tylko na LP), to taki dodatek przyjmuję z zadowoleniem. Cóż można powiedzieć po tak absorbującym i emocjonalnym odsłuchu? Klasyka thrash metalu, nie tylko niemieckiego, brzmi trochę jak banał, ale tak jest. Być może dopiero "Agent Orange" wywindował Sodom na szczyt popularności i otworzył dosłownie wszystkie furtki, to jednak "Persecution Mania" zahartowało stal, lub, jak kto woli, pozwoliło wynurzyć się grupie z black/speed metalowej nory. Nie tyle ten wczesny image oraz brzmienie było złe, bo absolutnie Sodom radził sobie całkiem nieźle, ale dzięki pozyskaniu nowego gitarzysty oraz otworzeniu się na zmiany nie utknęło na wieki jako pretendent do sukcesu. Ten sukces dla niemieckiej hordy miał być już tylko na wyciągnięcie ręki. Z rosnącą pewnością siebie i naprawdę udoskonalanymi kompozycjami grupa mogła iść tylko wyżej. I, finalnie, na szczyt weszła i pozostała na nim, mówiąc szczerze, aż do dziś. Adam Widełka


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Adamantis Strain

-

The

Daemon's

2022 Cruz Del Sur Music

Taka gra towarzyska. Puszczasz komuś nowopowstały epic metal i zgadujemy, skąd jest zespół. Jak nie Kanada, to Szwecja, a jak nie ona, to Stany. Adamantis gra klasycznie, nastrojowo, mocarnie i oczywiście jest z USA. Na tej zgoła czteroutworowej EPce znajdziecie zarówno bitewne okrzyki będące schedą po Omen, jak tytułowy "Storm the Walls", jak i klimatyczny, budujący nastrój walec "House Carpenter". Ten numer zresztą doskonale pokazuje smykałkę Adamantis do epic heavy metalu. Klimat kawałka na pierwszy rzut ucha wydają się budować chóry? la Bathory i wokalne dialogi, ale po głębszym wsłuchaniu się okazuje się, że tak naprawdę kanwą dla jego nastroju jest umiejętne operowanie dynamiką i tempem utworu. Nawet "Dark Moon Goddes", w którym pojawia się coś w rodzaju biesiadnej przyśpiewki, wychodzi obronną ręką z tego tawernowego klimatu. Warto sięgnąć po te EPkę bo nie jest to na pewno wydawnictwo monotonne. Zarówno pod względem doboru kawałków, jak i stylistyki. Ta nie jest kolejną odbitką archetypu epic metalu z USA, ale posiada dużo bogatsze tło inspiracji. Ja słyszę tam nawet echa wczesnego Elvenking. (5) Strati

Aexylium - The Fifth Season 2021 Rockshots

Wbrew temu, co może sugerować tytuł, "The Fifth Season" to drugi pełny album w dyskografii tej włoskiej formacji. Warto nadmienić, że skład Aexylium jest dość rozbudowany, gdyż w kapeli tej na dzień dzisiejszy na stałe gra aż osiem osób. Poza typowo metalowym instrumentarium, muzycy zespołu korzystają z fletu, skrzypiec,

czasem też banjo i dud. Jak zapewne większość z Was w tym momencie zgadła, w muzyce Aexylium wszechobecny są klimaty folkowe. Formuła, którą obrali Włosi, z jednej strony może kojarzyć się z muzyką celtycką, jednak nie brakuje tu wpływów muzyki dawnej. Fragmenty niektórych zawartych na tym albumie numerów, spokojnie mogłyby posłużyć jako soundtrack do gier typu RPG. Słuchając "The Fifth Season", odnoszę jednak wrażenie, że chłopaki nie bardzo wiedzą, z czym dokładnie ten cały ich folk połączyć. Na tym albumie jest wszystkiego po trochu, ale niczego w jakiejś konkretnej ilości. Mamy zatem małe oczko puszczone w stronę miłośników ekstremy w postaci growli oraz momentami pojawiających się tu i ówdzie charakterystycznych dla death metalu gitarowych struktur i gry perkusji. Chociaż nie oszukujmy się, nawet taki Amon Amarth to przy Aexylium rzeźnia. Gdzie indziej znajdziemy typowo musicalowe patetyczne kobiece wokale w stylu Visions of Atlantis połączone z symfoniczno-festynowymi klawiszami. W jeszcze innych momentach znajdziemy wesołkowate granie z czystym, choć lekko wręcz kabaretowym (oczywiście w sposób zupełnie niezamierzony) wokalem, który jest uśmiechem w stronę fanów Alestorm. Są na "The Fifth Season" pojedyncze utwory (np. "Mountains"), w których słychać, iż Aexylium próbuje naśladować estetykę charakterystyczną dla ostatnich albumów Eluveitie. Nie wyszło to zbyt dobrze, bo w sumie wyjść nie mogło. Co by o muzycznej propozycji wspomnianych Szwajcarów nie mówić, mają oni swój charakterystyczny styl, który nie jest łatwo podrobić w udolny sposób. Trudno zatem na "The Fifth Season" doszukiwać się czegoś takiego jak spójność. Mam jednak świadomość, że mimo wszystko tego typu granie może się podobać. Co więcej, gdybym był na tym etapie fascynacji muzyką metalową, na którym byłem jakieś piętnaście lat temu, sam bym się pewnie tą płytą zachwycał. Jedno w tym wszystkim jest pewne. Przeciętny czytelnik naszego magazynu raczej do grupy docelowej twórczości Aexylium się nie kwalifikuje. Są nią natomiast miłośnicy bardziej mainstreamowych form muzyki metalowej i około metalowej (3,5). Bartek Kuczak

Animalize - Meat We're made of 2022 Dying Victims

Animalize to "kanadyjski speed" i "niemiecki heavy metal" prosto z Francji. Odpalcie "Esprit de l'Asile" i niech Was uderzy wrzaskliwy wokal Coyote ścigający się z obłędnym tempem numeru, a potem "The Witch You Are" i poczujcie ten runningwildowy flow kawałka. Te dwa numery są oczywiście na dwóch stylistycznych krańcach Animalize, ale dają dobry obraz tego, jak Francuzi grają i jak chcą brzmieć. Pozostałe numery skręcają albo w bardziej runningwildową, albo exciterową stronę i niemal w każdym przypadku wpadają w ucho. Jeśli już czujecie się podekscytowani, to weźcie oddech i poprawkę na to, że brzmienie Francuzów nie ma wiele brudu ani "dołu", a wokalista śpiewa raczej w wyższych rejestrach i do mistrzostwa w tym fachu jeszcze mu trochę brakuje. Nie wdając się jednak w detale, a ogarniając uchem "Meat We're made of" jako całość, można odnieść wrażenie, że krążek jest bardzo szczery, bije z niego radość i niemal można go wziąć za jakieś zaginione dziełko francuskiej sceny lat 80. A jeśli nie, to na pewno wielu z Was odnajdzie w debiucie Animalize echo pierwszych kroków Enforcer. Swoją drogą, ani za to, ani za pierwsze porównanie chłopaki na pewno się nie obrażą, bo patrząc na ich zdjęcia (pozowanie, efekty), widać, że robią wszystko, żeby wyglądały, na równie "zaginione" jak ich muzyka. (4,5) Strati

żości albo delikatne skoki w bok. Nie mówiąc już o całkowitych stylistycznych rewolucjach. To, co swym słuchaczom ma do zaprezentowania Lips Kudlow i jego wesoła kompania to prosty heavy metal z rockendrolowym luzem. Szczere granie bez kija w dupie. Heavy od fanów dla fanów. Można tu się zastanawiać ja przy takim podejściu przez tyle lat uniknąć "zjadania własnego ogona". Nie wiem, jak te podstarzałe skurczybyki to robią, ale im się to udaje. Mógłbym tu napisać, że "Impact is Imminent" to porządna porcja heavy metalu wypełnionego fajnymi melodiami, chwytliwymi solówkami i inne takie banały (oczywiście nieodstające od prawdy), ale po co? Każdy, kto choć raz kiedykolwiek obcował z twórczością Lipsa, doskonale wie, że te elementy są nieodłączną częścią stylu Anvil. No dobra, mógłbym tu skończyć, wystawić ocenę i powiedzieć "nara", ale wypada coś więcej o muzyce zawartej na dziewiętnastym już albumie Anvil napisać. Pierwszy numer zatytułowany "Take a Lesson" to dość dynamiczny, pełen energii numer, który świetnie sprawdza się jako "otwieracz" albumu, zapewne równie dobrze w tej roli spełni się na koncertach. Promujący album "Ghost Shadow" to jeden z mocniejszych momentów na "Impact is Imminent". Podobnie jak hardrockowy "Fire Rain" z bardzo intrygującą linią melodyjną. Pewnym urozmaiceniem są dwa utwory instrumentalne z użyciem dęciaków, mianowicie "Teabag" oraz "Gomez". Zdarzało mi się spotkać z opiniami, że wokal Kudlowa dla niektórych bywa irytujący. Nie potrafię tego zupełnie zrozumieć. Moim zdaniem jego barwa głosu idealnie pasuje do tej stylistyki, a umiejętności wokalnych odmówić mu nie można. "Impact is Imminent" nie jest płytą wybitną, ale miłośników tego zespołu na pewno zadowoli. Może i jest to odgrzewany kotlet, ale taki, który zdecydowanie nie stracił swych walorów smakowych (4,5). Bartek Kuczak Askara - Lights Of Night 2021 FastBall Music

Anvil - Impact is Imminent 2022 AFM Records

Kanadyjski Anvil to zespół, który przez ponad czterdzieści lat swego istnienia konsekwentnie trzyma się obranego stylu, nie kusząc się przy tym nawet o drobne powiewy świe-

Askara to ponownie formacja ze Szwajcarii, której muzykę określają jako progresywny gotycki metal. Przyznacie dość dziwne zestawienie. Poza tym w ich muzyce odnajdziemy gotyk, ale za to progresywnego rocka czy metalu zbyt wiele nie słyszę. Za to możemy odnaleźć sporo melodyjnego death metalu oraz coś, co można nazwać melo-

RECENZJE

171


dyjnym symfonicznym power metalem albo takim, że gotyckim metalem. Może właśnie ta muzyczna różnorodność jest też powodem dorzucenia do stylu kapeli słowa "progressive". Ogólnie pomysł i kreacja muzycznego świata Askara jest nie dla mnie, praktycznie na tej płycie nie umiem się odnaleźć. Czasami niektóre pomysły i dźwięki brzmią niedorzecznie. Tę moją niechęć podsyca męski głos basisty Elii, który growluje, skrzeczy i denerwuje. To, co robi ten pan swoim głosem, jest wręcz odstręczające. Musi być coś na rzeczy, bo rzadko tak reaguje na growl czy blackowy skrzek. Zazwyczaj reaguje, nie moja bajka, ale jak ktoś lubi... Niczego nie zmienia damski wokal Myriam. Chociaż w drugiej części płyty mamy do czynienia z utworami "Reprise: Harbour Lights", "Hibernation" i "Seven Years", w których zespół wraz z Myriam ucieka Elli w rejony muzyczne, które dotykają mojej wyobraźni. "Reprise: Harbour Lights" to taka miniatura muzyczna, bardzo filmowa i klimatyczna, podobnie jak intro "The Birth A Star", która akurat ma za zadanie dać słuchaczowi oddech. Natomiast "Hibernation" i "Seven Years" to kompozycje utrzymane w konwencji melodyjnego symfonicznego power/goth metalu z panią za mikrofonem. Urokliwe, z atmosferą i typowe dla tej sceny i to one bronią moje ogólne spojrzenie na "Lights Of Night". Nie wiem, czy produkcja tego albumu spełniła swoje założenia. Z pewnością Szwajcarzy są z niej zadowoleni tak jak z muzyki. Brzmienie jest generalnie ok. Niemniej muzyczna wyobraźnia i talent muzyków Askara do mnie nie trafia. Wręcz namęczyłem się, aby przesłuchać w całości płytę i to kilkukrotnie. Ja już nie sięgnę po "Lights Of Night", a przed odsłuchem następnego albumu Niemców będę się bronił. (2,5) \m/\m/ Axel Rudi Pell -Lost XXIII 2022 Steamhammer

W końcu musiało do tego dojść: niestrudzony dotąd Axel Rudi Pell, obecny na metalowej scenie nieprzerwanie od ponad 40 lat, a od roku 1989 prowadzący swój własny zespół, złapał artystyczną zadyszkę. Można rzec, że było to nieuniknione, bo nie da się co rokdwa nagrywać tylko udanych albumów, a przecież Pell regularnie wydaje też płyty z balladami i coverami - łącznie stworzył ich już

172

RECENZJE

osiem, a do tego często publikuje też albumy koncertowe. Nie jest to co prawda jakiś znaczący kryzys czy twórcza zapaść, ale jednak "Lost XXIII" na tle poprzednich wydawnictw "Game Of Sins", "Knights Call" czy "Sign Of The Times" prezentuje się znacznie słabiej. Jak dla mnie ten album tak naprawdę zaczyna się dopiero od czwartego utworu, dynamicznego "Down On The Streets"; wcześniejsze, zwłaszcza singlowy, monotonny i po prostu nudny "Survive" oraz nad miarę zapożyczający się u Rainbow "No Compromise", bardzo rozczarowują. O kilku kolejnych kompozycjach, na przykład instrumentalu "The Rise Of Ankhoor" z organowymi brzmieniami czy "Freight Train" można z kolei powiedzieć, że to typowy Pell: trzymają więc poziom, ale to tylko sprawne rzemiosło, nic więcej. Nawet Johnny Gioeli nie zachwyca niczym szczególnym, tak jakby dostosował się do tego, tylko średniego, poziomu całości. I chociaż mamy tu kilka niezłych utworów, zwłaszcza balladę "Fly With Me" i majestatyczny, rozbudowany numer tytułowy, to jednak jako całość "Lost XXIII" jawi się jako jeden z najsłabszych albumów gitarzysty. (2,5)

Nie licząc intra, płyta składa się z dziewięciu thrashowych hymnów, przy których można mocno nadwyrężyć swój kark. To, co tworzy Amorphia można porównać do takiej specyficznej mieszanki wpływów thrashu teutońskiego i amerykańskiego. Takie nazwy jak Sodom, Accuser, Kreator, Slayer, Sacrifice, Dark Angel powinny wam zdecydowanie rozjaśnić cały problem. Jednak zapał Hindusów oraz ich wyobraźnia i talent, pozwoliła na przygotowanie materiału, który zdradza ich indywidualne cechy. Tematyka utworów znana jest thrasherom, chodzi o wojnę i jej wpływ na otaczający świat. Niestety ze względu na aktualne wydarzenia zbyt mocno mnie dotykają. Na początku wspominałem o bonusie. Jest nim kawałek "Master Of Death". W kwestii muzycznej nie odbiega od pozostałych kompozycji, jednak brzmi ciut gorzej. Właśnie, główne brzmienie jest naprawdę w porządku, myślę, że maniaks nie będą kręcili nosem, mimo że całość była nagrana w Indiach. Tym bardziej że płyta jest świetna nie tylko pod względem muzycznym, ale także w pod względem wykonania. Fani oldschhol i thrashu powinni zainteresować się "Arms To Death", a ja zaczynam rozglądać się za krążkiem "Merciless Strike", który Hindusi wydali w roku 2020. (4,7) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Ancestor - Lords Of Destyny 2018 Awakening

Amorphia - Arms To Death 2019 Awakening

Amorphia pochodzi z Indii, a ich debiut "Arms To Death" został wydany przez zespół w roku 2018. Rok później jego ponownym wydaniem zajęło się Awakening Records. Zmieniono okładkę i dodano bonus. Ogólnie zrobili dobrą robotę, bowiem płyta trafiła do szerszego grona, a z pewnością jest tego warta. Ekipa z Indii gra świetny oldschoolowy thrash metal, rozpędzony, dziki, wściekły i pełen zaraźliwej energii. Sekcja naparza niezmiennie przez cały album. Ta, jakieś zwolnienia też są... Wtóruje jej gitara, raz po raz tnąc znakomitymi riffami, innym razem rozdzierając nas przenikliwym solem. Wokal jest wrzaskliwy, acz pewną dozę melodii też potrafi przemycić.

Ancestor to thrashowa maszyna, która powstała w Pekinie (Chiny) w roku 2007. Niestety na swoim koncie mają jedynie EP-kę "Age Of Overloud" (2017) oraz album z roku 2018, omawiany "Lords Of Destyny". Trochę to dziwne, bo może muzyka Ancestor nie jest odkrywcza, ale za to bardzo solidna. Słuchając ich płyty, mam wrażenie, że są mocno zafascynowani thrashem teutońskim, a najbardziej dokonaniami Sodom. Ich kawałki są bezpośrednie, skondensowane i mkną bez trzymanki do przodu. Pewnie dla tego całość, intro i osiem kawałków mieści w 36 i pół minuty. Niemniej Chińczycy potrafią lekko zwolnic, zamanipulować klimatem, więc nie tylko preferują nawalankę. Tak w ogóle imponują mi wysoką kulturą muzyczną. Świetna sekcja rytmiczna, znakomite riffy, całkiem niezłe sola i wrzaskliwy wokal. Bywa, że niekiedy w ich muzyce słyszymy echa technicznego grania, więc co

nieco można skojarzyć z albumami "Cracked Brain" czy "Coma of Souls". Jest też troszeczkę z ekstremalnych form metalu. Tak w ogóle, nowe pokolenia grające thrash mają coś w sobie, że w naturalny sposób potrafią przemycić elementy z teutońskiego, amerykańskiego i brazylijskiego thrashu jednocześnie. Ot, taka przypadłość, ale umiejętnie wykorzystana przez młodzież. Album "Lords Of Destyny" jest bardzo spójny, choć składa się z różnorodnych kawałków. Dobrze brzmi i w ogóle jest dobry, choć pod względem tematycznym nie odbiega od standardów takich kapel. Fani thrashu pewnie już znają ten krążek, ja niestety dopiero teraz mogłem się z nim zapoznać. Jedynie żal, że Ancestor do tej pory nie wydal jego następcy. (4) \m/\m/

Arjen Lucassen's Star One Revel In Time 2022 InsideOut Music

Arjen Lucassen wybudował swój świat dźwięków na konkretnych inspiracjach, ikonach rocka i metalu progresywnego oraz tradycyjny hard rocka i heavy metalu. Nieraz te inspiracje są bardzo czytelne, ale już przyzwyczailiśmy się do tego, tym bardziej że Arjen wplótł w nie swoją niezwykłą wyobraźnię oraz talent. A jego zdaje się niewyczerpalna kreatywność, dodatkowo upewniła nas, że cokolwiek dla nas przygotuje, będzie to dla naszych uszu wykwintna i ekscytującą ucztą. Choć z drugiej strony ta utrzymana na wysokim poziomie muzyka i produkcja, według zasady, co za dużo to niezdrowo, może niektórych przytłoczyć i znudzić. Niemniej ta opcja mnie zbytnio nie interesuje. Star One to projekt, który ja osobiście nazywam "kosmicznym". Wynika to przede wszystkim z tego, że Arjen nawiązywał w nim do filmów science-fiction i ogólnie kosmicznej atmosfery. Nie inaczej jest teraz, bowiem "Revel In Time" wydaje się inspirowany filmami, które dotyczą pewnego rodzaju manipulacji czasem ("Podróż w czasie", "Blade Runner" itd.). Był to też pomysł, w którym miała być trochę bardziej wyeksponowana metalowa natura Arjena. "Revel In Time" nadal idzie tym śladem, ale zdaje się, że ogólnie tym razem ta muzyka jawi się bardziej jako obrazowa i filmowa. Owszem takie podejście Lucassena znane jest również na innych jego wydawnictwach. Jednak ja ciągle


uwielbiam zanurzać się w muzyczny świat Niderlandczyka, ciągle mnie zachwyca jego mieszanka ciężkich riffów, zwiewnych progresywnych przerywników, znakomitych melodii oraz generalnie wybornych dźwięków (te Hammondy...). A "Revel In Time" właśnie to gwarantuje. Nie bez znaczenia są również kwestie wokalne. Arjen niezmiennie przyciąga doskonałych wokalistów, którzy zazwyczaj odwdzięczają się swoimi niesamowitymi partiami. Tak też jest tym razem. Niemniej Lucassen na "Revel In Time" poszedł o krok dalej i do każdego utworu przygotował wersję z innym wokalistą. W ten sposób na obu dyskach mamy tę samą muzykę, ale z inną obsadą śpiewaków. Z tą samą muzyką też do końca tak nie jest. Na drugim dysku poszczególne kompozycje zawierają również pewne niuanse. Także dla cierpliwych jest bardzo wiele szczegółów do sprawdzenia. A w samych wokalistach można się pogubić, jest ich więcej niż gromadka: Brittney Slayes, Russell Allen, Micheal Mills, Ross Jennings, Jeff Scott Soto, Brandon Yeagley, Joe Lynn Turner, Will Shaw, Damian Wilson, Dan Swanö, Marcel Singor, Floor Jansen, Roy Khan, Marcela Bovio, John Jaycee Cuijpers, Alessandro Del Vecchio, Wilmer Waarbroek, Irene Jansen, Mike Andersson, Tony Martin, a nawet sam Arjen Lucassen zaśpiewał w drugiej wersji "Bridge Of Life". W dodatku wykorzystano coś takiego jak Hellscore Choir. Ten znakomity chór zaśpiewał we wspaniałej, rozbudowanej kompozycji "Lost Children Of The Universe", w którym główny wokal wykonuje Roy Khan, a popisem solowym zachwyca Steve Vai. Przy okazji, instrumentalistów też jest sporo. Spójrzcie na tę listę: Michael Romeo, Timo Somers, Ron Bumblefoot Thal, Adrian Vandenberg, Joel Hoekstra, Jens Johansson, Lisa Bella Donna, Joost van den Broek, Steve Vai i Alessandro Del Vecchio. Niemniej są oni tylko pewną atrakcją, bowiem całość w garści trzyma wyobraźnia i talent Arjena Lucassena. "Revel In Time" nie jest najlepszym dziełem wśród wszystkich dokonań Niderlandczyka, ale utrzymuje on je ciągle na wysokim poziomie, dzięki czemu trwale wzbudza u mnie zainteresowanie. Bardzo chętnie będę wracał do tej pozycji, zresztą jak wszystkich innych, tylko żebym miał na to czas. (4) \m/\m/ Balls Gone Wild - Stay Wild 2022 Metalville

Turbo rock? OK, to nawet nieźle brzmiące określenie, ale z zastrzeżeniem, że AC/DC grali tak już prawie 50 lat temu. Niemieckie trio Balls Gone Wild oddaje hołd swym znamienitym mentorom już

w openerze "Killing One", a i "Hangman" (przy którym spokojnie można nucić "Dirty Deeds Done Dirt Cheap") czy "Plata o Plomo" też ucieszą zwolenników ekipy pod wodzą Angusa Younga. Dla odmiany hałaśliwy "School On Fire" to już pełną gębą Motörhead, numer siarczysty i nad wyraz dynamiczny. Coś z punkowej zadziorności ma też w sobie "Knocked Out", niczego pod względem energii nie brakuje również kompozycji tytułowej czy "Feel My Love". Barwa głosu i wokalna maniera Vince'a van Rotha świetnie do tych numerów pasują, do tego frontman Balls Gone Wild śpiewa nader swobodnie i na dużym luzie, co jest kolejnym atutem tego materiału. Nie brakuje też akcentów typowo bluesowych: spokojniejszego we wstępie "Twist Of Fate" i bardziej dynamicznego, spod znaku heavy/ blues rocka w dynamicznym "Masked City". Nie od rzeczy będzie też wspomnieć, że wiele na tej płycie chwytliwych refrenów i zaraźliwych wręcz melodii, by wymienić tylko "Ready For Love" czy wspomniane już wcześniej "Feel My Love" i "Killing One", na poły balladowy "Bride Of Satan" również jest niczego sobie. (4,5) Wojciech Chamryk

Battle Symphony - War On Earth 2022 Soman

Battle Symphony to projekt wymyślony przez greckiego dziennikarza i pisarza Nikosa Tzouannisa. Spotkałem się z dwoma określeniami dotyczącymi się tej formacja. Pierwsze to metal opera, a drugie to symfoniczny power metal. Z metal operą poniekąd bym się zgodził, bowiem album "War on Earth" to złożona opowieść sciencefiction, a na potrzeby opowiedzenia tej historii zaproszono wielu znakomitych wokalistów, m.in. Tasosa Lazarisa (Fortress Under Siege), Nicholasa Leptosa (Arrayan Path, ex - Warlord), Roberto Tiranti (Labyrinth), Daniela Heimana (Warrior Path), Dee Theodorou (Illusory), Juliana Küstera (Tridentifer, Black Eden), Felepe Del Valle (Delta, Drake) oraz wokalistki Kate Johnson i Gulsah

Brett. Także może to kojarzyć się z projektami Arjena Lucassena (m.in. Ayreon) czy też Tobiasa Sammeta (Avantasia). Natomiast jeśli chodzi o symfoniczny power metal to, wziąłbym go pod uwagę jako jeden z elementów aranżacyjnych. Jak dla mnie dla Battle Symphony zdecydowanie ważniejsze jest zderzenie power metalu i heavy metalu, z dość ambitnym podejściem, co nieraz mocno przypomina progresywny metal. Dopiero później wymieniłbym elementy symfonicznego melodyjnego power metalu czy też orkiestracje, które wykorzystywane były jako uzupełnienie, coś dodatkowego i uatrakcyjniającego. Tych atrakcji na "War on Earth" jest zdecydowanie więcej, chociażby melodyjny power metal w stylu europejskim, epicki metal, hard rock, folk i muzyka orientalna, muzyka elektroniczna, ambiet, synth pop itd. I co najważniejsze wszystko jest dodane z najwyższym smakiem oraz niesamowitym wyczuciem. Za wymyślenie i skompilowanie dźwięków w znakomite i bardzo ciekawe kompozycje odpowiada wspomniany Nikosa Tzouannisa, który jest również głównym operatorem instrumentów klawiszowych. Jednocześnie wspomagają go gitarzysta Grigoris Giarelis (Badd Kharma) oraz obsługujący bas i perkusję Ektoras Tsolakis (ex - Mahakala). Ten ostatni odpowiada za miks i master (znakomita sprawa) i ogólnie jest producentem tej płyty. Także bardzo ważna persona tego wydawnictwa. Mamy też trzech gitarzystów, którzy jako goście udzielili się w sztandarowym utworze "Battle Symphony", a są to Gus Drax, Helena Kotina, Stathis Pavlantis. Sumując, muzycznie jest bardzo zacnie, każdy utwór to znakomity kawałek intrygującej muzyki. Ze względu, że to jest opowieść, to utwory, choć bardzo różne łączą się w jedną dźwiękowa całość, która nie nudzi się, ani po pierwszym, ani po drugim, trzecim i kolejnym przesłuchaniu. Pod warunkiem że lubi się ambitne odmiany, melodyjnego power metalu. Także przed Wami blisko 70. minut znakomitej muzyki, gdzie moc perfekcyjnie łączy się z melodią i całą gamą emocji. Prawdopodobnie można było się już wcześniej domyśleć, że debiut Battle Symphony "War on Earth" ma znakomite brzmienie i równie dobrą produkcję. Także album jest przykładem, że na tej scenie także teraz można przygotować coś, co jest atrakcyjnie i na poziomie. (4,5) \m/\m/ Black Eye - Black Eye 2022 Frontiers

Rzut oka na skład i wydawcę, i wszystko jasne: Black Eye to kolejna supergrupa wytwórni Frontiers, złożona z czterech doświadczonych włoskich muzyków i Brytyjczyka Davida Readmana, woka-

listy najbardziej znanego z Pink Cream 69 i niedawnego akcesu do Tank. Długogrający debiut Black Eye to tradycyjny dla lat 80. hard' n'heavy, niekiedy jednak z wycieczkami w inne rejony muzyczne. Być może takie było założenie, że każdy ma znaleźć na tej płycie coś dla siebie, ale akurat mnie niezbyt porywają sztampowo-powermetalowy "When You're Gone", podszyty nowoczesną elektroniką "Darkest Night" czy równie nijaki w warstwie muzycznej "Space Travel", które na dobrą sprawę ratuje Readman. Wokalista jest zresztą bez dwóch zdań najsilniejszym punktem zespołu, co potwierdza również w świetnym openerze "The Hurricane", równie dynamicznym "Break The Chains" czy finałowym, momentami lżejszym "Time Stand Still". Nie brakuje też utworów mocniejszych brzmieniowo ("Don't Trust Anyone", "Under Enemy's Fire"), a najmocniejszym punktem płyty jest "Midnight Sunset", zróżnicowany i świetnie zaśpiewany numer, który byłby ozdobą klasycznych albumów Whitesnake z przełomu lat 70. i 80. Dlatego, chociaż nie brakuje tu nietrafionych pomysłów, warto dać "Black Eye" szansę, bo to materiał na poziomie i z wokalistą w fenomenalnej formie. (4,5) Wojciech Chamryk

Black Swan - Generation Mind 2022 Frontiers

Chociaż "Generation Mind" powiela sprawdzony schemat firmy Fronitiers: znany wokalista + sprawdzeni/równie popularni muzycy, to jednak akurat tej płycie warto poświęcić nieco uwagi. Nie, nie dla nazwisk, chociaż Robin McAuley, Reb Beach i Jeff Pilson są obecni na metalowej scenie już od lat 80., będąc jej niekwestiowanymi gwiazdami, bo to po prostu bardzo udany album. Zakorzeniony muzycznie w ósmej dekadzie ubiegłego wieku, melodyjny, przebojowy i zarazem siarczysty, do tego świetnie zaśpiewany. To ostatnie akurat nie dziwi, bowiem Robin McAuley wokalistą jest wyśmienitym i do tego wciąż jest w formie, czego nie da się niestety

RECENZJE

173


powiedzieć o wielu jego rówieśnikach-kolegach po fachu. Dlatego siarczysty "She Hides Behind", nieco lżejszy "Eagles Fly" czy dla odmiany surowszy "Crown" lśnią pełnym blaskiem, a to tylko przykłady pierwsze z brzegu. Trudno się przecież nie zachwycić takim "Wicked The Day" czy balladowym "See You Cry", zresztą na "Generation Mind" nie ma wypełniaczy, a do tego ten materiał jest zwarty stylistycznie, nikt tu nie puszcza oka do przypadkowych słuchaczy. Dlatego Gene Simmons czy inni sceptycy mogą sobie powtarzać, że rock jest martwy, jednak takie albumy są tego nader dobitnym zaprzeczeniem. (5) Wojciech Chamryk

BlackBeer - Take The Freedom 2022 Pure Steel

Międzynarodowy, chociaż bazujący we Francji, kwartet BlackBeer debiutanckim albumem "Take The Freedom" udowadnia, że klasyczny hard rock i heavy metal są wiecznie żywe i ciągle aktualne. Następujący zaraz po mrocznym intro "The Night Is Ready" to wręcz esencja takiego grania, utwór mogący być ozdobą wielu albumów wydanych w latach 80.: surowy, mocny, ze świetnymi partiami wokalnymi Ivána Senciona, a do tego rzecz ze specyficznym, rock'n' rollowym luzem, takim amerykańskim sznytem i zarazem znakiem jakości. "Take The Freedom" (kłania się Whitesnake i David Coverdale, nie po raz ostatni zresztą) oraz "The King Of Water" niczym mu nie ustępują, ale ten drugi utwór zaskakuje. Owszem, organy były już słyszalne w "Intro", ale tu cały numer brzmi niczym wyjęty z lat 70., łącząc hard rocka z mocnym, rockowo podanym bluesem. Następna w kolejności ballada "The Gift" również ma bluesowe konotacje, ale później BlackBeer uderzają już zdecydowanie mocniej, na amerykańską, niczym solowy Sammy Hagar ("Now Or Never") i europejską modłę (kojarzący się ze Scorpions "Angel"). Końcówka płyty wcale nie jest gorsza, a jej finał w postaci "Hot Demon" brzmi niczym Whitesnake na na jakichś sterydach, zaś Iván Sencion bez kompleksów ponownie wciela się w lidera tej grupy. OK, może nie jest to wszystko zbyt oryginalne, ale zagrane na takim poziomie i z takim serduchem, że ja "Take The Freedom" kupuję. (4,5) Wojciech Chamryk

174

RECENZJE

Bunker 66/Hellcrash - Hell & Sulphur 2022 Dying Victims

Formuła splitu dla takich zespołów jak Bunker 66 i Hellcrash jest po prostu wymarzona. Nic więc dziwnego, że oba te włoskie zespoły pojawiały się wcześniej na takich wydawnictwach, a teraz połączyły swe siły na 7" singlu, firmowanym przez Dying Victims Productions. Strona A należy do znacznie bardziej doświadczonych Bunker 66, łupiących podszyty thrashem black. "Pandemonial Storms" nie brakuje ani dynamiki, ani melodii, a brzmieniowa surowizna tylko uwypukla bezkompromisowe podejście grupy. Po przełożeniu płytki na drugą stronę atakuje z kolei Hellcrash, grupa hołdująca black/ speed metalowi w najbardziej tradycyjnej postaci. "Hell Breaks Loose" nie zaskoczy niczym fanów znających długogrający debiut "Krvcifix Invertör" Hellraisera i spółki; jeśli ktoś go nie słyszał to może uwierzyć na słowo, że Hellcrash są godnymi sukcesorami Venom i Slayer z ich wczesnych lat. Brudny, podziemny sound, szybkie tempo, ale też coś na kształt melodii - słychać, że chłopaki kombinują i warto czekać na ich kolejny LP. (5) Wojciech Chamryk

Cellar Stone - Rise & Fall 2022 ROAR!

W prasowej notce tradycyjne zachwyty i zapowiedzi podbicia świata, ale niestety, nie z czymś takim. Co prawda drugi album Cellar Stone jest ciekawszy od debiutanckiego, zmiksowanie i mastering w amerykańskich studiach też zrobiły swoje, ale to wciąż granie co najwyżej poprawne. Opener "Borrowed Time" nie porywa, singlowy "Going Under" też jest dziwnie monotonny i bez wyrazu. Później robi się nieco ciekawiej, szczególnie w doom/stonerowym "War We Can Win" z gościnnym solowym popisem Chrisa Robertsona z Black Stone Cherry, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, bo to nie singiel, tylko album. Jak dla mnie za dużo też w tych utworach nowoczesnych patentów, niezbyt pasujących do

heavy rocka, ponoć przez Cellar Stone wykonywanego - taki "Through My Veins" śmiało mogłaby w połowie lat 90. nagrać Metallica. Owszem, mroczna ballada "Demons" jest niczego sobie, podobnie jak czerpiące z bluesa "Storm Is Coming" i "Run Away", ale przygodę z nową muzyką Cellar Stone kończę z refleksją, że są tysiące płyt ciekawszych od "Rise & Fall" i na takie wydawnictwa najzwyczajniej w świecie szkoda czasu. (2) Wojciech Chamryk

Chemicide - Common Sense 2022 RipTide

Chemicide to przedstawiciele tak zwanej New Wave of Old School Thrash Metal. Z jednej strony fajnie, że młodzi ludzie, których raczej nie było jeszcze na świecie, gdy thrash święcił swe triumfy, chcą go grać. Drugi aspekt jest jednak taki, że ktoś dobrze osłuchany w takich dźwiękach nie znajdzie dla siebie na "Common Sense" zbyt wiele. Oczywiście to granie na poziomie, bo to już czwarty album, istniejącej od 2008 roku grupy, ale to odtwórcy, nie twórcy, trzeba mieć tego świadomość. Kwartet ze stolicy Kostaryki łoi jednak thrash na amerykańską modłę nad wyraz kompetentnie, nadrabiając brak oryginalności wyczuwalnym od razu entuzjazmem i ogromną energią, co z kolei trzeba zapisać im na plus. Większość kompozycji to szybkie, konkretne strzały, z intensywną pracą sekcji, siarczystymi riffami i dynamicznym, niekiedy szczekliwym wokalem - śpiewają basista i gitarzysta, tak więc ich partie są dość zróżnicowane. Szkoda, że bębny brzmią tak syntetycznie, bo jednak "Self-Destruct" czy szaleńczy "It's An Action" zasługują na coś więcej, ale to jednak znak czasów. Wyróżnia się też najdłuższy w tym zestawie, trwający blisko sześć minut "Lunar Eternity", masywny numer z licznymi przyspieszeniami i melodyjnymi solówkami, mrocznemu "Barred Existence" również niczego nie brakuje. Dlatego warto dać Chemicide szansę, nawet jeśli nie są i nigdy nie będą żadnymi nowatorami. (4) Wojciech Chamryk Chronomancy - Shadows In Atlantis 2022 Fighter

Chronomancy to grecka ekipa, która powstała w roku 2010. Przed "Shadows In Atlantis" nagrali album "Here & Now" (2014) oraz

EP-kę "Age of Chivalry" (2017). Muzycznie to taka mieszanka melodyjnego power metalu, heavy metalu oraz epickiego metalu. Ten power to głównie oldschoolowy europejski power metal, ale muzycy nie uciekają też od tego z początku tego wieku. Niemniej Grecy umiejętnie wykorzystują wpływy tradycyjnego heavy metalu oraz epickiego metalu, dzięki czemu "Shadows In Atlantis" czasami słucha się naprawdę dobrze. Poza tym muzycy Chronomancy w swoich aranżacjach wykorzystują akcenty symfoniki, folku oraz metalu ekstremalnego. Robią to głównie z wyczuciem i smakiem. Bywają jednak momenty, szczególnie w partiach symfonicznych, gdzie robi się słabo. Nie są to jakieś klawiszowe plamy, jak to bywało we wspomnianych kapelach z początku lat 2000, grających melodyjny symfoniczny power metal, a po prostu jest to kwestia przyjęcia nie najciekawszych pomysłów aranżacyjnych. Ciężko mi też zestawić muzykę Chronomancy z jakimś konkretnym zespołem, jednak ich świat muzyczny umieściłbym gdzieś pomiędzy Arrayan Path a Dark Forest. Tematyka utworów to oczywiście fikcja oparta na faktach historycznych. Pełno w niej bitew, kronikarstwa, starożytnych mitologii zaklętych w światy fantazy. Kompozycje stylowe, nawet całkiem ciekawie wymyślone, sporo się w nich dzieje, z wykorzystaniem różnych muzycznych tematów oraz zmieniających się klimatów. Niestety nie zainteresowały mnie one tak, jak to było parę lat temu i to jest największy problem tej płyty. Gdyby "Shadows In Atlantis" wyszedł w czasie największej popularności takiego grania, prawdopodobnie byłby w czołówce tej sceny, teraz muzykom Chronomancy ciężko będzie wzbudzić nim większe zainteresowanie. Tym bardziej szkoda, gdyż muzycy naprawdę świetnie odgrywają swoje partie, nie jest to też tak "słodkie" jak bywało, wokal śpiewa, i ogólnie starają się, aby wszystko brzmiało bardziej tradycyjnie i oldschoolowo. Mimo dobrego przygotowania, świetnego muzycznego warsztatu oraz zaangażowania muzyków nie potrafię odebrać "Shadows In Atlantis" nie więcej jako bardzo dobrego średniaka. Może Grecy mają większe szanse u fanów mniej osłuchanych, dla których są nowością. Niech próbują, każdy może mieć swoje marzenia. (3) \m/\m/


Circle Of Silence Through Hell

-

Walk

2022 Massacre

Niemiecki Circle Of Silence gra od 2005 roku i to chyba z powodzeniem, bo "Walk Through Hell" to ich czwarty studyjny album. Grają oni solidny, dynamiczny niemiecki power metal w stylu Brainstorm, Grave Digger, Primal Fear, Rage czy też Mob Rules. Choć po prawdzie najbardziej kojarzą mi się z Mystic Prophecy. Także mamy do czynienia z ciekawymi kompozycjami, naszpikowanymi riffami i ogólnie znakomitą pracą gitar oraz masywną i mocarną, acz świetna technicznie sekcją rytmiczną. Nie brak w muzyce Circle Of Silence również melodii, konkretnych i wpadających w ucho. Niemcy nie unikają innego power metalu, tego zza Oceanu, są to głównie ozdobniki, ale bywa, że wybrzmiewają one bardziej konkretnie, jak w "Prisoner Of Time", "I Am Fear" czy "At War With Yourself". Wtedy możemy doszukiwać się jakichś tam podobieństw do Iced Earth, Vicious Rumors, Savatage, Crimson Glory itd. Niemniej najważniejsze jest to niemieckie podejście do tematu. Przygotowane tak, że naprawdę chce się słuchać całej płyty. Jest jeden moment, myślę tu o kawałku "Triumph Over Tragedy", który zbliża się bardziej do nurtu NWO BHM oraz tradycyjnego heavy metalu. Muzycy nie tylko pod względem twórczym błyszczą, ale ich gra na instrumentach też jest przednia. Czuć ich nieprzeciętny warsztat, ale nie afiszują się nim zbytnio. Najwięcej nabiedziłem się z wokalistą. Swoją drogą bardzo dobrym. Nie bardzo mogłem go zestawić z kimś mi znanym. Bywają takie fragmenty, jak w "The Curse", gdzie można próbować porównywać go do Peaveya. Jednak całościowo nie jest to. Można przymierzyć go do Andy B. Franck, ale to zestawienie też będzie chybione. Niemniej to ta sama szkoła wokalistyki, czyli znakomite rzemiosło. Sound jest raczej współczesny, instrumenty wybrzmiewają soczyście, wyraźnie i czuć w nich pełnie życia. Także Circle Of Silence i ich krążek "Walk Through Hell" to przykład znakomitej i solidnej niemieckiej roboty. Szkoda, że nie do końca docenianej przez szersze grono. (4) \m/\m/ Cirkus Prütz - Blues Revolution 2022 Metalville

Trzeci longplay studyjny szwedz-

kich blues - hard rockowców z Cirkus Prütz wzywa wszystkich do przyłączenia się do rewolucji. Szybko okazuje się jednak, że nie chodzi tu o muzyczną ani polityczną rewolucję, lecz o to, abyśmy do jasnej ciasnej zaczęli się wszyscy wzajemnie szanować i sobie pomagać, zamiast walczyć ze sobą. Temu dążeniu ma sprzyjać dzielenie się dobrą muzyką - niekoniecznie odrzucającą stare wzorce i detronizujące dawnych bohaterów, ale graną z zapałem na miarę rewolucjonistów. Właśnie w tej sytuacji znakomicie sprawdziłaby się nowa płyta Cirkus Prütz. Składa się ona z dziesięciu zróżnicowanych kompozycji, obficie czerpiących z tradycji optymistycznego i pełnego powojennej nadziei bluesa, a przy tym pełnych świeżych, wyrazistych i błyskawicznie przemawiających do wyobraźni motywów. Szcze-gólnie pozytywne wrażenie wywarły na mnie: kunsztowne melodie kontrastujące z obłąkańczo intensywnym ponaglaniem do wskakiwania w rewolucyjny ogień (utwór tytułowy); nastrojowe klimaty pobrzmiewające echem twórczości Erica Burdona ("Let's Join Hands"); dziarskie, southernowe rytmy ("The Devil In Me"); szalone, zbiorowe wydzieranie się wniebogłosy na tle zamaszyście jazgoczącej harmonijki ustnej ("Howl Like The Wolf"), a także liczne, bezpośrednie nawiązania do rock'n'rollowych standardów, jakich nigdy za wiele, gdyż chodzi w nich o porywającą energię, a nie o przemyślaną strukturę ("Only Rock'N'Roll"). Jednocześnie zespół zadbał o spójne, masywne i współczesne brzmienie, dzięki czemu ma potencjał trafić również do osób mniej osłuchanych ze staroświeckim bluesem. Odnośnie "trafiania do odbiorców", główny pomysłodawca liryków, basista Jerry Prütz (układający wersy tekstów utworów wraz z gitarzystą i wokalistą Chrisem Carlssonem) wykazywał od dawien dawna predyspozycje do występowania - z naszej pogawędki po zakończeniu formalnej części wywiadu dowiedziałem się, że już w latach 19921994 pełnił rolę gospodarza heavy rockowego programu Deizel, dwadzieścia lat później prowadził poranny program na publicznym kanale szwedzkiego radia, w międzyczasie pisał też dla m.in. "Close Up Magazine", nieraz występował w szwedzkiej telewizji publicznej, zaś w tej chwili zajmuje się zawodowo dziennikarstwem kulturowym oraz redagowaniem newsów. Tym bardziej jestem pewien, że on dosko-

nale wie, co robi, dbając o pozytywny przekaz swych wydawnictw. "Blues Revolution" może stać się płytą towarzyszącą nam przez dłuższy okres czasu, a może nawet podnoszącą nas na duchu i poprawiającą ogólne samopoczucie. Niestety, w tym kontekście tytuły "Headache", "Gotta Quick Drinking" oraz "Death Knock Blues" (tracki 7-9) wydają się w najlepszym razie niecelowe, a raczej zaburzające pogodną aurę. Droga do światła widocznie musiała prowadzić przez mroczniejszy odcinek, aczkolwiek z czysto muzycznego punktu widzenia, to również są fajne kawałki - zwłaszcza może podobać się ballada "Gotta Quick Drinking" za gorzki i melancholijny feeling. Mimo wszystko szkoda, że pierwotne wezwanie do rewolucji rozwiało się w dalszej części LP. Odnoszę wrażenie, że ktoś chyba dał sobie spokój, stracił parę i odpuścił. Ewidentnie brakło konsekwencji. Zamiast niecodziennego konceptu tematycznego, wyszedł luźny zbiór średnio powiązanych ze sobą numerów, A może po prostu... "Before I sink into the big sleep, I want to hear the scream of the butterfly" (The Doors, "When The Music's Over")? (4,5) Sam O'Black

CoverNostra - Pętla 2022 Self-Released

Śląska formacja dotrzymała słowa, nader szybko wydając następcę debiutanckiego minialbumu "Katharsis dusz". "Pętla" to kolejny krótszy materiał, złożony rzecz jasna przede wszystkim z coverów. Opener to "Symphony Of Destruction" Megadeth. Ten największy chyba przebój w dorobku Dave'a Mustaine'a bardzo według mnie zyskał na tym, że śpiewa go kobieta, znana już z gościnnego udziału na "Katharsis dusz" Jadwiga Frydrychowska, obecnie stała już wokalistka CoverNostra. W jej wykonaniu "Symphony Of..." to siarczysty, zaśpiewany z dużą energią utwór, w dodatku znacznie czystszym, chociaż równie ostrym, jak w oryginale głosem. Przeróbka "Wyciągam swoją dłoń" TSA jest równie udana: w wersji CoverNostra utwór zyskał na surowości, zachowano jednak oryginalny klimat całości, zaś partie wokalne też są niczego sobie. Autorski utwór "Pętla" również zyskał tu inne oblicze, ponieważ obecna frontwoman zespołu nagrała do niego nowe partie wokalne - na poprzedniej płycie śpiewał Michał Kitel. Wciąż za to

nie broni się w tym wykonaniu powtórzona za poprzednim wydawnictwem - "żeńska" wersja "Ciała", właściwie "Tak długo czekam (Ciało)" Obywatela G.C., ale finał w postaci "Mam dość" Lombardu z nawiązką to rekompensuje. Warstwa muzczyna jest mocniejsza niż na LP "Anatomia" poznańskiej grupy, bliższa ciężkiego rocka, zaś Jadwiga Frydrychowska potwierdza, że nie śpiewa gorzej od Małgorzaty Ostrowskiej, a do do tego ciekawie urozmaica swoje partie. Wygląda więc na to, że mimo coverowej orientacji CoverNostry warto czekać na jej debiutancki album, ale przede wszystkim należy wybrać się na jej koncert, bowiem te płytowe wersje to tylko jego zapowiedź. (4) Wojciech Chamryk

Crystal Ball - Crysteria 2022 Massacre

Cieszy mnie niezmiernie fakt, że w 2022 roku nagrywa się jeszcze takie albumy. Mam tu na myśli płyty, które trudno uznać za jednoznacznie heavy metalowe, choć z drugiej strony nie są całkowicie pozbawione wpływów tej muzyki. Trudno też je rozpatrywać w kategoriach czystego hard rocka, gdyż znajdziemy na nich sporą dawkę elementów charakterystycznych dla AOR, czy nawet rocka progresywnego. Na takich albumach jak "Crysteria" autorstwa wesołych Szwajcarów z grupy Crystal Ball wszystkie wspomniane powyżej składowe są dobrane w takich proporcjach, że tworzą całość niemal idealną i wręcz skrojoną na miarę. Muzyka zawarta na dwunastym już pełnym albumie tej ekipy (im dłużej tej płyty słucham, tym coraz bardziej mam ochotę kiedyś jak za małolata zarwać sobie którąś nockę i zapoznać się dokładnie z całą ich dyskografią) cechuje się wspaniałymi melodiami skomponowanymi wręcz z mistrzowskim wyczuciem, których wartość dodatkowo uwypukla nienaganna produkcja. Warto też docenić niezwykły zmysł aranżacyjny muzyków. Na tym albumie znajdziemy oczywiście sporą dawkę klawiszowych dźwięków, jednak są one dobrane z wielkim wyczuciem, przez co nie powodują sztucznego złagodzenia brzmienia oraz przesłodzenia go w przesadny sposób. No właśnie, jeśli już weszliśmy w ten temat, to jak już wspomniałem, nie mamy do czynienia z albumem stricte heavy metalowym. "Crysteria" na pewno nie jest płytą skierowaną do miło-

RECENZJE

175


śników surowego brzmienia pozbawionego jakichkolwiek ozdobników. Wydaje mi się, że najbardziej docenią ją miłośnicy melodyjnego hard rocka (i jego okolic) rodem z lat osiemdziesiątych, który cechował się sporą ilością przestrzeni. Warto wspomnieć w tym miejscu jeszcze o naprawdę pozytywnym przesłaniu, które jest dość istotną częścią "Crysterii". Najlepiej podsumowuje je refren utworu "Make My Day", który leci tak: "Life is a song/ Since you came along/ Deciding to stay/ Now you make my day/ I'm never alone/ Whenever I'm home/ So happy to say/ That you make my day". Banalne? Pewnie tak. Sami jednak przyznacie, że tego typu formuła jakiś swój urok posiada, czyż nie? Koniec końców twórczość Crystal Ball spokojnie powinna pogodzić fanów Iron Maiden i Scorpions z tymi, którzy są zasłuchani we wszelakie Survivory, Foreignery i inne Loverboye (są jeszcze w ogóle tacy osobnicy?). Myślę w dodatku, że coś dla siebie znajdą tu miłośnicy takich kapel, jak Stratovarius czy Sonata Arctica. (5) Bartek Kuczak

Darian And Friends - Lost Horizons 2022 Cruz Del Sur Music

Dario Beretta nie jest jakoś szczególnie znanym gitarzystą, ale wytrawni fani power metalu kojarzą go z grup Drakkar i Crimson Dawn. Na solowym albumie "Lost Horizons" włoski muzyk dzieli się z nami swą fascynacją klasycznym hard rockiem i tradycyjnym heavy metalem, prezentując aż 11 utworów utrzymanych w stylistyce lat 70. i 80. Do ich nagrania zaprosił mnóstwo gości, głównie z włoskich zespołów, ale nie tylko. I tak wokalnie udzielają się choćby Roberto Tiranti (Labyrinth), Giorgia Colleluori (Sinner), Davide Moras (Elvenking) czy Anders Engberg (Sorcerer), inni gitarzyści to na przykład Simone Mularoni (DGM), Kristian Niemann (Sorcerer, ex Therion) i Francesco Marras (Tygers Of Pan Tang), wśród basistów i perkusistów również nie brakuje znanych muzyków. Efekt końcowy to bardzo udany album. Kompozycja tytułowa i orientalizujący "Reborn Through The Fire" zachwycą więc fanów Rainbow z ery Ronnie Jamesa Dio, "The Things I Want To Be" trafi do zwolenników Thin Lizzy, a mocarny opener "On The Run" czy "Stand Or Fall" po prostu do wielbicieli hard rocka jako

176

RECENZJE

takiego. Nie brakuje tu też udanych kompozycji czerpiących z patetycznego, stadionowego nurtu hard'n'heavy lat 80., jak choćby "Waiting For Godot" czy "Mistreated World". Trafiają się też powerowe akcenty, na przykład w "The End Of The Human Race", a "Do You Remember?" to wypisz, wymaluj, pop rock z wczesnych lat 80. Dochodzi do tego aspekt charytatywny, bowiem wszystkie zyski ze sprzedaży tej płyty trafią do AIL, włoskiej organizacji non-profit walczącej z leukemią, warto więc ją nabyć nie tylko dla świetnej muzyki. (5) Wojciech Chamryk

przyjazne dla słuchaczy, ale czasami rwą się, burzą harmonię i wytracają ze skupienia swoich odbiorców. Niemniej wygląda mi to na zabieg celowy, a czasami nawet wyrachowany. Sporo jest klawiszy, różnej maści, ale te a la Hammondy mocno przykuwają moją uwagę. Usłyszymy też dość dobre partie gitary. Po prostu instrumentaliści nie mają się czego wstydzić. Myślę, że "Between Us" da fanom progresywnego rocka trochę przyjemności. Przynajmniej podczas kilku pierwszych przesłuchań. Niestety im dłużej słucha się krążka, to zainteresowanie nim powoli się ulatnia. Trochę dziwne jest też brzmienie, na początku instrumenty brzmią dość soczyście, ale za kolejnym razem wydają się bardziej suche i jakby przesterowane. Po prostu sound z "Between Us" nie do końca mi pasuje. Sumując, sięgniecie po to wydawnictwo, jakoś bardzo Was nie powinno was rozczarować, ale ogólnie są i na pewno będą, płyty, których słucha się z dużo większą satysfakcją. (3,5)

Dark Ages - Between Us

\m/\m/

2022 Andromeda Relix

Progresywny rock i metal mają się dobrze. Co chwila mamy możliwość przesłuchania jakiejś płyty z kolejną odsłoną tej intrygującej muzyki. Włoskie Dark Ages zostało założone w 1986 roku przez gitarzystę Simone Calciolari. Jednak bardziej stabilne czasy dla zespołu przyszły dopiero w 2008 roku w momencie, gdy pojawiło się rodzeństwo Angela Busato (klawisze) i Carlo Busato (perkusja). Kolejnym istotnym punktem w dziejach formacji był rok 2017, wtedy to dołączyli wokalista Roberto Roverselli i basista Gaetano Celotti. Dark Ages swój fonograficzny debiut zaliczyli w roku 1991, kiedy to wydali album "Saturnalia". Jednak działalność wydawniczą zintensyfikowali dopiero w latach 2000., ale ogólnie nie spieszyło się im zbytnio w tym temacie, bowiem "Between Us" to dopiero piąta studyjna pozycja w dyskografii zespołu. Muzycznie opierają się o klasykę typu, Yes, Genesis, Focus, UK, ale też o bardziej współczesne kapele Spock's Beard, Transatlantic, The Flower Kings czy Pattern - Seeking Animals. Czasami można usłyszeć coś z pogranicza Styx, Kansas oraz Saga. Ogólnie podstawa muzyki Włochów to rock progresywny mające dwa oblicza, bardziej przystępne i melodyjne oraz takie bardziej ambitne, a czasami nawet techniczne. W dodatku dość mocno wspiera się on na progresywnym metalu, co od czasu do czasu przeradza się w konkretny sound. Kompozycje są rozbudowane, z przeróżnymi przenikającymi się motywami muzycznymi, o odmiennych tempach, kontrastach i emocjach. Na ogół muzycy Dark Ages starają się, aby utwory były

mniej bez kłopotu potrafi zaśpiewać także bardziej rockowo, z czego czasami korzysta. Dodatkowo dość często wspomaga ją męski rockowy głos, prawdopodobnie należy on do Jensa Fabera. Taki typowy dwugłos wykorzystywany w wypadku podobnych zespołów. Sporadycznie usłyszymy growl. Są też chórki. Kompozycje nawet solidne, nie zawsze rozbudowane, choć trochę się w nich dzieje. Nie brak Niemcom talentu. Ba, znalazłem nawet wypowiedź jakiegoś entuzjasty, że pod tym względem (włączając w to melodie) bije na głowę nawet uznane marki typu Kamelot. Mimo wszystko gościu się zagalopował... Muzycy bardziej niż solidni, znakomicie odgrywają swoje partie. Moją uwagę zwróciły szczególnie partie solowe gitarzystów. Całość brzmi też bardzo dobrze, soczyście, klarownie i dość mocno. Na płytę składa się trzynaście różnorodnych, nieźle wymyślonych i zaaranżowanych kompozycji, czasami ciut dłuższych. W sumie trwa ona ponad godzinę. Niemniej po drodze nie ma jakiegoś poczucia znużenia. Także entuzjaści melodyjnego symfonicznego power metalu mają za co lubić Dawn Of Destiny i ich najnowszy album "Of Silence". Niestety mnie takie granie przestało bawić, potrafię docenić poszczególne jego aspekty, ale na tę chwilę nie jest ono w stanie wzbudzić we mnie jakichś wyższych emocji. (3,5) \m/\m/

Dawn Of Destiny - Of Silence 2022 ElPuerto

Dawn Of Destiny to niemiecki pomysł na granie melodyjnego symfonicznego power metalu z panią za mikrofonem, który wszedł w życie w roku 2005. "Of Silence" to ich już ósmy studyjny album, więc formacja ma doświadczenie po swojej stronie. Choć Dawn Of Destiny spokojnie można zestawiać z symfoniczną sceną to, jednak w podejściu do używania klawiszy i orkiestracji zdecydowanie się różnią. Stosowane są one w sposób dyskretny, ledwo uchwytny. Natomiast jak są jakieś orkiestracje to, nie ociekają patosem i natłokiem dźwięków, a raczej są wyważone, stonowane i subtelne. Być może dlatego na polu muzycznym mamy więcej do czynienia ze wpadającym w ucho tradycyjnym power metalem, gdzie gitary i sekcja mocniej może zaznaczyć swoją obecność. Oczywiście nie jest to power w stylu Primal Fear czy Rage, to ciągle level melodyjnego symfonicznego, lekko teatralnego power metalu, choć czasami z ciut mocniejszymi gitarami. Pojawiają się też inne podstyle typu progresja czy gotyk. Manierę muzyki Dawn Of Destiny utrwala ich melodyka, którą przede wszystkim kreuje wokalistka Jeanette Scherff. Ma ona mocny wyszkolony głos i ze swobodą śpiewa swoje wysokie partie. Nie-

Death Dealer - Fuel Injected Suicide Machine 2022 Street Cartel

"Conquered Lands" to wciąż świeży, a na pewno najnowszy album Death Dealer, a tu proszę, Ross The Boss zaskoczył swych fanów pierwszym krótszym materiałem firmowanym tą nazwą. "Fuel Injected Suicide Machine" to pięć utworów, mocarny heavy najwyższych lotów. Mike LePond już na dobre zadomowił się w składzie, co tylko wyszło nowym utworom na zdrowie, na pokładzie jest też rzecz jasna nadal charyzmatyczny wokalista Sean Peck. "The Dead Never Listen" to typowe intro, ale już w rozpędzonym utworze tytułowym Death Dealer potwierdzają, że Ross miał ogromny wpływ na styl wczesnego Manowar i wciąż potrafi z powodzeniem takie elementy wykorzystywać. "Freedom Is Not A Crime" to z kolei masywny, germański heavy, z riffem niczym u Accept i ostrym wyżyło-


wanym śpiewem Pecka. W "Blood For Gasoline" za to rozpędzają się jeszcze bardziej niż w tytułowym openerze, by w "Invasion" zwolnić tempo do wręcz doomowych klimatów - jeśli to zapowiedź nowego albumu, to szykuje się naprawdę dobra płyta! (4) Wojciech Chamryk

dą wsłuchiwać się w poszczególne kompozycje oraz zachwycać się poszczególnymi błyskotliwymi pomysłami, zagraniem instrumentalistów czy też wokalem Debory. Dla mnie jest to wydawnictwo jedno z wielu i nic więcej. I powiem wam szczerze, że zaczynam się martwić, aby taki syndrom nie dopadł tradycyjnego heavy metalu czy też progresywnego metalu. Niestety liczba produkcji z tej sceny źle wróży. (3) \m/\m/

Deep Sun - Dreamland - Behind The Shades 2022 Massacre

Festiwal melodyjnego symfonicznego power metalu z panią za mikrofonem ciąg dalszy. Po prostu popyt na takie granie zdaje się nie mieć końca. Deep Sun powstał w 2005 roku w Olten w Szwajcarii, a "Behind The Shades" to już ich trzeci studyjny album. Zawarty na nim melodyjny symfoniczny power metalu mieści wszystko, czego oczekują fani takiego grania. Dla mnie jest to bez różnicy, bo i tak wszystko zlewa się mi z tym, co kiedyś słyszałem i nie widzę w tym żadnej różnicy. Owszem w każdej kompozycji rządzą melodie, przebojowość, poszczególne instrumenty i elementy symfoniczne są odpowiednio wyważone, w stosownych momentach gitarzysta popisuje się solowymi partiami, a całość prowadzi znakomity, o nieprzeciętnej skali, prawie operowy głos wokalistki. W dodatku mamy pełną gamę, przeplatających się nierzadko intrygujących pomysłów muzycznych, nastrojów, temp oraz emocji. Prym wiodą instrumenty klawiszowe oraz gitara, ale inne instrumenty też mają swoje momenty. Wokalnie rządzi Debora Lavagnolo, ale bywa, że wspiera ją growl (tak jak w "Hands In Anger") oraz dyskretne chóry. Elementem, który w wypadku Deep Sun robi różnice to nieliczne, ale wyraźne etniczne aranżacje. Ten folk to taki bardziej fantastyczno-bardowki (jeżeli w ogóle ktoś wie, o co chodzi). Można to usłyszeć w tytułowej kompozycji "Behind The Shades" czy też w "Mitternachtstanz". Muzycy zadbali nie, tylko aby kompozycje były dopieszczone pod względem budowy i aranżacji, ale także wszystkie partie były znakomicie odegrane. Przyszło in to pewnie z łatwością, gdyż ich warsztat jest naprawdę przedni. Z pewnością na efekt miał wpływ także Frank Pitters (współpracował m.in. z Dragony, Edenbridge, Vision Of Atlantis), który wyprodukował, zmiksował i zmasterował ten album. Fani takich brzmień z pewnością zapamiętają "Behind The Shades", bę-

Defiatory - Apokalyps 2022 Black Lion

Nie dość, że pandemia dała tym szwedzkim thrashers czas na nagranie następcy albumu "Hades Rising" z roku 2018, to jeszcze zainspirowała warstwę tekstową nowej płyty. Thrash jest od początku powstania idealnym nośnikiem takich apokaliptycznych treści, a do tego Defiatory zadbali o równie urozmaiconą warstwę muzyczną. To ostatnie zresztą zbytnio nie dziwi, bo zespół tworzą doświadczeni muzycy, grający ekstremalne odmiany metalu już od 15-20 lat, więc doświadczenie procentuje. Dodatkowo nie ma mowy o rutynie, "Apokalyps" brzmi bowiem jakby nagrało tę płytę czterech maksymalnie wkurzonych na wszystko, zbuntowanych młokosów. Nie ma więc mowy o rutynie i grzeczniutkim thrashu środka: jest surowo, agresywnie i bardzo intensywnie, tak jak w "Belligerent And Hostile", "Let Them Burn" czy dwuminutowym "No Place to Hide". Na przeciwnym biegunie są te dłuższe, rozbudowane kompozycje jak świetny opener "Apocalyps" czy trwający ponad sześć minut, zamykający płytę "Counting Bones", potwierdzające, że i w takim bardziej technicznym graniu Defiatory mają coś do powiedzenia. Nie bez znaczenia są też umiejętnie stosowane melodie, tak jak w "Into The Unknown" czy "Knives", co tym korzystniej wpływa na zróżnicowanie tej dopracowanej płyty. (4,5)

Ease", które oparte są na brzmieniu pianina. Ogólnie muzyka tego duetu to melodyjny rock/metal oparty na nowoczesnych brzmieniach. Utwory nie są jakieś bardzo złożone, a raczej panie dbają o ich bezpośredniość i melodyjność. Wsparte jest to rozmarzonym dziewczęcym wokalem, co przy dość mocnych brzmieniach gitary i sekcji bliższe jest nu metalowi, a nie progresywnemu rockowi czy metalowi. Oprócz melodyjności jest też trochę klimatu. Nie ma mowy o jakimś specjalnym technicznym graniu. Za to można powiedzieć o dużej kulturze w kwestii wykonania. Po prostu na drugiej płycie Dianthus "Realms" znajdziemy, co najwyżej poprawnie wykonany melodyjny nowoczesny rock/metal ze współczesnym komercyjnym zacięciem. Coś dla grzecznej młodzieży, która chce w bezpieczny sposób poczuć, jak to jest być zbuntowanym nastolatkiem. Coraz częściej progresywne zespoły sięgają po nowoczesne brzmienia i muzyczne rozwiązani tak jak, chociażby Vanish czy Oddland. Jednak Dianthus za nic, nie probowałbym zaliczyć do tego grona. Jak już wspomniałem, wykonanie jest na poziomie. Brzmienia typowe dla tej sceny, ale nie mogło być inaczej gdy nad całością czuwał Steve Evetts (The Dillinger Escape Plan, Symphony X, Butcher Babies itp.). Niestety taka muzyka w ogóle na mnie nie działa, nie pozostawia nawet cienia wrażenia w mojej głowie. Słowem Dianthus to w ogóle nie moja bajka... (2) \m/\m/

Ehfar - Nexus

Zadebiutował z nim w roku 2019 albumem "Everything Happens For A Reason". Aktualnie promuje drugi krążek zatytułowany "Nexus". Współpracuje na nim z następującymi muzykami: gitarzystą Emiliano Tessitore (Stage of Reality, Vinnie Moore, Mark Boals), perkusistą Andrea Gianangeli (ex-Dragonhammer, ex-David Reece) oraz basistą Roberto Fasciani (Fabio Frizzi). Dodatkowo do realizacji tej płyty zaprosił całą masę gości: Mark Boals (Malmsteen, Dokken), Ivan Giannini (Vision Divine), Giacomo Voli (Rhapsody Of Fire), Enrico H Di Lorenzo (Hideous Divinity), Damiano Borgi (Stage Of Reality), Mattia Fagiolo (White Thunder), Giorgia Zaccagni (Pink Floyd Legend). Muzycznie "Nexus" określiłbym jako zbiór znakomitych dziewięciu kompozycji utrzymanych w stylu potężnego, monumentalnego, majestatycznego tradycyjnego oraz melodyjnego heavy metalu, któremu nieobce są wycieczki w klimatyczne rejony progresywnego metalu. Oczywiście przeważają heavy metalowe aspekty, ale te wyciszenia i subtelności, podkreślane klawiszami oraz delikatnymi gitarami stanowią niemniej ważne cechy muzyki Włochów. Zresztą ten nastrój współbuduje również wokal Taniego, który niejako określa charakter całego projektu Ehfar. Spośród siedmiu autorskich kompozycji ciężko mi jest zdecydować się na którąś z nich. Dla mnie wszystkie są równie ciekawe i intrygujące. Co wpisuje się w progresywne spojrzenie na budowę albumu, gdzie kompozycje, choć różne to budują integralną całość. Tak samo jest z drugim krążkiem Ehfar. Do myślenia daje fakt, że dwa ostatnie utwory to covery "Deadhead" z repertuaru Devina Townsenda oraz "Skyfall" znane niektórym z wykonania Adele. Jednak podane tak, że w ogóle nie ma się wrażenia, że jest to muzyka spoza kręgu tego zespołu. Po prostu znakomicie domykają muzyczny przekaz Włochów. Całość brzmi bardzo dobrze, produkcja jest dopasowana do tego co chciał zaprezentować Titta Tani wraz z kolegami. Ogólnie to świetne wydawnictwo jest skierowane do fanów, ambitnego heavy metalu oraz progresywnego metalu. Ciekaw jestem, jak wielu zdoła do niego dotrzeć, wszak takich płyt jest cała masa. (4)

2022 Wanikiya

Wojciech Chamryk Dianthus - Realms 2022 Deko Entertainment

Dianthus to projekt amerykańskich bliźniaczek Jessiki i Jackie Parry. Ich muzyka często umiejscowiona jest na progresywnej scenie, co wzbudza u mnie ogromne zdziwienie. Trudno tak o nich napisać nawet sugerując się króciutkimi instrumentalnymi utworami "The Quest For Nessie" czy "Heart's

Titta Tani znany jest przede wszystkim fanom sceny progresywnego rocka i metalu, a także melodyjnego power metalu. Ten wokalista aktualnie współpracuje z Claudio Simonetti's Goblin czy Shining Fury, a swego czasu współpracował m.in. z DGM. Tych kolaboracji aktualnych i dawnych Titta na swoim koncie ma naprawdę wiele. Od roku 2017 prowadzi również projekt Ehfar.

\m/\m/ Emissary - The Wretched Masquerade 2022 Self-Released

Emissary po latach wzlotów i upadków, gdzie jedyne, co udało im się od czasu do czasu wydać to kilka kaset demo i minialbum "2021 Summer Tour EP", mogą wreszcie pochwalić się debiutanckim albumem. Jednak z jednym

RECENZJE

177


zastrzeżeniem: "The Wretched Masquerade" to nagrane na nowo utwory sprzed lat, dopełnione kilkunastoma kolejnymi numerami w wersjach demo i koncertowych. Ano, można i tak, dostrzegam tu jednak zasadniczy problem, bo wydany w roku 2022 album jest tak naprawdę wiernym odwzorowaniem tego, co amerykańska grupa proponowała w pierwszej połowie lat 90. Samym muzykom ten album był więc pewnie bardzo potrzebny, to samo można zapewne powiedzieć o nielicznych fanach Emissary, ale mój świat nic nie stracił, ani tym bardziej nie zyskał, bo to melodyjny hard'n'heavy jakich wiele. Owszem, poszczególne kompozycje są dopracowane, nieźle brzmią, ale to cały czas kategoria "jednym uchem wleci, drugim wyleci". Może i takie numery jak "Ruler Of Defiance" czy "Pine Box" mogłyby sugerować, że warto dać zespołowi drugą szansę, ale powtarzam: to materiał sprzed 30 lat, tak więc w jakiej muzycy są obecnie formie twórczej po prostu nie mam pojęcia - "The Wretched Masquerade" potwierdza tylko, że pod względem wykonawczym 4/5 dawnego składu Emissary wciąż daje radę. (2,5) Wojciech Chamryk

Envy Of None - Envy Of None 2022 Kscope

W momencie, w którym otworzyłem plik z debiutanckim albumem Envy Of None, to pomyślałem, że mój szef musiał się pomylić. Przecież to zespół, w którym grają dwaj wybitni Kanadyjscy hard rockowcy, a muzyka którą usłyszałem, z klasycznymi ciężkimi brzmieniami wiele wspólnego nie miała. Mogę sobie tylko wyobrazić, zdziwienie jakie malowało się na twarzach fanów starego Rush, czy Coney Hatch, gdy do ich uszu trafiły pierwsze dźwięki EON. Ale czy to było zaskoczenie pozytywne? W moim przypadku zdecydowanie tak, i myślę, że u wielu fanów dobrej i ciekawej muzyki również. Płytę otwiera kawałek "Never Said I Love You", stawiając poprzeczkę naprawdę wysoko, choć jedni powiedzą, że jest to

178

RECENZJE

prosta "radiówka" i w prawdzie może ma taki charakter, to jest to też kapitalną kompozycją, dla mnie najlepsza z nich wszystkich. Świetnie wprowadza w klimat całego projektu, wokal jest tajemniczy, ale delikatny, do tego fantastyczna melodia i podkreślające ją skromne, ale wkomponowane w idealne momenty partie gitarowe. Ta piosenka żyje, ma duszę, zdecydowanie pozwala się wczuć. Świetne wstępy, to głównie ten aspekt sprawił, że ta muzyka do mnie przemówiła, intra do "Kabul Blues", "Shadow" są niesamowite, mroczne i dosłownie dziwne, z kolei wejściówka do "Spy House" od razu skojarzyła mi się z kawałkami Mike'a Einzigera z Incubus. Warto wspomnieć też o ostatniej kompozycji, zatytułowanej "Western Sunset", w pełni instrumentalny utwór, który zdecydowanie odbiega tematem muzycznym od reszty, został napisany dla zmarłego dwa lata temu Neala Pearta. Tak jak pisałem, zaskoczenie było pozytywne, nigdy nie podejrzewałbym starych rockowych wyjadaczy o coś takiego, to co słyszymy orbituje gdzieś pomiędzy ambientem, rockiem psychodelicznym, industrialem, a muzyką elektroniczną. Momentami przypomina o wspomnianym wcześniej Incubusie, czy Depeche Mode, by później powędrować w kierunku Tame Impali. Jednak co najważniejsze brzmi naprawdę świeżo "to naprawdę jest coś nowego" od początku tak o EON myślałem i tego zdania się dalej trzymam. Ten projekt jest zderzeniem młodości Mayah, z doświadczeniem Alex'a i Andy'ego, pisanie tego materiału musiało sprawiać wrażenie odkrywania nowej, wcześniej niepoznanej ziemi dla obydwu ze stron; i moim zdaniem, ryzyko się opłaciło. Oczywiście, jestem w stanie zrozumieć, narzekających fanów, którzy chcieli ostrych riffów i skomplikowanych solówek Alex'a, bo mi też tego momentami ich brakowało, ale należy zrozumieć to, że to nie jest to ani Rush, ani Coney Hatch, to jest coś zupełnie nowego, i nazywa się Envy Of None. Docenić tych muzyków za ich kreatywność i odwagę. Czasem trzeba otworzyć się na coś nowego i dać tej płycie szanse, bo wystarczy kilka sekund i wciągnie nas bezpowrotnie oraz przeniesie do zupełnie innego świata, bo w budowaniu nastroju, jest specjalistką. (6) Szymon Tryk Evil - Book Of Evil 2022 From The Vaults

Powrotny album "Shoot The Messenger" niezbyt im się udał, ale to nie była do końca płyta Evil, lecz solowy projekt Freddiego Pedersena, nagrany z udziałem wokalisty Artillery Sorena Nico Adamsena. Grupa wróciła niedawno w pełnym składzie i "Book Of Evil" bije poprzedniczkę na głowę - wiel-

ka szkoda, że ten album nie ukazał się w 1985 roku, bo wtedy Duńczycy na pewno nie byliby postrzegani wyłącznie przez pryzmat kultowego, ale jednak cieszącego się uznaniem garstki fanów, MLP "Evil's Message". Świeżutki materiał pokazuje, że bardzo odmłodzony skład Evil wciąż ma potencjał, proponując surowy, siarczysty heavy niczym z pierwszej połowy lat 80. Przeważają tu szybkie, dynamiczne utwory, z "Evil Never Dies" i "Beyond Mind Control" na czele. Do kompletu nie brakuje też mocarnych, iście doomowych walców ("Divine Conspiracy", chwilami orientalizujący "King Of The Undead") a i patetyczna ballada "Book Of Evil" też jest niczego sobie. Zespół puszcza też oko do dawnych fanów w "Evil's Message", całość dzięki Tue Madsenowi nie brzmi niczym muzealne wykopalisko, a nowy frontman Martin Steene (Iron Fire, ex Force Of Evil) potwierdza, że jest jednym z najlepszych wokalistów obecnej sceny tradycyjnego metalu. I chociaż obecnie chyba już nikt czegoś takiego nie praktykuje, to jednak śmiało mogę napisać: można brać w ciemno. (5)

ction, Slayer, Sarcofago czy też Venom. Każdy dopasuje sobie według własnego upodobania. Ciekawostką jest to, że panowie potrafią przemycić również elementy znane z hard rocka, heavy metalu, a nawet power metalu (tego niemieckiego z lat 80.). W dodatku byli w stanie dorzucić swoich parę groszy, dzięki czemu brzmią wiarygodnie i dość świeżo. Choć była taka chwila, że zastanawiałem się, czy ta ich wiarygodność jest prawdziwa. "At The Darkest Night" tworzy osiem szybkich, prostackich oraz bezpośrednich kompozycji, które trwają niespełna czterdzieści minut. Czyli kawałki nie są jakieś ultrakrótkie, ale muzycy mają na tyle talentu, że budują je w sposób intrygujący i zwracający uwagę słuchacza. Instrumenty brzmią staroświecko, brudnym i szorstkim soundem. Oldschoolowość podkreśla również dudniąca produkcja. Niemniej grają z zacięciem, a nawet wigorem. Wokal podany jest mocno w pogłosie, raz wściekle warczy, innym razem bulgocze, czasami zaś wysoko zaciąga. Także reminiscencje lat 80. gwarantowane. Generalnie "At The Darkest Night" jest mocno spójny, z równie ciekawymi, choć różnymi od siebie kawałkami. Pozycja dla fanów wściekłego black speed/thrashu. (4) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Fellowship Chronicles

-

The

Saberlight

2022 Scarlet

Evilcult - At The Darkest Night 2020 Awakening

Swego czasu bardzo chciałem posłuchać debiutu Brazylijczyków z Evilcult. Projekt stworzyli Lucas "From Hell" (wokal, gitara, bas) i Blasphemer (perkusja), a w roku 2021 dołączył do nich Renato Speedwölf (bas). Przed dużym debiutem w roku 2018 wydali EP-kę "Evil Forces Command", dwa lata później wspomniany album "At The Darkest Night". Niestety jakoś nie było nam po drodze, aż do tej chwili. Zawartość tej płyty potwierdziły moje przypuszczenia, że będzie to witalny, czarny, podszyty siarką, staroszkolny speed/ thrash metal. Chłopaki z szaleństwem w oczach pędzą przed siebie od samego początku do samego końca. Owszem czasami lekko przystopują, ale ciągnie ich cały czas do przodu. Może to kojarzyć się z początkami Sodom, Destru-

Fellowship to kapela z UK, która działa od roku 2019 i poświęciła się graniu melodyjnego symfonicznego power metalu. "The Saberlight Chronicles" jest ich dużym debiutem, wcześniej w roku 2020 wydali jedynie EP-kę "Fellowship". Ich wersja power metalu jest mocno rozbrykana i wesolutka, czasami lekko stonowana, melodie słodzą niemiłosiernie, a orkiestracje ociekają wręcz barokową ornamentyką, ale też anonimowymi plamami dźwięku. Szkopuł w tym, że poczynania Anglików można zamknąć jednym słowem: standard. W muzyce Fellowship znajdziemy praktycznie wszystko to, co do tej pory nagrano na tej scenie i to nawet w niezłym wydaniu. Kłaniają się wszyscy bardowie fińsko-włoscy tego nurtu. Ba, takie gitary niekiedy są nawet na mistrzowskim levelu. Niestety brakuje w tym wszystkim wiarygodności, zaangażowania, pasji, zapalczywości, jakichkolwiek oznak charakteru. Po prostu brakuje jaj. Nawet nie potrafili wykorzystać faktu, że za-


miast wokalistki mają wokalistę, bowiem wybrali sobie gościa, który śpiewa lekko, rachitycznie, zwiewnie i nijako. Po prostu gwiazda "popiku". Za to kwestie brzmień i produkcji można zapisać po stronie plusów. Muzycy i współpracujące z nimi osoby postarali się i wykonali dobrą robotę. Oczywiście jeżeli weźmiemy normy obowiązujące w melodyjnym symfonicznym power metalu. Może fani tej sceny odnajdą coś ciekawego na "The Saberlight Chronicles". Ja przez blisko godziny okrutnie się nabiedziłem. Rozumiem, ciężko wymyślić coś ekstra w tym stylu, ale zwyczajność, nawet dobrze brzmiąca w obecnych czasach na niewiele się zda. (2,5) \m/\m/

Fer De Lance - The Hyperborean 2022 Cruz Del Sur Music

Nazwa nieco myląca, ale Fer De Lance to nie Francuzi czy Kanadyjczycy, lecz grupa z Chicago. "The Hyperborean" jest jej długogrającym debiutem, portretującym formację w momencie znaczącej zmiany składu, to jest zwerbowania na stałe wokalistki Mandy Martillo, śpiewającej już gościnnie na EP "Colossus". Jak dla mnie jej akces ma jak najbardziej sens, bowiem ekstremalna maniera gitarzysty i równocześnie wokalisty MP sprawdziłaby się może w utworach utrzymanych w stylistyce wczesnych płyt Bathory, ale do tej z czasów "Hammerheart" i "Twilight Of The Gods" już niezbyt pasuje. Głos Mandy, grającej też na gitarze akustycznej, sprawdza się jednak w numerach takich jak "The Mariner" czy "Sirens" idealnie, a warto podkreślić, że są one bez wyjątku długie i rozbudowane, z ponad 10-minutowym utworem tytułowym na finał. Elementy epickiego heavy/doom metalu dopełniają tu wpływy klasycznego hard'n'heavy z połowy lat 70., wszystko więc się zgadza, poza tymi pasującymi tu niczym pięść do nosa odniesieniami do symfonicznego blacku - łoją w "Ad Bestias" okrutnie, ale to nie ta płyta i nie ta bajka. (4) Wojciech Chamryk Fireproven - Epilogue 2022 Self-Released

Może na to nie wygląda, ale Fireproven to typowa formacja undergroundowa. Z tego też powodu ciężko znaleźć o nich informacje. Wątpliwości nie rozwiewają także

dane z materiałów promocyjnych, które przyszły do redakcji. To co udało mi się ustalić to fakt, że muzycy pochodzą z Finlandii. Działają już parę ładnych latek, ale daty rozpoczęcia ich działalności nie ustaliłem. Do tej pory nagrali EP-kę "Omnipresence" (2013), duży debiut "Future Diary" (2018) oraz omawiany nowy studyjny album "Epilogue" (2022). W pierwszej fazie działali jako stricte męski kwintet, w okolicach debiutanckiego albumu grali już jako kwartet, aby za chwilę kontynuować karierę jako kwintet, ale z kobietą jako frontmanką. Oczywiście mogą wkraść się jakieś nieścisłości, bowiem moja interpretacja niektórych informacji mogła być błędna. Natomiast we wszystkich źródłach podają, że Fireproven to zespół ze sceny progresywnego metalu, z czym nie bardzo się zgadam. Przede wszystkim podstawą na "Epilogue" są fragmenty, które swobodnie wpisują się w melodyjny symfoniczny power metal z paniami za mikrofonem w stylu Within Temptation, Epica, Xandria itd. Kolejną ważną składową muzyki Fireproven jest melodyjny symfoniczny black metal. Podkreślany jest on drugim wspomagającym męskim wokalem, który zajadle skrzeczy. Poza tym są momenty, gdzie pani też udanie sobie skrzeczy. Nie mam pojęcia czy to Sanna Solanterä, czy jakaś inna kobieta. Fakt, że takie wokale mają miejsce. Trzecią ważnym składnikiem świata dźwięków Finów jest wspominany już progresywny metal, spojony z ambitnym power metalem. I właśnie te trzy segmenty i w takiej kolejności - składają się na całokształt muzyki sygnowany nazwą Fireproven. Trzeba mieć sporo wyobraźni oraz jeszcze więcej talentu, aby tak różne gatunki scalić w całość. Fińscy muzycy mogą się tym szczycić, w dodatku potrafią skonstruować tak kompozycje, że jest czego słuchać. Finowie sprawdzają się w każdym momencie przy okazji mocnych i dynamicznych fragmentów, ale także w tych wyciszonych, klimatycznych i nastrojowych. Naprawdę mają znakomite pomysły na tematy muzyczne, melodie, aranżacje, kontrasty, klimaty itd. Każdy z dziewięciu utworów jest bardzo dobry i ciekawy. Poza tym muzycy zachwycają wykonaniem. Wszystko pracuje wręcz perfekcyjnie, a instrumenty brzmią bardzo soczyście. Równocześnie można zachwycać się sekcją rytmiczną, jak i partiami gitary. Nawet klawisze, choć

wykorzystywane w pełni są tak wypozycjonowane, że zupełnie nie przeszkadzają, a jak je słyszymy, brzmią bardziej niż konkretnie. Sanna Solanterä ma mocny głos i śpiewa w typowy sposób znany ze sceny melodyjnego symfonicznego power metalu. Nie mniej nie ma w nim operowych naleciałości oraz nadmierną słodyczą. Skrzek jak skrzek jest, nie znam się na tym, więc nie mnie oceniać. W tym miejscu wchodzimy w kwestie gustów i upodobań. Dla mnie ani melodyjny symfoniczny metal z panią za mikrofonem, a tym bardziej melodyjny symfoniczny black metal, zbytnio nie zachwyca. Owszem w wypadku "Epilogue" i Fireproven zdecydowanie bardziej wyłapuję progresywne fragmenty, ale ogólnie nie jest to moja muzyka pierwszego wyboru. Z tego powodu nie dziwcie się, że traktuję propozycję Finów jako typowe wydawnictwo ze sceny melodyjnego i symfonicznego metalu z panią za mikrofonem. Na koniec taka ciekawostka, którą przyjąłem z dużym zaskoczeniem. Wraz z wydaniem "Epilogue" przestaje istnieć Fireproven. Trochę się dziwie, bo płyta i cała otoczka jest przygotowana bardziej niż profesjonalnie. Generalnie formacja ma szanse, na zaistnieje w swojej niszy. Nie mam pojęcia o powodach takiej decyzji, ale jedną z przyczyn może być natłok podobnych kapeli, przez co praktycznie nie ma szans na profesjonalne działanie. Pozostaje jedynie pozostać na niezwykle wysoki poziomie, ale jako amatorzy. Nie wszystkich na to stać. (3)

teen" słucha się bardzo dobrze, nawet jeśli nie są to już czasy przełomowych dla grupy LP's "Indiscreet" czy "Tough It Out". Jak dla mnie na początku płyty trochę za bardzo przesadzili z popem, szczególnie w "Waiting On Love", ale już na wysokości trzeciego z kolei "Talk Is Cheap" robi się już bardziej bluesowo, to AOR niczym z amerykańskich, radiowych playlist z lat 80. Równie efektownie brzmi "Fight Fire With Fire" z chóralnym, przebojowym refrenem, zaś "Be True To Yourself" jawi się niczym krzyżówka Foreigner i The Who. Odniesień do tego zespołu nie brakuje też w dynamicznym "Turn This Car Around", a do tego kilku utworów, zwłaszcza "Love And War", bluesującego "Long Road Home" z organami i "Just Got Started" nie powstydziliby się Paul Rodgers i Bad Company. No i na okrasę mamy tu "Every Man Needs A Woman", jak na FM naprawdę mocny, hardrockowy numer ze świetną współpracą sekcji Merv Goldsworthy/Pete Jupp, grających razem jeszcze w Samson, w połowie lat 80. - wyszła im ta płyta, nie ma co i nie miałbym nic przeciwko temu, żeby kolejna na 40-lecie zespołu była równie udana. (5) Wojciech Chamryk

\m/\m/ Gauntlet Rule - The Plague Court 2022 From The Vaults

FM - Thirteen 2022 Frontiers

Wydaje się, że tak niedawno poznawałem pierwsze płyty FM, a tu proszę, grupa wydaje właśnie album numer 13. W sumie gdyby nie ponad 10-letnia przerwa od połowy lat 90. do roku 2007 to pewnie byłoby tego więcej, ale i tak dorobek Brytyjczyków budzi szacunek. "Thirteen" to niewątpliwie wydawnictwo adresowane do ściśle określonego grona odbiorców dawno już minęły czasy, że taki hard/AOR/pop rock elektryzował miliony słuchaczy, również dzięki stałej obecności w radiowych czy telewizyjnych stacjach. FM jednak nie zmieniają się i do tego, podobnie jak Def Leppard, wciąż są w formie, co dotyczy przede wszystkim lidera i frontmana Steve'a Overlanda. Dzięki temu "Thir-

Prawdopodobnie gitarzystę Rogga Johanssona oraz basistę Petera Svenssona kojarzycie ze szwedzkim death metalem, chociaż ten drugi grał tradycyjny heavy/ speed już wcześniej, w ramach zespołu Assassin's Blade (obie płyty Assassin's Blade otrzymały pozytywne recenzje w HMP 74 na str. 145 oraz w HMP 63 na str. 123). Tamta kapela miała stanowić kontynuację wokalnej kariery Jacquesa Bélangera, czyli Kanadyjczyka śpiewającego w Exciter pod nieobecność Dana Beehlera. W tej chwili jej status jest jednak niepewny, tzn. "w pewnym sensie znajduje się w stanie zawieszenia". Korzystając z nadmiaru wolnego czasu, Peter Svensson dogadał się z Roggiem Johanssonem, że fajnie byłoby wspólnie pograć podobną muzykę. Tak w 2019 roku powstał Gauntlet Rule. Wkrótce potem dołączył do nich szwedzki wokalista w kwiecie wieku Teddy Möller, którego z kolei pamiętamy z dwóch ostatnich longplay'ów Wuthering Heights (przypomnianych w pasjonującym wywiadzie Michała

RECENZJE

179


Mazura opublikowanym w HMP 78 na str. 186). Skład uzupełnił perkusista Lars Demoké (bębnił na niemal całej recenzowanej tu płycie, ale po jej zarejestrowaniu został zastąpiony przez Markusa Rosenkvista) oraz (również wywodzący się ze szwedzkiej sceny death metalowej) gitarzysta solówkowy Kjetil Lynghaug. Gdyby weteranów było komuś mało, dodam, że na wydanym w marcu bieżącego roku debiutanckim LP Gauntlet Rule "The Plague Court" gościnnie zaśpiewał sam Blaze Bayley, a także jedna z pierwszych wokalistek w historii US power metalu, Lorraine Gill (Taist Of Iron). Co ciekawe, tak wybuchowej mieszance indywidualności wyszedł całkiem spójny materiał. Dziesięć zawartych na nim utworów utrzymano bowiem w jednorodnej stylistyce potężnie podbasowanego heavy/ speed metalu. Inicjatorzy z pewnością wiedzieli, co konkretnie chcą osiągnąć w studiu (zgodnie z zasadą: masywnie i szybko), mieli ten projekt dobrze poukładany w głowach (skoro sprawnie go ogarnęli) i przyłożyli się do jego skrupulatnego dopracowania (świadczy o tym świetnie harmonizująca szata graficzna). W mojej opinii całość brzmi całkiem współcześnie, aktualnie. Zastosowano standardy produkcji na miarę XXI wieku, zamiast silić się na odtwarzanie old schoolowego soundu. Najbardziej na płycie podobają mi się wyborne partie gitarowe (są wszędzie!), podczas gdy wokale uważam tylko za solidne ich uzupełnienie. Kiedy Teddy śpiewa, jest fajnie. Ale jak nie śpiewa, to gitary eksplodują metalowym czadem. Natomiast nie do końca odpowiada mi dźwięk perkusji, bo wydaje mi się nienaturalny, dziwny, miejscami drażniący, tak jakby wygenerowany na komputerze bez choćby próby imitowania prawdziwego instrumentu. Niemniej, poleciłbym Gauntlet Rule jako doskonały przykład, że twórczość zdolnych death metalowców może podobać się słuchaczom stroniącym od ekstremy, jeśli ci pierwsi dojrzeją i przestawią się na tworzenie ludzkiej muzyki. (4) Sam O'Black

Graham Bonnet Band - Day Out In Nowhere 2022 Frontiers

Z przykrością stwierdzam, że głos Grahama Bonneta przemija. Niestety słyszę, że jego barwa stała się dojmująco szorstka, chropowata. Nie piszę tego złośliwie. Sam Graham Bonnet zmierzył się z doku-

180

RECENZJE

czliwymi aspektami starości w przedpremierowo opublikowanym (w postaci wideoklipu) utworze "Imposter". Zupełnie tak, jakby prosił fanów o wyrozumiałość. Rozumiem, ale mimo wszystko Klaus Meine udowodnił ostatnio na nowym wydawnictwie Scorpions "Believer", że natura łaskawiej traktuje wybrańców (bo choć Klaus jest rówieśnikiem Grahama, to brzmi jakby miał 54, a nie 74 lata). Utwór "Imposter" nie wzbudził we mnie zachwytu - ani wizualnie, ani muzycznie. Wkrótce przekonałem się, że cały krążek wypada zdecydowanie mniej atrakcyjnie od poprzednich: "The Book" (2016) i "Meanwhile, Back In The Garage" (2008). Uważam tak przede wszystkim ze względu na formę lidera, ale też z powodu jakości melodii. Gdy Graham nazwał w wywiadzie "Day Out In Nowhere" graniem nowoczesnym, pomyślałem, że jest tak nowoczesne, jak tramwaj pomalowany jaskrawą żółtą farbą. Ok, brzmienie jest natarczywie współczesne, ale na szczęście styl muzyczny oraz partie instrumentalne niezbyt, bo słyszę w nich brytyjską szkołę melodyjnego hard rocka ubiegłego stulecia. Po wspomnianej rozmowie, David Reece (rdzenny Amerykanin, który zasłynął zastąpieniem Udo Dirkschenidera w Accept, choć mógłby być bardziej ceniony za późniejsze solowe dokonania) skomentował wątek wielkiej flagi w potępiającym pedofilię kawałku "Uncle John" w następujący sposób: "Flaga reprezentuje wolność oraz poświęcenie tych, którzy żyli przed nami. Każdy ma prawo z dumą wywieszać flagę swoich krajów. To nie tylko symbolika. Co ciekawe, widziałem niedawno transmisję z platynowego jubileuszu Brytyjskiej Królowej, podczas którego dumnie powiewała brytyjska flaga, co wydawało mi się pięknym widokiem". Później David Reece dodał jednak: "To, co Graham Ci powiedział o fladze, brzmi dla mnie dziwnie, ale to jego opinia. To, że jest Brytyjczykiem mieszkającym w Ameryce, również wydaje się dziwne i jak mówisz, umieszczenie amerykańskiej flagi w piosence o pedofilii również wydaje mi się dziwne". Pomimo dobrych intencji, obawiam się, że w pewnym wieku człowiek naraża się na zwiększone ryzyko popełniania wpadek podczas publicznej prezencji. Orkiestrowe outro "Suzy" też w sumie można uznać za obciachowe, aczkolwiek akurat do takiego trącącego myszką podkładu Graham Bonnet zaśpiewał inaczej - przez pierwsze minuty czarował stonowanym głosem, a dopiero później, gdy powrócił do drażniącego krzyku, wszystko się rozleciało. Jeden utwór z "Day Out Of Nowhere" szczerze mi się podoba. Mianowicie, "Twelve Steps To Heaven" wyróżnia rewelacyjna struktura kompozycji, a także kunsztowne melodie, wyrafinowane zmiany dynamiczne, klimatyczne klawisze, wirtuozerskie i

doskonale dopasowane, neoklasyczne sola gitarowe. Zwróćcie uwagę, jak przewybornie w okolicy 3:01-3:07 zabrzmiał tam przeciągły, wyjątkowo wysoki scream Grahama Bonneta. Niewykluczone, że ten jakże emocjonalny motyw stanie się najwspanialszym zwieńczeniem jego bądź co bądź fenomenalnej kariery. (3)

wątpliwie plusem tej płyty względem poprzedniej jest brak "biesiadnych" numerów w postaci "Final Fight" czy "Lions of the Sea". Plusem jest też sama stylistyka. Choć znamy ją na wylot, to 100% Grave Digger. Styl, który przez lata sobie Niemcy wypracowali i nikt im tego nie odmówi. "Symbol of Eternity" stoi na barkach przynajmniej dwudziestu poprzedniczek. (4)

Sam O'Black Strati

Grave Digger - Symbol of Eternity 2022 ROAR! Jedno trzeba ekipie Boltendahla przyznać - nie kombinują. Czasem odpłyną w odrobinę bogatsze aranżacje, czasem zagrają bardzo prosto, ale wciąć grają jak Grave Digger. Złośliwi powiedzą, że i tematyka jest z recyklingu, ale prawda taka, że tematyka obierana przez Grave Digger jest raczej wyrazem szczerości Chrisa, niż jakiegoś wyrachowania. Facet ma swoje pasje i bardzo chętnie po nie sięga, pisząc płyty. Tym bardziej, że obserwuje w sobie pewne zmiany i widzi, że ten sam temat można pokazać z innej perspektywy. Tak samo jest właśnie z "Symbol of Eternity", który na pierwszy rzut oka okazuje się prostym nawiązaniem do "Knights of the Cross" z 1998 roku. Tymczasem płyta choć opiera się o podobny koncept, obrazuje temat z mniej historycznej, a bardziej społecznej perspektywy. Nie tylko templariusze ukazani są w świetle legendy, ale też i same krucjaty można niejako obejrzeć z obu perspektyw (chrześcijańskiej i muzułmańskiej). Podobny trik zastosował Chris przy okazji poprzedniej płyty o szkockiej tematyce. Wyszedł z faktograficznej pułapki naprzeciw bardziej osobistej perspektywie. O ile jednak Grave Digger ma zamiar definitywnie zamknąć szkocki temat (na jubileuszowym koncercie na Wacken), o tyle przed tematyką krucjat jeszcze droga wolna. Nieco gorzej jest z samą muzyką. Muszę przyznać, że podobnie, jak w przypadku poprzedniej płyty, podoba mi się tylko część kawałków. Nie dlatego, że zespół zmienił stylistykę, ale dlatego, że po prostu dobra jest tylko część płyty. Polecam dynamiczny, z surowymi jak śledź zwrotkami i epickim refrenem "Battle Cry", hicior "Hell is my Purgatory", "Heart of a Warrior" z refrenem z krótkich fraz, co zawsze było jasnym punktem Grave Digger, czy bonus track w postaci coveru Papakonstantinou "Hellas, Hellas". Nie-

Greyhawk - Call Of The Hawk 2022 Fighter Records

Nowe EP Greyhawk ma niewiele wspólnego z Malmsteenowskim podejściem do muzykowania, ponieważ - w przeciwieństwie do wcześniejszych, troszkę przekombinowanych materiałów - tym razem Amerykanie zaproponowali konkretny, wyrazisty heavy rock z duszą. Pierwszy numer "Steelbound" brzmi tak znajomo, że potrzebowałem przypomnieć sobie, czy aby nie słyszałem tej samej sekcji instrumentalnej w TSA "Wysokich Sferach", "Jednym Kroczku" lub w "Twoim Sumieniu" (nutki inne, atmosfera identyczna). Nareszcie Greyhawk ogarnął komponowanie. Nie rzucają już przypadkowych dźwięków na wiatr, raczej posługują się synkopami. Nad popisywanie się warsztatem technicznym przedkładają zaś chwytliwość piosenek. A jeśli już proponują bardziej złożone solówki lub harmonie, tutaj robią to zgrabnie i ze smakiem. Ich najnowsze aranżacje uznałbym za proste jak w tradycyjnym heavy metalu, gdyby nie odrobina "natchnionej podniosłości" w "Demon Star" (np. zaskakujący przerywnik z chórkiem), który kontrastuje Rainbowowską fantastykę z neoklasycznym wymiataniem. Inny ich numer, "Shattered Heart", to z kolei bezkompromisowy old school heavy metal, taki że po jego wysłuchaniu rozwiewają się wątpliwości, co stanowi podstawowy komponent prezentowanej EPki. Tytułowy kawałek "Call Of The Hawk" zawiera wprawdzie okazałą, barokową partię solową, w której ujście znajdują skłonności muzyków do ambitniejszego grania, ale trwa ona zaledwie dwadzieścia trzy sekundy, czyli w sam raz, by dodatkowo wzmocnić dynamikę, zamiast ją osłabiać. Spięty w klamrę charakterystycznym groovem, najbardziej złożony utwór "Take The Throne", również powinien porwać wszystkich słuchaczy ceniących prawdziwy metal. Nad wszystkim góruje ciekawy,


doniosły jak dzwon głos Rev'a Taylora. PS: Greyhawk kojarzyłby mi się odtąd jak najbardziej pozytywnie i zacząłbym śledzić ich dalsze poczynania, gdyby nie ten czerwony kapturek z noworocznego postu na ich social mediach (facepalm). (4.5) Sam O'Black

Heavy Metal Rock Vol. I 2022 From The Vaults

Kiedyś tego typu kompilacje były czymś naturalnym i ukazywały się bardzo często: lepsze i gorsze, z materiałem premierowym albo też doskonale znanym, z utworami wielkich gwiazd, ale też debiutantów czy podziemnych zespołów, dla których nierzadko był to jedyny płytowy dowód ich istnienia. W obecnych streamingowych czasach takie wydawnictwo to coś na kształt sensacji, a do tego ekskluzywna edycja dla kolekcjonerów, bo słuchacze użytkowi już nie kupują fizycznych nośników. Wydawca zachęca, że utwory, starsze i nowsze, Witch Cross, Atro City, Meridian, Steel Inferno, Pectora, Street Fighter czy Anoxia nie były dotąd publikowane na winylu, albo są premierowe. Fakt, to niezły haczyk dla płytowych maniaków, tym bardziej, że to rzeczywiście konkretne numery, ze wskazaniem na "Metal Detector" Witch Cross, "Succubus" Steel Inferno i "Queen Of The Night" Street Fighter, w którym śpiewa Rasmus Bom Andersen z Diamond Head. Metal Cross, Evil i Alien Force to z kolei zespoły, które wydały niedawno w barwach From The Vaults albumy i reprezentatywne utwory z nich pochodzące również mamy na "Heavy Metal Rock Vol. I". To w sumie całkiem ciekawy przegląd podziemnej sceny metalowej z Danii, od grup kompletnie nieznanych do kultowych, jak choćby Evil czy Wasted. I z tytułu zdaje się sugerować, że będzie ciąg dalszy - ciekawe czy wytwórnia zaproponuje kolejny rzut duńskich zespołów, czy też poszerzy krąg poszukiwań, zahaczając choćby o sąsiednią Szwecję, mogącą pochwalić się jeszcze silniejszą sceną metalową? (5) Wojciech Chamryk HellAndBack - A Thousand Years 2021 Pure Steel

Na początku zaznaczę, że jestem naprawdę wdzięczny tym pochodzącym z Ohio debiutantom. Kon-

kretnie za to, że nagrali cover zespołu Grim Reaper "See You In Hell". Przypomnieli mi tym samym o oryginalnych twórcach tego numeru i zachęcili do odświeżenia sobie dyskografii tego kultowego dla fanów NWOBHM bandu. Wszystko dobrze, jednak poza tą przeróbką na debiutanckim albumie HellAndBack znajduje się jeszcze osiem autorskich numerów. Co jak co, ale parę słów wypadałoby o nich napisać, czyż nie? Sami główni zainteresowani swą muzykę określają jako "US power metal". Poprzestanie jednak na tym i bezrefleksyjne wrzucenie ich do tej szufladki byłoby sporym uproszczeniem i nie do końca oddawałoby to, czym konkretnie jest twórczość tego bandu. W muzyce tego kwintetu nie brakuje nawiązań do różnej maści metalu progresywnego. Mam tu szczególnie na myśli riffy z otwierającego album utworu "Atomic Ascending" czy też charakterystyczną strukturę kawałka "Egiptian Bride". Ten płynny wstęp tego drugiego może na słuchaczu robić naprawdę duże wrażenie. Oczywiście, jeżeli taki osobnik jest odpowiednio otwarty i nie ogranicza się zbytnio w swych muzycznych upodobaniach. Jeśli taki jegomość zdecyduje się sięgnąć po "A Thousand Years", to zapewne rozbuja go również akustyczny wstęp do utworu tytułowego. Cały ten kawałek jest dość mroczny, chociaż słuchając go pierwszy raz, można odnieść wrażenie, że owy mrok jest na poziomie HIM. Za drugim razem to uczucie jednak znika na dobre. Żeby jednak nikt przypadkiem nie pomyślał, że tu mamy tylko melodyjki, ozdobniki, gotyckie zawodzenia i "bujanki" różnej maści to warto zaznaczyć, że nie obcy chłopakom jest także thrash metal. Zwłaszcza taki, który uprawiali (i de facto uprawiają) ich rodacy na przykład z Metal Church czy innego Overkill. Ten jest tu wszechobecny, jednak najbardziej słychać go w "Disobeying the God". Żeby jednak nie było tak różowo, czasem niestety zdarza się tej kapeli popadać w sztampę. Bo jak tu ładniej określić riff, który słyszało się już wcześniej jakieś tysiące razy? Co z tego, że jest on chwytliwy, jak uwidacznia pewne braki w pomysłowości ("Soar"). Myślę, że Hell And Back ma w sobie pewien potencjał i stać ich na więcej niż to, co możemy usłyszeć na "A Thousand Years". Nie mniej jednak lista debiutantów, których dalszą drogą zamierzam śledzić jest już dość mocno nasycona. Jak się zatem domyślacie, ta niewielka prze-

strzeń, która tam została, jest zarezerwowana tylko dla kapel naprawdę wyjątkowych. HellAnd Back pomimo całego szacunku, jakich do nich mam, do takowych się nie wlicza. Uważam jednak, że mimo tego mojego marudzenia warto jednak dać "A Thousand Years" szansę. Nawet jeśli miałoby się to skończyć na tylko jednym odsłuchu, to i tak pozytywne wrażenia wezmą górę. Choć mam oczywiście świadomość, że znajdą się zapewne tacy, którzy na tym jednym razie nie poprzestaną. I dobrze (3,5). Bartek Kuczak

Hellhaim - Let The Dead Not Lose Hope 2022 Ossuary

Debiutancki album Hellhaim "Slaves Of The Apocalypse" był naprawdę niezły, ale najnowszym "Let The Dead Not Lose Hope" panowie podnieśli poprzeczkę baaardzo wysoko. To po prostu różnica kilku klas na korzyść nowego materiału, i to pod każdym względem: kompozytorskim, aranżacyjnym, wykonawczym i brzmieniowym, coś jak zestawienie udanego prototypu z dopracowaną wersją ostateczną. W dodatku nie jest to płyta, na której będą mogli sobie poużywać zwolennicy wszelkiej maści statystyk, lubujący się w wyliczaniu, ile to w danym utworze mamy wpływów thrashu, tradycyjnego heavy czy licho wie czego jeszcze. Nic z tych rzeczy, bowiem już na wcześniejszych materiałach Hellhaim grał po prostu heavy metal, umiejętnie dozując elementy bardziej ekstremalne i klasyczne, a na drugiej dużej płycie dopracował tę formułę do perfekcji. Przykładów nie brakuje, a co utwór to coś nowego, nawet jeśli to patenty z wczesnych lat 80., ponieważ brzmią bardzo świeżo, dzięki czemu szczególnie zyskują "Axe To Grind" i "Hell Is Coming". Pojawiają się też smaczki w postaci klawiszowych czy kobiecych partii wokalnych, ale to akurat tylko dodatek - Mateusz Drzewicz przeszedł na tej płycie samego siebie, na co dowodów w "Devilin", "Livet är stunden" czy "Metro" mamy bez liku. Tym lepiej, że "Let The Dead Not Lose Hope" już jest dostępna w dwóch wersjach CD i dwóch kasetowych z nieco odmiennymi okładkami, a jego wokalista i zarazem też wydawca zapowiada do kompletu LP. (6) Wojciech Chamryk

Hot Hell Room - Kingdom Genesis 2022 M&O Music

Hot Hell Room to francuska formacja, która powstała w roku 2003. Uwagę zwrócili swoim trzecim albumem "Stasis" wydanym w roku 2020. Jednak teraz mamy do omówienia ich najnowsze dzieło "Kingdom Genesis". No i w sumie jest to trudne zadanie, a to dlatego, że dość ciężko zestawić ten zespół z innymi. No niby dobrze i oryginalnie, ale jednak w wypadku Francuzów to jednak nie najlepiej. Próbując skojarzyć tę kapelę z tymi bardziej znanymi, najczęściej pojawiały mi się nazwy Thin Lizzy i Black Sabbath, co już teraz jest dość karkołomnym połączeniem. Natomiast z powodu wokali to na myśl oprócz Thin Lizzy przychodziło mi również Black Label Society, jednak w sumie nie jest to najlepsze porównanie. Tak jak to wcześniejsze, te bardziej muzyczne. Naprawdę w muzyce Hot Hell Room znajdziemy wiele składowych, i tak odnajdziemy melodyjnego rocka, takiegoż hard rocka, heavy rocka, southern rocka, tradycyjny heavy metal, czy nawet trochę hair metalu. Są fragmenty, które mogą kojarzyć się z NWOBHM, a nawet z NWOT HM. Dodatkowo można usłyszeć akcenty stonera, groove i epickiej atmosfery. Także pod tym względem jest naprawdę nieszablonowo. Generalnie kapeli chodziło o to, aby kawałki były konkretne, dynamiczne i wpadały w ucho, z mocną sekcją rytmiczną, chwytliwymi riffami oraz ciekawymi solami. Co na ogół muzykom Hot Hell Room się udaje. Do tego dochodzi ciepły, ale mocny oraz nietuzinkowy głos wokalisty, pana Malassagne, który odmienia całościowy przekaz artystyczny zespołu. Utwory nigdzie nie pędzą, acz snują się ciągle do przodu, zgrabnie wnikając do naszej jaźni. Ze względu na wcześniej wymieniane składowe muzyki, wydawałoby się, że w utworach panuje chaos. Nic z tych rzeczy. Kawałki są konkretne, spójne choć zróżnicowane, każde z nich mają swoją melodię oraz charakter. Także płyta tworzy wrażenie przemyślanej, zwartej i logicznej. Zdążają się też elementy podkreślające artyzm (jeżeli w ogóle można mówić o czymś takim w ciężkim graniu), o których świadczą subtelne zagrywki czy chociażby muzyczne miniatury, podniosłe intro "Royal (introduction)", czy bardziej akustyczny z elementami folku i epicką atmosferą "Royal (interlude)". Muzycy

RECENZJE

181


Hot Hell Room zadbali też, aby płyta brzmiała dobrze, także "Kingdom Genesis" słucha się nieźle, choć na kolana nie powala. Myślę, że fani dobrego hard rocka i okolic będą mieli satysfakcję przy zapoznaniu zawartości tego krążka. (3,7) \m/\m/

Ibridoma - Norimberga 2.0 2022, Punishment 18

Zajęło mi ponad dwa tygodnie codziennego obcowania z szóstym longplay'em włoskiej Ibridomy, by przejść od umiarkowanego uznania do głębokiego zachwytu. "Norimberga 2.0" na początku nie wydaje się szczególnie chwytliwe ani porywające, a oglądając promocyjny videoclip można zauważyć, że brakuje tam radości z grania, gdyż zespół wygląda na spięty jak staw skroniowo-żuchwowy po wyrwaniu siódemki. Od razu jednak słychać, że wydawnictwo zostało wykonane starannie, całość brzmi przejrzyście, utwory wpisują się w styl współczesnego heavy metalu ze śladowymi elementami thrashu i da się ich słuchać bez zażenowania. W ciągu kolejnych dni często sięgałem po tą płytę, za każdym razem podobała mi się coraz bardziej, a moją uwagę przykuwały kolejne niebanalne motywy, których wcześniej nie zauważałem. Obecnie zaczynam doceniać, jak głęboką satysfakcję może przynosić słuchanie tej dojrzałej i nad wyraz dopracowanej muzyki. Ktoś gdzieś porównał głos Christiana Bartolacci'ego do Tima Owensa, ale jak dla mnie wokale w Ibridomie są jedyne w swoim rodzaju, niesamowicie charyzmatyczne i natychmiast rozpoznawalne. W barwie Christiana tkwi niezwykła wrażliwość, lecz aby ją wychwycić, trzeba się uważnie wsłuchać, dlatego że on się nie popisuje, nie szpanuje ani nie stosuje efekciarskich tricków. Wręcz przeciwnie, muzyka Ibridomy to efekt doskonałego zgrania się całego zespołu w jeden zwarty unit. Każdy muzyk wnosi w nią bardzo wiele od siebie, ale żaden nie wypiera pozostałych. Nie ma tam czegoś takiego jak pojedynki gitarowe ani dialogi różnych instrumentalistów, a nawet jeśli są, to w moim odczuciu brzmią jak naturalny (niezbędny?) element składowy kompozycji i nie wchodzą na pierwszy plan. Na każdym kroku można spotkać liczne ornamenty instrumentalne (jako ciekawostkę wskażę orientalno-zeppelinowy bridge w "House Of Cards"

182

RECENZJE

od 2:40 do 3:00) i pozornie ukryte rozwiązania aranżacyjne, które dodatkowo wzbudzają ochotę na ponowne słuchanie. Najprzystępniejszym w odbiorze utworem jest moim zdaniem przepełnione cudownie radosną wibracją "Coming Home", które zostało po części zaśpiewane w języku włoskim (podczas gdy otwierający album kawałek "Ti ho visto andare via" jest cały po włosku), i które może przywodzić na myśl klimat kawałka "Fragile" z poprzedniego LP Ibridomy "City Of Ruins". Z wysokim, niekiedy wręcz przenikliwym wokalem, kontrastuje naprawdę masywna sekcja rytmiczna, która przetacza się z nie mniejszym impetem, co na wielu współczesnych płytach thrash metalowych - tak dzieje się np. w "Raise Your Head", czy też w "Into The Sea". Ten drugi kawałek w ogóle jest mocno Megadethowy, nie tylko gitara zacina w nim jak Mustaine na "Rust In Peace", ale nawet Christian pokusił się w co najmniej dwóch miejscach na manierę rudowłosego idola. Genialna końcówka płyty w postaci dwóch ballad: "Where Are You Tonight" oraz następującej bezpośrednio po niej "Eyes Of The Stranger" to czysta magia. Tego nie da się opisać słowami, to trzeba posłuchać. Czasami ludziom jest w życiu ciężko, ale dla takich płyt jak Ibridoma "Norimberga 2.0" warto żyć. (5) Sam O'Black

In Aevum Agere - Emperor of Hell - Canto XXXIV 2021 Metal On Metal

Hasło "włoski metal" chyba każdemu kojarzy się z radosnym, napędzanym klawiszami power metalem, jaki swego czasu zdominował Europę. Jest to oczywiście skojarzenie zasadne, ale warto mieć na uwadze, że Włosi mają również bardzo mocną scenę doom metalową, której korzenie sięgają wczesnych lat 80. Jest ona na tyle prominentna, że nawet doczekała się własnej biografii - "Children of Doom" Eduardo Vitolo. Kolektyw In Aevum Agere aż tak stary nie jest, ale jakby nie było ma za sobą prawie dwadzieścia lat działalności i trzy albumy, z czego najnowszy, któremu poświęcona jest ta recenzja, ukazał się w listopadzie 2021 roku. Napiszę bez ogródek: dajcie mu szansę, niezależnie od tego, czy na co dzień słuchacie doom metalu, "Emperor of Hell Canto XXXIV" zawiera bowiem materiał nie tylko bardzo solidny, ale przy tym trafiający w szerokie

gusta słuchaczy. Muzyka na nim zawarta bliska jest duchowi Memento Mori bądź Candlemass z okresu "Chapter VI" - jest to więc granie ciężkie i mroczne, lecz nieprzytłaczające, chwytliwe i stroniące od ślimaczego tempa. Czuć wyraźnie, że Bruno Masulli, odpowiadający tu za wszystko prócz perkusji, równolegle prowadzi zespoły thrash i power metalowe. Album otwiera tytułowy "Emperor of Hell" - to najlepszy utwór na płycie: dynamiczny, melodyjny, ze świetnym riffem. Po tak kapitalnym otwarciu chce się słuchać dalej i dalej, aż do samego końca, a ten nie rozczarowuje. Generalnie nieszczególnie przepadam za power doom metalem, ale propozycja In Aevum Agere bardzo przypadła mi do gustu! (5) Adam Nowakowski

In Vain - All Hope Is Gone 2021 Lady Stone

Jeżeli lubicie uwielbiacie heavy metal, black metal, thrash i czasem hard rock, to 6. album In Vain pod tytułem "All Hope Is Gone" jest krążkiem dla was. Hiszpańscy metalowcy przygotowali 12 świerzych kawałków, nowa płyta jest też prawdopodobnie ostatnim wydaniem we współpracy z Danim, czołowym gitarzystą, który pod koniec zeszłego roku, zmuszony był opuścić zespół. Zaczynając od samego wokalu, robi on wrażenie, jest naprawdę dobry, przypomina ten Halforda czy Dio, klasyczny heavy metalowy, do tego ze świetnym vibrato godnym Bruca Dickinsona. Jest dynamiczny i ma w sobie mase energii, kipi ekspresją, ale wtedy, kiedy pozostaje w tej "heavy metalowej oktawie", partie z growlem mniej mi się podobały, wydawały się nie potrzebne. Następni gitary, technicznie bardzo imponujące, roiło się tam od galopujących thrashowych riffów, ale przebijały się też te bardziej melodyjne, Maidenowskie. Lead fruwał po całym gryfie, nie omijając żadnych progów, długie solówki, interesujące skale i melodie oraz pełno sweepów. Zaciekawiły mnie częste partie tappingowe podczas wokali, które, mogłoby się wydawać, że wprowadziłyby chaos, lecz w cale tak nie było. Niestety miłośnicy wolniejszych, Gilmourowskich solówek się tutaj nie odnajdą, w tym również i ja, czasem brakowało mi po prostu spokojniejszego frazowania i feelingu. Były odegrane zbyt idealnie. Jeżeli chodzi o bębny, były największym

mankamentem, oczywiście imponujące technicznie, ale zbyt thrashowe. Kombinacja ciągłych blastów ze stosunkowo małą ilością przejść, momentami przyprawiała o ból głowy, zabijał momentami heavy metalowy wydźwięk niektórych utworów. Dopełniający sekcję rytmiczną bas, raczej specjalnie się nie pokazywał, ale wykonywał swoją prace. Nieprzewidywalny i różnorodny, taki jest "All Hope Is Gone", panowie bez problemu odnaleźli by się w thrashu, progu, czy jak pokazuje kawałek "Metal Chams" nawet south rocku, tak, south rocku! Zabójcza solówka nagle zamienia się w powolną balladę, aby po kilkudziesięciu sekundach powrócić do elektryzującej gitary. Płyta jest nie do przeczytania, nie wiemy czego spodziewać się po kolejnej frazie a co dopiero kompozycji. Warta uwagi jest jeszcze "Kings Of The Hill", świetny bridge i solo, bardzo klimatyczne, iście hard rockowe, z pewnością jedna z lepszych partii, na płycie natomiast otwierający riff i reszta utworu klasycznie thrashowa. Liryką zainteresuje "Hannibal Ad Portas", kolejna mieszanka stylów metalowych od progresywy przez death, do klasycznego heavy metalu, bardzo nastrojowa kompozycja, zatopiona w erze starożytnego Rzymu. Spodobać się może jeszcze "Its Getting Dark", utwór wręcz wyciągnięty z dyskografii Iron Maiden (gdyby nie perkusja). In Vain, tym albumem postawił sobie wysoko poprzeczkę, oczywiście nie jest to płyta bez wad, ale taka nie istnieje. Ogromnym atutem jest wspomniana wyżej różnorodność, panowie sprawnie poruszają się między najróżniejszymi gatunkami i robią to płynnie i naprawdę dobrze. Widać doświadczenie i wieloletni staż. Utwory są bardzo dopracowane i dojrzałem, każdy dźwięk jest starannie przemyślany i umieszczony w odpowiednim miejscu. Krążek może przypaść do gustu każdego fana metalu, wielbicielom szybkiego thrashowego grania, jak i zwolennikom klasycznego heavy metalu, gdyż jego charakter słychać w każdej z dwunastu kompozycji. (4,5) Szymon Tryk

Ireful - The Walls Of Madness 2021 Defense

W zeszłym roku Defense Records wydali debiutancką EP-kę włoskich thrashersów kryjących się pod nazwą Ireful. Grają oni prosty, bezpośredni, zadziorny, żywioło-


Immortal Synn - Force Of Habit 2021 Self-Released

Mam trochę problemów z opisaniem muzyki amerykańskiego Immortal Synn, która znalazła się na ich najnowszym albumie "Force Of Habit". Przed samą recenzją rozejrzałem się troszeczkę i ściągnąłem kilka sprzecznych informacji, które raczej nie ułatwiły mi w wyrobieniu zdania na temat tego zespół. W Metal Archives obok ich nazwy widnieje styl: heavy metal. Dziennikarze ostatnio piszący o Immortal Synn przeważnie przypisują ich do sceny thrash metalowej. Natomiast ja pamiętam, co prawda jak przez mgłę, że ich poprzedni duży krążek "Machine Men" to był taki heavy/thrash z jakimiś tam wpływami Megadeth. Także bądź tu mądry. Niemniej słuchając kolejno kawałków z "Force Of Habit" miałem wrażenie, że w większość z nich przeważa klasyczny heavy metal, być może zbyt sztampowy, ale za to bardzo solidny. Mimo wszystko muzycy Immortal Synn nie zapomnieli o thrash metalu, czy też speed metalu tudzież o crossoverze. W każdej kompozycji takie elementy odnajdziemy i wybrzmiewają one bardziej lub mniej wyraźnie. W zasadzie thrashowym utworem jest "Nuclear Terror", ba wydaje się też, że jest najbardziej konkretnym na tym krążku. Poprzedza go miniatura, która nawiązuje do crossoveru. Do plusów można też zaliczyć utwór tytułowy, który wydaje się, udanie równoważy heavy i thrash. Reszta kawałków opiera się o wspomniany heavy metal, który przeplatany jest wpływami inspirowanymi thrash metalem. Oczywiście każda ma swój indywidualny charakter, ale są wśród nich dwa utwory, które wyróżniają się i to raczej z tej nienajlepszej strony. W "Wiskey II: The Wrath Of Corn" wtłoczono tak bardzo popularną ostatnio atmosferę knajpiano-folkowo-szantowopiracką, co do całości płyty raczej pasuje jak pięść do nosa. Natomiast na końcu albumu umieszczono song "La Balada", który bardziej przypomina radiowe rockowe granie, w dodatku zaśpiewane po hiszpańsku. Do pozostałych utworów też można się przyczepić, są to drobiazgi, ale są. Dla przykładu w kawałkach "Fight The Prince", "F.U.D.C." i "The Ballad Of Marvin Heemeyer", muzycy wtłoczyli akcenty skocznych przygrywek, co w żaden sposób nie uczyniło ich atrakcyjniejszymi. Ba, blok tych kawałków jest ustawiony obok sie-

bie, przez co ten pomysł bardziej drażni, niż robi dobre wrażenie. Później ten sam patent wykorzystują w "Satan's Tavern", ale w tym wypadku jakoś to zabrzmiało. Niemniej na "Force Of Habit" można znaleźć też dobre rzeczy. Nieźle pracują gitary, gitarzyści mają głowy na karku i od czasu do czasu, spod swoich palców wypuszczają niezłe riffy, a także urozmaicone sola. Bardzo dobrze pracuje perkusja, perkusiście przez całą płytę towarzyszą wyobraźnia oraz spore umiejętności. Nowy wokalista Duel Shape jakoś szczególnie nie wyróżnia się na tle formacji. Szkoda, że ma tendencje do skandowania, co raczej kojarzy się z rap metalem. Nie wiem, czy jest to dobre dla tego zespołu. "Force Of Habit" brzmi całkiem znośnie, tylko bas jest jakiś taki rozmazany i mało konkretny. Jedynie zyskuje przy okazji wolniejszych fragmentów. Przynajmniej ja tak to słyszę. Tematyka utworów bardziej typowa dla sceny thrash. Trochę kwestii społecznych, politycznych, a także dotykających życia imprezowego heavymetalowca. Mnie zaciekawił tekst o Marvinie Heemeyerze, co nawet zmusiło mnie do poszukania informacji w internecie. Nowego albumu Immortal Synn słucha się nieźle, ale nie sądzę, aby można byłoby go potraktować lepiej niż bardzo solidną produkcję. W ogóle mam wrażenie, że ich debiutancki album wspomniany "Machine Men" był trochę ciekawszy.

Immortal Synn - Machine Men 2017 Self-Released

Pisząc recenzję ostatniego albumu Immortal Synn zatytułowanego "Force Of Habit", kołatało się w mojej głowie, że słyszałem wcześniejszą płytę "Machine Men". Ich muzyka kojarzyła się mi z heavy/ thrashem, a krążek wydawał się trochę lepszy od ostatniej produkcji Amerykanów. Nie dawało mi to spokoju, więc zmusiłem się, aby odnaleźć "Machine Men" i ją ponownie przesłuchać. No i nie jestem pewien czy słuchałem ją kiedykolwiek, ale od razu muzykę Immortal Synn skojarzyłem ze sceną heavy/thrashową, z pewnymi inspiracjami Megadeth. Z czasem, pojawiły się pewne wątpliwości, głównie przy wolniejszych balladowych fragmentach. Niemniej uważam, że pierwsze wrażenie w tym wypadku jest kluczowe. Utwory wydają w miarę ciekawe. Fakt muzycy Immortal Synn opierają się na dawno wymyślonych patentach i schematach, ale jak dla mnie, robią

to na tyle sympatycznie, że słucha się tego nawet fajnie. Przede wszystkim kawałki starają się trafić w sedno. Nie ma jakichś od czapy muzycznych wtrąceń, jest bezpośrednio, czytelnie i jasno. A takie rzeczy chyba najbardziej odpowiadają maniakom. Bywa nawet tak, że muzycy blisko są koncertowemu hymnowi tak jak w wypadku kawałka "Metal And Blood". Wokal Chase McClellana jest głównie wszaskliwo-krzykliwy i raczej typowy dla takiego grania. Czasami skanduje, ale nie wyróżnia się to tak jak na "Force Of Habit". Wykonanie i brzmienia są dobre, także ogólnie album prezentuje się bardzo solidnie. Z pewnością "Machine Men" jest trochę lepsze od ich ostatniego albumu "Force Of Habit".

Immortal Synn - Capitol Punishment 2019 Self-Released

Ta płytka to dla mnie zaskoczenie. Pierwszy kawałek "No Anymore" to w zasadzie mieszanka nowoczesnych pulsujących odmian metalu, nu metalu, groove, metalcore itd. Owszem są w nim jakieś typowe zagrywki dla tego zespołu, ale nikną w przytłaczającym nowoczesnym brzmieniu. W następnych utworach "Fight Back", "Japanese Sky" i "Extinction (M.S.T.)" to nowe brzmienie wchodzi w symbiozę z crossoverem. Crossover dla Immortal Synn to żadna nowość, ale zespół głównie wykorzystywał/ i wykorzystuje tę formę jako dodatek aranżacyjny do wzbogacenia ekspresji w swojej muzyce. Teraz jednak oddycha pełną gębą. Wokalista w tych utworach często skanduje, co niejako wyjaśnia czemu na "Force Of Habit" jest sporo takich wokali. Całe szczęście muzyka z "Capitol Punishment" to pewien wyskok. Panowie z Immortal Synn nie pociągnęli tematu dalej i oddali się totalnie oldschoolowi. Fakt to doświadczenie też wykorzystują, ale jako pewien akcent w muzyce. "Capitol Punishment" to z pewnością nie ulubiona moja pozycja z katalogu Immortal Synn. Immortal Synn - Barfly 2015 Self-Released

Z "Barfly" jest taki sam problem niczym z "Force Of Habit". Te pięć kawałków, które znalazły się na tej EP-ce bardziej wybrzmiewają jak tradycyjny heavy metal. Nawet jakoś specjalnie nie ma wyraźnych akcentów, które można byłoby skojarzyć z thrashem czy crossoverem. Niemniej muzycy starają

się urozmaicić swoja muzykę i tak "Sexx Fiend" jest zagrany w wersji post-punkowej. W "We'll Meet Again" muzycy bawią się klimatem, a "Throug Hell And Back" to na wskroś balladowy kawałek. Ciekawostką jest rozpoczynający utwór "Whiskey", którego drugą wersję można usłyszeć na "Force Of Habit". W wersji pierwotnej brzmi on lepiej, bardziej klasycznie, choć ma również klimat zwyklej piosenki. Ogółem "Barfly" jako debiut fonograficzny Immortal Synn nie brzmi jakoś imponująco. Raczej nie można było spodziewać się po nim cokolwiek dobrego, po prostu standardowe heavy metalowe granie. Na koniec takie podsumowanie. Amerykanie z Immortal Synn od początku próbuje stworzyć swoja markę skacząc z tylu na styl, co raczej nie przynosi rezultatów, a wręcz tracą wiarygodność. Dodatkowo przesłuchując te cztery wydawnictwa nie mam zbytnio wiary, aby potrafili zmienić swój status na coś więcej, niż przeciętna ekipa tradycyjnego heavy/thrashu z undergroundu. Immortal Synn - 7 Synns 2022 Self-Released

Immortal Synn niespodziewanie, rzutem na taśmę opublikował nową EP-kę (MLP?), "7 Synns". Oprócz kawałka "Aegri Somnia", na tym krążku nie ma niczego nowego. Jest to bowiem kompilacja rzadkich kompozycji, które powstały w okolicach przygotowania albumu "Force of Habit". Były one przeważnie wersjami bonusowymi na różnych wydaniach tej płyt. Zacznijmy jednak od "Aegri Somnia". Kontynuuje ona zamieszanie stylistyczne wokół tego zespołu. Tym razem mamy połączenie melodyjnego europejskiego power metalu z tym amerykańskim, w którym pojawiają się elementy folk metalu i żeby było śmieszniej, kawałek rozpoczyna się orkiestracją. Niestety nie ma w tym żadnej oryginalności, w dodatku jest wymyślone i zagrane bardzo sztampowo. Pozostałe songi to takie typowe granie Immortal Synn. Wśród nich wyróżniają się covery, bardziej thrashowa wersja "Let Them Eat Metal" The Rods, próba odwzorowania "Tired and Red" Sodom. Jest też pieśni "La Balada" meksykańskiej grupy Cuca, ale tą znam już z podstawowej wersji CD. Generalnie "7 Synns" nie wnosi zupełnie niczego nowego, a tym bardziej przełomowego dla Immortal Synn. (-) \m/\m/

RECENZJE

183


wy, a zarazem podany z lekkością i melodią oldschoolowy thrash metal w stylu amerykańskim. Pełno w nim odniesień do wczesnych Exodus, Testament, Hirax, Forbidden itd. W riffach, gitarowych popisach, pulsującym basie czy rozpędzonej, acz dość technicznej perkusji, wyraźnie słyszymy cytaty z klasyków, ale Włosi z założenia nie chcą niczego odkrywać na nowo, wolą wykorzystać sprawdzone rozwiązania i patenty. Jednak potrafią zagrać to z niezłym pomysłem, animuszem oraz energią, że krążka słucha się niezwykle fajnie. Myślę, że sporą rolę odgrywa tu forma wydawnictwa, czyli EP-ka i jej dwudziestokilkuminutowy czas trwania. Po prostu płytka przez te pięć kawałków nie da się znudzić. Krążek Ireful brzmi jak większość propozycji ze sceny NWOTM, czyli konserwatywnie i solidnie, słowem: dobrze. Także "The Walls Of Madness" jest dla młodych fanów thrashu oraz wielbicieli jego nowej fali. Starzy załoganci też spokojnie mogą sięgnąć po płytkę. Nie sądzę, aby wielu nią się zawiodło. (4) \m/\m/

bę, a mianowicie przez amerykańskiego wokalistę, multiinstrumentalistę, kompozytora i producenta Andrew D'Cagna, ponieważ zazwyczaj smaczne kąski w tak obfitej ilości wymagają współpracy zespołu utalentowanych fachowców. Tu pojawia się dysonans. W studiu Ironflame to praktycznie projekt jednoosobowy, ewentualnie z zaproszonymi gośćmi. Niektóre zespoły szczycą się osiąganiem bardzo zbliżonego brzmienia na żywo do brzmienia z płyt. W przypadku Ironflame byłoby to wątpliwe, skoro na koncertach projekt ten przeradza się w regularny, kilkuosobowy zespół. Wynikałoby stąd, że w studiu panuje między zainteresowanymi stronami zupełnie inna chemia niż na scenie, a materiał nabiera całkiem innych walorów dźwiękowych. Jeśli ktoś może wybrać się na gig, to spoko, ale w przeciwnym razie raczej nigdy nie pozna w pełni utworów. W tym sensie słuchanie "Where Madness Dwells" tylko we własnym domu skrywa w sobie wrażenie nieodkrytej tajemnicy. Ciekawe, w ilu notowaniach na najlepsze płyty roku się znajdzie? Akurat nie w moim rankingu, ale poważnie podejrzewam, że u niektórych fanów tak będzie. (4,5) Sam O'Black

Ironflame - Where Madness Dwells 2022 High Roller

O, tak. Ironflame to już jest heavy metalowa marka, na której można polegać. Chociaż objawiła się światu zaledwie kilka lat temu (debiut "Lightning Strikes The Crown" ukazał się w 2017r.), to każda spośród jej czterech dotychczasowych płyt trzyma wysoki poziom w ramach tradycyjnego podejścia do gatunku. "Where Madness Dwells" nie jest szczególnie odkrywcze pod względem stylistycznym, za to kontynuuje kurs obrany na wcześniejszych longplayach, czyli jeśli ktoś lubił dajmy na to "Blood Red Victory" (ja nawet bardzo), to "Where Madness Dwells" spokojnie przypadnie takiemu słuchaczowi do gustu. Grunt, że "Lightning Strikes The Crown" zawiera osiem znakomitych kawałków mniej epickich, bardziej zorientowanych na riffy, z mocniej wyeksponowanym basem, a także bardziej osobistymi, zamiast fantastycznymi lirykami. Przypomina mnie to sytuację, gdy szkielet jest typowy dla każdego lechona, a w środku kusi świeżo upieczone adobo, podlane sosem na bazie odrobinę bardziej sfermentowanego octu. Aż dziw, że niemal całość (za wyjątkiem solówek gitarowych) została opracowana przez tylko jedną oso-

184

RECENZJE

James LaBrie - Beautiful Shade Of Grey 2022 InsidOut Music

Wokalista Dream Theater nie ma ostatnio ani dobrej passy, ani tym bardziej prasy - w sieci można bez trudu znaleźć nagrania świadczące o tym, że szczyty wokalnej formy ma już dawno za sobą, a do tego najwyraźniej zdarza mu się podpierać w czasie koncertów playbackiem. Jakoś dziwnie szybko posypał mu się ten głos, bo ma przecież raptem 59 lat, a wielu znacznie starszym wokalistom wciąż on dopisuje. Jest jednak jak jest i być może swoistą formą odreagowania przez LaBrie tego stanu rzeczy ma być nowa płyta, zawierająca, z jednym wyjątkiem, akustyczne, bardzo klimatyczne kompozycje. Przy takim delikatnym graniu wokaliście nie grozi sforsowanie głosu, ale nierealne wydaje mi się powtórzenie przez niego na żywo czyściutkich, wysokich partii z "Devil In Drag" czy nawet tych niższych z "Sunset Ruin". Gorzej, że w niektórych utworach jego głos, mimo studyjnej obróbki, jest dziwnie zduszony ("Hit Me Like A Brick") albo niczym szczególnym nie porywa ("What I Missed") bądź

jest niepokojąco słaby ("Super Nova Girl"). Porywanie się na "Ramble On" Led Zeppelin w takiej dyspozycji głosowej też wydaje mi się pozbawione sensu, bo Robert Plant, znacznie przecież starszy, nawet teraz jest w lepszej formie wokalnej od LaBrie. Szkoda tylko tych niezłych, ciekawie zaaranżowanych - gitarowe partie dopełniają smyczki i organy - utworów, ale akurat z tym wokalistą nie mogło się to udać. "Devil In Drag" trafił na ten album w dwóch wersjach, akustycznej i elektrycznej. Muzycznie ta mocniejsza jest świetna, nieco progresywna w formie, ale frontman sprawia, że nie są to żadne odcienie szarości, ale co najwyżej poprawności... (2) Wojciech Chamryk

Kenn Nardi - Trauma 2021 Divebomb

Ponoć większość ludzi na świecie doświadczyła co najmniej jednej traumy, czyli urazu psychicznego na skutek jakiegoś strasznego zdarzenia zagrażającego utratę zdrowia lub życia. Tytuł drugiej solowej płyty Kenna Nardi'ego ma wobec tego szczególne znaczenie, ale różnym osobom może przywoływać różne wspomnienia - jedne napawające trwogą, inne przerastające swym okrucieństwem. Bywa, że mniej lub bardziej świadomie wypieramy je, bo nie jesteśmy gotowi, aby się z nimi otwarcie zmierzyć. Konwenanse nakazują, aby się z nich nie śmiać. A przecież to, co wydawało nam się traumatyczne w odległej przeszłości, dziś może być dobrym powodem do żartów. Ktoś wpadł w histerię z powodu łagodnych turbulencji podczas swojego pierwszego lotu samolotem, ja z impetem spadłem do głębokiego morza nie umiejąc wcale pływać (w morskim parku rozrywki, pod pilnym nadzorem ratownika, ale jednak), a taksówkarzowi za czasów PRL hamulce odmówiły posłuszeństwa w rozpędzonym Polonezie. Ot, trauma - jedno słowo rozpalające emocje w nieprzewidywalnym kierunku. Taki też jest drugi longplay Kenna Nardi'ego. Można go przypisać do kategorii progresywnego metalu, choć brzmi w sposób wymykający się progresywnym konwenansom. Kiedyś jednym tchem wymieniało się kapele takie jak: Voivod, Watchtower, Anacrusis, Coroner i Mekong Delta, mimo że cechowały je odmienne brzmienia. Przedstawianie Kenna Nardi'ego jako głównego kompozytora Anacrusis, który

przed ośmiu laty wydał trwający bagatela 157 minut pierwszy album solowy, a ostatnio zaproponował jego następcę, która również w pełnej wersji nie mieści się na jednym dysku CD, wtrąca zagorzałych metalowców w poważny stan: nie ma żartów z prog thrashem. No, z prog thrashem to nie, ale akurat "Trauma" wypada mało prog thrashowo. I wcale nie trwa dłużej niż przedostatni Therion. Podstawowa wersja, nie licząc bonusów, mieści się na jednej płycie kompaktowej. Nie testuje ona cierpliwości zwolenników klasycznego heavy czy thrashu. Nie wymaga przedzierania się przez nadęte dłużyzny. Co więcej, łatwo wpada w ucho. Jest na swój sposób niepowtarzalna, bo zrodzona z naturalnego napływu pomysłów jednego nietuzinkowego artysty, który sam wszystko skomponował, zagrał na instrumentach, zaśpiewał, wyprodukował i niezależnie wydał. Nie wiąże się z tą muzyką żadna pretensja, żadna próba pozorowania czegokolwiek, ale z drugiej strony potrzeba pozostania wiernym utartym schematom też nie. Pojawiło się za to mnóstwo świetnych pomysłów, a następnie fachowiec przyłożył się do ich pieczołowitego zrealizowania, nadając każdemu detalowi dokładnie taki kształt i formę, jakiej szczerze pragnął. Nie miał przy tym ambicji, żeby jego muzykę wykorzystywać do jakiejkolwiek formy terapeutycznej, więc w zetknięciu z osobistym wymiarem kategorii "trauma", album ten ma moc rozpalania emocji w nieprzewidywalnym kierunku. Wydaje mi się, że częścią doświadczenia będzie chętne ponowne odtwarzanie. Podejrzewam, że wszyscy metalowcy otrzaskani z nie-ekstramalnymi podgatunkami metalu są dostatecznie gotowi, by się z "Traumą" samodzielnie zmierzyć i odebrać ją inaczej, niż pozostali. (4,5) Sam O'Black

Keops - Road To Peredition 2022 SPV

Może i w ojczystej Chorwacji Keops jest zespołem znanym i popularnym, ale mnie ich trzeci album znudził i wymęczył. "Road To Peredition" jest bowiem podręcznikową kwintesencją tego, czego w metalu nie znoszę, gdzie do bardziej tradycyjnej formy dodaje się, nierzadko na siłę, jakieś nowoczesne czy wydumane akcenty, mające świadczyć o szerokich horyzontach muzyków i - przynajmniej w


teorii - urozmaicić zawartość płyty. Tu nie ma o tym mowy. Jest za to niestety przysłowiowy klops, ciężko strawna mikstura, przyrządzona z tradycyjnych i nowoczesnych składników. Stąd jazzująca gitara w utworze tytułowym, progresywny metal w "My Soul Released" czy ciekawie zaaranżowane syntezatory w orientalizującym "Keops", ale te przebłyski giną w zestawieniu z natrętną motoryką i rozwiązaniami pod publiczkę w "Rise Again", faktycznie traumatycznym "Trauma" i kilku innych utworach. Są tu też kompozycje prostsze i surowsze, jak "When I Remember" czy utrzymany w stylistyce lat 80. "Cause Of You", które tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że zespół starał się złapać za ogon kilka przysłowiowych srok jednocześnie. Niestety nie wyszło, a jedyne co zapamiętam z "Road To Peredition" to fakt, że Zvonimir Špacapan to bardzo perspektywiczny i utalentowany wokalista. (2) Wojciech Chamryk

KingCrown - Wake Up Call 2022 ROAR!

Swojego czasu bracia Joe i David Amore narobili boruty w macierzystym zespole Nightmare. Trochę to dziwne, bo panowie parę wiosen liczą... Oczywiście wylecieli z Nightmare z hukiem. Niemniej nie poddali się i zaczęli szukać swojego miejsca na scenie m.in. w projekcie Öblivion grając całkiem niezłego hard rocka. Jednak ich naturalnym środowiskiem jest i będzie heavy/power metal, taki jaki grali w Nightmare. Dlatego nie dziwie się, że zainicjowali kolejny projekt, który nazwali King Crown. W roku 2019 wydali krążek "A Perfect World", który zawiera właśnie znakomity heavy power metal. Nie inaczej jest z tegorocznym albumem "Wake Up Call". Zaczyna go świetna tytułowa kompozycja prująca bez kompleksów do przodu w obranym przez nich stylu. Nie jest to jazda bez trzymanki, a raczej ekscytujący rajd pod pełną kontrolą. Tym bardziej że muzycy perfekcyjnie przemyśleli i zaaranżowali "Wake Up Call". Chociażby jego wstęp oparty jest o akustyczne gitary, a jego temat odnajdziemy również w końcowej fazie utworu. Do tego zabawa atmosferą, tempami, plus epicko-maidenowskie zaśpiewy. Nie brakuje znakomitych partii gitar, czy to rytmicznych, czy też solowych. Sekcja pracuje perfekcyjnie i z mocą. Oczywiście melodie pro-

wadzi znakomity mocny głos Jo Amaro. Kolejne dwa kawałki "The End Of The World" i "Story Of Mankind", choć różne są równie wyśmienite. Pierwszy ma więcej przestrzeni, zaś drugiemu brakuje ciutkę wigoru i animuszu, tak jak to uczynili Francuzi w openerze. Wraz z "Lost Foreigner" zwalniają, ale ich muzyka staje się mocna i majestatyczna. Natomiast z "One With Earth" wracają do szybszego grania i heavy/powerowej witalności. Jednak tak jakby nie wykorzystywali w pełni swojego potencjału i zachowywali pewien bezpieczny dystans, bufor. Nie wiem, czego muzycy się obawiali, ale ta dodatkowa moc mogłaby zaprowadzić kapelę do perfekcji. Przynajmniej tak to czuję. Tak też wymyślona jest większa część pozostałych utworów. Oczywiście każda ma coś swojego, muzycy KingCrown nie bardzo lubią powtarzać się czy też popadać w nudę. I tak wspominany "One With Earth" ma chyba najbardziej chwytliwy refren na płycie. "To The Sky And Back" znowu mknie z rozwagą do przodu przy akompaniamencie fajnych riffów. Natomiast "The Awakening" rozpoczyna się folkowym tematem niczym w Led Zeppelin. Za to zamykające album "City Lights" i "Fire Burns Again" zachwycają typową dla tego zespołu mieszanką mocy i melodii, ale także ślą przesłanie, że ten zespół i tworzący go muzycy nie muszą niczego, nikomu udowadniać. Po prostu bracia Amaro zrobili to grając w Nightmare, a KingCrown jest tego doskonałą kontynuacją. Oprócz wymienionych kompozycji mamy jeszcze wyborną power metalową balladę "Gone So Long", opartą na znakomitych partiach fortepianu i gitar akustycznych oraz średniaka w postaci kawałka "A New Dawn". Oczywiście muzyka ma odpowiednią oprawę, instrumenty brzmią tak, jak powinny. Jest co doceniać. Także jak ktoś jest fanem oldschoolowego europejskiego heavy/ power metalu podanego na miarę współczesnych możliwości to, śmiało powinien sięgnąć po King Crown i ich "Wake Up Call". Choć po prawdzie jest on troszeczkę słabszy od ich debiutu "A Perfect World". Jednak ja życzyłbym sobie, aby ich kolejne wydawnictwa były przynajmniej na takim samym "słabszym" poziomie. (4,7) \m/\m/ Knight and Gallow - For Honor and Bloodshed 2022 No Remorse Reords

Epickość weszła ostatnio w modę wśród młodych zespołów heavy metalowych. Czy to dobrze czy źle - nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony tematyka "sword and sorcery" zdominowała już raz tę niszę, a efektem był wysyp czegoś, co znany Wojownik

Żelaza z Ziemii Kieleckiej określił kiedyś mianem "gej-metalu". Powstrzymajmy się może od pejoratywnego oceniania kogokolwiek przez pryzmat orientacji, ale faktem jest, że europower (bo o nim mowa) nie był najwdzięczniejszym ujęciem tego tematu. Z drugiej czerpanie z takich wzorców jak Manilla Road czy wczesny Manowar przynosi zazwyczaj efekty na naprawdę dobrym poziomie. I tak też jest w przypadku Knight and Gallow. Młoda ekipa z Kalifornii po dwóch zapowiedziach w postaci singla i demówki wreszcie wydała na świat debiutanckiego długograja. Chłopaki wyglądają co prawda jakby przed chwilą grali na szkolnym "bands battle", ale nie dajmy się zwieść pozorom. Poznał się na nich zresztą sam Chris Papadatos z No Remorse Records, który byle kogo do swojej stajni nie wpuszcza. Mamy tu więc energiczną, młodzieńczą dawkę epickiego US power metalu inspirowanego klasykami w stylu wspomnianego Manowar, z domieszką trochę agresywniejszych przedstawicieli gatunku typu Iced Earth, a zarazem nie pozbawionego melodii, które mogą budzić skojarzenia nawet z Helloween czy wczesnym Hammerfall. Zespół znalazł bardzo fajny balans między melodyjnymi kompozycjami, a odpowiednią dawką łomotu. Bardzo dużo o albumie mówi już otwieracz - "Men of the West" to rasowy epik i najdłuższy numer na płycie. Melodyjny, podniosły (kłaniają się nawet "maidenowe" galopady) i rozbudowany, ale przy tym całkiem chwytliwy - tu akurat panowie prezentują odrobinę łagodniejsze oblicze. Później za to pojawia się pierwszy "agresor" w postaci mojego ulubieńca, czyli "Godless". To już prosty i bezpośredni strzał mam nawet wrażenie że wokalista Nick Chambers musiał się zasłuchać w niektóre zaśpiewy Quorthona (inspiracja jak najbardziej na miejscu, biorąc pod uwagę warstwę tekstową). W podobnym duchu utrzymane są jeszcze np. "God's Will" (chyba najcięższy na całej płycie, z ciekawymi, agresywnymi wokalami, choć jak dla mnie trochę za bardzo powydziwiany) i ponownie bardziej rozbudowany zamykacz "Black Swordsman". To kolejny z moich faworytów - utrzymany z początku w średnim tempie, prowadzony przez bardzo ciężki, groov'iasty riff, a w połowie przeradzający się dziką gonitwę - świetne budowanie patosu, w dobrym tego słowa znaczeniu. Z drugiej strony, mamy też odrobinę

"melodyjniejszą" część albumu, po której plasują się takie utwory jak brzmiącym chyba najlżej na całej płycie (ale to wcale nie wada!) "Stormbringer's Call" czy świetne "Blood of Wolves" powerowo pędzące przez zwrotki i zwalniające na hymniczny refren. Na koniec jednak chcę pewną rzecz sprostować - te powyższe laurki nie oznaczają jeszcze niestety, że mamy do czynienia ze złotym dzieckiem epickiego heavy. Kompozycje wpadają w głowę co prawda bardzo szybko, a całości nie brakuje ikry, ale melodie bywają troszkę naiwne (patrz: "Lord of the Sword"). Stąd nie umiem wskazać prawdziwie słabego punktu płyty w postaci konkretnego utworu, ale są pośród nich takie, które po prostu mogą się szybko znudzić. Co pocieszające Knight and Gallow to naprawdę młoda horda, stąd wszelkie niedojrzałości w kompozycjach idzie łatwo usprawiedliwić. A umiejętność zrobienia takich numerów jak wspomniane "Black Swordsman" rokuje baaardzo dobrze. (4) Piotr Jakóbczyk

Kreator - Hate Uber Alles 2022 Nuclear Blat

Ostatnie dokonania Mille Petrozzy i jego kolegów dość mocno podzieliły metalową brać. Wśród jednych wzbudzały zachwyt (powiedzmy sobie szczerze, czasem mocno przesadzony), inni zaś osądzali tą ekipę od czci i wiary, zarzucając jej zdradę thrashowych ideałów i inne podobne pierdolety. Sami główni zainteresowani zdają sobie nic z tego nie robić i konsekwentnie idą drogą, którą zaczęli na albumie "Enemy of God", a rozwinęli między innymi na "Hordes of Chaos" czy genialnym "Phantom Antichrist". Warto też nadmienić, że poruszając się w tej estetyce stylistycznej, nie zapominają o swych korzeniach. Piętnasty album w dorobku Kreatora zatytułowany "Hate Uber Alles" jest niczym innym jak bezpośrednią muzyczną kontynuacją przywołanych powyżej wydawnictw. W tym miejscu warto wspomnieć o pewnej zmianie personalnej, która zaszła w szeregach zespołu. Ustabilizowany przez długie lata skład został opuszczony przez Christiana "Speesy'ego" Gieslera. W jego miejsce pojawił się Frederic Leclercq, basista znany głównie z występów w Dragonforce. Czy owa zmiana wpłynęła w jakikolwiek sposób na muzykę zespołu? Raczej nie, choć ten dopływ świeżej krwi

RECENZJEY

185


na pewno na złe im nie wyjdzie. Jeśli chodzi o zawartość muzyczną, to parę hitów na pewno tu znajdziemy. Choćby otwierający album numer tytułowy, który jest niczym hitchcockowskie trzęsienie ziemi wprowadzającym słuchacza w klimat albumu. W następującym po nim "Killers of Jesus" możemy się doszukać pewnych wspólnych mianowników z kultowym albumem "Coma of Souls" albo nawet jeszcze starszymi płytami. Na "Hate Uber Alles" nie zabrakło też kilku naprawdę melodyjnych momentów. Mam tu na myśli choćby takie kawałki jak "Crush The Tyrants", "Become Immortal" czy niemal heavy metalowy "Conquer and Destroy". No dobrze, wszystko ładnie i pięknie, ale pewnie wielu z was zastanawia się, czy Mille & Co jadą tylko na tym, co już sprawdziło się wcześnie, czy może jednak podjęli jakąś, chociażby drobną próbę odświeżenia swojej stylistyki. Owszem, są. Za taką można uznać utwór "Midnight Sun" z gościnnym udziałem wokalistki Sdoffii Portanet. Pierwszy raz w swej historii Kreator zdecydował się na taki krok. "Hate Uber Alles" jednoznacznie udowadnia, że Kreator jest ciągle w pierwszej lidze w swojej kategorii, a spadek z niej mu absolutnie nie grozi (5). Bartek Kuczak.

Leash Eye - Busy Nights, Hazy Days 2022 Self-Released

Wydaje się, że Leash Eye tak jakoś niezbyt dawno debiutowali płytą "V.E.N.I", a tu proszę, liczy ona już kilkanaście lat, a zespołowi stuknęło niedawno ćwierć wieku, co uczczono stosownym jubileuszem. Nic więc dziwnego, że w niektórych kręgach warszawska formacja cieszy się kultowym statusem, a jej podszyty stonerem/ southern rockiem heavy rock staje się coraz ciekawszy i bardziej dopracowany. Dowodów na taki stan rzeczy mamy na "Busy Nights, Hazy Days" istne multum, nawet jeśli jest to album znacznie krótszy od poprzednich. Numer płyty to dla mnie zdecydowanie zróżnicowany, a przy okazji i najdłuższy na niej "Electric Suns" z syntezatorową, zaskakującą kodą - słuchając "Busy Nights, Hazy Days" po raz pierwszy byłem przekonany, że to już wstęp do kolejnego utworu, ale nie, w dodatku to zaskakujące zestawienie ma sens, nie tylko z racji łączenia kontrastów. Singlowy "… Of The Night" i "No Time To Take It Easy" są z kolei bardziej przebo-

186

RECENZJE

jowe, chociaż chwytliwości nie można też odmówić "Where The Grass Is Green And The Girls Are Pretty" (cytat z Gunsów? Czemu nie?). Warstwę wokalną kilku utworów fajnie wzbogacają Monika Urlik oraz Margo z deathmetalowej Moyry, co w żadnym razie nie jest tylko ciekawostką. Cieszy też, że zespół coraz śmielej sięga do bluesowej skarbnicy ("F.D.T.D", "Stay Down", "Some Kind Of Rookie"), nie unikając przy tym iście metalowego, wręcz brutalnego ciosu ("Betting On One Horse", "Step On It") - ten hard truckin' rock wciąż zaskakuje i wzbudza ciekawość co Opath i spółka sprokurują następnym razem. (5)

warstwa riffowa "The Thrashfall Of Mankind" również robi wrażenie, tak więc zespołowe hasło "Thrash or be Thrashed" nie jest tylko pustym sloganem. (5) Wojciech Chamryk

Lost Legacy - In The Name Of Freedom 2020 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Lesson In Violence - The Thrashfall Of Mankind 2022 Iron Shield

Niektórzy z członków Vendetty grają pod szyldem Brain Damage, który jest również tytułem drugiego albumu tego zespołu. W Brain Damage spotkało się też kilku młodszych muzyków, czego efektem jest powstanie kolejnej grupy. Jej nazwa Lesson In Violence kojarzy się fanom thrashu równie dobrze, została bowiem zaczerpnięta z pierwszego LP "Bonded By Blood" Exodus. Mamy tu więc nader wyraźne tropy i Lesson In Violence faktycznie podążają śladami swych mistrzów, proponując energetyczny, zaawansowany technicznie i bardzo dopracowany thrash. W sensie podejścia i kompozycji to old school pełną gębą, prawdziwy powrót do drugiej połowy lat 80. ubiegłego wieku, ale już brzmienie potwierdza, że to współczesna produkcja, żaden retro-kotlet dla mniej wymagających miłośników nostalgicznych i zarazem bezsensownych wycieczek w odległą przeszłość. Mimo preferowania przez zespół szybkich temp materiał jest zróżnicowany - słychać, że muzycy posiedzieli nad aranżacjami, czego efektem jest bardzo dobre wyważenie proporcji między intensywnością a melodią. Florian Negwer często urozmaica partie wokalne - sporo tu dwugłosów, nakładek czy chórków. Na żywo będzie pewnie z tym problem, ale na płycie robi to wszystko wrażenie. Lesson In Violence nie będą za to mieli kłopotów z odtworzeniem podczas koncertów gitarowych partii, a to z racji posiadania w składzie świetnego duetu Florian Helbig/André Loesch. Obaj panowie są nad wyraz zgrani, płynnie wymieniają się solówkami,

Do zespołów z długim stażem i z niewielkim dorobkiem wydawniczym podchodzę bez zbytniego entuzjazmu, bo najczęściej okazuje się, że okazjonalne zrywy nie przekładają się na jakość ich nielicznych płyt. Z nowojorskim Lost Legacy jest podobnie: istnieją od 1998 roku, a "In The Name Of Freedom" jest dopiero drugim albumem tej grupy. W dodatku poprzedni "The Aftermath" ukazał się w roku 2009, taka więc David Franco wraz z kolegami nie są jakimiś pracusiami, a co najgorsze grają tak sobie. I to w pełnym tego słowa znaczeniu: ani jakoś szczególnie źle, ani też za dobrze - po prostu przeciętnie. Proponują heavy/power metal w bardzo tradycyjnym, ale co najwyżej poprawnym wydaniu. Z "My Faith", "Rules Of Engagement" czy "Enough Is Enough" wieje nudą, singlowy "Front Line" też nie zachęca do dalszego zgłębiania twórczości zespołu. Dynamiczny "Take Me Away" czy surowszy, kojarzący się z doom metalem "Will You Remember" są nieco ciekawsze, ale to wciąż poziom mogący zainteresować co najwyżej najmniej wybrednych zwolenników takiego grania. (2) Wojciech Chamryk

Lovell's Blade - Deadly Nightshade 2022 No Dust

Pete Lovell to były, trzeci w kolejności, wokalista holenderskiego Picture - z jego udziałem powstał chociażby w roku 1983 LP "Eternal Dark", miał też znaczący udział w reaktywacji zespołu, śpiewając w nim w latach 2007-2016. W końcu jednak postanowił popracować na własny rachunek, w czym pomogli mu koledzy z Picture, gitarzysta jednego ze składów z

lat 80. i tego reaktywowanego Andre Wullems i jego młodszy kolega po fachu Mike Ferguson, który zasilił zespół już po roku 2010. Skład dopełnili basista Patrick Velis i perkusista Noel van Eersel i od roku 2016 Lovell's Blade wydali już trzy albumy. Najnowszy "Deadly Nightshade" trochę się opóźnił, bowiem pierwotnie miał zostać zarejestrowany wiosną 2020 roku, co z oczywistych względów nie mogło się udać. Ponnd roczne opóźnienie nie wpłynęło jednak na poziom tego materiału, bo to granie żywcem przeniesione w nasze czasy z pierwszej połowy lat 80.: niemocne, melodyjne, ale całkiem kąśliwe. Fani Picture powinni zwrócić uwagę na dynamiczny opener "Running Out Of Time", "Still So Lonely" czy "Distant Glow", i to nie tylko z racji wokalnych partii Lovella. Są też akcenty bliskie rock'n'rolla i bluesa ("It's Not Criminal", kojarzący się z AC/DC "Dead Of Night", "Generator"), a do kompletu kilka lżejszych utworów hard/AOR. Z tej kategorii wyróżniłbym chwytliwe "Mystery" i popowy wręcz "Scarred", ale generalnie całość "Deadly Nightshade" trzyma poziom, nie ma tu mowy o jakimś obniżeniu lotów. Do tego Lovell, mimo 60-tki na karku, wciąż jest w formie, co tym bardziej powinnio zachęcić fanów Picture do sięgnięcia po tę płytę. (5) Wojciech Chamryk

Luzifer - Iron Shackles 2022 High Roller

Myślałem, że to poboczny projekt muzyków Vulture, w którym odpoczywają od thrash/speed metalu, a tu niespodzianka, Luzifer powstał znacznie wcześniej, tylko miał mniej szczęścia. Dopiero pandemia dała chłopakom czas na powrócenie do tego zespołu i nagranie debiutanckiego albumu. "Iron Shackles" to raptem 32 minuty muzyki, ale też jednocześnie cudowny prezent dla fanów oldschoolowego hałasu z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Nigdy bym nie przypuszczał, że tych trzech młodych ludzi tak dobrze odnajdzie się w takich dźwiękach, zawsze myślałem, że są totalnie zakręceni na punkcie szybszego i mocniejszego grania, a tu taka niespodzianka. Grają więc z klasą i nader stylowo, zwłaszcza w tytułowym openerze, "Barrow Downs" (ach te syntezatory, niczym z lat 70.!) i bardziej pod hard rocka "Wrath Of The Sorcerers" (tu z kolei mamy organowe


brzmienia). Ciekawy jest też cover, bo to żaden oklepany metalowy klasyk, ale przeróbka jednego z największych przebojów nurtu Neue Deutsche Welle, "Der Goldene Reiter" Joachima Witta - aż dziwne, jak ten lekko brzmiący utwór z roku 1980 zyskał w anturażu hard'n'heavy. Tym większa szkoda, że muzycy dają pierwszeństwo Vulture, nie planując kolejnych wydawnictw sygnowanych nazwą Luzifer. (5) Wojciech Chamryk

Märvel - Graces Came With Malice 2022 The Sign

Szwedzi z Märvel nie odpuszczają, klasycznie hardrockowe, surowe, ale też nad wyraz melodyjne granie, wciąż kręci ich najbardziej. Na "Graces Came With Malice", ich dziewiątym już albumie, tych chwytliwych melodii i przebojowych refrenów jest nawet znacznie więcej, tak jakby zespół z jeszcze większym naciskiem podszedł do tego właśnie aspektu. Jednak bez obaw, bardziej popowe "The Disaster", "Lizard's Tongue" czy "Queen For A Day" są zakorzenione w latach 70. i brzmią nad wyraz stylowo, to żadne potworki z obecnych list przebojów. Poza tym dopełniają je glamowy, czerpiący z rock'n' rolla, "Hot Nite In Dallas" czy tytułowa ballada, a do tego nie brakuje mocniejszych kompozycji, można rzec typowych dla Märvel. Świetny jest choćby opener "Slasher With A Broken Heart", równie dynamiczny "Great Man" czy nabierający mocy w końcówce "Sorry State Affairs" - fani zespołu nie będą "Graces Came With Malice" rozczarowani, potencjalnych nowych słuchaczy też pewnie ta płyta trochę do Märvel przyciągnie. (5) Wojciech Chamryk

Mental Care Foundation - III 2022 Reaper Entertaiment

Fundacja Ochrony Zdrowia Psychicznego - ciekawa nazwa dla zespołu thrashowego, nie powiem. Z całą resztą jest już niestety nieco gorzej, ponieważ tych czterech doświadczonych muzyków z Finlan-

dii rodem gra owszem, bardzo solidnie, ale też jednocześnie sztampowo. W dodatku zanotowali blisko 10-letnią przerwę, co stawia Mental Care Foundation raczej w świetle niezbyt zobowiązującego projektu niż pełnoprawnego zespołu. Ale ad rem: jak się rzekło to thrash, chociaż nie do końca. Taki bardziej amerykański, czerpiący od Slayera czy Pantery, z wyrazistym groove i solidną porcją mocarnych riffów, czasem też ciut punkowy. Niekiedy jak dla mnie zbyt nowoczesny ("Burn It Down") czy po prostu za schematyczny("Aiming For You"). Paradoksalnie ciekawsze wydają mi się utwory odchodzące od thrashowej konwencji, jak czerpiący z tradycyjnego heavy "Zombie", iście hardrockowy "Shot & Beer", którego wiodącego riffu nie powstydziliby się sami Black Sabbath czy łączący heavy z thrashową nawałnicą "Blind" - wydaje mi się, że gdy za jakieś kolejne 10 lat Mental Care Foundation pomyślą o czwartym albumie, powinni rozważyć jeszcze odważniejsze pójście w tym kierunku, bo sam thrash w ich wykonaniu jest jednak zbyt jednowymiarowy. (3) Wojciech Chamryk

Merciless Death - The Beginning Of Darkness (Epitaph) 2022 Thrashing Madness

Nowa płyta Merciless Death trudno nie mówić o zaskoczeniu, bo szczecińska formacja po reaktywacji w roku 2009, co dało efekt w postaci, nagranego w zaskakującym składzie (na basie Skaya z Quo Vadis) albumu "From Hell", ponownie zawiesiła działalność. Nic też nie wskazywało na to, że ją wznowiła, a tu proszę, trzeci długogrający materiał grupy stał się faktem. Zarejestrował go równie nietypowy skład: obecny też na "From Hell" Grzegorz Miszuk (śpiew, programowanie perkusji), a do tego Marek Żak (bas) i... uwaga, Paweł Kasiarz (gitara), który opuścił Merciless Death w roku 1989, a przed emigracją do USA zagrał tylko na pierwszym demo "Eternal Condemnation". "The Beginning Of Darkness (Epitaph)" to swoiste dwa w jednym, mieszanka starszych i nowych utworów - łącznie 12 kompozycji i prawie 48 minut muzyki. Cieszy, że muzycy z wiekiem nie łagodnieją, wciąż łojąc surowy, bezkompromisowy death/thrash metal. Być może jacyś puryści będą kręcić nosem na nowe wersje klasyków sprzed lat, ale według mnie "The Sadist", "Merciless Onslaught" i

"The Beginning Of Darkness" z pierwszego demo oraz "Bloodthirstness" z kolejnego "Holocaust" bardzo w tych współczesnych wersjach zyskują. Nie tylko na intensywności czy też w aranżacyjnym aspekcie; poza tym, nie ma co ukrywać, mając 18-20 lat chłopaki prezentowali tylko ułamek swych obecnych umiejętności. Do tego brzmi to mocno i konkretnie - nawet ten perkusyjny automat broni się, nie ma mowy o jakimś płaskim, pozbawionym wyrazu wystukiwaniu rytmu czy nijakim, cyfrowym soundzie. Muzycznie zespół zawsze był pod wpływem Slayera czy Dark Angel, ale potrafił z czasem przekuć te fascynacje na własny, od razu rozpoznawalny styl, nawet jeśli na wydawnictwach z lat 90. szedł już bardziej w stronę death metalu. Teraz jest bardziej tradycyjnie, wręcz oldschoolowo, a świetny opener "Primordial CEO", równie szybki "Marked As The Beast" czy mocarne "Seeds Of Creation" i "Weeping Angel" nie zainteresują tylko tych z mocno już nadwyrężonym słuchem czy najbardziej zblazowanych. Są też trzy utwory opisane jako bonusowe nie wiem dlaczego tak się stało, ale zróżnicowany "The Vampire" do poematu Baudelaire'a, "Fall Of The Crown" i mroczny "Anioł płaczący" (polski tekst to w dorobku Merciless Death szczególne wydarzenie) niczym nie odstają od materiału podstawowego. Trochę szkoda, że nie jest to powrót w pełnym tego słowa znaczeniu, ale przy obecnych realiach muzycznego rynku oraz rozrzuceniu muzyków Merciless Death po świecie i tak dobrze, że zdecydowali się raz jeszcze stworzyć coś pod tą nazwą i w żadnym razie nie jest to jakiś bezsensowny powrót z nijakim materiałem, ale taki z tarczą, robiący wrażenie i pozastawiający nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo zespołu. (5) Wojciech Chamryk

Midnite Hellion - Kingdom Immortal 2022 Power Chord Productions

Od czasu pełnoprawnego debiutu amerykanów z Midnite Hellion minęło 5 lat. Mimo upływu czasu i zmiany w składzie (Charles Koegler zajął stanowisko wiosłowego w miejsce Jeremy'ego Molesa), w grze zespołu nie zaszła de facto żadna większa zmiana, a "Kingdom Immortal" to kontynuacja stylu zaprezentowanego na "Condemned to Hell". Mówimy więc o klasycznym heavy mocno inspirowa-

nym sceną amerykańską, aczkolwiek miałbym problem z nazwaniem tego grania typowo oldschoolowym. Panowie nie idą w retro po całości, pozwalając sobie choćby na dosyć nowoczesną, dopracowaną produkcję i riffy mocno zalatujące groove'm. Poza tym prócz klasyków choćby US poweru, słychać tu sporo Pantery (najlepszym przykładem "Ressurected" - numer powstały ponoć jeszcze w okresie poprzedniej płyty) i chyba jeszcze więcej Metalliki (szczególnie z okresu Czarnego Albumu). To, co odróżnia "Kingdom Immortal" od poprzedniego krążka, to zdecydowanie mniej inklinacji thrashowych, a więcej klasycznie heavy metalowych. Taki np. krótki i szybki strzał jak "Speed Demon" to już niemal typowy rocker o mocniej podkręconym tempie. Moje ulubione "Army of the Dead" to z kolei rasowy, rozbudowany epik - powolne budowanie napięcia, zmiany tempa, bardzo fajne orientalne riffy, a nawet liryki osadzone w uniwersum "Gry o Tron" - tego Midnite Hellion jeszcze nie grało, ale trzeba przyznać że sprawdzili się w tej formie. Osobiście wyróżniłbym jeszcze "Phantomland" - przyjemny numer z fajnym, nośnym refrenem i wspomniany już wyżej "Ressurected" - totalnie metallikowo-panterowy, agresywny thrasher (choć utrzymany w raczej średnim tempie). Tu warto jeszcze wspomnieć o wokalach - bo to jeden z głównych "winowajców" tych skojarzeń. I zawsze w takich momentach mam silne obawy przed usłyszeniem maniery Hetfielda ("ou yeeeah!") na szczęście Rich Kubik dysponuje głosem na tyle mocnym i swoistym, że wszelkie niebezpieczne ciągoty zostały powściągnięte - dzięki Bogu! Niestety muszę przyznać że poza wymienionymi momentami, płyta niespecjalnie trafia w moje gusta. Co prawda czuje w tej muzyce - a po przeprowadzonej rozmowie z liderem zespołu Drew Rizzo nie tyle czuję, co jestem pewien - dużo radości z grania i pasji. Chłopaki zdecydowanie grają to, co kochają i co chcą, i chwała im za to. Natomiast nie ma tu zbytniego wybicia się ponad przeciętność. Może i jest trochę momentów które faktycznie zapadają w pamięć - ale weźmy choćby otwierający "H.M.O.", który mimo zapamiętywalnego refrenu jawi mi się jako trochę naiwny, żeby nie powiedzieć banalny rocker. Podobnie "Rapscallion" - niby trochę inny, wyróżniający się wolnym tempem, bujający i też wpadający w ucho, ale cholernie… średni (co za ekwilibrystyka językowa!). Przy czym jak wspomniałem - kompozycje to jedno, ale to może trochę kwestia gustu. Ja oczekuję od zespołu heavy metalowego większego zanurzenia się w oldschoolu i klimacie lat 80. - to jest zaś hołd dla klasyków, ale zagrany z duchem wiele bardziej współczes-

RECENZJE

187


nym. Z drugiej strony, pewnie dla wielu to może mieć sens… Poza tym przecież liczą się po pierwsze dobre piosenki - a tych tu kilka jest. Podsumowując - ci, dla których NWOTHM to "konserwatyści" z Enforcer/Portrait/Eternal Champion - docenią pewnie tylko momenty (jak "Army of the Dead"). Pozostali mogą spróbować się z całością - znajdziecie sporo pasji, energii i kilka naprawdę niezłych momentów. (3,5) Piotr Jakóbczyk

Mirage - The Sequel 2022 From the Vaults

Heavy metalowa ciekawostka z Danii. Mirage hałasował sobie w latach osiemdziesiątych, później się posypało, a w zeszłym roku zespół wznowił działalność. Niedawno ukazała się płyta złożona z ośmiu starych, ale oficjalnie dopiero teraz po raz pierwszy nagranych, utworów. Stylistycznie, ale też wokalnie (np. metalowe okrzyki z silnym pogłosem na rytmicznym podkładzie w "Robot 9") kojarzą mi się z łagodniejszą alternatywą wobec Maltese Falcon "Metal Rush" (1984), choć liczne melodie wyraźnie inspirowane były hard rockowymi formacjami: wczesnym Deep Purple (hammondowskie klawisze przygrywające do trącącego myszką speedu w "In The Days Of Rama"), balladowym obliczem wczesnego Uriah Heep ("When Autumn Comes") oraz Thin Lizzy ("Guiding Light"). Najbardziej podoba mi się niepohamowana dynamika podkręcana przez zdecydowaną i intensywną pracę perkusji, dobrze współgrającą z ciężkimi a jednocześnie rozpędzonymi, całkiem ostro zacinającymi gitarami. "The Sequel" bazuje na większej ilości zakręconych dźwięków niż dobitny i oszczędniejszy w użytych środkach wyrazu Maltese Falcon "Metal Rush". Często - sprawiające wrażenie niekończących się jammów - partie instrumentalne wytrwale przą przed się, tak że można przyjemnie zawiesić na nich ucho (zwłaszcza dotyczy to "Haunted", "In The Days Of Rama" oraz "When Autumn Comes"). Z drugiej strony, nie jest to muzyka na jedno kopyto, o czym najlepiej świadczy psychodeliczny wstęp na głos i gitarę akustyczną w "Far Away", które ciekawie rozwija się w dalszej części. Podobno Mirage stosowało trochę więcej pirotechniki niż podobne formacje, co można sobie wyobrazić w wybuchowym rytmie inicjującym "Flo-

188

RECENZJE

wers For Algernon" o potężnym groov'ie; kwiatki Algernona mogły sprawdzać się kiedyś jako efektywny hit podczas koncertów, ponieważ cechują się brawurową akcją, a prosta zwrotka nadaje się do wspólnego śpiewania przez publiczność. Nie słychać, że recenzowany album wyprodukowano czterdzieści lat po założeniu kapeli, bo brzmi tak energicznie, i żywiołowo, jakby młodzież grała go na żywo w klubie. Śpiewający lider Torben Deen (jego głos daje radę, ale nie powala) i pozostali nie podbiją świata za sprawą "The Sequel", ale wywarli na mnie wrażenie, że taki kawał czasu po stworzeniu poszczególnych utworów, nadal potrafili się w nie wczuć. Słychać, że nie odgrzewają staroci z sentymentu do młodości, tylko szczerze bawią się prezentowanym przez siebie heavy metalem. Z perspektywy odbiorców, którzy dopiero teraz stykają się z nazwą Mirage, może wydać się niejasnym, po co wracać do mało wyróżniających się numerow sprzed 35 lat? Było, minęło. No dobra, ale jeśli chodziło o osobistą satysfakcję zaangażowanych muzyków, to z całą pewnością cel został osiągnięty. Nigdy nie jest za późno, by zrealizować swoje dawne muzyczne zamiary z młodości. (3,5) Sam O'Black

Monasterium - Cold Are The Graves 2022 Nine Records

Czekałem na tę płytę i nawet nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo. I nie chodzi nawet o to, że byłem jakimś wielkim fanem Monasterium. Właściwie to wręcz przeciwnie - uważałem ich za takiego młodszego braciszka Evangelist, któremu jeszcze sporo brakuje do tego poziomu kvltu. Ale była w ich dyskografii niesamowicie ważna cecha - bardzo wyraźny progres. I było właściwie pewne, że "Church of Bones" to nie jest ostatni przystanek zespołu w tej podróży samodoskonalenia. Poprzedni krążek był - w moim mniemaniu - krokiem milowym wobec bardzo przyzwoitego debiutu, ale wciąż było słychać, że Krakowian stać na jeszcze więcej. W czerwcu Anno Domini 2022 otrzymaliśmy wszyscy niezbity dowód na potwierdzenie tej tezy. "Cold Are The Graves" jest jak odblokowanie kolejnego poziomu albo awans do wyższej ligi. Po pierwsze to następny krok w stronę większej melodyjności. Pewnie zasługę ma w tym jeszcze większy niż na poprzednich krąż-

kach zwrot w stronę heavy metalu. W zasadzie ponad połowa utworów to już bardziej heavy w wolniejszych/średnich tempach, aniżeli doom. Klasycznie "zagładowy" ciężar słychać jeszcze oczywiście bardzo wyraźnie, choćby w otwierającym "The Stigmatic" czy "The Great Plague", ale weźmy choćby moją ulubioną "Cimmerię" - to już numer któremu zdecydowanie bliżej do Grand Magus niż do Candlemass. To oczywiście bardzo dalekie skojarzenie, którym nie polecam się zbytnio sugerować - szczerze mówiąc najłatwiej byłoby mi odnieść ten utwór do… Monasterium. A mianowicie do takich utworów, jak "Dance Macabre" czy "Liber Loagaeth" z poprzedniego krążka. "Cimmeria" wydaje się ultymatywnym rozwinięciem pojawiających się tam tendencji. Ultymatywnym, bo tu już wszystko jest perfekcyjne. Riff prowadzi całość niby dziki koń gnający po stepach hyboryjskich, do tego nieprawdopodobne wokale Strzelca (facet chyba jeszcze nigdy tak nie śpiewał - pojawiają się nawet świetne falsety!) no i niemal hiciarska kompozycja. Cudo! Takich świetnych momentów jest tu zresztą mnóstwo. Trzeba choćby wspomnieć o jeszcze jednej heavy-perełce, czyli "The Siege" z bardzo chwytliwymi bridgem i refrenem opartym na doskonałym przewodnim riffie. Ale czego by nie mówić, doom'owe oblicze Monasterium to też wciąż bardzo mocna strona zespołu. Choćby wspomniany, bardzo melancholijny "The Stigmatic" czy mroczny "Necronomicon". Gdzieś pośrodku stoi skąpany w nostalgii utwór eponimiczny - niemal balladowy. A propos ballad - warto wspomnieć o ciekawostkowym, akustycznym "Remembered", które - możliwe że niezamierzenie - stanowi całkiem intrygujące interludium niemal pośrodku płyty. Generalnie wstawki akustyczne pojawiają się na "Cold Are The Graves" kilkakrotnie i uważam to za bardzo umiejętny zabieg w budowaniu nastroju. A nastrój to kolejna rzecz o której muszę wspomnieć. To w zasadzie dosyć typowe dla Monasterium, ale z braku lepszego określenia nazwałbym go "wielkopostnym". Jest w tej płycie coś, co silnie skłania do zadumy. Czy to nad ludzką marnością, czy nad przemijaniem… to trochę jak opowieść o człowieku idącym przez krainę umarłych (czy są tu inni fani Thorgala? Być może Wam też przypomni się "Ponad krainą cieni"?) i bez znaczenia, że w tekstach mamy Conana, epidemię dżumy i legendy arturiańskie spójrzcie tylko na okładkę Xaaya, mocno inspirowaną twórczością Beksińskiego - ja tam czuję nomen-omen chłód grobów! Ale historie w tekstach też nie są bez znaczenia - one tylko potwierdzają, że mamy w Polsce kolejny band epic metalowy, których tak bardzo nam brakuje! I to na poziomie, który

bez żenady możemy wystawiać w szranki z konkurentami z pozostałych części Europy! A czuję, że za parę lat to już nie będzie najlepsza płyta w dyskografii Monasterium. Wydaje mi się, że chłopaki dysponują możliwościami by wskoczyć jeszcze półeczkę wyżej. A potem może jeszcze jedną, i jeszcze…(5) Piotr Jakóbczyk

Mortal Soil - Mortal Soil 2021 Underground Power

Mortal Soil to grupa utworzona przez multiinstrumentalistę J. L Burnera i perkusistę Nicka Grave'a. W zeszłym roku dwójka wydała swój debiutancki album, który tytuł odziedziczył po nazwie formacji. "Mortal Soil" oferuje nam 36 minut naprawdę dobrego metalu zmieszanego z rockiem i oprawionego w interesujący klimat. Dwaj panowie zaczynali działać wspólnie jako Regal Force. Zanim wsłuchamy się w pierwsze melodie "Mortal Soil", warto poświęcić kilka minut samej okładce, jest raczej prosta, ale mroczna i tajemnicza, z pewnością opowiada swoją historię, jednak co najważniejsze, dobrze pasuje do zawartości audio. Przejdźmy więc do niej, krążek otwiera instrumentalny "Veil of Dusk", gitarowa harmonia w towarzystwie organów i dzwonów kościelnych, zapowiada i wprowadza w nastrój reszty utworów, delikatnie w stylu solowych wejściówek do starszych utworów Metalliki. Następna w kolejce jest "Her Demon Eyes", wpadający w ucho rockowy utwór z ciemniejszymi wstawkami, a co mi się spodobało, to niespodziewana partia basu, która urozmaica i sprawia, że utwór jest ciekawszy. Sporym atutem kompozycji, są świetne solówki, melodyjne i dobrze frazowane. Zostając przy brzmieniu gitar. Otwierający riff do "Devils In My Head" jest jednym z najlepszych na płycie, ma ciekawą melodie i dobry rytm, bije od niego Judas Priest, jednak całokształt nie wciąga już tak bardzo jak opening. "Evil Strikes Again" szósty trak, najbardziej dynamiczny i techniczny, szybki, ale całkiem kontrastowy, w bridge'u mamy gitarę akustyczną, chwilowo uspokaja, pozwala złapać oddech. Jest tu trochę zabawy rytmem i wprost świetny rundown grany przy okazji głównego riffu, instrumentalnie mój zdecydowany faworyt. Album zamyka "Forever In Absence", ambitna kompozycja, z ciekawą melodią, akustyczny wstęp, który od razu skojarzył mi


się z tymi, pisanymi przez Grete Van Fleet, z początku utwór raczej rockowy, który ewoluuje w bardziej metalowy utwór, gitarowo progresywny, w stylu Blackmore'a. Odchodząc od samej twórczości muzycznej, Mortal Soil jest świetnie wyprodukowanym albumem, trzeba docenić, dobry miks i mastering. Utwory mają dużo mocy i energii, ale są klarowne i przyjemne dla ucha, nie ma zamieszania, możemy wsłuchać się w dowolny instrument i przeanalizować jego partie. Ton gitary prowadzącej jest fenomenalny, wyśrodkowany i z odpowiednim sustainem i kompresją, nie łamie sygnału i nie krzyczy, jest zbalansowany i przyjemny. Do tego dobre bębny często urozmaicają utwory, świetne zmiany rytmu, chociażby za pomocą blach. Spodobała mi się ich przestronność, potrafiły w trakcie utworów przejść, z prostego rytmu do zabójczych blastów, sprawnie łączyły gatunki. Najmniej przypadła mi do gustu praca wokalu, czasem brakowało jej dynamiki, była monotonna, głos w niektórych utworach zdawał się momentami nie mieć mocy i być na granicy załamania, jak choćby w "Sanctuary Of Death". Zabrakło mi też szerszej palety rytmów w gitarze rytmicznej, riffy często opierały się na bardzo podobnym paternie i palm muttingu, zdarzało jej się zbyt wolno rozwijać. Czego nie można odebrać tej płycie to budowanie nastroju i klimatu, to, ten duet zrobił fenomenalne, Organy i dzwony kościelne, grobowy feeling, tym krążek aż ociekał. "Mortal Soil", jak na płytę debiutancką jest naprawdę dobry, jest to album wszechstronny i myślę, że może przypaść do gustu wielu fanom, zarówno brytyjskiego heavy metalu jak i wielbicieli klasycznej, czasem cięższej muzyki rockowej. Jest melodyjny i wpadający w ucho, a przede wszystkim wciągający i spójny. Mówi się, że piękno tkwi w prostocie, a diabeł w szczegółach, a te szczegóły rozwiązane zostały świetnie, i wyłapując je możemy w pełni doświadczyć materiału zaproponowanego przez Fiński duet. Album nie jest niesamowicie odkrywczy czy skomplikowany, ale zapewni kilkadziesiąt minut dobrze spędzonego czasu z dobrym metalem. Panowie mają spory potencjał i z ciekawością będę wyczekiwał ich kolejnych muzycznych dokonań. (5) Szymon Tryk Mother of Millions - Orbit 2022 Vicisolum Productions

Mother of Millions to grecki zespół zaliczany do scen progresywnego metalu oraz progresywnego i alternatywnego rocka. Ma na swoim koncie trzy pełne studyjne albumy "Human" (2014), "Sigma" (2017) i "Artifacts" (2019). Aktualnie pracuje nad swoją czwartą

dą radzić na kolejnej swej płycie (4). Bartek Kuczak

dużą płytą. Poprzedza ją właśnie omawiana EP-ka "Orbit". Rozpoczyna ją króciutki bardzo melancholijny utwór "Where Do We Go From Here", gdzie rozmarzony głos wokalisty śpiewa w akompaniamencie nostalgicznych i ascetycznych dźwięków fortepianu. W podobnej formie jest utrzymany kończący płytę, bardziej rozbudowany kawałek "Rome". Ma on dodatkową informację (piano version), więc domyślam się, że istnieje jakaś bardziej "zespołowa" wersja. Obie kompozycje można zaliczyć do rocka progresywnego. Wskazują na to konstrukcję utworów, ich klimat, aranżacje i przekaz. Jednak moim zdaniem to nie rock progresywny jest najważniejszy dla muzycznego świata greckich muzyków. Świadczą o tym dwie kompozycje, które znalazły się w samym środku EP-ki. Tytułowa "Orbit" jest zdecydowanie w stylu mocnego, nowoczesnego, wielowątkowego metalu, w dodatku bardzo mrocznego, ale za to melodyjnego. Znajdziemy też kilka wtrąceń w stylu rocka alternatywnego. Natomiast "No Light, No Light" choć ciągle jest w formie dynamicznego nowoczesnego metalu, to jest o wiele bardziej otwarta na słuchacza i ma zdecydowanie cieplejszy klimat. Być może to kwestia tego, że jest to cover zespołu Florence + The Machine. Jeszcze jedna uwaga odnośnie tego kawałka. Wokalista George Prokopiou swoim śpiewem przypomina mi tu wokale Keitha Caputo z zespołu Life Of Agony (gdzieś z początku kariery). Nie bardzo wiem, skąd akurat przyszło mi takie porównanie. Raczej nie słucham takich kapel jak Life Of Agony. Tym bardziej trzeba zaznaczyć, że głos George to raczej stara szkoła rocka i w dodatku potrafi poruszyć nim wiele emocji. Za to nie widzę na tej EP-ce progresywnego metalu. No może w owych dynamicznych utworach, bardziej nowoczesnych, są jakieś smaczki rodem z progresyjnego metalu, ale bardziej są to jedne z elementów aranżacji, nic więcej. Niemniej całość brzmi "zdrowo" i mimo wszystko zetknięcie się z nowym (a także ze wcześniejszym) materiałem Mother of Millions może przynieść słuchaczom i fanom wiele pozytywów. Po prostu sprawdźcie Mother of Millions. \m/\m/ Mysterizer - The Holy War 1095 2021 Rockshots

Lubię takie kapele. Takie, czyli konkretne, mimo krótkiego stażu scenicznego doskonale wiedzące, co chcą grać, mające jasno sprecyzowany styl i konsekwentnie idące wyznaczoną drogą. Muzyczna propozycja pochodzącego z Finlandii Mysterizer to spora gratka dla fanów melodyjnego heavy metalu. Tak, zgadł kolega jeden z drugim. Takiego z klawiszkami. Proponuję zachować jednak spokój. Partie grane na parapetach są tutaj przeważnie schowane za gitarami i stanowią w dużej mierze jedynie tło, nie odbierając tym samym albumowi "The Holy War 1095" ani grama heavy metalowego charakteru. Zatem spokojnie. Nie powinny być one gwoździem wbijanym w najbardziej uczulone na ten instrument bębenki uszne. Nawet jeśli zdarzają się pojedyncze momenty, gdzie przejmują one nieco bardziej wiodącą rolę. Ma to na przykład miejsce w świetnym "Last Stand Hill". Klawiszowa partia, którą tam usłyszymy ma typowo AORowy klimat, co akurat w tym konkretnym przypadku dodaje temu kawałkowi uroku. W "Virus C" natomiast gra keyboardu pełni istotną rolę w tworzeniu naprawdę sielskiego nastroju. Nastroju, który tak de facto kontrastuje z ogólną wymową tego numeru. Jednak główną magię "Virusa" (jakkolwiek w dzisiejszych czasach by to nie brzmiało) stanowi patetyczny, chóralnie zaśpiewany refren. Słuchając całości "The Holy War 1095", nie sposób nie stwierdzić, że to właśnie przebojowe refreny są ich największym atutem ("Alea lacta Est" czy "Heroes" to pod tym względem absolutne mistrzostwo). Nie jedynym zresztą. Panowie gitarzyści Mike Hammer oraz Henry Hanninen ewidentnie potrafią i najwyraźniej lubią sobie "pocisnąć" na swoich gitarkach. Najlepszym potwierdzeniem jest tu ich pojedynek w "The Fountain of Immortals". Album ten ma jednak jedną zasadniczą wadę, która nie ukrywam, psuje nieco ostateczny obraz całości. Jest to mianowicie wokal Tomi'ego Kurtti. Nie zrozumcie mnie źle. Gość potrafi śpiewać i dysponuje całkiem niezłą barwą tylko cóż z tego, jak owa barwa ni cholery nie pasuje do muzyki granej przez Mysterizer. W wysokich rejestrach momentami jego śpiew brzmi naprawdę komicznie. Gdyby nie ten mankament, ostateczna ocena byłaby pewnie wyższa. Mimo wszystko czuję, że od czasu do czasu będę do tego albumu wracał. Chętnie też sprawdzę, jak sobie bę-

Naked Gypsy Queens - Georgiana 2022 Mascot

Naked Gypsy Queens to amerykańska grupa z Nashville, a minialbum "Georgiana" jest jej debiutanckim wydawnictwem. Czterech młodych muzyków, ze śpiewającym gitarzystą Chrisem Attigliato na czele, przypomina tą płytą, że klasyczny heavy/hard i blues rock są ponadczasowe i wiecznie żywe. Kompozycja tytułowa to Led Zeppelin w czystej postaci, bluesowohardrockowy, z partiami granymi slide, surowa i dynamiczna. Mocy nie brakuje też "Down To The Devil", kojarzącemu się z Deep Purple, ale o nieco southernowym, bardziej korzennym, posmaku, z kolei "Strawberry Blonde #24" nie powstydziliby się tacy The Black Crowes, a to też coś znaczy. Są tu tez dwa nieco lżejsze, balladowe utwory: "Wolves" ma mocniejsze refreny, ale zwrotki delikatniejsze, a do tego aż dwie solówki. "If Your Name Is New York (Then Mine's Amsterdam)" to w całości, poza refrenem, balladowo-klimatyczny utwór, wywiedziony z "III" Zeppelinów, świadczący o tym, że Naked Gypsy Queens mają tak zwane papiery na granie - nawet jeśli nie czeka ich kariera, jaka stała się udziałem grupy Greta Van Fleet, to i tak warto zainteresować się ich pierwszym wydawnictwem. (4,5) Wojciech Chamryk

Nazareth - Surviving The Law 2022 Frontiers

Ciężki, dynamiczny i świeży, tymi słowami po pierwszym przesłuchaniu można określić "Surviving The Law". Zastanawiałem się czy wydając swój 25 album, można jeszcze kogoś zaskoczyć i jak widać zdecydowanie tak, jestem przekonany, że gdybym trafił na ten krążek, nie znając wcześniej Nazareth, to pomyślałbym sobie, że jest to świetny debiut, że musieli to stworzyć pełni nowych pomysłów, gniewni młodzi chłopcy z zamiło-

RECENZJE

189


waniem do starego hard rocka. Nic bardziej mylnego, wręcz przeciwnie, to panowie, którzy na scenie rockowej swoje miejsce mają od bardzo dawna, a ich staż liczyć można w dekadach, wymalowali ten kawał świetnej muzyki rockowej. Album otwiera "Strange Days", który mimo delikatniejszego riffu wygrywanego przez pierwsze kilka sekund, po chwili wprawia w osłupienie potężnymi bębnami, basem i elektrycznymi gitarami zwiastując co nas czeka przez kolejne 48 minut. Jednak to drugi utwór w kolejce zatytułowany "You Gotta Pass It Around" bardziej zwrócił moją uwagę, kompozycja przesiąknięta charakterem Def Leppard, pełna świetnych chórków i solówek. Zostając przy gitarach, dobrych riffów jest tu co niemiara, otwierające melodie do "Let The Whiskey Flow", "Better Live It Out" czy "Psycho Skies" są oryginalne, sprawiają, że od razu chce się chwycić za gryf swojego elektryka. Samo dozowanie gitary i frazowanie tworzyło świetny efekt, często wokalom Carla akompaniował sam bas i perkusja, a Jimmy ze sowimi sześcioma strunami wraca do miksu czy to na refren czy na prechorus. Otwiera to przestrzeń, pozwala złapać oddech, jednak wracając uderza ze zdwojoną siłą. Mi osobiście do gustu najbardziej przypadł "Psycho Skies", zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie, trzy i pół minuty wystarczyło, by zawrzeć wszystko czego potrzebuje idealny rockowy utwór, świetne i uderzające otwarcie, budujące zwrotki i w końcu fenomenalny, wpadający w ucho refren, nie zapominając o porządnej melodyjnej solówce. Mimo wielu przemian na przestrzeni lat i nieustannie zmieniających się członków, panowie z Nazareth nie zapomnieli o swoich blues rockowych korzeniach, i nie zapomnieli o swoich najstarszych fanach. CI którzy są z nimi od pierwszych albumów, z pewnością docenią kompozycję "You Made Me" autorstwa oryginalnego członka grupy, basisty Pete'a Agnew. Utwór zdecydowanie wyróżnia się na tle reszty i jedni mogliby powiedzieć, że do niej nie pasuje, jednak dla mnie jest świetnym zakończeniem płyty i sposobem na uhonorowania tego 25 albumu. Słuchałem tych 14 kawałków dobre kilka razy i z każdym kolejnym tylko bardziej się do nich przywiązywałem i prawdę mówiąc największą wadą tego krążka (pomijając grafikę na okładce, która mi się osobiści nie podoba) jest to, że nie został wypuszczony 40 lat temu. Lata 80. czasy świetności glam metalu czy hard rocka, to jest miejsce, do którego ta płyta należy i z pełnym przekonaniem jestem w stanie powiedzieć, że gdyby publikacja tego materiału miała miejsce właśnie w tej dekadzie, to Nazareth mógłbym stać się światowym gigantem, ten krążek powinien wy-

190

RECENZJE

przedzić erę, a nie na nią zaspać. (4,5) Szymon Tryk

Nekkromaniac - Plague Eater 2022 Gates Of Hell

Ubiegłoroczny, wydany własnym sumptem, debiutancki album Nekkromaniac doczekał się niedawno wznowienia. Myślę, że czterem młodym Niemcom zależało przede wszystkim na tym, by "Plague Eater" był dostępny również na winylu, bo to idealny nośnik dla siarczystego black/thrash metalu. Chłopaki łoją na tej płycie z ogromnym serduchem i trudno się do czegokolwiek przyczepić w takich strzałach jak "Black Death", "Napalm Funeral" bądź "Tyrant's Command" - to po prostu esencja takiego, brudnego i bezkompromisowgo grania. Wokalista Akheron dokłada do tego growling przechodzący w skrzek, a żeby nie było zbyt monotonnie pojawiają się również, na przykład w "Sacrifice", nawet jakieś przebłyski melodii. Z kolei w tytułowym openerze kłania się Celtic Frost z klasycznego okresu, "Pit And The Pendulum" zanim wejdzie na najwyższe obroty atakuje niczym Black Sabbath z ery najlepszych płyt, a "Bleed For The Master (A Tribute)" to równie potężny numer, ale dla odmiany na początku bardziej death/doomowy. Zespół czekał na długogrający debiut blisko 10 lat, ale efekt końcowy usatysfakcjonuje na pewno kogoś, kto lubi taki surowy, podziemny i w 100 % prawdziwy metal. (4) Wojciech Chamryk

Night Cobra - Dawn Of The Serpants 2022 High Roller

"Dawn Of The Serpants", to tytuł pierwszego pełnego albumu Amerykańskiego zespołu Night Cobra, krążek ukazał się na początku tego roku, a dokładnie 11 lutego. Wydanie poprzedziło tylko EP zatytułowane "In The Praise Of Shadows" wydane w 2020 roku. Night Cobra to pięcioosobowa grupa prosto z Huston w Teksasie, naładowana prawdziwym heavy metalowym zacięciem. W skład

wchodzi Christian Larson (syntezator, wokal), Brandon Barger i Bill Fool (gitara), Trevi Biles (Bass) oraz Cheech (perkusja). Pierwsze dźwięki "Run The Blade", wprowadzają w mroczny, wręcz dystopijny nastrój, aklimatyzują słuchacza z tym czego będzie doświadczał przez kolejne 32 minuty. Wraz z dołączeniem reszty instrumentów odnajdujemy się w sercu brytyjskiego heavy metalu lat 80tych, słuchając dalej, Night Cobra serwuje nam kolejne szybkie kawałki, pełne wręcz punk rockowej dynamiki. Kiedy myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy, uderzył "In Mortal Danger", iście thrash metalowy utwór z zabójczym tempem i niewyobrażalną mocą, uzupełniony o imponujące techniczne solówki, które mogą skojarzyć się z tymi Dave'a Mustaine'a. Krążek zamyka "Electric Rite", elektryzującą mieszanka tego co mogliśmy usłyszeć przez minione 30 minut. Mimo że "Dawn Of The Serpants" to album studyjny, to odsłuchując go, możemy poczuć się jak na koncercie, gwarantuje to głośny i bardzo surowy miks, który, mimo że, brzmi jak najbardziej poprawnie, to momentami wprowadzić mały chaos i tłok. Strefa liryczna, nie jest specjalnie wyczerpująca, teksty są raczej zwięzłe i nieskomplikowane, aczkolwiek mają coś do przekazania opiewają na melancholii, są pełne dystopii. Wokal nie przekonywał, zdawał się ciągle być z tyłu, momentami był monotonny, brakowało mi artykulacji i intonacji, mimo to należy docenić czasem pojawiające się imponujące góry. Rekompensują to obszerne partie instrumentalne, wspólne harmonie w stylu Iron Maiden oraz technicznie wymagające solówki, zarówno te melodyjne zatopione w Page'owskim feelingu jak i te zagrane z zabójczą prędkością i precyzją, godne gitarowych bogów lat 80-tych. Brandon i Bill świetnie się uzupełniają, podczas gdy jedna ciemniejsza rytmiczna gitara stawia ścianę brzmienia, druga pełna fuzz'u z wręcz łamiącym się sygnałem, wycina w niej kolejne melodie. Do tego liczne tajemniczo brzmiące partie na syntezatorze, świetnie wprowadzały w nastrój albumu, pozwoliły się w niego wczuć, dodatkowo dając moment wytchnienia. Choć mówiąc szczerze, słuchając "Dawn Of The Serpants" pierwszy raz, album niespecjalnie mi się spodobał, jednak z każdym kolejnym odsłuchaniem coraz bardziej przypadał mi do gustu. To pozycja dobra i naprawdę interesująca, jest znacznie bardziej dopracowana, przede wszystkim lepiej zarejestrowana niż "In Praise of the Shadow" jest po prostu lepsza. Największymi atutami płyty są w dobry sposób budowana dynamika oraz świetna oprawa gitarowa. Natomiast momentami brakuje mi kontrastu i zróżnicowania, nie słuchając uważ-

nie, cały materiał może zlać się w jeden długi utwór, gdyż z wyłączeniem interludium "Acid Rain" wszystkie kompozycje są do siebie bardzo podobne. Krążek nie jest przełomowy, nie jest czymś innym, nie jest nazbyt odkrywczy, ale z pewnością reprezentuje kawał dobrej muzyki heavy metalowej oraz manifestuje talent i świetny warsztat ekipy z teksasu. Jest to album, któremu trzeba się oddać, wczuć się w to chce nam zagrać, wtedy odwdzięczy się świetnymi wrażeniami. (4) Szymon Tryk

Night Demon - Year Of The Demon 2022 Century Media

Uważam, że wiele dostępnych w sieci recenzji najnowszej kompilacji z okazji dziesięciolecia istnienia Night Demon wystarczająco wyczerpują ten temat. Zapoznając się z nimi odniosłem wrażenie, że "Year Of The Demon" nie wypada nie lubić. Wierzę, że ludzie szczerze zachwycają się tą muzyką, bo faktycznie brzmi ona tradycyjnie heavy metalowo i została sprawnie skomponowana oraz porządnie wykonana. Niemniej, Night Demon jak na wysoko ceniony i rozpoznawalny na całym świecie młody zespół grający po 300 koncertów rocznie, posiada skromną dyskografię. Dotychczas ukazały się tylko dwa ich longplaye studyjne: "Curse Of The Damned" (2015) oraz "Darkness Remains" (2017), a do tego trochę singli. Rangi muzykom dodaje wprawdzie fakt, że dwóch spośród trzech członków kapeli udziela się w Cirith Ungol, ale zapowiadany na 4 listopada 2022 roku duży album będzie dopiero ich trzecim. A skoro trzecim, to potencjalnie przełomowym. W tym przypadku należy oczekiwać bardzo wysokiego poziomu, bez zadawalania się półśrodkami. Albo w listopadzie dojdzie do przewrotu listopadowego, albo cel nie zostanie osiągnięty. Stawiając tak sprawę, nie jestem do końca przekonany, czy utwory "Empires Fall", "Kill The Pain", "Are You Out There" i "Vysteria" (wymienione cztery kawałki sa autorskie i pochodzą z ostatnich singli, a oprócz nich na kompilacji znalazło się kilka coverów, najczęściej rejestrowanych podczas koncertów) należycie prezentują najnowszą twórczość jednego z najokazalszych kandydatów na przyszłą ikonę gatunku heavy metal. Nikt nie jest żadną wyrocznią, żeby takie rzeczy samemu rozstrzygać wbrew woli całej


metalowej społeczności. Na podstawie własnego odsłuchu materiału oraz lektury mnóstwa recenzji dotychczasowych dokonań Night Demon zasygnalizuję jednak w tym miejscu, że coś może być na rzeczy. Póki co, subiektywnie za całokształt "Year Of The Demon": (3,5) Sam O'Black

Parallel Minds - Echoes From Afar 2022 M&O Music

Jeżeli ktoś poznał poprzednią płytę Parallel Minds "Every Hour Wounds... The Last One Kills" może trochę się zdziwić. Ich poprzedni album to dla mnie takie zderzenie świetnego melodyjnego speed/ thrash metalu, ze współczesną nutą oraz specyficznej mieszanki nowoczesnego alternatywnego metalu, czyli metalcore'a, nu metalu, groove metalu itd. Wszystko świetnie technicznie zagrane oraz naszpicowane gąszczem pomysłów. Nie brakuje też świetnych melodii. W tle gdzieś progresywne granie, ale w takich śladowych ilościach. Przynajmniej takie odczucie towarzyszyło mi przy słuchaniu całego krążka. Utwór rozpoczynający "Echoes From Afar" to ponad dziewięciominutowa dynamiczna kompozycja praktycznie osadzona w progresywnym metalu głównego nurtu, wsparta znakomitymi filmowymi orkiestracjami. Owszem usłyszymy w niej nowocześnie brzmiąco gitary, ale raczej są to akcenty. Generalnie wyznacza ona kierunek, jaki obiera najnowsza propozycja Parallel Minds. Nowoczesny metal zaczyna dominować w kolejnym kawałku, dynamicznym "No Fate". Niemniej jego struktura oraz klimat mocno wskazuje na progresywny metal. Za to w następnym utworze mamy do czynienia z thrashem przeplatanym typowym dla Francuzów nowoczesnym metalem. Jednak ten progresywny sznyt ciągle bardzo mocno się trzyma. "Stay" to powrót do progresji, ale takiej bardziej stonowanej wręcz rockowej. Bardzo klimatyczna kompozycja. Wraz z piątym w kolejności "Monkey On My Back" dochodzi do integracji wszystkich głównych elementów muzyki tego zespołu. Progresywny metal znakomicie koegzystuje z nowoczesnym metalem i speed/thrashem, a nawet tradycyjnym metalem. Coraz częściej taki muzyczny miks można spotkać we współczesnych kapelach grających progresywny metal. Jednak moją uwagę w tym utworze zwróciły głównie partie harmonii.

Wyraziste, wpadające w ucho i nadające specyficznego charakteru tej kompozycji. "The Hiding Place" rozpoczyna się akustyczną gitarą, nadając kawałkowi istoty rockowej ballady. Czuć w tym też lekkiej progresji. Jednak w końcowej fazie "The Hiding Place" przekształca się w dynamiczną końcówkę, która w zasadzie z marszu przechodzi w bardzo dynamiczny "Our Last Resort". Utwór jest taką specyficzną muzyczną mieszanką, swoistą tylko dla tego zespołu niepozbawionej melodii. Myślę, że fani progresywnego ciężkiego grania przychylnie odniosą się do takiego muzycznego oblicza. W końcówce tego kawałka usłyszymy też wplecione akcenty orkiestracji. "Mystic River" jest muzyczną kontynuacją "Our Last Resort", jednak ukazuje jak wiele talentu i wyobraźni posiadają muzycy Parallel Minds, oraz w jak łatwy i naturalny sposób potrafią zainteresować swoich słuchaczy. Natomiast "Provider Of Sins" jest bardzo mocny, mroczny, majestatyczny i choć jest w nim też lekkość, to cały czas czujemy się, jakby po nas przejeżdżał walec. Całą płytę zamyka ponad dwunastominutowy muzyczny kolos "The Greater Gift". Jest to mieszanka stylów, melodii, nastrojów, klimatów oraz kontrastów preferowanych przez Francuskich muzyków. Zaangażowali w niego wszystko, co najlepsze w ich wyobraźni, talentach i umiejętnościach. W ten sposób stworzyli naprawdę ekscytująca progresywną kompozycję. Być może jest to też wytyczenie muzycznego kierunku na kilka kolejnych albumów. Ja bym się z tego cieszył, choć w wypadku tej kapeli jest to nic pewnego, jej muzycy mogą zrobić dosłownie wszystko, chociażby zacząć grać country czy też disco. Ciekawostką jest też to, że w zasadzie krążek jest podzielony na dwie części, pierwsza ukryta jest pod nazwą "Echoes", druga natomiast jako "Endymion Suite". Dla mnie jest to dowód, że panowie z Parallel Minds chcieli, aby ewentualni słuchacze pozostali z nimi przez cały album. Nie bardzo wiadomo, gdzie nagrywano tę płytę, ale ogólnie brzmi to profesjonalnie. Za miks odpowiadał gitarzysta, basista, klawiszowiec Greg Giraudo, natomiast za mastering Audio Animals. Fanom szeroko rozumianej progresji bardzo polecam "Echoes From Afar". Może na początku będzie Wam wadziła owa nowoczesność, ale myślę, że wraz z kolejnymi odsłuchami zaakceptujecie muzyczny świat wymyślony przez muzyków Parallel Minds. (5) \m/\m/ Parkcrest - ...and That Blue Will Turn to Red 2019 Awakening

W roku 2019 wytwórnia Awakening Records wypuściła drugi stu-

dzięki czemu wszelkie techniczne niuanse wybrzmiewają interesująco i wyraźnie. Thrashu na aktualnej scenie jest sporo i coraz trudniej jest wskazywać faworytów. Mimo wszystko chilijską formację typowałbym do kapel wartych zapamiętania, a jak będzie to, już sami zadecydujecie. (4) dyjny krążek, chilijskiego Parkcrest, który do tej pory nie ma swojego następcy. Mam nadzieję, że nastąpi to dość szybko, bo zawartość "...and That Blue Will Turn to Red" jest dość zacna. Parkcrest grają agresywny, wściekły i szybki thrash metal wzorowany głównie na Kreatorze, a także na Slayerze i Sepulturze. Odnajdziemy też pewne akcenty "venomowskiego" speed i black metalu. Oczywiście Chilijczycy robią to po swojemu, choć z inspiracji jest im bardzo ciężko zrezygnować. Już pierwszy kawałek "Impossible to Hide" wciągają słuchacza w to istne szaleństwo. I cały ten obłęd trwa do ostatniej nuty kończącego płytę tytułowego utworu. Są też pewne zwolnienia, ale to tylko smaczek w tej gęstej i intensywnej muzyce. Z drugiej strony taki, instrumentalny "Dwelling of the Moonlights" nie dość, że zawiera typowe cechy Parkcrest to, potrafi zachwycić swoją złożonością, pomysłowością, zmianami temp i klimatów. Poza tym nie brakuje mu niezłych melodii. Ta inność daje formacji naprawdę wiele blasku. Ogólnie na "...and That Blue Will Turn to Red" perkusja napieprza diabelsko i bez opamiętania, wtóruje mu pulsujący i dudniący bas, jednak wszystko jest pod pełną kontrolą, a w wypadku basu czuć nawet jego dość technicznie funkcjonowanie. Ta sprawność i pewna wirtuozeria najbardziej słyszana jest w partiach gitary, czy to w riffach, rytmicznych tyradach, czy też solowych popisach. Całość domyka wrzaskliwo-szczekający wokal bardzo przypominający Mille'go Petrozza'e z Kreatora. W sumie nie ma co się dziwić, bowiem Parkcrest tworzą doświadczeni muzycy, więc każdy z nich posiada odpowiednie umiejętności. Gitarzysta Diego Armijo i perkusista Nicolás Villanueva udzielają się również w chilijskim death/thrashowym Ripperze. Natomiast wokalistę i gitarzystę Javierem Salgado znamy m.in. z black/thrashowym Hellish. Jedynie basista Cristoffer Pinto tak jakby swoją pierwszą profesjonalną robotę jako muzyk pozyskał właśnie w Parkcrest. Taka muzyka, takie płyty, czy takie zespoły, przeważnie mają brzmienie bardzo szorstkie i mroczne, gdzie nierzadko instrumenty zlewają się ze sobą. Na pewno nie odnajdziemy tego na "...and That Blue Will Turn to Red". Za to sound tego albumu nie dość, że zachowuje typowe brzmienia dla tej stylistyki to, po prostu jest potężne i bardzo klarowne,

\m/\m/

Pattern-Seeking Animals - Only Passing Through 2022 InsideOut Music

Na debiutanckim albumie "Pattern-Seeking Animals" John Boegehold i znani z zespołu Spock's Beard Ted Leonard, Dave Meros i Jimmy Keegan trochę przynudzali. Już trzeci w dyskografii tego projektu "Only Passing Through" jest nieco ciekawszy, ale to wciąż bardziej muzyczna konfekcja niż wielka sztuka. Ot, taki przyjemnie brzmiący, niezbyt wyszukany AOR/prog rock. Na pierwszej płycie nie brakowało bowiem nawiązań do wczesnych dokonań Genesis, teraz na plan pierwszy wyszły inspiracje muzyką z następnej dekady. Dlatego "Here With You With Me" brzmi niczym połączenie Yes i Sagi z tego okresu, a "I Can't Stay" mógłby śmiało trafić na LP "90125". Jeszcze lżej, wręcz popowo, zespół brzmi w bonusowych "I'm Not Alright" i "Just Another Day At The Beach", ale to całkiem miłe dla ucha piosenki, tak więc sprawdzają się w charakterze dodatku. Gorzej jest z częścią powiedzmy poważniejszą, bo progresywny i długaśny "Time Has A Way" jest nadęty, pretensjonalny i po prostu nudny - już bardziej broni się ulotny, orientalizujący opener "Everdark Mountain", chociaż to też nic odkrywczego. Te bardziej piosenkowe utwory udały się Pattern-Seeking Animals znacznie lepiej, by wymienić tylko "Rock Paper Scissors" czy "Said The Stranger", ale w tej kategorii również nie brakuje mniej udanych kompozycji, jak choćby momentami topornego "I Can't Stay Here Anymore". Ponownie jest więc tak pół na pół, gdy jednak od muzyków tej klasy wymaga się jednak czegoś znacznie więcej. (3) Wojciech Chamryk Perpetual Fire - Virtual Eyes 2022 Wanikiya

Ale nudy... Zespół ze stażem i dorobkiem, doświadczony, ale gra power metal tak, że przy ziewaniu można sobie wywichnąć szczękę.

RECENZJE

191


Płytę otwiera zwykle, jeśli nie ma jakiegoś intro czy innego wstępu, najlepszy utwór, ale Perpetual Fire od razu strzelają sobie w stopę, zaczynając do bólu sztampowym "Never Fall". Później nie jest ciekawiej - przeciwnie, schemat i banał dzielnie walczą o wysunięcie się na plan pierwszy, poszczególne utwory są również zbyt mało zróżnicowane, tym bardziej więc zlewają się w asłuchalną, nudną masę. Instrumentalny "Sirio" nieco się wyróżnia, bo Steve Volta pisząc go inspirował się muzyką klasyczną, ale Mozartem w żadnym razie nie jest, więc to tylko niewielki plusik. Gdyby ktoś zatęsknił za czymś nowocześniejszym to nie ma problemu, jest podbity elektroniką "Virtual Eyes" albo "Trust Yourself" z syntezatorowymi, tandetnymi melodyjkami. Balladka "Dunes" zrobiłaby pewnie dla odmiany furorę na jakichś harcerskich ogniskach, a w podobnej stylistyce jest też utrzymany następny utwór, instrumentalny "The Final Battle", co też wydaje mi się krokiem pozbawionym sensu. Wydawca wspomina coś o płycie dla miłośników gatunku, ale "Virtual Eyes" może zaintrygować tylko tych najmniej wybrednych bądź przygłuchych. (1) Wojciech Chamryk

Philosophobia - Philosophobia 2022 Sensory

W 2007 roku gitarzysta Andreas Ballnus i perkusista Alex Landenburg (m.in. Kamelot, Mekong Delta itd.) zebrali się w SU2 Studios, aby zarejestrować kilka pomysłów Andreasa, które miały w przyszłości stać się progresywnym albumem koncepcyjnym. Niestety Landenburg wkrótce dołączył do Annihilator, a Ballnus uzupełnił skład zespołu Paula Dianno. Z pewnością świat, a przede wszystkim inicjatorzy pomysłu, zapomnieliby o sprawie, gdyby do akcji nie wkroczył Kristoffer Gildenlöw. Tak ten od Pain of Salvation. Panowie się znali, a może nawet przyjaźnili. W jakiś sposób wiele lat później Kristoffer usłyszał wspomniane wcześniej nagrania i od tamtej pory nie odpuścił, ani Andreasowi, ani Alex'owi. Już

192

RECENZJE

jako trójka w 2020 przystąpili do finalizacji sprawy. Do współpracy zaprosili jeszcze Tobiasa Weissgerbera oraz wokalistę Domenika Papaemmanouila znanego z greckiego Wastefall. Poza tym Domenik wspomagał już Ballnusa i Landenburga przy pracach nad demami w 2007 roku. W ten sposób doszło do zawiązania się formacji Philosophobia oraz zarejestrowania materiału na jej debiutancki album studyjny, który niedługo zostanie wydany przez Sensory Records. W sumie ekipa muzycznie niczego nie odkrywa, jest to typowy progresywny metal głównego nurtu, czyli rozwiniecie mieszanki wpływów Queensryche i Dream Theater. Oczywiście jest to muzyka bardzo ciekawa, wielowymiarowa, dość inteligentna, z własną sygnaturą, skondensowana w ośmiu długich kompozycjach. A co najważniejsze, mimo tej mnogości składowych, każda z nich "płynie" do przodu. Zestawione są one tak ze sobą, że łączą się w zintegrowaną całość, co niejako jest też standardem w progresywnym graniu. Wyobraźnia i talent muzyków tego zespołu z pewnością zainteresuje fanów, tym bardziej że ich pomysłowość i inwencja powoduje, iż ponownie spoglądamy inaczej na muzykę, melodie, kontrasty, klimaty, czy też emocje. Muzycy również nie odpuszczają w kwestii wykonania. Nie dość, że muzyka nie jest łatwa, to każdy z nich gra sprawnie i wybornie. Znakomicie wybrzmiewają partie sekcji rytmicznej. Gitary potrafią zachwycić, obojętnie w jakich okolicznościach, czy tych bardziej stonowanych, czy tych bardziej motorycznych i mocnych. Klawisze, nie starają się zwracać na siebie uwagi, ale jak już są to wydają się być konkretne i precyzyjnie dopracowane. Wokalista też dokłada swoje trzy grosze. Po prostu muzycy w takich formacjach naprawdę są z najwyższego levelu. Co dziwne, brzmienia, podobnie jak muzyka, aranżacje oraz konstrukcje utworów mają swój początek w 2007 roku. Nic się od tamtej pory nie dezaktualizowało. Niestety uważam, że Philosophobia nie przebije się na progresywnym rynku. Co z tego, że wszystkie aspekty ich działalności są na najwyższym poziomie. Takich grup jest multum, zachwycą się nimi tacy dziennikarze jak ja i paru fanów, którym przez przypadek trafią się nagrania tego teamu, reszta i tak pozostanie przy takim Dream Theater, mimo że co chwila zdarzy się im zbesztać ich za jakąś tam wyimaginowana (lub nie) wpadkę. Jesteś fanem progresywnego metalu sprawdź debiut Philosophobia, a może jednak pozostaniesz przy tej załodze. (4) \m/\m/

PreHistoric Animals - The Magical Mystery Machine (Chapter 2)

ra. Także muzycy wywiązują się ze swoich zobowiązań znakomicie. Niczego nie można zarzucić brzmieniom, te są pełne i soczyste, a produkcja zdecydowanie daje komfort niezwykłego odbioru "The Magical Mystery Machine (Chapter 2)". Także jak jesteś fanem progresywnych odmian grania, z różnorodnym pakietem dodatków, to ten album jest twój. (5) \m/\m/

2022 GlassVille

Pomysł na PreHistoric Animals narodził się w roku 2015 w głowach dwóch Szwedów, multiinstrumentalistów Samuela Granatha (perkusja, instrumenty klawiszowe) i Stefana Altzara (gitara, syntezatory, bas i wokal). Jako duet przygotowali swój debiut zatytułowany "Consider It A Work Of Art". Po jego publikacji w roku 2018 do projektu dołączają basista Noah Magnusson oraz gitarzysta Daniel Magdic. Już jako normalny zespół nagrywają albumy "The Magical Mystery Machine (Chapter 1)" (2020) i dopiero co wydany "The Magical Mystery Machine (Chapter 2)". Muzycznym fundamentem tej formacji jest progresywny rock, który jest mocno wsparty progresywnym metalem. Dość wyraźnie odznaczają się także alternatywny rock oraz współczesny metal. Do tego odnajdziemy troszkę elektroniki oraz sznyt muzyki popularnej. Ta różnorodność owocuje bardzo efektowną i niezmiernie ciekawą muzyką. Może kojarzyć się ona przeróżnie, od The Flower Kings i Spoken Birds po Pain of Salvation, Haken czy Leprous. Myślę, że każdy dopasuje sobie skojarzenia według swoich doświadczeń i preferencji. Druga część "The Magical Mystery Machine" to niezwykle barwna muzyczna mozaika, która odważnie sięga po progresywne formy oraz środki wyrazu. Łączy się w niej niezwykłe talenty, ogromna pasja i niesamowita wyobraźnia szwedzkich muzyków. Przy okazji zachowuje świeżość i przystępność. Każdy utwór jest przemyślany, perfekcyjnie skonstruowany i ciekawie zaaranżowany. Nie brakuje również wspaniałych melodii, kontrastów i klimatów. Można byłoby zatrzymać się przy każdym z nich, wyłowić wszelkie różnice, ale puenta byłaby taka sama, bowiem jak pisałem, wszystkie kompozycje są znakomite i tworzą niezwykłą oraz błyskotliwą, spójną całość. Tę integrację wzmacnia także opowieść, która jest z pogranicza fantastyki oraz komiksu i jest naprawdę bardzo mocnym punktem ich twórczości. Sekcja rytmiczna cały czas pulsuje, żyje, napędza całą płytę i przekazuje słuchaczowi energie. Niesamowite są także partie gitary, pełne wirtuozerii, ale także smaku i emocji. Całość za to prowadzi ciepły rockowy wokal Stefana Altza-

Pyramid - Validity 2021 Sleaszy Rider

Pyramid to amerykańska formacja, która działa od roku 2017 i jest prowadzona przez basistę Lance'a Sawyera. Album "Validity" wydany został w grudniu roku 2021 i jest on czwartym w kolejności wydawnictwem tego zespołu. Pyramid jest całkowicie oddany progresywnemu metalowi, a w zasadzie jest to pewna mieszanka progresywnego metalu, ambitnego melodyjnego power metalu, tradycyjnego heavy metalu oraz wpływów znanych z wydawnictw wirtuozów gitary. Co prawda klawisze mają też miejsce na swoje popisy, ale nie są one tak liczne i nie absorbują swoją wirtuozerią, jak gitary. Z powyższych powodów muzykę Amerykanów można umieścić gdzieś między Ayreon, Symphony X, a Dream Theater. Kompozycje są dość długie, rozbudowane, z masą ciekawych pomysłów muzycznych, atrakcyjnych zagrań i melodii, intrygujących zmiennych nastrojów i emocji itd. Niemniej ze względu na długość kompozycji, muzycznie są one trochę rozwleczone. Podkreśla to głos Tima "Rippera" Owensa, który dodatkowo dodaje klimatu monotonii. Sporo jest miejsca na popisy poszczególnych instrumentów. Są one naturalne, bez jakichś specjalnych wymuszeń, lekko nacechowane improwizacją oraz obarczone cechą wirtuozerii. Fragmentami doprowadza to pewnej dysharmonii, krótkotrwałych, ale zawsze. Momenty te jednocześnie uświadamiają nam, jak bardzo dobrze został dobrany sound poszczególnych instrumentów. Brzmią one soczyście, mocno, a zarazem klarownie. Także całość "Validity" również rozbrzmiewa nielicho. Płyta zaczyna się instrumentalnym utworem "Preludium", który jest inspirowany głównym tematem z "W grocie Króla Gór" Edvarda Griega. On to nastawia pozytywnie do odbioru całego krążka. Jak wspomniałem, minusami mogą być


lekkie rozwleczenie kompozycji oraz pewna ich monotonność. Być może to już cecha tej grupy, niestety nie znam poprzednich płyt, żeby to zweryfikować, ale jakby co można popracować nad intensywnością muzyki, jak i jej aranżacjami. Z pewnością zmiana wokalisty też powinna trochę poprawić klimat. A z tym nie powinno być kłopotu, bowiem lider tej ekipy Lance Sawyer uwielbia zapraszać do współpracy różnych gości i tym razem postawił na Tima "Rippera" Owensa. Niestety ja osobiście mam trochę dosyć tego znakomitego wokalisty, bo co chwila wyskakuje z najmniej oczekiwanego miejsca. Aż strach zajrzeć w kolejne. Jak dla mnie "Validity" to bardzo solidna dawka progresywnego metalu, do której warto od czasu do czasu zaglądać. (3,7) \m/\m/

Reaper - Viridian Inferno 2022 Dying Victims Productions

Kolejny Reaper... czasem bezmyślność, a może tylko niefrasobliwość muzyków co do doboru nazwy jest po prostu rozbrajająca. Jeden plus, że ten australijski Reaper gra thrash/black metal na tyle nieźle, że szybko się o tym zapomina. To coś na styku wczesnego Venom czy Hellhammer, wściekle łojącego Warfare i totalnie bezkompromisowego Discharge, czyli 30 minut iście infernalnego jazgotu i zero litości dla pozerów czy innych mięczaków - wystarczy odpalić "Satanic Panic" albo "Taste The Blood" i wszystko będzie jasne. Na drugim biegunie są tu utwory nieco spokojniejsze, jak choćby "Shadow Of The Crucifix" i "The Reaper" ale to spokój spod znaku najbardziej prymitywnego NWOBHM oraz death/doomowych walców, po którym zespół serwuje kolejny bezlitosny cios typu "Internal Torment". "Viridian Inferno" nie docenią więc na pewno zwolennicy lżejszych klimatów, ale miłośnicy ostrej jazdy już owszem. (4,5) Wojciech Chamryk Saffire - Taming The Hurricane 2022 ROAR!

Nie ma co ściemniać ani przedłużać, "Taming The Hurricane" to konkret, muzyczna perełka o jakie coraz trudniej. I nie chodzi tu już nawet o to, że Saffire są jakimiś nowatorami, bo tak w żadnym razie nie jest - ten szwedzki zespół, korzystając z patentów znanych od 40-50 lat, zdołał nadać klasycznej

formule hard'n'heavy nową jakość. Dlatego na ich czwartym albumie nie uświadczymy wypełniaczy czy słabszych utworów, a w dodatku tych 48 minut mija błyskawicznie. I ciekawostka, bo to pierwszy materiał nagrany z nowym perkusistą Efraimem Larssonem, znacznie młodszym od założycieli grupy, co mogło mieć wpływ na to, że poszczególne utwory są tak energetyczne i po prostu porywające. Niekoniecznie dotyczy to tylko tych szybszych kompozycji jak "Mr. Justified", bo te utrzymane w średnim tempie, a jest ich na "Taming The Hurricane" większość, również są bardzo dynamiczne, pełne werwy. Szczególnie podobają mi się te utwory, w których o palmę pierwszeństwa walczą organista Dino Zuzic i gitarzysta Victor Olsson, tytułowy i "The Rapture". Niczego sobie są też jednak mocniejszy, trwający blisko sześć minut, "Fortune Favors The Bold" czy "Wendigo", w którym dla odmiany mamy solo syntezatora - generalnie muzycznej dobroci jest na "Taming The Hurricane" tyle, że ma się z czego wybierać. (5) Wojciech Chamryk

Sanhedrin - Lights On 2022 Metal Blade

"Zbiera nam się na wymioty gdy słyszymy kolejną, nową produkcję z np. Nuclear Blast. Nazywamy to cukierkową komputerówką. Podobne podejście mamy do okładek płyt" - Ramone, gitarzysta i wokalista białostockiej grupy Lucille właśnie taką opinią podzielił się w wywiadzie opublikowanym na str. 94 w HMP 82. Rzucam mu wyzwanie: niech sprawdzi najnowszy album Sanhedrin. Nie tylko graficznie, ale przede wszystkim muzycznie owi Amerykanie spod skrzydeł Metal Blade prezentują dokładne przeciwieństwo cukierkowej komputerówki. Ich heavy metal jest pełen szczerej pasji, autentycznych pierwotnych emocji i konkretnych pomysłów. Brzmi organicznie, surowo a przy tym energicznie. Płynie swobodnie i wciąga. Garściami nawiązuje do dawno sprawdzonych rozwiązań hard rockowych, US power metalowych i proto

Satan - Earth Infernal 2022 Metal Blade

Nawet nie wiem od czego zacząć, bo nowy album Satan rzucił mnie na ziemię i sole trzeźwiące zaczynają dopiero działać. To może tak bezpiecznie. Po czterech latach od "Cruel Magic" ukazuje się "Earth Infernal". Kolejny studyjny materiał nagrany w najstarszym i, chyba, najsilniejszym składzie. Od 2011 roku panowie Steve Ramsey, Russ Tippins, Graeme English, Sean Taylor i Brian Ross postanowili zejść się pod banderą Satan i trzeba oddać, że skubani trzymają niesamowity poziom. Bez prężenia muskułów, rzucania słów na wiatr - po prostu wydają kolejny morderczy strzał. Ciężko ukryć wzruszenie słuchając tej płyty. Zwłaszcza ci, którzy pamiętają lata 80. czy nawet początki Satan, będą zadowoleni. Muzycy hołdują swojej przeszłości w każdym calu, proponując bardzo energetyczne i potężnie brzmiące kompozycje. Nie sądzę, że piosenki były pisane by pozyskiwać nowych fanów. To wszystko brzmi tak, jakby czas się zatrzymał - cudownie nostalgicznie, surowo ale też bardzo świeżo. Nie ma tu mowy o zbędnych dźwiękach. Od początku do końca "Earth Infernal" trzyma w garści, urzekając co numer coraz mocniej. Nie można pominąć niesamowitego Briana Rossa, który kapitalnie interpretuje teksty, śpiewając nierzadko bardzo zgrabne i szalenie chwytliwe partie. Gdy się go słucha, to naprawdę można się zastanawiać, czy to sprawia mu jakikolwiek wysiłek? Jego głos jest naturalny i wyważony. Brzmi dokładnie tak, jak przed laty. Niesamowite! Dostojnie mknie ten maheavy metalowych (od Rush w utworze tytułowym aż po Jag Panzer w "Scythian Women", choć najwięcej u nich słychać echa rozmaitych odcieni NWOBHM), ale jest wykonywany niezwykle rześko. Podobnie jak najwspanialsze klasyczne pozycje gatunku minionej epoki, jest gęsty od genialnych, zróżnicowanych motywów. Bywa szybszy lub wolniejszy, ale nawet w najbardziej melancholijnych momentach (na czele z moim ulubionym kawałkiem "Hero's End") zachowuje wysoki poziom i wywołuje bardzo pozytywne wrażenie. Kobiecy głos doskonale do niego pasuje, zwłaszcza że Erica Stoltz śpiewa naturalnie, z wielkim zaangażowaniem i charyzmą, ale nie nadwyrężając gardła. Instrumen-

teriał przez blisko 50 minut. Soczysty heavy metal dopada nasze uszy. Poza wokalem niedzisiejszy klimat budują instrumentaliści. Nie wiem czy po tylu latach grania łatwo przychodzi wymyślanie riffów i solówek, ale Russ Tippins i Steve Ramsey grają tak, jakby w ogóle ich to nie obchodziło. Po prostu są. Po prostu wyrzucają spod palców kolejne zabójcze motywy. To jest totalna magia jak współgrają ci faceci. Po TYLU latach to przecież się powinno siedzieć w kapciach przy kominku aż przypomina mi się nowy Saxon, gdzie też wszystko jest, kurde, niewymuszone a jednocześnie ma wielką moc. Satan zdaje się podążać tym samym tropem, choć tu jest inna przestrzeń. W jakimkolwiek fragmencie płyty sekcja rytmiczna Sean Taylor i Graeme English nie zwalnia. Czy to jest trochę spokojniejszy motyw, czy trzeba gaz docisnąć do dechy tych dwóch wyjadaczy bawi się znakomicie. Pełni swobody i energii nadają unikalny kształt "Earth Infernal". Chce się wciskać REPEAT. Przez pierwszy dzień, kiedy na poważnie usiadłem do tego albumu, przesłuchałem go pod rząd trzy razy. Ciężko się uwolnić od tych dźwięków, bo są szczere i zespół nie usiłuje grać czegoś, czego nigdy nie grał. To solidny, bardzo sprawny, utrzymany w klimacie NWO BHM krążek. Mimo wszystko Satan idzie do przodu, nie odcinając kuponów od dawnej twórczości, choć w żadnym wypadku się jej nie wypiera. To są świadomi ludzie nikt nie zamierza stać w miejscu, więc od momentu, kiedy zaczęli tworzyć współczesne albumy, każdy z nich jest zupełnie nowym rozdziałem, choć opartym na dobrze znanym i konkretnym fundamencie. Teraz do naprawdę udanych dzieł dołącza "Earth Infernal" wnosząc powiew nowości, jednocześnie podtrzymując TEN ogień. To przywilej nielicznych. Kłaniam się w pas! (6 ) Adam Widełka taliści (Erica Stoltz - bas, Jeremy Sosville - gitara, Nathan Honor perkusja) nie pozostawiają żadnego dźwięku przypadkowi. W efekcie "Lights On" to zestaw ośmiu wyśmienitych kompozycji wykonanych z najwyższym entuzjazmem, którym trudno się oprzeć. Album ten w dniu wydania 4 marca już był poważnym kandydatem do przyszłych zestawień najlepszych wydawnictw roku 2022. Wielu metalowców po sprawdzeniu pojedynczych utworów natychmiast zamawia całą dyskografię (również "A Funeral For The World" 2017 oraz "The Poisoner" 2019) i z miejsca staje się lojalnymi sympatykami Sanhedrinu. Wszystko, o co w kwestii promocji zespół powinien w tej chwili dbać, to dotarcie do jak

RECENZJE

193


najszerszej grupy odbiorców, ponieważ jakość mówi sama za siebie i ludzie sami się na tych dźwiękach natychmiast poznają. (5) Sam O'Black

Scorpions - Rock Believer 2022 Vertigo

Kiedy dowiedziałem się, że Mikkey Dee dołączył do Scorpions po śmierci Lemmy'ego, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony wydawało mi się, że zależało mu na zyskaniu jeszcze większej sławy, a z drugiej miałem nadzieję na konkretny album o zacięciu hard'n' heavy. Perkusista Motörhead mógł stworzyć ciekawy duet rytmiczny z polskim basistą Pawłem Mąciwodą i jak się okazuje, tak właśnie się stało. Między innymi z tego powodu "Rock Believer" to jeden z najlepszych albumów studyjnych Scorpions z premierowym materiałem od dobrych kilku lat. Zawiera wszystkie najważniejsze elementy, za które ten niemiecki zespół jest ceniony i brzmi zdecydowanie hard rockowo. Przy tym wcale nie przypomina karykatury, a raczej sequel klasycznej serii płyt. Zaangażowani w jego powstanie muzycy skoncentrowali się na tym, co kiedyś najlepiej im wychodziło. Jednocześnie, nadal są w wysokiej formie wykonawczej. To wręcz niewiarygodne, że chociaż Klaus Maine śpiewa dziś inaczej niż dawniej, to jego 74-letni głos nie zdradza przejawów starości. Do programu płyty weszło jedenaście kawałków zamykających się w trzech kwadransach. Nie obfitują one w jakieś długie partie instrumentalne ani przeciągające się improwizacje, ale nie można odmówić im zwartego charakteru. Utwór tytułowy, "Shining Of Your Soul", "Call Of The Wild" i "When You Know (Where You Come From)" wywołują przyjemne wspomnienia za sprawą naprawdę urokliwych melodii (nie nazwałbym ich patetycznymi). Szczególnie ta ostatnia ballada wywarła na mnie wielkie wrażenie - podziwiam, że kapela brzmi przy niej kunsztownie, dojrzale i raczej wyrachowanie niż marzycielsko; moim zdaniem spokojnie może być ona wymieniana wśród takich cudów jak np.: "In Trance" (1975), "Believe In Love" (1977), "Always Somehere" (1979), "When The Smoke Is Going Down" (1982). Z kolei inne nowe numery: "Roots In My Boots", "When I Lay My Bones To Rest" oraz "Peacemaker" nawiązują do motorycznych, opartych na rozpędzonym riffowa-

194

RECENZJE

niu hard rockowych petard, z których Scorpions też było kiedyś znane. "Seventh Son" to współczesna odpowiedź na "The Zoo" (1980), zaś "Shining Of Your Soul" to takie samo klimatyczne reggae jak "Is There Anybody Out There" (1979). Zasadnicza różnica sprowadza się do współczesnego brzmienia. "Rock Believer" nie jest na siłę stylizowane na old school, tylko pod względem realizacji dźwięku brzmi jak produkcja roku 2022. Ze względu na klasę i długość stażu zespołu nie muszę chyba dodawać, że pod względem technicznym wszystko buja tutaj wzorowo. Cieszę się, że ukazała się najlepsza płyta, jaka mogła się ukazać. Prawdopodobnie nie jest tak zjawiskowa jak moja ulubiona Scorpions "Lovedrive" (1979), ale z pewnością atrakcyjna i zapewniająca fanom sporo konkretnej rozrywki. (4) Sam O'Black

Setheist - Tre Colori 2022 Self-Released

Lubelski kwintet po zmianie za mikrofonem powrócił z nowym materiałem. "Tre Colori" to zaledwie trzy utwory, ale zarazem koncept, zwarta całość zainspirowana nurtem włoskiego kina grozy zwącym się giallo. Wszystko jest tu więc podporządkowane nadrzędnej idei: począwszy od ilustrujących wszystkie utwory teledysków ze sztandarowym "Rosso" na czele, szaty graficznej digipacka aż do tekstów. Ważny jest również tytuł płyty, bowiem owe trzy kolory/zarazem utwory odnoszą się do srebra ("Argento"), to jest nazwiska słynnego reżysera Dario Argento, żółci ("Giallo"), mającej związek nie tylko z nazwą całego nurtu, ale też zwyczajowej barwy okładek książek, pierwowzorów filmowych scenariuszy oraz do czerwieni ("Rosso") - nie tylko wszechobecnej w horrorach, ale mającej też pewnie związek z kultowym filmem Argento "Głęboka czerwień". Muzycznie mamy tu mocniejszą i bardziej dopracowaną wersję Setheist z debiutanckiego albumu "They", a więc agresywny, nowoczesny, intensywny metal z bogactwem środków wyrazu i rozwiązań aranżacyjnych, daleki jednak od typowej, filmowej muzyki ilustracyjnej, której być może ktoś spodziewał się po wydawnictwie poświęconym takiej tematyce. Jest tu jednak mroczny, jedyny w swoim rodzaju klimat, a nowa wokalistka Wioleta Kowalczyk imponuje wszech-

stronnością, prezentując nie tylko czysty, delikatny śpiewa, ale też mocarny growling - nawet jeśli ktoś nie lubi włoskich horrorów, to nie może tej płyty przegapić. (5) Wojciech Chamryk

Seventh Wonder - The Testament 2022 Frontiers

Jak pisałem przy okazji poprzedniego albumu studyjnego "Tiara", kariera Seventh Wonder lekko wyhamowała. Przyczyn tego faktu trzeba szukać w przejściu wokalisty Tommy'ego Karevika do Kamelot. Szczęście w nieszczęściu ostatnio mieliśmy pandemię (w sumie nadal ją mamy) i prawdopodobnie dzięki temu ledwie po czterech latach możemy cieszyć się kolejnym krążkiem Szwedów. Najwidoczniej w Kamelot było mniej zajęć. Na "The Testament" wciąż mamy do czynienia z najwyższej jakości melodyjnym prog-power metalem. Utwory są rozbudowane, wielowątkowe, starannie przemyślane, dopieszczone i znakomicie zaaranżowane. Charakteryzują się niezwykłymi i wpadającymi w ucho melodiami, intrygującymi tematami muzycznymi oraz będącymi w kontrze, różnorodnymi klimatami, zmienną dynamiką oraz bogactwem emocji. W uszy rzucają się również wirtuozowskie gitarowe solówki, mistrzowskie klawiszowe tematy oraz trzymająca w ryzach całą muzykę masywna sekcja rytmiczna. Natomiast muzycznym przewodnikiem po "The Testament" jest oczywiście niesamowity głos wspominanego Tommy'ego Karevika. Już otwierający utwór "Warrior", klimatyczny, trochę mroczny, ze znakomitym rozpoczynającym riffem, ustawia odsłuch całego albumu, bowiem zawiera wszystko, czym właśnie czaruje Seventh Wonder. Następny "The Light" jest muzyczną kontynuacją openera, ale niczym tytuł kawałka jest on jaśniejszy, pełen nadziei i sunący do przodu. W jego wypadku moją uwagę zwróciły nośny zahaczający o popową stylistykę refren. Natomiast tytuł "I Carry the Blame" sugeruje rzewną balladę, niemniej kompozycja, choć zdradza pewne jej elementy, jest oparta o konkretne gitary i wyraźną rytmiczną sekcję oraz delikatny wokal. W instrumentalnym "Reflections" formacja ponownie manifestuje swoje umiejętności i przedstawia swój pełen arsenał środków ekspresji i wyrazu. Mamy tu do czynienia z niebywałym zgraniem i

współpracą instrumentalistów. Niesamowite partie gitary mieszają się z wyraźnym i głęboko brzmiącym basem, bardzo zwinną i techniczną grą perkusisty oraz epickimi, acz konkretnymi klawiszami. Kolejna kompozycja "The Red River" ponownie wraca do gry nastrojami i w tym wypadku główną rolę gra głos Karevika. Niemniej wiele uroku ma spójność technicznych motywów gitar oraz czarujących partii klawiszy. Zahacza to o pewną bajkowość, ale ważniejsza jest ich żywotność i precyzja. Natomiast najkrótszy kawałek "Invincible" jest dość lekki, zwiewny, skoczny. Jest też pewnym oddechem wśród gęstej i intensywnej muzyki, choć tak nie do końca. Następny utwór "Mindkiller" zdaje się bardzo techniczny, głównie dzięki znakomitej grze perkusisty, ale ogólnie wszystkie instrumenty grają tak swoje motywy, że same, z niezwykłą zręcznością i łatwością pchają do przodu całą muzykę, jak i melodie. Poniekąd stając się konkurencją do niesamowitych melodii wyśpiewywanych przez Tommy' ego Karevika. W "Under a Clear Blue Sky" instrumentaliści wracają do czarowania swoimi umiejętnościami, ale nie zabrzmiałoby to tak dobrze, gdyby nie perfekcyjnie wymyślony utwór. Jest on najdłuższy na całej płycie - niespełna dziewięć minut - i dzieje się w nim bardzo wiele. Także każdy instrumentalista ma miejsce do popisu. Niemniej same popisy na nic by się nie zdały, gdyby nie świetna konstrukcja kompozycji, znakomite pomysły muzyczne, wyśmienite melodie, przemyślne aranżacje, przyjazny klimat oraz ciepły i wciągający głos wokalisty. Choć w tym wypadku nie ma go zbyt dużo. Płytę zamyka pieśń "Elegy", piękna, bardzo nastrojowa oraz mocno emocjonalna. Oparta jest na syntezatorach i smykach, słyszymy również dźwięki pianina i gitary akustycznej. No ale przede wszystkim rządzi fantastyczny głos Tommy'ego, w końcowej części wsparty chórem. O produkcji i brzmieniu nie ma co pisać, to też najwyższa półka. Sumując, nie zawiodłem się na "The Testament", to ciągle muzyka na bardzo wysokim poziomie, czego Szwedzi od samego początku są synonimem. (4,5) \m/\m/

Shadow Kingdom - Eyes Of Pain 2021 No Dust

Shadow Kingdom swoją działalność rozpoczął pod koniec roku


2014. Na początku działali jako kwintet i w roku 2018 wypuścili EP-kę "The Reflection". Niestety z czasem formacja zaczęła się sypać. W sumie na posterunku zostali jedynie liderzy, gitarzysta Gregory Alfonso i były wokalista Waricide, Robert Slater. Panowie nie złożyli broni, wręcz mocno się przyłożyli i przygotowali materiał na debiutancki duży album. Jest nim właśnie omawiany "Eyes Of Pain". Do jego realizacji zostali zaproszeni dodatkowo perkusista Nick Bellmore (Toxic Holocaust, Dee Snider) i basista Jeff Curtiss (Obsession). Muzyka, która znalazła się na krążku to mieszanka power metalu, speed metalu oraz thrash metalu, ale to w wersji amerykańskiej. Niemniej pewne ślady NWOBHM czy europejskiego oldschoolowego power metalu również tam znajdziemy. Także napisanie ogólnie o tej muzyce, że to US metal nie będzie jakimś dużym błędem. Porównań możecie szukać w Iced Earth, Armored Saint, Sanctuary, wczesnym Nevermore itd. Zestawienie takiej ilości, w dodatku różnych stylów, i wtłoczenie ich w muzyczne konstrukcje, trwające od trzech do pięciu i pół minuty, było nie lada wyzwaniem. Muzycy Shadow Kingdom z tym problemem poradzili sobie całkiem nieźle. Nie licząc krótkich instrumentalnych intra i outra, przygotowali nam osiem bardzo ciekawych utworów. Dzieje się w nich dość sporo, jest gęsto od pomysłów, jest moc, rządzą w nich gitary i znakomite riffy, niemniej nie brakuje melodii oraz bardziej klimatycznych i nastrojowych kontrastów. Po prostu znalazły się tu wszystkie atuty znane z tej amerykańskiej wersji heavy metalu. Kompozycje są różnorodne, aczkolwiek są na równym poziomie i tworzą spójną całość. Jednak dla mnie najciekawszym, a zarazem z najbardziej wpadającym w ucho motywem, jest kawałek "Nightmare Beyond". Całość brzmi nawet nieźle, taki współczesny wysokiego pułapu standard produkcji. Instrumentaliści również dają radę. Oczywiście najszybciej zwracamy uwagę na poczynania gitarzysty, choć sekcja rytmiczna również stara się zaskoczyć słuchacza błyskotliwymi zagra-niami. Bardzo dobrze wypada wokalista, mimo że w jego manierze bywają takie monotonne przedłużenia. No właśnie, muzyków Shadow Kingdom jest za co chwalić, ale patrząc z szerszej perspektywy to, czeka ich sporo pracy, aby uzyskać poziom swoich idoli. Fanom US metalu polecam uwadze "Eyes Of Pain", jak i zespół. Może wraz z kolejną płytą wskoczą na wyższy muzyczny poziom... (4) \m/\m/ Shout - People Of The Night 2018 Lightning

Metalowy biznes znalazł lukę, któ-

rą z lubością wypełnia i stara się nam wcisnąć jako godną uwagi świeżynkę. Mam na myśli tzw. disco metal. Lubię melodie, ale dla mnie takie nowości to totalne przegięcie. Zdecydowanie wolę posłuchać sobie płyty jak omawiana właśnie "People Of The Night" autorstwa zespołu Shout pochodzącego ze Szwecji. Sam krążek wydany był w roku 2018, ale nie widzę, aby o nim jakoś specjalnie się rozpisywano. Prawdopodobnie wtedy zbytnio nie zwracano uwagi na bardziej przebojowy i melodyjny oldchoolowy heavy metal. A ten od Shout rozpiera energia i rock'n'roll. Może przy nim nie tańczę, ale nóżka przytupuje, a głowa się kiwa. Naprawdę poprawia humor i nastrój. Oczywiście oprócz przyswajalnej wersji heavy metalu, na płycie mamy hard rocka, hard'n' heavy, glam metal, hair metal, boogie oraz rockn'roll. Sami muzycy przyznają się do fascynacji AC/ DC, Iron Maiden, Judas Priest, Kiss, Rose Tattoo, Turbonegro, Ramones, Misfits i Elvisa... Mnie oprócz kapel wymienionych na początku, oraz kilku z amerykańskiej sceny glam metalowej (Motley Crue, Cinderella, Ratt), często przypomina taki bardziej melodyjny Faithful Breath (okres płyty "Gold 'n' Glory"). Dziwne, ale jest coś na rzeczy... Teraz więcej muzyków i fanów zwraca uwagę na takie granie, więc może zainteresowanie Shout będzie większe? Zobaczymy. "People Of The Night" wypełnia dziesięć, w miarę krótkich i różnorodnych kawałków, pełnych melodii, ale z pazurkiem, utrzymanych w średnich tempach, ale prących ciągle do przodu. Zagrane są z niesamowitą werwą, która ruszy najbardziej zastałe kości. I to jest właśnie glejt uwiarygodniający ten zespół. Po prostu muzycy Shout mają taką muzykę we krwi, grają ją szczerze, z oddaniem i pełnym sercem. Muza brzmi też wiarygodnie, także jak ktoś chce posłuchać coś, co poprawi samopoczucie powinien na listę wpisać Shout i ich debiut "People Of The Night". Na koniec dorzucę jeszcze kilka informacji o kapeli. Ciężko je znaleźć. Formacja zawiązała się na krótko przed wydaniem krążka. Stworzyli ją muzycy, którzy byli związani z The Scams i Danger. A najważniejsze, że nadal działa, więc czas wreszcie na drugą odsłonę szwedzkiego Shout. (4) \m/\m/

Sign Of Death - Revival 2022 Self-Released

Powyższa nazwa mówi niewiele nawet największym wyjadaczom, ale to w sumie nic dziwnego, skoro używający jej niemiecki zespół powstał w roku 2019, a minialbum "Revival" jest jego debiutanckim wydawnictwem. Dla nas Sign Of Death jest jednak interesujący z tego powodu, że to najnowszy projekt gitarzysty i wokalisty Oskara Zająca, znanego z Cerebral Confusion, to jest wczesnego wcielenia Devilyn, Hannibal oraz ostatnio Existence. Reszta składu to równie doświadczeni muzycy, tak więc Sign Of Death nie sili się na jakieś nowatorskie eksperymenty, poruszając się w stylistyce death/thrash metalu starej szkoły, tego z przełomu lat 80. i 90. Mamy tu więc sam konkret: mocne uderzenie sekcji z szybkimi tempami perkusji, mocarne riffy i agresywny wokal, to wszystko zaś w surowej, ale klarownej oprawie brzmieniowej. Ten bezlitosny cios równoważą jednak nie tylko miarowe zwolnienia, ale też bardziej melodyjne partie i dopracowane solówki, dlatego warto uważniej wsłuchać się w "War Of Minds", "I See My Death" czy bonusowy "Lost" - swoją drogą to doskonały pomysł, że cyfrowy singiel nie pozostał tylko w sieci i jest dostępny również w fizycznej postaci. Jeśli mam traktować zawartość "Revival" jako zapowiedź dużej płyty to bez dwóch zdań warto na nią czekać! (5) Wojciech Chamryk

Silver Dust - Lullabies 2022 FastBall Music/Escudero

Silver Dust to szwajcarski gotycki zespół rockowy, który powstał w roku 2013. Muzykę ich można kojarzyć z The Mission, The Sister Of Mercy i innym im podobnym. Po prawdzie muzycy Silver Dust ciągle dążą do pułapu, który wyznaczyły ich inspiracje. Przynajmniej tak to widzę, słuchając ich najnowszego albumu "Lullabies". Niemniej Szwajcarzy mają smykałkę do zgrabnych kawałków z melodią i klimatem, które jednoznacznie umieszczają ich na gotyckiej

scenie. Starają się urozmaicić swoją muzykę różnymi odcieniami mrocznej atmosfery, ciekawymi melodiami prowadzonymi dość głębokim głosem Lords Campbella, czy też wykorzystując inne style typu, industrial ("I'll Risk It"), nowoczesny metal ("Echoes Of History"), swing, wodewil ("Animals Swing"), orkiestracje ("Forever") itd. Także fani gotyku mają na "Lullabies" całą paletę różnorodnej rozrywki i emocji w swoich ponurych barwach. Wydaje się, że ta muzyka jest też w naturze muzyków, nie słychać czegoś sztucznego, nienaturalnego czy też zrobionego na siłę. To powinno się cenić. Całość dodatkowo zagrana jest bardzo sprawnie, a brzmienia pasują, i do muzyki, i do stylu. Nie wiem jednak, czy ten krążek wyróżnia się czymś szczególnym. Choć ze mnie żaden fan gotyckiego rocka, to wydaje mi się, że Silver Dust i jego "Lullabies" to jedynie bardzo solidny średniak. Nie mam zamiaru więcej dywagować nad tą płytą, niczego tym nie osiągnę, po prostu pozostanę przy swoim przeczuciu. (3,5) \m/\m/

SiN69 - SiN69 2022 ROAR!

Szwajcaria już od połowy lat 70. ubiegłego wieku miała nieźle rozwiniętą scenę hardrockową, tradycyjny heavy w krainie banków i czekolady również miał się dobrze, chociaż nie wszystkie zespoły zdołały zaistnieć szerzej, tak jak choćby Krokus, Emerald czy Gotthard. Debiutanci z SiN69 mają jednak szansę do nich dołączyć, chociaż to już inne czasy: era cyfrowych singli i popularności mierzonej ilością wyświetleń czy internetowych lajków. Co istotne zespół gra i brzmi bardzo tradycyjnie, czerpiąc przede wszystkim z muzyki przełomu lat 70. i 80., kiedy to mocny rock przeobrażał się w heavy metal, a kolejne płyty gigantów pokroju AC/DC czy Scorpions elektryzowały rzesze fanów na całym świecie. Musiał być wśród nich również Thomas Schaller, co potwierdzają choćby "Guardian Angel" czy "Hang It Up". Jednak SiN69 nie są żadnymi imitatorami, potrafią też bowiem zaproponować tak udane utwory jak mocniejszy "Evil's Place" czy bluesujący "Angels Crying", które stanowią swoistą przeciwwagę dla numerów spod znaku AOR/melodyjnego rocka z "Around The World" na czele. Mocnym punk-

RECENZJE

195


tem zespołu jest też wokalny duet (wspomniany już Thomas i Marina Schaller), a do tego jednym z gitarzystów jest lider Emerald Michael Vaucher, tak więc gitarowa robota brzmi tu naprawdę zacnie. To zresztą nie koniec, bo w dwóch utworach wsparł go kolega z zespołu Julien Menth, również producent "SiN69", a do zaśpiewania chórków zaproszono frontmana Emerald Marcela Hablützela. W żadnym razie nie jest to jednak jakiś poboczny projekt Emerald SiN69 ma już wykształcony styl i przede wszystkim para się lżejszą odmianą heavy rocka - każdy znajdzie więc na tej płycie coś dla siebie. (5) Wojciech Chamryk

Slanderus - Absorbing Infinity 2022 Self-Released

Slanderus to amerykański zespół z Kalifornii, który powstał w roku 2008. Do tej pory wydali same EPki, "Pseudo Reality" (2013), "Sanctuary of Life" (2015), "Walls of the Mind" (2017), zaś "Absorbing Infinity" to ich najnowszy pełny studyjny album. Materiały dotyczące się tego dużego debiutu, przyszły do redakcji pod szyldem progresywny metal. Natomiast na takim The Metal Archives widnieje etykieta thrash/progressive metal. Niestety mnie oba określenia nie do końca pasują. Ogólnie muzyka Amerykanów nie jest jednoznaczna i jednowymiarowa. Zacznijmy jednak od początku. Album rozpoczyna utwór "Tectonic Plates", jak dla mnie utrzymany jest w stylu US metalu (czy też amerykańskiego power metalu, coś w rodzaju Jacobs Dream i okolic) i owszem są jakieś elementy progresywnego metalu, ale bardziej są słyszalne aranżacje nawiązujące do epickiego metalu (a la Virgin Steele) oraz melodyjnego thrash metalu (kojarzące się z Annihilator). Drugi kawałek, tytułowy "Absorbing Infinity" faktycznie bardziej nawiązuje do progresyjnego metalu, ale ciągle słyszymy cytaty US metalu, thrashu i epickiego metalu. Recenzje, które czytałem, względem Slanderus, najchętniej używały porównań do Queensryche i w wypadku tej kompozycji jest to trafne. Niemniej trzeba pamiętać o ich pozostałych muzycznych wpływach. Kolejny kawałek "Cobra Kai" to następna stylistyczna zmiana. W tym wypadku grupa kieruje się w stronę tradycyjnego heavy metalu. Biorąc pod uwagę sam tytuł, zdaje się to wręcz oczywiste. Naturalnie Ame-

196

RECENZJE

rykanie nie zapominają o innych swoich wpływach, które zdaje się, przychodzą im lekką ręką w czasie komponowania. Wraz z "Find Your Lifeline" wracamy do bardziej progresywnego i klimatycznego grania, ale w takim "slanderusowym" stylu. Natomiast "Omen" to już US metal z "blacksabbatowym" klimatem oraz leciutkim nalotem thrash metalu. W kolejnym songu "Espiritu" muzycy oprócz znanych brzmień dorzucają riffy rodem z nowoczesnego metalu (coś między groove, nu metal, a djent), które stają się jego głównym motywem. "A Small Sacrifice" to z kolei taka pieśń w konwencji ballady rockowej z progresywnym klimatem. Płytę wieńczy chyba najbardziej złożona kompozycja, ale równie klimatyczna, jej tytuł to "Absolution" i zawiera wszystko co najlepsze w tym zespole, a także jest utrzymana w estetyce progresywnego metalu. Utwory są przeważnie długie i złożone, ale muzycy Slanderus nie przesadzają z tą złożonością. W sumie tak samo lubią trafiać do słuchaczy z muzyką bezpośrednio i bez większych komplikacji. W sumie potrafią zaoferować wiele ciekawego, więc jest czego słuchać. Jednak zestawiając to z najlepszymi, chociażby ze wspominanymi Queensryche, Annihilator czy Jacobs Dream to trochę im brakuje. Ogólnie Slanderus ma potencjał, ale wydaje się, że jeszcze nie wie, jak go w pełni wykorzystać. O tym przekonamy się przy okazji kolejnego dużego krążka, bo być może to po prostu ich pułap możliwości jeśli chodzi o talent i umiejętności. Za to gra muzyków jest na całkiem niezłym poziomie, bo nie tylko gitarzysta pokazał swoje umiejętności, ale także basista i perkusista mieli możliwość zabłysnąć swoimi talentem. Wokalista Allen Alamillo często przez innych był konfrontowany z Geoffem Tate'em, ale to tak jak z tym ogólnym zestawieniem Slanderus z Queensryche. Szczerze mówiąc przez całą płytę nie znalazłem ani jednego momentu, w którym mógłbym użyć tego porównania. W takim "Tectonic Plates" trafiały się momenty, gdzie mógłbym zestawić go z Davidem DeFeisem (Virgin Steele) lub Andersem Engbergiem (szwedzkie Sorcerer). Nie są to jakieś oczywiste zestawienia i bardziej trzeba szukać jego wzorów w klasycznej szkole rockowej oraz amerykańskiej scenie US metalu, która ma wielu wyśmienitych wokalistów. Mimo wszystko najwięcej mam uwag do brzmienia. Nie jest ono tak soczyste jak to mają w zwyczaju aktualne produkcje. Najbardziej traci na tym gitara, niekiedy brzmi dziwnie i bardzo płasko. Także Slanderus i ich "Absorbing Infinity" są warte uwagi, ale jest również wiele do poprawienia. (3,7) \m/\m/

Snake Eyes - No One Left To Die 2022 Defense

Katowicki Snake Eyes swoją działalność rozpoczął w roku 2002. Zadebiutowali albumem "Beware of the Snake" w roku 2010. Dwa lat później wydali EP-kę "Macabre Tales" i to wszystko, jeśli chodzi o działalność wydawniczą. Dopiero teraz, praktycznie po dekadzie ciszy, wypuścili swój drugi krążek "No One Left To Die". Niestety jest to jednocześnie czas, w którym praktycznie zapomniałem o tym zespole. Niemniej przypomnienie sobie dwóch pierwszych płytek postanowiłem zostawić na później, a teraz skupiłem się na ich najnowszym wydawnictwie. Słuchając "No One Left To Die" moje myśli kierowały się ku Testament i jego współczesnego wcielenia. Albowiem Snake Eyes ciąży ku tradycyjnemu thrash metalowi granemu w konwencji amerykańskiej, ale brzmiącemu współcześnie. Dodatkowo muzycy z lekkością przemycają akcenty death metalowe. Co prawda nowa wokalistka Marth preferuje wrzask/growl, jednak do Chucka Billy'ego nie ma startu. Niemniej ma ona kawał dynamitu w gardle, gdyż w porównaniu z byłym wokalistą Świrem wypada naprawdę dobrze. Zresztą można to sprawdzić na albumie, jako że Świr udziela się w dwóch kawałkach "Underdog" i "Fear Of Gehenna". Jednak zespół muzycznie nie tylko nawiązuje do Testament, ja bym wymienił jeszcze Overkill, Voivod, Forbidden itd. Kompozycje, które znalazły się na "No One Left To Die" to takie małe thrashowe arcydzieła. No może przesadzam, ale muszę jakoś podkreślić, że podejście tej formacji na tej płycie do muzyki, kompozycji oraz gry bardzo mi się podoba. Dziesięć bardzo różnych utworów, gęstych, świetnie wymyślonych, ze znakomitymi muzycznymi tematami, zagranych technicznie, acz zbytnio nie rozpędzonych, trzymają w napięciu i w skupieniu. Podoba mi się też ich mroczna atmosfera. Bardzo dobrze łączy się to z tekstami, które tak jakby opowiadają o ciemnej naturze człowieka. Ogólnie muzycy Snake Eyes nawiązują i korzystają z tradycji, ale dają od siebie bardzo wiele. Instrumentaliści grają tu jak z nut. Każdy instrument brzmi wyraźnie i pełnym swoim soundem. Można zachwycać się oddzielnie każdym z nich. Niemniej, niech muzycy sekcji rytmicznej wybaczą mi, ale mnie uwagę przykuł duet gitarowy, Art i Sew-

ko. Goście są niesamowici. O brzmieniu już napomknąłem. Generalnie wszyscy, co brali udział przy pracach rejestrujących, ustawianiu brzmień, miksach i masteringu, mogą sobie uścisnąć dłoń, jak dla mnie znakomita robota. Bardzo dobry powrót katowiczan. Mam nadzieje, że wśród polskich thrashersów będzie to pozycja obowiązkowa, przynajmniej w najbliższym czasie. (5) \m/\m/

Space Vacation - White Hot Reflection 2022 Pure Steel

Ten album jest w niektórych zakamarkach sieci przedstawiany jako heavy/ power metalowy headbanger. Polemizowałbym. Metalowa moc nie jest moim zdaniem głównym czynnikiem wyróżniającym piąty album Kalifornijczyków ze Space Vacation. Najbardziej doceniam w nim, że zawiera mnóstwo patentów wymyślonych przez szerokie spektrum innych kalifornijskich (i nie tylko) zespołów, a jednocześnie brzmi inaczej niż każdy spośród nich. Jest średnio agresywny, miejscami zbyt mięciuchny jak na power metal, często przebojowy i chwytliwy, a nawet nawiązujący do rockowej estetyki (np. utwór "Middle Ages" wiele zawdzięcza Queen). Za pierwszym odsłuchem przeszkadzał mi cieniutki głosik (chłopięcy falset?) Scott'a Shapiro i wydawało mi się, że zbyt wiele dzieje się w warstwie instrumentalnej, żeby miało to ręce i nogi (gitarowe ADHD?). Potrzebowałem dotrzeć się z "White Hot Reflection". A kiedy zaczęliśmy nadawać na tych samych falach, wszystko fajnie się ułożyło. Doszedłem do wniosku, że obok Space Vacation trudno przejść obojętnie, ponieważ ci muzycy robią aktywny użytek ze swej żarliwej wyobraźni. Słychać, że nie zadowalają się dobrą grą, tylko z każdej dostępnej im chwili ochoczo wydobywają jak najwięcej kosmicznej wibracji. Aby rzetelnie zanalizować, co właściwie dzieje się na "White Hot Reflection", musielibyśmy posłużyć się holometrem Fermilab, czyli interferometrem holograficznym, tj. najbardziej czułym urządzeniem, jakie kiedykolwiek stworzono do pomiaru drgań kwantowych przestrzeni. Chaotyczne machanie głową zubożyłoby odbiór. Podążanie za interpretacją przewodnika niestety również. Świadczy to o niebywale wysokiej muzycznej inteligencji Space Vacation. Przeglądam ich "fejs-


bukowy pejdż" i podejrzewam, że oni dobrze zdają sobie z tego sprawę, dlatego w związku z chęcią utrzymywania wyluzowanego image'u, zamiast dzielić się swymi dziwnymi rozkminami, w kontaktach z fanami nadmiernie upraszczają swój przekaz - proszą o dzielenie się śmiesznymi memami, podawanie nazw lubianych utworów, wspominanie swych pierwszych koncertów w życiu, czy też po prostu życzą wszystkim miłego dnia/ udanego weekendu. Wybitne pomysły kolekcjonują zaś na następny album. Proponuję Wam indywidualny kontakt z "White Hot Reflection" wtedy, gdy nie będzie Was nic rozpraszać. (4,5) Sam O'Black

prawdę sporo. Sprzyja temu także budowa kompozycji, które są przeważnie długie i można w nich ze swobodą przekazać różne swoje spojrzenia na muzykę. Nie są to jakieś bardzo zawiłe techniczne konstrukcje, raczej muzycy starają się dotrzeć do słuchacza bezpośrednio. Za to potrafią umiejętnie operować nastrojami oraz emocjami, dzięki czemu przy słuchaniu krążka słuchacz odczuwa stałą ekscytację. Uwagę zwraca również bardzo dobre odegranie partii przez muzyków. O klawiszowcu Paulu Rau już wspominałem, ale równie znakomitymi są gitarzyści Tony Spillman i Nick Bozidarevic oraz wokalista Elvin Rodriguez z klasycznym rockowym wokalem. Sekcja rytmiczna jakoś specjalnie nie rzuca się w uszy, ale bez jej perfekcji ten zespół wiele by nie zawojował, także nie można nie wymienić perkusisty Chrisa Martinsa oraz basisty Chris Martins Billy'ego McGuffey'ego. Brzmi to ogólnie zacnie, także to bardzo spójna, choć różnorodna propozycja godna uwagi fanów heavy metalu. (4)

Spillage - Electric Exorcist

\m/\m/

2021 No Dust

Kapela istnieje od roku 2002 i pochodzi z amerykańskiego Chicago. Zanim jednak zaczęła działalność fonograficzną, minęło sporo czasu. Ich duży debiut "Spillage" ukazał się dopiero w roku 2015. Później też nie rozpieszczali fanów, bowiem "Electric Exorcist" z zeszłego roku to dopiero ich trzecia duża płyta. Spillage nastawiony jest na granie, tradycyjnego heavy metalu z mocnym "blacksabatowskim" akcentem, dlatego w ich muzyce odnajdziemy sporo odniesień do monumentalnego doom metalu. Co warto podkreślić ta fascynacja, dotyczy się bardziej okresu z Tony Martinem. Tak mi się wydaje. Taki też jest tytułowy utwór, który rozpoczyna omawiany album. Usłyszymy w nim również odniesienia do klasycznego hard rocka, które począwszy od drugiego utworu "Heaven On Earth" dochodzą do głosu z większym impetem. Słychać w tym inspiracje formacjami typu Deep Purple, Uriah Heep, Rainbow, Budgie itd. Zwrócić też trzeba uwagę na znakomite wykorzystanie organów Hammonda. Kumulację tego oczarowania znajdziemy w finale płyty, którym jest cover Uriah Heep, "Look At Yourself". Znakomicie opracowany przez muzyków Spillage, bowiem jest bliski pierwowzorowi, ale nacechowany własnym spojrzeniem na muzykę. Jednak to nie wszystkie zauroczenia Amerykanów wykorzystane w ich muzyce. W takich "Book Of Secrets" i "Real" znajdziemy również momenty, gdzie bardziej wyeksponowana jest klimatyczna mieszanka klasycznego rocka i progresywnego rocka. Także w muzyce tego zespołu dzieje się na-

Stinger - Expect the Unexpected 2022 ROAR!

Dokonaniami AC/DC interesowali się nie tylko fani, ale także muzycy, którzy lepiej lub gorzej chcieli przemycić ich spojrzenie na muzykę również w swojej twórczości. Dzieje się to do dzisiaj czego przykładem jest album niemieckiej kapeli Stinger zatytułowany "Expect the Unexpected". Jest to już trzeci krążek tej formacji z pełną studyjną zawartością. Ukrywa on specyficzną mieszankę, która przede wszystkim kojarzy się z AC/DC (okres płyty "Powerage") oraz amerykańskiego hard rocka/glam metalu w stylu ostatnio słuchanego przeze mnie Faster Pussycat. Skojarzenia z AC/DC potęguje głos Martina Schaffratha czasami do złudzenia przypominający ten Bona Scotta. Jednakże mimo wyrazistych fascynacji, muzycy Stinger dorobili się w pewnym sensie swojego stylu. Do tego posiadają umiejętność pisania zgrabnych energicznych kawałków. Naprawdę dobrze się ich słucha. Dwanaście utworów zagrane w 42 minuty, nie da się znudzić. Dodatkowo cieszą riffy, sola, melodie oraz sound. Także albumu słucha się od deski do deski. Ciężko powiedzieć czy Stinger zadomowi się na dłużej na scenie. W Niemczech z pewnością

tak. Niemniej zespoły, które grają pod AC/DC mają pod górkę, ciężko im utrzymać się na scenie. Jakby nie było AC/DC jest tylko jedno. Jednak jak komuś Australijczyków będzie za mało to polecam, aby sięgnęli po "Expect the Unexpected" niemieckiego Stingera. (4) \m/\m/

Sunrunner - Sacred Arts Of Navigation 2022 Fastball Music

Stray Gods - Storm The Walls 20202 ROAR!

Dziecięciem jeszcze będąc Obeliks wpadł do kociołka z magicznym napojem siły. Wszyscy wiedzą jak to się skończyło, nawet jeśli nie są fanami przygód dzielnych Galów. Artur Almeida musiał przejść coś podobnego co do głosu, bo śpiewa niczym młody Bruce Dickinson. Niby nic w tym złego, wręcz przeciwnie, bo mało jest wokalistów potrafiących wznieść się na aż taki poziom. Jednak na tak zwaną dłuższą metę nie jest to nic dobrego, bo kto tak naprawdę mało kto potrzebuje kolejnej kopii jedynego w swoim rodzaju oryginału, może poza największymi fanatykami, wykrzykującymi z błyskiem w oku: "patrz, śpiewa całkiem tak jak Bruce!". Nie jest to w sumie nic nowego, bowiem Almeida śpiewa tak od dawna, również na recenzowanej przez nas przed kilku laty płycie Attick Demons "Let's Raise Hell". W przypadku "Storm The Walls" jest więc dokładnie tak samo, zwłaszcza w "Black Horses" czy "Alive For The Night", chociaż Portugalczyk ma też momenty powiedzmy własnej, stylistyki, zwłaszcza w patetyczno-balladowym "Love In The Dark". Niestety koledzy - po bardzo doświadczonym Bobie Katsionisie i jego równie zaprawionych w bojach współpracownikach naprawdę spodziewałem się czegoś więcej - nie ułatwiają frontmanowi zadania, zwykle Maidenując na całego. Szczególnie finałowy utwór tytułowy nie pozostawia cienia wątpliwości, że Iron Maiden kiedyś musiał być dla nich bardzo ważnym zespołem. Kiedy Stray Gods jakimś dziwnym trafem nie zżynają od Harrisa i spółki zapatrują się z kolei bez umiaru na dokonania Dio czy wczesnego Running Wild, tak więc można powiedzieć, że z uporem szturmują mury twierdzy, której brama już dawno jest otwarta. (3) Wojciech Chamryk

Sunrunner to doświadczony zespół. Istnieje od roku 2008, a "Sacred Arts Of Navigation" jest ich piątym albumem studyjnym. Mają jeszcze trzy EP-ki oraz album "koncertowy" z 2020 roku, "Forever Nights (Official Bootleg - Europe 2018)". Ich muzyka to taki dynamiczny amerykański progresywny metal, coś pomiędzy Queensryche, Savatage i Fates Warning. Także jest w nim sporo dobrego gitarowego grania, nawiązującego do brytyjskiego heavy metalu z przełomu lat 70. i 80. Od czasu do czasu przewijają się inne style, chociażby hard rock, heavy rock, rock, folk itd., a utwory dość często nabierają klimatycznego epickiego etosu. Także muzycznie jest nawet bardzo ciekawie. W poszczególnych utworach miesza się wiele pomysłów i patentów, z wykorzystaniem wszelkich zmian tempa, klimatów i kontrastów. Niestety kompozycje nie mają płynności takiej, jak te wspomnianych wcześniej formacji. Dlatego trzeba je przesłuchać kilka razy, aby dotrzeć do ich sedna. Najbardziej dopracowana pod tym względem wydaje się "Where Is My Home", która mknie do przodu, od pierwszej do ostatniej nuty, a nie jest taką bezpośrednią i prostą kompozycją, jak się wydaje. Można wspomnieć też o instrumentalnym i akustycznym "Arcada Morning Ride", który dodatkowo podszyty jest latynoskim folkiem. Jednak trzeba go traktować jako dodatkowy element, który podkreśla główne muzyczne przesłanie grupy. Podobną rolę odgrywa inna kompozycja, "Last Night In Tulum". W porównaniu z innymi utworami jest lekka, zwiewna, może nawet rzewna. Natomiast pod względem muzycznym i w kontekście całego albumu trzeba ją traktować jako równorzędny partner. Na uwagę zasługuje także mini suitą kończąca album tj. "Navigating The Apocalypse". Zderzają się w niej wszystkie muzyczne wpływy, pod jakimi są muzycy Sunrunner. Nabiera ona charakteru epicko-progresywnego. W pewnym momencie zaczyna przypominać mi nawet "Rime of the Ancient Mariner" Iron Maiden, ale tylko przez momencik. Niestety utworom Sunrunner sporo brakuje do takich klasyków, dlatego zespół, jak również ich muzykę (przynajmniej płytę "Sacred Arts Of Navigation") trzeba bardziej traktować, jako solidnych przeds-

RECENZJE

197


ta-wicieli progresywnego US metalu. (4) \m/\m/

Symphonity - Marco Polo - The Metal Soundtrack 2022 Limb Music

Ralf Christian "Limb" Schnoor od samego początku konsekwentnie propaguje melodyjny power metal. Wniosek jest jeden, po prostu jest szczery w tym co robi. Niemniej może być dla niektórych wrogiem numer jeden, jakby nie było to on promował Rhapsody już w drugiej połowie lat 90. zeszłego wieku. Po prostu był początkiem zła. Jednak według mnie również dzięki niemu doszło do ponownego zainteresowania się fanów tradycyjnymi odmianami heavy metalu. Dołożył tam, gdzie trzeba kilka swoich paluchów. Przyczynił się też do tego, w jakim miejscu obecnie lokuje się scena heavy metalu, NWOBHM, NWOTHM, power metalu zarówno tego melodyjnego jak i tego rodem z Ameryki. Także nie wszystko jest jednowymiarowe. Wróćmy jednak do jego wytwórni Limb Music. Ciągle popularyzuje w niej co ciekawsze aktualnie kapele ze sceny, melodyjnego power metalu. Nie działa z takim rozmachem jak na początku lat 2000., co świadczy, że ten styl nie jest już tak popularny, ale jednocześnie zaprzecza, że wypadł zupełnie z obiegu. Właśnie niedawno zaczął lansować trzeci już pełny album Symphonity, zespołu rodem z Czech. Muzyka tej formacji nawiązuje do melodyjnego symfonicznego power metalu, dlatego pełno w nim pompatycznych i podniosłych orkiestracji, a także rozbrykanego, gnającego do przodu melodyjnego power metalu. Znajdziemy też różne bardziej dyskretne odniesienia do muzyki etnicznej, orientalne i operowej, a także momenty, gdzie wyraźniej wybrzmiewa tradycyjny heavy/power metal lub progresywny metal. Bywa więc standardowo, troszkę ambitniej oraz zupełnie przaśnie. Mamy trochę muzycznej zawiłości, innym razem bezpośredniości, raz jest lżej, aby za chwilę było donioślej lub zdecydowanie mocniej. Mamy też momenty frywolne, ale także merytoryczne i epickie. Także dzieje się na przestrzeni całego albumu i fan takiego grania spokojnie może wsłuchać się w całość materiału, szukając emocji i doznań, które są w nim ukryte. Może któreś z nich właśnie porwą go ze sobą. Całość zagrana jest bardzo dobrze z momentami wręcz rewela-

198

RECENZJE

cyjnymi. Instrumentaliści dali tu popis. Instrumenty brzmią również dobrze i soczyście. Ze względu, że "Marco Polo - The Metal Soundtrack" to nie tylko muzyczny koncept, ale przede wszystkim tematyczna opowieść. Jak sam tytuł zdradza o podróżach Marco Polo. Przez całość krążka mamy do czynienia z pewnymi elementami narracyjnymi, typu lektor, muzyka obrazująca dane wydarzenie, tudzież różne odgłosy, chociażby szum morza, bicie dzwonów, rżenie konia itd. Wokal jak w takich wypadkach potrafi śpiewać lekko, z gracją i wysoko, ale nie obce mu jest śpiewanie mocne, zadziorne, nawiązujące do typowej szkoły hard'n'heavy. Jednak trochę jest z tym kłopotu bowiem Symphonity ma dwóch głównych wokalistów (Mayo Petranin i Konstantin Naumenko), a zapętali się też goście typu Herbie Langhans, także trzeba trochę poświęcić czasu na to, kto co śpiewa. Są też głosy operowe i te kobiece i te męskie. Słowem na tej płycie dzieje się sporo. Także fani sceny melodyjnego symfonicznego power metalu mają niezłą pozycję do osłuchania. Ja natomiast nasłuchałem się w czasie pisania recenzji i chyba już nie wrócę do "Marco Polo - The Metal Soundtrack". No, chyba że zupełnie zmieni się moje podejście do takiej muzyki, a przede wszystkim wróci entuzjazm przy jej słuchaniu. (3,5) \m/\m/

Ted Nugent - Detroit Muscle

współpracy, który nadal pozostaje żywy wśród części michigańskiej społeczności. Po kilkunastu sekundach od odpalenia krążka słyszymy pełen zapału głos: "Strap your ass in I got a fire breathing Mopar / Downtown Detroit is like a rockNroll dream / Kickout the jams if ya really wanna go far, MotorCity soul gonna make you scream". W wolnym tłumaczeniu chodzi o oświadczenie: zapnij pasy, wyruszasz w zawrotną podróż po krainie rock'n'rolla, gdzie nie ma opierdalania się, ale Twoja dusza będzie krzyczeć z wrażenia. I faktycznie tak to działa. Przynajmniej na początku i na końcu płyty. Pierwsze cztery utwory: "Detroit Muscle", "Come And Take It", "Born In The MotorCity" i "American Campfire" eksplodują, rozrywają głośniki, są rozkrzyczane, gorące, rozpędzone, szalone, wyzywające, narowiste, porywające i niesamowicie intensywne. "Drivin' Blind" nieco zwalnia, ale to tak, jakby pędzący Ford Mustang zwolnił na austradzie z 210km/h do 170km/h, bo niby pojawia się tam wątek poszukiwania metody na uspokojenie umysłu, ale jednak Ted psotnie przypomina, żeby po prostu nie dać się złapać, gdy w ferworze stracimy kontrolę nad zmysłami. Drapieżne "Just Leave Me Alone" sprawia wrażenie troszkę zamotanego, tak jakby cały zespół sam nie wiedział, co chce przekazać - zupełnie nie przekonuje mnie ani liryczna (bełkotliwa), ani dźwiękowa (wtórna, przebrzmiała, nieciekawa) warstwa tego kawałka. Dla kontrastu, "Alaska", "WinterSpring SummerFall" i "Leave The Lights On" dają więcej okazji do uważnego wsłuchiwania się w przyjemnie sączące się melodie. Natomiast końcówka w postaci "Feedback GrindFIRE" i "Star Spangled Banner" podgrzewa znów atmosferę, z premedytacją pozostawiając nas w stanie rock'n'rollowego upojenia. (4,5)

2022 Pavement Entertainment

Muzyka Nugenta dawno straciła swój blask, ale akurat "Detroit Muscle" jest bardzo chwytliwym, pomysłowym, brawurowo zagranym albumem o głośnym i bezpośrednim brzmieniu. Poszczególne utwory, które się na nim znalazły, precyzyjnie uderzają w punkt, przemykając jeden po drugim. Są krótkie. Nie uświadczymy w nich żadnych gitarowych dłużyzn - nawet w instrumentalu "WinterSpring SummerFall" zaklęto wszystkie cztery pory roku w jedynie trzech minutach. Płyta rozpoczyna się dźwiękiem rozgrzewanego silnika Forda Mustanga. Zarówno ów samochód, jak i lokalne kluby sportowe (wujek Ted kibicuje: Detroit Red Wings - hokej, Detroit Pistons - koszykówka, Detroit Lions - piłka nożna oraz Detroit Tigers - baseball) były efektem tego, co autor nazywa "Detroit Muscle", czyli szczególnego ducha zespołowej

Sandstorm (Kanada/Szwecja). Wymienione kapele (a także wiele innych formacji z katalogu DVP) łączy surowe, old schoolowe brzmienie. Tension również gra archaiczny heavy metal. Nie do końca jednak rozumiem, czym konkretnie Niemcy z Tension przyciągnęli uwagę decydentów. Ewentualne zadeklarowanie, że "Decay" to po prostu świetny album, nie przekonałoby mnie - nie zawiera on ani młócki o thrashowej intensywności, ani zbyt wielu ciekawych, zapadających w pamięć melodii; z trudem przychodzi mi wskazanie innych aspektów Tension, które wywierałyby na mnie szczególnie pozytywne wrażenie. To, że gitary fajnie gadają, to sprawa dla muzyków zorientowanych w technicznych niuansach, a nie czynnik przemawiający do szeroko pojętej publiczności. Można byłoby wręcz pokusić się o postawienie hipotezy, czy Tension "Decay" kwalifikuje się do kategorii technicznego grania. Wydaje mi się, że oni lubią sobie zwyczajnie pohałasować pod wpływem inspiracji płynącej jeszcze z nurtu NWOB HM. Nie brakuje im zapału, ale nie zaszkodziłoby, gdyby popracowali i ujawnili więcej umiejętności kompozytorskich. W obecnej postaci, płyta nie przynosi mi satysfakcji z jej słuchania. Czuję się przy niej tak, jakbym w ramach ekscytującego wieczoru miał wyciągnąć z lodówki ser, usiąść na blaszanym taborecie i co jakiś czas dziobać maleńkie kawałeczki tego sera aż przyjdzie pora na sen. Raczej nie będę do Tension "Decay" wracać, ani rekomendować znajomym. O absurd zakrawałaby sytuacja, gdyby wiele osób z Australii, Singapuru, Japonii lub Kanady sprowadzało sobie to wydawnictwo specjalnie z Niemiec. Niezależnie od tego, jak bardzo zaklinalibyśmy rzeczywistość i starali się to sprzedać, to i tak album skazany jest za przejście bez echa. (3)

Sam O'Black Sam O'Black

Tension - Decay 2022 Dying Victims Productions

Cenię Floriana Grilla za to, że ma nosa do wyszukiwania mnóstwa świetnie zapowiadających się młodych kapel metalowych, którym pod szyldem Dying Victims Productions wydaje znakomite, debiutanckie krążki. Mimo że działa w Niemczech, zachwycił mnie on ostatnio wydobyciem na światło dzienne zespołów z zupełnie innych części świata: Galaxy (Australia), Witchseeker (Singapur), Significant Point (Japonia),

Thanateros - On Fragile Wings 2022 Echozone

Thanateros to kolejny zespół, tym razem z Niemiec, który preferuje rock/metal gotycki. Działa od roku 2000, z kilkuletnią przerwą, a "On Fragile Wings" jest ich szóstą studyjną płytą. Ich muzyka kojarzy mi się z The Mission i The Sister Of Mercy... No cóż, niewiele słuchałem gotyckiego rocka, więc nie dziwcie się, że to co gotyckie, właśnie wiążę z tymi kapelami. Z tym


że gotyk Thanateros jest bardziej metalowy (metalizowany?) oraz sporo dodają również partie skrypcie. Może to kojarzyć się z folkiem albo nawiązaniem do muzyki klasycznej, ale bardziej podchodzi o podkreślenie tego specyficznego, tajemniczego, gotyckiego klimatu. Kompozycje Niemców są urokliwe, ale też dobrze skomponowane, przemyślane oraz zaaranżowane. Choć jest w nich naturalna melodyjność i łatwość wpadania w ucho, to jednocześnie dość sporo się w nich dzieje. Naprawdę jest czego słuchać. Przeważają utwory dynamiczne i wpadające w ucho, jak "Passengers" ale każdy z nich ma swoją sekcję klimatyczną, która ostatecznie nadaje im charakteru. Jakakolwiek wszystkie z dziesięciu autorskich kompozycji Niemców może stać się przebojem. Wystarczy ją wybrać, trochę popromować i gotowe. Najdziwniejsze jest to, że najgorszym momentem tego albumu jest bonus, a zarazem cover Kate Bush "Running Up That Hill...". Jakoś muzycy Thanateros bardzo dziwnie podeszli do tego kawałka. Oryginał "Running Up That Hill..." rządzi! Ogólnie "On Fragile Wings" pod względem muzycznym, produkcyjnym i brzmieniowym prezentuje się nieźle. Fani melodyjnego grania bez problemów posłuchają tej płyty. Natomiast fani gotyku oprócz satysfakcji mogą przeżyć jeszcze kilka uniesień. Ja posłuchałem jej nawet z pewną przyjemnością. (3,7) \m/\m/

The Book - Forgotten Art Of Old 2022 Rafchild

Nie wiem jak muzycy The Book radzili sobie z graniem pagan czy black metalu, ale w jego bardziej epickiej odmianie wypadają całkiem nieźle. Czterech Czechów podąża tu najwyraźniej śladami Quorthona, co potwierdza zresztą udana wersja "Man Of Iron" - nawiasem mówiąc plus za to, że sięgnęli po kompozycję z późniejszego albumu "Blood On Ice", zostawiając w spokoju te najbardziej klasyczne dokonania Bathory. Autorskie numery również się bronią: "Serpent Baron" to coś na styku hard rocka i doom metalu, a "Sacrificer" jest już bardziej jednorodny stylistycznie, przetaczając się po słuchaczu niczym doomowy walec. The Book potrafią też jednak przyspieszyć, tak jak w momentami siarczyście blackowym "Sculptures Of The Gods" czy "Master Of The Dawn", a wokalista Forneus

poza czystym śpiewem chętnie raczy słuchaczy ekstremalnymi partiami, szczególnie w "Striking Solar Force". Mamy tu więc 38 minut prawdziwego metalu na niezłym poziomie, zresztą Rafchild Rec. to jedna z nielicznych wytwórni potrafiących odróżnić ziarno od plew, co w czasach obecnej nadprodukcji zespołów wcale nie jest takie oczywiste. Warto! (5) Wojciech Chamryk

The Heretic Order - III 2022 Massacre

Po nieco słabszym "Evil Rising" The Heretic Order wrócili do formy, proponując na "III" 48 minut okultystycznego metalu na wysokim poziomie. OK, żeby była jasność: nie dotyczy to plastikowo brzmiącej, nienaturalnie sterylnej perkusji, najsłabszego elementu tej producji. Muzycznie jednak płyta się broni, co w sumie nawet nie dziwi, bo czasu na jej dopracowanie Dominus DF Ragnar miał aż nadto. Więcej, mroczne oblicze formacji stało się na "III" znacznie ostrzejsze ("Children Of The Sun", iście thrashowy "Mark Of The Beast"), tyle, że to wszystko trochę jednak niedomaga z racji tych niedowarzonych bębnów. Wystarczy porównać oryginalną wersję "Deaf Forever" Motörhead i tę The Heretic Order - u Lemmy'ego i spółki był cios, tu mamy rachityczny, pozbawiony mocy, mdły numer, bez którego "III" jako całość tylko by zyskała. Póki jednak lider grupy proponuje takie numery jak "Dark Shadows" czy "Spirits Of The Night" (ten theremin!) to zawsze warto dawać płytom The Heretic Order, nawet mimo pewnych niedociągnięć, szansę. (4) Wojciech Chamryk

Thunder Rising - Back To The Time Of Rock 2022 Music For The Masses

Thunder Rising grają hard rocka. Wywiedzionego w prostej linii od bluesa ("Black Tiger", "Rock From The Sky"), do tego często opartego na organowych brzmieniach ("Timeless Blues" z piękną solówką klawiszowca Enzo Caruso). Czasem

zdarza im się co prawda za bardzo zapatrzyć na Deep Purple ("Labyrinth Of Spectres", w którym również, dobry nawiasem mówiąc, wokalista Alessio Spini jest wyraźnie pod wpływem Iana Gillana) czy dla odmiany na Foreigner ("Escape From You"), ale to dopiero druga płyta tej formacji, a co starsi czytelnicy pamiętają pewnie doskonale, że na początku kariery Purple też byli po wpływem innych, choćby Vanilla Fudge. Są też mocniejsze utwory, utrzymane w stylistyce hard'n'heavy/wczesnego NWOBHM, w których Thunder Rising wypadają równie przekonująco ("Scratches On The Hood", "Don't Be Shy", bonus z wersji CD "Stairs To The Top"). Nie zabrakło też miejsca dla pięknej ballady "I'm Still Alive", są też dwie części instrumentalnego "Nameless" z popisowymi solówkami syntezatora i gitarzysty Frank Caruso - swoją drogą to ciekawostka, że w zespole jest aż dwóch muzyków o takim nazwisku, ale żaden nie śpiewa. Ale i tak warto zwrócić na tę formację uwagę. (5) Wojciech Chamryk

Thunderor - Fire it Up 2022 Boonsdale

JJ Tartaglia marzył o śpiewaniu. Marzył i nie podejrzewał, że kiedykolwiek jego marzenie się spełni. Tymczasem przyszła pandemia, wraz z nią lockdown i otworzyły się wrota wolnego czasu dla niejednego zespołu. JJ nauczył się śpiewac i postanowił założyć własny zespół. Nie, żeby nie grał w całkiem już znanym Skull Fist (który zresztą właśnie wydał świetną płytę), ale tam jest "tylko" perkusistą. W Thunderor jest sam sobie kapitanem, żeglarzem i okrętem. Zespół ubrał w to, co najbardziej kocha, czyli muzykę, gry i filmy lat 80. I dokładnie taka jest ta płyta, od kolorowej okładki, po klawiszowe motywy rodem z Bon Jovi po teksty. Brzmi jak marzenie. Sęk w tym, że do płyty trzeba się przyzwyczaić. Muzyka to rzecz jasna heavy metal, ale jak na swoją nazwę, lekki, klarowny, mocno zasadzony zarówno w hard rocku lat 80., jak i - i to chyba nieświadomie - w punkowej melodyce. Nie ma tam ani brudu, ani innej punkowej niechlujności, ale same linie wokalne wydają się mieć właśnie takie korzenie. I choć mi ani ta punkowa nuta, ani wysoka barwa głosu JJ nie leży, kłaniam mu się w pas za sam pomysł. Czy wspomniałam, że JJ wcale nie "przesiadł się" zza per-

kusji za mikrofon? Bardzo jestem ciekawa, jak podoła temu wyzwaniu na koncertach. Życzę mu powodzenia, bo choć nie będę do "Fire it up" wracać, czuję ogromną sympatię do pomysłów tego muzyka. (3,5) Strati

Trick Or Treat - Creepy Symphonies 2022 Scarlet Records

Trick Or Treat "Creepy Symphonies" fajnie kontrastuje z Ibridomą "Nuremberg 2.0". Obie te płyty zostały ostatnio nagrane przez doświadczone włoskie zespoły heavy/ power metalowe, obie poruszają poważne tematy w lirykach, ale tą drugą roznosi od śmiertelnie radykalnych oskarżeń, zaś pierwsza ułatwia odstresowanie się i nabranie często potrzebnego dystansu. "Creepy Symphonies" jest przerażająco - zabawna, dowcipna, wyluzowana i pocieszna. Może sprawdzić się we wprowadzaniu młodszych urwisów w metal, a z drugiej strony osobom od dawna siedzącym w tej estetyce oferuje ciekawe utwory. Intro "Trick Or Treat" to przerobiona dziecięca rymowanka z okazji Halloweenu. Następujący po nim rozpędzony numer tytułowy "Creepy Symphony" paradoksalnie wypada najbardziej zachowawczo, ale już natchnione oświadczenie w postaci "Peter Pan Syndrome (Keep Alive)" najdobitniej świadczy o ironicznym podejściu Trick Of Treat. "Have A Nice Judgement Day" spokojnie pasowałoby do Secret Sphere "Lifeblood" (2021). "Escape From Reality" wydaje się przepełniać wielka dawka entuzjazmu, trudno nie zarazić się promieniującą z niego nadzieją. Utrzymany w średnim tempie "April" porywa semi-balladowym rozmachem. Natomiast wieńczący krążek, dwunastominutowy kolos wywołuje wielkie wrażenie swą dynamiczną zmiennością i brawurowymi zmianami akcji. Na omawianym albumie nie brakuje też typowych dla europejskiego power metalu naiwnych patatajek, ale za każdym razem podanych w rozbrajająco onieśmielający sposób. Włosi bez skrępowania obnażyli swą "happy metalową" wrażliwość. W efekcie ta płyta jest dokładnym przeciwieństwem tępego hałasu. Zachwyca artystycznym kunsztem, ale wymaga personalnej odwagi, by polecić ją znajomym (ktoś jeszcze krzyknąłby: "to cukierek!"). Jeszcze odnośnie utworów dodałbym, każdy z nich ma własny, indywidualny

RECENZJE

199


charakter, czyli wszystkie są konkretne, nieszablonowe i pomysłowe. Powiedzieć o nich, że zostały dobrze skomponowane, odegrane i wyprodukowane, to nie powiedzieć nic. Trick Or Treat dawno temu wybił się ponad poziom sprawnych rzemieślników - naśladowców Helloween. Powiem więcej: fani przebili formą idoli. Niemcy nie potrafili ukształtować zgrabnie płynących form muzycznych z mnóstwa niepowiązanych motywów na ostatnim longplay'u "Helloween" (nudzą bez ładu i składu), podczas gdy Trick Or Treat świetnie wywiązało się z tego wyzwania. Osiągnęli pożądany, atletycznie gibki flow. Tak złożyli swoje patenty w całość, że ich odbiór nie wymaga szczególnego wysiłku intelektualnego (wcale nie trzeba się wysilać), ale daje wrażenie obcowania z wyszukanym cudeńkiem. Brzmieniowo takie dźwięki pochodzą z metalowej jaskini Disneylandu, ale może się to podobać. Pamiętam, że sam kiedyś wyjechałem na weekend z Paryża do Disneylandu, ponieważ wolałem to niż udział w ulicznym piekle (protesty "żółtych kamizelek"). Było wesoło, nie żałuję. Teraz też wolę czerpać z "Creepy Symphonies" niż udawać, że mnie ten album nie rusza. Polecam go wszystkim. (5) Sam O'Black

jakimś sensownym dalszym ciągu. (2,5) Wojciech Chamryk

Turbo - Fast As Fvck 2020 Self-Released

Jak widać powyżej w niektórych regionach Kanady dostęp do internetu nie jest jeszcze czymś powszechnym; albo, co bardziej prawdopodobne, młodzi mieszkańcy tego kraju nie zadają sobie trudu wyszukiwania w zasobach sieci potrzebnych informacji. Stąd kolejny już zespół zwący się Turbo, parający się metalem starej szkoły, ale z ostrzejszym, bardziej współczesnym wokalem. Całość jest dość melodyjna, chociaż równocześnie hałaśliwa i surowa. Oryginalności w tym za grosz, chociaż trudno nie docenić prób zmierzenia się z większą formą w finałowym "The Serpents Coil". Jednak cały album "Fast As Fvck" trwa niewiele ponad 25 minut, a przywoływane w prasowej notce Motörhead, W.A.S.P., ZZ Top czy Black Sabbath jedną nutą gaszą tę, może nawet nie złą, ale po prostu przeciętną i tak naprawdę mało komu potrzebną, płytę. (2) Wojciech Chamryk

Triskelyon - Triskelyon 2022 Self-Released

Triskelyon są z Kanady, powstali w ubiegłym roku, grają thrash, a materiał zatytułowany, a jakże, "Triskelyon", jest ich debiutem. W sieci przeczytacie, że to EP, ale nic z tego, bo to tylko trzy numery. Do tego zespół to nietypowy o tyle, że nie ma w składzie perkusisty, ale za to aż dwoje wokalistów. Dlatego ciekawa w sumie warstwa instrumentalna (szybki "Hunger" z patetycznymi zwolnieniami, bardziej miarowy, oldschoolowy "Find A Way" i znowu wściekle szybki "Odyssey (Blessed By Steel)") bardzo na tym traci, bo to syntetyczna pukanina bez jakiejkolwiek mocy. Wokalnie jest za to znacznie lepiej: śpiewający w dwóch pierwszych utworach Pete Healey ma czysty, mocny głos, ale potrafi też ostrzej wyciągnąć drapieżniejsze nuty. Marlee Ryley to już agresja w czystej postaci, ale śpiewała wcześniej również w zespołach deathmetalowych, co wiele wyjaśnia. Triskelyon ma więc potencjał, początek został zrobiony, ale bez dobrego pałkera nie ma mowy o

200

RECENZJE

Tyr - A Night at the Nordic House

cieszę się, że przynajmniej odkryli istnienie gatunku "symfoniczny metal" - przynajmniej trochę zamieszają. I choć wątpię, żeby przyświecała im myśl poprawiania koncepcji produkcyjnych Bathory, to z drugiej strony mam nadzieję, że nie staną się kopią Nightwish. Poprzednie płyty Týr wyróżniały się nietuzinkowymi melodiami i harmoniami, ale miały w sobie też solidną heavy metalową kanciastość (toporność?) oraz przestrzeń możliwą do zagospodarowania przez dodatkowe orkiestracje. Farerska orkiestra symfoniczna uzupełniła ją z wyczuciem i ze smakiem, uwypuklając walory artystyczne zespołu. Na ogół nie przepadam za koncertówkami, bo wychodzę z założenia, że brzmią one gorzej od regularnych produkcji studyjnych, a jeśli nie uczestniczyłem w imprezie, to i tak nie poczuję jej klimatu. Ale tym razem show było wyjątkowe, instrumentarium bardziej rozbudowane, jakość dźwięku zadowalająca, a poza tym pamiętam, że akurat Týr swego czasu stosunkowo często pojawiało się w Polsce, więc polscy metalowcy mogą wiązać z tym wydawnictwem wiele skojarzeń i osobistych wspomnień. Podoba mi się "A Night At The Nordic House", słucham z uwagą i z przyjemnością. Mimo, że trwa aż 86 minut, to ten czas pędzi błyskawicznie. Do zalet zaliczam setlistę - zrozumiałe, że promowali najnowszego studyjniaka "Hel" (2019), więc stamtąd aż pięć kawałków, ale z prawie każdej płyty coś zaprezentowali (za wyjątkiem "Ragnarok", 2006). Ukazały się trzy wersje: digital, podwójny winyl oraz podwójne CD. Najciekawszy chyba jest ten ostatni wariant, bo wzbogacono go nowoczesnym Blu-Ray z dynamicznie sfilmowanym całym show. Przyznam, że nabrałem ochoty na studyjną kontynuację, więc może lepiej, żeby nikt im Manilli Road nie pokazywał, bo z wrażenia mogliby zmienić styl. (-) Sam O'Black

2022 Metal Blade

Pierwsza oficjalna koncertówka w niemal dwudziestopięcioletniej historii farerskiego zespołu progresywno-folkowego Týr może (to dopiero się okaże) zaznaczyć przełomowy punkt w ich twórczości. A to dlatego, że podczas zarejestrowanego w lutym 2020 roku występu w Nordic House, Tórshavn, obok zespołu pojawiła się na scenie również orkiestra symfoniczna oraz chór. Tymczasem gitarzysta i lider formacji, Heri Joensen, zapowiada już teraz nie jeden, a dwa albumy studyjne Týr z dodatkiem sampli komputerowych imitujących orkiestrę. Prace intensywnie przebiegają w praskim Sono Studio, więc wkrótce przekonamy się, czy kapela otrzyma swą drugą młodość. Nie wiem, jak obecnie jest z ich znajomością Manilli Road, ale

Tyrada - Opium 2022 Self-Released

Tyrada to młody, istniejący od niedawna zespół, mający już jednak na koncie dwa albumy. Najnowszy "Opium" jest zdecydowanie bardziej udany od debiutanckiego "Adarytu". Tamta płyta z perspektywy czasu to bardziej demo niż pełnoprawny materiał długogrający, szczególnie jeśli zestawi się go z tym właśnie wydanym. Heavy/

thrash w wykonaniu lubelskiej formacji jest teraz bowiem znacznie ciekawszy i bardziej dopracowany, tak jakby zespół okrzepł i wiedział już na co zwrócić większą uwagę. Do tego muzycy położyli większy nacisk na akcenty tradycyjnie metalowe, nie rezygnując jednak przy tym z thrashowej intensywności. Efekt to coś na styku Metalliki, Kata z końca lat 80. i Huntera, gdzie siarczyste riffy i dynamiczną sekcję dopełnia spora dawka melodii, dzięki czemu "Tlaloc", "Urojenia" i "Wyrok" tylko zyskują. Są też utwory surowsze brzmieniowo z "Marsem" na czele, z kolei "Wieczny" to mocarny rocker, ale z przyspieszeniami. Nie brakuje też ballady: "Letarg" to w znacznej części nader klimatyczna kompozycja, a do tego chyba utwór najciekawszy od strony wokalnej, bowiem Karol Koter najpierw śpiewa dość nisko i mrocznie, a w tej mocniejszej części ostrzej i znacznie wyżej. Wieńczy dzieło instrumentalne "Przeczucie", takie balladowe outro, pokazujące, że Tyrada z powodzeniem szuka też innych rozwiązań niż typowo metalowe patenty. Całość na mocne: (4), ale warto o tym zespole pamiętać, bo w przyszłości może nas zaskoczyć jeszcze bardziej. Wojciech Chamryk

Udo Dirkschneider - My Way 2022 Atomic Fire

Udo Dirkschneider nagrał sobie zestaw 17 coverów. Niektóre przerobione przez niego utwory są heavy metalowe (np. Judas Priest "Hell Bent For Leather", Motörhead "No Class"), ale najwięcej spośród nich to stare szlagiery rockowe (np. odświeżone i opatrzone zabawnym, żywym i wesołym teledyskiem "Queen "We Will Rock You", Rolling Stones "Paint It Black", Uriah Heep "Sympathy") lub popowe (np. Tina Turner "They Call It Nutbush", Frank Sinatra "My Way"). Po raz pierwszy w swej karierze zaśpiewał po niemiecku (Wolfsheim "Kein Zurück", też z teledyskiem, ale tym razem ze statycznymi ujęciami w mrocznym lesie). Albumem "My Way", Udo osiągnął w Niemczech największy sukces komercyjny w życiu, bo wszedł na czwarte miejsce niemieckich list przebojów, podczas gdy Accept "Russian Roulette" (1986) uplasowało się na miejscu piątym. Stało się tak, ponieważ płyta jest lżejsza i przyjemniejsza w odbiorze niż jego wcześniejsze dokonania. Nie aż tak


mdła jak Doro "Classic Diamonds" (2004), brzmi solidnie i w żadnym razem nie cukierkowato, ale jednak takie brzmienia podpadają pod niemiecki mainstream. Choć tytuł wydawnictwa wskazuje na pierwszą osobę liczby pojedynczej - "my" ("moja"), to do powodzenia przedsięwzięcia przyczyniło się sporo muzyków, producent oraz cała wytwórnia Atomic Fire (czytaj: Nuclear Blast). Za poszczególnymi utworami kryje się mnóstwo fascynujących historii, dlatego szkoda że Udo nie był zbyt skłonny do opowiadania ich podczas naszej rozmowy. Przytoczę może tą dotyczącą genezy numeru tytułowego. Otóż pewnego ranka, podczas wakacji w resorcie narciarskim Megeve przy Mont Blanc (Alpy), osiemdziesięciojednoletni dziś francuski kompozytor Jacques Abel Jules Revaud napisał za jednym zamachem aż cztery różne utwory. Wśród nich była ballada "For Me" z tekstem w języku angielskim o zakochanej parze. Początkowo pragnął, aby wykonywała ją angielska wokalistka i aktorka Petula Sally Olwen Clark, ale nie otrzymał od niej pozytywnej odpowiedzi. Do swej piosenki próbował przekonać też urodzoną w Egipcie i władającą jedenastoma językami aktorkę oraz wokalistkę Iolanda Cristina Gigliotti, a także francuskiego wokalistę, perkusistę, producenta i tancerza Claude Antoine Marie François. Nikt z wymienionej trójki nie wykazał zainteresowania. A kiedy w końcu inny francuski wokalista, Hervé Vilard, zaśpiewał "For Me", autor Jacques Abel Jules Revaud nie był zadowolony z efektu. Chwilę później kompozytor wraz ze wspomnianym już Claude Antoine Marie François przerobił numer na "Comme d'habitude", aby zawrzeć w niej emocje związane z rozstaniem tego drugiego ze swą dziewczyną France Gall (też śpiewała, a nawet w 1965 roku reprezentowała Luksemburg w konkursie Eurowizji). Piosenka ukazała się w listopadzie 1967r. Kilka miesięcy później kanadyjski wokalista i aktor Paul Anka usłyszał "Comme d'habitude" podczas wakacji we Francji. Poleciał natychmiast do Paryża, aby wykupić do niej prawa autorskie. Następnie, już po powrocie do Ameryki Północnej, ale jeszcze w 1968 roku, Paul Anka dowiedział się podczas kolacji z Frankiem Sinatrą (19151998) we Florydzie, że Frank Sinatra czuje się artystycznie wypalony i zamierza całkiem porzucić śpiewanie. Paul postanowił zareagować i wesprzeć przyjaciela w trudnym momencie. Rozumiał jednocześnie, że "Comme d'habitude" nie do końca odpowiada charakterowi Franka. Liryki musiały ulec kolejnej zmianie. Właśnie dlatego Udo dziś śpiewa: "And now the end is here / And so I face that final curtain", zamiast mierzyć się z językiem

francuskim. Ani tutaj, ani w tytule ostatniej płyty U.D.O. "Game Over" wcale nie chodzi o zakończenie działalności Udo Dirkschneidera. Zresztą Frank Sinatra jeszcze ćwierć stulecia po pamiętnej kolacji z Paulem Anką nagrywał autorskie utwory (jego ostatni, 59. Album "Duets II" ukazał się w 1994r., a rejestrowany był w 1993r.). Dalej, Paul Anka uznawał Franka Sinatrę za przedstawiciela "me generation", w związku z czym w słowach śpiewanych przez Udo w "My Way" nie uświadczymy śladu po parze zakochanych, a zamiast tego takie zwroty, jak: "I ate it up and spit it out/ I faced it all and I stood tall and did it my way". Tym samym Udo wyraża sposób myślenia "nowej" (w kontekście okoliczności powstawania oryginalnej wersji) generacji, nawet jeśli robi to nieświadomie, co jest tym ciekawsze, że wywiad zaprezentowany w niniejszym wydaniu HMP kończy się słowami: "mój syn naturalnie należy do młodszego pokolenia, więc inaczej patrzy na muzykę i na świat". A kiedy zwróciłem uwagę Udo, że owszem - kroczył całe życie własną, niezależną drogą - ale w jego sukcesie pewną rolę odegrały również inne, sprzyjające mu osoby, usłyszałem: "nie mieli oni wpływu na obrany kierunek". Odnoszę wrażenie, że o ile "My Way" jest zbiorem kowerów, utworów napisanych przez innych, to i tak "My Way" nie jest o innych, tylko o jednej jedynej osobie: o najgenialniejszym wokaliście heavy metalowym Europy Kontynentalnej wszech czasów. (-) Sam O'Black

talu na pewno będą nim usatysfakcjonowani, bo to intensywne, surowe i mocarne granie na najwyższych obrotach, tak jak w "Link Of The Chain" czy "Piggy-Wiggy". Instrumentalny "Minuet in 4/4" faktycznie ma coś z menueta, zresztą pod względem technicznym niczego temu materiałowi nie można zarzucić, klasa i tyle, a do tego w pierwszej połowie lat 90. na pewno by tak nie zabrzmiał. Potwierdza to jedyny efekt króciutkiej sesji w radiowym studio z roku 1993 - "No Other Life", ostry numer z agresywnymi wokalami, mocny i zarazem techniczny, muzycznie na pewno krok w przód w porównaniu z debiutanckim demo. "Unbirthday" wieńczy dzieło, zamykając pierwszy w dyskografii Unborn kompaktowy krążek. Jak dla mnie to materiał kompletny, nie tylko z racji tego, że bębni tu jeszcze Docent, który dopiero w roku 1993 zasilił skład Vader. Grając już w Unborn na pewno był już lepszym bębniarzem niż za czasów Slashing Death; reszta składu również stanęła na wysokości zadania. Dlatego takiego "Buried In The Sea" nie powstydziłby się Slayer; "Drink His Health (R.I.B.)" kosi równie bezlitośnie, zaś "The Armageddon" jest najbardziej zróżnicowany. No i "Clean Your Teeth", numer wściekle intensywny, ale przy tym również na swój sposób melodyjny, co tylko wychodzi mu na korzyść - nie ma co ściemniać, "Unbirthday" to jeden z klasycznych materiałów naszego podziemia i dobrze się stało, że ta zakończona w roku 1994 po niespełna pięciu latach aktywności historia doczekała się happy endu w postaci premierowych numerów. (6)

poziom), trochę wpadających w ucho melodii, gęsta sekcja rytmiczna, fajny old schoolowy klimat i solidne brzmienie. Nad całością unosi się jedyny w swoim rodzaju duch młodocianego łobuzerstwa, przywodzący na myśl Jamesa Hetfielda plującego za pacholęcych lat ze sceny na fanów. Ale to dobrze tłum na koncertach będzie szaleć (dopiero będzie, bo prawdopodobnie dostępny na YouTube zapis koncertu "Venator Keep It True" nie oddaje ich potencjałowi pełni sprawiedliwości, wygląda zbyt statycznie, nie rozkręcili się jeszcze tak jak by mogli). Ta kapela najwyraźniej nie istnieje po to, żeby powstawała udana sztuka, tylko zabójcza nawałnica, ale utrzymana dokładnie w tej stylistyce, którą autorzy sami się całe życie zachwycają. Pragnę przy tym raz jeszcze podkreślić, że Venator nie reprezentuje ekstremy i nie oddziałuje negatywnie na samopoczucie słuchaczy; wręcz przeciwnie - czerpię umiarkowaną satysfakcję ze wsłuchiwania się w "Echoes From The Gutter" i czuję się przy/ po tym lepiej niż gdybym nie słuchał nic. A kto wie, może jednak w przyszłości Austriacy zaproponują coś bardziej wyrafinowanego? Całkiem możliwe, skoro już wykazują się talentem (dobitnie świadczą o tym np. solówkowe harmonie w "The Hexx"). Jeśli w tej chwili mają nadzieję "pokazać Polakom, że w Austrii jest coś więcej niż tylko stoki narciarskie, naćpani politycy i krowy", to myślę, że żywiona przez nich nadzieja dawno się ziściła. Tyleż to naiwne, co i dziewicze, ale ma swój niezaprzeczalny urok. Najlepsze jeszcze przed nimi. (4) Sam O'Black

Wojciech Chamryk

Unborn - UR2DK 2022 Thrashing Madness

Na przestrzeni lat Thrashing Madness zdarzało się publikować również premierowe materiały, choćby takich grup jak: Fortress, Hellias, Roadhog, The No-Mads czy Bladestorm, ale gros wydawnictw tej firmy to archiwalia. Czasem dochodzi jednak do sytuacji wyjątkowych, ponieważ album "UR2DK" olsztyńskiego Unborn zawiera nie tylko nagrania demo z lat 1990-93, ale również sześć utworów zarejestrowanych w tym roku. Nie są one tak do końca premierowe, zostały bowiem oparte na pomysłach sprzed lat, dokończone i nagrane niedawno przez Wolfa i Manianę, ale fakt pozostaje faktem: to świeżutki, niepublikowany dotąd materiał. Fani oldschoolowego death/thrash me-

Venator - Echoes From The Gutter 2022 Dying Victims

Debiutancki longplay austriackiego zespołu Venator penetruje najsurowsze, najostrzejsze i najbardziej nabuzowane obrzeża tradycyjnego heavy metalu. Nie jest to thrash ani żadna ekstrema, lecz bezkompromisowy heavy metal zagrany porywająco, z ogromną werwą. Jak komuś za mało ognia na Enforcer "Zenith" (2019), to tu uświadczy go z nawiązką. Entuzjazm tkwiący w "Echoes From The Gutter" może być zaraźliwy nie tylko dla lubiących ostro imprezować metalowców, ponieważ stoją za nim rzetelne kompozycje (od początku do końca wyrównany

Victorius - Dinosaur Warfare Pt. 2 - The Great Ninja War 2022 Napalm

Włodarze Napalm Records udowadniają, że melodyjny power metal ciągle coś znaczy. Chyba jako jedni z nielicznych, co chwile wypuszczają jakąś pozycję z tej sceny. Najwidoczniej cały czas im się opłaca, a ich kapele mają swoją bazę fanów. Może nie dużą, ale za to wystarczającą. Victorius to niemiecki zespół, który działa od 2004 roku, a "Dinosaur Warfare Pt. 2 - The Great Ninja War" jest ich szóstym albumem studyjnym. Muzycznie to szybki, mocno rozbrykany, melodyjny power metal w stylu europejskim, z klawiszami, orkiestracjami i wysokim wokalem. Także Niemcy mogą kojarzyć się z

RECENZJE

201


bardzo długą listą różnych formacji. Niestety ich utwory to kopie i kopie kopii. Jedynie wszystko brzmi zdecydowanie lepiej, dzięki czemu instrumenty mają trochę mocy. Słychać to szczególnie w wypadku gitar. Poza tym wokal, choć śpiewa wysoko to, nie pieje, a czasami nawet bywa dość mocny. Album jest też dość dobrze wyprodukowany. W tym wypadku zyskują aranżacje, można bez problemu wyłapać wszelkie ozdobniki. Całkiem nieźle wybrzmiewają orkiestracje, a klawisze, choć obecne jakoś mocno nie wybijają się ponad gitary i wokal. Niemniej nie zmienia to ogólnego wyrazu całej muzyki i poszczególnych utworów, które cały czas wysyłają sygnały, że to już gdzieś słyszeliśmy. Trochę własnego stylu Victorius znalazłem jedynie w "Shadow of the Shinobi", ale i tak połowicznie. A to dlatego, że granie na szybkości i z pewnym neoklasycznym zacięciem dawno do mistrzostwa doprowadzili DragonForce. Jednak do końca nie cisnąłbym na Niemców, a to dlatego, że w heavy metalu nie do końca chodzi o jakąś mega oryginalność, ale też o gust odbiorców. Mogę sobie wyobrazić, że są fani, którzy z wypiekami będą słuchali "Dinosaur Warfare Pt. 2 - The Great Ninja War". I to dla nich jest właśnie ten krążek. Ja do nich nie należę, po prostu jakiś czas temu nastąpiło zmęczenie materiałem, więc takie pozycje traktuje jedynie jako coś rzetelnego, typowego i nic poza tym. (3) \m/\m/

Violentor - Manifesto di Odio 2022 Time To Kill

Pliki z tą płytą jakoś nie dały się odsłuchać, za wyjątkiem "In Fondo al Male". Jak widać cyfrowe czasy też miewają swoje wpadki, porównywalne z przysyłanymi kiedyś do recenzji czystymi, bądź źle nagranymi kasetami czy później płytkami CD-R. Nowoczesność ma jednak taki plus, że posłuchałem piątego albumu tych trzech włoskich szaleńców na ich Bandcampie. Wniosek jest taki, że nie zafunduję sobie "Manifesto di Odio" ani na LP, ani na CD, ani nawet na kasecie, bo to jednak zespół jakich wiele. Fakt, w dziedzinie ekstremalnego black/thrash metalu starej szkoły są nad wyraz kompetentni, szczególnie w utworze tytułowym, "Vendetta Privata" czy "Siete Tutti Morti", ale to wszystko dźwięki typu: jednym uchem wleci, drugim wyleci. Silenie się na eksperymenty

202

RECENZJE

w postaci odjechanej, faktycznie balladowej, kompozycji "Ballad Of The Free Spirits" nie wychodzi już Violentor tak dobrze - niestety, nie każdy rodzi się Tomem Warriorem czy Wagnerem Lamounierem. Można tego posłuchać, ale czy warto? Oto jest pytanie... (2)

kom. Fani takiego grania z pewnością już wałkują "Pirates" od dłuższego czasu, zachwycają się każdym jej aspektem. Niestety ja też będę trwał przy swoim, dla mnie ten album i taka muzyka ciągle sprawia wrażenie czegoś podobnego do wielu innych podobnych. (3)

Wojciech Chamryk

\m/\m/

Visions Of Atlantis - Pirates

Wasted - The Haunted House

2022 Napalm

2022 Denomination

Visions Of Atlantis pochodzi z Austrii i istnieje od roku 2000. "Pirates" jest ich ósmym studyjnym albumem, poza tym mają kilka EPek oraz koncertówkę. Generalnie są doświadczonym zespołem ze znaczącym dorobkiem oraz konkretną popularnością. Zaliczają się do grona formacji, które wykonują melodyjny symfoniczny power metal z panią za mikrofonem. Słowem związani są ze wciąż dość popularny odłam heavy metalu. Jak to powszechnie jest wiadome, ja straciłem zainteresowanie takim graniem, co nie znaczy, że w ten sposób mam udawać, że takiej muzyki nie ma i nie ma swoich odbiorców, którzy z uwielbieniem zanurzają się w każdą kolejną propozycję z taką muzyką. Członkowie Visions Of Atlantis ciągle trwają przy swoim i starają się, aby za każdym razem przedstawić fanom coś wartościowego. Na pewno z zaangażowaniem pracują nad poszczególnymi kompozycjami, starają się, aby każda z nich różniła się, była zgrabnie skonstruowana, zawierała ciekawe tematy muzyczne, melodie oraz klimat. Każda z nich musi mieć także wyrazistą i gęstą orkiestrację, a także bogate aranżacje. Dbają również, aby wszystko było perfekcyjnie zagrane, miało odpowiednie brzmienie, miksy itd., tak, aby słuchacz od początku do końca czuł się komfortowo. W ten sposób przygotowano również "Pirates". Wszystkiej składowe muzyki zdają się na najwyższym poziomie. Całości przewodzi czysty, zwiewny, wysoki, a la operowy kobiecy wokal, który czasami wspiera męski głos oraz różnorodne chórki. W wypadku tej grupy ważna jest opowieść czy też przekazywane historie. Przeważnie są one baśniowo-fantastyczne. W wypadku najnowszej płyty Visions Of Atlantis sam tytuł zdradza, o czym rzecz traktuje. Od początku główną cechą Austriaków była lekkość i melodyjność, wyróżniająca się nawet na tle innych kapel z tej sceny. Muzycy tego zespołu ciągle są wierni również tym wyróżni-

LP "Hallowen... The Night Of" Wasted to jedna z moich ulubionych płyt lat 80. tych mniej znanych zespołów. Duńczycy podzielili wtedy losy setek/tysięcy innych perspektywicznych grup, rozpadając się wkrótce po tym, jak przygotowane jeszcze w tym samym, 1984 roku z myślą o drugim albumie demo nie zainteresowało wydawców. Powrót w drugiej połowie tamtej dekady był krótkotrwały, ale ten sprzed dziewięciu lat już wypalił. Jego efektem stały się dwa albumy, powrotny "Eelectrified" (2019) i właśnie wydany "The Haunted House". I proszę, dwóch starszych panów, wokalista Mick Sonne i gitarzysta Thomas Olsen, korzystających ze wsparcia trzech młodszych kolegów, wciąż wie jak gra się tradycyjny metal na najwyższym poziomie. Wiemy doskonale jak status, mniejszych czy większych, legend ciąży wielu zespołom i jest dla nich barierą nie do przejścia, ale Wasted ominęli tę rafę z gracją godną "Cutty Sark", nagrywając urozmaicony, mroczny i ciężko brzmiący materiał. Najwyraźniej coś takiego trzeba mieć we krwi, dzięki czemu, nawet po wielu latach przerwy czy różnych perturbacji, można wciąż grać prawdziwy, stylowy heavy, nie stając się przy tym jakąś śmieszną karykaturą samego siebie sprzed lat. Mają coś takiego choćby Satan czy Burning Starr Jacka Starra, ma to również Wasted i trudno takiej postawy i formy nie docenić, szczególnie kiedy wybrzmiewa "The Haunted House" czy "Metal Snack", a to tylko przykłady pierwsze z brzegu. (5,5) Wojciech Chamryk Wind Rose - Warfront 2022 Napalm

Wiedziałem! Wiedziałem! Krasnoludki są wśród nas! No dobra, chodzi o krasnoludy i to w pojęciu wykreowanym przez Tolkiena. Tym właśnie zajmuje się włoski Wind Rose, który nie tylko snuje opowieści o krasnoludach, ale stara się

we wszystkich aspektach swojej działalności wtopić się w ten temat. "Warfront" to już piąty studyjny album Włochów. Muzycznie to rozbrykany melodyjny power metal w stylu europejskim (lata 2000.) z elementami symfoniki, folkowo-bardowskich naleciałości, podanych niekiedy w pompatyczny, epicki sposób. Mocno to przypomina Powerwolf, Sabaton czy Orden Ogan. Te wszystkie dźwiękowe przyczyny są na naprawdę wysokim poziomie i w dodatku niosą indywidualne znamiona, które pozwalają zestawić Wind Rose z wyżej wymienionymi zespołami. Bardzo ważną rolę odgrywa wokal Francesco Cavalieriego. Mocny, soczysty, swoisty, melodyjny i pełny charyzmy, który nie dość, że bardzo mocno pasuje do wykreowanego przez nich muzycznie i lirycznie świata to, ucieka z typowego słodzenia, charakterystycznego dla tego środowiska. Dużym atutem są wspierające go męskie wielogłosy. Niekiedy robią całą robotę w kawałku. Jestem też pod wrażeniem orkiestracji, klimatem przypominają one epicką muzykę do serialu "Gra o tron". No i same melodie są rasowe i konkretne. Może popadłem w przesadę, ale generalnie chodzi o to, że faktycznie przykładają się do tych melodii. Kompozycje też są wyjątkowo zgrabne. Nie są jakoś rozpędzone, ale za to znakomicie łączą stylistyczne różnorodności, wszelkie melodie, subtelności oraz klimaty. Mają one swój charakter oraz klasę, i choć nastawione są na rozrywkę to, mieści się w nich sporo ambicji. Niemniej myślę, że muzykom bardziej chodzi o to, aby ich fani dobrze się bawił. I nie ma co nad tym się zbytnio rozwodzić, po prostu wychodzi im to bardzo dobrze. W dodatku muzycy bardzo sprawnie odgrywają swoje partie, co jedynie można policzyć na plus. Poza tym każdy instrument brzmi znakomicie, w czym pomaga perfekcyjna produkcja. Ostatnimi czasy ciężko chwalić jakieś produkcje z melodyjnego power metalu, ale "Warfront" Wind Rose, jest chyba tym wyjątkiem. Niemniej jest to pozycja do jasno wyprofilowanego odbiorcy. (4) \m/\m/


Azazel - Way Of Suffering/ Necroscope 2022 Thrashing Madness

Mogłoby wydawać się, że w ciągu minionych 13 lat Leszek Wojnicz-Sianożęcki dotarł już do wszystkich perełek polskiego podziemia metalowego, dostępnych dotąd wyłącznie w postaci magnetofonowych kaset. Nic jednak bardziej mylnego: nasza scena przełomu lat 80. i 90. była tak bogata, że o jakimś przestoju nie może być mowy, wciąż pojawiają się więc kolejne wydawnictwa z logo Thrashing Madness. Tym razem premiery na płytach CD doczekały się materiały będzińskiego Azazel: grupy istniejącej bardzo krótko, ale bez dwóch zdań wartej przypomnienia. Pierwsza z nich zawiera dwie demówki formacji, wydaną przez Baron Record w roku 1993 "Way Of Suffering" i o rok starszą "Necroscope". Nagranie z roku 1992 to mroczny, bardzo posępny doom/death metal - starsi czytelnicy pamiętają, że takie granie było wtedy, nie tylko zresztą u nas, bardzo popularne. W dobie współczesnych, sterylnych produkcji brzmienie "Necroscope" może wydawać się zbyt surowe, wręcz prymitywne, ale trzeba pamiętać, że to tak zwany reh., czyli po prostu nagranie z próby - jak na ówczesne warunki i możliwości brzmiący naprawdę nieźle. To trzy utwory autorskie i zbliżone do oryginalnego wykonanie "Triumph Of Death" Hellhammer, równie długie i mroczne jak na drugim demo Szwajcarów. Debiutanckie wydawnictwo Azazel spotkało się w podziemiu z ciepłym przyjęciem, dlatego już latem tego samego roku grupa w sosnowieckim studio Decybel zarejestrowała dłuższy materiał - określany powszechnie jako kolejne demo, chociaż z racji ilości utworów i przekraczającego 40 minut czasu trwania równie dobrze można było nazwać go debiutanckim albumem. "Way Of Suffering" ukazał się dzięki firmie Baron i od początku było o tym materiale głośno, ponieważ miał taką samą okładkę co wcześniejsze demo "Anathema" Cryptic Tales. Przemyska formacja również grała doom/death, tak więc łatwo było w przedinternetowych czasach o pomyłkę, jednak

demo Azazel było na tyle dobre pod względem muzycznym, że owa sprawa rychło zeszła na drugi plan. Więcej, z perspektywy lat można śmiało powiedzieć, że to jedna z najlepszych produkcji polskiego doom/death metalu, stylowa i bardzo dopracowana. Utwory znane już z "Necroscope", zwłaszcza "Morbid Religion" z mocarnym riffem w stylu Tony'ego Iommiego oraz "Abyss Of Deacy", bardzo zyskały w nowych wersjach, a dopełnia je równie udany materiał. Szczególnie mroczny "Destined To Be Forgotten" i krótszy, chociaż równie posępny "Disgrace Of Lord" potwierdzają, że muzycy Azazel czuli się w tej stylistyce coraz pewniej i mieli w niej sporo do powiedzenia, a do tego potrafili podejść do niej z otwartymi głowami, czego efektem jest choćby krótki instrumental "Baron Samedi". Tym większa szkoda, że "Way Of Suffering" pozostało jednym oficjalnym wydawnictwem Azazel, jednak lata 90. nie sprzyjały takim zespołom, dlatego większość z nich, pomimo nierzadko wysokiego poziomu i sporego potencjału, po prostu nie przetrwała. Tym bardziej warto wracać do takich wznowień, gdzie warstwę muzyczną dopełnia bogato ilustowana książeczka, zawierająca też wywiad z Adamem Lachendro.

ku do pierwszych demówek. "Promised Land" to nieco ponad 25 minut muzyki, potwierdzającej, że muzycy Azazel w żadnym razie nie zamierzali dać zamknąć się w jakiejś brzmieniowej czy stylistycznej szufladce. Dlatego znacznie więcej jest w tych nowych utworach, szczególnie w tytułowym intro oraz na poły balladowym "Unnamed", przestrzeni, zresztą generalnie aranżacje są tu znacznie bardziej dopracowane. Z mocniejszych utworów "Your Existence" łączy brutalność death metalu z melancholią doomu, w podobny sposób skonstruowane są "Destiny" i finałowy, chyba najciekawszy z tego zestawu, "Ashes To Ashes" - mogę tylko powtórzyć się, że Azazel miał szanse wejść na wyższy poziom, ale nie było mu to dane. Oczywiście jego muzycy nie zrezygnowali z grania: trzech z nich w roku 2008 założyło, istniejący do dziś Basement, jednak perkusista Radek "Łysy" Boczkowski krótko przed tym zmarł i firmowane przez Thrashing Madness wznowienia właśnie jemu są dedykowane. Dla ludzi pamiętających Azazel z tamtych lat to jazda obowiązkowa, ale i młodsi słuchacze znajdą na tych płytach coś dla siebie, nie jest to w żadnym razie jakieś wykopalisko o wyłącznie archiwalnym wymiarze.

i bardzo szarpanymi motywami. Gitary tną jak piły, a sekcja uwija się jak w ukropie. Pod tym względem słucha się "Lost" świetnie. Dużo się w tych utworach dzieje. Czasem są jakby heavy metalowe z istną galopadą i zwolnieniami a la Iron Maiden. Czasem też pan śpiewak manierą przypomina Bruce Dickinsona, co może spowodować lekki uśmiech podczas odsłuchu. Bezerker udowadnia też, w sumie poniekąd przez cały materiał, że sprawnie poruszają się w klimatach około thrash metalowych, bo kiedy trzeba to naprawdę konkretnie się rozpędzają. Warto sięgnąć po "Lost". Album jest solidny i sprawia mnóstwo radochy. Co prawda jeśli ktoś zarzuci mu brak oryginalności w pewnych momentach, to ja nie zamierzam dawać sobie za to ręki uciąć (bo nie będę miał ręki). Nie odmówię jednak zespołowi energii i tego, że krążek aż kipi od mocnych partii gitar oraz masywnej sekcji rytmicznej. Nie brak też zaskoczeń - jak na przykład nagłe, klimatyczne zwolnienia. To wszystko składa się na rzecz ogólnie ciekawą, intrygującą i pomysłową. I nawet w ciągu upływających odsłuchów aż tak bardzo nie drażni śpiew brzmiący jak Bruce Belladonna… Adam Widełka

Wojciech Chamryk Wojciech Chamryk

Brothers Grimm - Helm's Deep Azazel - Promised Land 2022 Thrashing Madness

Pisząc o kompilacji "Way Of Suffering"/"Necroscope" wspominałem o tym, że owe demówki po raz pierwszy są dostępne na srebrnej płycie. W przypadku kolejnego, zarejestrowanego w roku 1994, materiału Azazel można już mówić o podwójnej premierze, bowiem w latach 90. "Promised Land" nie doczekał się wydania zespół rozpadł się wkrótce po jego nagraniu. Dlatego ten sześcioutworowy, również nagrany w studio Decybel, materiał nie był promowany ani rozsyłany, na blisko 30 lat trafiając do zespołowego archiwum. Dopiero teraz zyskał należytą oprawę, podkreśloną nawet faktem wydania na oddzielnym CD, nie w charakterze dodat-

Bezerker - Lost

2022 Divebomb

2020 Awakening

Swego czasu bardzo lubiłem tzw. techno-thrash. Ta nieprzewidywalna i na pozór pozbawiona sensu muzyka, bardzo "kanciasta" i "kwadratowa", przyciągała mnie jak magnes, a przedziwne figury dźwiękowe wprawiały mnie wręcz w hipnotyczne zauroczenie. Wtedy miałem nadzieję, że będzie to znaczący nurt w metalu. Łykałem jak indor okrągłe pochlebstwa o muzyce i zespołach, które poszły tą ścieżką. Jednak wkrótce przekonałem się, że to była ściema i w zasadzie nikt nie słuchał takiego grania. Okazało się, że ważniejsze jest bezpośrednie naparzanie i już. Dość dziwnie wtedy się czułem. Pewnie podobne odczucia mieli muzycy ze wspomnianych grup, którzy wtedy próbowali zainteresować świat swoją muzyką. Wydawało się, że takich zespołów było

Bezerker pochodzi z Australii i na wczesnym etapie działalności rezydowali w Adelaide. Później przenieśli się do UK, ale dużo to nie pomogło. Mimo dość energicznej i szybkiej muzyki spod znaku progresywnego thrash metalu, grupa istniała krótko - w latach 19881991 - i pozostawiła po sobie tylko jeden pełny krążek "Lost" oraz demo "Laugh At The Light". Teraz, dzięki Awakening Records mamy dostępną reedycję, która łączy te dwa wydawnictwa w jedno. Wokal przypomina odrobinę Joeya Belladonnę z Anthrax i pewne riffy brzmią jak muzyka tej nowojorskiej kapeli. Nie jest to kopia, ale idzie wyczuć istotne wpływy. Generalnie grupa proponowała dość złożone kompozycje. Album nasycony jest częstymi zmianami temp

RECENZJE

203


niewiele, ale po latach dowiedzieliśmy się, że takich kapel było wręcz mnóstwo, a każda z nich miała materiał, który do tej pory "rozsadza" mózgi. Taką formacją niewątpliwie są Amerykanie, którzy ukrywali się pod nazwą Brothers Grimm. Istnieli raptem przez trzy lata, między 1989 a 1992 rokiem. Pozostawili po sobie dwa wydawnictwa, oba wydane w formie kasety. Pierwszym był "Helm's Deep" duży studyjny debiut z roku 1990. Kolejnym zaś "Only Change Is Constant" z roku 1992 i miał być EP-ką lub Mini-Longplay'em. Te wymienione wydawnictwa znalazły się na srebrnym dysku z logiem Divebomb Records. Choć muzyka na nim zawarta mocno kojarzy mi się z technicznym thrashem, to jednak zdecydowanie bardziej jest ona progresywna. Taki ambitny progresywny metal zagrany technicznie. Obok progresywnego metalu, technicznego thrashu bardzo ważnym dla Brothers Grimm wydaje się US power metal. Z tych też powodów porównań tej kapeli szukałbym m.in. wśród takich artystów jak Fates Warning, Watchtower, Psychotic Waltz, Slauter Xstroyes, Non Fiction, Helstar, Midas Touch, a nawet Dream Theater czy Primus. Kompozycje, każda inna i niepowtarzalna. Wszystko wygląda tak, jakby każdy instrument grał swoje w wirtuozerski i udziwniony na maksa sposób. Permanentna improwizacja, niekończący się jam lub inny chaos. Jednak ci muzycy najpierw miesiącami żmudnie sprawdzali każdy dźwięk, każdą nutkę, aby wszystko miało swoje miejsce i czas. Następnie kolejne miesiące ogrywali każdy z utworów, aby dojść do perfekcji przy odgrywaniu wymyślonego przez siebie świata muzyki, czy to na potrzeby koncertu, czy też nagrań w studio. Oczywiście muzycy Brothers Grimm stosują wszystkie dozwolone chwyty znane z progresywnego metalu, czasami nawet do przesady. Całe szczęście nie odbija się to na odbiorze, a nawet wzmaga zainteresowanie ich muzyczną fantazją. Także fani progresywnego i technicznego grania będą wniebowzięci. Wracając do muzyki to, można spokojnie wsłuchiwać się oddzielnie w każdy instrument lub próbować uchwycić całość. Każdy sposób jest dobry, aby poznać zawartość "Helm's Deep", co nie znaczy, że któryś jest łatwiejszy. Mnie uwagę zaprząta dosłownie wszystko, ale najbardziej partie solowe gitar, lecz te z odcieniem jazzowym (bo te w spektrum heavy metalowym też są). Nie wiem, ile razy już słuchałem tej płyty, ale nie przypuszczam, abym rozszyfrował muzykę Amerykanów więcej niż w kilku procentach. Także zabawy z tym wydawnictwem czeka mnie co niemiara. Dość ważny jest wokal Aarona Thomasa, który góruje nad całoś-

204

RECENZJE

cią muzyki. Przeważnie jest on wysoki, ale i monotonny. Zdaje się, że wśród takich dźwięków trudno inaczej zwrócić na siebie uwagę. Raz przypomina mi on Johna Archa innym razem Alana Tecchio. Niestety oba porównania nie dają pełnego obrazu możliwości Aarona. Jego trzeba po prostu posłuchać. Brzmienie jest całkiem niezłe, choć instrumenty mogłyby mieć pełniejszy sound. W sumie wtedy uzyskiwano lepsze produkcje, szczególnie w porównaniu do materiału z "Helm's Deep" (tego z 1990 roku), więc muzycy mogli podjąć wyzwanie. Jednak nie ma co narzekać i tak będziecie słuchali całości w rozdziawioną paszczą. Przynajmniej ci, co reagują podobnie na taką muzykę. \m/\m/

CJSS - Kings Of The World 2021 Back On Black

Od 1990 roku projekt CJSS na całe dziesięć lat został zawieszony. Panowie David Chastain, Russell Jinkens, Les Sharp i Mike Skimmerhorn zdecydowali się jednak w 2000 roku wydać kolejny krążek "Kings Of The World". Wznowiony został przez Back On Black dość niedawno i w sumie dobrze, bo to całkiem niezła płyta. Zresztą chyba wszystko czego dotknął się Chastain, w ogólnym rozrachunku, można wrzucić do worka z naszywką "udane". Mimo, że album dzieli spora przerwa od ostatniego nagranego pod tym szyldem, to i tak czuć, że mamy do czynienia z tym samym zespołem. Panowie byli widać mocno zgrani, więc wyszedł krążek soczysty i kipiący pomysłami. Naturalnie też CJSS A.D. 2000 ma w sobie całe pokłady energii co sprzyja obcowaniu z tym materiałem. Chastain w sumie nie musi zbytnio przekonywać - jego partie gitary są wielobarwne. Raz kąśliwe, jednostajne, drążące uszy. Za chwile zapodaje szorstkie i kaskaderskie solo, by przejść swobodnie do linii melodii. Kawałki jeden po drugim są naprawdę równe i pełne mocy. Wokal Jinkensa zadziorny i czysty, a sekcja Sharp/ Skimmerhorn dorzuca do pieca ani myśląc się zawahać. W rezultacie materializuje się interesujący album. Brzmi "Kings Of The World" bardzo świeżo, choć nagrany został 22 lata temu. Mknie muzyka bez zbędnych przerw. Kompozycje osadzone w konwencji heavy metalu nie są z tych, gdzie straszą smętne riffy i umęczona sekcja. Naprawdę słucha się tego świetnie. Ani się człowiek nie spostrzeże, a

już jest po połowie materiału. Kiedy grupa decyduje się trochę zwolnić robi to niemniej udanie - wolniejsze fragmenty są dobrze spasowane z tymi żwawszymi, w niczym też nie przypominają jakiejś radiowej papki. Balladowe momenty są zagrane całkiem przekonująco, nie odniosłem wrażenia czegoś na siłę. Wydaje mi się, że po prostu pasowały do ogólnego zarysu "Kings Of The World" więc też nie ma co podważać decyzji muzyków. Zwłaszcza, że obok są kapitalne, dynamiczne numery, potrafiące zawstydzić niejedną, powiedzmy, bardziej medialną kapelę. Zaskakuje na pewno gdzieś pod koniec wzięty na warsztat klasyk Jethro Tull - "Locomotive Breath". Zagrany wolniej, choć ozdobiony szalonymi wywijasami na gitarze. Jest w nim coś, co intryguje. Sam jestem wielkim fanem Tull, ale nie miałem z tą wersją żadnego problemu. Wręcz mnie zauroczyła! Warto się w nią wsłuchać, bo zdradza dużą wyobraźnię składu CJSS. Podeszli do tej kompozycji bez respektu, ale w żadnym wypadku jej nie "skrzywdzili". Wypadło to naprawdę świeżo. Niesieni tym entuzjazmem proponują wyraźne zakończenie albumu. Najpierw nośnym, instrumentalnym "The End Of The Rainbow" a chwile potem poprawiają buzującym "Cries Of The Down". Nie powiem, że z trzech albumów CJSS ten jest najlepszy, ale wrażenie "Kings Of The World" pozostawia bardzo pozytywne i ciężko się od niego uwolnić. To szczery heavy metal zagrany bez żadnej taryfy ulgowej, popełniony przez skład dysponujący ponadprzeciętnymi umiejętnościami, choć bez zakusów by forma przysłoniła treść. To spójna, żywa i konkretna płyta. Adam Widełka

ny, Brian Craig współtworzący sekcję, tłukąc w gary oraz dwóch gitarzystów - Perry M. Grayson i Dan DeLucie. Granie, jakie zaproponował ten skład to szeroko pojęty heavy metal z gęstą domieszką power, w takim, naturalnie amerykańskim stylu. No ale nieźle to wypada, bo panowie nie cudują tylko skupiają się na podaniu kompozycji. Całość to blisko 50 minut, co też jest myślę takim znośnym wynikiem. Przy dość jednowymiarowej muzyce dłużej mogłoby być trudniej wytrzymać do końca. Trochę się dzieje w tych kompozycjach. W określonym stylu, po kolei, muzycy przepychają się łokciami fundując słuchaczom lekki natłok dźwięku. Nad wszystkim unosi się charakterystyczny wokal Jamesa, pojawiają się harmonie gitar, ciekawe w sumie solówki i sączące się riffy. Sekcja się nie obija perkusja aktywna, bas punktowy ładnie cementuje poszczególne numery. Jest szybko, ale czytelnie. Choć fragmentami można odczuć lekkie znużenie, bo jednak to poruszanie jest po dość wąskich ścieżkach. Myślę, że wynika to z sztywnych ram gatunku niż z braku umiejętności bo słychać podczas tego materiału, że każda nuta wychodzi niezwykle sprawnie i swobodnie. Są jednak momenty, gdy pojawiają się chwytliwe melodie i instrumentalne wariacje. Album "Breathe Deep The Dark" to kawał porządnego grania w ścisłej konwencji. Można odnieść wrażenie, że wszystko jest poukładane i spójne. Dla mnie, jeśli materiał byłby krótszy, byłoby lepiej. Zbyt dużo jest tutaj podobnych do siebie dźwięków, zlewających się odrobinę. No ale to heavy/power, inaczej być nie może - może też zbyt mało czasu poświęciłem tej płycie? Choć jeśli coś mnie nie chwyta na 100% po 1-2 odsłuchach ponowną próbę czynię po jakimś dłuższym czasie. Więc… przy kolejnej reedycji na pewno będzie taka szansa na nowo skonfrontować się z debiutem Destiny's End… Adam Widelka

Destiny's End - Breathe Deep The Dark 2022 Jolly Roger/ BlackBeard

Grupa pochodząca z kalifornijskiej Pasadeny dorobiła się w ciągu czterech lat (1997-2001) dwóch albumów. Debiut zespołu, którego wokalistą był znany z Helstar James Rivera, właśnie został wznowiony przez BlackBeard jako kompakt i winyl. Zważywszy na to, że to pierwsze takie działanie z tym materiałem, fani heavy/power metalu powinni zacierać ręce. Krążek "Breathe Deep The Dark" pojawił się oryginalnie w 1998 roku i zawierał jedenaście utworów. Obok Rivery Destiny's End tworzyli: Nardo Andi szarpiący cztery stru-

Dungeon Beast - Vault Of Delirium 2019 Dystopian Dogs

Grupa istnieje prawie 20 lat, choć cztery lata temu weszła w stan zawieszenia. Szczerze to pierwszy raz zetknąłem się z muzyką Dungeon Beast właśnie teraz, przy okazji poznania wydanej przez Dystopian Dogs Records kompilacji ich ostatnich taśm demo. Dokładnie


są to trzy ostatnie materiały amerykanów przed pauzą z lat 20122018. Ułożone są od najświeższego do najstarszego. Najpierw więc "The Fool" (1-4, 2018), potem "Hell's Eyes" (5-7, 2014) i na końcu "Nexious Consecration" (8-10, 2012). Jak ktoś chce ostrzej to od razu proszę przełączyć na ostatnie trzy kawałki. Tam Dungeon Beast "bawił" się jeszcze w thrash metal, choć bardzo progresywny. Potem słychać w ich muzyce tylko i wyłącznie wielowątkowy heavy metal i to z dość specyficznym wokalem. Na szczęście śpiewu nie ma aż tak dużo (dwa pierwsze numery i przedostatni), a partie instrumentalne przekonują bardziej. Dlatego dla mnie najciekawsze jest demo środkowe, choć każde ma swoje momenty. To granie ogólnie nie jest złe i grupa miała w sobie jakiś potencjał potrafiący zaciekawić. Szkoda, że nie doczekali się chociaż jednej pełnej płyty. Kompozycje z "Vault Of Delirium" są, tak oceniam, przemyślane. Zespół przez parę dobrych lat trzymał formę i słychać, że autorzy nie cierpieli na brak pomysłów. W sumie, jeśli by połączyć demo "The Fool" z "Hell's Eyes", to otrzymamy bardzo intrygujący, sprawnie zagrany materiał, który, jeśli się uprzeć, może być traktowany jako jedno. Tym kawałkom jest po prostu do siebie najbliżej, a jak wspomniałem wcześniej, najstarsze demo jednak odbiega od nich stylistycznie. Nie obce są też chłopakom klimatyczne miniatury. Tak samo jak nie brakuje solidnych riffów i solówek gitary czy naprawdę fajnej współpracy basu i perkusji. Potrafią stworzyć nastrój lub też przyłożyć, rozpocząć "galopadę" albo pomieszać z zaangażowaniem sekcji rytmicznej. Muszę przyznać, że kompilacja "Vault Of Delirium" zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Może nie będę sięgać po to jak oszalały, ale na pewno zapamiętam muzykę grupy. Rzecz jest intrygująca, niebanalna i momentami bardzo wyrazista. Słychać, że muzycy dysponowali dobrym warsztatem instrumentalnym. Myślę, że to już dość konkretne argumenty za tym, żeby poznać te nagrania. Adam Wideka

Entophyte - End Of Society's Sanity 2019 Awakening

Lubię takie albumy jak ten. Krótko i na temat - nawet nie pół godziny materiału - ale każdy numer wręcz ocieka świetnym graniem! Niemie-

cki Entophyte to dziś w sumie rzadkość, bo od 1999 roku są w stanie zawieszenia, a i za "życia", od początku lat 90. wydali tylko i wyłącznie jedną płytę. To właśnie "End Of Society's Sanity" jest przedmiotem reedycji Awakening Records z 2019 roku, w ładnej szacie graficznej i z dodanym jednym utworem. Kapitalnie słucha się tego materiału. Naprawdę każdy z sześciu (z bonusem siedmiu) utworów porywa nietuzinkowymi rozwiązaniami. Dynamiczne, najeżone pogiętymi partiami kompozycje urzekają lekkością, ale i ostrością. Ciężko nawet od razu pamiętać o wszystkich szczegółach, bo jest ich tyle, że potrzeba kilku odsłuchów, by w miarę poczuć się komfortowo z tym materiałem. Są tnące riffy, są gitary akustyczne, są rozpędzone bębny i punktujący bas. Wokal unosi się nad warstwą instrumentalną czarując charakterem i elastycznością. Pozostaje kiwać z niedowierzaniem głową kiedy mijają kolejne minuty tej szalenie absorbującej muzyki. Bije od tej płyty niesamowita energia. To techniczny thrash metal pełną gębą. Rzecz nietuzinkowa, pełna soków gatunku. Nie powstydziłby się takiego zestawu utworów Voivod, Coroner czy Mekong Delta. Album gęsty jest od konkretnych kompozycji, mających sporo przestrzeni i smaku. Szybko, zwarcie i bez zbędnych wypełniaczy - tak smakowitego kąska nie miałem w rękach dawno! Polecam!!! Adam Widełka

simy usunąć z promienia dobrych parunastu metrów wszystkie przedmioty mogące ucierpieć podczas jednoosobowego moshpitu. Trzeba też zakomunikować osobom kręcącym się w pobliżu, co się będzie działo i dla ich dobra zalecić, żeby poszły sobie na ławkę przed blokiem albo pojechały do galerii handlowej - zwłaszcza, jeśli są to dzieciaki zakochane w zniewieściałych nutkach jakichś współczesnych div. Generalnie to nie wiem co jeszcze mam napisać, bo chyba to, co padło powyżej, powinno znacznie dać do zrozumienia z jaką muzyką będziemy obcowali. Jeśli jeszcze ktoś nie kuma to krótko mówiąc Exhorder nie będzie miział po policzkach, tylko po prostu przyłoży prawym prostym i poprawi z haka. Agresja, totalna dźwiękowa destrukcja i granie w "punkt". Soczysty thrash metal bardzo zaangażowany lirycznie w tematy kryminalne, śmierci czy religii. Zarówno debiut - "Slaughter In The Vatican" - jak i dwójka "The Law" - trzymają wysoki poziom jeśli chodzi o gatunek. Jest szybko, rwanie, szorstko i potężnie w brzmieniu. Gitary tną niczym piły, sekcja mruczy jak ruchy tektoniczne a wokal charczy wściekle jak niedźwiedź na koksie. Trochę na "The Law" przemycali takich groove metalowych motywów, choć nie burzą one obrazu całości. Też warto pamiętać, że Exhorder samemu sobie zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko - przebić tak kosmiczny pierwszy krążek było tak czy siak cholernie ciężko. Dlatego wybaczam lekkie ciągoty w różnych kierunkach, bo nagrywać kalkę "Watykańskiej rzezi" byłoby trochę mijać się z celem… Adam Widełka

Exhorder - Slaughter In The Vatican + The Law 2022 Dissonance Productions

Parę dobrych lat temu popularne były wszelkiego rodzaju x-paki. Dwu, trzy, czteropłytowe oraz boksy już większego kalibru. Wydawał takie cuda na przykład Roadrunner, pakując głównie jakieś dwie konkretne pozycje z dyskografii danej kapeli. Jednym z takich naprawdę solidnych strzałów był zestaw Exhorder - "Slaughter In The Vatican" razem z "The Law". Kupując coś takiego mieliśmy już w sumie załatwioną dyskografię i podwójny kop w dupę, bo przecież te płyty to ogień straszny. Teraz wznawia to cudeńko Dissonance Productions, tylko ze zmienioną okładką. W sumie trochę to bezsensu, ale niech już będzie. Na szczęście albumy są bez bonusów i innych głupot. Tak jak zostały wydane w latach 90. tak wyglądają w tym zestawie. Cóż, decydując się odpalić obie płyty po sobie mu-

Faster Pussycat - Babylon -The Elektra Years 1987-1992 2022 HNE

Faster Pussycat powstało w roku 1985 tak jak Guns N' Roses. Oba zespoły w tym samym czasie, było to w 1987 roku, wydały swoje debiuty, ale to "Appetite for Destruction" Gansów zdmuchnęło konkurencję. W cieniu znalazł się też krążek "Faster Pussycat", który zawiera naprawdę dobrej jakości glam rock/metal. Czuć, że muzycy Faster również dążyli, aby ich muzyka przebiła dotychczasowe osiągnięcia tej sceny. Jednak talent i fart był po stronie Guns N' Roses. "Faster Pussycat" zawiera dziesięć znakomitych kawałków zagranych z wielką werwą. Wszystkie utrzymane są w formie klasycznego hard

rocka, mocno nasyconego rock'n' rollem, przeplatanego świetnymi riffami i niezłymi popisami solowymi oraz doprawionego szorstkim wokalem pana Downe. Jednak zgodnie z amerykańską modą są też odniesienia do bluesa, rythm 'n'bluesa, boogie, country, folku itd. Napotkamy też ślady soulu, funky, a nawet punka i rapu. Można powiedzieć, że w ich muzyce jest sporo schematów, ale po pierwsze, muzycy nie chcieli niczego na nowo odkrywać, po drugie, zagrali to z takim rozmachem i impetem, że nikt nie powinien na to zwracać uwagi. W zasadzie każdy z utworów napisany przez Amerykanów mógł być radiowym hitem. Nie wiem, może i tak było. Mnie z "jedynki" najbardziej pasuje "Shooting You Down" (znakomity riff) oraz przypominający Aerosmith, "Bottle In Front Of Me". Jednak jeśli chodzi o skojarzenia, to ogólnie muzyka Faster Pussycat, bardziej kojarzy mi się z Hanoi Rocks oraz wspominanym już kilkakrotnie, Guns N' Roses. Jest też jeden kawałek, który jakoś tak przypomina mi Beastie Boys, a chodzi o "Babylon", który specyficznie "buja" i cechuje go rapowy scratch. Podobna muzyka wypełnia kolejne studyjne krążki "Wake Me When It's Over" z 1989 roku oraz "Whipped!" z 1992 roku. Przy czym, żadna z nich nie traci nic z impetu poznanego na debiucie. Także fan glamu sięgając po wspomniane wydawnictwa, ma zapewnioną pełną i nieokiełznaną muzyczną rozpustę. Przyznam się, że ja też miałem radochę, nawet z zainteresowaniem przesłuchałem te płyty. Po prostu to dobra muza ciągle aktualna. Ba, wręcz wyłowiłem sobie dwie perełki, swingujący "Arizona Indian Doll" z "Wake Me When It's Over" oraz ciężkawy "Jack The Bastard" z "Whipped!". A wszystko dzięki HNE Recordings, które to wypuściło boks "Babylon - The Elektra Years 19871992" zawierający wymienione powyżej albumy plus EP-kę "Live And Rare" (1990) z paroma remikasami i nagraniami "live". W tamtym czasie zespół wypuścił jeszcze jedną EP-kę "Belted, Buckled and Booted" (1992). Wydawca jednak nie zdecydował się na kolejny dysk, a jedynie nagrania z niej dołożył jako bonusy do albumu "Whipped!" Słowem najważniejsze wczesne wydawnictwa zpod szyldu Faster Pussycat znalazły się w omawianym boksie. Formacja działa nadal, reaktywacja nastąpiła w roku 2001 roku, a ich aktywność, choć z perypetiami trwa do dzisiaj. Nawet zdołała opublikować dwie płyty, studyjną "The Power and the Glory Hole" z roku 2006 oraz koncertową "Front Row for the Donkey Show" z roku 2009. Niema co się dłużej zastanawiać dla fanów hard rocka i glamu znajomość Faster Pussycat to mus. \m/\m/

RECENZJE

205


się w szerokim thrash metalu. Adam Widełka

Flotsam And Jetsam - Iron Tears & Metal Shock 2022 Vic

Dwa pierwsze albumy Flotsam And Jetsam to niekwestionowana klasyka thrash metalu. Pozycje nacechowane mocą, szybkością i niebanalnymi kompozycjami, niejako wyrywającymi się sztywnym ramom gatunku. Są ponadczasowe i cały czas wywierają wrażenie na nowych i starych rzeszach słuchaczy. Dzięki Vic Records możemy teraz sięgnąć wstecz do czasu przed wydaniem "Doomsday For The Deceiver" i "No Place For Disgrace" - wydają właśnie kompilację dwóch demówek z 1985 roku. Ten materiał to "Iron Tears & Metal Shock". Połączenie dwóch taśm, z których trzy kawałki trafiły później na regularne, wspomniane wyżej albumy. Na debiut powędrowały "Hammerhead" i "Iron Tears" a kolejny zasilił "I Live You Die". Skład wtedy był zgrany i pewny swoich umiejętności. Eric A.K. ze swoim charakterystycznym głosem, Jason Newsted jako prężny i bardzo utalentowany basista, Kelly David-Smith tłukący w bębny niesamowicie pogmatwane partie i nadający szybkości oraz duet sprawnych gitarzystów, wycinających konkretne riffy i sola - Edward Carlson i Michael Gilbert. Kompilacja liczy sobie dziewięć numerów. Do demo dodane są trzy kompozycje w wersjach live z czego najciekawszy z punktu historycznego jest "Hammerhead" nagrany w apartamencie Newsteda. Całości słucha się świetnie. Zresztą jest to swoiste preludium do kapitalnych studyjnych płyt, więc też nie ma mowy o jakichś niedoróbkach. Jesteśmy zaledwie chwilę przed oficjalnym debiutem zespołu. Kto miał wcześniej styczność z wczesnym Flotsam And Jetsam powinien się oblizać na samą myśl. Brzmi to nieźle i słychać potencjał jaki grupa miała w tamtym momencie. Same kompozycje bronią się bez zbędnego wysiłku. Mkną zostawiając siwy dym. Można śmiało powiedzieć, że "Iron Tears & Metal Shock" to świetny portret już nie do końca raczkującego Flotsam And Jetsam. Raczej w tym momencie grupa była już świadoma własnego stylu i tego, co sobą reprezentuje. Utwory jakie przedstawiali wtedy w żadnym wypadku nie straciły na wyrazistości współcześnie. Jakby się zastanowić to te parę numerów ma większą siłę rażenia niż niejeden pełny album młodej i butnej kapeli obracającej

206

RECENZJE

Fortress - Waiting For The Night 2021 Cult Metal Classics

Cult Metal Classics Records wydaje ciekawą kompilację. Naturalnie nie wiem czy dla każdego, ale dla tych, którzy nie kręcą nosem na klawisze w heavy metalu, ta rzecz może okazać się interesująca. Grupa Fortress (nie mająca nic wspólnego z "setką" innych pod taką samą nazwą…) pochodzi z Los Angeles i działała w latach 19831989 i od 2017 roku do, powiedzmy, dziś. Nie wydali kompletnie nic, a ta kompilacja jest próbą charakterystyki zespołu - przez opublikowanie 9 kawałków (dwa live) z okresu 1984-1988. Klawisze, o których wspomniałem, nie wkurzają. To ważne. Są czasem wyciągnięte wyżej, ale na szczęście tak wykorzystane, że nie ma się wrażenia odpustowych piosenek. Do tego dochodzą całkiem niezłe partie gitary - udane solówki i niemniej przyjemne riffy. To może nie jest granie bijące się o mistrzostwo, ale o spadku z ligi nie ma co też mówić. Sekcja nie zamula, potrafią panowie coś zakombinować, choć głównie spełniają zadanie cementowania kompozycji i zrobienia dobrego tła. Wokal zbytnio nie razi. Jest charakterny, czysty i dość mocny. Nie sili się facet na jakieś durne maniery, śpiewa naturalnie i to jest plus. W sumie z Fortress można mieć problem - bo to naprawdę solidne granie, ale też nie ma w tym na tyle jakiejś mocy, żeby chcieć do tego wracać jak opętany. Kompilację "Waiting For The Night" można też traktować jako album. Słucha się tego dobrze. Kompozycje trzymają pewien poziom i czuć, że muzycy też co nie co chcą pokazać. Problem leży być może w tym, że muzyka tej grupy jest bardzo podobna do wielu kapel, jakie z "takim" materiałem chciały zawojować świat w tych samych latach (1984-1988) lub nawet wcześniej. No ale obiektywnie mogę napisać, że to przyzwoite utwory i nie czuję, żebym stracił bezpowrotnie jakiś czas, także zachęcam - a nuż dla kogoś osiągnie to większą wartość. Adam Wideka Gladiators - Steel Vengeance 2022 Jolly Roger/ BlackBeard

Gladiators to niemiecki twór bazujący na brzmieniu Accept czy Grave Digger, działający w latach

1990-2001. Być może po dwóch albumach chłopaki zawinęli się ze względu na mało oryginalną muzykę, jaką upchali na krążkach. Właśnie po raz pierwszy są wznawiane przez BlackBeard. Czy warto? No powiem tak - jak ktoś jest bezrefleksyjnym maniakiem niemieckiego heavy metalu z lat 80 albo, tak po prostu, lubi od czasu do czasu wrzucić na tapetę lekko zapomniane dźwięki, to jak najbardziej warto usiąść i poświęcić czas "Steel Vengeance". To nie jest złe granie tylko odgrzewane. Nawet wokal jest łudząco podobny do Udo - brzmi jak wiertarka udarowa. Jest też trochę wielogłosów, melodii, nawet zadziornych solówek. Krążek "Steel Vengeance" to na pewno pocieszne dźwięki dla duszy metalowca. Materiał jest mało oryginalny, ale zagrany z werwą. Od wielkiego dzwonu można wrócić - krzywdy nie zrobi. Choć jest, i było, tak dużo zespołów proponujących ciekawszą, autorską muzykę, że Gladiators muszą liczyć się z tym, że wybór o miejsce w odtwarzaczu mogą przegrać. Adam Widelka

Gladiators - Bound To Steel 2022 Jolly Roger/ BlackBeard

Gladiators "Bound To Steel" wydali zaledwie rok po debiucie. Stylistyka grupy nie zmieniła się ani jotę, choć zapał, z jakim zagrane są utwory, nie opadł. Teraz, dzięki BlackBeard, można przekonać się na własne uszy sięgając po reedycję materiału ponad 20 lat później, w formacie CD lub LP. Zespół nadal poruszał się w rejonach heavy/ speed/power. Umiejętnie wyciągał z przeszłości najlepsze fragmenty twórczości Accept, Grave Digger, starego Blind Guardian i wielu podobnych, po czym miksował to na własny użytek. Na pewno "Bound To Steel" brzmi o wiele mocarniej niż debiut, ale tak samo mało oryginalnie. W dużych dawkach dźwięki mogą wydać się zwyczajnie nużące. Ja lubię dobry power/speed czy klasyczny heavy metal. Tylko jeśli mam wybór między oryginałem a kopią o wiele częściej moja ręka sięgnie ten pierwszy. Nie twierdzę, że Gladiators

byli słabą grupą nie umiejącą zrobić użytku z instrumentów - jednak brakowało im na pewno krzty własnych pomysłów, ciekawiej zaaranżowanych numerów. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że zespół, może nieświadomie, przekroczył cienką granicę między kopiowaniem a inspirowaniem się czymś. Szkoda, bo energii im nie brakowało… Adam Widelka

Goat Horns -Voyager To Nowhere - The Complete Anthology 2022 Dissonance

W latach 1999 - 2006 w Kanadzie działał zespół Goat Horns. Praktycznie niezmiennie tworzyli go muzycy perkusista SteelRider, gitarzysta Brandon Wars oraz wokalista i basista Jason Decay. Pozostawili po sobie dwa pełne albumy "Voyage to Nowhere" (2001) i "Storming the Gates" (2003) oraz EP-kę (lub jak kto woli MLP) "Threatening Force" (2005). Pierwszy z nich wypełnia doom metal. Nie jest to ten dumny, podniosły, epicki doom metal, lecz raczej doom piwniczno-garażowy i bardzo szorstki w swoim wyrazie. Słucha się go nawet dobrze, ale tak naprawdę nie pozostawia w głowie nawet cienia śladu. Trochę lepiej jest na "dwójce", a to pewnie za sprawą, że jest to już heavy/doom. Lecz muzycy ciągle nie potrafią wyjść spoza etap solidności i rzemiosła. Myślę, że ta scena wtedy miała sporo takich kapel. Za to zdecydowanie ciekawiej robi się na EP-ce "Threatening Force", bowiem zespół zaczął grać tradycyjny heavy metal i to na bardzo dobrym poziomie. Myślę, że fani NWOT HM będą wręcz zachwyceni. Wszystkie te trzy pozycje ukazały się w jednym wspólnym trzypłytowym wydawnictwie "Voyager To Nowhere - The Complete Anthology" pod sztandarem Dissonance Productions. Każda z płyt uzupełniona jest nagraniami bonusowymi, przeważnie są to wersje demo lub live. Pierwsze dwa dyski uzupełnione są utworami nawiązującymi do doom metalu. Jedynie drugi krążek zamyka cover - wiadomo kogo - "Heavy Metal (Is The Law)" w wersji live. Natomiast trzeci dysk uzupełnia dość spory blok nagrań w wersji demo, które nawiązują do tradycyjnego metalu utrzymanego w klimacie zawartości "Threatening Force". Ciekawostką może być ostatnia kompozycja "Condemned", która nawiązuje do doom metalu, ale tego ulubionego przeze mnie, czyli patetycznego i epickiego


doom metalu. Ci bardziej uważni zerkając na logo Goat Horns mogli mieć pewne podejrzenia, czy niewątpliwe skojarzenia. Tak samo z nazwiskiem Jasona Decay'a. Dokładnie obie kwestie łączą się z formacją Cauldron. Ci, co jeszcze raz przejrzą tytuły bonusow dysku z EP-ką odnajdą utwory "Restless" oraz "Striker Strikers", które były częścią debiutanckiej EP-ki Cauldron "Into the Cauldron" z 2006 roku. Zresztą w samej fazie schyłkowej Goat Horns do zespołu dołącza perkusista Al Biddle. Z nim to właśnie Jasona Decay powołuje Cauldron. Al utrzymuje się na posadzie kilka lat, aby zastąpił go też na kilka lat SteelRider. Jason do tej pory nie zapomniał o Goat Horns i kolegach. Co jakiś czas skrzykuje ich i gra kilka koncertów. Z pierwszej takiej reaktywacji powstała nawet "koncertowa" kaseta "The Last Force" (2011). Nie wiem, czy "Voyager To Nowhere - The Complete Anthology" to pozycja dla wszystkich, sam jedynie poprzestałbym na trzeciej części tj. EP-ce "Threatening Force". Niemniej jest to ciekawostka i przypomnienie tego co działo się przed Cauldron. \m/\m/

Hammer - Terror 2021 Awakening

Hammer (też Hamer w latach 1985-1987) to jedna z grup reprezentujących gatunek zwany thrash metalem. Byli wśród występujących na słynnych festiwalach: Metalmania '87 i '88 oraz Metal Attack '88. Zapisali się na stałe w historii polskiego metalu i u fanów takiej muzyki. Ich dwie płyty ciężko zdobyć. Wydane zostały tylko na winylu, a kompakt "lata" jako ruski pirat. Teraz, dzięki Awakening Records, ukazał się niedawno na srebrnym nośniku "Terror" w wersji anglojęzycznej. No cóż, szkoda, że nie debiut, ale od czegoś trzeba zacząć… Z albumu wyróżnia się na pewno, zagrany dość sprawnie, cover Grand Funk Railroad. Co do reszty materiału - czaszki mi nie rozłupało. Wiadomo, to znak czasów. Ciężko też mi wejść w skórę fanów z początku lat 90., kiedy Hammer miał swój złoty okres, bo wtedy dostęp do muzyki był znacznie trudniejszy niż teraz. Takie granie na pewno chwytało i zyskiwało miano klasyka tamtych dni. Co nie znaczy, że "Terror" to zła płyta. Brzmi tak jak ma brzmieć - to siarczysty thrash metal. Chłopaki prują ostro poru-

szając się w klasycznych ramach gatunku, choć pozwalają sobie też na wrzucenie pewnych niuansów. Gdzieś tam nawet pojawia się dźwięk akustyczny, służący za wprowadzenie. Nie nudziłem się słuchając "Terror", w paru momentach nawet noga sama tupała pod rytm. Plus za zmiany tempa i rytmów - Hammer na pewno nie chciał młócić wszystkiego pod linijkę. Dobre, mało banalne solówki również budują całość. Słucha się tego nieźle i nie mogę powiedzieć, że to słaba rzecz. Bardziej skłoniłbym się ku temu, że "Terror" nie jest na tyle intrygujący na tle zachodnich odpowiedników, żebym oszalał na jego punkcie. Tak poza tym to wszystko w porządku. Adam Widełka

goście z pierwszej łapanki, bo kawałki uderzają mocą i są poukładane. Słychać, że skład był wtedy zgrany i mógł pozwalać sobie na komponowanie bardzo pogmatwanych numerów. Mimo, że to strasznie absorbująca muzyka to przemyka dość subtelnie - liczy sobie czterdzieści minut. To, myślę, idealny czas dla takich wygibasów, gdzie mamy agresywne riffy i szybkie partie perkusji z uwzględnieniem blastów. Możliwe, że "Omnipotent Conviction" nie stanie się moim ulubionym krążkiem. Nie skreślam go jednak z uwagi na jego energię i mimo wszystko nieźle zagrane, szalenie dynamiczne ale trudne kompozycje. Ba, nawet powiem, że czas spędzony z tą płytą nie był wcale stracony - wszakże lubię przecież death i thrash metal, choć nie zawsze połączone. No i Hellwitch pruje bez żadnej krępacji. Myślę, że maniacy gatunku mają tą pozycję, jak to się mówi, obcykaną już dawno. Natomiast każdy, kto ma głowę otwartą na kreatywny hałas powinien choć raz przesłuchać ten materiał i nie wykluczam, że sięgnie po niego ponownie.

Hellwitch - Omnipotent Convocation

Adam Widełka

2022 Vic

Pretekstem do sięgnięcia po ten materiał jest jego najnowsza reedycja Vic Records. Gdyby nie to szczerze - nie zwróciłbym na to najmniejszej uwagi. Chociaż nie dlatego, że to zła muzyka, ale przez to, że nie kojarzę zbyt mocno tej grupy. W każdym razie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek poznał Hellwitch, a to nie młody twór. Fakty mówią, że od 1984 roku rżną niezły, techniczny death/thrash metal, choć wydali tylko (albo i aż) dwa pełne materiały i dwa mniejsze. Nie dziwmy się jednak, bo Hellwitch działał od 1984 do 1998 roku, a potem powrócił dopiero w 2004. Album o wdzięcznym tytule "Omnipotent Convocation" wydany został już we współczesnym okresie zespołu. Oryginalnie zaprzątnął umysły fanów gatunku w 2009 roku, a poprzedzony został cztery lata wcześniej EP "Epitome Of Disgrace", którą to ta reedycja dostarcza jako bonusy. Miło. Powinienem więc słuchać od 12 utworu, żeby być lepiej wprowadzony, ale już dałem szaleć tej muzyce od początku. Generalnie konwencja podobna. Obecnie skład tworzą dwaj weterani - Pat Ranieri (gitara i wokal) oraz J.P. Brown (również gitara) plus perkusista Brian Wilson (dołączył w 2019 roku). Na koncertach wspiera ich basista Julian David Guillen. Natomiast ten album powstawał w zgoła odmiennym towarzystwie, bo oprócz gitarzystów sekcję tworzyli Craig Shattuck (bas) i Joe "Witch" Schnessel. Materiał jaki powstał to mocny death/thrash z zapędami technicznymi. Czuć, że to nie grają jacyś

Czasami ich pomysły na pracę sekcji wręcz zadziwiają, ale tak jest, gdy muzycy stawiają na mistrzowskie umiejętności i wykonanie. Thrash na "Wrong Side Of The Road" wzbogacają wyraźne elementy tradycyjnego heavy metalu. Przede wszystkim daje to jeszcze większej wyrazistości muzyce chorzowian. Po latach trochę słabo odnajduję śpiew Adama Bryłki. Fakt, na "Wrong Side Of The Road" Adam śpiewa i bardzo udanie prowadzi melodie. W sumie kwestia bardzo ważna na tym krążku. Jednak tak przyzwyczaiłem się do późniejszego "wygaru" Adama, że teraz to melodyjne śpiewanie dość dziwnie się słucha. Niemniej nie zmienia to faktu, że debiut Horrorscope to ciągle imponujący klasyczny thrashowy wpierdol. Nie ma też co rozdrabniać się i zastanawiać się nad poszczególnymi utworami. Stanowią one różnorodną całość, z której nie wolno uronić ani jednej nutki. Bardzo dobrze, że Defense Records wróciło do tej płyty, gdyż każdy polski fan thrashu powinien znać to wydawnictwo. Także młodzi i starzy słać do Defense Records zamówienia. Młodzi wiadomo, a starzy pewnie mają już tak zjechane kasety, że wersja CD z będzie optymalną opcją. \m/\m/

Horrorscope - Wrong Side Of The Road 2022 Defense

Był rok 1999 jak Horrorscope wydal swój "duży" debiut. Po prawdzie była to tylko kaseta, ale start już nastąpił. Teraz tak chorzowianie nie brzmią, zwyczajnie z czasem zaczęli grać nowocześniej, a sound coraz śmielej nabierał współczesnych brzmień. Niemniej "Wrong Side Of The Road" słucha się wciąż z przyjemnością. Zapewne to zasługa inżyniera dźwięku Jacka Regulskiego. Tylko pomyślcie, ile mógł on nagrać z Katem znakomitej muzyki oraz jak wiele zdołałby zrealizować świetnych płyty innym zespołom. Miał człowiek talent. Na "Wrong Side Of The Road" usłyszymy thrash mocno inspirowany Annihilatorem. Posłuchajcie pracy gitar w wykonaniu lidera ekipy Lecha Śmiechowicza oraz Krzysztofa Pisteloka. Riffy, partie rytmiczne, robią ciągle niesamowite wrażenie. Odsłony solowych popisów gitarowych są też nader efektowne. Wyobraźnia gitarzystów i techniczna strona gry, doskonale mówi o ich talencie. Generalnie gitary na tej płycie to magia. Bardzo dobrze brzmi także sekcja rytmiczna, stawiająca na perfekcję oraz równie techniczną stronę gry, co gitary.

Little Caesar - Redemption 2021/2009 Deko Entertainment

Litle Ceaser to formacja, która powstała w roku 1987 i grała hard rocka/glam metal. Swoje płyty miała szczęście (a raczej nieszczęście) wydać na początku lat 90., czyli w czasach załamania się klasycznej sceny rockowej i początku dominacji rocka alternatywnego. Były to "Little Caesar" (1990) i "Influence" (1992). Po latach ukazał się krążek "This Time It's Different" (1998), który zawierał wcześniej niepublikowane nagrania. Nie przypominam sobie, abym wtedy coś słyszał z ich repertuaru. Niemniej sądząc po zawartości "Redemption" z pewnością napotkałbym bardzo solidny hard rock/ glam metal z rock'n'rollowym tłem podany dodatkowo z amerykańskim sznytem. Pewnie nic nie straciłem, ale w sumie mógłbym zyskać trzy krążki z solidną zawartością, wypełnioną nieźle zagranym hard rockiem. Zresztą Amerykanie na początku całkiem dobrze sobie radzili i debiut zdołał zwrócić uwagę na zespół. Niestety "Influence" nie potrafiło powtórzyć

RECENZJE

207


sukcesu "Little Caesar", co było przyczyną załamania się działalności grupy. Lider, a zarazem wokalista Ron Young zaczął szukać szczęścia w innych formacjach, typu The Four Horsemen, Manic Eden i Dirt, aby w końcu powrócić do tematu Litle Ceaser w roku 2001. Trochę im zeszło, zanim wydali kolejną pytę. Była nią właśnie "Redemption" wydana w 2009 roku przez Dirty Deeds/Unison Music Group. Nie sądzę, aby jej wydanie odbiło się szerokim echem. Zespół zaprezentował solidną dawkę tego, co umiał grać najlepiej, czyli solidnego amerykańskiego hard rocka. Myślę, że dotarli do tych, co mieli dotrzeć i nie sądzę, aby mocno zmieniła ten stan rzeczy zeszłoroczna reedycja wydana pod szyldem Deko Entertainment. Z drugiej strony płyta trafiła do mnie, czyli osoby, która nie miała do tej pory styczności z Litle Ceaser, więc może jednak nie był to zły pomysł. Podstawowa zawartość reedycji "Redemption" to dziewięć studyjnych kompozycji, przeważnie dynamicznych, rockowych, gdzie hard rock przenika się z rock'n'rollem, z całą masą różnych akcentów typu blues, country, rhythm'n'blues, folk. Słowem zaaranżowanych tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że tę muzykę grają Amerykanie. Oczywiście muzycy nie odkrywają niczego nowego, ale grają z taką werwą, z sercem i szczerością, że słucha się tego ze sporą dawką satysfakcji. Oczywiście wśród tych dynamicznych kawałków mamy też rockową balladę, tytułową "Redempion" oraz balladę opartą na bluesie i country "Just Like A Woman" (swoją drogą znakomity kawałek). Muzycy potrafią też bawić się dynamiką i tak w "Every Picture Tells A Story/ Happy", w drugiej części utworu mamy nawet ciekawe zwolnienie. No cóż, muzycy Litle Ceaser kolejny raz potwierdzają, że scena amerykańskiego hard rocka/glam metalu była zbudowana na naprawdę mocnych, stabilnych i klasycznych muzycznych fundamentach. Wspomniałem, że wydanie Deko Entertainment to reedycja wydawnictwa z roku 2009. Obie publikacje dość sporo się różnią między sobą. Ta aktualna pozbawiona jest dwóch kawałków "Witness Stand" i "That Was Yesterday", za to został dodany studyjny "Woodstock" oraz cztery nagrania w wersji live "Supersonic", "Every Picture Tells A Story", "Sick And Tired" oraz "Real Rock Drive". Zmieniona jest też okładka. Bardziej w klimacie tych ostatnich krążków tj. koncertówki "Brutally Honest: Live From Holland" (2016) i studyjnej "Eight" (2018). Jak dla mnie nie są to dobre rozwiązania, wołałbym, aby krążek zachował swój oryginalny repertuar. Ewentualnie zgodziłbym się na bonusy. Nieważne. Tak czy siak, fani hard rocka powinni znać Litle Ceaser,

208

RECENZJE

więc dla mnie, także przede mną również trochę pracy, aby odszukać pozostałych pozycji z dyskografii tego zespołu. \m/\m/

Little Caesar - American Dream 2021/2012 Deko Entertainment

Deko Entertainment postanowiło sprezentować mi kolejny prezent. Jest nim reedycja kolejnego krążka Little Caesar "American Dream" z roku 2012. Wznowienie jest ze zmienioną okładką, z obrazkiem w klimacie ostatnich krążków. Całe szczęście nie zmieniono repertuaru samej płyty. Dodano jedynie kilka nagrań koncertowych. Muzycznie to kontynuacja tego, co słyszeliśmy na "Redemption". Także mamy świetnie zagranego i zaśpiewanego amerykańskiego hard rocka rodem z lat 80. z rock'n'rollowymi odniesieniami oraz akcentami rodem z bluesa, coutry, folku itd. Słowem "Ameryka" pełną gębą. Jedyna zmian to poczucie, że muzycy Little Caesar na tym krążku są bardziej rockowi. Proponowałbym, abyście przesłuchali dynamiczny "Hard Rock Hell", balladowy "Only A Memory Away", czy taki trochę bez wyrazu "Own Worst Enemy", to zorientujecie się, o co chodzi. Natomiast najciekawszym kawałkiem wydaje się oparty na country i bluesie "Dirty Walter". Zresztą muzycy tej formacji mają smykałkę do takich kompozycji. Na poprzedniczce była "Just Like A Woman". Swoją drogą mogliby spróbować przygotować pełen materiał w takich klimatach. Myślę, że mogłoby wyjść zabójczo. "American Dream" nie powala na kolana, ale daje nam pełen wymiar solidnego amerykańskiego ciężkiego grania, którego fajnie się słucha. I w zasadzie muzykom Little Caesar właśnie o to chodzi. Oczywiście wszystko brzmi soczyście, standardowo, tak jak powinno. Także pod tym względem nie ma żadnych niespodzianek. Będę nadal próbował poznać ich kolejne pozycje, może Deko Entertainment okaże się w tym pomocne? \m/\m/ Mace - Process Of Elimination 2021/1985 Awakening

Debiut Mace jest przepełniony tematami wojny, przemocy i muzyki metalowej. Można powiedzieć, że album dla prawdziwych metalowców! Po latach chyba lekko zapomniana, ale przypomina o niej Awakening Records, więc jest szansa,

że nie zginie na zawsze. Jakieś pół godziny materiału przynosi bardzo rwaną muzykę. To thrash/crossover bez jakiejś wirtuozerii, choć nie mam wątpliwości, że nie była priorytetem dla kwartetu z Washington. Rzecz bardzo garażowa, piwniczna wręcz. Z niezłymi pomysłami, lecz chyba w połowie lat 80. takie płyty nie były czymś wzbudzającym powszechną histerię. Wszystko się zgadza - jest szybko, dziko, z hałaśliwą sekcją i tnącą gitarą - ale na rynku konkurencja była nieubłagana. Do debiutu amerykańskiej grupy w żaden sposób nie mam zamiaru zniechęcać. Sam bawiłem się dość dobrze słuchając go parę razy. To dobrze zagrana płyta, utrzymana w duchu bardzo wulgarnego thrashu. Brzmi szorstko, nawet można powiedzieć, że niechlujnie. Nie jest to jakieś swobodne, łatwo przyswajalne granie. Raczej w te około trzydzieści minut mamy zwariowany rollercoster, unoszący wysoko pod sufit. I niech tak zostanie! Adam Widełka

Mace - The Evil In Good 2021/1987 Awakening

Dwa lata po debiucie Mace wydali "The Evil In Good", krążek pozornie będący kontynuacją pierwszego, a w rzeczywistości okazał się dość przeciętnym tworem z gatunku thrash/crossover. Niedawno Awakening Records wznawiał tą pozycję - można przekonać się samemu o jego wartości. Niby jest wszystko okej, ale tak naprawdę debiut miał o wiele więcej do zaoferowania. Krążek "The Evil In Good" wygląda jakby robiony był na siłę, bez jakiegoś wyraźnego azymutu. Brzmi tak samo - jest szorstki, wulgarny i zagrany z szybkością - ale na tym podobieństwa się kończą. Odniosłem wrażenie, że nagrywając swój drugi album muzycy Mace weszli do studia kompletnie nieprzygotowani, nieświadomi tego, co chcą osiągnąć. W sumie ta rzecz ma przypominać poprzednika, ale nie ma w sobie tej mocy i energii co "Process Of Elimination". Co prawda, tamten też nie był jakiś ultra wybitny, jednak obcowało mi się z nim o wiele le-

piej. Był ciekawszy i chociaż intrygujący. Od połowy dziwnie się tego słucha. Trochę nawet staje się ten materiał zwyczajnie męczący. Pojawia się sporo wokali jakby skandowanych, co też daje zupełnie inny wydźwięk. Parę motywów kojarzyło mi się z ulicznym rapem (nawet!) co nie do końca jest potrzebne. W wielkich bólach dobrnąłem do końca "The Evil In Good". Drugi raz włączyć mi się tego nie chciało - raczej też nieprędko się to zdarzy. Uff… Adam Widełka

Magnus - Scarlet Slaughterer 2021 Awakening

Magnus to klasyczny zespół z polskiego thrash/death metalu mający swoje najlepsze lata na pewno w okresie od 1987 do 1996 roku. Współcześnie od parunastu dobrych lat znów działają, ale najwięcej materiału powstało niewątpliwie w przeszłości. Dziś natomiast pojawiają się co jakiś czas reedycje. Jedną z najnowszych jest ta od Awakening Records z bonusami w postaci demo "Thrash Speed - Blood" (1988) i rzadkich kawałków live. Debiut Magnus to krwisty thrash/death metal bez żartów. Muzyka dopada słuchacza niczym stwór z okładki, tnąc i siekając z zabójczym świstem. Może nie do końca ciosy są perfekcyjne czasem, zwłaszcza po latach, można doszukać się uroczego archaizmu, ale całościowo rzecz się broni. Jest dynamicznie, szybko i szorstko. Sekcja dudni i tworzy duszną ścianę dźwięku. Zresztą gitary tną miarowo i jedynie od czasu do czasu ubarwiają utwór jakąś solówką. Raz po raz jest zmiana tempa i nastroju, ale ogólnie "Scarlet Slaughterer" przetacza się po słuchaczu. Nadmienić można, że wokal jest charakterystyczny i pasuje jak najbardziej do demonicznej całości. Dwanaście numerów, jakie liczy sobie niecałe czterdzieści minut, to podstawowy materiał. Mknie i wcale się nie nuży. Naturalnie to nie propozycja dla każdego - trzeba lubić tak plugawe dźwięki i krzyczącego pana wokalistę. Dla maniaków gatunku Magnus to myślę twór znany. Tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zaznajomić się z wrocławską ekipą mogę polecić poznać zespół i ich wczesny materiał, bo to jednak klasyka rodzimego ekstremalnego metalu, nie pozostawiająca nikogo obojętnym. Adam Widełka


Mezzrow - Then Came The Killing 2022 Hammerheart

Szwedzki Mezzrow pozostawił po sobie tylko jeden album studyjny. Nie licząc japońskiej reedycji Pony Canyon z 1993 roku, to Hammerheart Records swoje wznowienie wydaje pierwsze od… pierwszego wydania z 1990 roku! I to od razu podwójne - na drugim dysku dodają krążek z 2022 roku o jasnym tytule "Then Came The Demos". Album "Then Came The Killing" to solidne granie spod znaku thrash metalu. Zgodzę się, że formacja nie jest jakoś tutaj wybitnie oryginalna, ale nie sposób odmówić im energii z jaką wystrzeliwują swoje pomysły. Skład tworzyli bracia Karlsson: Steffe na perkusji, Zebba na gitarze i Staffe (niestety zmarły w 2018r.) odpowiedzialny za gitarę i wokal. Dodatkowo był jeszcze Uffe Pettersson grający na basie i śpiewający. Możliwe, że siła braterska pomagała im kleić to wszystko do kupy i brzmieć dość profesjonalnie. Rzecz jest ciekawa, choć na pewno ciężko ją zaliczać do ścisłej czołówki thrashu. Chociaż… każdy ma swój gust, prawda? Serio jednak mówiąc - Mezzrow na swojej jedynej płycie przedstawia się całkiem nieźle. To żwawe granie, dość poukładane i klarowne. Nie można powiedzieć, że coś umyka, jest niedopracowane czy mało interesujące. Myślę, że grupa spełniała wszystkie warunki dobrej, thrashowej płyty - szybkie tempa, rwane riffy, dużo energii i na swój sposób agresji zawartej w muzyce - ale braku sukcesu można upatrywać w, mimo wszystko, małym pierwiastku oryginalności. Z całą powagą, ale granie na "Then Came The Killing" to echo dokonań Slayera, Metalliki czy wczesnego Testament. Krążek jest na pewno warty poznania. Jak wiadomo, wiele zespołów dziś jest dość zapomnianych, ale przecież pozostawiły po sobie solidny materiał. Sądzę, że Mezzrow jest właśnie jednym z takich - ich muzyka porywa, jest zagrana z odpowiednim pazurem, ale może niestety sprawiać wrażenie podczas odsłuchu, że coś już wcześniej się gdzieś słyszało… Adam Widełka

Insane był kojarzony dotąd jako zespół jednego wydawnictwa, demówki "Sicken Crazy", najbardziej znanej z edycji Carnage w roku 1992. Niedawno, 31 lat po premierze, ukazała się ona w wersji CD i okazało się, że ten surowy death metal nie zestarzał się ani trochę. Zarówno w wersji dynamicznej ("Go Ahead", "Sicken Crazy", "Blasphemy"), jak też wolniejszej, kojarzącej się z death/doom metalem ("Guns", "Last Thoughts"). Jednocześnie jest to potwierdzenie siły naszej ówczesnej sceny deathmetalowej, bo takie demówki pojawiały się wówczas tak często, jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Owszem, niektóre utwory, jak następujące po sobie tytułowy i "A Flight" są zbyt mało zróżnicowane, ale to jednak kwestia drugoplanowa, bowiem "Sicken Crazy" jako całość wciąż robi wrażenie. Jeszcze w 1992 roku zespół wszedł do znacznie lepszego studia Modern Sound, gdzie z Adamem Toczko nagrał drugi, znacznie ciekawszy i bardziej dopracowany materiał. Swoistym paradoksem jest więc fakt że "Bez przyszłości"/ "No Future" nie ujrzał wówczas światła dziennego i na 30 lat spoczął w szufladzie. Jak można przeczytać w książeczce wznowienia stało się tak, ponieważ po "kooperacji" z Carnage Records zespół postanowił, że nie chce mieć nic wspólnego z żadnym wydawcą, mimo tego, że zgłaszały się do niego firmy zainteresowane wydaniem tego demo. Wkrótce też drogi muzyków rozeszły się na dobre, dlatego druga demówka Morbid Insane musiała tak długo czekać na wydanie. Jak jednak głosi przysłowie, lepiej późno niż wcale, bo "No Future" (mimo angielskiego tytułu wszystkie teksty są polskojęzyczne) to świetny materiał, jak już wspomniałem według mnie znacznie ciekawszy od "Sicken Crazy". Swoje zrobiło rzecz jasna lepsze brzmienie, ale każdy z tych siedmiu utworów to perełka metalu starej szkoły, z "Karłem" i "Jestem szarym człowiekiem" na czele. Dlatego jestem przekonany, że ta kompilacja przysporzy dużo radości nie tylko ludziom pamiętającym Morbid Insane sprzed lat, ale też tym słuchaczom, których na przełomie lat 80. i 90. nie było jeszcze na świecie.

Morbid Insane - Sicken Crazy/ No Future

Wojciech Chamryk

2022 Thrashing Madness

Powiązany personalnie z Piekielnymi Wrotami, również wywodzący się z Koszalina, Morbid

October Thorns - Circle Games 2022 Divebomb

October Thorns to formacja, któ-

ra powstała w Nowym Jorku w 1999 roku i od początku tworzyła bardzo ciekawy progresywny metal. Mieli też na tyle szczęścia, że zajął się nimi dość sprawny management, dzięki któremu dość sporo koncertowali, a nawet pisano o nim w magazynach Aardschok, Heavy, Oder Was!?, zanim ukończyli sześcioutworową demówkę "Circle Games" (2000). Mało tego na zespół miały oko wytwornie Century Media i Inside Out. Nic tylko z tego korzystać. Niestety ego, osobowości i temperamenty muzyków, nie pozwoliły, aby Octo-ber Thorns w ogóle zaistniał. Nie umiem tego zrozumieć, bo muzycznie Amerykanie byli niesamowicie bardzo ciekawym zespołem. Oczywiście wywodzili się z tego, co proponowali Queensryche, Savatage, Symphony X, choć mnie najbardziej przypominali Dream Theater z początku kariery. Niemniej od rozpoczęcia swojej działalności potrafili zaznaczyć swój własny charakter. Wtedy Dream Theater coraz bardziej zapętlał się w technicznych aspektach swojej muzyki, za to muzycy October Thorns zdecydowanie bardziej stawiali na niesamowite melodie, zaklęte w dużych muzycznych formach, gdzie również nie brakowało techniki. Jednak to, co można usłyszeć na wydawnictwie Divebomb Records, to jasno pokazuje, że muzyka nie tylko musiała być rewelacyjnie wymyślona, pasjonująco skompilowana ze sobą, atrakcyjnie zaaranżowana, perfekcyjnie i technicznie zagrana, ale również przykuwać uwagę ekscytującymi melodiami oraz frapującymi i błyskotliwymi tematami muzycznymi. Jak dla mnie muzycy October Thorns dawali radę w każdym z wymienionych aspektów, bo mieli niezwykły talent i umiejętności, także gdyby byli w stanie postawić ten pierwszy krok na profesjonalnej scenie, to w tej chwili byliby w jej czołówce i prawdopodobnie stanowili kolejny wzór do naśladowania. Przynajmniej tak można sądzić o zespole, przesłuchując pierwsze dziewięć kompozycji, które brzmiały bardziej, jak produkcja na debiut niż demo. Pozostałe trzy, choć nadal interesujące i w stylu October Thorns niosą znamię jednoosobowej produkcji - w postaci Paula LaPlaca i bardziej są jak zajawki tego jak mógłby brzmieć prawdziwy zespół. Niemniej fani dawnych czasów i dobrej progresywnej muzyki powinni zaznajomić się z October Thorns i propozycją Divebomb

Records w postaci płyty "Circle Games". Myślę, że zostanie ona u nich na długo, bo zawiera również ten nieuchwytny ślad minionego czasu oraz wielkość muzyki przypisanej tamtemu okresowi. Po prostu warto mieć to wydawnictwo u siebie. A że muzycy tworzący tę ekipę posiadali nieprzeciętne umiejętności, niech świadczy o tym to, że brali oni później udział w wielu innych przedsięwzięciach. I tak najbardziej wziętym muzykiem był basista Dave Z (David Zablidowsky), który w swojej karierze współpracował m.in. z TransSiberian Orchestra, Chrisem Caffery, Adrenaline Mob i Doctor Butcher. Niestety zmarł w roku 2017. Wokalistę i klawiszowca Paul LaPlaca mogliśmy usłyszeć u Chrisa Caffery i w Zandelle. Natomiast perkusistę Joe "JoFu" Cardillo również w Zandelle. Choć po przesłuchaniu "Circle Games" wołałbym, aby dalej kontynuowali działalność w October Thorns i nagrywali muzykę takiej jakości jak tę z demo. \m/\m/

Raw Power - Screams From The Gutter / After Your Brain 2021 Back On Black

W zeszłym roku, nakładem Back On Black, ukazała się reedycja zawierającego drugą i trzecią płytę włoskiego składu Raw Power. Trzydzieści utworów, coś około godziny materiału - cóż, takie uroki thrash/crossover/hcpunk. No ale łoją chłopaki nieźle, także można odnieść wrażenie obcowania z jednym i spójnym krążkiem. Choć nie przepadam za takim łączeniem albumów, tutaj nie ma mowy o żadnych bonusach ani innych cudach. Od 1-17 mamy "Screams From The Gutter" z 1985 roku, a od 18-30 możemy posłuchać "After Your Brain" oryginalnie wypuszczonego rok później. Tempo od początku do końca jest zawrotne. Utworom ciężko dobrnąć do trzech minut. W znakomitej większości są znacznie krótsze. Mkną jak wściekłe. Gitary tną jak piły tarczowe, garowy w opętańczym szale tłucze w zestaw, bas punktuje bez litości a wokalista wyrzuca z siebie kolejne linijki tekstów, będących nierzadko komentarzami do pewnych sytuacji politycznych, społecznych i innych podobnych. No ale mimo wszystko brzmi to wszystko bardzo w porządku. Trzeba też lubić taki rodzaj thrash metalu czy w ogóle idąc dalej, hardcore punk. Na "After Your Brain" zdarza się już granie

RECENZJE

209


bardziej zróżnicowane i nawet można powiedzieć, że chłopaki… kombinują. Pojawiają się nawet dłuższe solówki gitarowe i poszarpane partie bębnów. Nie boją się też zwolnić. Druga z płyt niesie większe zróżnicowanie, co nie znaczy, że Raw Power zmienili azymut. Nadal to propozycja skierowana zdecydowanie dla fanów gatunku. Te dwa albumy to zaledwie kropla w dłuższej dyskografii włoskiej grupy. Nie znam ich późniejszych dokonań, ale ten zestaw wybrzmiał na tyle zachęcająco, że w dogodnej okazji nie odmówię sobie sprawdzenia tego, co nagrywali w latach późniejszych. Mogę powiedzieć krótko, że "Screams From The Gutter" i "After Your Brain" to niezłe przykłady thrash/crossover i obie mają wiele styczności jak i parę różnic, co jednak nie wpływa na odbiór. Raczej trochę bardziej zróżnicowany zestaw utworów od 18-30 jest miłą odskocznią od zdecydowanie prostszej zawartości "Screams…". No ale ogólnie warto sięgnąć, jak najbardziej na plus!

pozycji jakie trafiły na ten krążek to totalne niszczycielstwo. Od początku do końca nie można przestać machać głową i wygrywać riffy na powietrznej gitarze. Numer pogania numer i Running Wild nie daje wytchnienia. Mimo bardzo krótkiego czasu trwania (prawdopodobnie koszty wydania podwójnego) rzecz jest szalenie energetyczna i pozostawia pozytywny niedosyt. Mogę jedynie zazdrościć wszystkim tym, którzy w 1987 roku podczas tej trasy byli na Metalmanii i mogli na żywo chłonąć te dźwięki. W niesamowitej atmosferze panującej w katowickim Spodku słuchanie takich ciosów jak "Diabolic Force", "Raw Ride", "Raise Your Fist" czy "Prisoner Of Our Time" było na pewno nieziemskim przeżyciem! Adam Widełka

led" pierwotnie miały inne brzmienie niż późniejsze albumy. Nie jestem jakimś zwolennikiem takich zabiegów, ale tutaj brzmi to bardzo dobrze. Zresztą - broni się zestaw, bronią się kompozycje. To naprawdę kapitalne i wciąż świeże granie, prawdziwa esencja gatunku. Zespół też słychać, że nie chciał jakoś strasznie zmieniać pierwowzoru, ale mogą wpaść w ucho subtelne różnice. Jeśli jakimś cudem uchował się ktoś, kto nie kojarzy Running Wild to "The First Years Of Piracy" może być dla niego bardzo interesującym zbiorem, mogącym wprowadzić w świat grupy. Dla tych, którzy zjedli na tej muzyce zęby rzecz ta jest pewnie dobrze znana i nie wymaga przedstawienia. Myślę jednak, że nie raz sięgną i jedni i drudzy po te kawałki - jeśli nie z tego albumu, to grane przez oryginalny skład - bo od tych dźwięków trudno się uwolnić.

Running Wild - The First Years Of Piracy 2022 BMG/Noise

2022 BMG/Noise

Firma BMG w końcu uzupełnia katalog reedycji Running Wild o kolejne pozycje. Po czasie oczekiwania przyszła pora między innymi na koncert "Ready For Boarding" z 1988 roku ze smaczkiem w postaci dołączonego DVD z nie mniejszym konkretem - "Live in Dusseldorf" (1989). Do abordażu więc…! Absolutna klasyka heavy metalu. Rzecz ponadczasowa, tak jak zresztą lwia część dyskografii tego niemieckiego zespołu. Running Wild na "Ready For Boarding" sportretowany jest podczas trasy promującej ich trzeci album słynny "Under Jolly Roger" - a nagrania pochodzą z Monachium. To swoista kompilacja tych najciekawszych (jeśli można w ogóle spróbować tak wybierać) strzałów z okresu 1984-1987. Mamy utwory zarówno z epoki kiedy ekipa Rolfa Kasparka była wierna ciemnym mocom i operowała w odrobinę innej stylistyce niż w tej, dzięki której jej kariera nabrała rozpędu, a także te utwory z najświeższego wtedy dzieła. Album "Under Jolly Roger" rozpoczynał erę wielkiej pirackiej żeglugi po morzach heavy metalu, więc i czuć już na "Ready For Boarding" odpowiedni nastrój, chociażby przez intro czy scenografię sceny. Dziesięć kom-

210

RECENZJE

Adam Widełka

Sacrifice - Forward To Termination 2022 High Roller

Adam Widełka

Adam Widełka

Running Wild - Ready For Boarding

bardzo energetyczny kawałek bez wokalu, zdradzający umiejętność radzenia sobie i na tym polu. Generalnie rzecz biorąc grupa bez litości gniecie słuchacza. W sumie nieważne w którym fragmencie albumu - gdziekolwiek zatrzyma się nasze ucho to dosięga nas cios najeżonej kolcami pięści. Krótko mówiąc to świetny debiut z łatwością broniący się po 35 latach od wydania.

Podczas najnowszych reedycji Running Wild, Noise nie pominęło ciekawej kompilacji "The First Years Of Piracy". To rzecz, która może być kością niezgody między fanami ponownego nagrywania starszych kompozycji, a tymi, którym to w ogóle nie przeszkadza. O dziwo, grupa w roku 1991 podeszła do sprawy bardzo rzetelnie i wielbiciele niemieckiej załogi otrzymali solidne wydawnictwo, które nawet teraz się broni. Krążek wyszedł w momencie kiedy Running Wild był jakby w drugiej fazie kariery. Cały czas umacniał swoją pozycję na rynku, wciąż z powodzeniem eksplorując morza heavy metalu. Co rusz kapela wydawała świetne albumy, będące współcześnie kanonem gatunku, więc można powiedzieć, że coś w rodzaju "The First Years Of Piracy" nie było aż tak konieczne. Jednak słowo się rzekło i na rynek powędrowała pierwsza kompilacja z prawdziwego zdarzenia. Ówczesny skład z albumu "Blazon Stone" - Rolf Kasparek (wokal, gitara), Jens Becker (bas), Rudiger "AC" Dreffein (perkusja) oraz Axel Morgan (gitara) - spróbował zmierzyć się z materiałem EP "Victim Of States Power" i trzech pierwszych krążków. Mamy więc dziesięć totalnych strzałów urywających głowę. Nawet to, że Running Wild postanowili nagrać na nowo te kawałki, nie powoduje mieszanych uczuć. Kompozycje dostały mocy i lekko pirackiego sznytu, bo trzeba pamiętać, że "Gates To Purgatory" i "Branded And Exi-

Sacrifice - Torment In Fire 2022 High Roller

Grupa powstała w 1983 roku, ale dopiero trzy lata później, po wydaniu kilku demówek, przystąpiła do oficjalnego ataku. Krążek "Torment In Fire" ukazał się nakładem Diabolic Force na winylu i wytyczył azymut dla dalszych podbojów. Teraz, po wielu latach różnych reedycji, ukazują się kolejne tym razem sprawy w swoje ręce wzięły Shadow Kingdom i High Roller Records. Mi w ręce wpadło to drugie, bardzo ładnie wydane (żadna nowość u nich) w slipcase i naturalnie z dobrym wyczyszczeniem dźwięku. Od krótkiego intro dwanaście numerów to ostra jazda bez trzymanki. Kanadyjski Sacrifice to chyba jedna z lepszych załóg thrashowych, jakie w ogóle zabrały się za ten gatunek. Trzydzieści sześć minut przemyślanego, dobrze zrealizowanego i zagranego z pazurem materiału. Gęba cieszy się od samego początku - kawałki są zróżnicowane, co daje niesamowitą przestrzeń i moc. Dużo kapitalnych riffów. Kiedy trzeba wciśnięty hamulec - na chwilę, ale zawsze - żeby za moment rozpędzić się ponownie. Perkusja i bas "chodzą" znakomicie. Dół pasma punktuje trafnie, bez zbędnych ruchów. Numer pogania numer. Nie ma miejsca na nudę - Sacrifice umiejętnie "tłuką" swoje. Kompozycje nie są długie ale dużo się w nich dzieje, co jest niewątpliwie dużym plusem "Torment In Fire". Jest też

Drugi album Sacrifice ukazał się w 1987 roku i mocno poprawił debiut. Nie jest o wiele dłuższy, ale grupa na nim mocniej dociska pedał gazu - co czuć zresztą od pierwszych minut. Rok czasu to długo, więc chłopaki zgrali się jeszcze bardziej i słychać, że na "Forward To Termination" wracali dobrze wiedząc po co. High Roller Records nie omieszkał przygotować tradycyjnie kapitalnej reedycji. Jeśli debiut był szybki, zróżnicowany i przemyślany to drugi album formacji mnoży to do kwadratu. Na krążku numer dwa jest jeszcze szybciej, jeszcze bardziej pokombinowanie i, naturalnie, materiał poukładany został idealnie. Nie jest tak, że to też granie na zasadzie osiągania bez ładu i składu zawrotnych temp i podlewania tego wzmożoną agresją. Absolutnie mamy wrażenie, że obcujemy z jakąś analitycznością w tym wszystkim chociaż, naturalnie, jest na "Forward To Termination" furia oraz szorstkość. Sądzę, że na debiucie grupa nie była jeszcze na pewne sprawy przygotowana, więc jedynka może brzmieć troszkę… nieśmiało. Kompozycje na "Forward To Termination" są zdecydowanie dłuższe. Nadal jednak pomysły wręcz wyciekają z każdego numeru po kolei. W ogóle nie czuć, że jest to thrash metal - no, wiadomo, są pewne sztywne ramy, ale w pewnych aspektach to naprawdę świetnie zrealizowane granie. Jest w tym przestrzeń, świeżość, nietuzinkowość i brak zawahania. Myślę, że jeszcze ważnym składnikiem jest tutaj szczerość - przez to, niewątpliwie, kawałki brzmią niezwykle naturalnie. Album jest wyrazisty, bardzo sprawnie zagrany i niosący w sobie wyważony ciężar. Nie nuży, nie ma tutaj fałszywych nut - wszystko działa jak w doskonale zaprogramowanej maszynie, choć bez utraty kontroli przez muzyków. W żadnym wypadku nie


zaczynają przez to brzmieć sztucznie. Przez całe czterdzieści minut dźwięki mają nas w garści i słuchacz ulega niesamowicie szczeremu ładunkowi emocji. Cóż - to jedna z lepszych płyt z thrash metalu w ogóle!

niem z kreatywną sekcją rytmiczną oraz ostrymi i wyrazistymi gitarami.

kompozycjach. Warto więc dać się wciągnąć w ten osobliwy świat posępnych riffów i lejących się jak smoła niskich tonów, by osiągnąć jedyne w swoim rodzaju oczyszczenie…

Adam Widełka

Downfall Adam Widełka Solitude Aeturnus - Through The Darkest Hour/Downfall 2021 Back On Black

Through The Darkest Hour Stray - A's And B's 1970-76 2021 BGO

Spiralsea - Essence 2020 Awakening

Dzięki Awakening Records jedyny album grupy Spiralsea doczekał się wznowienia od momentu swojej premiery. W 1993 roku "Essence" ujrzał światło dzienne z zupełnie inną okładką - być może pierwotny projekt zatrzymały prawa autorskie albo wydała się komuś zbyt mało wyszukana. No nic, na szczęście muzyka nie straciła nic, a nawet zyskała, bo dołożono trzy kawałkowe Demo 1 z 1991 roku. Holendrzy stawiali na surowy thrash metal. Być może taki, jakiego było bardzo dużo w końcówce lat 80. i początku 90. Nie chcę wyrokować, że z powodu braku oryginalności tak szybko zwinęli zabawki, bo też nie ma jakiejś szczegółowej historii grupy, ale takiej tezy też nie można odrzucać. Pisząc jednak o "Essence" jako o wtórnym i beznamiętnym thrash metalu wyszedłbym na kompletnego ignoranta. Słychać, że w muzyce Spiralsea drzemał duży potencjał i być może to raczej brak przysłowiowego łutu szczęścia był elementem, jakiego potrzebowali, by przetrwać. Sporo słychać kombinacji i pomysłów, a kawałki zakorzenione są mocno w klasyce gatunku. Charczący i agresywny wokal, tnące riffy i połamana sekcja - takie atrakcje czekają na śmiałków, którzy postanowią zaznajamiać się z debiutem holenderskiego zespołu. W sumie "Essence" to niezły krążek. Dość zróżnicowany mimo wszystko, zawierający fajnie skonstruowaną muzykę. Dużo materiału to naprawdę przemyślane utwory. Obcowało mi się z tym dobrze - nie czułem absolutnie żadnego znużenia. Czym dalej w głąb nagrań tym mocniej zaznaczał się pierwiastek kombinatorski. Niektóre fragmenty zostały świetnie pogięte. Nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że dzięki tym momentom Spiralsea mogliby figurować w zakładce techniczny thrash, jeśli chodzi o jakieś zaszufladkowanie. Mając jednak w poważaniu wszelkie gatunkowanie to "Essence" jest bardzo ciekawie zrealizowanym krążkiem nasączonym szorstkim, lecz pomysłowym gra-

Stray to brytyjski zespół grający muzykę hard rockową. Jego początki sięgają końcówki lat 60. W sumie, z przerwami, istnieją do dziś. Firma BGO wydaje też właśnie, złożoną z dwóch dysków, kompilację "A's And B's 1970-76". W sumie nigdy nie słuchałem Stray. A nie, przepraszam, będąc małolatem widziałem ich na żywo przed Iron Maiden w 2003 roku, gdy grali z nimi trasę. Tyle tylko, że z tamtego czerwcowego wieczora pamiętam dobrze ten słynniejszy zespół z UK, a support mało co mnie obchodził. Kiedy odpaliłem ten zbiór piosenek z lat 1970-1976 to też nie odczułem jakiegoś dreszczu podniecenia, choć nie mogę powiedzieć, że Stray grał jakąś lipną muzykę. To taki typowy hard rock, nawet bardziej melodyjny, z okazyjnym użyciem fortepianu czy orkiestrowego tła. Nie brak nośnych riffów, ale nie wyróżniają się one zbytnio. Można zaryzykować stwierdzenie, że Stray był zespołem jednym z tysięcy takich w samej Anglii. Możliwe, że grupa w jakimś stopniu inspirowała NWO BHM, ale to tylko moje domysły choć gdyby pewne motywy rozpędzić to wyszedłby z tego nawet ciekawy heavy metal. Są też przyjemne melodie, coś w rodzaju przystępnych, rockowych piosenek. Mieszają się z nimi te bardziej zadziorne, tworząc taki zabawny misz masz. Przy spokojnych da się przytulić i pobujać - niektóre są naprawdę ładne! Szczerze to "A's And B's 1970-76" daje dobre świadectwo czym był zespół Stray. Dla kogoś, kto chciałby posłuchać szerszego zbioru ich utworów, bez jakiegoś szczególnego obcowania z albumami studyjnymi, to ta pozycja będzie idealna. Ogólnie rzecz jest interesująca, bo słychać w tej muzyce pomysły, ale nie rzuca jakoś specjalnie na kolana. Po prostu dobry, (hard) rockowy band.

Słońce za oknem, piękna pogoda a ja akurat postanowiłem, że włączę sobie Solitude Aeturnus. Nic mi to nie szkodzi, bo ta klasyka epickiego doom metalu w każdej sytuacji smakuje wybornie. Grupa współcześnie jest w stanie zawieszenia, ale zawsze możemy sięgnąć po ich kapitalne płyty. Właśnie moja dłoń powędrowała na "Through The Darkest Hour". Blisko godzina soczystych dźwięków, jednych z najlepszych w danym gatunku. Granie w mig rozpoznawalne, mające swoją niepodważalną tożsamość. Długie, rozbudowane kompozycje z przejmującym wokalem. Wielowątkowe, naszpikowane emocjami, często dość mroczne. Esencja doom metalu. Snujące się, potężne w wyrazie dźwięki trzęsą wszystkim dookoła. Krążek "Through The Darkest Hour" to jedna z tych najciekawszych pozycji, jakie grupa nagrała. To trzeci album formacji, wydany dwa lata po niemniej konkretnym "Beyond The Crimson Horizon" pochodzącym z 1992 roku. To kontynuacja pewnych założeń. Solitude Aeturnus poruszał się sprawnie w swoich pomysłach, które zresztą płynnie realizował - utwory są dopracowane i pełne wyrazistych partii instrumentalnych. Głębokie riffy, sunące niczym piła tarczowa, obudowane w gęstą sekcję rytmiczną, z nierzadko dudniącymi centralami. Dodatkowo mamy kreślący mistyczne wręcz melodie śpiew, dający muzyce kapitalny klimat i stający się osobnym instrumentem. Solitude Aeturnus to grupa, która nie pozostawia obojętnym. To samo można powiedzieć o ich albumach. Strasznie dużo się dzieje w tych

Adam Widełka Suzi Quatro - The Albums 1980 86 2022 7T's

Dla mnie Suzi Quatro na zawsze zostanie synonimem czadu w stylu "Can the Can", "Devil Gate Drive", "48 Crash" czy "Daytona Demon".

Jednak większość repertuaru Suzi to rock oparty na rock'n'rollu. I tak krążek "Rock Hard" (1980) rozpoczyna się tytułowym rockerem, który nosi ślady wspomnianych czaderów. Następny kawałek "Glad All Over" posiada jeszcze trochę tego animuszu, ale wraz z

Solitude Aeturnus nie sposób pomylić z żadnym innym zespołem. To, co ci goście tworzyli w czasie aktywności stało się już dawno ponadczasowe. Jeśli chodzi o epicki doom metal to chyba ciężko zrzucić ich z podium - dzięki takim pozycjom jak "Beyond The Crimson Horizon" (1992) czy "Through The Darkest Hour" (1994) wyrobili sobie markę, a, wtedy, album "Downfall" wydany w 1996 roku, tylko podtrzymał dobrą passę. Zespół nie zmieniał drastycznie swojego sposobu grania. To nadal są ciężkie riffy, snujące się majestatycznie, obudowane gęstą sekcją. Dużo w tym mroku i dusznej atmosfery. Chociaż można zauważyć, że "Downfall" ma więcej krótszych kawałków niż poprzedniczki. Co też oczywiście nie daje gwarancji, że muzyka stała się przystępniejsza. Zdarzają się bardzo niepokojące fragmenty, a nawet wstęp do "Midnight Dreams" zapożyczono z horroru The Wolf Man z 1941 roku. Przyspieszyć też się zdarza, jednak trzeba traktować taki fakt incydentalnie - nie ma mowy o jakichś szybszych tempach - raczej służy to jakby podkreśleniu pewnego fragmentu. Technicznie partie instrumentalne odegrane są bez jakiegokolwiek zarzutu. To esencja doom metalu. Nad całością unosi się śpiew, będący jednym z wyraźnych elementów budowania nastroju. Linie melodyczne są po prostu perfekcyjne i bez charakterystycznego wokalu Roberta Lowe'a zespół straciłby wiele. Album "Downfall" jest intrygujący, pełny emocji i energii. Kompozycje mają w sobie niesamowity klimat i tak jak w pozostałych pozycjach z dyskografii potrafią przyciągnąć do głośników na długie godziny. Najlepiej smakują słuchane w półmroku… Adam Widełka wolniejszym "LoveIs Ready" Quatro i zespół przechodzi do wpadających w ucho bardziej rockowych kawałów, w których zawsze jest pełno wspominanego rock'n' rolla. Wśród tego rock'n'rolla trafi się jakieś rege ("Woman Cry"), powrót do mocniejszych brzmień (Hard Headed"), euforyczna witalność ("Ego In The Night"), balladka ("Lonely Is The Hardest"), ale i tak najbardziej przebojowym okazuje się kompozycja duetu ChinChapman, "Lipstick". Zresztą utwór "Rock Hard" to też ich dzieło. Ciekawostką na tym dysku jest bonusowy song "Warm Leatheret-

RECENZJE

211


te", który przypomina mi elektroniczną zimną falę (było takie coś). Ogólnie płyta "Rock Hard" to dość jasny punkt w dyskografii Suzi. Pod koniec lat 70. Suzi Quatro próbowała przetrwać ratując swoją pozycję na scenie pop-rockowymi kawałkami w stylu "If You Can't Give Me Love" czy też "Stumblin' in" (śpiewany w duecie z Chrisem Normanem). I w sumie udało się jej. Do takiego grania wraca wraz z kolejnym albumem "Main Attraction" (1982). Zaczyna się on songiem "Heart Of Stone", który może spokojnie rywalizować ze wspomnianymi hitami z końca lat 70. Następne kawałki utrzymane są w podobnej konwencji, takiego radiowego pop-rocka. I ogólnie jest spoko. No ale nie, musiała wyleźć dusza artysty, zachciało się eksperymentów. Wraz z piosenkami "Candy Man" i "Remote Control" Suzi gwałtownie skręca w kierunku elektronicznego popu (new wave, cold wave, jak zwał tak zwał), aby powrócić do lżejszego rocka, ale tak bez przekonania. "Fantasy In Stereo" to taka kolaboracja pop rocka z synth popem czy inną falą. Natomiast "Transparent" jakby gdzieś ocierało się o "Heart Of Glass" niejakiego Blondie. Tym samy tropem idzie zamykająca piosenka "Oh Baby". Hmmm... nie dziwię się, że następna płyta "Unrealeased Emotion", początkowo nosząca nazwę "Suzi Q", zarejestrowana w roku 1983, światło dzienne ujrzała dopiero w roku 1998. Myślę, że show-business miał dosyć takiej Suzi. Bo ja na pewno. Muzycznie jest to ponownie melodyjny pop-rock z naleciałościami rock'n'rolla oraz pewnymi elementami dancingu czy też country music. Czasami przemykają gdzieś echa dawnej Suzi, tej bardziej zadziornej, ale to raczej symboliczne akcenty. Choć kawałek "Good Girl" w podtytule ma "Looking For A Bad Time", więc tęsknota za dawnymi czasy leżała Suzi na sercu. Finałowy utwór "Suzi Q" ma nawet bluesowe podłoże. Nie jest to moje ulubione wcielenie Quatro, ale daje się to zdzierżyć. Niestety wraz z sekcją bonusów mamy powrót do muzyki elektronicznej. Jaki to koszmar niech przykładem będzie przeróbka "Wild Thing" The Troggs. Nie da się tego słuchać. No cóż w karierze każdego artysty zdarzają się słabsze momenty, a "Main Attraction" i "Unrealeased Emotion" można tak ocenić. Te wszystkie płyty znalazły się w boxie "The Albums 1980 - 86". Rzecz dla największych fanów Suzi Quatro. \m/\m/ The Rods - Metal Will Never Die - The Official Bootleg Box Set 1981-2010 2022 HNE

Nie mam pojęcia czy wcześniej The Rods zanotowało na swoim

212

RECENZJE

koncie tzw. bootlegi. Jednak tym razem wypracowali sobie od razu box zawierający aż cztery dyski z nieoficjalnymi nagraniami koncertowymi. Nie jestem zwolennikiem takich nagrań, przede wszystkim ze względu na ich słabą jakość. Przeważnie jest to ściana dźwięku, z której niewiele da się wyłowić uszami. I takie są dwa pierwsze dyski z "Metal Will Never Die". Na repertuar pierwszego z nich, wchodzą nagrania z El Paso zarejestrowane w El Paso Country Coliseum, najpierw w sierpniu, a później we wrześniu roku 1982. Był to okres, gdy formacja miała za sobą wydanie albumów "Rock Hard" i "The Rods" oraz EP-ki "Full Throttle" (choć źródła podają jeszcze jedna EP-kę, "Nothing Going On in the City"). Na setlistę tych występów składają się kawałki właśnie z tych wydawnictw. Ogólnie pokazują one jak The Rods buduje fundament swoich występów, których echa w zasadzie można usłyszeć nawet dzisiaj. Szkoda, że sound jest takiej kiepskiej kondycji, bo to właśnie ten czas, dla tej formacji był najciekawszy. Na kolejnym dysku znalazły się nagrania, które słucha się nawet nieźle, choć do dobrej jakości im jeszcze daleko. W roku 1982 The Rods wydaje album "Wild Dogs", który jest bardzo pozytywnie oceniany w Kerrang. Taka rekomendacja pozwoliła wystąpić The Rods jako suport przed Iron Maiden, który wyruszył w brytyjską część trasy Beast On The Road. Same nagrania pochodzą z występu w Guidhall, który odbył się 8 marca w Portsmouth. Show The Rods zawiera dziesięć kawałków w tym solo na gitarze i perkusji. Prezentuje w pełni ukształtowany zespół ze znakomitym repertuarem. O dziwo jest to krążek, który najczęściej słuchałem z całego zestawu. W sumie Amerykanie mieli w latach osiemdziesiątych znakomity okres. Wydali naprawdę wyborne płyty, które w zasadzie się nie zestarzały i nadal słucha się ich z przyjemnością. Całe szczęście w roku 2008 doszło do ponownego zawiązania działalności zespołu. O The Rods pamiętano w Europie i bardzo chętnie zaczęto ich sprowadzać na stary kontynent. Dokumentuje to rejestracja występu na festiwalu Headbangers 2009. Są to czasy bardziej współczesne, wiec jakość nagrań jest znacznie lepsza, choć nadal słyszymy, że to bootleg (nie najlepsza jakość wokalu, przynajmniej na początku, i perkusja jak ze "studni"). Niemniej nie ma

co mocno narzekać. Poza tym zestaw nagrań jest przedni, stanowiący przekrój całości repertuaru, a dodatkowo panowie są w znakomitej formie. Myślę, że uczestnicy Headbangers 2009 mieli niesamowitą radochę w czasie występu The Rods. W roku 2011 formacja wypuszcza swój pierwszy krążek po reaktywacji zatytułowany "Vengeance". Niemniej album był promowany znacznie wcześniej. Świadczy o tym repertuar czwartego dysku. Nagrania pochodzą z koncertu, jaki zespół dał w roku 2010 w Cortland (stan New York). Znalazły się tam trzy kawałki, które później tworzyły program "Vengeance". Są to "Ride Free Or Die" oraz "Raise Some Hell" i "I Just Wanna Rock". Te dwa ostatnie stanowią nawet elektryzujący początek wspominanej pierwszej studyjnej płyty po reaktywacji. Ogólnie to show z Cortland kolejny raz pokazuje, że muzycy The Rods potrafią profesjonalnie przygotować i zagrać koncert skierowany do fanów tradycyjnego heavy metalu. W swoim repertuarze mają wystarczająco dużo udanych kompozycji, aby każde ich show niosło muzyczną ekscytację i nie sadzę, aby fani tego zespołu kiedykolwiek nudzili się w czasie ich występu. Generalnie "Metal Will Never Die - The Official Bootleg Box Set 1981-2010" to niezłe wydawnictwo. Mimo wszystko zbytnio do niego nie namawiam. Powinni zainteresować się nim Ci, co są mocno nakręceni na The Rods, pozostali raczej powinni pozostać przy albumach studyjny. Myślę nawet, że jeżeli Ci najwięksi fani Amerykanów, nie będą mieli tej pozycji na półce, to nic się nie stanie. \m/\m/

Thee Final Chaptre - So Let It Be Done 2022 Divebomb

Divebomb Records kontynuuje publikowanie niezwykłych muzycznych perełek, które były mi do tej pory nieznane. Jedną z nich jest zespół Thee Final Chaptre z Nowego Orlenu działający w latach 1990 - 1992. W trakcie swojej krótkiej kariery Amerykanie wydali kasetę "It is Written", która przy odrobinie szczęścia mogła być EPką, a nawet Mini-LP. Ekipę zaliczano do heavy/power metalu, ale jest to określenie niejednoznaczne. Mnie ich muzyka bardziej pasuje do progresywnego amerykańskiego power metalu, który zderzył się z klasycznym heavy metalem. Taki miszmasz Queensryche i Iron

Maiden. Do tego wiele cech US power metalu, biorąc pod uwagę m.in. Helstar, Virgin Steele, Jag Panzer czy Riot. Są też echa inspiracji thrash metalem. Powinienem wymienić wczesną Metallikę i Testament, jednak przytoczę nazwy Deliverance i Tourniquet. Dlaczego? O tym za chwilę. Na "So Let It Be Done" znalazł się wspomniany odświeżony materiał z "It is Written" plus sześć bonusów. Wszystkie kompozycje są niesamowite, a wyobraźnia muzyczna Amerykanów wręcz onieśmiela. Jest w nich moc, ale także wiele subtelności. Wszystkie utwory są gęsto nasycone niesamowitymi tematami muzycznymi, które przenikają się ze sobą, tworząc zagatkowy, a zarazem wciągający i niezwykły świat muzyczny. Są bardzo różnorodne, pomysłowo wymyślone oraz napisane z rozmachem. Zebrano w nich wszystko, co w takiej muzyce bardzo mi się podoba, znakomite riffy, przykuwający uwagę wokal, niebanalne melodie, świetne aranżacje, niesamowitą miksturę emocji, klimatów oraz brzmieniowych kontrastów. Muzyka nie raz zagrana jest bardzo technicznie, ale nie ma w niej nic z kanciastych aranżacji, znanych, chociażby z techno-thrashu. Muzyka cały czas wartko płynie bez żadnych zgrzytów i dysonansów. Można byłoby teraz przeanalizować poszczególne utwory, ale jak już zaznaczyłem, każdy jest inny, ale równie dobry. Każdym można na swój sposób się zachwycać. Tak dla spokoju, bardziej mojego, wymienię ostatnią kompozycję, ponad dziewięciominutowy "The Hallowed Hymn", który zawiera wszystko, czym wyróżnia się Thee Final Chaptre, a dodatkowo jest mocno epicki. Muzycy są wręcz rewelacyjni. Niesamowita jest sekcja rytmiczna, Paul "Rock" Starnes (bas) David Osbourn (perkusja). Bas i perkusja są świetnie ustawione, mają znakomity sound, a pomysły na poszczególne partie są nie od parady. Co do gitarzysty Gary'ego Michaela Wilsona, oczywiście można zachwycać się jego popisami solowymi, ale dla mnie ważniejsze są riffy, na które muzyk ma niesamowite patenty. Wokalista Andrew "Tripp" Whittington jest klasą dla samego siebie, ale jego szkoła śpiewu wywodzi się z tej samej, co np. Tima "Rippera" Owensa. Jak wspomniałem, utwory pochodzą z różnych sesji, ale w ogóle tego nie słychać. Redaktorzy tego wydawnictwa przygotowali tak płytę tak, że w ogóle nie rzuca się to w uszy. Za to wspomniane uszy mogą rozkoszować się brzmieniem. Jest niesamowite, soczyste, pełne mocne i w ogóle się nie zestarzało. Myślę, że wiele współczesnych kapel chciałoby mieć taki sound. Wróćmy teraz do wątku, o którym napomknąłem na początku recenzji. Chodzi o ten z Deliverance i Tourniquet w roli


głównej. Otóż nie bez przyczyny zahaczyłem o te formacje, ponieważ należą one do tzw. white metalu, czyli przedstawicieli propagujących chrześcijańskie idee. Tą drogą poruszał się również Thee Final Chaptre. Jednym będzie się to podobało innym nie. Niemniej muzycy podeszli do sprawy z powagą i rozsądnie. Przynajmniej mnie się tak wydaje. Co pisać dalej? Życzyłbym sobie, aby panowie z Divebomb Records wyszukali i przygotowali do wydania jeszcze więcej perełek ja ta. A muzykom z Thee Final Chaptre, aby przygotowali nowy autorski program jeszcze lepszy od tego co słuchałem, bowiem jak wieść gminna niesie, ponownie podjęli ze sobą współpracę. \m/\m/

Trouble - Plastic Green Head 2022 Hammerheart

Ten album zaczyna się totalnie black sabbathowo. To w sumie już ten okres kiedy Trouble poruszało się chętniej w psychodelicznym doom i stoner metalu niż pierwotnie w czystym doom. Nie, w żadnym wypadku nie czepiam się inspiracji - przecież to brzmi kapitalnie! W 1995 roku oryginalnie ukazał się "Plastic Green Head". Bardzo kwaśny album bujający właśnie w stronę dźwięków psychodelicznych. Jednak nawet w takim wcieleniu amerykańska formacja radziła sobie świetnie - przecież w tym jest moc potrafiąca kruszyć najgrubsze mury. To też krążek, który na długi czas zamykał działalność zespołu aż do ich powrotu w 2007 roku. Gdyby się tak zdarzyło, że byłby ich ostatnim, to w ogóle nie przyniósłby wstydu i godnie podsumował karierę. Jest tutaj dużo naprawdę fajnego grania. Mamy do czynienia z doomem, choć można wyłapać co jakiś czas sporo przestrzeni. Ładnie zostało wszystko wyważone - ciężar i jednocześnie lekkość. Słucha się tego albumu nie gorzej niż starszych dokonań. W sumie odnieść wrażenie można, że Trouble wcale nic a nic się nie zmieniło, a jeśli już, to były to zmiany kosmetyczne. Obok takich ciężkich fragmentów słuchacz ma szansę "zrelaksować się" przy spokojniejszych motywach. Parę jest takich przystanków na "Plastic Green Head", które tylko dodają smaku. Wszystko na albumie jest bardzo spójne. Wiadomo, że to też muzyka adresowana do konkretnych odbiorców, choć fani klasycznego metalowego grania nie mają co się bać - śmiało mogą się-

gać po ten materiał, bo brzmienie jest po prostu hipnotyzujące. Adam Widełka

Vapuleador - Aniquilación Masiva 2020/2012 Awakening

Trouble - Simple Mind Condition 2022 Hammerheart

Po długiej, aż dwunastoletniej przerwie od "Plastic Green Head", zespół Trouble powrócił w 2007 roku albumem "Simple Mind Condition". Czy wyszło to klasykom doom metalu na dobre? Można dziś odświeżyć sobie ten czas, bo nakładem Hammerheart Records wychodzi dwupłytowa reedycja, gdzie na drugim dysku jest ciekawy koncert z Sztokholmu datowany na 2003 rok. Odnosząc się bezpośrednio do poprzedniej płyty to wyczuwalny jest nadal taki sabbathowy klimat. Bardzo "gładko" przemyka początek albumu, właśnie w klasycznym nastroju. Pojawia się też trochę spokoju, by za moment przejść w specyficzny groove. W sumie jeśli miałbym być szczery to "Simple Mind Condition" ma mimo wszystko mniej mocy niż poprzedniczka. Trochę panowie kombinowali, narzucając sporo psychodelicznych motywów, jednak w ogólnym rozrachunku całość sprawia wrażenie tylko i wyłącznie poprawnej. Możliwe, że spora przerwa w nagrywaniu wybiła Trouble z rytmu. Krążek ten jest ciekawy, choć nie wnosi nic zaskakującego. Trochę taka kontynuacja tego, co zaczęto na wcześniejszych płytach. Materiał jest przeplatany - część ociekająca kleistym dźwiękiem, snująca się i krocząca majestatycznie, choć bez tego czegoś pozwalającego wyrwać z butów, a zdarzają się też szybsze, nawet mało klasyczne numery, bardziej w stylu lżejszego stoner metalu. Na przykład tytułowy - ma w sobie sporo przestrzeni, fajnie poprowadzone gitary i wokal. Dość prosty, ale taki też, zakładam, miał być. Nieźle wypada cover Lucifer's Friend zagrany z odpowiednią mocą i niosący podobny klimat co oryginał. Sama końcówka albumu jeszcze przez chwilę przynosi naprawdę dobry fluid, zostawiając człowieka w poczuciu nostalgii i refleksji. Co prawda "Simple Mind Condition" jako całość może nie być jakoś totalnie przekonujące, to szersze fragmenty rekompensują. Adam Widełka Virus - Scarred For Life 2021 Back On Black

Muszę przyznać, że wcześniej na-

Vapuleador to formacja, która powstała w Argentanie w roku 2007. Na swoim koncie ma trzy studyjne albumy: "Aniquilación Masiva" (2012), "Animales Del Caos" (2013) i "Violencia Ortodoxa" (2018). Wszystkie trzy krążki wznowiła Awakening Records, co z pewnością ucieszy thrashersów. Debiut Vapuleador charakteryzuje się surowym, ostrym, szybkim, dość prostym oraz nerwowym thrash metalem. Naszpikowany jest on wrzaskliwymi, pełnymi nienawiści wokalami, które w dodatku wykrzykiwane są po hiszpańsku. Niestety nie ma on najlepszego brzmienia, co jeszcze bardziej podkreśla jego muzyczną surowość. Ogólnie kojarzy mi się to z dokonaniami kanadyjskiego Slaughter. Niemniej jak to aktualnie bywa, jest to szersza mieszanka wpływów thrashu, w dodatku z różnych regionów świata: Ratos De Porao, Vulcano (Brazylia), Slayer, Exodus (USA), Kreator, Exumer (Niemcy) itd. Sekcja, a szczególnie perkusja, mknie na złamanie karku. Gitary tną gęsto aż do krwi. Wokalista drze japę niczym opętany. W dodatku płyta nie da się znudzić, bo trwa raptem trzydzieści cztery minuty. Myślę, że fani ostrzejszego i tego bardziej surowego thrashu będą zachwyceni "Aniquilación Masiva".

Vapuleador - Animales Del Caos 2020/2013 Awakening

Na drugim krążku Vapuleador kontynuuje swoją drogę rozpoczętą na thrashowej scenie. Kawałki z "Animales Del Caos" wybrzmiewają z taką samą złością jak na debiucie. Ciągle są ostre, szybkie, ze wściekłymi riffami, ale zaczynają nabierać one wyrazu i charakteru. Dużą rolę odgrywa w tym brzmienie, które jeszcze może nie doskonałe, ale zdecydowanie lepsze od tego z debiutu. Przede wszystkim znacznie lepiej brzmi perkusja. Bas jest wyraźniejszy. Gitara brzmi nieźle, ale na tym polu zespół mógłby postarać się wyciągnąć więcej. Wokal wypluwa hisz-

pańskie słowa z niesamowitą szybkością. Czasami mam wrażenie, że popełni skuchę i wszystko się posypie, ale nie, nasuwa jak z pepeszy. Bardziej wyraziste są też inspiracje, oczywiście chodzi o Ratos De Porao, Slayer, Kreator, Destruction, Exodus itd. Jednocześnie przekonywująco wysuwa się styl samego zespołu, taki surowy, undergroundowy speed/thrash, zagrany z werwą i zacięciem. Jak w wypadku debiutu "Animales Del Caos" nie trwa zbyt długo, więc nie ma szans, aby cokolwiek zamulił. Tym samym Argentyczycy wyraźnie zaznaczyli, że faktycznie znaczą coś w swojej klasie.

Vapuleador - Violencia Ortodoxa 2020/2018 Awakening

Wraz z "Violencia Ortodoxa" argentyński Vapuleador dojrzał. Przede wszystkim na tym albumie brzmienie jest klarowne niczym brzytwa. Kapeli pomógł David Vallejos i jego studio Cavernario Studio. Przy okazji zespół nie traci nic ze swojej istoty i natury. A może nawet jest bardziej brutalny! Nadal ich thrash jest wściekły, gniewny, dziki, ciężki i szybki. Utwory mają swój charakter i są bardzo konkretne. Argentyńczycy od samego początku potrafili przygotować materiał, który wciągnie słuchacza, a przy okazji nie zdąży go zanudzić. W zasadzie każdy napisany przez nich kawałek jest niczym pocisk, który wbija się między oczy słuchających ich maniaks. Także nie dziwcie się, że przy opisie płyt Vapuleador nie staram się wyróżnić któregoś z nagrań. Wszystkie ich albumy wchodzą gładko i za każdym razem słuchaczowi jest za mało i tak odpala się przycisk "play" na okrągło, aż nasza ekscytacja zacznie gasnąć. A szybko to nie następuje. Na "Violencia Ortodoxa" wszystkie instrumenty brzmią znakomicie i klarownie. Swój charakter utrzymuje również wokalista. Polubiłem Argentyńczyków i chętnie poznam ich kolejne dokonania. Muzycznie nie jest to mistrzostwo świata, ale ich witalność i siła rażenia nadrabia te braki. Ogólnie jest bardzo solidnie oraz dobrze i myślę, że to jest satysfakcjonujące dla formacji, jak i ich fanów. \m/\m/

RECENZJE

213


zwa Virus nie wpadła mi w oczy, a tym bardziej w uszy. Dzięki ładnie wydanemu boksowi "Scarred For Life" mogłem się zapoznać z tą brytyjską grupą uprawiającą w latach 1986-1990 thrash metal. Zespół działa od 2008 roku nadal, nagrał nawet w 2020 roku album, także nie zamierza składać broni, choć ze starego składu został tylko gitarzysta Coke McFinlay. Back On Black w zestawie umieścił trzy albumy jakie Virus nagrał na przestrzeni lat 1987-1989: "Pray For War", "Force Recon" i "Lunacy". Za jednym zamachem więc możemy skompletować sobie dyskografię zespołu. Na pierwszym albumie Virus było triem. John D. Hess (bas), Henry Heston (śpiew, gitary) i Tez Kaylor (perkusja) zarejestrowali krótki, bo raptem liczący sobie niecałe 30 minut, materiał. Szorstki, szybki, może nawet jakoś wybitnie nie rzucający się w uszy, jednak bardzo energetyczny i utrzymany w duchu gatunku. Na kolejnej płycie Virus poszerzył się o wspomnianego wcześniej Coke McFinlaya i taki skład pozostał do momentu zawieszenia. Dzięki tej zmianie muzyka grupy zyskała trochę więcej przestrzeni, ale nie drastycznie. Nadal utrzymywali ostry thrash. Druga gitara, co dało się zauważyć, dała większe możliwości. Dalej zespół obracał się w znanej konwencji, gdzieniegdzie nakładając kosmetyczne poprawki do stylu, jaki założył sobie wcześniej. Krążek "Lunacy" jest tak samo dynamiczny, jak poprzedni. W sumie mógłbym nawet stwierdzić, że brzmi jak kontynuacja pewnych pomysłów. Szkoda, że grupa nie wypuściła po nim czegoś więcej, bo słychać, że byli na fali wznoszącej. Fajnie, że ktoś wpadł na pomysł zbiorczego przybliżenia tej grupy. Virus, jak mogłem się przekonać, brzmi po latach nieźle. Każdy z albumów ma swoje dobre momenty. Może nie zaliczyłbym tego do czołówki gatunku, ale w żadnym wypadku krążki nie przynoszą ujmy. Grupa całkiem zacnie radziła sobie w tym krótkim czasie działalności i zostawiła po sobie trzy razy równy materiał. Dla fanów gatunku powinny być to rzeczy po prostu smaczne. Adam Widełka X-Wild - So What! 2022 ROAR!

W niedługim czasie mają ukazać się reedycje wszystkich trzech albumów X-Wild. Cóż za piękna wiadomość! W końcu ktoś pomy-

214

RECENZJE

ślał o tym, mam wrażenie, niezasłużenie zapomnianym trochę zespole. Działał krótko ale za to pozostawił po sobie świetną muzykę. Naturalnie dużo zawdzięcza Running Wild, bo przecież projekt założyli muzycy, którzy grali w kapeli Rock'n'Rolfa i stylistycznie czasem było to granie zbliżone, jednak w ogólnym rozrachunku nadali tej grupie własny charakter. Perkusista Stefan Schwarzmann, basista Jens Becker i gitarzysta Axel Morgan z pomocą wokalisty Franka Knighta zaproponowali solidne podejście do heavy metalu. Album "So What!" to debiut formacji. Wydany w 1994 roku zawiera około pięćdziesięciu minut szorstkiego jak papier ścierny, szarpanego klasycznego metalu. Słychać mocny wpływ "macierzystej" formacji, bo fragmenty mogą przypominać piracki klimat, do jakiego przyzwyczaił nas Kasparek, ale nie można też mówić o jakimś bezmyślnym kopiowaniu. Z biegiem minut jak materiał się rozkręca można już być pewnym, że obcujemy z naprawdę solidnym tworem. Frank Knight powala swoim unikatowym wokalem (choć złośliwi mogą zaznaczyć, że nic się nie różni od Udo Dirkschneidera) wypluwając kolejne linijki tekstów. Sekcja trzyma azymut, choć nazwanie jej najbardziej wszechstronną byłoby nadużyciem, to może się podobać i gra tak, jak ma grać - bez zbędnych cudów. Jest potężna jak betonowy filar, na którym oparte są jadowite riffy gitary. Album to równe kawałki bez mazgajstwa. Numer goni numer, a każdy utrzymany jest w typowo heavy metalowej konwencji. Jest motoryka, zadziorność i odpowiednia moc do niczego w sumie nie można się przyczepić. Album "So What!" nie jest jakimś super odkrywczym graniem. Tak jak zresztą X-Wild nie założony został po to, żeby bez powodu kombinować. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie zainteresowany i może ktoś zarzucić tym utworom szablonowość, ale nie można odmówić tego, że bije z tej muzyki trudna do zatrzymania energia. Na pewno grupa w połowie lat 90. udanie mogła dać fanom Running Wild trochę radości, bo jak wiadomo Rolf wpływał coraz mocniej na mieliznę. Chociaż pomijając konotacje - X-Wild okazał się, jak wspomniałem wyżej, osobliwym i bardzo interesującym zespołem i fajnie, że przypomną o nim nowe reedycje Rock Of Angels Records! Adam Widelka

Xentrix - Shattered Existence 2022/1989 Dissonance Productions

W końcu się za to wzięli! Dissonance Productions anonsuje wznowienia pierwszych płyt Xentrix. Dla niektórych to piękne wydarzenie - dość długo nie było w obiegu, a przynajmniej w ludzkich cenach, albumów tej brytyjskiej kapeli. Na początek oczywiście "Shattered Existence" z 1989 roku z trzema bonusami, w tym coverem Raya Parkera Jr. "Ghostbusters". W pewnych kręgach Xentrix uchodzi za grupę wręcz kultową. Ciężko się z tym nie zgodzić, bo panowie młócili bardzo dobry, techniczny wręcz thrash metal. Ich muzyka miała wtedy wszystko, co mogło złożyć się i składało na konkretny krążek z tego gatunku. Dynamiczna praca gitar i solidna sekcja nawet po latach nic nie traci ze swojej mocy. Trochę czasu minęło a nadal "Shattered Existence" potrafi zaciekawić. Z drugiej strony obok ciekawych riffów i naprawdę interesujących pomysłów nie da się przejść obojętnie obok tego, że Xentrix pełnymi garściami czerpał z twórczości zespołów odnoszących sukces zza wielką wodą w połowie lat 80. W kompozycjach z tego albumu bardzo mocno wybijają się wpływy Metalliki czy Testament. Czy to razi? Czasem tak. Są fragmenty, gdzie wyraźnie wybrzmiewają echa kolegów z USA. Nie można oczywiście mówić o jakimś kopiowaniu totalnie bezmyślnym - przez coś ponad 40 minut Xentrix na debiucie radzi sobie nieźle. Są również kawałki, które zdradzają potencjał młodej załogi i w których kiełkuje własny charakter. Do końca jednak nie udaje się im pozbyć tego specyficznego brzmienia pachnącego dokonaniami wspomnianych wyżej. Album "Shattered Existence" to mimo wszystko rzecz jak najbardziej ponad przeciętna. Absolutnie może się podobać i przyciągać nowych fanów. Na pewne sytuacje nie sposób być jednak głuchym, choć nie psują one AŻ tak całości. Jest tu moc, zadziorność i umiejętność kombinowania. W tamtych czasach Xentrix wykorzystał wydeptane ścieżki z głową. Adam Widełka Xentrix For Whose Advantage? 2022/1990 Dissonance Productions

Dissonance Productions wznawia kolejno albumy brytyjskiego Xentrix. Chronologicznie, jak przykazano, także można sobie też prześledzić przy okazji drogę, jaką

grupa przechodziła. Byli, i w sumie są, jedną z ciekawszych kapel ze starego kontynentu grających thrash metal. Sprawdzone wzorce zza oceanu filtrowali przez swoje pomysły i nie zatracili się w inspiracjach - przez to dziś nadal chętnie słuchane są takie albumy jak "For Whose Advantage?". Oryginalnie wydany rok po debiucie, w 1990, nakładem Roadracer Records. Można odnieść wrażenie, że jest to udana kontynuacja tego, co Xentrix założył sobie na poprzednim krążku. Już aż tak mocno nie zwraca uwagi to, że zespół chętnie czerpał inspiracje od zaczynających wcześniej grup amerykańskich. Bardziej na "For Whose Advantage?" zarysowuje się własny charakter, z odniesieniami, choć nie przysłaniającymi tego, co chcą pokazać. To album może nie tak szybki i agresywny, mający jednak w sobie dużo swobody i energii. Słychać, że Brytyjczycy nie byli zainteresowani bezmyślnym łupaniem wedle zasady - im szybciej tym lepiej. Zdarza się nawet przemyślany antrakt w postaci krótkiego, akustycznego numeru, jaki ładnie wprowadza słuchacza do, niejako, kilku ostatnich kompozycji. Umieli panować nad prędkością swoich kawałków, więc szybkość, nawet jeśli jest, nie przygniata. Takimi płytami buduje się nazwę. Można potem nagrać coś słabszego, innego, ale zawsze ludzie będą wracać do tych najlepszych pozycji. Myślę, że w dyskografii Xentrix ten album jest szczególny. Dla wielu to chyba jeden z lepszych europejskich krążków thrash metalowych i trzeba przyznać, że opinia nie jest na wyrost. Jest to rzecz w swoim znaczeniu przystępna, bardzo sprawnie zagrana i napisana. Tak jak w przypadku "Shattered Existence" umiejętnie przemycone są wpływy amerykańskiego thrashu, będące po prostu fundamentem., na którym zbudowano ciekawe kompozycje. Tak - można tak to ująć - jest interesująco. Gdzie trzeba grupa gra bardzo dynamicznie, ale w ogólnym rozrachunku to solidny thrash bez zbędnego ciśnienia na udowadnianie komuś czegoś. Po prostu jest to równa i, po latach, całkiem świeżo brzmiąca płyta. Adam Widełka




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.