Intro W nasze życie wplecione są rozstania i niejednokrotnie zostawiają one pustkę, którą nic nie jest w stanie zapełnić. Dotyczy się to też świata muzyki. Na początku roku odeszli od nas Andrzej Nowak oraz Roman Kostrzewski. Obu nie da się ot tak zastąpić, nie da się też o nich zapomnieć. Podobny wstrząs przeżyłem, gdy dowiedziałem się o śmierci Burke Shelley'a. Cała trójka oraz ich zespoły (kolejno TSA, Kat, Budgie), były dla mnie jednymi z wielu muzycznych drogowskazów, ale za to należały do tych najważniejszych. Bez nich z pewnością nie dotarłbym do miejsca, w którym aktualnie jestem. Myślę, że spora część czytelników naszego magazynu miało podobnie. Przy okazji napomknę, że są tacy, którzy potrafią odejść, bez rozgłosu, po cichutku... pamiętajmy również o nich. Tym bardziej że świat wydaje się popadać w coraz większy obłęd, w dodatku dzieje się to coraz bliżej nas. Szwedzki Wolf był przymierzany na okładkę od dłuższego czasu, zdaje się, że od paru ładnych płyt wstecz, ale zawsze coś się wydarzyło, coś stanęło na przeszkodzie itd. Z nowym rokiem przyszła kolej na ich najnowszy album "Shadowland", więc tym razem dopilnowaliśmy, aby wszystko w tej kwestii się udało, choć nie było łatwo, a momentami nawet ciężko. Drugim okładkowym zespołem został oczywiście HammerFall. I niech spadnie to na moje barki, bo po prostu mam do nich słabość. A, że płyta "Hammer of Dawn" jest utrzymana na dobrym poziomie, w dodatku dwukrotnie mogliśmy porozmawiać z Joacimem Cansem, więc tym łatwiej było mi podjąć taką decyzję. Do dwóch rozmów doszło również w wypadku zespołu Saxon. Rozmówcami byli gitarzysta Paul Quinn oraz perkusista Nigel Glockler. A okazją do tych wywiadów był najnowszy, w dodatku udany album "Carpe Diem". Natomiast nowy krążek Annihilatora "Metal II", który w zasadzie jest poprawką płyty "Metal" z roku 2007, był powodem rozmowy z Jeffem Watersem. A, że przy nagrywaniu "Metal II" doszło do kilku niespodzianek, poza tym jest on zapowiedzią kolejnych reedycji z katalogu zespołu, tym bardziej rozmowa okazała się ciekawsza. Nowiuteńkim wydawnictwem mogą pochwalić się również inni Kanadyjczycy. Mowa o Voivod i ich "Synchro Anarchy", które zawiera jak zawsze intrygującą muzykę, co również zapewniło atrakcyjną rozmowę. Zaraz za Voivod pojawia się opasły wywiad z polskim death/thrashowym Magnus. Formacja aktualnie promuje nową płytę "Death Re-
volution", którą wydała wytwórnia Awakening Records. W ten sposób zaczyna się spory blok z polskimi kapelami, ale już bardziej klasycznymi, heavymetalowymi. Także dalej mamy Crystal Viper, które promuje swoją EP-kę "The Last Axeman". Scream Makera przybliżającego nam szczegóły o najnowszym studyjnym dysku "Blood King". Rozgadaną Aquille o swoim bardzo udanym dużym debiucie "Mankind's Odyssey". A na koniec CETI, gdzie akurat Grzegorz Kupczyk chciał być konkretny i precyzyjny w swoich wypowiedziach. Co ciekawe wszystkie te grupy wydał naprawdę wyjątkowo udane wydawnictwa. Nawet Crystal Viper, gdzie "The Last Axeman" trzeba bardziej traktować jako "umilacz czasu" przed kolejną studyjną płytą. Mnie akurat taki stan rzeczy bardzo cieszy. Za podobny blok można uważać rozmowy z wokalistami Tony Martinem, Doogie Whitem (aktualnie w Alcatrazz) oraz Davidem Reece. Znakomici wokaliści, choć nie z samego szczytu sceny ciężkiego grania. Tak przynajmniej mówią co niektórzy. Niemniej w ich dokonaniach jest tyle jakości, że zaskarbili sobie wielu wyznawców i fanów. Myślę, że albumy z ich udziałem, które ukazały się ostatnio, tylko to potwierdzają. Prawdopodobnie nie będzie trzeba Was mocno namawiać do poznania nowej solowej płyty Martina "Thorns", Davida Reece'a "Blacklist Utopia", który niedawno wspomagał również Wicked Sensation w ich ostatnim dziele "Outbreak". A Doogie White łatwo skusi Was do zapoznania się z najnowszym krążkiem Alcatrazz "V". Sporo jest także wywiadów wspominkowych, które wynikły z publikacji różnych reedycji, specjalnych boksów, rocznic wydania jakiejś płyty itd. Co prawda rozsiane są one po całym numerze, ale są. Do nich należą dość pokaźne wywiady z Savage Grace, Stos, Tankard, Exploder, Scavenger, Heir Apparent, Elvenking, Vanexa itd. Dla mnie natomiast wyjątkową jest rozmowa z muzykami Urząd Celny. Kapela bardzo mocno zapomniana, która swoją działalność rozpoczął na koniec lat 70. i przepadła już w drugiej połowie lat 80. Na początku grali klasycznego hard rocka, a kończyli, grając całkiem udany A.O.R. Nawet ja o nich zapomniałem, ale całe szczęście w Legnicy działają wspaniali animatorzy kultury, którzy postanowili przywrócić pamięć muzyków działających lata temu w ich rejonie. Dzięki nim powstała bogato ilustrowana książka "Urząd Celny. Miłość do przesterowanej gitary" oraz podwój al-
bum CD "Szczyt marzeń. Archiwum 19811985", gdzie zebrano naprawdę ciekawe nagrania, choć skierowane są one głównie do ludzi, którym zależy na wiedzy o historii polskiego ciężkiego grania. A mniemam, że takich w naszym gronie z pewnością jest sporo. W naszym podejściu do kreowania kolejnych części naszego magazynu się nie zmienia. Zawsze staramy się wyłapać co ciekawsze wydarzenia z szeroko pojętego tradycyjnego heavy metalu, thrash metalu, speed metalu, US metalu itd. Także tym razem możecie poczytać wypowiedzi muzyków Destruction, Mentor, Evil Hunter, Lynx, Crisix, Martyr, Wolftooth, Morgul Blade itd. Są tu już znane nazwy, ale też te, co dopiero zaczynamy poznawać. Poza tym wymieniłem tylko garstkę tych zespołów, więc jak ktoś ma w sobie ciekawość i żyłkę poszukiwacza ma tu naprawdę sporę pole do manewru. Jak zwykle nie unikamy zespołów grających bardziej melodyjnie. Tym razem są to m.in. Burning Point, Rhapsody Of Fire, Crystal Ball, Craylord kierowany przez Bogusława Balceraka. Z drugiej strony nie stronimy od kapel grających zdecydowanie ostrzej, choć w tym numerze skromnie reprezentowanych przez Destructo czy Mentora. Nie zabrakło też miejsca dla formacji z nurtu doom metalu, chociażby Ereb Altor, Smith/Swanson, Death Has Spoken. Co prawda o kapelach z kręgów hard już wspominałem, ale zawsze dbamy, aby taki kącik znalazł się w każdym numerze. W tym miejscu wypada wymienić Sainted Sinners, Livin Fire i Bad Taste. Dwa ostatnie zespoły pochodzą z polskiej sceny. I tu taka refleksja. W tym numerze jest naprawdę spora grupa polskich przedstawicieli i to w dodatku reprezentują różne odcienie tradycyjnego metalu. Wyróżnia je jedna wspólna cecha, prezentują sobą naprawdę dużą jakość. Oby była to tendencja, która przynajmniej będzie się utrzymywała. To tak w skrócie z zaprezentowaniem tego, co znajdziecie w bieżącym numerze. Niemniej jak zawsze zachęcam Was, abyście zapoznali się szczegółowo z pełną jego zawartością. Jak dla mnie warto. No i mam nadzieję, że dzięki temu wydawnictwu - choć przez chwilę - oderwiecie się od fatalnej sytuacji, która mamy w realnym świecie. Michał Mazur
Spis tresci
3 4 7 10 14 16 18 22 26 32 36
Intro Wolf HammerFall HammerFall Saxon Saxon Annihilator Voivod Magnus Crystal Viper Scream Maker
42 46 48 51 54 56 61 62 64 68 70 76 79 82 84 88 92 94 97 100 102 104 106 109 110 112
Aquilla CETI Amorphis Tony Martin Alcatrazz David Reece Andrzej Nowak Savage Grace Budgie Roman Kostrzewski Stos Tankard Destruction Sabaton The Three Tremors Mentor Wreck-Defy Lucille Diaboł Boruta Acheolus Burning Evil Hunter Gallileous The Sonic Overlords Ereb Altor Bulletproof
113 114 116 118 120 122 124 126 128 130 134 136 138 140 142 144 146 148 149 150 152 154 156 157
Memory Garden Perpetual Etude Exploder Scavenger Lynx Vicious Knight Bastet Shock Wave Destructo Crisix Home Style Surgery Maule Kill Ritual Vanexa Martyr Custard Heir Apparent Spitfire Airforce Metal Cross Smith / Swanson Wolftooth In Aevum Agere The Neptune Power Federation 158 Morgul Blade
160 162 164 166 168 171 172 173 174 176
Death Has Spoken Bomber Oddland Dragon Sway Elvenking Hrom Burning Point Rhapsody Of Fire Crystal Ball Bogusław Balcerak’s Craylord 178 Show Ya 180 Manimal 181 Freaks And Clowns 180 Urząd Celny 188 Sainted Sinners 190 Livin Fire 192 Bad Taste 197 Zelazna Klasyka 199 Decibels` Storm 235 Old, Classic, Forgotten...
3
Live Evil Nasza poprzednia rozmowa z Niklasem Stalvind miała miejsce niemal dokładnie dwa lata temu. Na kilka dni przed premierą "Feeding the Machine", wspólną trasą Wolf z Grand Magus oraz kroczącym globalnym lockdownem. Dlatego tę o "Shadowland", albumie numer 9 w dorobku Szwedów, rozpoczęliśmy dokładnie tam, gdzie skończyliśmy.
HMP: Poza tym, że musieliście przerwać, przełożyć, a później odwołać kontynentalną część europejskiej trasy z Grand Magus, jaki był wpływ pandemii na zespół? Na co dzień nie utrzymujecie się z muzyki, więc w tym kontekście byliście na swój sposób szczęściarzami. Niklas Stalvind: To był beznadziejny splot okoliczności. Album ukazał się w kilka dni po rozpoczęciu trasy, a chwilę później musieliśmy wszystko odwołać. Dograliśmy jeszcze dwa koncerty i wróciliśmy do domów. Ale, jak powiedziałeś, każdy z nas miał pracę, do której
Nie. Patrząc na to z kreatywnego punktu widzenia, to była najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przydarzyć, ponieważ mogliśmy poświęcić niemal cały swój czas na tworzenie muzyki. Na co dzień mam problem z koncentrowaniem się na kilku rzeczach jednocześnie. A że mam normalną pracę i rodzinę, to już na starcie zawsze jest kilka rzeczy. Gdy dodatkowo dochodzą do tego koncerty, komponowanie, znów koncerty, wreszcie sesje nagraniowe, naprawdę trudno mi się w tym odnaleźć. Potrzebuję fazy komponowania, w której przełączam swój wewnętrzny przełącznik i staje się kompozytorem. Nie potrafię tego zrobić, gdy jestem w trasie. A ponadto, co innego mogliśmy robić w tej sytuacji? Mieliśmy nowy skład, w którym świetnie nam się grało, ale "Feeding the Machine" nagrywaliśmy jeszcze w poprzednim. To była dodatkowa motywacja do roz-
"Shadowland" nie była komponowana z myślą o Wolf. Rzeczywiście tak było? Tak. Nagranie "Feeding the Machine" zabrało nam sześć lat, a sam proces przypominał koszmar. Simon jeszcze kończył budować studio, gdy już nagrywaliśmy. Nie było do końca gotowe, co znacznie przyczyniło się do tego, że sama sesja okazała się wyjątkowo wyczerpująca. Potrzebowałem odmiany i stąd pomysł spróbowania zrobienia czegoś na własne konto. Samemu lub we współpracy z innym muzykiem. Czegoś innego, czego nie ograniczałby ramy Wolf. Tak powstał utwór "Shadowland", a także trzy kolejne. Miałem je gotowe, gdy Pontus (Egberg) i Johan (Koleberg) dołączali do zespołu. Dopiero po pewny czasie dotarło do mnie, że choć sam nie zdawałem sobie z tego sprawy, przez cały czas tworzyłem muzykę Wolf. (śmiech) Podrzuciłem ją reszcie zespołu i dalej pracowaliśmy już wspólnie traktując ten materiał jako punkt wyjścia. Gdy mieliśmy już gotowych dziewięć utworów, powiedziałem, że mam jeszcze jeden stary numer. Był nim napisany dziesięć lat wcześniej z myślą o innym projekcie "Rasputin". Projekcie, który nigdy się nie zmaterializował. To była dokładnie taka sama sytuacja. Po "Legions of Bastards" czułem potrzebę zrobienia czegoś innego. Czegoś dla siebie, na co ostatecznie zabrakło mi czasu. Nie byłem przekonany, czy utwór będzie pasować do koncepcji, ale uznałem, że możemy go wykorzystać jako bonus. Przyniosłem go chłopakom, a oni zapytali, dlaczego miałby to być tylko bonus? Miałem dość zaawansowane demo, ale Pontus, Johan i Simon (Johansson) tchnęli w niego nowe życie. Cieszę się, że trzymałem go przez te wszystkie lata. Pierwszy odsłuch "Shadowland" zacząłem od końca. Chciałem sprawdzić, czy "Trail by Fire" to cover Satan. Na "Feeding the Machine" bonusem był cover "Atlantis" Angel Witch, więc wyglądało całkiem spójnie. Powinienem się wstydzić, ale Satan odkryłem dopiero niedawno. I nie miałem pojęcia, że mają utwór "Trail by Fire". Ale z pewnością były też inne zespoły, które pisały o Edwardzie Mordrake'u lub o Rasputinie. Gdy znajdujesz dobry temat, czy dobry tytuł, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że ktoś już go wykorzystał. Dlatego wymyślanie oryginalnych tematów jest tak trudne.
Foto: Per Knutsson
mógł wrócić, więc mnie osobiście finansowo w ogóle to nie dotknęło. Ale już nasz tour manager nie miał do czego wracać. Trasy to było całe jego życie i jedyne źródło utrzymania. To była naprawdę trudny okres dla wszystkich, którzy żyją z koncertów. Managerów, ekip technicznych, a także profesjonalnych zespołów, które utrzymywały się z grania, a które nie zdołały zgromadzić odpowiednio dużej poduszki finansowej na ciężkie czasy. Bardzo im wszystkim współczuję. My w tym kontekście byliśmy szczęściarzami. Sam mam pracę, w której ani spotykam wielu ludzi, ani nie mam kontaktu z osobami starszymi, więc mogłem robić swoje. Dla innych biznesów, szczególnie dla restauracji i pubów, to był okropny okres. Domyślam, się, że w normalnej sytuacji nowy album nie ukazałby się tak szybko?
4
WOLF
poczęcia nowego cyklu ciężkiej pracy. Ale też były momenty, gdy wszystko wydawało się gówniane. Ponieważ z dnia na dzień odebrano mi rzeczy, które najbardziej lubię robić. Naprawdę brakuje mi grania przed publicznością. Spotykania się z ludźmi, patrzenia im w oczy. W czasie pandemii zagraliśmy jeden koncert bez publiczności na okoliczność Stream Bloody Stream. Ciekawe doświadczenie, ale nie miało to nic wspólnego z tym, jak chcę grać na co dzień. Chcę widzieć ludzi, chcę spotykać ludzi. Prawdziwych ludzi. A chwilami można było odnieść wrażenie, że koncerty mogą nigdy nie wrócić. Dlatego zdarzało się, że byłem naprawdę wkurzony, ale przez większość czasu próbowaliśmy wyciągnąć z tego wszystkiego jak najwięcej pozytywów. Według notki prasowej część utworów z
Twój "Trail by Fire" ma w sobie coś z estety ki The Doomsday Kingdom. Szczególnie w pierwszym zwolnieniu, gdy śpiewasz "when all your hiding places have been occupied". Być może… Myślę, że na "Shadowland", podobnie jak na albumie The Doomsday Kingdom, używam większego zakresu mojego głosu. Nie czuję już, że muszę przez cały czas krzyczeć. Mogę śpiewać też ładnie i miękko, albo miękko i złowieszczo. Myślę, że pod tym względem mocno się rozwinąłem jako wokalista i po prostu dałem sobie swobodę śpiewać w ten sposób. Doomowa w charakterze jest również część tekstów. "Dust", "Exit Sign", "Into the Black Hole", także "Time Machine", wszystkie cechuje albo pesymistyczna nuta, albo przeświadczenie o braku jakiegokolwiek znaczenia… Nie myślałem o tym w ten sposób, ale rzeczywiście, w czasie pisania obracałem się wokół dwóch głównych motywów i pierwszym było
to, o czym mówisz. Czytałem dużo Carla Sagana i rozmyślałem o tym, jak ekstremalnie mali jesteśmy na tej małej kropce na tle rozległego wszechświata. O tym, jak wszystko się rozszerza i oziębia, jak nasze słońce zmieni się kiedyś w czarną dziurę i wszystko się skończy, jak cały wszechświat może się zapaść i narodzić się na nowo. Myślę, że można powiedzieć, że jest to równie pesymistyczne co podnoszące na duchu. Przejmujemy się, kłócimy, wreszcie walczymy i zabijamy o rzeczy, które są tak naprawdę nieistotne. Jesteśmy tu tylko przez chwilę i znikamy, a koniec końców nasza planeta również zniknie. Dlaczego więc nie docenić tego, co mamy i nie starać się wycisnąć z życia jak najwięcej? "Seek the Silence". Jakie to uczucie krzyczeć o ciszy? Bardzo podoba mi się ta ironia. To jak w "Bark at the Moon", gdy Ozzy śpiewa "oh, baby". Jak coś tak złego może być jednocześnie tak dobre? Jak można śpiewać "oh, baby" w utworze zatytułowanym "Bark at the Moon"? (śmiech) Myślę, że to samo odnosi się do krzyku o poszukiwaniu ciszy. Odnosi się to również do różnorodności życia. Na co dzień mieszkam na wsi. W bardzo spokojnej okolicy, z dala od wszystkiego, wokół tylko las i zwierzęta. Ale tak samo jak ten spokój lubię też metalowe koncerty. I właśnie ten kontrast chciałem uchwycić. "Evil Lives" to wręcz oczywisty, a póki co niewykorzystany tytuł dla albumu koncer towego. Było "Live Evil", było "Evil Live", ale nie "Evil Lives". Wcześniej czy później ktoś na pewno taki nagra. Roboczy tytuł tego utworu brzmiał "Live Evil", co oczywiście było ukłonem w stronę Black Sabbath, bo chociaż wymawia się inaczej, pisze się tak samo jako "Live Evil" (chodzi o różnicę w wymowie między "live" w formie czasownikowej i przysłówkowej - w tłumaczeniu odpowiedni "żyj" i "na żywo"). To także palindrom, czyli wyrażenie brzmiące tak samo czytane normalnie i od końca. Live Evil - genialne. Ale zdawaliśmy sobie sprawę, że wszyscy będą myśleli, że utwór nazywa się "Live Evil", jak album Black Sabbath. I już słyszałem te pytania w wywiadach. (śmiech) Dlatego ostatecznie wykorzystaliśmy zwrot w formie, która wystę-puje w tekście i nazwaliś-
Foto: Per Knutsson
my go "Evil Lives". Promujący album "Dust" zdawał się sugerować płytę bardziej w starym stylu. I o ile w zestawieniu z "Feeding the Machine", a w szczególności "Devil Seed" rzeczy wiście jest bardziej klasyczna, nadal są na niej rzeczy zdecydowanie mniej klasy czne, jak "Rasputin", czy "Time Machine". Tak. "Time Machine" to numeru Pontusa i Simona, do którego napisałem tekst i ułożyłem melodie. Część utworów brzmi inaczej, bo mamy w zespole nowego kompozytora. Staraliśmy się też, by materiał był możliwie jak najbardziej zróżnicowany, by kolejne utwory nie brzmiały tak samo. I nie baliśmy się eksperymentować. Dlatego "Time Machine" jest w metrum 5/4. Chcieliśmy, by każdy utwór był na swój sposób interesujący i jeśli coś brzmiało dobrze, to tak to nagrywaliśmy. "Rasputin" z kolei, jak już wspomniałem, był napisany 10 lat temu i wcale nie miał być utworem Wolf. Liczę, że na "Shadowland" lu- Foto: Per Knutsson dzie znajdą dla siebie dużo klasycznego Wolf, a jednocześnie docenią, że nie boimy się eksplorować nowych kierunków. W klipie do "Dust" po raz kolejny występujesz w białej siatkowanej podkoszulce. To stały element twojej codziennej garderoby? (śmiech) W Szwecji noszą ja tylko zgryźliwi staruszkowie. Brzuch piwny i plamy po ketchupie - ten typ. Są tak brzydkie, że praktycznie nie można ich nigdzie kupić, a jednocześnie tak śmieszne, że ciągle ich używam. Importuje je chyba tylko jeden sklep w Szwecji. Chciałbym tylko, by mieli mniejsze rozmiary. Reżyser klipu do "Dust" planował, że wystąpię bez koszulki, ale po pierwsze, już to robiłem, a po drugie, już tak nie wyglądam. Piję zdecydowanie za dużo piwa, więc zanim znów się roz-
biorę, najpierw muszę wrócić do formy. Okładka albumu to znów obraz Thomasa Holma. Co było pierwsze, tytuł "Shadowland", czy oprawa graficzna? Pomysł, by zatytułować album "Shadowland", wyszedł od Pontusa. Uznałem, że to faktycznie dobry tytuł, a jednocześnie sama kompozycja pasowała na utwór tytułowy. Ale nie było tak, że planowałem to od początku. Dopiero później rozmawiałem o tym z Thomasem. Opowiadałem mu o tekstach i o tym, gdzie się aktualnie znajduję jako artysta. Nasze rozmowy są zwykle dość długie, więc dokładnie wie, co w danej chwili robię. Ten obraz był jednym z tych, które miał już gotowe. Gdy piszę, traktuję to jako terapię. Komponuję, by lepiej radzić sobie z życiem i by rozwijać się jako istota ludzka. Thomas maluje na tej samej zasadzie. Gdy tylko go zobaczyłem, wiedziałem, że to jest to. Przy okazji "Feeding the Machine" kilkakrot nie poruszaliśmy temat samowystarczalnoś ci Wolf. Czy na "Shadowland" w całości nagrywaliście sami? Sami tak, ale nie samemu. Tym razem uznałem, że więcej nie nagrywam w domu. Muszę mieć kogoś, kto słucha, jak śpiewam. Dlatego pojechałem do studia Simona i albo on, albo Pontus, choć głównie Simon, byli moimi inżynierami. To samo z gitarami. Gdy nagrywałem partie rytmiczne, robiłem tylko jedno lub dwa podejścia próbne, ponieważ dobrze wiedziałem, co mam grać, a potem nagrywałem kolejne trzy lub cztery, z których wybieraliśmy najlepsze fragmenty. Podobnie z wokalami. Opanowałem je do tego stopnia, że po rozgrzewce, zamiast celować w bezduszną perfekcję, nagrywaliśmy trzy lub cztery podejścia i szliśmy dalej. W ten sam sposób rejestrowaliśmy również partie perkusji i basu. I
WOLF
5
nagranie podcastu o nim. Znalazłem go w jakieś szufladzie, odpaliłem i cofnąłem się w czasie o 20 lat. Spojrzałem na niego innymi oczami i dziś doceniam go nawet bardziej. Nie jestem już tą samą osobą. Tamten gość miał 24 lata i grał z innymi ludźmi. Wszystko w życiu dzieje się tak szybko, że praktycznie nie wracamy myślami do tego, co było, a to było jak spotkanie z 24-letnim mną. Bardziej go doceniam i zwyczajnie bardziej go lubię. Pierwszy album to pierwszy album, więc gdy był nowy, słuchałem go tak często, że już nie mogłem go znieść. (śmiech) Później nagraliśmy "Black Wings", a to był już inny poziom i dlatego pierwszy album został w tyle. Ale teraz musimy go wydać ponownie. To kawałek historii, mojej historii, historii Wolf i bardzo mały kawałek historii metalu.
Foto: Per Knutsson
to równocześnie. Pontus i Johan świetnie znali wszystkie utwory. Najpierw graliśmy próby w pełnym składzie, by dopracować szczegóły, a następnie grali sami, by brzmieć jak najlepiej. Potem trzy podejścia i wnioski ok, to było dobre, tam coś uciekło, więc dogram tylko ten fragment i gotowe. To był bardzo łatwy i inspirujący proces i mam nadzieję, że słychać to na płycie, bo w dobie Pro Tools naprawdę łatwo przedobrzyć. Kilka podejść za dużo i całość staje się zbyt doskonała. Staramy się grać bardzo precyzyjnie. Najlepiej, jak umiemy. Ale jest granica, po przekroczeniu której wszystko zaczyna brzmieć jak generowane przez komputer. A ma brzmieć jak grane przez ludzi. Dlatego na płycie są drobne błędny. To pierwiastek ludzki. Co z wznowieniami trzech pierwszych albu-
Wolf - Shadowland 2022 Century Media
Zastanawiałam się, czy nie zacząć tej recenzji słowami w stylu "Wolf to jeden z najlepszych heavymetalowych zespołów nagrywających współcześnie", kiedy nie skusiło mnie, że sprawdzić, co napisałam o poprzedniej płycie. Dokładnie tak zaczęłam recenzję "Feeding the Machine". Nie powiem, że mam związane ręce, ale nie da się ukryć, że każdej płyty Wolf świetnie się słucha. Być może zespół nigdy już nie wróci do formy, jaką miał na "The Black Flame" i "Ravenous", ale aż trudno uwierzyć, żeby ekipa Niklasa kiedykolwiek nagrała coś, czego słuchać się nie chce. Bo "Shadowland" to nie jest tylko "przyzwoita płyta", jakbyśmy nazwali kolejny model seryjny jakiegoś niemieckiego zespołu z AFM. Stylistycznie "Sha-
6
WOLF
mów? W tym momencie powinienem sobie sprzedać plaskacza, ale byliśmy tak zajęci nowym albumem, że jeszcze się nie zmusiłem, by poszukać odpowiedniego prawnika, który pomógłby nam ruszyć z temat. Mam świadomość, że będzie to długi, kosztowny i niezbyt kreatywny proces, ale nadal jestem zdecydowany. Aktualnie jednak priorytet mają koncerty. Wielu muzyków może nie tyle wstydzi się swoich wczesnych nagrań, co wychodzi z założenia, że miały on swój czas i miejsce. Kto się załapał, ten się załapał i nie ma do czego wracać. Rozumiem, że Ty do nich nie należysz? Nie. Powiem więcej, nie słuchałem pierwszego albumu Wolf przez ostatnie 10 lat. Odkopałem go niedawno, gdy poproszono mnie o dowland" jest to Wolf, do jakiego Niklas przyzwyczajał nas już od "Devil Seed" - mniej speedowy, mniej wrzaskliwy, cięższy niż dawniej. Zarówno muzycznie, jak i wokalnie, bo wachlarz nastrojów, jakie Niklas wokalnie kreuje na płycie i tym razem się poszerzył (niektóre fragmenty brzmią wręcz jak jego maniera, którą upodobał sobie nagrywając wokale do The Doomsday Kingdom). I właśnie takiego "późnego" Wolfa możemy się spodziewać. Dla niektórych może być to zaskoczeniem, bo singlowe kawałki, które wybrał zespół, zapowiadały wręcz odwrotny kierunek. Zarówno "Dust", jak i tytułowy numer to numery najbardziej utrzymane w starym stylu. Muszę zresztą przyznać, że utwór "Shadowland" z zadziorną linią wokalną i rozdartym wokalem Niklasa nie tylko kojarzy mi się z klasycznym Wolf, ale - być może właśnie przez te cechy - jest moim drugim, ulubionym numerem na płycie. Po drugiej stronie plasują się kawałki oddalone od tego "klasycznego Wolfa", takie jak utrzymane w średnich tempach "Time Machine" czy "Rasputin". Co ciekawe, to rozstrzelenie stylistyczne ma swoje korzenie zarówno w odmienionym składzie zespołu (w tym wzmocnionej puli kompozytorów) jak i w fakcie, że niektóre kawałki wcale nie były pisane przez Niklasa dla Wolf. Ani dla nikogo innego. Te kawałki pisane w różnym czasie "dla siebie" okazały się jednak po prostu kawałkami Wolf i ostatecznie na krążek Wolf trafiły. Świadczy to w zasadzie o
Plany koncertowe? W okolicach premiery mieliśmy zaplanowane dwie trasy, ale wszystko zostało odwołane. W tej chwili planujemy kilka pojedynczych koncertów, pierwszy w marcu w Sztokholmie, a kolejne w miejscach, w których realnie można zagrać. Ale to bardzo niepewny czas i wielu promotorów w obawie przed powrotem restrykcji nie bookuje absolutnie niczego. Nie jest łatwo, ale próbujemy. To jedyna rzecz, którą chcę w tej chwili robić - wyjść do ludzi i grać nowe utwory. Bardzo mi tego brakuje. Wszystkim w zespole tego brakuje. Marcin Książek
tym, że tożsamość Wolf, jakakolwiek by na przestrzeni lat nie była, równa się Niklas Stalvind. Jakie to kawałki - odsyłam do wywiadu, możecie się zaskoczyć. Płytę jako całość łączy doskonałe brzmienie, bardzo dobre i świetnie brzmiące solówki oraz pewna linia tematyczna. Jeśli się przyjrzycie tekstom, znaczna część z nich opowiada o naszej znikomości i o tym, że wszystko, co nas otacza będzie miało swój kres. Wbrew pierwszemu spojrzeniu, które sugeruje bezdenny pesymizm, przekaz jest optymistyczny. Niklas przyznaje się, że podchwycił rozpoczętą w latach 70. przez Carla Sagana "krucjatę" pokazującą ludzkości fakt, że nasza planeta i my, jako Ziemianie to tylko pyłek w kosmosie. A w konsekwencji nasze codzienne i globalne spory nie mają żadnego znaczenia w obliczu kosmosu. Od razu słucha się lepiej, prawda? A propos optymizmu. Na "Shadowland" znalazł się jeden z najlepszych kawałków Wolf ostatnich płyt. Tym moim pierwszym ulubionym numerem na płycie jest "The Ill-Fated Mr. Mordrake". Łatwo dać się ponieść melodii rodem z thrillera i złowieszczym zawołaniom w refrenie (które świetnie korespondują z treścią numeru o Edwardzie Modrake'u). Zwłaszcza jeśli ceni się też kawałek "Make friends with your Nightmares". (5) Strati
Za starzy, by umrzeć młodo Zaryzykuję tezę, że dla większości interesujących się muzyką profesjonalny muzyk to taki ktoś, kto reprezentuje wysoki poziom muzycznego rzemiosła. Ludzie parający się dziennikarstwem muzycznym, choćby nawet amatorsko, potwierdzą jednak, że pewien element wymyka się powyższej definicji: umiejętność udzielania wywiadów. Wielu muzyków się z tym boryka, bo co mieli do powiedzenia, to powiedzieli już albumem. Są jednak również tacy profesjonaliści jak Joacim Cans z HammerFall. To kapitalny rozmówca, przy pomocy słów potrafiący fana utwierdzić w fanostwie, a ludzi obojętnych zaintrygować na tyle, żeby dali jego muzyce szansę. Gorąco zachęcam więc do lektury poniższego wywiadu niezależnie od tego, czy HammerFall lubicie bądź nie. HMP: Cześć Joacim! Gdzie cię zastałem? Joacim Cans: Cześć, jestem teraz w domu. Nie ruszałem się stąd od jakichś osiemnastu czy dziewiętnastu miesięcy (śmiech). Trochę już jestem tym znudzony, jeśli mam być szczery. Wyobrażam sobie, jaka to musi być dla ciebie radykalna zmiana. Jak więc sobie radzisz z nudą? Czytam dużo książek, oglądam dobre seriale, a przede wszystkim staram się utrzymać swój umysł na wysokich obrotach. Wszystkim jest teraz ciężko. Najgorsze, że nic nie możemy z tym zrobić. Pozostaje tylko szczepić się i troszczyć o zdrowie.
się doczekać, aż nasi fani będą mogli wysłuchać całego albumu. Nim się ukaże, pewnie wrzucimy na YouTube'a jeszcze jeden lub dwa kawałki. Swoją drogą, pod tym względem postąpiliśmy inaczej niż dotychczas, bo jako pierwszy światło dzienne ujrzał utwór główny, bo tytułowy i singlowy, w dodatku w formie pełnoprawnego teledysku. Wcześniej na pierwszy ogień zawsze szedł jakiś mniej symboliczny, jako "tekstowy klip" (lyric video). Ponieważ jednak od tak dawna nie byliśmy w trasie, chcieliśmy dać naszym fanom coś wyjąt-
z mostu, jeśli jakiś utwór… no, wymaga więcej pracy? Masz oczywiście rację, ale działamy inaczej. Jasne, puszczałem wczesne wersje nowych utworów swoim przyjaciołom, ale zawsze byli pijani, więc nie ufałbym ich ocenom (śmiech). Natomiast moja współpraca z Oscarem wygląda tak, że ślemy sobie nawzajem demówki. Mamy do siebie pełne zaufanie i wiem, że zawsze otrzymuję od niego maksymalnie dopracowany utwór, a nie zrobiony na odwal się. Czasem zasugeruję mu jakieś rozwiązanie, a wówczas on wprowadza zmiany. Pozostajemy w ciągłym dialogu. Podobnie kiedy ja zabieram się za pracę nad utworem, tworzę linie melodyczne i piszę teksty, to przesyłam mu swoje propozycje, a on wypowiada się na ich temat. W efekcie, kiedy prezentujemy gotowe kompozycje pozostałym członkom zespołu, to oni wiedzą, że po drodze rozważyliśmy wszystkie możliwe opcje. Czasami pod wpływem producenta wprowadzamy zmiany jeszcze na etapie produkcji i masteringu, ale to się tyczy brzmienia, a nie samej struktury utworu. Ta zawsze jest zawczasu maksymalnie dopracowana. To, o czym mówisz, pokazuje, jak unikalna i niezastąpiona jest twoja relacja twórcza z Oscarem. Zdecydowanie! Jesteśmy jak bracia. Jak sobie
Przejdźmy do milszych kwestii. Dziękuję, że zgodziłeś się na ten wywiad. Heavy Metal Pages łączy z HammerFall długa historia, bo wyobraź sobie, że trafiliście na okładkę ósmego numeru naszego czasopisma w 2002 roku - prawie dwadzieścia lat temu! Niesamowite! To musiało być przy okazji "Crimson Thunder", prawda? Dokładnie. Szmat czasu, a wy nadal trzy macie się mocno! Staramy się dawać z siebie sto procent (śmiech). To co mówisz… dwadzieścia lat, a przecież "Crimson Thunder" to nawet nie nasz debiut, tylko czwarty z kolei album! Minęło ćwierć wieku, a my tu siedzimy i rozmawiamy o tym samym: muzyce, którą piszemy, nagrywamy, wykonujemy na scenie, a ludzie nadal chcą nas słuchać. Jestem z tego niesamowicie dumny! Tak jest, za chwilę będziecie obchodzić dwudziestopięciolecie ukazania się "Glory to the Brave". Tymczasem wydajecie "Hammer of Dawn", który jest waszym kolejnym bardzo dobrym albumem. Ukaże się on dopiero w lutym, ale czy spotkałeś się już z wczesnym odzewem (rozmawialiśmy 15 grudnia 2021 roku - przyp. red.)? Jak dotąd niewiele osób słyszało cały album, ale dotarło do mnie dużo pozytywnych komentarzy na temat utworu tytułowego. Wszystkie recenzje, które znam, jak na razie są dobre. Oczywiście, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie z rozczarowaniem: "eee tam, brzmi jak HammerFall". Dokładnie! A ja na to: co w tym złego? To tak, jakbyś zamówił pizzę i narzekał, że smakuje jak pizza (śmiech). Za każdym razem spotykamy się z takimi głosami. Generalnie dotychczasowe recenzje są jednak zdecydowanie pozytywne. Nie mogę
Foto: Tallee Savage
kowego. Zaczęliśmy więc nie od przystawki, tylko od razu przeszliśmy do dania głównego. Odrobina HammerFall, żeby czas w pandemii mijał szybciej? Dokładnie (śmiech)! Wiem, jak trudno być sędzią we własnej sprawie i wyrokować na temat jakości swojego dorobku twórczego. Czy macie więc zaufanych ludzi, którzy powiedzą wam prosto
pomyślę o minionych dwudziestu pięciu latach, to w tym czasie widywałem się z nim częściej niż z moją mamą lub siostrą. Może tylko z moją dziewczyną częściej jestem razem, ale jest blisko (śmiech). Czy pandemia wpłynęła na prace nad "Hammer of Dawn"? Absolutnie! I to na różne sposoby. Przede wszystkim prace nad "Hammer of Dawn" ruszyły bardzo wcześnie. Oscar zaczął pisać
HAMMERFALL
7
nowe utwory jeszcze kiedy ja nagrywałem wokale na "Dominion". To akurat wynika z tego, że jest bardzo kreatywnym człowiekiem, który nigdy nie bierze wolnego od muzyki. Kiedy jednak w lutym 2020 roku wróciliśmy z trasy promującej "Dominion", uświadomiliśmy sobie, że z powodu pandemii długo nie będzie nowych tras, koncertów, festiwali. Skupiliśmy się zatem na pisaniu nowego albumu. Linie melodyczne miałem gotowe już wiosną 2020 roku. Tymczasem nagrywać zaczęliśmy dopiero… na przełomie lata i jesieni 2021 roku. Miałem więc bardzo dużo czasu na wprowadzanie poprawek. Na tym etapie byłem swoim największym wrogiem (śmiech). Brałem pod lupę każdą nutę i zastanawiałem się, jak mógłbym ją zaśpiewać lepiej. W efekcie zawiesiłem sobie poprzeczkę tak wysoko, że kiedy weszliśmy do studia, to okazało się, że nie wyrabiam. Sam byłem sobie winien. Tak czy siak, moim zdaniem siła "Hammer of Dawn" tkwi
że nie wpuszczą mnie do Ameryki, obraliśmy kurs na Danię. To była ogromna zmiana, bo nigdy nie pracowałem z Jacobem, a wokalistę łączy z producentem szczególna relacja wymagająca absolutnego zaufania. Musieliśmy więc dopiero poznać się i nauczyć się ze sobą pracować… Wybacz przydługą odpowiedź (śmiech). Krótka brzmi: tak, pandemia miała wpływ na prace nad "Hammer of Dawn".
jest dla mnie gwiazdą przewodnią, gdy idzie o komponowanie i pisanie tekstów! Na swoich solowych koncertach nawet wykonuję jego utwory.
Zdecydowanie wolę dłuższą odpowiedź (śmiech). Kontynuując wątek zmian, choć gracie w swoim stylu, to lubicie też zaskaki wać. Moim zdaniem najbardziej wyróżniającym się utworem na albumie jest "Not Today". Brzmi on jak zapomniana klasyczna rockowa ballada. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten kawałek, ujął mnie on melancholijnym klimatem i tą piękną, smutną melodią (nuci). Uspokajam się słuchając go, choć w studiu kosztował
A to się zgadaliśmy! Jego solowy debiut, "Vem är det som är rädd?", to jedna z ozdób mojej płytoteki. Ciężko było go znaleźć. Wyobrażam sobie (śmiech).
Foto: Tallee Savage
w szczegółach. Jest to maksymalnie dopracowany album! Co się tyczy tekstów, na trasie promującej "Dominion" obchodziłem swoje pięćdziesiąte urodziny. Było to zresztą w Polsce! Ten fakt oraz rychłe nadejście pandemii spowodowały, że pogrążyłem się w zadumie. Zacząłem myśleć, że przecież nie będę żyć wiecznie, mnie też czeka śmierć. Kiedy siedzisz w domu sam z takimi myślami, to zaczynasz wątpić w siebie. Właśnie stąd na "Hammer of Dawn" wziął się taki utwór jak "Too Old to Die Young". Mówi on o tym, że należy żyć na całego. Jestem już za stary, żeby umrzeć młodo i dołączyć do "klubu 27" (którego członkami są m.in. Jimi Hendrix, Jim Morrison i Kurt Cobain - przyp.red.). Pozostaje więc dawać z siebie wszystko i ciągnąć ten wózek tak długo, aż będziemy w stanie bądź będzie nam to sprawiać radość. Wracając do twojego pytania, pandemia wpłynęła również na wybór producenta wokali. Z Jamesem Michaelem współpracowałem przez dziesięć lat, tylko że ponieważ mieszka on w Los Angeles, nie wiedziałem, czy będę mógł do niego polecieć. Potrzebowaliśmy planu zapasowego, którym został Jacob Hansen. Z decyzją zwlekaliśmy do ostatniej chwili. Kiedy okazało się,
8
HAMMERFALL
mnie dużo nerwów, bo śpiewam w nim bardzo wysoko. Co się tyczy tekstu, jest to kolejny utwór o śmierci. Mówi o człowieku, który zastanawia się, czy może nadeszła już jego kolej. Dochodzi jednak do wniosku: nie dzisiaj! Nadeszła jesień życia, liście opadają, ale musi poczekać, aż opadnie ostatni. Nie dzisiaj, ale może jutro. Wspomniałem o klasycznym rocku. Czy stare szwedzkie zespoły, jak Trettioariga Kriget, November lub Hoola Bandoola Band ukształtowały twój gust muzyczny? Tak, ale nie w młodości. Jeśli pamiętasz "(We Make) Sweden Rock" z albumu "Dominion", jest to nasz hołd złożony szwedzkim zespołom rockowym, które położyły fundament pod naszą potężną scenę muzyczną. W pierwszych linijkach tekstu wspominam właśnie o November: "I remember the day when the winter came / Back in nineteen-sixty-nine". Zima przychodzi w listopadzie, a November powstał w 1969 roku. Ten zespół był jednak chyba zbyt bluesowy, żeby mieć wpływ na muzykę, jaką gramy z HammerFall. Za to Hoola Bandoola Band to jedna z moich głównych inspiracji muzycznych, a ich wokalista Björn Afzelius
Super, na przykład "Bläckfisken"? Jak najbardziej! Przy czym skupiam się głównie na jego karierze solowej, a nie utworach napisanych dla Hoola Bandoola Band.
Wróćmy jeszcze do "Hammer of Dawn". Po dwudziestu pięciu latach nadal brzmisz świetnie! Dzięki, ale kiedy porównuję swoje wokale na "Glory to the Brave" z tymi z najnowszej płyty, to mam wrażenie, że śpiewają dwie różne osoby; ewentualnie ten sam człowiek, ale który dopiero z czasem naprawdę nauczył się śpiewać. Wydaje mi się, że przez pierwsze piętnaście lat byłem zbyt zachowawczy. Wiesz, mówiłem sobie: "nie, nie wezmę tych nut, bo są za wysokie". Albo: "nie, nie będę się forsował, bo jutro też mamy koncert". Pamiętasz może, że po wydaniu "Infected" zrobiliśmy sobie przerwę, po której wróciliśmy z "r(E)volution". W tym czasie wszystko się zmieniło. Na scenę zacząłem wychodzić z nastawieniem, że dam z siebie sto procent, gdyż każdy jeden koncert powinien być traktowany jak ten najważniejszy. Nie ważne, czy gramy dla setki osób czy siedemdziesięciu pięciu tysięcy - zawsze trzeba się na maksa przykładać. Ta zmiana w myśleniu wpłynęła także na moją pracę w studiu. Zamiast spędzać w kabinie wokalnej osiem godzin, jak to bywało wcześniej, powiedziałem producentowi, że ma mnie do dyspozycji na półtorej, może dwie godziny, ale za to w tym ograniczonym czasie dam z siebie absolutnie wszystko! Tak jest po dzień dzisiejszy. Wiesz, jestem bardzo wdzięczny losowi, że w wieku pięćdziesięciu jeden lat, a wkrótce pięćdziesięciu dwóch, nadal jestem w stanie śpiewać wysoko i udźwignąć cały koncert. Widziałem tyle przykrych sytuacji, jak wokaliści popularnych zespołów z lat 80. zażynali się na scenie, bo każda wysoka nuta sprawiała im fizyczny ból. To takie smutne, ale też nieuchronne: z wiekiem możliwości wokalne ulegają degeneracji. Tak sobie myślę, przecież byłeś zawodowym sportowcem. Czy myślisz, że pływanie pomogło ci zwiększyć i zachować nieprzeciętną objętość płuc? Wiesz, przestałem zawodowo pływać w 1986 roku, czyli bardzo dawno temu. Za to w 2013 roku zacząłem biegać! Od tamtej pory każdego tygodnia przebiegam od dwudziestu do trzydziestu kilometrów. To na pewno bardzo mi pomogło utrzymać kondycję. Mam niski puls, mogę biegać na scenie nie tracąc tchu, a przede wszystkim mimo wieku śpiewać jak młodzik. Poważnie podchodzisz nie tylko do roli wokalisty, ale także tekściarza. Zawsze dużo uwagi poświęcałeś metalowcom. Co twoim zdaniem czyni ich/nas wyjątkowymi? Powiedziałbym, że otwartość. Nie ważne, czy masz włosy długie czy krótkie, masz brodę czy jej nie masz - zostaniesz zaakceptowany. Prócz tego zespół heavymetalowy i metalowca
łączy wyjątkowa, bardzo bliska więź. Nie jest to przepaść, jak w przypadku gwiazd rocka i ich fanów. My nie gwiazdorzymy, bo sami jesteśmy fanami heavy metalu. Czasem, jak poznaję muzyków z innych zespołów, to autentycznie czuję się onieśmielony. Myślę sobie: "ja cię, to wokalista kapeli X"! HammerFall może sprzedawać więcej albumów i być headlinerem trasy, ale dla mnie to ten zespół jest prawdziwą gwiazdą. Więc tak, metalowców wyróżnia otwartość i bliskość. Na najnowszej płycie utworem "Brotherhood" składamy hołd naszym fanom, bo bez nich bylibyśmy nikim. Chociaż tytuł oznacza "bractwo", to płeć nie ma tu znaczenia, co odzwierciedla tekst: "We hear our brothers sing along / but our sisters carry on". Nie ważne, jak wyglądasz i jakiej jesteś płci - będziesz mile widziany w naszym metalowym gronie. Prócz tego, metal wyjątkowym czyni jego ponadczasowość. To muzyka, która narodziła się w podziemiu, trafiła do mainstreamu, potem znowu zeszła do podziemia. Nie jest to gatunek wyłącznie dla starych bądź młodych, lecz dla wszystkich. Tylko na koncert metalowy bez zażenowania pójdziesz ze swoim ojcem czy dziadkiem. Potwierdzam, że widywałem na koncertach wielopokoleniowe rodziny i sam też bywałem w takim gronie (śmiech). Dokładnie! Nikt nie ma z tym problemu, a wręcz przeciwnie - to jest super. Wasza muzyka idzie zresztą w sukurs przesłaniu metalowego braterstwa, bo niewiele rzeczy buduje taką więź między muzykami a widownią, jak wspólne śpiewanie. Zgadzam się! Od samego początku naszej muzyce przyświeca taki właśnie zamysł. Można powiedzieć, że studyjne wersje utworów HammerFall są niekompletne, bo brakuje im jednego elementu: widowni. Ta muzyka ma najwięcej sensu, kiedy zostanie zagrana na żywo, przy współudziale fanów. Wtedy staje się
kompletna. Powiedz, kiedy koncertu jecie po całym świecie, to dostrzegacie różnice między fanami wywodzącymi się z różnych kultur? Tak. Generalnie, im dalej na południe jedziesz, tym ludzi stają się bardziej emocjonalni. Nie ważne, czy mówimy o Europie Południowej, czy Ameryce Południowej. Ludzie w Stanach Zjednoczonych bawią się na koncertach dobrze, ale Meksyk to już inna bajka, a co dopiero Kolumbia! Jeśli mam być szczery to my, ludzie Północy, jesteśmy trochę nudni. Mówię to jako Szwed: o ile zawczasu się nie napiję, to cały koncert będę stał z założonymi rękami (śmiech). Przy czym oczywiście zagorzali fani zawsze reagują ekstatycznie, niezależnie od tego, gdzie gramy. Jesteś wokalistą, tekścia rzem, ale też frontmanem. Jak postrzegasz tę rolę? Traktuję ją bardzo poważnie, bo uważam, że to na mnie spoczywa odpowie- Foto: Sandra Myhrberg (CameraLucida) dzialność za nawiązanie więzi z publicznością. Zawsze wykorzystuję wego. Wkrótce ruszycie w trasę. Będziecie przerwy między utworami, żeby rozgrzać grać z Helloween, w dodatku z Kaiem widzów, zaangażować ich emocjonalnie. Tak- Hansenem i Michaelem Kiske w składzie! że w trakcie utworu czynnie zachęcam ich, że- Czy to dla was spełnienie marzeń? by śpiewali razem ze mną. Powiem ci, że raz Przyjaźnimy się z prawie każdym członkiem nawet wdałem się z tego powodu w werbalną Helloween. Z Gamma Ray graliśmy jeszcze przepychankę z jednym gościem z widowni. w 1997 roku. "Crimson Thunder" nagraliśmy Ilekroć zapowiadałem w studiu Andiego Derisa. Z Michaelem Kiskolejny utwór, on darł ke byłem na trasie świątecznej. W kontekście się, żebym nie gadał, wspólnych koncertów z Helloween mówimy tylko grał. W końcu więc o bractwie kapel. Wracając do twojego kazałem mu się zam- pytania, to oczywiście, bardzo cieszymy się na knąć, bo jak nie, to zej- wspólną trasę i wiemy, że nasi fani są równie dę ze sceny i sam go podekscytowani. uciszę. Interakcja na linii frontman - wido- Polscy na pewno. Zwłaszcza, że w kwietniu wnia to ważny element zagracie w Katowicach (konkretnie 18 kwietshow, a nie żadne mar- nia 2022 roku w katowickim Międzynarodonowanie czasu. Za ka- wym Centrum Kongresowym - przyp. red.)! żdym razem, kiedy Ten zestaw to kompletny heavymetalowy pagramy "Let the Hammer kiet. Mistrzowie i uczniowie razem w trasie. Fall" pytam się zgro- Bardzo się cieszę, że jesteśmy w to zaangamadzonych, dla kogo żowani. Zobaczyć ten siedmioosobowy skład to jest pierwszy kon- Helloween na żywo to nie lada wydarzenie. cert HammerFall, dla Jeżeli z jakichś względów w przyszłym roku kogo drugi, dla kogo wybierzesz się tylko na jeden koncert - to potrzeci… Jest to swego winien być ten! rodzaju konkurs. W momencie, kiedy zaczynamy grać ten kawałek, wszyscy są zaangażowani! Koncert HammerFall to prawdziwe wydarzenie; nie tylko półtorej godziny muzyki, ale też show.
Foto: Tallee Savage
Adam Nowakowski
Tak oto dobrnęliśmy do ostatniego pytania, też zresztą koncerto-
HAMMERFALL
9
naszymi fanami! Mamy dwanaście nowych kawałków, których ludzie jeszcze nie słyszeli. Nie mogę się doczekać aby otrzymać feedback od fanów. To zdecydowanie najbardziej ekscytująca część tego wszystkiego - reakcje fanów.
Umrzeć za heavy metal Bardzo cenię takie zespoły jak Hammerfall. Za to, że konsekwentnie zmierzają obraną ścieżką. Za t,o że nieustannie inspirują. Za to, że nigdy nie zaliczyli jakiegoś krytycznego faux pas. Z Joacimem Cansem rozmawialiśmy na kilka dni przed oficjalną premierą dwunastego albumu studyjnego Szwedów, "Hammer of Dawn". Joacim tryskał energią i okazał się bardzo wdzięcznym rozmówcą, który równie ochoczo co na temat nowej płyty opowiadał o zamierzchłych czasach, kiedy to Hammerfall dopiero co stawiał pierwsze kroki na scenie. HMP: Joacim, Wasz nowy album to już dwunasta płyta studyjna w dyskografii Hammerfall. Masz czasem tak, że patrzysz na to wszystko i mówisz: wow, dwónasta płyta! Jak to możliwe że czas minął tak szybko? Joacim Cans: O tak! W takiej sytuacji jedyne co możesz zrobić to zadać sobie pytanie: co do cholery się stało? Dwunasty album? Niesamowite! Mam czasem wrażenie że od 25 lat siedzę w jednym miejscu i gadam o nowym albumie. Wiesz, kiedyś byłem szczęśliwy gdy wydawaliśmy pierwszy album, "Glory to the Brave" - to było wielkie wydarzenie, wydać heavy metalową płytę w środku epidemii mu-
skiego Heavy Metalu. Kiedy gadałem o tym z naszym managerem, to powiedział mi: "to wszystko dzięki Wam". Ja mu na to: "o nie, nie, nie, przecież byliśmy jedynie małą częścią tego wszystkiego". Ale faktycznie, ten album był czymś w rodzaju "nowa generacja kopie w drzwi". Oczywiście Hammerfall działa ramię w ramię z innymi zespołami, ale jestem bardzo dumny z tego, że wspólnie mogliśmy nakopać grunge'owi (śmiech). O tak, to wspaniałe czasy! Joacim, obiecuję że pogadamy jeszcze o tych rzeczach, ale teraz skupmy się na tym, po co się tu spotkaliśmy, mianowicie: "Hammer of Dawn" powoli
Foto: Sandra Myhrberg (CameraLucida)
zyki grunge. A no właśnie! Myślisz, że Wy oraz inni wykonawcy, którzy pod koniec lat 90. zdecydowali się na klasyczne uderzenie, wpłynęli na zmianę reguł gry? Cóż, musimy pamiętać że kiedy nagrywaliśmy "Glory to the Brave", był rok 1996. Muzyka heavy metalowa była najmniej fajną rzeczą której mogłeś wtedy słuchać, nikogo to w ogóle nie interesowało. Wielu ludzi których wtedy spotykaliśmy mówiło do nas: "hej, dlaczego nie gracie muzyki której ludzie chcą słuchać?". Odpowiedź była jednak prosta: gramy taką muzykę, bo po prostu chcemy ją grać. I kiedy wydaliśmy "Glory to the Brave" - tak nawiasem mówiąc zajęło mi to 10-15 lat żeby to zrozumieć - okazało się że była to wielka rzecz dla, nazwijmy to, nowej fali Nowej Fali Brytyj-
10
HAMMERFALL
staje się faktem. Moje pierwsze pytanie dotyczące tej płyty jest proste: czy nadal czu jesz ekscytację z powodu ukazania się nowego albumu Hammerfall? Czy raczej podchodzisz do tego rutynowo? O, nowy album, fajnie, znowu?! O tak! Szczególnie teraz, kiedy musiałem siedzieć zamknięty w domu przez ponad dwa lata! Ostatni koncert jaki zagraliśmy miał miejsce w lutym 2020 roku, dwa lata temu. Ta płyta jest inna w zasadzie pod każdym względem, zwłaszcza że została napisana, opracowana i nagrana podczas pandemii. Dlatego towarzyszy jej nawet większa ekscytacja niż zwykle, choć zwykle każdej płycie towarzyszy podobne uczucie. Tu jednak jest taka sytuacja, że tą płytą komunikujemy: hej, to koniec pandemii! Wróciliśmy i jesteśmy gotowi zagrać nowe kawałki live, spotkać się znów z
Joacim, jak to właściwie z Wami jest? Nowa płyta po kilku przesłuchaniach wydaje się być bardzo Hammerfallowa, nawet jeśli jesteście już całkiem innym zespołem niż byliście te kilkanaście lat temu. Powiedz mi, czy kiedy piszecie numery to mówicie sobie: dobra, teraz napiszemy kilka kawałków w stylu starego Hammerfall, czy może jednak przychodzi Wam to naturalnie, bez zbędnych kalkulacji? Cóż, myślę że jeśli znasz całą dyskografię Hammerfall, każdy pojedynczy kawałek z każdej następnej płyty, to wiesz, że Hammerfall to swego rodzaju marka, marka czystego, klasycznego, melodyjnego, metalu. Nigdy nie siadamy i nie opowiadamy sobie o tym jakie powinny być nasze nowe utwory. Tak długo jak wkładasz całe swoje serce i duszę w tworzenie tych numerów, ludzie rozumieją co chcesz im przekazać za ich pośrednictwem. Z drugiej strony, gdzieś z tyłu głowy wiesz, że musisz mieć pewien rodzaj zróżnicowania na albumie, nie możesz wbić na niego jedynie dziesięć szybkich kawałków, bo ludzie zwyczajnie będą tym znudzeni. To tak jakbyś zrobił dziesięć ballad na albumie - nie wiem, może to zadziałałoby w przypadku Scorpions, ale raczej nie sprawdziłoby się w przypadku Hammerfall (śmiech). Musisz też pamiętać że jeśli chodzi o pisanie w Hammerfall, to od dawna jest nas dwóch: ja i Oscar Dronjak, czasem pomagają nam inni członkowie zespołu. Ale ogólnie, jest to trwający, stały proces. Nie mamy tak, że siadamy razem i mówimy: "ok, czas napisać nowy album". Tak naprawdę, czasem ciężko powiedzieć gdzie jest granica pisania kawałków na nowy album i stary album. Wiele z nowych kawałków zaczęło swoje życie jeszcze podczas sesji nagraniowej do albumu "Dominium" czy podczas trasy koncertowej tego albumu, więc jest to proces który trwa nieprzerwanie. Wydaje mi się że taki system ma to do siebie, że jest bardzo naturalny, wynika z naturalnej ewolucji. Dobra, przyznaje, czasem siedzę i rwę sobie włosy z głowy: "cholera, czy ja nie napisałem czegoś podobnego 15 lat temu? Czy ta melodia czy riff nie pojawiły się już kiedyś gdzieś?" Ale prawda jest taka że po 25 latach i dwunastu albumach ciężko jest nie wynajdywać prochu na nowo, choć nie chcę aby to zabrzmiało, jakbym twierdził że na nowym albumie w jakiś sposób się powtarzamy. To nam raczej nie grozi. Też tak sądzę (śmiech). Wiesz, mogę powiedzieć że jestem z Wami od samego początku - kiedy w 1997 roku usłyszałem Waszą muzykę na którejś z kompilacji, dodawanej do metalowego periodyku, którego nazwy teraz już nie wspomnę, od razu wiedziałem że to muza dla mnie. To co zawsze przemawiało na korzyść Waszego zespołu był fakt, że miałem poczucie, że Wy, tak samo jak ja i inni moi kumple, jesteście fanami tych samych kapel, że tak samo jak mi nazwy typu Accept, Warlock, Stormwitch czy Riot nie są Wam obce. Czy fakt. że jesteście fanami, pozwoliło Wam być lepszymi muzykami? Czy sądzisz że dzięki temu jesteście bardziej wiarygodni dla Waszych odbiorców? Zdecydowanie. Z uwagi na to, że jesteśmy fa-
nami, wiemy czego wymagamy od naszych ulubieńców, więc siłą rzeczy wiemy czego fani wymagają od nas. To zabawne, Oscar powiedział coś takiego, gdy nagrywaliśmy w 1996 roku "Glory to the Brave": "nagraliśmy płytę, której sami chcielibyśmy słuchać, którą chcielibyśmy aby ktoś inny nagrał dla nas". I ta sama zasada może tyczyć się naszych koncertów: kiedy wychodzimy na scenę, chcemy dać naszym fanom coś ekstra. W zasadzie to się tyczy wszystkiego co robimy, koszulek, płyt winylowych, chcemy dać naszym fanom to, czego sami oczekiwalibyśmy od innych kapel jako ich fani. I powiem Ci, że czasem nie jest to łatwa rzecz, zwłaszcza kiedy jedziesz w trasę i masz obok bandy które są Twoim suportem a których jesteś fanem, przy których dorastałeś. Myślisz sobie: cholera, kocham tych gości, wychowałem się na ich muzie, to oni sprawili że sięgnąłem po gitarę, że zacząłem śpiewać! A teraz ja jestem głównym bandem a oni otwierają nasz koncert. Niesamowite! Czasami aż ciężko w to uwierzyć. Wiesz, może dlatego że jesteśmy wielkimi fanami heavy metalu, czasem ciężko nam zrozumieć pewne rzeczy. Na przykład to, że Hammerfall to również pewnego rodzaju marka tradycyjnego, klasycznego heavy metalu. Pogadajmy teraz chwilę o zawartości albumu "Hammer of Dawn". Płytę otwiera szyb ki, pełny riffów numer "Brotherhood". Domyślam się że to nie przypadek że trafił na płytę jako numer jeden? Wiesz, jako Hammerfall nagrywamy i wydajemy płyty. Nie single, jak wielu popowych artystów. Dopiero kiedy posłuchasz całego albumu, będziesz miał cały jego obraz i zrozumiesz miejsce poszczególnych utworów na nim. Więc kiedy posłuchasz całego "Hammer of Dawn" będziesz wiedział, że "Brotherhood" to po prostu idealny opener - energiczny, mocny. Jestem pewien, że ten kawałek będzie też świetnym otwieraczem koncertów. Ten numer jest dla nas ważny z innego powodu: tym kawałkiem oddajemy hołd dla wszystkich ludzi, którzy przychodzą na nasze koncerty, dla naszych templariuszy stali, dla oddanych i szalonych fanów Hammerfall na całym świecie. Jest taka linijka w tym kawałku: "nie było by nas tu bez Ciebie" i cóż, to najszczersza prawda. Widzisz, Ty odkryłeś Hammerfall gdy miałeś 12 lat. Ale wielu z naszych fanów poznało nas dużo później. Ale bez takich ludzi jak Ty, nie nagralibyśmy drugiego albumu. I jesteśmy bardzo wdzięczni każdemu, kto przyczynił się do faktu, że Hammerfall jest teraz nazwą rozpoznawalną na całym świecie. I o tym jest ten kawałek. To bardzo emocjonalny numer. Fajnym kawałkiem jest też numer tytułowy, który jest bardzo epicki, niemalże jak hymn. Zastanawiam się, czy lepiej czujecie się w szybkich, konkretnych heavy metalowych strzałach, czy może jednak wolicie te epickie, bardziej wzniosłe formy? Najbardziej wolimy po prostu dobre piosenki (śmiech). I nie ma znaczenia jakiego typu będzie to piosenka, bo każda piosenka opowiada jakąś historię, o czymś jest. Jesteśmy Hammerfall i piszemy hymny. Kawałki, które zapraszają fanów do bycia ich częścią, kiedy gramy je na żywo. "Brotherhood" to numer, który opowiada o czymś ważnym, "Hammer of Dawn" to z kolei właśnie tak jak powiedziałeś, pewien rodzaj hymnu. I wydaje mi się że to zróżnicowanie kawałków, to wciąż nasza siła.
Foto: Tallee Savage
Wciąż bierzemy to bardzo serio, żeby pisać takie a nie inne utwory. Powiem inaczej: takie numery to nasz znak rozpoznawczy, marka. Wiesz, czasem nie ma sensu komplikować prostych rzeczy. Wystarczy odpowiednio zaśpiewać: "Thunder, Lightning, Hammer, Fighting" (śmiech). To takie proste, a zarazem bardzo adekwatne. O tak, ciężko się z Tobą nie zgodzić (śmiech). Dobra, Joacim, to teraz powiedz mi, jak to jest z tym Waszym przywiązaniem do Waszych korzeni? Pochodzicie ze Szwecji i nawet jeśli nie penetrujecie jakoś dogłębnie Waszej mitologii, to jednak na nowej płycie znalazł się numer "No Son Of Odin"… O widzisz, "No Son Of Odin" to właśnie taki zespołowy statement. Zacznijmy od początku. Na okładkach płyt zwykle towarzyszy nam wojownik, jego imię to Hector. I ten wojownik ma młot. Wielu ludzi uważa, że ów młot to młot Thora. I przyznam, że to miejscami irytujące. Bo to nie jest młot Thora. Więc numer, o którym mówisz, mówi wprost: Hector to nie jest syn Odyna! A jego młot, to Młot świtu (ang. Hammer of Dawn). Jak widzisz mamy tu dwie deklaracje w jednym. Nordycka mitologia nie ma tu nic do rzeczy, choć przyznam, że fajnie czasem o niej porozmawiać. Wiesz, na świecie istnieje mnóstwo kapel, które lubią poruszać się w tej tematyce, ale Hammerfall do nich nie należy. Ok, dobra historia to zawsze jest dobra historia, więc jasne, czasem pożyczam niektóre idee, które mogą być zaczerpnięte z różnych mitów, w tym z nordyckiej mitologii, ale akurat w tym przypadku jesteśmy bardzo daleko od niej. Tu raczej rzucamy jasną deklarację: jeśli jeszcze raz nazwiesz Hectora Thorem, rozwali Cię swoim Młotem świtu! (śmiech) Ooook, chyba wszystko jasne (śmiech). Kolejny numer, o którym chciałbym z Tobą porozmawiać, to kawałek zatytułowany "Reveries". Joacim, bądźmy szczerzy: mało który metalowy band odważył by się zaśpiewać w swoim kawałku fragment "la la la la la la" (śmiech). (śmiech) No tak! To kompletny outsider tego albumu a zarazem mój ulubiony numer! Ta melodia jest tak bardzo chwytliwa, ciężko ją wyrzucić z głowy. Ten numer został napisany
jako coś w stylu marzenia sennego. Jest napisany z perspektywy człowieka, który mówi: hej, życie jest za krótkie, porzuć swoje marzenia i zacznij naprawdę żyć! Co do samego "la la la" albo "na na na", jak kto woli, mieliśmy już jedno na albumie "Renegade". Ludzie reagowali na to: "co to do cholery jest?!?". Ale w tym akurat konkretnym przypadku, ten fragment czyni kawałek jeszcze mocniejszym. A jeśli obejrzysz wideo do singla "Hammer of Dawn", to na samym jego początku posłuchaj melodii, którą nuci dziewczyna… O kurde! To "Reveries"! Więc jak widzisz, "la la la" wyszło daleko poza swoją macierzystą strefę. Ostatni numer, o których chciałem Ciebie zapytać, to numer "State of the W.I.L.D.", bardzo bezpośredni, konkretny. Chcieliście pokazać, że Hammerfall wciąż potrafi być tak samo Wild jak był na początku swojej kariery? (śmiech) Hmmm… Może? To był jeden z ostatnich numerów, które napisaliśmy na "Hammer of Dawn". Oscar zapytał mnie: "myślisz że powinniśmy wrzucić ten kawałek na płytę? W jaki sposób to powinniśmy zrobić?". Spędziłem nad nim kilka miesięcy, nad wszystkimi tymi melodiami. Za każdym razem kiedy go kończyłem i go odsłuchiwałem, nie podobał mi się. Miałem wrażenie: to dobry numer. Ale dobry - to nie wystarczy. On musi być wspaniały. I za każdym razem kasowałem wszystko i zaczynałem od zera. Tak aby sparować dobre gitarowe riffy z melodyjnymi wokalami. Ej, naprawdę, wydaje mi się. że to była najtrudniejsza piosenka do napisania. Nawet jeśli jest to numer bardzo bezpośredni, wyrywający flaki. Niemniej jednak, bardzo się cieszę że lubisz ten kawałek! Muszę powiedzieć, że tu mnie zaskoczyłeś! Wydawało mi się że to raczej numer z gatunku tych, które pisze się w 5 minut na kolanie i jest z nich mega zadowolonym od razu. Cóż, musisz pamiętać, że ten numer był pisany podczas trwającej pandemii, w okresie kiedy ciężko jest nawet podnieść się z łóżka. Otwierasz oczy i pytasz sam siebie: "po co w ogóle mam wstawać? Jaki jest sens? No dobra, może po to żeby zjeść śniadanie". (śmiech) Ale to ma przełożenie na kolejne pytania: jak, do cholery, mam napisać w tej sytuacji piosenkę? Czasem czułem się jakby mój mózg funkcjonował jedynie na 40% - 50% możliwości. To
HAMMERFALL
11
wszystko wpływało na to, że ciężko było znaleźć jakąkolwiek inspirację. Więc to właśnie był powód przez który męczyłem się z pisaniem tego kawałka. No tak, ciężko nie przyznać Ci racji. Ok, wydaje mi się że powiedzieliśmy sobie dość sporo o "Hammer of Dawn", więc wróćmy trochę do początku naszej rozmowy. Rok 2022 to nie tylko rok premiery Waszej nowej płyty, ale także okazja aby celebrować 25lecie ukazania się Waszego debiutu, "Glory to the Brave". Zdarza Ci się czasem wracać do tej płyty? Nie za często, będąc szczerym. Ale wiesz, ja znam ten album bardzo, bardzo dobrze, od początku do końca. Jestem pewien, że byłbym w stanie go zagrać od tyłu, tak dobrze go znam. (śmiech) To w końcu najważniejszy album w naszej karierze, jestem tego pewien. Otworzył on wiele drzwi, zmienił wszystko. Jest to też album z którego jestem najbardziej dumny. Ta płyta pojawiła się w zasadzie znikąd. Będę z Tobą szczery: napisaliśmy te ka-
zykiem. Ale z drugiej strony nie sądzę żebym miał tyle samo werwy i energii co miałem 25 lat temu. Uważam, że właśnie przepisem na sukces tamtego albumu był fakt, że mieliśmy wtedy dużo entuzjazmu i energii. I to słuchać. Słychać na tamtej płycie, że gra ją pięciu gości, którzy wtedy byliby gotowi umrzeć za heavy metal. I robią to wszystko z jednego powodu: bo kochają heavy metal. I dlatego, że mają przy tym masę frajdy. Choć w sumie Hammerfall zawsze był robiony dla frajdy - nie dla sławy czy pieniędzy. Wiesz, ludzie czasem gadają: "ej, robicie to przecież tylko dla kasy". Tak? Serio? I co, myślisz, że w 1996 roku chcieliśmy grać heavy metal. bo marzyła nam się duża kasa? (śmiech) Granie heavy metalu w latach 90. stało w kompletnej opozycji do robienia kasy. No tak, też sądzę, że więcej wiązało się z tym ryzyka niż opcji zarobku, zwłaszcza kiedy uzmysłowić sobie jakie to były czasy… Wciąż nie chodzi o pieniądze. Póki robimy to dla frajdy, będziemy to robić. To jest główny
Foto: Picwish
wałki w trzy miesiące, wszystkie, w jedyne trzy miesiące. I musze przyznać, że nie słuchałem tej płyty w całości chyba z dekadę. Ale powiem Ci, że zainspirowałeś mnie. Może zarzucę sobie go wieczorem? Myślę że to dobry pomysł! Zrobię to samo. Fajnie że Cię zainspirowałem. To ekscy tujące (śmiech). Tak, dla mnie też. Będziemy słuchać go razem! (śmiech) Ok (śmiech). Joacim, pokusiłbyś się o porównanie "Glory to the Brave" z "Hammer of Dawn"? Nigdy nie pokusiłbym się o zestawienie poszczególnych utworów obok siebie. Z prostego powodu: między tymi albumami miał miejsce olbrzymi progres. Po pierwsze, bez "Glory to the Brave", "Hammer of a Dawn" nigdy by nie powstał. Przez to wszystko co się wydarzyło w międzyczasie, rozwój, progres, nigdy nie chciałbym ich porównywać. No dobra, i tak to zrobię, w sumie już to robię. Wiesz, ciężko mi poznać siebie na "Glory to the Brave". Jestem teraz lepszym wokalista, kompozytorem, mu-
12
HAMMERFALL
powód. Mamy z tego funa. Na scenie i co najważniejsze - tez po za nią. Lubimy siebie, lubimy z sobą przebywać. Wyobrażasz sobie zespół, w którym wokalista i główny gitarzysta nienawidzą siebie nawzajem? Walczą ze sobą, nie rozmawiają ze sobą, jeżdżą dwoma różnymi busami? Jeśli tak by było, odszedłbym z zespołu natychmiast. Uwierz mi, że widziałem kilka takich zespołów w akcji i zdecydowanie to wszystko wychodziło na scenie. Ale nieważne. Jesteśmy wciąż w roku 1997. Powiedz mi, czy kiedy ukazał się "Glory to the Brave" byłeś zaskoczony odbiorem z jakim się spotkał? Cóż, tak jak powiedziałem, ten album zmienił zasady gry. Ja byłem wtedy zaskoczony, że udzielaliśmy wywiadów dotyczących tego albumu. Myślałem wtedy: "ok, nagramy album i tyle. Może sprzedamy ze 3000 czy 4000 kopii". I wtedy Kai Hansen nagle zaprosił nas na trasę u boku Gamma Ray. Co?! Kai Hansen? Przecież on był dla mnie wtedy bogiem, nadal nim jest. RockHard Magazine mianował "Glory to the Brave" albumem miesiąca. A potem nasza płyta wygrywać zaczęła rankingi
na płytę roku, w każdym kolejnym zestawieniu była określana jako najlepsza płyta 1997 roku! Co?! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Byłem w ogromnym szoku, bardzo zaskoczony. Ale zarazem byłem niesamowicie szczęśliwy. I naprawdę, zajęło mi 10-15 lat zrozumienie tego, co się naprawdę wtedy stało. Wtedy w 1997 roku po prostu chcieliśmy sobie pograć heavy metal i dobrze się bawić. To było trochę jak druga miłość. Miałem wtedy regularną pracę. Album wyszedł w czerwcu a we wrześniu musiałem przyjść do szefa i powiedzieć mu: "wybacz, ale odchodzę, bo jadę w trasę koncertową!". (śmiech) Powiedziałeś, że zajęło Ci 15 lat żeby zrozu mieć co się wtedy wydarzyło. A czy dotarłeś do tego, że "Glory to the Brave" podobnie jak "Legacy of Kings" stały się swego rodzaju heavy metalowymi klasykami? Że razem z innymi kapelami, takimi jak Rhapsody czy Blind Guardian wytyczyliście nowe ścieżki w melodyjnymi metalu i staliście się inspiracją dla kolejnych, młodych bandów? No tak, chwilę mi to zajęło (śmiech). Myślę, że olśnienie przyszło wraz z nową generacją zespołów, które w swoich opisach powoływały się na Hammerfall jako na źródło inspiracji, jako zespół, który wprowadził ich w świat heavy metalu. Oczywiście to zawsze będzie polem do debaty. "Hej, dlaczego mówisz o Hammerfall, a nie o Iron Maiden czy Judas Priest?". Jasne, ale kiedy oni zaczynali słuchać metalu, to Hammerfall był na topie, nie Maiden. I wiesz, to jest w sumie dość oczywiste. Bo potem, dzięki Hammerfall wielu zrobiło krok w tył i odkryło Iron Maiden, Accept czy Judas Priest. Ale w ich czasach to właśnie Hammerfall był tym zespołem, który był najważniejszy. Ale tak jak mówiłem, potrzebowałem długich 15 lat żeby to wszystko zrozumieć, żeby pojąć fakt, jak wielki mieliśmy wpływ jako zespół na cały gatunek. Długo nie mogłem w to uwierzyć. I w zasadzie nie nam to oceniać, to bardziej rola dziennikarzy. Jeśli ja bym powiedział: "tak, to my byliśmy powodem, że heavy metal wrócił do łask" - cóż, obawiam się, że mogłoby to nie zadziałać. Dlatego musiał to powiedzieć kto inny. Ale jestem bardzo dumny z tego, że Hammerfall jest w ten sposób rozpoznawany. I powinieneś! Zwłaszcza że jakby nie patrzeć, nawet wielcy heavy metalu borykali się ze swoimi trudnościami: w Maiden nie było Bruce'a Dickinsona, Priest działali bez Roba Halforda, Acceptu nie było wcale… Może po prostu przypomnieliśmy ludziom jak heavy metal powinien brzmieć. Pojawiliśmy się trochę jako taki przypominacz: "hej, pamiętasz, że istnieje taki gatunek jak heavy metal i że cały czas umie skopać Ci dupę?". (śmiech) To zabawne, ale wiesz, że nawet jeśli gadam o tym przez 25 lat, to wciąż interpretuje Hammerfall jako młody zespół? Nie pytaj mnie dlaczego. Wciąż czuję jakbym stał na czele nowego zespołu. Hej, ostatnio świętowałem 52 urodziny, więc wygląda na to, że nie jestem już za młody. Ale z drugiej strony Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon wciąż koncertują, więc my jednak jesteśmy przy nich tym młodym bandem (śmiech). Rozumiem o czym mówisz! Dla mnie Hammerfall również jawi się jako jeden z młodszych bandów (śmiech). A właśnie, a propos młodych bandów. Zdajesz sobie sprawę że
obecnie w podziemiu triumfy święci coś takiego jak New Wave of Traditional Heavy Metal? Śledzisz te zespoły? Znasz Screamer, Enforcer? Nie powiedziałbym, że śledzę, ale zdaję sobie sprawę z istnienia tych zespołów i całego ruchu. Wiem, że ten ruch przybiera na sile zwłaszcza w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Jest tam cała masa bandów, które brzmią bardzo podobnie do tych, które zaczynały nurt NWOBHM ponad 40 lat temu. Nie wskażę Ci konkretnych nazw, nie mam pamięci do nazw tak naprawdę, ale zdarza mi się odpalić w tym stylu listę na Spotify. I tak jak kiedyś było sporo kapel, które brzmiały jak te wszystkie kapele z lat 70., wczesny Sabbath i tak dalej - będąc szczerym to akurat nie bardzo mój klimat, ale szanuje ich bardzo - to wspaniałe, że te nowe kapele chcą pokazać ten styl w nowoczesnym ujęciu. I teraz mamy dokładnie to samo, tylko że ludzie, którzy mają po 20 kilka lat chcą grać heavy metal w oldschoolowym stylu, tak jak to robili 40 lat temu goście z NWOBHM. Napawa mnie to dumą i uważam, że oni są przyszłością całego gatunku. Zastanawiam się, jak wyobrażasz sobie organizację życia koncertowego po pandemii? Myślisz że dalej możliwe są spotkania z fanami po koncercie? Podpisywanie płyt, pogawędki? Jak się na to zapatrujesz? Myślę, że jest to bardzo indywidualna sprawa każdego z muzyków. Zwykle do dwóch godzin po koncercie jesteś mega wyczerpany i zmęczony i naprawdę ciężko wtedy wykrzesać z siebie jakąkolwiek energię. Marzysz tylko o chłodnym prysznicu. Wielu fanów mówi nam potem: "ej, dlaczego nie wyszliście do nas po koncercie?". A ja po prostu po koncercie leżę czasem na kanapie i nie mam siły ruszyć nogą. Dobra, czasami lubię te wszystkie spotkania typu meet & greet, ale przyznam, że po pandemii będzie to wszystko znacznie trudniejsze. To prosta rzecz: biorąc pod uwagę jak wiele pandemia może zrobić złego, przez kolejne lata wielu muzyków będzie po prostu unikać uścisków dłoni z nieznajomymi ludźmi. Dla mnie jako dla wokalisty to bardzo duże ryzyko - spotkać jednej nocy ponad setkę ludzi, uścisnąć każdemu dłoń, stanąć do fotografii. Jak to wpłynie na moje zdrowie? Co mogę wtedy złapać? To zbyt ryzykowne. Jeśli
coś złapię, wtedy kilka koncertów trzeba będzie odwołać. To duże straty, również jeśli chodzi o pieniądze. Robi się z tego straszny chaos. Fani muszą zrozumieć, że jeśli wymagaliby tego od zespołu, mogłoby to wpłynąć negatywnie także na nich, bo potem mogliby nie zobaczyć swojego ulubionego bandu na koncercie, bo ten mógłby go odwołać. Z drugiej strony, przypominam sobie siebie z lat 80. Widziałem Maiden, Motley Crue, Accept, Judas Priest, Queensryche, wszystkie te zespoły i nigdy nie spotkałem nikogo z nich. Ogólnie wydaje mi się że zespoły w dzisiejszych czasach są bardzo łatwo dostępne, co czyni fanów bardzo zachłannymi. Tymczasem wielu muzyków to introwertycy, są bardzo otwarci na scenie, ale bardzo spokojni i wyciszeni poza nią i nie chcą być zbyt blisko z ludźmi. I myślę że każdy z nas powinien to szanować. Liczy się muzyka. Uwielbiałem Maiden, Manowar czy Queensryche, ale nigdy nie wymagałem tego, aby spotkać się z muzykami.
Foto: Lukas Stumpf
Widzisz, to ciekawe. Kiedyś rozmawiałem o tym ze Stevem Harrisem z Iron Maiden i przyznał, że on lubi spotykać się z fanami i z nimi rozmawiać, ale jednocześnie strasznie irytuje go fakt, że wielu z nich nie traktuje go jako osobę, lecz jako rzadki okaz w zoo czy eksponat w muzeum, obok którego trzeba sobie zrobić fotkę i narobić wiele hałasu, nie zamieniając jednocześnie przy tym ani zda nia… Tak, faktycznie, to interesujące. Wiesz, kiedy schodzisz ze sceny, jesteś mega zmęczony. Tymczasem czeka na Ciebie jakieś 800 osób, które chce zrobić 800 zdjęć z Tobą. Albo chcą sobie zrobić z Tobą i z gitarzystą. Albo z samym gitarzystą. I to też jest wyczerpujące. Zwłaszcza jeśli masz gdzieś z tyłu głowy, że jutro jest następny dzień i sytuacja się zape-
wne powtórzy. Ok Joacim, wygląda na to, że zbliżamy się do końca wywiadu. Chciałem Cię zapytać o Polskę. Zapewne masz z nią jakieś ciekawe wspomnienia… …o tak! I to bardzo, bardzo dobrych! Zwłaszcza z ostatniej wizyty w 2020 roku, kiedy świętowałem swoje 50-te urodziny, właśnie na scenie w Polsce! Nigdy wcześniej nie widziałem tylu fanów w Polsce, wszyscy śpiewali i życzyli mi wszystkiego najlepszego. To było wspaniałe, pełne emocji, bardzo wyjątkowy koncert. Co ciekawe, to był ogólnie ostatni koncert jaki kiedykolwiek zagraliśmy, bo zaraz wybuchła pandemia. Miejmy nadzieję że z Polskimi fanami spotkasz się ponownie niebawem w Katowicach! O tak, na pewno tak będzie. Tym razem nic nas nie zatrzyma! Nie możemy się już doczekać naszego spotkania z Wami! Przyjedziemy do Was we wrześniu z Helloween i jestem pewien, że będzie epicko! Chciałem podziękować Wam za to, że uczyniliście moje pięćdziesiąte urodziny wyjątkowymi oraz za Wasze wielkie wsparcie. Jesteście wspaniali! Ok Joacim, dziękuje Ci za poświęcony czas. Mam nadzieję że znajdziesz chwilę aby pogadać twarzą w twarz w Katowicach? Jasne, brzmi jak plan! Do zobaczenia! Marcin Jakub
Foto: Picwish
HAMMERFALL
13
Nie jestem Rickiem Wakemanem Brytyjscy klasycy szturmują ze swoim dwudziestym trzecim albumem. Zachęcają przy tym do czerpania radości z każdego dnia, ale sam album wydaje się materiałem bardzo solidnym, ale dla zespołu powszednim. "Carpe Diem" stanowi kolejną z serii równych płyt zespołu, których produkcją zajmuje się Andy Sneap. Co ważniejsze, jest okazją do rozmów z muzykami zespołu: rozgadanym i wybuchającym co chwila perlistym śmiechem perkusistą Nigelem Glockerem oraz, będącym jego przeciwieństwem skupionym, może lekko nieśmiałym gitarzystą Paulem Quiennem. HMP: Czy po tylu latach gry w zespole łatwo przychodzi ci zaangażowanie w tworzenie nowego albumu? Nigel Glocker: Mimo wszystko tak, bo lubimy robić to szybko. Jakbyśmy mieli pracować nad płytą trzy lata albo dłużej to zdążylibyśmy się tym znudzić. Staramy się szybko uwinąć z komponowaniem i nagrywaniem, aby zaraz potem móc pojechać na koncerty. Ktoś mi powiedział, że wydajemy płyty mniej więcej co osiemnaście miesięcy, możliwe, że tak właśnie jest. Dla mnie są to cykle: pisania, nagrywania, koncertowania, a następnie tro-
riffu. Jak postrzegasz to z perspektywy perkusisty? Ja też tworzę riffy, gram je na klawiszach. Dla przykładu Doug i ja dużo piszemy wspólnie. Ktoś może przynieść dobry riff a ja muszę znaleźć do niego odpowiedni groove. Na tym polega moja rola. Dla przykładu cichym bohaterem AC/DC jest dla mnie Phil Rudd. Gra w absolutnie idealny sposób. Jak tylko zaczyna, to wystukujesz rytm nogą, machasz głową lub czymkolwiek innym. Tak widzę rolę perkusisty - powinien powodować, że riffy będą bardziej bujać. Możesz chcieć je zwolnić lub przy-
Ciekawi mnie twój proces twórczy, jak odróżniasz dobry utwór, riff czy sekwencję perkusyjną, od tych, które dobre nie są? To jest akurat proste, motyw musi zainspirować Biffa do pisania tekstów. (śmiech) Piszemy dużo rzeczy, które wcale do niego nie trafiają, przynajmniej w danym czasie. Może zdarzyć się, że wrócimy do jakiegoś pomysłu w przyszłości, nawet kilka płyt później. Czasem wtedy okazuje się, że motyw zaskakuje. Z drugiej strony, musimy pilnować, aby wszystkie utwory do siebie pasowały, tworzyły całość. Czasem lepiej zachować coś na później. Nie marnujemy materiału. Wielu członków Saxon pisze muzykę. Jaka jest z kolei rola producenta? Andy Sneap pracuje z wami już niemal od dekady. Zrobił z nami już pięć płyt i jest ważny, bo sprawia, że dobrze brzmimy. (śmiech) Rozumie nas jako zespół: to, jak gramy na żywo i o co chodzi w naszej muzyce. Wie jak przenieść nasze zalety do studia oraz jak wydobyć z nas moc. Pracowaliśmy w przeszłości z ludźmi, którzy mówili nam, że wiedzą, o co w tym chodzi, ale jak przychodziło co do czego, to raczej sprawy się w ten sposób nie miały. Próbowali zrobić z nas zespół popowy. Postrzegam tak album "Crusader", byłem szalenie zawiedziony tym, jak brzmi. Ale uwielbiam zawarte na nim piosenki. Utwór tytułowy jest wspaniały i gdy gramy go na żywo brzmi dużo potężniej niż na płycie. Andy sprawia, że na płycie zachowujemy swoją moc.
Foto: Steph Byford
"Carpe Diem" czyli "chwytaj dzień". Ta klasyczna fraza ma dla ciebie jakieś większe znaczenie, poza tym, że to fajny tytuł albu mu? Mówię tylko za siebie, ale uważam, że trzeba żyć pełnią życia, bo o ile wiem, posiadamy tylko jedno. Skoro masz jedno to, spróbuj wszystkiego, chwytaj wszystkiego, co sprawia ci radość. Masz tylko jedną szansę na szczęśliwe życie. Ostatni czas doświadcza nas w dość trudny sposób. No tak, w ciągu dwóch ostatnich lat zagraliśmy tylko dwa koncerty. (śmiech) Jednak czymś naprawdę okropnym jest to, ile ludzi już umarło. Coś strasznego. Mam nadzieję, że uda nam się na tym zapanować.
chę czasu dla siebie. Tak to się kręci.
śpieszyć, byle tylko miały odpowiedni rytm.
W takim razie co pozwala utrzymać ci zain teresowanie przy kolejnym z tych cykli? No nie wiem, chyba to, że nasza piątka po prostu lubi ze sobą przebywać. Lubimy tworzyć zespół i grać muzykę. Szanujemy siebie nawzajem i czerpiemy radość z tego, że gramy. Muzyka powinna dawać ci radość, dopiero wtedy to działa. Jeżeli nie czujesz radości z jej wykonywania to, stajesz się nieszczęśliwy. Podobnie jest z innymi rzeczami, którymi możesz zajmować się w życiu. Może właśnie na tym polega nasz sekret.
Zgadzam się co do Phila Rudda, jednak ty grasz zupełnie inaczej. Twoja gra jest bardziej rozbudowana, często używasz podwójnej stopy. Takie podejście do bębnów musi być fizycznie wyczerpujące. Zgadza się, musisz być w formie, aby robić to dobrze. Znam perkusistów, którzy grają na dwie stopy w absolutnie szalony sposób i nie wiem, w jaki sposób tego dokonują. (śmiech) Jednym z moich ulubionych zespołów jest szwedzki Evergrey, niektóre z ich rzeczy są zabójcze. Trudno mi wyobrazić sobie jak mogą coś takiego zapamiętać. Ale przeważnie jest to kwestia ćwiczeń i praktyki.
W notce prasowej dołączonej do płyty Biff pisze, że świetny kawałek zaczyna się od
14
SAXON
Biff niedawno wydobrzał po problemach z sercem. Gdy usłyszałeś o jego problemach zdrowotnych, nie myślałeś, że to może być koniec zespołu? Na szczęście teraz jest z nim w porządku. Oczywiście musi być ostrożny i o siebie dbać. Zresztą, wszyscy musimy to robić, w końcu jesteśmy w zaawansowanym wieku. Trzymamy kciuki za to, że jeszcze pokręcimy się trochę po tym świecie. (śmiech) Oprócz perkusji grasz na jeszcze kilku instrumentach. Który pozwala ci na najpełniejsze wyrażenie samego siebie? Gram na klawiszach, ale żaden ze mnie Rick Wakeman. (śmiech) Chciałbym nim być, ale nie ma szans. Oczywiście to perkusja jest moim głównym instrumentem, gram na niej od siódmego roku życia. Umiem coś tam na gitarze i basie, ale to klawisze umożliwiły mnie zaprezentowanie swoich pomysłów innym członkom zespołu. Wcześniej musiałem im nucić, a teraz mogę zagrać. (śmiech) Korzysta-
jąc z komputerów i klawiszy, mogę przedstawić kolegom szkic gotowego kawałka. Nie jesteś Wakemanem, ale uwielbiasz rocka progresywnego. Genesis to chyba twój ulubiony zespół? Zgadza się, Genesis to dla mnie zespół numer jeden, mówię to z pełnym zdecydowaniem. Wszystkie jego wcielenia, zarówno to, w którym śpiewał Peter Gabriel, jak i z Philem Collinsem. Tony Banks to wspaniały klawiszowiec, a Mike Rutherford, oh, jeden z moich ulubionych basistów. Nawet jeśli mówi o sobie, że wcale nie jest basistą a gitarzystą. (śmiech). Uwielbiam ich. Drugim ulubionym zespołem są dla mnie Włosi z PFM (Premiata Forneria Marconi - przyp. red.). Muszę też wspomnieć, że uwielbiam polski Riverside. Zresztą, to moi przyjaciele. Kocham ich i bardzo przyjaźnię się z Piotrem i Michałem. Ciągle mamy ze sobą kontakt. Byłem strasznie smutny, kiedy zmarł ich gitarzysta, Piotr Grudziński. Pamiętam, że niedługo potem Michał przyszedł na nasz koncert. Było to wstrząsające przeżycie. Wracając do Genesis, zespół ten przetrwał wiele zmian stylistycznych, tak swoich jak i całej branży muzycznej. O Saxon, mając świadomość różnicy skali, można powiedzieć coś podobnego. No tak, ale ta skala jest naprawdę różna. (śmiech) Ale faktycznie, wciąż istniejemy, wiele przetrwaliśmy i nadal lubimy pisać muzykę oraz koncertować. W przeszłości pracowałeś z różnymi wykonawcami, między innymi z piosenkarką wywodzącą się ze sceny punkowej, Toyah Willcox. Jak wspominasz tę współpracę? Moim pierwszym zawodowym zespołem był Krakatoa, założony w południowej Anglii. Naszym klawiszowcem był Hans Zimmer, dzisiaj autor muzyki filmowej, kojarzysz go? Oczywiście. W końcu rozpadliśmy się, a ja zostałem bębniarzem sesyjnym. Występowałem na nagraniach różnych ludzi. Hans zadzwonił do mnie pewnego dnia i powiedział, że jego znajomy potrzebuje perkusisty do pracy nad albumem. Okazał się nim być Zaine Griff, pochodzący z Nowej Zelandii muzyk, trochę w typie Davi-
Foto: Steph Byford
Foto: Steph Byford
da Bowiego. Podczas z jednej z prób okazało się, że ma jakąś sesję zdjęciową, więc reszta zespołu poszła na obiad. Pojawiła się tam też Toyah i chwilę pogadaliśmy. Kilka dni później dostałem telefon od menadżera, że mogę wystąpić na jej płycie. Przez podobne znajomości dostałem się do Saxon. Basista Krakatoa był menadżerem Saxon i kiedyś poprosił, aby pomógł im w sesji nagraniowej. Tak już zostało. (śmiech) Wszystko to kwestia bycia w odpowiednim miejscu i czasie.
nagrywać. Jednak za kulisami działo się coś dziwnego. W pewnym momencie wytwórnia płytowa się wycofała i zostaliśmy z niczym. Kilka lat później ta sama wytwórnia wydała płytę inkarnacji Yes nazywanej "Anderson Bruford Wakeman Howe". Szkoda, bo nasz album zapowiadał się dobrze. Zresztą, w internecie pojawiła się jego niedokończona i niezmiksowana wersja. Mimo wszystko lubię takie przygody. Granie z innymi ludźmi jest odświeżające. Nie pozwala się zastać.
Toyah wraz ze swoim mężem, Robertem Frippem z King Crimson, co weekend pub likują na YouTube dziwaczne przeróbki różnych znanych utworów. Oglądasz? O tak, są doskonałe. (śmiech) Ciągle zastanawiam się, kim jest ten drugi, zamaskowany gitarzysta z teledysków. Przypomina kogoś z Ghost, ale pewnie tylko przez maskę. Cały czas mam kontakt z Toyah, muszę ją o to zapytać.
Dlatego pewnie wylądowałeś również na płycie innego składu powiązanego z Yes? Mam na myśli zespół Asia. GTR był produkowany przez Geoffa Downesa (wokalista i klawiszowiec Asia - przyp. red.) i dobrze się z nim zaprzyjaźniłem. Zaproponował mi granie na nowym albumie Asia, który ukazał się pod tytułem "Aqua". Pojawiłem się też na kilku kompilacyjnych albumach wydanych przez zespół. Ot, cała historia.
Pracowałeś też z projektem pobocznym Stevea Howe z Yes, ale nie zaowocowało to nagraniem płyty. Dlaczego? To był projekt GTR. Byłem wielkim fanem Yes i podczas pierwszego spotkania ze Steve'em z nerwów byłem wrakiem. Ale było świetnie, zaczęliśmy pisać muzykę, a potem ją
Wróćmy do korzeni twojej muzycznej przy gody, jak w ogóle ona się zaczęła? Moja rodzina nie była w ogóle muzykalna. Mama kochała muzykę, ale nie grała na żadnym instrumencie. Ojca muzyka nie interesowała w najmniejszym stopniu. Jak na kogoś, kto się zupełnie tym nie interesował, ciekawe było to, że kupił sobie płytę, na której znajdował się jego ulubiony kawałek. Był to "Hokus Pokus" zespołu Focus. Kochał ten numer! Ale jedyną osobą w rodzinie, która miała coś wspólnego z muzyką, był mój brat. Grał trochę na gitarze akustycznej, jednak robił to chyba tylko po to, aby zaimponować dziewczynom. Słuchałem wszystkiego, co wtedy wychodziło. Wkręciłem się w The Shadows, a następnie w The Beatles. Mój brat pokazywał mi różne zespoły. Zawsze kiedy wychodził do pracy, a ja wracałem ze szkoły, puszczałem sobie wszystko, co znalazłem w domu. Small Faces, The Who, Yardbirds i tym podobne. Pierwszą płytą, jaką kupiłem samodzielnie było "In Search Of the Lost Chord" The Moody Blues. Nie mogłem przestać ich słuchać. Później poznałem Cream, Hendrixa i tym podobne rzeczy. Założyłem pierwszy zespół, w którym grałem na basie, wykonywaliśmy kawałki innych, ale byliśmy w tym tragiczni. (śmiech) Potem zaczęliśmy jednak grać jakieś małe koncerty i tak to się potoczyło.
SAXON
15
Rozmawiamy o klasyce z twojego dzieciństwa, a czy zdarza ci się słuchać nowej muzyki? Oczywiście, robię to cały czas. Nie mogę znieść tylko dwóch rzeczy: rapu i tego, co obecnie nazywa się R'n'B co przecież tak naprawdę nie ma nic wspólnego z "Rhythm and blues". Taką muzykę grali Yardbirds, to było prawdziwe R'n'B, a nie Jennifer Lopez czy tym podobni wykonawcy. Oprócz tego jestem w stanie słuchać wszystkiego. Jest całe mnóstwo świetnych młodych muzyków. Muszę jednak przyznać, że ostatnio znowu zacząłem słuchać muzyki, z jaką kontakt miałem w szkole. Na przykład dwie pierwsze płyty Chicago - zastanawiam się, jak mogło mi to umknąć w młodości? Miałem te albumy, ale się ich pozbyłem, nie podeszły mi. Teraz je uwielbiam. Masz jakichś ulubionych współczesnych bębniarzy? Mam ulubionych, ale nie jestem pewien czy są współcześni. Wychowując się w latach siedemdziesiątych, słuchałem dużo muzyki fusion: Chick Corea, Return To Forever i tym podobne. Ostatnio wróciłem do tamtych dźwięków, jest w nich mnóstwo świetnego bębnienia. Uwielbiam Shannona Forresta z Toto. Słucham też dużo bluesa, kocham gitarzystów grających ten gatunek. Nie twierdzę, że wszystko jest dobre, ale możesz znaleźć dziś całe mnóstwo wspaniałej muzyki. Jest jej może nawet zbyt wiele - codziennie ukazuje się dużo więcej nagrań, niż byłbyś w stanie przetrawić. Ale też dużo tej muzyki jest bardzo podobna do siebie. Brzmi, jak jakby była nagrana już wielokrotnie wcześniej. Słucham czasem muzyki pop, bo dobry utwór zawsze się obroni, nie ma znaczenie, jaki gatunek reprezentuje. Lubię muzykę klasyczną a jedną, z jakich rzeczy słucham najczęściej, jest rosyjska muzyka wykonywana przez chór prawosławny. Nie ma tam żadnej instrumentacji, tylko głosy. Akordy oraz melodie, jakie się z nich wydobywają, są wspaniałe, absolutnie wspaniałe. Kiedy rozmawiałem z Paulem Quinnem, powiedział mi, że nie znosi pracy w studiu nagraniowym, ale uwielbia występować na żywo. Jak to się ma w twoim przypadku? Lubię jedno i drugie. W studiu czuję się twórcą, staram się stworzyć coś nowego, utwór lub jakieś brzmienie. Występ na żywo to coś zupełnie innego. Dostajesz kopa od publiczności i to jest świetnie. Ale cenię sobie jedno i drugie. Istnieją utwory, które szczególnie lubisz grać? To zależy, chyba "Crusader" wskaże jako jeden z ten lepszych. Wszystko zależy od samego kawałka i albumu, z jakiego pochodzi. Lubiłem grać te z płyt "Sacrifice" i "Unleash the Beast". Kawałek tytułowy z tej drugiej to też jeden z moich ulubionych pozwala mi totalnie odjechać. Powiem tak, po prostu przyjemność sprawia mi granie i występowanie przed ludźmi. Lubię, jak skaczą i szaleją w rytm tego, co gram, jak na przykład w "Dogs of War". Igor Waniurski
Punk, blues i heavy metal HMP: "Carpe Diem" to dwudziesty trzeci album Saxon. Przygotowując nowy materiał, czujesz presję związaną z porównaniami z waszymi klasycznymi dokonaniami? Paul Quinn: Nadal gramy nasze stare kawałki i się tego nie wstydzimy. Są one częścią naszego kodu genetycznego. Chcielibyśmy wykonywać więcej nowej muzyki, ale z kolei ludzie woleliby słuchać ciągle starych nagrań. Nie obawiam się tego, czy nowa muzyka wytrzyma konkurencję ze starymi utworami. Myślę, że byliśmy przez te wszystkie lata bardzo spójnym zespołem. Staraliśmy się być coraz lepsi, przykładać się do pisania muzyka. To nie zawsze popłaca, ale tacy jesteśmy. Co starasz się osiągnąć, gdy przystępujesz do tworzenia muzyki? Staram się wpaść na coś, czego nie robiłem wcześniej w żadnym ze swoich zespołów. Większość ludzi myśli, że muzycy mają nadmuchane ego, ale prawdę mówiąc, to tak nie jest. Musimy się po prostu bardziej starać, trochę tak jak sportowcy. Saxon regularnie nagrywa nowe płyty, gracie też sporo koncertów, przynajmniej kiedy nie szaleje pandemia. Jeżeli spojrzysz wstecz na swoją karierę to, z czego w niej jesteś najbardziej dumny? Z koncertów. Jestem zwierzęciem koncertowym, więc przejawiam większe zainteresowanie graniem przed publicznością niż dla kolegów w studiu nagraniowym. Jest coś w czerwonej lampce zapalającej się podczas rozpoczęcia nagrywania, czego szczerze nienawidzę. Czasem mnie to zupełnie rozwala. Takie rzeczy nie zmieniają się w wyniku nabierania doświadczenia? Nie za bardzo. Nie odczuwam zdenerwowania w obliczu zagrania koncertu, ale wyraźnie doskwiera mi ono przed nagraniami. W takim razie pewnie musi ci bardzo brakować koncertów. O tak, bardzo. Staram się żyć aktywnie, bo ostatnio nie za dużo się dzieje. Moje palce nie
wykazują się teraz zbytnią aktywnością, ale jakoś staram się nadążać. (śmiech) Jak wyglądało twoje życie przez ostatnie dwa lata trwania pandemii koronawirusa? Żyję trochę jak w bańce. Kiedy mieszkasz sam i nie masz możliwości częstego spotykania się z ludźmi, stajesz się nieco dziwny. Gdy tylko następowały luzowania obostrzeń związanych z pandemią to spotykaliśmy się z Saxon i robiliśmy coś razem. Tak powstały zarówno album z utworami innych wykonawców, "Inspirations", jak i najnowsza płyta. Porozmawiajmy o "Inspirations", domyślam się, że wspólnie dobieraliście listę kawałków, jakie się na płycie znalazły. Które z nich należą do twoich ulubionych? Lubię je wszystkie, ale najbardziej podobały mi się "Paperback Writer" The Beatles i "Stone Free" Hendrixa. Jesteś fanem The Beatles? Tak, właściwie to uczyłem się gry na gitarze na podstawie tego, co robił George Harrison. Chociaż Paul MCcartney i John Lennon to też dobrzy gitarzyści. Od czasu do czasu gram z innymi ludźmi poza Saxon i często wykonujemy kawałki Beatlesów. Wcale nie są tak proste, jak się to niektórym wydaje. To nie jest banalny pop. Są tam elementy fusion, country czy bluesa. Całość tworzy wspaniałą mieszankę, która bardzo do mnie przemawia. Ciekawe, że wspomniałeś o bluesie, bo Saxon, zwłaszcza u swoich początków, zdradzał wyraźne wpływy tego gatunku. Na pewno większe niż Angel Witch, Iron Maiden czy kilka innych grup z podobnego okresu. Czy to twoja zasługa? Nie tylko, wszyscy mieliśmy podobne muzyczne korzenie. Słuchaliśmy Deep Purple i Led Zeppelin a blues był obecny w ich muzyce. Podobnie we Free, Bad Company czy Trapeze. Ceniliśmy zespoły, o które metalowa publiczność zapewne by nas nie podejrzewała. Czerpaliśmy bardzo różne inspiracje, nie tylko z grup brytyjskich, ale również tych amerykańskich czy pochodzących z innych krajów Europy. Co interesującego słyszysz w bluesie, czego nie ma w hard rocku czy metalu? Ciężko powiedzieć, ale jest to chyba element smutku, który heavy metal jednak też może posiadać. Na przykład w "Child In Time" Deep Purple gdzie jest ta łkająca partia gitary solowej. Podobnie we "When a Blind Man Cries". Jeżeli chodzi o gitarę, to zarówno blues, jak i heavy metal może być grany popisowo. W metalu stosuje się może tylko trochę mniej podciągania strun. Z drugiej strony, w waszym surowym brzmieniu można było usłyszeć nieco punkowej
16
SAXON
agresji. Zgadzam się, staraliśmy się konkurować ze wszystkimi zjawiskami, jakie istniały wtedy na scenie. Zarówno z przedstawicielami brytyjskiej sceny heavy metalowej, jak i z punkowcami. Ostro walczyliśmy o swoje miejsce na koncertach, bo zdarzało się, że mówiono nam, że skoro nie gramy punk rocka to, w tym czy innym klubie nas nie chcą. Dziennikarze nazwali ten okres Nową Falą Brytyjskiego Heavy Metalu. To faktycznie był spory ruch czy wszystko jest dziś po prostu mitologizowane? Właściwie to było tak i tak. Zaczęło się od szeptanej propagandy na małą skalę. Chyba dopiero w 1980 roku dziennikarz Geoff Barton wymyślił frazę "New Wave Of British Heavy Metal" . Wtedy stało się to czymś, co ludzie zaczęli śledzić na większą skalę. Obecnie młodzi ludzi wracają nieco do tego klimatu, noszą kurtki z naszywkami zespołów i tym podobne rzeczy. Metal znowu stał się fajny.
ratt i Carter - drugi gitarzysta oraz basista zespołu - przyp. red.), dam wtedy z siebie wszystko. Przecież chodzi o to, aby całość podobała się publiczności. Lubisz pisać muzykę samemu czy w part nerstwie z Dougiem lub kimś innym? Nie ma zbyt wielu utworów, które napisałbym wyłącznie ja czy Biff. W samotności piszę raczej dla innych moich projektów, tych bardziej bluesowych. Chyba faktycznie wolę tworzyć z kimś innym. Nie myślę o sobie jako o wizjonerze. Potrzebuję raczej partnera, z którym mógłbym wymieniać się pomysłami. Istniejecie już kilka dekad, wątek stałości zespołu wraca w tej rozmowie. Łatwo po drodze się wykoleić, co zdarzyło się bardzo wielu, nawet popularniejszym artystom. Gdzie tkwią źródła waszej determinacji?
my zachwyceni widownią. Pamiętam, że koncert ochraniali żołnierze i w trakcie występu rzucali czapkami na scenę. Dziwnie się patrzyło na publiczność, na której było tylu ludzi w mundurach, ale koncerty były świetne. Są jakieś utwory, które szczególnie lubisz wykonywać na żywo? Zawsze dobrze się bawię grając "747", ten kawałek ma w sobie mnóstwo bluesa. Mamy tak dużo różnych utworów, że trudno mi się zdecydować. Czasem naprawdę świetnie też wyjdzie nam "Broken Heroes". Z drugiej strony, potrafisz wskazać jakieś utwory, których grać nie lubisz, ale wiesz, że oczekują tego wasi słuchacze? Chyba takich nie ma. Wspominałem już, że mamy klasyki w swoich genach i to może powodować presję, że musimy się starać, aby te
Myślę, że fajne jest również to, że wiele z zespołów z tamtych lat przetrwało albo wróciło po czas do grania. Mam na myśli, chociażby Diamond Head, Angel Witch czy Praying Mantis. Zmieniały się składy, powstawała lepsza i gorsza muzyka, ale nadal jakoś to się kręci. Tak, robią świetną robotę. Czasami wpadamy na siebie na różnych koncertach. Saxon wydaje się być najbardziej owocnym zespołem z owego okresu. Żadnych dłuższych przerw w funkcjonowaniu, regularnie dostarczacie fanom czegoś nowego. Czasem sobie myślę, że moglibyśmy nagrać nie dwadzieścia trzy a czterdzieści sześć albumów, gdybyśmy tylko pisali prostsze kawałki. (śmiech) Czy "Carpe Diem" według ciebie wnosi coś nowego do twórczości zespołu? W pewnym sensie tak zawsze czuję coś świeżego, gdy usłyszę całość materiału, już z nagranymi partiami wokalnymi. Dodajemy je na końcu, więc jest to ostateczna wersja muzyki, jaką słyszymy podczas prac. Za każdym razem jestem w stanie uchwycić wtedy coś nowego. Spojrzałem na formaty, w jakich wydajecie album i oprócz płyt CD i winyli znalazła się tam też wersja na kasecie magnetofonowej… Naprawdę? (śmiech) Tak, też mnie to zaskoczyło. (śmiech) Jesteś kolekcjonerem muzyki w takim formacie? Szczerze mówią to nie za bardzo. Mam tylko odtwarzacz płyt kompaktowych. Kolekcjonowanie winyli wymaga dużej ilości miejsca, a ja go po prostu nie mam. Jak postrzegasz swoją rolę jako gitarzysty w zespole? Myślisz o sobie jako kimś, kto gra drużynowo czy też lubisz zabłysnąć w centrum uwagi? Chciałbym powiedzieć, że gram drużynowo. Gdy pojawia się moment, w którym mogę zabłysnąć to świetnie, ale nadal musi to pasować do utworu. Dopiero wtedy chcę z tej okazji skorzystać. Może być to solówka czy jakiś wyróżniający się riff. Wcale nie musi być mojego autorstwa, niech będzie to coś przyniesionego przez Douga czy Nibbsa (odpowiednio Scar-
Foto: Steph Byford
Tak naprawdę to nigdy nie byliśmy zespołem z pierwszych stron gazet. Trudno mi zdefiniować co jest źródłem tego, że nadal trwamy. Bywały okresy, w których nie zarabialiśmy właściwie żadnych pieniędzy. Ale nie narzekam. Mógłbym co najwyżej życzyć sobie więcej złotych i platynowych płyt. (śmiech) W połowie lat osiemdziesiątych próbowaliś cie przebić się w Stanach Zjednoczonych. Jak wspominasz tamte starania? Zawsze lubiliśmy występować w Ameryce, publiczność też wydawała się nas lubić. To ogromny kraj i chyba nie mieliśmy okazji do tego, aby objechać go porządnie, wzdłuż i wszerz. Jest niemal jak kontynent i istnieje w nim mnóstwo miejsc, w których moglibyśmy się komuś spodobać. Zazwyczaj jednak nie było odpowiedniej sali, w której moglibyśmy wystąpić. Jeździliśmy tam w trasy trwające po dwa albo trzy miesiące a można by było spędzić tam całe lata.
nowe nie wypadły blado. Ciągłe dajemy radę. Kilka lat temu Biff przechodził problemy zdrowotne. Od tego czasu wydaliście dwa albumu, a Biff zrobił też solowy materiał. Jednak czy w tamtym momencie czułeś, że Saxon niedługo może przestać istnieć? Dobre pytanie. W owym czasie dużo się działo. Ciężko sobie wyobrazić, aby dało się zastąpić Biffa. Przez coś takiego przechodzili zarówno Judas Priest oraz Iron Maiden i za bardzo się to nie sprawdziło. Zmienia się wtedy cały zespół. Wydaje mi się, że jakby Biff nie mógł śpiewać to, nie byłoby sensu tego kontynuować. Igor Waniurski
Masz swoje ulubione miejsca, w których występowałeś? Zawsze dużo dobrego dzieje się, gdy gramy w San Antonio, w Teksasie. W latach osiemdziesiątych świetnie grało nam się w Polsce. Byliś-
SAXON
17
W naszej muzyce zawsze było miejsce na pozytywne przesłanie Nakładem earMusic wkrótce ponownie ukaże się pokaźny katalog dawnych płyt Annihilator. Serię reedycji rozpoczynają od nowej wersji albumu z 2007 roku, "Metal", która specjalnie w tym celu została nagrana ponownie, z zachowaniem oryginalnego line-upu, ale też wyjątkami w postaci obecności Dave'a Lombardo czy Stu Blocka. Współpraca z tym drugim jest o tyle ciekawa, że może on wkrótce pojawić się u boku zespołu jako nowy Randy Rampage… O planach uczczenia kilkudziesięciu lat działalności i zorganizowania wyjątkowej trasy obejmującej materiał z pierwszych płyt, powodach, dla których to właśnie "Metal" zostało wydane jako pierwsza reedycja i wyjątkowych powiązaniach z Polską opowiedział Jeff Waters, przy okazji oferując spontaniczną, wirtualną wycieczkę po swoim Watersound Studios. HMP: Na dobry początek, jak tam twoje zdrowie? Pamiętam, że w 2020 miałeś problemy z nerkami i wymyślałeś kreatywne przeróbki tytułów kawałków, jak Weeing Blood i Stoneball, mam nadzieję, że już lepiej i nie będziesz musiał wydawać albumu o kamicy nerkowej (śmiech). Jeff Waters: (śmiech) Właściwie miałem więcej problemów ze zdrowiem, po pierwsze, faktycznie, kamienie nerkowe, to się przytrafia wielu osobom, szczególnie, gdy stają się starymi zgredami, takimi jak ja. Udało nam się ustalić, co było tego przyczyną i po prostu przestałem robić niektóre rzeczy. Po drugie, przydarzyła mi się jeszcze jedna głupia dolegliwość, bardzo bolesna, to znaczy przepuklina. Jest wiele jej typów, ale w skrócie nader-
koronawirusa w kwietniu 2020, więc to było naprawdę ciężkie półtora roku, ale zostawiłem to za sobą i teraz wszystko jest w jak najlepszym porządku. Miałem sporo szczęścia. Wydałeś ostatnio nową wersję albumu "Metal" i zastanawiam się, co myślisz o tym, że niektórzy nie uważają tej płyty za "prawdzi wy" album Annihilator ze względu na ilość gościnnych wystąpień? Jestem pewna, że nie było to powodem, dla którego nagraliście ją ponownie, bo prawie wszyscy goście, którzy pojawili się w oryginale, pozostali w niezmiennym składzie. Ja tak nie uważam! W 2006 roku wpadłem po prostu na pomysł, by zaangażować moich znajomych we wspólny projekt. Głównym kryte-
Foto: Kai Swillus
wałem sobie mięsień brzuszny podczas śpiewania, jakoś w 2015 roku, w okresie, w którym nagrywaliśmy "Suicide Society". Nie rozgrzałem się odpowiednio, zacząłem krzyczeć do mikrofonu, zaciskać pięści, napinać całe ciało i poczułem straszny ból w okolicach brzucha. Później było już tylko gorzej i pogarszało się w ciągu kolejnych lat. W końcu nastała pandemia i uznałem, że to dobry moment, żeby zadbać o zdrowie i pozbyć się w końcu tych wszystkich drobnych dolegliwości. Teraz czuję się dobrze, chociaż przeszedłem dwie większe operacje i nadal mam blizny od pępka przez całą talię (śmiech). Złapałem też
18
ANNIHILATOR
rium było to, że lubiłem zespoły, w których grali, albo oni lubili mój zespół, podobał mi się ich styl gry, albo oni doceniali mój. To byli ludzie, których dobrze znałem. Spotykaliśmy się na wspólnych koncertach, albo wychodziliśmy gdzieś wspólnie poza nimi. Znalazło się tam kilka osób, których mógłbym nazwać naprawdę dobrymi przyjaciółmi, ale było też kilku, których spotkałem w życiu tylko kilka razy. Nie pamiętam, co myślałem w tamtym okresie, ale przecież sam napisałem tę płytę z wyjątkiem jednego kawałka, wszystkich gości zaangażowałem już na sam finał. Zależało mi głównie na solówkach. Mnóstwie solówek. To
nie tak, że chciałem ich zaprosić, by napisali za mnie cały album. Jedyną osobą, którą zaprosiłem do wspólnego komponowania, był Danko Jones, wiesz, ten Kanadyjczyk od popu, punku, heavy metalu, hard rocka - zagra wszystko. Razem z Danko napisaliśmy kilka numerów, zresztą często zdarza nam się coś wspólnie pisać dla zabawy. Wracając, nie, nie uważam, że "Metal" nie był "prawdziwym" albumem Annihilator, miałem po prostu fajny pomysł, by przywrócić chwałę gasnącej nazwie mojego zespołu. Wydaje mi się, że od 1997 do 2007 roku popularność Annihilator zaczęła gwałtownie spadać. Nadal była jednak wystarczająca, by jeździć w trasy z dobrymi zespołami, co roku odwiedzać Europę i nagrywać nowy materiał, ale finansowo było gorzej, nie zarabialiśmy wtedy zbyt wiele. Wystarczało nam po prostu na przetrwanie. To miało związek z problemami wytwórni, na przykład SPV? Nie, niekoniecznie. Mam wrażenie, że muzycy często stają w sytuacji, w której wydają nowy kawałek lub płytę, kochają je i wydaje im się, że zrobili najwspanialszą rzecz na świecie, ale z czasem zdajesz sobie sprawę, że może wcale nie komponujesz najlepiej, nie nagrywasz dobrych płyt, popełniasz błędy, orientujesz się, że brzmienie nie było najlepsze i jest to akurat twoja wina. Zawsze łatwo jest obwiniać wytwórnię. Z drugiej strony… Oczywiście, wytwórnie, wydawcy, wszyscy związani z muzycznym biznesem często są nieuczciwi (choć oczywiście nie wszyscy, znam wielu, którzy dobrze wykonują swoją pracę) i kombinują tylko jak cię wykorzystać. W ciągu tych 10 lat sam zrobiłem masę rzeczy, żeby utrzymać mój zespół. Prowadzę własne studio, a wcześniej pracowałem jeszcze w kilku i zajmuję się tym tak naprawdę od 1994 roku. Robię wiele rzeczy, o których większość ludzi nawet nie wie, piszę muzykę do seriali, filmów, kilku gier komputerowych, ale głównie komponuję popowe kawałki, ballady, najczęściej country dla różnych artystów w Stanach Zjednoczonych i kilku w Europie. Wracając, "Metal" zrodził się z ciekawego pomysłu, zaraz po tym, jak napisałem większość materiału, by zaangażować też innych artystów, bo uznałem, że może oni pomogą mi zyskać większą świadomość własnej pracy i własnego zespołu. I tak się właśnie stało. Gdy tylko wydaliśmy ten album, nasza popularność zaczęła znów powoli rosnąć, szczególnie w Europie. Dlaczego akurat "Metal" poszło na pierwszy ogień reedycji i remasteringu? Nie byłeś w pełni zadowolony z brzmienia tej płyty i współpracy z SPV, nie był to klasyk pokroju "Never Neverland" więc nie miałeś obaw, że starzy fani będą oburzeni nową wersją, a może masz do niej szczególny sentyment? Odpowiadając na twoje pytanie, musimy cofnąć się nieco w czasie, ale postaram się streszczać. Annihilator wydał ponad 25 płyt, wliczając albumy studyjne, live'y, DVD, kompilacje itd. Około 22 z nich nie jest już moją własnością. Zgromadziłem je, pracowałem nad polepszeniem brzmienia, wynajdowałem wszystkie stare kawałki czy bonus tracki i zacząłem robić to, co stało się teraz powszechną praktyką, czyli sprzedawać wydawcom mastery nagrań, jak ZZ Top czy Motley Crue. Zrobiłem to gdy tylko zaczęła się pandemia i to była prawdopodobnie dobra decyzja, bo czułem, że branża muzyczna zostanie wywrócona
do góry nogami. Chcieliśmy wpaść na dobry pomysł, jak dać ludziom znać, że cały nasz katalog będzie wkrótce znowu dostępny. 22 albumy to naprawdę sporo muzyki, więc zostałem poproszony, by na pierwszy ogień wybrać płytę, z której nie byłem zbytnio zadowolony i która, moim zdaniem, mogłaby być lepsza. Zebrały się kiedyś trzy osoby: Dave Padden, mój przyjaciel, który był moim wokalistą przez 11 lat, Mike Mangini, który też przez długi czas współpracował z Annihilator i jeździł z nami w trasy i ja - to głównie nasza trójka nagrywała wtedy "Metal". To był jeden z tych przypadków, kiedy każdy z nas był akurat zapracowany, rozkojarzony i miał inne sprawy na głowie. Nie byliśmy skoncentrowani ani mentalnie gotowi na nagrywanie nowej płyty. Mike udzielał się wtedy w innym zespole, uczył się naszego materiału bardzo na szybko i nie proponował ze swojej strony zbyt dużo kreatywnych pomysłów, Dave Padden miał jakieś sprawy w Vancouver, więc gdy śpiewał, jego głowę zaprzątało wtedy coś innego i nie dawał z siebie tyle, ile potrafił i powinien, a ja robiłem wszystko w pośpiechu, załatwiałem gości i zezwolenia od wytwórni, menadżerów i samych artystów, próbując upchnąć ich jakoś w harmonogramie nagrań. Cała nasza trójka - główny studyjny skład Annihilator tamtego okresu - byliśmy zgodni, że to jest album, który z tych powodów powinniśmy kiedyś zrobić ponownie. Na nowej wersji "Metal" nieznacznie zmieniła się tracklista. Cover Excitera, "Heavy Metal Maniac" oryginalnie był japońskim bonus trackiem, a teraz jest pełnoprawną częścią standardowego wydania. Dlaczego początkowo wydaliście go tylko jako bonus track? To świetny tribute dla kanadyjskiego metalu, w końcu gościem jest tam też oryginalny perkusista i wokalista Excitera. Dzięki! Exciter, Razor i Anvil to trzy najbardziej rozpoznawalne kanadyjskie zespoły. Wiele osób, nie tylko w heavy metalowym środowisku, ale też w mainstreamie kojarzy te nazwy, szczególnie Anvil, ze względu na film, który wydali kilka lat temu. Ale równie wiele osób nie zdaje sobie sprawy jak bardzo dwa pierwsze albumy Anvil i dwie pierwsze płyty Exciter były wpływowe dla Wielkiej Czwórki i mnóstwa innych kapel. Nawet podświadomie. Masa materiału powstała dzięki nim. Kilka lat później pojawił się Razor i nieco spóźnili się na ten trend, ale wciąż byli jednym z najlepszych składów thrash i speed metalowych tamtego okresu. Wydaliśmy cover "Heavy Metal Maniac", bo to był moment, w którym mieszkałem w Ottawie, a mój przyjaciel Dan Beehler, perkusista Excitera i Allan Johnson, ich basista, również tam mieszkali. Wytwórnia powiedziała mi, że japoński rynek koniecznie musi dostać jakiś bonus track. Nie byłem zachwycony. Powiedziałem im: "Przecież macie gotową płytę, oto ona, czego jeszcze chcecie", ale bardzo nalegali. Skontaktowałem się więc z Danem i Allanem, jako że byli częścią oryginalnego lineupu, żeby coś wspólnie nagrać. A tym razem, gdy nagrywaliśmy "Metal" part 2, nową wersję tej płyty, uznaliśmy, że wydamy obie wersje. To nie jest tak, że jedna jest gorsza od drugiej. Jak prawdopodobnie wiesz, nawet, jeśli weźmie się pod uwagę, że kiedyś produkcja nie była najlepsza, brzmienie stało się przestarzałe, to w większości przypadków i tak nie da się zbliżyć do oryginału. Oryginał zawsze będzie najprawdziwszy.
Nagraliśmy tę drugą wersję właściwie dla zabawy i przyświecał nam ten sam pomysł: żeby zdobyć rozgłos i przychylność wytwórni, a tak-że dać ludziom znać, że wznawiamy cały nasz katalog. Dlatego to zrobiliśmy. Czysta rozrywka. A może to pora na większy tribute dla kanadyjskiego metalu, złożony z kolejnych coverów i oryginalnych kompozycji pisanych wspólnie z innymi muzykami z kanadyjskiej sceny? Na przykład współpraca z Voivod byłaby czymś świetnym, też wydali w tym roku płytę. Albo Anvil, Steve także był goś ciem na "Metal". Cóż, nie wydaje mi się, trzeba tę kwestię zostawić muzykom, o których wspomniałaś. Przez wszystkie te lata, od 1989 roku, podróżuję po świecie i jako jeden z topowych kanadyjskich muzyków zawsze otwarcie mówię o
znają dobrze wiedzą, jak uwielbiam Van Halen i że (David Lee) Roth to mój faworyt, ale era Sammy'ego Hagara to perfekcyjna produkcja, brzmienie perkusji, gitar… Idealne. Wracając do nowej wersji "Romeo Delight", uznałem, że powinniśmy zaprosić jednego z moich ulubionych perkusistów wszechczasów, Dave'a Lombardo, od razu się zgodził, co było bardzo miłe, tak jak Stu Block, jeden z moich ulubionych wokalistów. Gdy zaproponowałem mu współpracę, powiedział tylko: "okay!" (śmiech). Zwróciłem się do Mike'a (Frasera) i powiedziałem mu: "wyrzuć wokale, Stu nagra je na nowo. Wyrzuć perkusję, teraz mamy Dave'a. Tylko uwaga, on nagrywa je w Los Angeles, ale nie w jakimś ekskluzywnym studio, wydając kupę pieniędzy. To samo Stu, będzie nagrywać u znajomego". Ścieżek gitar i basu nie nagrywałem za to ponownie, zostały takie same. Przekazałem to wszystko Mike'owi wiedząc, że zarówno on,
Foto: Kai Swillus
moich inspiracjach, tym, ile dla mnie znaczy kanadyjska scena metalowa i jak bardzo uwielbiam lokalne zespoły. Poza nagraniem coveru "Heavy Metal Maniac", miałem też okazję dołączyć do Razor na kilka koncertów w Kanadzie, to mogły być okolice 2016-2017 roku. Bardzo dobrze wspominam moment, w którym mogłem z nimi na jednej scenie zagrać jeden z moich ulubionych kawałków. Kolejna historia z Exciter… Dan to mój wieloletni przyjaciel, spotkaliśmy się kiedyś w Ottawie w 2003 i wtedy zbliżyliśmy się do siebie. Od 2005 był wpierającym wokalem na przynajmniej pięciu płytach Annihilator, o czym wie niewiele osób, chociaż jest na nich wymieniony. Wydaje mi się, że moja działalność już jest więc tributem dla kanadyjskiego metalu. Kolejną zmianą jest obecność "Romeo Delight", który nie pojawił się na "Metal", ale na waszym self-titled albumie. Czy decyzja, by umieścić ten cover na płycie i udostępnić jako singiel miała związek z faktem, że waszą płytę miksował legendarny Mike Fraser, który pracował także przy płycie Van Halen? Tak, przy "Balance"! (śmiech). Na dodatek jest na niej jeden z moich ulubionych kawałków, "Amsterdam". Miło mieć świadomość, że robił to Mike Fraser. Ludzie, którzy mnie
jak i ja, chcieliśmy współpracować przy albumie Annihilator już od lat, ale nas nie było na to stać. Nie można się dziwić, że Mike tak się ceni, bo jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Zatrudnienie kogoś na tym poziomie wymaga sporych nakładów finansowych. Stwierdziliśmy, że praca nad reedycją "Metal" będzie dobrą okazją, bo o ile wykonanie poszczególnych partii było bardzo dobre, to, co zrobił Alexi (Laiho) etc., to brzmienie niekoniecznie. Uznałem, że potrzebuję naprawdę kompetentnej osoby, by poprawiła ten mix. Dlatego wybrałem Mike'a - pracował w końcu i z Van Halen, i z AC/DC, zrobił wszystkie ich albumy od "The Razor's Edge", i obiecałem mu, że jeśli uda mu się wypracować przyzwoite brzmienie na "Metal", to zatrudnię go przy następnym albumie Annihilator. Teraz, a właściwie w przyszłym tygodniu, będziemy nagrywać w Vancouver perkusję właśnie pod okiem Mike'a Frasera. Miałam cię właśnie pytać, czy Mike będzie odpowiedzialny za kolejne projekty Annihilator, bo wspominałeś w wywiadach, że ist nieje taka szansa. I czy współpraca z tak doświadczonym dźwiękowcem czegoś cię nauczyła, jako właściciela studia nagraniowego, bo prowadzisz przecież Watersound Studios?
ANNIHILATOR
19
O, to akurat nie dla Annihilator, to perkusja na potrzeby innego projektu. Po raz pierwszy w życiu będę grać w innym zespole! (śmiech). Właśnie skończyłem nagrywać większość ścieżek na tę płytę. Oczywiście są w to zaangażowane też inne osoby, nie tylko ja. Mike wiele mnie nauczył już wcześniej, spędziłem siedemnaście lat w Vancouver, a on też jest człowiekiem blisko związanym z tym miastem. Myśleliśmy nawet, że może pewnego dnia przeniesiemy się z naszymi rodzinami do Kelowny i tam otworzymy wspólne studio, ale przenoszenie wszystkich tych studyjnych gratów z powrotem do Kanady byłoby problematyczne, bo teraz mieszkam w Wielkiej Brytanii. Jest to więc bardziej plan na taką pół-emeryturę, niby już na starość, ale jeszcze nie odpuszczając pracy zawodowej (śmiech). Czy nauczył mnie czegoś konkretnego… Chyba jak do tej pory najważniejszą lekcją było nie bać się prosić go o rady. Mix, mastering, inżynieria dźwięku i produkcja to różne, oddzielne, niełatwe profesje. Kiedy było się dzieciakiem, jeździło się do sklepu raz w miesiącu, żeby kupić czasopisma opowiadające o wszystkich tych słynnych realizatorach, objaśniające, na czym polega praca w studio i jak używać tych wszystkich sprzętów, które stoją teraz za moimi plecami. To, za co lubię internet, to fakt, że teraz każdy dzieciak czy nastolatek, który chciałby pracować w studio, jako realizator czy nawet oświetleniowiec, znajdzie teraz wszystkie potrzebne informacje on-line, nawet z pierwszej ręki od ich ulubionych osób odpowiedzialnych za mix. Też takich mam, właściwie trzech: to oczywiście Mike Fraser, człowiek, który pracował przy "Back in Black", nie tylko przy mixie, bo za to odpowiadał inny człowiek i Randy Staub, czyli prawa ręka Boba Rocka, odpowiedzialnego za brzmienie Metalliki, Bon Jovi, a nawet Nickelback. Co więcej, Randy pracuje w tym samym miejscu, co Mike, w Vancouver, w studio Bryana Addamsa. Trzecim jest Chris Lord-Alge. To nie tak, że nauczyłem się czegoś konkretnie od Mike'a, staram się czerpać wiedzę od każdego, z kim współpracuję. W moim wieku, czyli 55 lat, słuch nie pracuje już tak dobrze, jak powinien, ale mix w studio to coś, czym chciałbym się głównie zajmować, gdybym nie grał w Annihilator ani w żadnym innym zespole. To jednak zajmuje dekady ciężkiej pracy, zdobywania wiedzy i doświadczenia. Ja robię to dla przyjemności. Niedawno odebrałem telefon od kogoś, kto chciał, żebym zmiksował mu całą płytę i pomyślałem "o nie, teraz muszę sporo poczytać o tym, jak się do tego właściwie zabrać!" (śmiech). Ciągle się uczę.
W kwestii nie tak dawnych wydawnictw, pamiętam "Triple Threat" z 2016-17 roku, zawierający akustyczne wersje waszych kawałków. To był interesujący projekt, na dodatek ściśle powiązany z twoim studiem, bo kilka z tych nagrań pochodziło z The Watersound Studios Session. Zastanawiam się, czy planowaliście serię całkowicie akusty cznych koncertów lub inny projekt z ciekawymi aranżacjami kawałków Annihilator, np. symfonicznymi? Raczej nie. Jest wiele lepszych zespołów, które zrobiły to porządnie, jak oczywiście Metallica. Są liderami w heavy metalowym środowisku, jeśli chodzi o takie projekty. Ja nie mam aż takich ambicji, żeby być numerem jeden, pojawiać się na okładkach magazynów, nieustannie dbać o image swój i zespołu czy sprzedawać tony płyt. Chcę być w stanie robić to, na co po prostu mam ochotę i starać się być wystarczająco sprytnym, jeśli chodzi o sprawy biznesowe, żeby mieć pieniądze na tworzenie muzyki z Annihilator. Mam za sobą 17 studyjnych płyt. Jak na heavy/thrash metal to naprawdę niezły wynik. Nie mam potrzeby dodatkowych urozmaiceń. Jak na razie mam tylko jeden plan, bardzo spokojny, na okres, w którym pandemia się uspokoi, a wszystko wskazuje na to, że tak właśnie będzie, przynajmniej tu, w Anglii, jeśli wierzyć premierowi, że wszystko jest w porządku (śmiech). Gdy tylko branża wróci do normy i zacznie się na nowo otwierać, planuję ruszyć w rocznicową trasę z Annihilator, podczas której będziemy grać materiał z pierwszych trzech płyt, które nagraliśmy. To ma być czysta zabawa, mnóstwo efektów na scenie, niemal teatralnych. Randy Rampage, nasz pierwszy wokalista, który oryginalnie śpiewał na "Alice in Hell", odszedł w 2015 roku. To cholerna szkoda, bo wielokrotnie rozmawiałem z gitarzystą Randy'ego z jego drugiego zespołu, Duanem, na temat jego powrotu do Annihilator właśnie na potrzeby takiego projektu. Pomyśleliśmy, że ich zespół, Stress Factor 9, mógłby nawet otwierać nasze koncerty. Niestety niedługo po naszej rozmowie Duane napisał mi, że Randy zmarł. Odłożyłem więc plan zorganizowania tej trasy, bo byłoby nie w porządku robić coś takiego zaraz po jego śmierci. Później powstrzymała nas za to pandemia. A czy istnieje szansa zobaczyć z wami na trasie Aarona Randalla? W 2021 powrócił do metalu z nowym albumem swojego obecnego zespołu, Wreck-Defy. Fani "Set The World On Fire" byliby pewnie zadowoleni. Tak, chciałbym zaangażować w to dwóch z trzech naszych byłych wokalistów. Zarówno Aarona Randalla, jak i Coburna Pharra z "Never, Neverland". Będę chciał też pomóc naszej wytwórni i zorganizować dwie trasy, pierwsza, wspomniana, skupi się na trzech pierwszych płytach Annihilator, a druga, prawdopodobnie rok później, skupi się na materiale ze wszystkich pozostałych i również chciałbym zaangażować muzyków, którzy brali udział w powstawaniu tych albumów. Wielu fanów uważa, że waszym nowym, stałym wokalistą powinien być Stu Block. Może to czas na stałą współpracę? Tak, sam powiedziałem Stu, że jeśli tylko ma ochotę śpiewać w Annihilator, na płytach czy na trasie, to jak najbardziej jestem za. A on się zgodził! Powiedział, że chętnie wystąpi z nami
20
ANNIHILATOR
w roli Randy'ego i zaśpiewa materiał z pierwszej płyty. Lubił naszą muzykę już w młodości i właściwie to latami starałem się namówić go na współpracę. John Schaffer mnie uprzedził i pierwszy pozyskał go dla swojego zespołu. Chyba przedstawił mu lepszą ofertę (śmiech). Ostatecznie mi się to udało, w końcu ma teraz więcej wolnego czasu, od kiedy nie śpiewa w Iced Earth. Ja za to mam teraz inny zespół, nowy album do nagrania i na tym zamierzam się skupić. To zabiera większość mojego czasu. Po raz pierwszy od trzydziestu paru lat nie będzie to heavy metal, bardziej hard rock. Nic dziwnego, skoro tak doceniasz Van Halena. Chociaż właściwie jego patenty było słychać nawet w solówkach, które pisałeś dla Annihilator. Tak, zdecydowanie. Starałem się. Na "Triple Threat" znalazła się też akusty czna wersja "Stonewall". To ekologiczny manifest, wyraz buntu przeciwko niszczeniu naszej planety i środowiska, oryginalnie wydany w latach 90., ale jego przesłanie jest dziś właściwie bardziej aktualne, niż kiedykolwiek. Może to czas, by Annihilator znów głośno mówił o tych sprawach? Tylko to by oznaczało, że musiałbym zacząć pisać nowy materiał, a tego nie planowałem (śmiech). (śmiech) W takim razie, może w twoim drugim muzycznym projekcie znajdzie się na to miejsce? Dokładnie. Widzisz, wokół mnie jest mnóstwo studyjnego sprzętu i dotykowych ekranów. Na jednym z nich, nawet w tej chwili, jest odpalony projekt utworu, nad którym obecnie pracuję. Opowiada dokładnie o tym, o co pytałaś, dotyka kwestii ochrony i degradacji środowiska. Poza tym, może wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy i nawet tego od nich nie wymagam, ale na wielu płytach Annihilator znajduje się mniej lub bardziej ukryty przekaz. Dotyczy też innych ważnych kwestii, na przykład przez te wszystkie lata nagraliśmy pięć czy sześć kawałków, które poruszają temat przemocy domowej przeciw kobietom, mężczyznom też. Są kawałki o niszczejącej planecie, o nienawiści, rasizmie, wiesz, co mam na myśli. Nagraliśmy piosenki, które pozwalają ludziom poradzić sobie ze śmiercią i stratą kogoś bliskiego, czy to z powodu nowotworu, czy czegokolwiek innego, czy to matka, ojciec, syn czy ciotka. Wielokrotnie staraliśmy się zawrzeć pozytywne przesłanie w naszej muzyce. Oczywiście, pisałem też typowe thrashowe kawałki, opisywałem nie tylko prawdziwe historie, które wyczytałem gdzieś w gazetach, ale też opowieści fantasy, czy o przeznaczeniu. Czasem pisałem nawet o jedzeniu, makaronie z serem albo kurczaku z kukurydzą, wiesz, kompletnych głupotach. Dlatego ludzie mogli się nie zorientować, że mimo to starałem się umieszczać na płytach drobne, ale ważne przesłania. Zdarza się, że ludzie śpiewają te teksty na koncertach nie mając pojęcia, co naprawdę chciałem przez nie powiedzieć. Pisałem o przemocy, o uzależnieniu od alkoholu, narkotyków… Może nie jestem z tego znany, ale naprawdę to robię. Pamiętam, że gdy internet dopiero raczkował, dostałem wiadomość od jednego z naszych słuchaczy, który był bardzo religijny. Zapytał mnie, jak się czuję z tym, że nasze
kawałki opowiadają o szatanie, piekle czy śmierci. Kazał mi chwalić zbawiciela, zaczął całą tą typową religijną gadkę. Podsumowując, wysłał mnie prosto do piekła, bo według niego promowałem wszystkie te mroczne rzeczy wśród fanów metalu. Wysłałem mu w odpowiedzi uprzejmy list, na który nigdy już nie otrzymałem odpowiedzi. Odpisałem mu, że w naszych utworach, gdy przeanalizuje się je dogłębniej, zawsze jest miejsce na pozytywne przesłanie, czasem właśnie pod postacią słów funkcjonujących czysto w wyobraźni, jak właśnie "piekło". Ludzie od razu utożsamiają je z konkretną religią, z czymś złym. Ale przecież możesz też przechodzić piekło w momencie, gdy jesteś, przykładowo, ofiarą przemocy, którą ktoś bije każdego wieczora, nie pozwala dysponować własnymi pieniędzmi, czy też nie pozwala ci wychodzić z domu, zasłania wszystkie okna i izoluje od przyjaciół. Piekło może symbolizować uzależnienie, stan, w którym jesteś po zażyciu pewnych substancji, czy też stan zdrowia psychicznego, czego ludzie często nie rozumieją. Ale staram się umieszczać to przesłanie w heavy metalowych kliszach, mrocznych motywach, które pojawiają się na naszych albumach. Niektórzy to łapią, dlatego lubią mój zespół. To widać szczególnie w undergroundzie, jest tam mnóstwo osób, które dobrze wiedzą, co miałem na myśli. Inni pewnie uważają, że jestem przeciwko kobietom, upijam się i wmawiam ludziom, że Boga nie ma, ale to sprzeczne z tym, co faktycznie robię. Zgadzam się, że metal może być wykorzystywany jako narzędzie, poprzez które możemy głośno mówić o sprawach istotnych. Nie zostało nam jednak zbyt wiele czasu, więc szybko przejdę do twoich powiązań z Polską - wiem, że upodobałeś sobie wzmacniacze Mr Hector Laboga. Co jest w nich takiego specjalnego i dlaczego wybrałeś tę markę? O, tak, poczekaj, trochę się przespacerujemy (śmiech). Jestem jak mechanik, który naprawiał samochody przez całą swoją karierę. Wielu mechaników zbiera odpowiednie narzędzia. Na późniejszym etapie kariery, kiedy naprawiają wszystkie te piękne auta, dysponują narzędziami, które są warte miliony. Na tym polega ich życie i tego głównie używają w swojej pracy. Moimi narzędziami są gitary i wzmacniacze. Mam całkiem pokaźną kolekcję. O, widzę też gear Van Halena! Tak, oczywiście, mam wszystkie jego wzmacniacze (śmiech). W studio mam dziesięć wzmacniaczy, które znalazły się w moim top 10 ze wszystkich, które miałem okazję usłyszeć. Jeden z nich to ten, którego używał Malcolm Young z AC/DC, jeden Angusa Younga, jeden Kerry'ego Kinga, dwa wzmacniacze Van Halena, jeden z nich to nówka, drugi dość stary, Peavey, Mesa Boogie, a numer cztery, który teraz widzisz, to właśnie Laboga. Adam jest, lub raczej był, mistrzem w swoim fachu, jak cała jego rodzina, wszyscy byli bardzo utalentowanymi ludźmi. Pomijając moje powiązania z tą firmą, mam też inne powiązania z Polską. Całe moje dzieciństwo, co święta odwiedzałem dom ciotki i jadłem barszcz z pierogami, ponieważ była Polką. Jeśli dobrze pamiętam, miałem wtedy pięć lat i w mojej głowie nadal jest wyraźne wspomnienie, w którym zajadam się tą czerwoną zupą. To było moje pierwsze, niewielkie wprowadzenie
do polskiej kultury. Później, gdy wyjeżdżałem w trasy z Annihilator, również miałem miłe doświadczenia z waszą kuchnią. Zawsze, gdy trafialiśmy do Polski, myśleliśmy: "wow, to nie jest zwykły katering, to ludzie, którzy naprawdę kochają gotować". Dobrze wiem, że to wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie, że babcie, wnuczki i prawnuczki uczyły się, jak przyrządzać tak pyszne posiłki. Nawet, jeśli graliśmy na niewielkich salach, które były dość brudne i mało profesjonalne, publiczność zawsze była wspaniała, a gdy przychodził czas, by coś zjeść, byliśmy traktowani jak królowie (śmiech). Coś wspaniałego. To moje drugie wspomnienie związane z Polską, bo pierwszym były właśnie święta. Pewnego razu czułem się bardzo słabo, miałem grypę lub coś w tym rodzaju. Dziś powiedziałbym, że to pewnie covid (śmiech). To był 1990, albo 1991. Pamiętam bardzo miłą Polkę z Krakowa, która zajmowała się kateringiem i była jedną z kucharek. Nie potrafiła powiedzieć ani słowa po angiel- Foto: Kai Swillus sku, ale załatwiła tłumacza, dzięki któremu mogliśmy się porozumieć. Dobrze się mną zajęła, podała mi coś z imbirem z jednego z tych niesamowitych przepisów, żebym poczuł się lepiej. Powiedziała mi: "kiedy się jutro obudzisz, przejdą ci wszystkie dolegliwości i wszystko wróci do normy". I nigdy nie zapomnę, choć może brzmi to głupio, że faktycznie tak się stało! Moje trzecie wspomnienie ma związek z zakupami. Naprawdę uwielbiam zakupy, jestem babą, jeśli o to chodzi, jeśli ma to sens (śmiech). Nie chodzi mi tylko o zakupy spożywcze, ale też wszystkie te wielkie wyprawy do centrum handlowych. Serio, mógłbym tam chodzić codziennie. Moja żona jest kompletnym przeciwieństwem, nienawidzi tego, woli zamówić sobie coś przez Amazon. Pamiętam, że pod koniec lat 80, w latach 1989-90, kilka polskich miast miało najlepsze centra handlowe. To ciekawe, bo osobiście nie przepadam za polską kuchnią (śmiech). Ale też lubię zakupy, choć głównie związane ze sprzętem muzycznym, winylami czy płytami CD. (śmiech) Tak, ja też! Po upadku muru berlińskiego ceny znacznie się różniły. Często jeździłem do Polski na zakupy, bo było po prostu taniej. Pamiętam, że kupiłem laptopa za połowę ceny, którą kosztował wtedy w Kanadzie, ale w ciągu kilku lat te koszta się wyrównały. Był jednak okres, w którym mówiliśmy naszym managerom podczas trasy, że koniecznie musimy zagrać w Polsce, przynajmniej w dwóch miastach, może nawet trzech, nie tylko dlatego, że uwielbialiśmy tamtejszych fanów, ale też dlatego, że kochaliśmy zakupy (śmiech).
się, że będę dziś z tobą rozmawiać, stwierdzili, że muszę o to zapytać (śmiech). Oczywiście, pozdrów znajomych! Nie mamy jeszcze konkretnych planów, ale z pewnością musimy to zrobić. Mamy kilka miejsc, w których czujemy się jak w domu. Polska ma dodatkowo masę wspaniałych zespołów. Pomijając klasyków jak Behemoth czy Vader, macie naprawdę wielu zdolnych muzyków metalowych i jestem pewien, że również w innych gatunkach muzycznych. Ale polska scena metalowa zawsze była bardziej old-schoolowa i zawsze zaznaczała swoją obecność w tym świecie, nawet, jeśli zaliczała wzloty i upadki. Właściwie to głównie death i black, choć znajdzie się też przestrzeń dla heavy metalu. Tak, ale to zawsze muzyka bazująca na czystej agresji, co jest świetne. Jesteście jednym z tych krajów, które mocno poświęcają się temu, co robią. Cóż, życzę ci powodzenia i przepraszam, że zająłem ci tak dużo czasu, za dużo gadam (śmiech). (śśmiech) Nie ma problemu, miałam jeszcze kilka pytań, które chciałam ci zadać, ale wiadomo, że ogranicza nas czas. Dzięki, że podzieliłeś się z Heavy Metal Pages tyloma wspomnieniami. To ja dziękuję! Doceniam, że poświęciłaś czas na research i wiedziałaś, o czym rozmawiamy, a to nieczęsto się zdarza. Mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy się na trasie. Iga Gromska
W takim razie na koniec muszę zapytać, czy w ramach rocznicowej trasy ze Stu Blockiem i Aaronem Randallem odwiedzicie również Polskę? Gdy tylko moi znajomi dowiedzieli
ANNIHILATOR
21
Moje podejście do muzyki zawsze było prog-jazzowe Gdy w sieci pojawił się pierwszy singiel promujący najnowszą płytę Voivod, stało się jasne, że zespół jest w świetnej formie i stylistycznie nawiązuje do najlepszych albumów w karierze, "Nothingface" i "Dimension Hatröss". Premierę "Synchro Anarchy" wykorzystaliśmy, by zapytać założyciela prog-thrashowej, kanadyjskiej maszyny o wspomnienia związane z początkami grupy, pomysły na świętowanie nadchodzącego 40-lecia istnienia i uczucia towarzyszące dzieleniu sceny z Venom jako dwudziestolatek. Michel "Away" Langevin to jednak nie tylko ojciec jednego z najbardziej wpływowych zespołów w historii. To również znakomity rysownik, miłośnik cyberpunkowych filmów i jazzu, co miało przełożenie na obecność Voivod na festiwalu Monterey. Wszystko - łącznie z prawdą kryjącą się za pseudonimem - wyjawił nam w naszej rozmowie. HMP: W jednym z ostatnich wywiadów wspomniałeś, że jednym z twoich największych lęków w latach 90. było popadnięcie w kompletne zapomnienie. Oczywiście tak się nie stało i zarówno jako artysta, jak i muzyk z Voivod, osiągnąłeś to, co chciałeś. Zastanawiam się więc czy masz dziś jakieś inne obawy? Michel "Away" Langevin: Myślę, że moim największym lękiem jest teraz brak możliwości koncertowania i pojechania w trasę po świecie, by grać muzykę Voivod dla naszych fanów i przyjaciół. Swoją drogą, w walce z moimi lękami zawsze pomagała mi gra na perkusji. Niestety obecnie nie mam na to za wiele czasu. Mimo wszystko nowy album mnie tro-
dla nas bardzo ważny, głównie ze względu na wydanie nowej płyty oraz filmu, dokumentu "Voivod: We Are Connected". Dużo też pracowałem nad nowym wydaniem katalogu NCA. Chcielibyśmy również wydać na winylu album, który nagraliśmy z Jasonem Newstedem w 2003r. Nadchodzące lata będą więc świetnym sposobem na świętowanie tej rocznicy. Czterdzieści lat z muzyką, kto by pomyślał! (śmiech) Gdy dopiero zaczynaliście z Voivod, graliś cie sporo coverów klasyków jak Venom, Motorhead i Judas Priest. A potem sami staliś cie się jednym z najbardziej wpływowych zespołów thrash metalowych, nie tylko w
mojego pokolenia, z którą faktycznie mogę się utożsamić. Miałem wtedy około szesnastu lat. Wczesny Motorhead, Priest i Tank to wciąż najbardziej wpływowe brzmienia, jakie usłyszałem. Później bardzo spodobał nam się Venom, więc gdy zakładaliśmy Voivod, siedzieliśmy już w muzyce, którą można uznać za ciężką. Wszystko toczyło się wtedy bardzo szybko. W 1980r. pojawiło się Maiden, a już chwilę później Venom, z różnicą dwóch czy trzech lat! To samo w przypadku punk rocka, był Discharge, a zaraz potem GBH. Muzyka stawała się coraz cięższa w coraz szybszym tempie. Mieliśmy sporo szczęścia, znajdując się w odpowiednim momencie. Tworzył się akurat nowy gatunek metalu, który grali Metallica, Slayer, czy Testament, a w Europie Destruction, Kreator i Celtic Frost. To fascynujące, że mogliśmy tam wtedy być, mając po dwadzieścia lat w czasie eksplozji nowego typu muzyki i koncertować z tymi ludźmi. Na samych koncertach też bardzo dużo się działo. Wasza pierwsza wielka trasa z 1985r. była właśnie z Venom. Pamiętasz uczucie, które towarzyszyło ci, gdy dzieliłeś scenę z zespołem, który ukształtował twoją własną muzykę? Ten koncert to czyste szaleństwo! Cro-Mags, Voivod i Venom. Line-up był aż przeładowany (śmiech). Nawet w atmosferze wyczuwało się coś ciężkiego. To był okres mniej więcej przed powstaniem cross-overu, więc skinheadzi walczyli tam z metalowcami, którzy z kolei walczyli z grupą zwykłych gości niepotrafiących odnaleźć się w moshpicie. Tej nocy sporo się wydarzyło, ale moim najjaśniejszym wspomnieniem jest to, jak miło przyjęli nas wtedy członkowie Venom. Byli naprawdę bardzo cool. No i oczywiście goście z Cro-Mags. Z perspektywy czasu, jak postrzegasz swój progres w grze na perkusji i którą płytę Voivod uznajesz dziś za szczyt swoich możliwości? Myślę, że jestem zadowolony ze swoich umiejętności mniej więcej od czasów nagrywania "Nothingface". Na pierwszych czterech albumach jestem jeszcze w stanie usłyszeć pewne niedociągnięcia i pomyłki w mojej grze, a na "Nothingface" wreszcie osiągnąłem poziom, który miałem nadzieję osiągnąć jako nastolatek.
Foto: Catherine Deslauriers
chę do tego zmusił (śmiech). Dużo nad nim pracowaliśmy. Przez lata rozwijaliście swoje brzmienie i dużo eksperymentowaliście. W 2022 Voivod będzie świętować 40-lecie powstania, gratulacje! (śmiech) Dziękuję. Właściwie to tak oficjalnie Snake (Denis Bélanger) dołączył do nas w styczniu 1983 roku, więc nasza prawdziwa czterdziesta rocznica przypadnie na styczeń 2023r. Ale przyszły rok, 2022, również będzie
22
VOIVOD
Kanadzie, ale na całym świecie. Zastanawiam się które elementy muzyki zespołów, o których wspomniałam, popchnęły was w kierunku jeszcze cięższego grania, niż wasze inspiracje, mimo odwiecznej inspiracji progrockiem. Tak, oczywiście, dorastałem w latach 70. słuchając hard rocka, trochę punku i mnóstwa rocka progresywnego. Ale w 1980r. eksplodowała nowa fala brytyjskiego heavy metalu i przeczuwałem, że jest to początek czegoś wielkiego. Czułem, że to jest moja muzyka, moja i
Pomówmy teraz o tekstach na nowej płycie. Zawsze miały tendencję, by być nieco katas troficzne, nie baliście się też mówić głośno o niebezpieczeństwach związanych ze złym zagospodarowaniem naszej planety. Ten katastrofizm wydaje się szczególnie ważny szczególnie teraz, w okresie pandemii i zmian klimatycznych, w związku z tym, co wszyscy przeżywamy. Czy mimo że skupialiście się na pesymistycznych motywach, spodziewaliście się, że w ogóle dożyjecie takich czasów, gdy to wszystko staje się prawdą? Cóż, muszę przyznać, że sama pandemia wzięła mnie z zaskoczenia. W przeszłości, szczególnie, gdy byłem dzieckiem, najbardziej przerażały mnie działania wojenne i rozwój zaawansowanej technologii. Oczywiście, w przypadku Voivod, wszyscy dorastaliśmy w okresie zimnej wojny, co też nie pozostawało bez wpływu. Dużo rozmawialiśmy na przykład o katastrofach nuklearnych. Ale nie oczekiwałem, by miało się to stać powracającym
koszmarem. W latach 80. dużo mówiło się o Czarnobylu, dziś to raczej Fukushima. Oczywiście dyskutowaliśmy też o kwaśnych deszczach czy globalnym ociepleniu. W latach 90. ktoś powiedział mi, że to trochę retro motyw, by śpiewać w Voivod o broni nuklearnej, ale dziś wracamy przecież na ten front, wystarczy spojrzeć na Iran czy Koreę Północną. Ten mo-tyw jest więc jak najbardziej obecny i nadal mnie przeraża. Pandemia była z kolei czymś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Nasza rzeczywistość przypomina materiał na science-fiction. W pewnym sensie estetyka sci-fi zawsze była powiązana z Voivod. Który utwór z nowej płyty niesie, według ciebie, najmocniejsze i najważniejsze przesłanie? Cóż, ten album jest bardzo mroczny. Są na nim klasyczne kawałki z nieco mistycznym przesłaniem, że dzisiejszy świat należy budować według starej zasady: jeśli chcesz żyć w lepszym świecie, musisz dać coś od siebie. To one najbardziej do mnie przemawiają. W nowym singlu, "Planet Eaters", można usłyszeć frazy: "we are the planet eaters, we need to spend some time away from Earth". Czy to faktycznie nieuniknione, czy widzisz jeszcze nadzieję dla ludzkości? To naprawdę trudne pytanie, bo w zależności od tego, skąd czerpiesz informacje, moment, w którym nasza planeta nie będzie nadawać się już do zamieszkiwania, przypadnie na 2050, a inne źródła podają, że nadejdzie dużo wcześniej. Naprawdę się zastanawiam, co i kiedy się w końcu wydarzy. Obawiam się, że Ziemia w większości nie będzie ogólnodostępna i tylko wybrani będą mogli sobie pozwolić na godne życie. Pytanie brzmi - dokąd oni wszyscy pójdą? (śmiech). Żyjemy w naprawdę dziwnym świecie. Do "Planet Eaters", powstał świetny teledysk oparty na twojej sztuce, we współpracy z Pierrem Menetrierem, który jest też autorem fanowskiego teledysku do "Nothingface", oparty na możliwościach Amigi. Jesteś zaznajomiony z demosceną i innymi wizualizacjami tworzonymi na starych komputerach? Widzisz ich powiązania z estetyką Voivod i twoimi pracami? O, tak. Pierwsza praca, jaką wykonałem na komputerze, powstała w 1984r., wydaje mi się, że był to Apple II, a program, jeśli dobrze pamiętam, nazywał się Mouse Paint. Ale wszystko rozwinęło się w okresie wydania "Dimension Hatröss", gdy kupiłem Commodore Amigę. Wtedy mocno wszedłem w świat grafiki cyfrowej. Teledysk do "Nothingface", o którym wspomniałaś, który pojawił się w sieci w tym roku, powstał tak naprawdę w 1991r. i tak, to nie było oficjalne wideo, tylko dzieło fana. Pierre zrobił go, gdy chodził jeszcze do szkoły. Gdy go zobaczyłem, uznałem, że jest fenomenalny! Niewiarygodne, że udało mu się zrobić coś takiego na początku lat 90. Niestety, Pierre stracił master tego teledysku, został ponownie odkryty właśnie w tym roku jego przyjaciel znalazł kopię na kasecie VHS. Nie jest to więc pierwsza generacja, ale i tak da się stwierdzić, że koleś jest bardzo utalentowany. Kiedy przyszedł czas na teledysk do nowego singla, od razu się z nim skontaktowałem. Rezultat rozwala mózg. To był świetny wybór.
Tak. Co więcej, zagraliśmy też koncerty, nazwane Hypercube Sessions, transmitowane on-line, podczas których graliśmy materiał z "Dimension Hatröss" i zapytałem Pierre'a, czy mógłby wykonać animacje na potrzeby tych eventów, które moglibyśmy wyświetlać w tle na ścianach. To wspaniały artysta i jestem pewny, że będę się z nim kontaktować w sprawie przyszłych projektów. Od razu widać, że naprawdę rozumie świat Voivod i to, co on reprezentuje. Wracając jeszcze do "Planet Eaters", stwierdziłeś, że ma klimat "Nothingface" i "Dimension Hatröss". Czy komponując materiał na całe "Synchro Anarchy" również mieliście w głowie te dwa klasyczne albumy? Nie, właściwie to nie mieliśmy na myśli niczego konkretnego. Wydaje mi się, że główny element, który miał wpływ na brzmienie "Synchro Anarchy" to fakt, że gdy komponowaliśmy materiał, musieliśmy to robić zgodnie z zasadami zachowania dystansu społecznego. Musiałem więc programować perkusję, co sprawiło, że zacząłem eksplorować nowe rozwiązania i nowe rytmy. Poza tym, gdy Chewy składał kawałki w całość, bo to głównie on aranżuje nasze numery, ja próbowałem złożyć coś z fragmentów piosenek, których nie wykorzystaliśmy. Na początku robiliśmy to wyłącznie komputerowo i po prostu udostępnialiśmy sobie pliki. Staraliśmy się łączyć ze sobą te kawałki, które miały to samo metrum czy BPM. Później zacząłem jednak zestawiać za sobą takie, które nie miały ze sobą nic wspólnego. Myślę, że to właśnie ten zabieg mógł dać efekt czegoś w stylu "Nothingface"/ "Hatröss". Kiedyś nie mieliśmy problemu, by szybko zmieniać kierunek i nie przejmowaliśmy się, że łączymy ze sobą zróżnicowane partie czy przechodzeniem pomiędzy nimi. Czasem brzmi to zaskakująco, ale bardzo prog-rockowo, co uwielbiam. Miło widzieć, jak pozujesz do zdjęć promocyjnych w koszulce Van der Graaf Generator. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że twoim największym marzeniem jest stać się niezależnym artystą tak jak twój bohater, Peter Hammill. Dlaczego jest twoim bohaterem? Van der Graaf Generator to mój ulubiony zespół wszech czasów, więc naturalnie Peter Hammill jest moim bohaterem. Nie tylko jako muzyk, ale też autor tekstów. Co więcej, w bardzo wczesnym stadium swojej kariery zdecydował, że chce być niezależnym artystą, stworzyć swoją własną wytwórnię i produkować własne albumy. W pewnym sensie jest więc prawdziwym outsiderem, ale takim, który odniósł sukces. Udało mi się go w końcu spotkać - to było trzy albo cztery lata temu, na rozdaniu Prog Magazine Visionary Award, w Shakespeare Theatre w Londynie. Też poszedłem tam odebrać jakąś nagrodę. Peter Hammill rozmawiał ze mną po francusku, co było naprawdę miłe. Kiedyś wysłałem mu nasz album, "Nothingface" i pamiętał ten fakt, co też mnie ucieszyło. Jako Voivod inpisrujecie się nie tylko metalem, co wydaje się w tym gatunku bardzo ważne, ale również jazzem czy właśnie rock iem progresywnym. Nie zdziwiła mnie więc wasza obecność na Monterey Jazz Festival, tym bardziej, że organizatorzy okazali się być waszymi fanami. Jakie dostrzegasz po-
wiązania między pozornie odległymi metalem a jazzem, przestrzeń na improwizację, zmiany dynamiki jak w "Mind Clock" jednym z waszych nowych kawałków, czy coś jeszcze innego? Słuchałem naprawdę dużo awangardowego jazzu i w kwestii gry na perkusji, jazz i progrock najwięcej mnie nauczyły. Magma, Van der Graaf Generator, King Crimson, Terry Bozzio grający z Frankiem Zappą… To wszystko mnie ukształtowało. Moje podejście do muzyki zawsze było bardzo prog-jazzowe. W przypadku festiwalu Monterey, myślę, że nasz line-up, ja, Rocky i Chewie, zbliżył się do nurtu fusion, nazwałbym to fusion metalem, co naprawdę kocham. Było to dla mnie wyzwanie, ale podobało mi się, że w pewnym sensie wróciliśmy do grania prog-rocka. Na dodatek zostało to bardzo dobrze przyjęte, na przykład "The Wake" się podobał, co zachęciło nas, by iść tą ścieżką i dodało nam odwagi. Jazz i metal łączy techniczna strona tej muzyki. Nie jestem tego pewien, ale takie jest moje odczucie. Na "Synchro Anarchy" bardzo podobało mi się też brzmienie basu. Wiem, że inspirują was też różne oblicza punku: crust czy hard core, co słychać właśnie w tym przypadku. Z drugiej strony jest właśnie progresywne, techniczne oblicze, coverowaliście m.in. Pink Floyd czy King Crimson. Nie planowaliście, żeby na nowej płycie również znalazł się jakiś cover, albo z punkowej, albo z prog-rock owej strony? Może planujecie wykonać jakiś na koncertach? Czasem zdarza nam się grać "Silver Machine" od Hawkwind. Początkowo graliśmy go z zamiarem tribute'u dla Lemmy'ego, który zachorował, a później zmarł w okresie, gdy nagrywaliśmy EPkę "Post Society". Oczywiście "Astronomy Domine" zajmuje stałe miejsce w naszych setliastach, bo ludziom podoba się, gdy go gramy. Moim osobistym marzeniem jest zagrać kiedyś cover Van der Graaf Generator, być może "Scorched Earth", "Lemmings", lub coś na tyle dystopijnego, by pasowało do świata Voivod. Oczywiście w riffach nadal da się usłyszeć wpływ Piggy'ego. Czy Chewy czuje się zainspirowany jego stylem gry, a może czuje presję związaną z wejściem na jego miejsce? Nie wydaje mi się, żeby Chewy czuł presję, ale w kwestii grania i komponowania wiele nauczył się od Piggy'ego, gdy był jeszcze nastolatkiem i dopiero zaczynał grać na gitarze. Zarówno on, jak i Rocky, zanim dołączyli do zespołu, byli wielkimi fanami Voivod, cenili wszystkie ery: lata osiemdziesiąte, dziewięć-
VOIVOD
23
dziesiąte, lata z Jasonem Newstedem… Wydaje mi się, że w grze Chewy'ego można więc usłyszeć każdą z tych dekad z jego własnym twistem w stylu fusion metalu, o którym już ci opowiadałem. Mamy obecnie futurystyczne brzmienie, tworzą je wszystkie te składniki, a Snake i ja, jako starzy punkowcy (śmiech), dorzucamy do tego jeszcze thrash metal, co ma ostateczny wpływ na riffy. Piggy miał też swój wyjątkowy sposób komponowania riffów, podobno denerwował się też na magazyny, które drukowały złe wersje tabulatur, bo nie mogły ich rozgryźć (śmiech). Chewy gra jednak jego kawałki na żywo bez żadnych problemów, na przykład na potrzeby trasy "Returning to Morgoth", zastanawiam się, czy sam do tego doszedł, czy pokazaliście mu patenty Piggy'ego, lub istniejące nuty/taby jego autorstwa?
presji? Wcześniej wspomniałem, że gra na perkusji pozwala mi radzić sobie z moimi lękami, ale tak, rysowanie również pomaga. Trochę trudno to wyjaśnić, ale wygląda to tak, jakbym przenosił swoje lęki na kartkę papieru. W momencie, gdy znajdują się na papierze, są już w mniejszym stopniu w mojej głowie. Wciąż rysuję więc moje koszmary. To dziwna sytuacja, bo zdarza się okres, w którym ich nie miewam, lub wcale nie śnię. W moich snach nie ma również słońca, zawsze panuje w nich noc. Lubię - i zawsze to lubiłem - zaraz po przebudzeniu przypomnieć sobie, co mi się śniło, również koszmary, żeby natychmiast je naszkicować, na kartce albo moim iPadzie. Świetną wiadomością było wydanie twoich prac w formie książkowej, mam na myśli "Worlds Away: Voivod and the Art of Mi-
Foto: Catherine Deslauriers
Chewy uczy jazzu na uczelni wyższej, więc ma ogromną muzyczną wiedzę. Sam tworzył też książki z tabami Voivod i rozpisał nasze klasyczne albumy. Jestem pewien, że zrobił to bardzo dokładnie. Ale tak, pamiętam sytuację, która miała miejsce z tabami do "Nothingface". Nikt nie konsultował się wtedy z Piggym. Pamiętam, jak powiedział mi, że przekombinowali. Wszystko rozpisano tam trudniejsze, niż było w rzeczywistości. Pokazywał mi: "patrz, napisali tu, żeby użyć pięciu palców w kilku różnych miejscach na gryfie, podczas gdy ja używam tylko jednego!" (śmiech). Tak, dużo na to narzekał. Wracając do Chewy'ego, jest bardzo utalentowany, jeśli chodzi o trankrypcje ze słuchu. Rozpisał naszą EPkę "The End of Dormancy", a także partie na kwintet dęty na potrzeby festiwalu jazzowego. W przypadku "The Wake" jest też autorem partii na kwartet smyczkowy. Zachowuje przy tym wielką oryginalność. Dla publiczności na Monterey Festival to było coś, a sam, dzięki kwintetowi dętemu, czułem się, jakbym grał w zespole Magma. Przejdźmy do twojej sztuki. Zacząłeś rysować ze względu na koszmary, które śniły ci się w dzieciństwie. Czy nadal inspirują cię sny? Uważasz rysowanie zaraz po przebudzeniu za dobrą formę artystycznej eks-
24
VOIVOD
chel Langevin". Jak wyglądała twoja współpraca z kultowym dziennikarzem muzy cznym Martinem Popoffem, który współtworzył tę książkę? Praca nad nią była świetną zabawą! Wydaje mi się, że to był 2002, albo może 2001 rok, kiedy Voivod grało przed Motorhead w Toronto, Martin przyszedł na ten koncert i zaczęliśmy rozmawiać o zrobieniu wspólnej książki, ale udało nam się do tego zabrać dopiero w 2008r. To był ogrom pracy, trzeba było zeskanować chyba z dwa tysiące rysunków (śmiech). Mam jeszcze inny egzemplarz, też od wydawców ze Spider Press, ale nazywa się "Worlds Away: Voyage", który jest kontynuacją "Worlds Away…". Są tam wyłącznie prace, które powstawały w trasie, gdy tylko zaczęliśmy koncertować po naszej reaktywacji w 2008r. aż do końca trasy promującej "The Wake" w 2019r, gdy graliśmy z GWAR. Dużo rysuję w podróży, lubię przekładać na papier swoją wersję miasta, w którym się aktualnie znajduję po całym dniu spacerowania i zwiedzania. Najczęściej powstają na podkładce w pokoju hotelowym. Mam takich drobnych rysunków bardzo, bardzo dużo. Na szczęście w okresie pandemii miałem sporo czasu, by w końcu je poskanować. Pewnie wiele osób pyta cię o to, jaka muzyka
ukształtowała ciebie i Voivod, ale mnie zas tanawia coś innego - filmy. Mam wrażenie, że wizualny aspekt Voivod jest równie ważny co wasze kawałki, wystarczy podać przykład wizualizacji z "Synchro Anarchy" czy Hypercube Sessions. Na jednym ze starych zdjęć Voivod masz na sobie koszulkę z "Eraserhead" Davida Lyncha, reżysera też powiązanego częściowo z industrialnym, mrocznym klimatem. Myślisz, że ta estetyka pasuje do Voivod, czy może wskazałbyś innego filmowca? Muzyka Voivod świetnie sprawdziłaby się jako soundtrack do filmu opartego na dystopii. Byliśmy też wielkimi fanami wczesnych filmów cyberpunkowych, jak "Mad Max" czy "Blade Runner", czy też "Wideodrom" Cronenberga. Wydaje mi się, że Voivod pasowałby do nowego podejścia do filmów w tym stylu. Na zakończenie chciałam poruszyć kwestię twojego scenicznego pseudonimu, Away, który jest z tobą od początku Voivod. Podobno wziął się od faktu, że cały czas spóź niałeś się na próby. Zastanawiam się, czy jesteś dziś bardziej punktualnym człowiekiem? (śmiech) (śmiech) Wiesz, właściwie to nie z lenistwa, to był okres, gdy chodziłem do szkoły, a później poszedłem na studia i musiałem jakoś pogodzić to z próbami. Większość chłopaków z zespołu rzuciła szkołę. W okresie "War and Pain" studiowałem ścisły kierunek, więc miałem sporo pracy domowej, do której musiałem siąść zaraz po powrocie z uczelni, przed próbą, więc zdarzało mi się wcale na nich nie pojawiać. Tak więc nazwali mnie Away (śmiech). Również z powodu moich odrealnionych rysunków. Gdy wydaliśmy "War and Pain", zauważyłem, jak duży wpływ miała ta płyta na tworzącą się nową scenę, bo nie nazywaliśmy tego wtedy thrash metalem. Poczułem się bardziej komfortowo, bo uwierzyłem, że to może się naprawdę udać. Potencjalny rozwój kariery nie był wcale taki oczywisty, bo mieszkaliśmy w północnym Quebeku i mówiliśmy po francusku, więc wcześniej wydawało mi się to raczej niemożliwe. Gdy album odniósł, w pewnym stopniu, sukces, dało mi to pewność siebie na tyle, że zacząłem zastanawiać się nad odłożeniem szkolnych spraw na bok i pełnym zaagnażowaniem w Voivod. Pamiętam pewną okropną kolację, podczas której musiałem powiedzieć rodzicom o mojej decyzji. "Mamo, tato, rzucam studia, żeby grać w zespole heavy metalowym!". (śmiech). Ale później dla wszystkich stało się oczywiste, że właśnie ze względu na metal musimy przeprowadzić się do Montrealu. Zrobiliśmy to w 1985r. Bardzo dziękuję ci za poświęcony czas. Gratuluję świetnego "Synchro Anarchy" i życzę powodzenia w promocji albumu na trasach koncertowych. Przesłuchałam go z przyjemnością, to idealne połączenie waszych inspiracji i poprzednich płyt. To wielka ulga móc usłyszeć coś takiego, więc cieszę się, że tak uważasz. Do samego końca nie byliśmy pewni, co myśleć o tej płycie! (śmiech). Również bardzo ci dziękuję. Do usłyszenia. Iga Gromska
Przy "Death Revolution" postąpiliśmy nieco inaczej. Po natchnionej fazie inicjalnej postanowiliśmy włączyć mózgi i doświadczenie, jednocześnie dbając, by nie ukatrupić pierwotnego ducha piosenek.
Mam wewnętrzny zakaz poruszania spraw nieistotnych Wrocławski Magnus, legenda polskiego podziemia, w kwestii nowych wydawnictw odzywa się tylko wtedy, gdy ma ku temu powody. Na "Death Revolution", płycie, która ukazała się ostatniej jesieni po 11 latach przerwy, nie ma więc miejsca na przypadki. To dwanaście konkretnych kawałków, za którymi stoją lata pracy, podczas których zmieniały się wytwórnie i muzycy, ale nie podejście. I chociaż Rob Bandit w naszej rozmowie sam stwierdził, że też jest wyznawcą zasady "nigdy nie mów nigdy", to ideały Magnus faktycznie od lat pozostają niezmienne, co udowodnił szczegółowo odpowiadając na pytania - i z serca, i z najdalszych zakamarków głowy. Rozmawialiśmy nie tylko o nowym albumie - pojawiło się miejsce na mgliste wspomnienia koncertów i wydawnictw sprzed kilkudziesięciu lat, kwestia powrotu oryginalnego basisty, temat wieloletniej współpracy z Krisem Brankowskim, różnic pokoleniowych i współczesnego podejścia do organizacji eventów metalowych w dobie kapitalizmu. Interesujący rozmówca zwykle przekłada się na interesujący tekst. Ufam, że w was również obudzi mniej lub bardziej głęboko skrywane wspomnienia. HMP: W wywiadzie z 2011 roku, po wydaniu płyty "Acceptance of Death" po wielu latach milczenia stwierdziłeś, że lepiej milczeć przez kilka lat, jeśli nie ma się nic mądrego do powiedzenia. Czy 11-letnia przerwa między ostatnią płytą, a "Death Revolution" również była spowodowana faktem, że woleliście zebrać dobry materiał i mieć co przekazać słuchaczom, czy miały na to wpływ także inne przeszkody? Rob Bandit: Ciągle doceniam trafność tego chińskiego przysłowia. Tym razem jednak przerwa była spowodowana innymi czynnikami.
ciu dni z zamiarem wzniecenia kreacyjnych zamieszek. To było jedno z najpiękniejszych, twórczych doznań w moim życiu. Wspomnę, że mieliśmy podpisany kontrakt, który wymagał od nas, w ciągu dwóch lat, kolejnej płyty, ale to było bez znaczenia. Zgodziliśmy się na takie warunki, bo nie były one dla nas najmniejszym ograniczeniem. Kilka miesięcy później mieliśmy demo dokumentujące te wydarzenia. Mniej więcej w tym samym czasie rozstaliśmy się z wydawcą (z metalowymi honorami i w pełnym porozumieniu), co dało nam szansę na spora pauzę, która zawsze dobrze
Foto: Andrzej Olechnowski
Po "Acceptance..." byliśmy rozjuszeni twórczym zapałem. Dosłownie kilka dni po premierze wyjechaliśmy daleko za Wrocław, by powoływać kolejne utwory. Pamiętam, bo dzień wcześniej przyszły do nas płyty od wydawcy, a następnego dnia, wyjeżdżając, przejechaliśmy przez studio Marcina Borsa, realizatora "Acceptance...", by wręczyć mu CD i LP. Byliśmy tak podkręceni tą energią, że nikt nie miał odwagi jej powstrzymywać. Wyskoczyliśmy z życia codziennego na okres dziesię-
26
MAGNUS
robi materiałowi. Odkładasz coś, nad czym siedziałeś bezustannie przez parę miesięcy i przeskakujesz do innych muzycznych prac. Taki ruch ładnie resetuje umysł. W ten sposób, po powrocie masz szansę, choćby na jedno przesłuchanie, zamienić się z twórcy w słuchacza z nadzieją na olśnienia. Tak to właśnie zrobiliśmy tym razem. "Accpetance...", to był solenny reportaż z tego co przyszło nam do głowy w procesie tworzenia, więc jest to zapis spontanicznego eksperymentu twórczego.
Oczywistym jest, że od 2010 roku, czyli pre miery płyty "Acceptance of Death" wiele się zmieniło. Zmieniła się także wytwórnia. Rodzime Witching Hour zamieniliście na… chiński label Awakening Records. Jak doszło do tej współpracy i co wam ona dała? Jak wspomniałem, mieliśmy demo z uchwyconymi utworami. To był rok 2014, może 2015. Wysłaliśmy kilka piosenek do wydawców i spotkaliśmy się z propozycjami, które były dla nas nie do zaakceptowania. Krótko opowiem jak to widzę. Magnus tworząc, zaprzedaje duszę, spala się, poświęca czas, żeby stworzyć coś z zakusem na oryginalność. Następnie, Magnus próbuje nagrać to co wymyślił. Magnus wynajmuje studio lub korzysta z własnych przybytków i poświęcając energię, życie, wgrywa z twórczym zapałem to, co wykombinował na autorskiej wycieczce w kosmos. I to koniec. Magnus ma swoją nagrodę. Zadziała się magia: nie było materiału na płytę - jest materiał na płytę. Można go odsłuchać w zadowalającej jakości. Niczego więcej nam nie potrzeba. Nie działamy rynkowo. Nie tworzymy produktów na sprzedaż, lecz oddajemy się satysfakcji, dlatego nie mamy w głowie myślenia, by tworzyć coś, co można sprzedawać - mam na myśli nośniki do odsłuchu. Mam wiarę, że prawdziwy wydawca, to artysta, który, tak jak my, chce stworzyć unikalny nośnik, który przyniesie mu wysublimowaną radość. My, w odpowiedzi, otrzymaliśmy tylko propozycje handlowe - przynieście produkt i okładkę, my to wydamy, a zysk podzielimy. No nie! Tak rozmawiać nie będziemy. My zrobiliśmy swoje. Chcesz wydawco płytę, to zrób swoje. Zaangażuj swój czas, energię, zaprzedaj duszę dla tej sprawy, a będzie ci dane. Po pierwszej informacji do świata o naszym powstającym dziele, zrobiliśmy sobie kolejną, kilkuletnią, przerwę. Jak nas naszło, to czasem siadaliśmy przy winie i słuchając dzieliliśmy się uwagami, co by tu jeszcze dodać lub ująć, żeby uzyskać poczucie spełnienia. I w ten sposób dojechaliśmy do roku mniej więcej 2019, kiedy to ponownie wysłaliśmy do świata anons, że jesteśmy blisko końca prac. Wtedy odezwało się sporo osób. Nawet kilka z nich pochwalało nasze idee i deklarowało szczere chęci, lecz z racji bieżących zobowiązań, tudzież zagniatającej apokalipsy wirusowej, osoby te były zmuszone nam odmówić. Niemniej zgłosił się Li z Awakeninig, który zaproponował chińską reedycję "Scarlet Slaughterer" na CD i równocześnie jasno wyraził nieodwołalną chęć opublikowania najnowszej płyty w poszanowaniu wszystkich naszych warunków. Chwilę później pojawił się niezwykły entuzjasta Domin, ze swoją, dopiero co startującą, brytyjską wytwórnią High Voltage. Domina zainteresowała publikacja dyskografii Magnus na MC, oraz najnowszy materiał, a wszystko to w aprobacie naszych oczekiwań co od wydawcy. W ten sposób Li i Domin podzielili się nośnikami. Awakening skoncentrował się na CD, a High Voltage na MC i LP. Zastanawiam się, czy tytuł nowego albumu - "Death Revolution" czy też singla "My Death is My Freedom" ma powiązanie z
poprzednikiem, "Acceptance of Death": od akceptacji do rewolucji… A może tytuł nowej płyty to bardziej spostrzeżenia na temat otaczającej nas rzeczywistości? Jeszcze w Myszkowie, w trakcie trwania naszego kreacyjnego obrządku, sporo rozmawialiśmy o zagmatwanej czasoprzestrzeni, w którą rzuciło nas przeznaczenie. Spostrzegłem, że nad wszystkim dominują nieopisywalne zjawiska, nad którymi górują miłość i śmierć. Równolegle, dostrzegłem niepokojący brak dostatecznej aktywności na tych polach. Człowiek, codziennie, budząc się ze snu powinien, po włączeniu radia, usłyszeć głos prezentera, który mówi: "Witaj! Spędzimy ten dzień w miłości, nawet na chwilę, nie zapominając o śmierci! Miłość i Śmierć!". Miłość do siebie, do ciebie, do pasji, do twojego boga, do czegokolwiek co pozwala ci oddychać. A śmierć ma tylko przypomnieć, że na zrealizowanie naszych miłosnych potrzeb mamy ograniczony czas. Śmierć to stabilizator, ostudzacz niezdrowych emocji, czynnik porządkujący chaos aplikowany przez zagadkę nieskończoności. Nadałem naszym poszukiwaniom tytuł roboczy: "Love and Death Revolution", żeby mieć sztandar, który będzie powiewał pomysłami podczas pisania tekstów. Nasz "Death" w tytule ma jeszcze dodatkowe znaczenie, stricte odnoszące się do okołodeathowych gatunków muzycznych. Chodzi o to by nim wstrząsnąć, zdezorganizować ich ład, zburzyć piramidę oczywistości, wyrazić żądania przemiany wobec twórców. Wzniecić w nich potrzebę poszukiwania. Nawołujemy do Mentalnej Rewolucji. Nieważne z jakim skutkiem i nieważne, czy nam się to udaje. Ważne, że wznosimy pięść, która, mamy nadzieję, zostanie zauważona. Nawołujemy do przebudzenia. Death (Mind) Revolution! Jako tekściarz zespołu, przesłanie którego kawałka z "Death Revolution" wydaje ci się najmocniejsze i najważniejsze? Dlaczego? Każdy tekst musi być o czymś ważnym. Tak jak każda piosenka musi nieść swoją muzyczną opowieść. Dlatego nie wskażę jednego tekstu. Ale myślę, że jest na płycie okrzyk spinający całość. Może nie dosłownie, ale jednak, mam na myśli tytuł "Edict". To w nim jest mowa o rewolucji pojmowania Miłości i Śmierci, to w nim nawołujemy do próby zrobienia czegoś więcej niż ślizganie się po utartych szlakach. Mam wewnętrzny zakaz poruszania spraw nieistotnych. W innych projektach, pozornie piszę o błahostkach, ale wyłuskiwane przeze mnie bzdury mają wpływ na ludzkość, tak przynajmniej ufam. Oto kawałki tekstu "Edict": "Jesteśmy ułomni, tak zostaliśmy stworzeni. Nie jesteśmy w stanie symultanicznie, kontrolować rzeczy błahych i najistotniejszych. Musimy radzić sobie z tą dozą intelektu jaką aplikuje nam natura. A natura poprowadziła nas do przemocy, bierności i egoizmu. Jesteśmy niewinni, ale spróbujmy wymagać więcej. Nie możemy ogłosić kapitulacji bez próby poszanowania śmierci i miłości. Droga ewolucji okazała się zbyt długa, do przesady zawiła i skomplikowana. Krzywdy, które wyrządzamy pod baldachimem niesienia ewangelizacji, kultury, stabilizacji i pokoju - płoną! Niech rozbłyśnie medytacja o miłość czystą i godne umieranie. Nastał czas rewolucji! Rewolucja!". Porozmawiajmy też o przesłaniu samej okładki - dużo w niej symboliki, więc dróg interpretacji jest wiele. Jakie było założenie i interpretacja samego Magnusa?
Nie było założeń. To było kolejne, dopełnienie aktu twórczego. Słyszysz muzykę, czytasz teksty i będąc pod wpływem, obrazy same szkicują się w głowie. Następnie trzeba to tylko poskładać i znaleźć odpowiednie widma, by zespolić myśli w jednym miejscu. Na końcu budzisz się jak z letargu i podziwiasz to co się zmaterializowało. Tak było w tym przypadku. Okładka jest nasączona autentycznym duchem rewolucji. U dołu widnieje cmentarz Ifigenia w Santiago de Cuba. To fotopamiątka mojego wchłaniania przekrwawionego kurzu po kubańskiej rewolucji, skąd pochodzi też, zmodyfikowany na potrzeby naszego przekazu, czarno-czerwony sztandar upamiętniający lipcowy atak partyzantów na koszary armii rządowej. Przytoczona na froncie naszego albumu nekropolia skrywa prochy ofiar rewolucji, jak i jej przywódców: Jose Martiego, czy Fidela Castro. Pięść zacisnęła się na tle brazylijskiego getta, a dwie twarze to, zadumane nad zasadnością takich zdarzeń, rytualne maski pochodzące z barbarzyńskich czasów zniewalania ludów Nigerii. Całość zespala kolczasta pieszczocha - namacalny, Metalowy symbol Magnus, który ewoluuje z nami od ponad trzydziestu lat. Na ostatniej płycie na basie szalał u was Deadbear, tymczasem Metal Archives podaje, że na najnowszej za basowe wiosło ponownie chwycił Edi, basista pierwszego składu Magnusa. Skąd ten powrót i jak wyglądała wasza współpraca po tylu latach przerwy od wspólnego grania? Wszyscy borykamy się z losem, na który mamy wpływ szczątkowy. Deadbear to człowiek aktywnie poszukujący. To artysta, który nie jest w stanie zamknąć się na dłuższy czas w gatunku. Wczoraj "Acceptance..." z Magnus, wcześniej rock progresywny, dzisiaj misy tybetańskie i ilustracje do eksperymentalnych sztuk teatralnych, a jutro… ciężko wykoncypować co Deadbear będzie robił jutro. Los wykluczył Ediego ze składu Magnus na prawie 30 lat, ale byliśmy w nieustającym kontakcie. Jak tylko okazywało się, że jest potrzebny grubostrunowiec, to zawsze pierwsze kroki kierowaliśmy do Ediego. Zapraszaliśmy Ediego podczas mobilizacji do "Accpetance...", ale bez powodzenia. W pierwszych próbach do "Acceptance..." brał udział Greg, który nagrał z nami płyty "I Was Watching My Death" oraz "Alcoholic Suicie". Niestety znowu los stanął na drodze do naszej współpracy. Wtedy, pierwsze co, za słuchawkę i do Ediego, czy już, czy już? Jeszcze nie? A to szkoda. No więc pojawia się Deadbear, nagrywa "Accpetance...", znika Deadbear, a my za słuchawkę, a Edi odpowiada, że już pora. I to było jak powrót brata z międzygalaktycznej tułaczki. Edi bez słów wiedział co jest grane i w którym kierunku basujemy, gdyż jest uduchowionym i nieprzeciętnym muzykiem. Dodatkowo ma samozapłon, który nieustająco każe mu być na bieżąco w formie. Nasz czteroosobowy skład: Python, Edi, Guzz, Rob działał przez jakiś czas w 1990 roku, czyli w naszych sercach zawarkotała nostalgia, braterstwo, rodzina - płomienne podłoże do działań. Interesującym przykładem technicznego gra nia, nie tylko ze strony instrumentalnej (praca sekcji rytmicznej czy szaleńcze intro solo), ale także wokalnej jest "Code". To zabójcze tempo wymaga niezłej dykcji. Czy też masz
wrażenie, że ten numer był dla ciebie najbardziej wymagający i jakie masz patenty na radzenie sobie z taką ścianą tekstu? Ciekawe jest twoje spostrzeżenie i z przyjemnością się w nie zagłębię. Nie podchodzę technicznie do porykiwania. Każde utrudnienie jest specyficzne i wymaga wykombinowania doraźnej pomocy. Wszystko musi dziać się naturalnie, musi wchodzić we mnie jak uliczny smog. Wszystkie słowa tłumaczone na szwargot angielski oddaję w ręce człowieka, który od urodzenia posługuje się tym językiem, a najlepiej jeśli sam pisze piosenki z tekstem, wtedy jest szansa, że efekt nie będzie zbyt sztywny. On to przegląda, dyskutujemy o poprawkach, a na koniec proszę go by przeczytał te słowa jednocześnie rejestrując na dyktafon. Kiedy podchodzę do nagrania piosenki, po wielokroć słucham jego głosu. Tekst, jego melodia, akcentowanie, na tyle ile to możliwe, wchodzą we mnie samoistnie. Zawsze staram się podchodzić do nagrania piosenki tylko raz. Staję przed mikro, wydzieram się po całości kilka razy i wybieram najlepszą wersję. Zdarzają się takie utwory jak np. "Code", które fragmentami wymagają czegoś ponad normę. Wtedy, poznawszy wyzwanie, przerywam sesję. Przechodzę do innych piosenek, a najtrudniejsze fragmenty, np. wspomnianego "Code", wywieszam sobie w różnych częściach mieszkania. Na tablicy informacyjnej w kuchni, w pokoju koło legowiska, w łazience, tak bym w każdej chwili mógł zahaczać okiem i umysłem o te frazy. Po jakimś czasie, pozyskuję zdolność szybkiego wypowiadania tych sekwencji, bez ułamka sekundy na zastanowienie. Ten sposób, w moim przypadku, daje rezultaty. Mimo że takie granie wymaga precyzji i bardzo dobrej techniki, kawałki, choć dzieje się w nich sporo, nie są rozbudowane, z wyjątkiem "Moan" trwają około trzech minut i udało wam się zmieścić 12 kawałków w mniej niż czterdziestu minutach. Czy to właśnie przepis na dobrą płytę - krótko, ale interesująco i na temat? Nie może być nudy. Takie przyświecało nam podświadome założenie. Tworzyliśmy płytę, której później chcielibyśmy z ciekawością posłuchać. Prawdopodobnie, jesteśmy w tej chwili na takim zakręcie, że się streszczamy. Może to dotyczy naszego zaangażowania wiekowego - na mydliny nie ma już czasu, zbyt dużo przeleciało go przez struny. Wolę przeczytać kilka zdań, które wbijają w glebę równocześnie wymuszając kilka dni na ich przetrawienie, niż wysłuchiwać przegadanych wykładów, które i tak, siłą rzeczy, sprowadzą się do kilku podsumowujących punktów. W "Moan" interesuje niemal mówiony mo-
MAGNUS
27
nolog i wstawka-komunikat przez radio czy megafon. Skąd ten koncept, to sampel? Jakie jest główne przesłanie tego numeru, skoro wymagało najdłuższej formy ze wszystkich numerów na płycie? Kiedy wystosowaliśmy do świata nasze pierwsze demo, z kilkoma piosenkami, chyba było ich pięć, to "Moan" był utworem otwierającym prezentację. To było nasze dumne Coś pełzające pod włos, ze zmarszczoną twarzą, w niepokoju, rozterkach i w trwodze. O to nam chodziło. O taki niewygodny, zaskakujący przekaz, który ma rozmiękczyć zrosty szarych komórek. Utwór ten ściśle współpracuje z tekstem. Od pierwszej do ostatniej nuty oddaje przekaz myśli. "Moan", to jęk, który zdarza mi się słyszeć. Kładę się spać i nagle jakiś wyraźny głos do mnie przemawia. Wypowiada moje imię: "Robert!", albo całą sentencję jak np.: "Krzysztof Brankowski nie żyje". Przez jakiś czas myślałem, że to głos mojego ojca, ale mając takie podejrzenie zacząłem się weń wsłuchiwać i okazało się, że nie, to nie on. O tym wszystkim, niemal słowo w słowo, mówi tekst tej piosenki. Dalej zwierzam się ze swoich poszukiwań wśród ludzi, z wiarą na potwierdzenie, że podobne zjawiska nawiedzają współ-
emocjonalną gmatwaniną pojęków, bez konkretnych słów. Mam wrażenie, że zamykający płytę "Hipertrophy" stylistycznie, wokalnie i nawet nieco produkcyjnie wyróżnia się na tle reszty. Czy dlatego zdecydowaliście się zakończyć nim album? A może początkowo miał być bonus trackiem lub jest to "odkopany" numer z innych sesji nagraniowych? To nie jest numer z innej sesji nagraniowej. Wszystkie utwory na "Death Revolution" miały swoje poczęcie w jednym miejscu i czasie. Zaskakiwać samych siebie. Wyprowadzać w pole pleśniejące schematy przemyśleń, miażdżyć przewidywalność, taki zawsze przyświecał nam cel. Nie wiem co to jest. Może to bunt. Tylko przeciw czemu? Nudzie? "Hipertrophy" dość czytelnie przedstawia odstępstwo od normy z powodu formy i brzmienia. Ale taki "Timelssness…" też ma swój poważny odchył, ale z powodu konstrukcji frazy. Te dwa numery są dla mnie na podobnym poziomie wykolejenia. Poruszasz tutaj ciekawy wątek układ piosenek na płycie. Dla mnie płyta wartościowa, to taka, która słuchana od końca, czy od początku przedstawia tą samą donio-
Foto: Andrzej Olechnowski
ziemian. I tu jest właśnie wspomniany prze ciebie ,,sampel", który ilustruje moje komunikaty do ludzi i ich reakcje zwrotne. W ,,samplu" mówię, że pytałem przeróżne osoby, czy słyszą takie przekazy werbalne w swoich głowach, i w każdym przypadku słyszałem odpowiedź: "nie!". Zaraz potem wychodzę z melorecytacyjną refleksją, że może jednak ludzi nawiedzają takie transmisje, tylko nie są zbyt uważni, więc tych jęków nie rejestrują. Mam wrażenie, że te głosy są ze mną od dziecka, ale świadomie dostrzegłem je dopiero kilkanaście lat temu. Te kilkanaście lat, bez nasileń, zawsze neutralne i w podobnych dawkach, bez dekadenckich przekazów pozwalają traktować ten stan jako zjawisko dla mnie naturalne. Dlatego czuję się bezpiecznie. Gdyby ich pojawianie było nagłe i postępowało, to zgłosiłbym się na konsultacje do specjalistów. Niemniej stawiam w tekście pytanie: a co będzie kiedy głosy te spotęgują się, staną się na tyle nieczytelne, że interpretacja ich przekazu stanie się wielotorowa? Czy będę potrafił wybrać właściwy odczyt? Co będzie kiedy zwielokrotnią swoją moc i przejmą nade mną kontrolę? I o tym jest improwizowana coda wyrażona
28
MAGNUS
słość. Mam wrażenie, że jeśli zaczniecie słuchać tego zestawu piosenek od ostatniego numeru "Hipertrophy" do pierwszego "My Death...", to przeżyjecie tę samą przygodę. Nie ma tu niczego ukrytego. Żaden gorszy utwór nie chowa się za grupą lepszych. Nie ma ściemy. Moim zdaniem utwór "My Death is My Freedom", to nie jest najciekawszy song w tym zbiorze, ale jest najbardziej stonowany, jeśli chodzi o wywrotowość. Nie powoduje szoku u słuchacza. Między innymi dlatego znalazł się na początku. Przypomnę, że w naszej świadomości, przez kilka ładnych lat, utworem przeznaczonym na otwarcie tego albumu był "Moan". Za każdym razem kiedy układam płytę, to jej tak na prawdę nie układam, ponieważ piosenki same wskakują w swoją kolejność. Czasem zdarza się taka jedna gangrena jak "Moan", którą nie wiadomo gdzie przydzielić. I wtedy jest potrzebny czas na małe przedumanie. Tyle mam na ten temat. Teraz trochę wspomnień. Nie sposób zapomnieć o ikonicznym już "Kill Me (To Lemmy)" - świetnie było usłyszeć Magnus w motorheadowej stylistyce. Planowaliście też al-
bum z punkowymi coverami. Z roku na rok tracimy coraz więcej legend, jest też sporo legend żyjących - czy planowaliście, albo planujecie podobny muzyczny tribute, mniej lub bardziej wychodzący poza wasz "klasyczny" repertuar, poza wspomnianymi? "Kill Me", to była przygoda i przypadek. Utwór powstał sam z siebie. Graliśmy często na próbie kilka kawałków Motoru na rozgrzewkę. Pewnego razu Python zapodał ten znamienny riff i dalej poszło bez jęknięcia. Polubiliśmy tę piosenkę bez opamiętania, a że utwory Magnus to pamiętniki naszych najciekawszych chwil muzycznych, spontanicznie umieściliśmy ją na płycie. Nigdy niczego nie planujemy, ale w zamian szanujemy gromadzącą się energię, którą szybko próbujemy przetworzyć na utwory. Punkowe covery zdążyły nam się znudzić, zanim całość podprowadziliśmy pod miks i nigdy więcej nie przyszło nam do głowy, by grać czyjeś kompozycje, więc nie sądzę, żeby coś takiego mogło zaistnieć. A jeśli twoje "tribute" ma wymiar stylistyczny, czyli złożenie hołdu stylistyce thrash, core, death, czy innej, to z jednej strony nieustająco, choć nieświadomie, robimy to, a z drugiej, bardzo mocno uciekamy z tego pola. Zadaniem człowieka jest tworzyć coś najbardziej oryginalnego, na ile to możliwe. Oczywiście to najtrudniejsze zadanie świata, więc jeśli nie masz w sobie ducha odkrywcy, zadowalasz się wygodnym moszczeniem w swoim wypracowanym stylu, lub oddajesz fanowski hołd, poszukując przyjemności w odtwarzaniu, tego co już było. My chcemy ciągle budować barykady do obrony przed klasycznymi naleciałościami. Nieważne z jakim efektem, ważne, że się nie poddajemy. Czy jest jeszcze szansa, że usłyszymy Magnus po polsku, jak to było na waszych pierwszych demówkach "Power Metal" i "Trash - Speed - Blood"? Czy może wraz ze zmianą gatunku również zmiana języka przyszła naturalnie? Powiem coś oczywistego. Nigdy nie mów nigdy. A teraz mniej oczywiście, dodam, że nie widzę takiej szansy. Dzisiaj jakikolwiek język obcy nie stanowi zagadki. Komputerowe translatory przetłumaczą wszystko. Nie pomogą w zrozumieniu, to fakt, ale jeśli słuchacz będzie czujny, to wychwyci sens. Takie języki jak angielski, włoski, francuski, moim zdaniem są dedykowane łączeniu z muzyką. One mają plastyczność i melodię. Język polski jest bardziej twardy i kanciasty, nie aż tak jak niemiecki, ale daleko mu do czeskiego. Po drugie, chcemy się wypowiadać bez barier, a utarło się, że język angielski jest najłatwiej przyswajany przez świat. Dalej, przy mocnym zniekształceniu głosu, dobór języka nie ma większego znaczenia, bo i tak nie będzie zrozumiany. Czytelność pojedynczych wyrazów się przebije, ale dużą trudnością będzie odbieranie muzyki i tekstu w locie, co jest możliwe raczej w stylistykach mniej obniżonych tonalnie: Slayer, Stos. Im większa nadzieja na odczytanie średnio czytelnego komunikatu werbalnego, tym większa na nim koncentracja, co skutkuje zepchnięciem na boczny tor odbioru przekazu muzycznego, więc nie wychodzi to na dobre żadnej z zainteresowanych stron: ani piosenkom, ani tekstom, ani muzykom, ani słuchaczom. Podsumowując, wybór języka przy emisji głosu w okolicach niskiego, nieczytelnego growlu nie ma większego znaczenia, gdyż w tym przypadku wokal należy odbierać
jako kolejny instrument w zespole, a nie jako oratora. Jest szansa, że te "polskie" demówki doczekają się jeszcze wznowień dzięki współpracy z nową wytwórnią? A jeśli liczy się już tylko death/thrashowa era Magnusa, to może coś późniejszego? Taka szansa istnieje. Mamy kilka deklaracji ze świata (USA, GB) co do stworzenia LP i MC z wszystkimi naszymi demówkami. Sami dojrzeliśmy do takiej opcji, choć trwało to długie lata. Dlaczego? A no dlatego, że nigdy demówek nie traktowaliśmy jako czegoś na sprzedaż. Demówki tworzyliśmy w celu zaprezentowania naszego pomysłu przyszłemu wydawcy oraz by nasz menedżer miał nagrania do prezentacji w radio. Zdaje się, że najbliżej publikacji jest obecnie "The Gods…" demo, ale w dzisiejszych kolejkach do fabryki winylu podobno oczekuje się prawie rok ziemski, więc zobaczymy co będzie i kiedy będzie. W ciągu kilkudziesięciu lat kariery dzieliliście sceny z gigantami. Który event (a także to, co działo się przed/po nim) zapadł wam w pamięci najbardziej? Metalmania 1994 z Cannibal Corpse i Morbid Angel? Może bliższe podziemiu S'tharsh'ydło pod koniec lat 80.? Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Uczestniczyłem w jakichś chaotycznych awanturach, bez świadomości w jakim mieście, z kim i czy to ważny koncert z punktu widzenia ,,kariery", czy wywrotowy happening. Mam w głowie jakieś przebłyski. Na długi czas zapomniałem, że graliśmy z Morbid Angel, czy Deicide. Dopiero pytania dziennikarzy, tak jak twoje pytanie, uświadamiały mi, że taki fakt miał miejsce. Wywołany do tablicy, odkopywałem wspomnienia dzięki kolegom. Dobrymi zawodnikami w tej dyscyplinie są Guzz i Greg. Pozostali cierpią na podobny objaw demencji, choć to nie wynika tylko z ograniczeń psychicznych. Wyjazd na koncert, to wyjazd na sceniczny rytuał. Nie do określonego miejsca, nie do określonej publiki, tylko na scenę. Scena i to co na niej będziemy czynić, nic co przed i nic co po scenie, nie było dla nas istotne. Do tego dochodził szalony tryb umilania sobie podróży powodujący inicjację zachowań, których nie można poskładać w jakiś logiczny sens. Oczywiście, w pamięć zapadły przekroczenia. Najbardziej te podłe i te z narażaniem życia, ale one nie nadają się do przytoczenia w tym wywiadzie, choćby dlatego, że mogą stać się inspiracją do naśladowania przez młodzież. Wszystko pozostałe to nudna, codzienność bycia w trasie: spóźniony pociąg, pęknięta struna, występ z 39 stopniową gorączką, skradziony sprzęt, demolka, czy izba - ordynarna oczywistość. Czy z perspektywy czasu żałujecie związania się z Metal Mind Productions w latach 90.? Współpraca z Dziubińskim bez wątpienia dawała przepustkę na wielkie sceny i zapewniała rozpoznawalność, ale też sprawiała, że underground przestawał patrzeć przychylnie na zespoły MMP. Nie woleliście zostać w undergroundzie, a może, biorąc pod uwagę wasz styl zawsze i tak czuliście się jego częścią? W ogóle nie myślimy takimi kategoriami. Nieważne czy masz lat 20, czy 70. Ważne jak i kim się czujesz. Podobnie nie ma dla nas znaczenia czy wydawca jest gruby, czy chudy. Nie
jesteśmy i nigdy nie byliśmy zespołem rynkowym, skierowanym na pozyskiwanie pieniędzy. My robimy swoje, a wydawca swoje. MMP nie otworzył nam drogi do dużych scen. Zagraliśmy wiele koncertów stadionowych i halowych zanim Kris podpisał umowę z Tomkiem Dziubińskim w 1993r., więc ani przez moment nie poczuliśmy, że nam się coś zmieniło na więcej i lepiej. Zastanówmy się, czym jest Underground, o który pytasz. Dla mnie Underground, to postępowanie według osobistych zasad, według wewnętrznego honorowego kodeksu, bez oglądania się na jakiekolwiek korzyści, nie tylko materialne, ale i mentalne. Więc jeśli pytasz, czy kiedykolwiek wyskoczyliśmy z Under, to nie. Z drugiej strony, Under, to tylko slogan, który nie oznacza czegoś konkretnego. Zespoły w tzw. Undergroundzie niczym nie różnią się od zespołów w np. MMP, poza jednym - brakiem kasy na promocję. Przecież tzw. Undergroundowcy robią co mogą, żeby zaistnieć - ulotki, ziny, march. Nie mają dostępu do obiegowej prasy, więc sami ją tworzą itd. itd. Prawdziwy Undergroundowy band, to taki band, o którym nigdy nie przeczytasz w HMP. Prawdziwy, szczery Underground istnieje dla istnienia jak mandala usypywana przez mnichów tylko po to, żeby po osiągnięciu doskonałości natychmiast rozproszyć się w nicość. Podobnie prawdziwy Under, gra dla siebie i nie będzie się wpychał na siłę między głowy, choćby za pomocą ksero ulotek. Z takiego punku widzenia też jesteśmy Undergroudowcami, gdyż nigdy nie zabiegaliśmy o ,,promocję". Żaden muzyk z Magnus nigdy nie stworzył ,,ulotki", ani nie zlecił jej stworzenia. ,,Promocja" sama przychodzi do nas pod postacią zapaleńców z zewnątrz, którzy chcieli coś zrobić dla sprawy. Ufam, że ty również zgłaszasz się do mnie w sprawie wywiadu z pobudek ideowych, a nie dla pieniędzy. To wszystko o czym rozmawiamy, nie jest jednokolorowe. Nie wiem czy jest w ogóle definiowalne. Spróbuję sprowadzić zagadnienie do najprostszej formy porównawczej. Z potrzeby ducha namalowałaś ładny obrazek i spotykasz kogoś, kto deklaruje, że go powieli (w ilości sztuk 1) i jak sprzeda, to podzieli się zyskiem. No i teraz jakie ma dla ciebie znaczenie, czy ten ktoś dla sprzedaży, tego jednego duplikatu, wykupi potężną ekspozycję w najbardziej ekskluzywnej galerii sztuki, a do tego zrobi reklamę telewizyjnoprasową lub, w drugiej opcji, będzie chodził po ulicy i zaczepiał przechodniów z zapytaniem, czy nie kupią. Dla mnie to nie ma najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli będzie chodziło o 100000 duplikatów. Najważniejsza jest twoja w tym zdarzeniu postawa. Tak widzę powiązanie między Undergroundem i MMP w kontekście Magnus. Jak wspominacie współpracę z ikoną metalowego radia Krzysztofem Krisem Brankowskim? Kris, to nasz starszy brat. My z nim nie współpracowaliśmy. My z nim przeżywaliśmy najbardziej szalone przygody naszego życia. On był naszym przyjacielem, ojcem, dobrym duchem. Kris jest taki sam jak my. Bez oczeki-wań i bez parcia. Właściwie jego działania były skoncentrowane na opaździerzaniu bieżących oczekiwań wobec naszego zespołu. Niewiele dawał od siebie, gdyż co chwilę czegoś od nas wymagano, a Kris to wszystko próbował sklejać, ale bez jakiejkolwiek napinki. Czasem mieliśmy wrażenie, że przesadza ze
swoim menedżerskim ascetyzmem. Zróbmy przerwę. Zadzwonię w tej chwili, zobaczymy co u niego... Wszystko OK! Właśnie wstał z łoża (o 10:20?), mówi, że ma się całkiem przyzwoicie i pozdrawia czytelników HMP. Wśród wspomnień metalowców z dawnych lat figurujecie jako zespół nie tylko z porządnym materiałem, ale również imagem. Jak widać w teledysku do "My Death is My Freedom", to zostało wam do dziś. Czy fak tycznie wizerunek jest dla was nieodłącznym elementem muzyki? Okazuje się, że tak. Nasz image dopełnia połączenie muzyki, tekstu, a dalej okładki i prezentacji wideo. Przez jakiś czas, w trakcie dopinania "Acceptance...", myśleliśmy, że się bez tego obędziemy, ale okazało się, że nie jest to możliwe. Szaty rytualne muszą być. Bądź co bądź nasza płyta, to nasze święto. Coś jak okrągłe urodziny, ślub, albo wybory na papieża, więc do zdjęcia pamiątkowego należy wystroić się tak jak tego nakazuje powaga sytuacji. Choć nie należy zapominać, że wszystko co robimy, zaczyna się od muzyki i tekstu. Nie jesteśmy przecież trupą teatralną. Nie kostiumy i choreografia tu najważniejsze. Kompozycja muzyczna - na niej należy się koncentrować. Cała reszta jak image, brzmienie, forma, jest wsparciem dla pełniejszego odbioru muzyczno-tekstowego przekazu. W teledysku do "My Death is My Freedom" da się zauważyć Młodego, grającego na perkusji także w Embrional, mającego za sobą doświadczenie w kilkunastu zespołach (w tym choćby Christ Agony), a nawet doświadczenie w miksie i masteringu. Jak odnajduje się jako najmłodszy stażem członek Magnus z jednocześnie chyba największym "katalogiem" byłych i obecnych zespołów? Nauczyliście się czegoś od siebie przy okazji tej współpracy? Darek Młody zna Magnus od podszewki. Był naszym fanem ponad trzydzieści lat temu. Już wtedy się znaliśmy. Darek czuje te dźwięki, bo na nich wyrastał. Dlatego, kiedy tylko zasiadł za perką od razu było wiadomo, że wszystko działa, jak gdyby nigdy nic nie odebrało nam Jarasa. Darek Młody, to uzdolniony perkusista z dużym stażem, posiadający swój wypracowany sposób bębnienia. Trudno powiedzieć, czy wpływaliśmy na siebie. Czy czerpaliśmy z jego, o dekadę młodszej, energii i czy on od nas coś wyszarpnął. Chcieliśmy zbudować rewolucyjny piedestał, więc każdy dawał z siebie co może, żeby ten piedestał powstał. Perkusja w naszej stylistyce ma ogromne znaczenie, a Darek doskonale to znaczenie podkręcił. Ja to raczej postrzegam jako natychmiastowe zanurzenie się w kreacji z jedną myślą, stworzyć coś , co nas usatysfakcjonuje. I to się działo. Twórczy odlot, przeplatanie wizji, mieszanie wszystkiego ze wszystkim bez ram stylistycznych, gatunkowych i bez odczuwania pojęć jak doświadczenie, czy zaawansowanie wiekowe. Reakcji na nowy album po jedenastu latach milczenia nadal jest sporo. Jak wy, osobiście, podchodzicie do odbioru publiczności po latach? Był stres, że rozczarujecie, że zapomną, a może wiedzieliście, że nadal macie grono wiernych słuchaczy? I tutaj jest miejsce, żeby wejść w relację z odbiorcą i spróbować zachęcić do polubienia naszych działań. Powinienem coś powiedzieć, że
MAGNUS
29
szacunek, że to dla Was, i że jesteście najważniejsi. Przepraszam, ale będę szczery. Nie mamy kontaktu z publicznością, więc nie znamy jej reakcji. Oczywiście mamy wielu znajomych, ale oni będąc z nami w kontakcie bezpośrednim są skażeni naszą nazwą, czyli nie potrafią wypowiadać się obiektywnie. Nie gramy koncertów, więc nie mamy kontaktu trzeciego stopnia. Otrzymujemy listy, ale to są zazwyczaj pojedyncze myśli, cytuję: "jesteście zajebiści", "czad kurwa rządzi", "napierdalacie, aż miło". Czasem pojawia się prośba o sprzedaż płyty. Nie jesteśmy handlowcami, więc odmawiamy. Niedawno miałem akurat o kilka LP za dużo, więc odpisałem zainteresowanemu Fanowi, że nie chcę pieniędzy, i że mu z przyjemnością podaruję. Kiedy upłynął ponad tydzień od wysyłki, zaniepokojony brakiem reakcji, napisałem zapytanie, czy doszło. Na co dostałem odpowiedź dwuwyrazową: "doszło dzięki". Tyle miałem kontaktu z Fanem po latach. Ostatnio dotarła do mnie grupa (może dziesięcioosobowa) wędrowców koncertowych. Wylądowali na moim ogródku działkowym i mimo, że przytargali kilka naszych wy-
pretuję całe to wydarzenie. Jako zespół z tak długim stażem z pewnością dostrzegacie zmiany na scenie metalowej w Polsce i na świecie. W czym najbardziej uwidaczniają się te zmiany, czego jest wam brak, a co - według was - pozostaje niezmienne? Mechanizm pozostaje bez zmian. Muzycy chcą być podziwiani, a publiczność chce podziwiać. Na tej naturalnej relacji zarabiają ci z handlową smykałką, gdyż organizując spotkania zainteresowanych, zgarniają od podziwiających kasę. Czasem płacą też ci, którzy chcą być podziwiani. Wszystko, to jest co raz bardziej dopracowane, gdyż do od szpiku wpisany jest w to biznes. Kiedy zaczynaliśmy, była metalowa fala, była koniunktura na metal, głód metalu, dlatego odpowiednio dogadawszy się np. z Domem Kultury, można było zorganizować koncertowe spotkanie z Fanami. I ono miało powodzenie, bo Fanów było dużo, a koncertów niemal w ogóle, więc ci "Fanowie" przychodzili na Metal, nie na konkretny zespół. Dzisiaj nie zorganizujesz metalowego koncertu dla kilkunastu, kilkudziesięciu
Foto: Andrzej Olechnowski
dawnictw, na których złożyłem podpisy, nie przyszło mi do głowy zapytać, czy słuchanie Magnus jest dla nich równoznaczne z byciem fanem. Więc nie wiem, czy miałem kontakt z fanami. Dla mnie to byli przyjaźnie nastawieni ludzie, których w tej chwili serdecznie pozdrawiam. W ogóle, to nie mam w głowie podziału na fana i artystę. Jesteśmy ludźmi i albo mamy sobie coś do zaoferowania, albo nie. Rozczarowanie? Jedynymi ludźmi, których moglibyśmy rozczarować jesteśmy my sami, ale czy dojdzie do rozczarowania dowiem się za jakieś 2 lata, kiedy wygaśnie w mojej głowy echo po procesie miksacyjnym i masteringowym. Wtedy powiem ci co sądzę o tej płycie i okolicznościach do niej przypisanych. Dzisiaj, każdą niemal sekundę tego albumu znam na pamięć, a że nie słucham swoich nagrań, to z wielką ekscytacją za dwa lub trzy lata do nich wrócę. Ciekawe, co usłyszę i jak zinter-
30
MAGNUS
osób, a już na pewno nie bez baru i obwoźnego sklepiku z gadżetami. W naszych czasach, to się nazywało ,,granie do piwa" i było nie do pomyślenia. Jechaliśmy na koncert odprawiać rytuały, a nie by umilać czas ludziom. Według relacji jednego z zawodowców tworzących koncerty w naszym kraju, dzisiaj, kiedy wkroczyły korporacje koncertowe, bazujące na schematach KFC, Fan stał się klientem, z którego trzeba wyssać ile wytrzyma. Nasz kraj (jak już dawno inne) został prześwietlony pod kontem możliwości kieszeni Fana. Są na to wyniki badań zlecanych za duże pieniądze. Organizatorzy doskonale wiedzą w jakim regionie, ile Fan ma kasy w portfelu, i że np. w okolicach Kielc, Fan jest w stanie kupić 1,3 biletu, 0,7 T-Shirta, 1,3 CD i 2,8 szklanki koncertowego piwa na miesiąc. A w okolicach Konina 1,8 biletu i 1,1 CD na miesiąc itd.. Wszystko po to żeby dostosować towar do po-
trzeby odbiorcy i ograniczyć ewentualne straty do minimum. To jest poważna sitwa logistyczna. I to dotyczy koncertów klubowych, o stadionach nie wspominając. Jak posłuchałem takiego godzinnego wykładu, to opadły mi nerki. Za naszych czasów na takie przedmiotowe podejście nie było szans i to było jakieś takie naturalnie niewinne, powiedziałbym naiwnie spontaniczne. W żadnym wypadku nie oceniam tego stanu zdarzeń, ale takie zmiany obserwuję. Prawdopodobnie, dzisiaj koncert może się odbyć na takich zasadach, albo w ogóle. Rozumiem i szanuję te rynkowe zasady, jedno co, to tylko tyle, że jeśli klub nie sprzeda minimalnej ilości piwa i biletów, to odwołuje koncert. Mniej popularne zespoły nie mają więc szans na zaprezentowanie swojej muzyki przed publicznością i to mnie zasmuca. Wiem, kiedyś była komuna i zgłodniały Fan z braku innych możliwości oglądał, wszystko co miało Metal w tle. Nie wybrzydzał. Cóż, mamy kapitalizm. Pozostaną w obiegu tylko ci, którzy potrafią umiejętnie żonglować swoją muzyczną karierą. Kilersów stworzyłeś, by łączyć pokolenia dla rockowych rodziców raczkujących w tym temacie dzieci. A czy metal ma dziś jeszcze potencjał, by łączyć pokolenia? W sumie wiele osób dziedziczy gust po rodzicach wystarczy wskazać syna waszego pierwszego basisty, również basistę w metalowym składzie. Patryk, syn Ediego, poszedł w ślady ojca. Nie dość, że na basie, to w metalowym Deadpoint. To fakt, i to jest cudne. Zobaczmy co mam w głowie na ten temat. Niestety dedukcję mogę ograniczyć tylko do własnego podwórka, więc nie będzie znaczącego posumowania. Ja z moim ojcem nie miałem połączenia myśli muzycznej. On pozostał przy swoich idolach, którzy go opętali kiedy miał 15 lat, czyli Elvis, Johnny Cash, czy inny Hank Williams. Pink Floyd z pierwszej części kariery, to byli już dla niego dziwacy, a kiedy mu puszczałem Motor, to mówił, że to nie jest prawdziwa muzyka. Czyli tu wtopione. Moja latorośl, już była bliżej. Kupowała jakieś 20 procent współczesnej sceny (Nu Metal), ale bazę ustanowiła na latach 80. ubiegłego stulecia. Jednak latorośl była skażona ojcem o tolerancyjnej orientacji muzycznej, a szkoląc się fortepianistycznie doceniła również Szopena i Mozarta, których traktował jak rockowe gwiazdy. Więc tu też nic nie wyciągniemy. Rock and roll, jako taki błyszczał z 10 lat i umierając mutował do glam, progressive, hard, heavy metal rocka czy innych odmian rocka. A taki np. thrash metal jak rozkwitł w połowie lat osiemdziesiątych, tak prawie 40 lat pozostaje niezmienny i ma się doskonale. Na równi słucham "Master of Puppets" i ostatniej płyty grupy Metallica. Nie czuję, że minęło 35 lat, tak jakby te płyty były nagrane jedna po drugiej. Nie ma następcy Elvisa, czyli Króla rock and rolla, który by po 40 latach od debiutu, jeździłby po świecie i zapełniał stadiony. Ale Metallica nawet nie musi mieć następców, a stadiony wyprzedaje w kilka dni, a może i szybciej. To Królowie Thrashu. Podobnie z Królami Heavy: AC, czy Iron. Grają od czterdziestu lat to samo i podobnie brzmią. Czyli nieśmiały wniosek, że R'n'R był królewski, ale skonał wydając płody pod postacią równie królewskich: hard, heavy, Natomiast thrash zasiadł na tronie i grzeje zad nie widząc potrzeby rozwoju. Czyli co? Stoi 40 lat w
miejscu, a ludziom to nie przeszkadza? Co się stało z ludźmi? A przede wszystkim, co się stało z kreatorami? Cofka? Oczywiście cała ta wypowiedź jest tylko pod kontem zapełniania stadionów. Nie tykam się innych mierników. I należy dodać, że mówiąc o mierniku stadionowym nie mam na myśli festiwalowych spędów, tylko stadionowego Króla i jego ewentualny suport. Zauważę, iż Edi i syn, to muzycy. Ich łączy nade wszystko muzyka, sprzęt, instrumenty i kunszt ich obsługi, więc ten wspaniały duet, też nie wpisuje się na czysto w zagadnienie. Inaczej należy potraktować ojca i syna jako fanów. Znakomita większość dzieci moich metalowych kolegów słucha rapu i hip hopu, a na swoich ojców spogląda jak na dinozaury. Na kilkudziesięciu metali, których znam, może dwójka dzieci poszła w muzyczne gusta rodziców. Pomijam rodziców muzykujących, bo tu kilka przypadków by się znalazło, ale nie koniecznie w obrębie Metalu. I to mogę z całą odpowiedzialnością przytoczyć z własnego podwórka. Na więcej wniosków mnie nie stać. Różnice pokoleniowe były zawsze i z tym musimy się pogodzić. Masz za sobą także książkowy debiut - mowa o "Achtung Magnus". Planujesz jeszcze zebrać, na przykład, bardziej ogólne wspom nienia o scenie metalowej w podobnej formie, czy na tym koniec? Swoją drogą, jako dyslektyk, nie wolałeś, by historię Magnusa opisać we współpracy z jakimś rodzimym dzien nikarzem muzycznym, czy po prostu uznałeś, że twoje własne słowa będą bardziej aut entyczne? Nie. Nie koniec. Zaproponowano mi zebranie fotografii z historii Magnus i napiętnowanie ich historycznymi wywiadami udzielanymi dla zinów i czasopism. Poskładałem te myśli i zdjęcia w chronologiczny ciąg, a wydawca stworzył niezwykły album dokumentujący naszą trzydziestopięcioletnią ewolucję. To estetycznie przygotowane wydawnictwo pełne nostalgicznych dodatków jak plakat, pocztówki z autografami, CD z wywiadami i audycjami, które miały miejsce trzy dekady temu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem książka pt.: "Magnus - Death rEvolution", będzie dostępna na przełomie stycznia i lutego bieżącego roku. Jako dyslektyk, muszę sobie jakoś radzić. Technika wyszła mi naprzeciw przenosząc pióro i papier na klawiaturę i ekran. Coś straciłem, ale jest wsparcie. Sposób w jaki porozumiewamy się ze światem jest dla każdego, dosłownie dla każdego, indywidualny i niepodrabialny. Jest jeden warunek, musisz przelewać stan swego umysłu na ciąg wyrazów, które odzwierciedlą tylko tobie znany styl konstruowania. Nie ma opcji, żeby ktoś poprawiał moje myśli i układał je w ogólnie przyjęty ład. Wydawca książki "Achtung Magnus" pokusił się o próbną korektę małego fragmentu moich zapisów. Czytając to, po modyfikacji, w sposób naturalny poprawiałem, to co mi się nie podoba i doszedłem z powrotem do stylu jaki zaprezentowałem przed korektą. To był znamienny test, który nie pozostawia do myślenia. Tak jak w przypadku płyt, tak i tu ani przez ułamek sekundy nie myślałem, że tworzę coś na sprzedaż. Wypowiadałem się, a wypowiedź bez podtekstu zakradającego się na poklask i zysk, może być tylko prawdziwa i szczera. W show biznesie istnieje zasada: ,,Nie pozwól prawdzie stanąć na drodze do dobrze sprzedającej się opowieści", ja jednak wychodzę z założenia, że najgorsza prawda jest
bardziej ekscytująca od najwspanialszego kłamstwa. Na koniec chciałam pogratulować świetnej płyty nieodstającej od materiału sprzed lat i zapytać: Co dalej z Magnusem? Mimo pandemii prawdopodobnie zależy wam na promocji nowej płyty, więc muszę zapytać cię o ewentualne plany koncertowe - i w związku z nową wytwórnią - również te zagraniczne. I czy na kolejny album też będziemy czekać dekadę? Dziękuję. Nie wiemy co dalej z Magnus. Magnus to zjawa, wobec której jesteśmy bezradni. Siedzimy i czekamy, aż zaszemrze. W między czasie aktywuje nas świat, mimo że o to nie zabiegamy. Przychodzi człowiek i proponuje bym napisał książkowe wspomnienia, bym udzielił wywiadu, proponuje publikację MC, CD, LP i innych gadżetów. No więc my, szanując zapał skierowany w naszą stronę dajemy się aktywować i wspieramy każdy taki przejaw. Stąd również moja obecność w tej rozmowie. Nie zamierzamy być inicjatorami ani jednego ruchu, w celu promowania tej płyty. Promowanie, to nakłanianie do kupna, nakłanianie do słuchania, a to nie mieści się w naszej obyczajowości... My robimy wszystko co jest w zasięgu , by poinformować, że płyta istnieje, ale to ogranicza się tylko do surowych komunikatów, a następnie reagowania na zaczepki świata w naszym kierunku. Z pobudek niemal ideologicznych nie zwróciliśmy się do nikogo i nigdy się nie zwrócimy, w celu promowania produktów. Wspieramy naszych wydawców, bo doceniamy ich wkład duchowy, finansowy, i to jest początek i koniec naszego "promowania". Odpowiadając na ostatnią część pytania, wracam do początku tej wypowiedzi. Magnus to duch, który nawiedza nas bez zapowiedzi. Bawi się nami. Jesteśmy na jego usługach. Jak niewolnicy w kratach niepoczytalnej siły, siedzimy i czekamy, aż coś nas zaktywuje. Czuwamy. Mówię o tym wyczekiwaniu w tekście "Transit": "Na coś czekam. Intuicja, może złudzenie. Oczekuję na coś i niemal biernie pozbawiam monotonności mój postój, moją czasową szczelinę, przed kolejną podróżą, przed przejściem, przed powrotem. Tranzytuję przez ziemskie jestestwo, rozglądam się, milczę, rozmawiam, poznaję, próbuję pracować, odpoczywam, odurzam się, czekam. Nie wiem na co, ale na coś czekam". Wielkie dzięki za poświęcony czas. Bardzo proszę. Ja również dziękuję za aktywowanie mnie do działania. Dziękuję również za wyczuwalną sympatię i zainteresowanie naszymi pracami. Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają te pozdrowienia. Death (Mind) Revolution!!! Iga Gromska
MAGNUS
31
Najzwyczajniej w świecie chcemy grać heavy metal Ze słownika muzyków katowickiego Crystal Viper, chyba na trwałe wykreślono słowo "zastój". Ekipa Marty Gabriel wystrzeliwuje kolejne wydawnictwa, niby z karabinu maszynowego. Oczekiwanie na każdy kolejny album dodatkowo wypełniane są różnymi dodatkowymi przedsięwzięciami - ostatnio dostaliśmy choćby bardzo udaną, solową płytę Marty, w międzyczasie występ w ramach #RockOutSessions, a teraz fani ostrzą już zęby na nowe EP "The Last Axeman". I nie dajcie się zwieść nazwie - nie jest to żadna reedycja kompilacji z 2008 roku! Gdy tylko będziecie mieli szansę jej posłuchać, przekonacie się, że jakość Crystal Viper nic a nic nie traci na ilości wydawnictw i wzmożonej aktywności muzyków. Byłem więc tym bardziej podekscytowany na możliwość przeprowadzenia kolejnej już rozmowy z Martą. Jak zwykle, zaprezentowała się jako bardzo wdzięczny rozmówca, a oprócz nowej płyty, pojawiło się do przegadania sporo innych, ciekawych tematów - zapraszam do lektury. HMP: Cześć Marta! Dużo się u Was ostat nio dzieje i nie ukrywam że bardzo mnie to cieszy - mam dzięki temu tę radość rozmawiać z Tobą po raz kolejny po niecałym roku od wydania "The Cult". W międzyczasie pojawił się też Twój solowy krążek, a teraz mamy kolejne wydawnictwo Crystal Viper - nie dajesz o sobie zapomnieć! Marta Gabriel: Witaj Piotr, dziękuję za zainteresowanie i za wywiad. Tak, mam to szczęś-
wydać go jako singiel. W międzyczasie doszedł materiał nagrany w ramach #RockOutSessions, no i dołączyliśmy do składanki "A Tribute To Diamond Head", więc uzbierało się 6 utworów. Stwierdziliśmy, że skoro to już ma być mini album, który ze względu na koszta produkcji i tak pewnie będzie musiał być sprzedawany w cenie normalnej płyty, to dodamy do niego więcej materiału, żeby zyskał trochę na wartości. Mamy ogromny sza-
Foto: Crystal Viper
cie że jestem otoczona przez osoby które są równie kreatywne i nie mogą spokojnie usiedzieć w miejscu, no i że nasza wytwórnia bardzo mocno wspiera nasze działania i pomysły. Tak więc Crystal Viper to jedno, płyta solowa to drugie, a ja w międzyczasie pracuję nad czymś zupełnie nowym. Gdy zobaczyłem tytuł Waszego nowego EP, zaliczyłem małego "zonka"… Zaraz, zaraz czy przypadkiem nie wydaliście już wcześniej płyty pod takim tytułem? Tak, faktycznie wydaliśmy podobny mini album kilkanaście lat temu, i pod takim samym tytułem. Tym razem zaczęło się od tego, że z okazji 15 rocznicy wydania naszej pierwsze płyty chcieliśmy odświeżyć "Axemana" i
32
CRYSTAL VIPER
cunek do osób które nadal decydują się na zakup fizycznych nośników takich jak winyl czy CD, więc chcemy im dać jak najwięcej. Właściwie to dosyć podobne wydania. Nowy "Axeman" różni się od starego przede wszystkim długością trwania. Poza tym jest nowa kompozycja, covery, nowy aranż klasy cznego numeru, nagrania koncertowe (w tym przypadku to dosyć szczególna forma koncer tu, ale jednak) - czyli właściwie taki sam przepis jak w 2008 roku, tylko w innych proporcjach. Zgadza się, ale tak naprawdę to wyszło to trochę przypadkowo. Miał być singiel, który w ciągu ubiegłego roku mocno się rozrósł.
Dlaczego akurat "The Last Axeman"? Jak sądzisz, w czym tkwi fenomen tego utworu? Chyba możemy powiedzieć, że to Wasz największy przebój z pierwszej płyty. Mam wrażenie, że do żadnego z pozostałych nie powracacie tak chętnie. Kilka razy się zdarzyło, że kiedy nie zagraliśmy tego utworu live, przychodzili do nas rozczarowani fani i pytali dlaczego zabrakło tego numeru w secie. Chyba chodzi o tą główną melodię, jest bardzo nośna i zostaje w głowie. Wiele razy tak się zdarzało, że schodziliśmy ze sceny a potem słyszeliśmy jak muzycy innych zespołów albo członkowie ekipy technicznej gwizdają albo nucą ten motyw (śmiech). Powiem szczerze, że choć bardzo go lubię, to uważam że "The Curse…" ma w zanadrzu jeszcze lepsze punkty. Pewnie nie jestem obiektywny, bo należę do "szalikowców" Waszego debiutu, ale muszę przyznać, że wciąż czekam by usłyszeć na żywo "I Am Leather Witch", "Sleeping Swords" czy tak dawno nie grane "Night Prowler" albo "City of the Damned". Nie macie w planach powrotu do tych numerów? "Night Prowler" jest akurat przez nas dość często grany, prawie tak często jak "The Last Axeman". Jest na tyle popularny, że jakiś czas temu wypuściliśmy jego odświeżoną wersję, jeśli mnie pamięć nie myli to był bonusem na winylowej wersji płyty "Possession". Problem polega na tym, że sety koncertowe na festiwalach to maksymalnie kilkadziesiąt minut, a kiedy już gramy własny koncert jako headliner, to mamy powiedzmy półtorej godziny. Wybranie setlisty przy 8 albumach i kilku EP' kach to dość trudne zadanie. Muszę powiedzieć że premierowy "In the Haunted Chapel" to prawdziwa petarda! Nie brzmi może jak typowy Crystal Viper, ale to po prostu świetna kompozycja! Czy to Wasze najmłodsze dziecko, czy może "odrzut" z poprzednich sesji nagraniowych? Jeśli tak - dlaczego nie wydaliście go wcześniej? A co brzmi jak typowy Crystal Viper? (śmiech). Ja bym nie była chyba w stanie tego określić. Jakiś czas temu miałam ciekawą rozmowę z dziennikarzem który okazał się wielkim fanem zespołu i który stwierdził, że w przypadku Crystal Viper mamy do czynienia z taką różnorodnością, że nawet można się pokusić o stwierdzenie, że naszym stylem jest "brak stylu". Nasze utwory nawet w ramach jednej płyty potrafią przechodzić od melodyjnego power metalu, przez tardycyjny oldschoolowy heavy metal, do prawie thrash metalu. Jeśli chodzi o "In The Haunted Chapel", to jest to nowy utwór, który napisałam specjalnie na to wydawnictwo. Ujęliście mnie biorąc na warsztat "Ulitsę Roz". Aria to prawdziwy kult i o ile zdaję sobie sprawę z ich ogromnej popularności w podziemiu, o tyle zawsze zachodzę w głowę, jakim cudem ten zespół nie przebił się do mainstreamu. To przecież muzyka na takim poziomie, że śmiało można stawiać ją w szranki z tuzami typu Accept, Saxon itp. Wydaje mi się, że chodzi tutaj o barierę językową i polityczną. Zespół Aria zdecydowanie wpisuje się w mainstream u siebie w Rosji, grają wyprzedane koncerty na arenach, gdzie każdorazowo ogląda ich kilka lub kilkanaście tysięcy osób.
Ucieszyło mnie też, że daliście szansę nagraniom z #RockOutSessions, by ukazały się na fizycznym nośniku. Przyznam szczerze, że gdy występ ukazał się na Youtube, obejrzałem go z dużą przyjemnością, ale pewnie nie wróciłbym do niego za szybko, wybierając raczej którąś z Waszych płyt które mam na półce. Lądując na EP-ce, nagrania zyskały jakby kolejne życie. Myślę że to cenne, tym bardziej że (choć brzmi to absurdalnie) przy coraz bardziej odjechanej polityce YouTube, nigdy nie wiemy który materiał nagle stanie się niepoprawny politycznie i zostanie zablokowany (śmiech). Tak, nie chcieliśmy żeby materiał "przepadł" online, tym bardziej, że jesteśmy z niego naprawdę bardzo zadowoleni. I masz rację, zasady jakimi kierują się platformy streamingowe, i szczególnie ich zautomatyzowana część, są czasem dość dziwne. Zdarzało się, że niektóre nasze materiały wideo do których mamy pełne prawa bądź my, bądź nasza wytwórnia, były blokowane i niedostępne w niektórych krajach ze względu na rzekome złamanie praw autorskich. Wszystko zostało po jakimś czasie odblokowane, ale to dość frustrujące kiedy zapowiadasz premierę danego materiału, i potem okazuje się, że mogą go zobaczyć tylko ludzie z kilku europejskich krajów. Co do #RockOutSessions - jak ma się inicjatywa? Planujecie kolejne nagrania? Nie ukrywam że liczę na ujawnienie jakiegoś gorącego newsa (śmiech). Tak, mamy trochę pomysłów i rozmawiamy z kilkoma zespołami. Po tym kiedy opublikowaliśmy nagranie Crystal Viper, tematem zainteresowało się kilka zagranicznych grup. Tak więc bardzo możliwe, że kolejny zespół który nagramy w ramach tej akcji nie będzie zespołem z Polski. Spore zaciekawienie wzbudziło we mnie zaproszenie do inicjatywy zespołu Łzy. Tym bardziej, że podczas występu nie zaprezentowali zbyt rockowego oblicza. Ich pojawienie się pomiędzy Katem a Crystal Viper, to dosyć oryginalny pomysł. Opowiedz o tej współpracy. Kiedy planowaliśmy całą serię, nie mieliśmy jako takiej wizji żeby trzymać się tylko zespołów metalowych, chodziło raczej o całą rozpiętość gatunku, więc nigdy nie wykluczaliśmy zespołów które grają lżejszego rocka. Za zaproszenie zespołu Łzy akurat odpowiadał Rafał Kossakowski z którym prowadzę całą akcję - nie znałam ich wcześniej. Ale muszę przyznać, że to naprawdę dobrzy muzycy i bardzo dobra wokalistka. I generalnie o to chodzi w #RockOutSessions, o pomaganie utalentowanym muzykom. Tak więc o ile można się spodziewać u nas wszelkich odmian rocka i metalu, tak raczej możemy wykluczyć artystów którzy wykorzystują jakieś programowane beaty czy automaty perkusyjne. Wracając do "The Last Axeman", myślę że na szczególną uwagę zasługuje też okładka płyty. Opowiedz o niej. Ciekawi mnie szczególnie sposób przedstawienia głównej postaci "Axeman'a", który w tekście utworu jest przecież wojownikiem. To trochę ironia losu, że w obliczu ostatnich wydarzeń wygląda to trochę jak ukłon w stronę Kat, a nie Omen (jak to było w pierwotnym założeniu). "Axeman" żyje własnym życiem, w tekście fak-
tycznie jest wojownikiem, na okładce naszego nowego mini albumu został potraktowany dość dosłownie i jest katem, a do tego jeszcze niedawno został postacią żywcem wyjętą z 8bitowej gry komputerowej. Kiedy zobaczyliśmy tą grafikę, stwierdziliśmy że świetnie odda oldschoolowy klimat tego wydawnictwa: nagranie na żywo w studio, nowy utwór o nawiedzonej kaplicy, covery Diamond Head i Aria… To jest po prostu stary dobry heavy metal, i taka jest też ta okładka. Skoro padła już ta nazwa, wejdźmy na trochę smutniejszy temat - parę dni temu odszedł od nas Roman Kostrzewski. Bez wątpienia jedna z najważniejszych - a kto wie czy nie najważniejsza - postać w historii pol skiego metalu. Wiem że znaliście się osobiś cie, choćby niespełna rok temu współpracow aliście podczas nagrań do #RockOut Sessions. Chciałbym żebyś opowiedziała o swoich wspomnieniach związanych z Romkiem - zarówno tych starszych, jak i ostat nich. Nie da się chyba być fanem metalu w Polsce, i nie być fanem lub chociaż nie znać zespołu Kat. I pomimo że kilka osób może mieć inne zdanie na ten temat, to właśnie wokal i teksty Romka stworzyły legendę tego zespołu. Jako nastolatka bardzo często sięgałam po ich nagrania, kasety Kata bardzo często gościły w moim walkmanie. Trzymając się tematu, chciałbym żebyś odniosła się jeszcze do pierwszej części mojego poprzedniego pytania, czyli do roli, jaką odegrał Kat dla naszej rodzimej sceny. Czy ich wpływ jest w ogóle do przecenienia? Wydaje mi się, że jeżeli spojrzeć na całą scenę metalową w Polsce, od początków jej istnienia, to zespół Kat był tym największym i najważniejszym. Jasne, zespoły takie jak Behemoth i Vader są obecnie dużo bardziej popularne, ale oba zespoły nawet nie tyle przyznają się do inspiracji Katem, co nawet nagrywały ich covery. Nie chcę w takim momencie wchodzić w kontrowersyjne tematy, ale jeśli się zgodzisz, pozwolę sobie dotknąć powierzchownie jednego z bardziej znanych sporów w historii polskiej muzyki. Jak pamiętamy, kilkanaście lat temu, współpracowaliście też z Piotrem Luczykiem. Podejrzewam, że w momencie pojawienia się konfliktu na linii LuczykKostrzewski, tacy muzycy jak Wy, mogli się czuć co najmniej niezręcznie stojąc gdzieś po środku tego chaosu. Czy zajmowaliście tu jakieś stanowisko? Utrzymywaliście przy jazny kontakt z obydwoma muzykami pomi mo całego tego zamieszania? Nie byliśmy częścią tego konfliktu, i jeśli mam być szczera, to w tamtym czasie ani do końca nie wiedzieliśmy o co chodzi, ani nas to specjalnie nie interesowało. Znaliśmy się i z Piotrkiem, i z Romanem dużo wcześniej, zanim powstał Crystal Viper. Mieliśmy wspólnych znajomych, mieszkaliśmy niedaleko siebie, i korzystaliśmy z tego samego studia. Kiedyś Piotrek przyjechał do nas na kawę i pochwalić się teledyskiem do nowej wersji "Ostatniego Taboru" z Romanem na wokalu, a jakiś czas później w studio Alkatraz poznaliśmy nowego wokalistę Kata, i ktoś tam rzucił, że "Romek już u nas nie śpiewa" - i to tyle co wiedzieliśmy o całej sprawie. Przez tą znajomość najpierw poznaliśmy Rafała Kossakowskiego, z którym
teraz robię #RockOutSessions, a potem Golema, który na długi czas został perkusistą Crystal Viper, i który wcześniej grał w innym zespole z muzykami Kata i Dragona. Nawiązując trochę do wpływu Kata i do doświadczenia jakie posiadasz Ty i Bart, jako aktywni członkowie polskiej sceny: Jak to jest, że w Polsce jesteśmy w stanie przesuwać granice gatunku, wybijać się na światowe sceny i stać w awangardzie - ale tylko ekstremy. Jak myślisz, skąd tak mała popu larność tradycyjnego heavy czy hard rocka w naszym kraju? Bart ma ciągoty do analizowania sytuacji i procesów jakie zachodzą na scenie metalowej, i kiedyś wysunął teorię, że może to być związane z sytuacją polityczną w Polsce i przemianami jakie miały miejsce w latach 80-tych. W pierwszej połowie lat 80-tych, czyli w czasach tego najbardziej klasycznego heavy metalu, z tzw. "Zachodu" docierało do nas stosunkowo mało muzyki, przynajmniej metalowej. Kiedy sytuacja zaczynała się zmieniać w drugiej połowie lat 80-tych, na świecie rządził już thrash - i to właśnie ten gatunek zalał polską scenę metalową. Potem na początku lat 90-tych kiedy kasety magnetofonowe można było kupić w prawie każdym kiosku, najbardziej popularny był death metal, więc kolejne pokolenie fanów koncentrowało się na tym gatunku, a klasyczny heavy metal był jeszcze bardziej ignorowany. I chyba coś w tym jest, w historii polskiego metalu od zawsze było więcej thrashu i potem death metalu, niż klasycznego heavy. To dosyć dobrze widoczne na polskiej scenie NWOT HM. Z jednej strony funkcjonuje ona całkiem prężnie i ma na koncie naprawdę udane krążki, ale z drugiej na tle innych krajów wypadamy dosyć blado, zwłaszcza biorąc pod uwagę że mówimy o prawie 40 milionowym narodzie! Bądź co bądź te najwyżej kilkanaście zespołów wartych uwagi to niedużo. Zgadza się, patrząc na to z tej
CRYSTAL VIPER
33
perspektywy, to trochę smutna sytuacja. Dodatkowo ze smutkiem muszę przyznać że to scena z ogromnym potencjałem, ale wciąż nie pozbawiona kompleksów. Masz doświadczenie współpracy z muzykami zachodnimi, zarówno starszej jak i młodszej generacji, i znasz też polskie środowisko - czy faktycznie widać różnicę w podejściu, pracy albo zdolnościach porównując polskich metalowców z tymi ze Szwecji, Niemiec czy Stanów? Być może narobię sobie wrogów tym stwierdzeniem, ale tak, często widać różnicę. Nie w talencie i zdolnościach, bo mamy w Polsce masę naprawdę fantastycznych muzyków, ale bardzo często widać różnicę w podejściu i w etyce pracy. Bardzo często funkcjonuje podejście "a co z tego będę miał", i nie bardzo liczy się cokolwiek innego - ciężko trafić na pasjonatów, na ludzi którzy po prostu kochają muzykę, którzy chcą robić coś kreatywnego i dzielić się tym z innymi. Pamiętam, że kiedy szukaliśmy gitarzysty żeby rozszerzyć skład Crystal Viper, większość osób zaczynała od słów "Cześć, jaka kasa?" (SIC!). Oczywiście nie mam tu do nikogo pretensji, Polska to kraj
naszej scenie zespoły, które faktycznie mają szansę wybić się i stanąć w szranki z co ważniejszymi nazwami ostatnich lat, typu Visigoth, Night Demon czy Riot City? Nie mam pojęcia. Do tego potrzeba systematycznej pracy, no i w pewnym momencie trzeba nagrać dobrze brzmiącą płytę co jednak nie jest tanie, albo rzucić wszystko i ruszyć w trasę, a potem w kolejną, gdzie nie masz żadnej gwarancji, że przywieziesz do domu jakieś pieniądze - a jednak rachunki trzeba płacić, i trzeba też coś włożyć do garnka. Sytuacja ekonomiczna w Polsce, szczególnie teraz, jest bardzo ciężka, i to nie tylko dla muzyków. Ciężko jest odłożyć jakiś grosz żeby sfinansować nagrania, żeby zrobić fajny teledysk, czy żeby ruszyć w trasę. Większość osób zastanawia się jak przetrwać z miesiąca na miesiąc. Crystal Viper to tak naprawdę jedyna nazwa, która taki szczebel osiągnęła, występując choćby na deskach Keep it True Fe-sti val. Powiem więcej - staliście w awangardzie światowego ruchu NWOTHM. Nie tak dawno Olof Wikstrand z Enforcer wypowiedział się na łamach naszego magazynu, że to oni są twórcami tego prądu, a co więcej obec -
Foto: Crystal Viper
który nie sprzyja twórcom i sztuce ogólnie, i to właśnie głównie stąd wynika ta różnica. Zagraniczni muzycy w zdecydowanej większości koncentrują się na pasji, na robieniu czegoś kreatywnego, na samej muzyce, na sztuce, dlatego że mogą. W większości przypadków albo mają lepszą sytuację życiową, albo ich kraj bardziej stara się wspierać artystów. Mam znajomych którzy albo dostają grant od Państwa za to, że są muzykami i tak na dobrą sprawę nie muszą się specjalnie przejmować normalną pracą, albo są regularnie wspierani i Państwo finansuje im takie wydatki jak choćby instrumenty albo sesje nagraniowe. Więc wychodzą z założenia, że jeśli uda się coś osiągnąć, albo nawet zarobić to wspaniale, a jeśli nie, to nie szkodzi, bo i tak robią to co kochają... W Polsce nawet jeśli jest dobry muzyk, to bardzo często jest tak gnębiony przez otoczenie, bądź ma taką sytuację, że po prostu nie może sobie pozwolić na granie dla przyjemności. No to teraz konkretniej - czy widzicie na
34
CRYSTAL VIPER
nie nie czują się częścią tej sceny, a jedynie jej inspiracją i widzą się zdecydowanie bliżej takich nazw jak WASP, Iron Maiden czy Mercyful Fate. Wg mnie to dosyć buńczuczne stwierdzenie. Jeśli patrzeć na to w ten sposób - Crystal Viper mogłoby powiedzieć to samo o sobie (powstaliście właściwie rok przed Enforcer). W takim razie w którym miejscu "metalowej mapy" widzisz swój zespół? Nie zastanawiam się nad tym, ani nigdy nie zastanawiałam. Faktycznie, docierały do nas głosy, że zespół Crystal Viper był jednym z pierwszych fali określanej jako "NWOTHM" i z tego co wiem wydaliśmy pierwszą płytę rok przed Enforcerem. Ale czy to coś zmienia? Absolutnie nic. Wręcz może prowadzić do niepotrzebnych spięć, sam zresztą powiedziałeś, że słowa Olofa wydały Ci się buńczuczne. Uwielbiamy klasyczny heavy metal, lubimy zespoły które powstały w latach 70-tych, 80tych, 90-tych i później - i nie zastanawiamy się kto jest młodszy, kto starszy, a kto należy
do której fali. Najzwyczajniej w świecie chcemy grać heavy metal i uważam, że to prawdziwy sukces, że tyle lat się nam to udaje. Wracając do tematu Waszej aktywności Crystal Viper czeka kolejna zmiana w składzie. Nie ukrywam że przyjąłem wiado mość o odejściu Cedrika z wielkim smutkiem, bo jego partie perkusyjne na "The Cult" to kawał dobrej roboty! Z tego co wiem, rozstaliście się w przyjaznych relacjach, a Ty pozostajesz wciąż członkiem Blazon Stone. Czy możesz udzielić szerszego komentarza na ten temat? Sytuacja życiowa zmusiła Ceda do bardzo mocnego ograniczenia grania, które wiązałoby się z długimi wyjazdami i sesjami, czy wręcz je wykluczyła, przynajmniej na jakiś czas. Poza tym on jest chyba bardziej szczęśliwy koncentrując się na swoich własnych projektach, których zresztą ma dość sporo, gdzie jak się to mówi jest sterem, żeglarzem i okrętem. I masz rację, jego partie na płycie "The Cult" są rewelacyjne! Macie już kogoś na jego miejsce? Albo czy możesz uchylić rąbka jakiejś tajemnicy na temat potencjalnych kandydatów? Na razie jest jeszcze za wcześnie żeby mówić o konkretach. Przyjęcie nowego muzyka to dość poważny temat, przynajmniej dla nas. Umiejętności to jedno, ale to musi być osoba która będzie do nas pasowała mentalnie i miała podobne podejście do grania muzyki. Jakie są dalsze plany Crystal Viper? Szykujecie kolejne niespodzianki? Teraz koncentrujemy się na wydaniu mini albumu "The Last Axeman", i mam nadzieję, że w końcu pogramy jakieś koncerty. Niby mamy potwierdzone występy na festiwalach w Niemczech, Czechach, Hiszpanii, Rosji i na Węgrzech, ale sytuacja cały czas się zmienia. Parę dni temu dostaliśmy informację, że nasza agencja koncertowa, która dwa razy przekładała naszą europejską trasę z Raven i Wolf, chwilowo się poddała i nie chce bookować kolejnych koncertów dopóki sytuacja się nie ustabilizuje… Bolesne, ale zrozumiałe. Jedziesz na koncert kilkaset kilometrów, ale okazuje się że na miejscu ktoś był chory i klub jest zamknięty. Albo jedziesz w trasę, ktoś coś łapie, i z dnia na dzień masz problem bo 20 osób ląduje na kwarantannie w obcym kraju. To nie są łatwe sytuacje, wszyscy bardzo chcemy grać, ale jest jak jest. To wszystko ode mnie. Dziękuję Ci Marto za świetną rozmowę i oddaję Ci ostatnie słowa do czytelników Heavy Metal Pages! Bardzo dziękuję za rozmowę, a czytelników HMP zapraszam do sprawdzenia naszego nowego mini albumu. Może się Wam spodoba, i sprawi Wam trochę radości w tych dziwnych czasach. Piotr Jakóbczyk
Muzyka to przecież nie zawody Na rynku pojawił się nowy album Scream Maker zatytułowany "Blood King". Wypełniony jest dobrej jakości heavy metalem. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak dobry. Dlatego na tę chwilę najważniejsze jest, abyście przesłuchali płytę samemu. Wtedy każdy będzie wiedział, czy warto ją mieć, bez oglądania się na opinie innych. Jeżeli to za mało, aby was zachęcić do poznania "BloodKing", sięgnijcie po teledysk do utworu "Mirror, Mirror" lub przeczytajcie poniższy wywiad. Nie ważne, w jaki sposób dotrzecie do "BloodKing", ważne, żebyście podjęli taką próbę. HMP: Sześć lat przerwy między albumami to bardzo długi okres czasu, w którego trakcie o kapeli można zapomnieć kilka razy. Aktualnie to żaden problem dla egzystencji współczesnych zespołów, jak myślisz dlaczego? W latach 80. zeszłego roku trzeba było być czujnym i przynajmniej co roku wydać nowy krążek... Michał Wrona: Pandemia zabrała nam dwa lata. Ta płyta muzycznie była gotowa tak naprawdę już pod koniec 2018r., wtedy tez zaczęliśmy ją na poważnie nagrywać, ale koniec końców wstrzymaliśmy się z publikacją po tym, jak pojawiły się pierwsze lockdowny. Szczerze powiem, że powinniśmy wydać już
spirowany Judas Priest, Iron Maiden, Queensryche i innymi tuzami ze sceny hard and heavy. Jednak tym razem ten heavy metal na "BloodKing" tak jakby stał się bardziej klasowy, kunsztowny i sięgający najwyższej półki. Coś specjalnego się wydarzyło karierze zespołu? Wydaje mi się, że po tych wszystkich latach i poprzednich wydawnictwach dojrzeliśmy jako twórcy. Zwracamy też większą uwagę na brzmienie i kwestie czysto produkcyjne. Duża tu zasługa naszego basisty Jaśka, który jest zakręcony na tym punkcie i przy produkcji płyty pełnił realnie rolę inżyniera dźwięku, bo to on rejestrował wokale, gitary, przygotowywał ma-
Foto: Mateusz Zelnik
minimum dwie, jak nie trzy płyty, od premiery "Back Against the World", ale widać tak miało być. Jak wspomniałeś materiał na "BloodKing" powstawał dość dawno, a w jakim czasie zarejestrowaliście nagrania? Same kompozycje powstały w całości w latach 2017-2018 i wtedy też powstało demo całej płyty z roboczymi wokalami, cyfrowymi gitarami i komputerową perkusją. W latach 20182020 rejestrowaliśmy już docelowo wokale, gitary, perkusję, w 2020 robiliśmy tzw. reampy i w końcu w 2021r. Zed zaczął to wszystko miksować. Muzycznie nic się nie zmieniło, ciągle tworzycie i gracie oldschoolowy heavy metal in-
36
SCREAM MAKER
teriał do miksu i masteringu dla Zeda i Alessandro. Gdybym miał w trzech słowach scharakteryzować nowy album to, powiedziałbym: dojrzałość, brzmienie, balans. Na "BloodKing" pomimo że gracie po stare mu to, nie odcięliście się od współczesności. Wygląda na to, że w studio w pełni korzystacie z dobrodziejstw dostępnego sprzętu. Przez co muzykę Scream Maker można również zestawić z dokonaniami takich zespołów jak Primal Fear, Death Dealer itd... Płyta brzmi nowocześnie i dynamicznie, bo chcieliśmy pokazać taki heavy metal AD. 2022, ale staraliśmy się pamiętać, że zbyt wiele technologii może zabić "ducha" klasycznego heavy. Tu dużą inspiracją był "Firepower" Judas Priest i praca Toma Allona i Andy'ego
Sneapa. Ten balans jest niezwykle ważny. Dam Ci przykład, Yngwie Malmsteen nagrał jedna po drugiej, płyty "Eclipse" i "Fire And Ice". Pierwsza z nich nagrana cyfrowo, druga w całości analogowo. Niby i to Malmsteen i to Malmsteen, obie muzycznie bardzo fajne, obie też z tym samym wokalistą. Ale jak włączysz je na dobrym sprzęcie i uważnie posłuchasz to, różnica jest kolosalna naturalnie na korzyść ciepłych, analogowych brzmień. Muzykę dla Scream Maker tworzy nadal team Michał Wrona i Sebastian Stodolak. Jaką rolę w procesie tworzenia odgrywają pozostali muzycy? Jasiek bardzo dużo wniósł w procesie przygotowywania i też aranżowania płyty. Po tym, jak te utwory były skomponowane w sensie formy i melodii to w praktyce jeździłem do niego, do prywatnego studia, i tam rejestrowaliśmy gitary, bas, klawisze, wokale Sebastiana, projektowaliśmy robocze partie perkusji, szukaliśmy ciekawych aranżacji, najlepszego tempa, tonacji, barw do docelowych potem reampów gitar itd. Wiedza Jasia, jego biegłość w obsłudze programów do nagrywania były tu nieocenione. Modelowym przykładem jest tu "End Of The World". W oryginale to był taki szybki thrashowy przecinak jak "Black Magic" Slayera, z perkusją a la Lombardo, a finalnie powstał osadzony w średnim tempie, naprawdę oryginalnie zaaranżowany, ciekawy i nowoczesny numer gdzie masz sporo technologii a la Rammstein, w tle słyszysz niepokojące klawisze itp. Swoją drogą w zasadzie każdy utwór na "BloodKing" to majstersztyk. Czy ta cała akcja z koronawirusem miała wpływ na lep sze dopracowanie i dopieszczenie kompozy cji, które później wybraliście na album? Tak, pandemia paradoksalnie tu pomogła. Zawsze jak coś na świeżości komponujesz, nagrywasz i od razu wydajesz, zazwyczaj zachwycony, to po roku, najdalej po dwóch latach, myślisz sobie krytycznie: szkoda, że już wyszło do ludzi, bo cholera tu i tam bym poprawił, ten numer wywalił, tu bym zrobił inaczej, ta aranżacja się nie broni, ten fragment melodii jednak tak nie porywa i przede wszystkim całość nie jest tak mądrze zbalansowana, jak myślałem. Tak mam w paru miejscach z poprzednimi płytami, gdzie kilka kompozycji nagrałbym i zaaranżowałbym dziś trochę inaczej. Tu mieliśmy duży komfort pracy, bo był czas na osłuchanie, przegryzienie się materiału nagranego już w wersji demo przecież trzy lata temu i na późniejsze korekty dotyczące głównie aranżacji. Przy np. płycie "Livin…" wybieraliśmy z chyba 30 numerów, tu praktycznie cały wejściowy materiał wszedł na płytę w wersji z demówki, wyleciała tylko jedna ballada, bo była zbyt hard rockowa i nie pasowała do całości. "Mirror, Mirror" to szybki, kąśliwy, a zarazem łatwo wpadający w ucho kawałek, więc nie dziwię się, że wybraliście go na teledysk promujący płytę... To był od początku murowany klip promujący album i też oczywiste otwarcie płyty. Utwór to klasyczny heavy metal, który gramy od czasów "Liberty" i nie ukrywam, że dobrze się w takiej formule heavy - power czujemy. Tu jest agresywniej, ciężej niż zazwyczaj no i brzmienie robi robotę. Byłem pod wrażeniem, jak zobaczyłem docelowy klip. Daliśmy w nim na-
wet ostrzeżenie o ryzyku epilepsji. Cieszę się, że to video spotkało się z dobrym przyjęciem, bardzo dużo wniósł tu Adam Witkowski, który świetnie zmontował całość i bez niego nie osiągnęlibyśmy tego efektownego zespolenia muzyki z obrazem. Uważam, że na "BloodKing" takich szybkich petard powinniście mieć więcej... Istniała koncepcja nagrać płytę szablon 10x wariacje "mirrorpodobne", bo to się sprawdza rynkowo jako bezpieczny format, ale nie ukrywam, że szybko upadła, bo zależało nam, żeby pokazać na płycie pełne spektrum możliwości albo niemożliwości zespołu. Nam zwyczajnie byłoby nudno, bo od pierwszej EP-ki chodzi o pewien rozwój tego zespołu o to, żeby było ciekawie. Sam, jako fan, wiem z doświadczenia, że fajniejsze są albumy, które odkrywasz latami i zauważasz, jak z czasem do głosu dochodzą inne numery niż te, które na starcie uważałeś za najlepsze. Na nowej płycie są zresztą poza "Mirror, Mirror" równie dynamiczne, agresywne rzeczy jak numer tytułowy czy "End Of The World". Większość waszych utworów utrzymana jest średnich tempach, czy to w takich kompozycjach czujecie się najlepiej? Kryje się za tym jakaś tajemnica? Nie planujemy tego. Każdy utwór sprawdzaliśmy w różnych tempach a czasem i tonacjach, żeby znaleźć to właściwe rozwiązanie tak, żeby riff czy rytm perkusji, czy przede wszystkim wokal płynął tak, jak trzeba. Mówi się, że każdy numer ma tylko jedno idealne tempo, sam uważam też, że ma tylko jedną pasującą perkusję, trzeba to tylko odkryć. To była trochę matematyczna robota, bo wyobraź sobie sprawdzanie tempa numeru co pięć klików w lewo, prawo czy np. redukowanie bądź zagęszczanie werbla, czy dodawanie takich, czy innych talerzy no, ale tak się to powinno robić, jeśli zależy ci na optymalnym efekcie. Jeśli malarz maluje obraz to, czuje, że może go zadowolić np. tylko ten jeden konkretny odcień błękitu i nie ma tu kompromisu. Ja sam uwielbiam takie dłubanie, pracę w studio i składanie tej całości. To autentycznie magiczna rzecz jak z jakiegoś pomysłu w głowie, melodyjki, czy roboczych nagrań, czasem rejestrowanych dyktafonem w trakcie jazdy autem, powstaje potem docelowa, wyprodukowana kompozycja. Bardzo podoba mi się "End Of The World", jego początek przypomina mi "judasowskie" "Turbo Lover" ale cenię go przede wszystkim za zabójczy główny temat... Ciekawe skojarzenie, mi przez te syreny kojarzy się trochę z "Escape" z "Ride the Lightning". To ulubiony numer naszego basisty i generalnie pewna nowa jakość, jeśli chodzi o nasz dorobek. Ten motyw, o którym mówisz, powstał w czasach gdy dinozaury chodziły po ziemi. To aż niewiarygodne, że tu tak dobrze się wpasował, bo zazwyczaj nie sięgamy po stare pomysły. W tym kawałku jest też fragment, gdzie Sebastian skanduje tekst, krótko, bo krótko, ale zawsze. Przypomina mi to trochę Zaka Tella z Clawfinger. Fakt jest to przetworzone przez pryzmat waszych doświadczeń, ale jest również pewną odskocznią od stricte heavy metalowych wzorców... Sebastian to zaproponował, to frazowanie
Foto: Mateusz Zelnik
idzie w poprzek rytmiki numeru i jest to ciekawy patent. Podbiliśmy go takim niskim dźwiękiem zmodulowanej gitary tak, żeby słuchacz wiedział, że to było przemyślane. Ja jestem dosyć konserwatywny i nie przepadam np. za muzyką rap w metalu, bo wciąż mam w uszach popisy Ice'a-T w pewnym numerze Black Sabbath, ale tu wyszło to fajnie. Polecam ten numer do odpalenia na słuchawkach, można zauważyć w tle parę ciekawych rzeczy. W podobny sposób może zaskoczyć znakomity utwór "Tears Of Rage", który "szoruje po dnie" niczym w najlepszych momentach muzyka Alice In Chains. Do takich skojarzeń przyczynia się także Sebastian Stodolak, który zawodzi tam niczym Layne Staley... Dwie różne partie wokalu w zwrotkach zmiksowane równolegle gdzie dodatkowo wykorzystaliśmy, pewne przesuniecie, prawdziwie demoniczny klimat, nie ukrywam, że takie było założenie. Sam powiedz czy nie ciekawej było wrzucić na płytę takie numery zamiast kolejnych wariacji "Mirror..."? Kolejna kompozycja, która zwróciła moją uwagę to "Candle In The Wind". Jest ona chyba najbardziej złożona na "BloodKing". Zachwyca riffami i tematem muzycznym, a przede wszystkim klimatycznym motywem, który zaczyna się w drugiej części utwory i ciągnie się aż do finału utworu... Kolejna rzecz z cyklu: tam nas jeszcze nie było. Bardzo jak na nas, oryginalna rzecz. Muzycznie numer miał obrazować proces umierania, i to dosłownie, bo masz ten etap nagłej dramatycznej śmierci, żałoby, wspomnień, błąkania się samej duszy (to ta akustyczna część) i tego w końcu przejścia do nieskończoności, czyli z mojej perspektywy osoby wierzącej pójścia do nieba, ale też być może reinkarnacji czy nawet powrotu na stół po elektrowstrząsach. Sebastian dołożył tu osobisty tekst korespondujący z muzyką. To osobliwa, klimatyczna kompozycja i cieszę się, że Ci się podoba. Na poprzedniej płycie mieliśmy "Into the Light" czy "Retribution", które też uważam za bardzo taki "artystyczny" wymiar, w którym Scream Maker aż tak często się nie pojawia. Jesteśmy jeszcze trochę niewolnikami naszej przeszłości, gdzie musi być coś znanego i lubianego dla inżyniera Mamonia z "Rejsu", którym sam też jestem, ale próbujemy konsek-
wentnie przesuwać tę granicę. Z podobnych powodów lubię "Too Late", który od początku aż pulsuje swoją niepow tarzalną mroczną atmosferą... Dużą walkę podjąłem tu z naszym wokalistą, żeby to przepchnąć na płycie, ale byłem przekonany, że to idealne zakończenie albumu. Obecny Scream Maker raczej jest zespołem regresywnym niż progresywnym, bo wiadomo, jaki jest klasyczny heavy metal, ale moim zdaniem warto tu też czasem powalczyć w tym gatunku, o te powiedzmy "art rockowe" elementy. Był tu też, wyjątkowo dla nas, duży spontan w studio, bo to "dziwne" solo w intrze to improwizacja nagrana na jeden raz, podobnie wszystkie wokale do przygotowanej wcześniej linii melodycznej Sebastian nagrał za pierwszym podejściem. Czasem masz pewien wyjątkowy zapis emocji w tym, co grasz czy śpiewasz i nie da się tego powtórzyć, grzechem jest to powtórzyć. Podobno dlatego Black Sabbath użył do numeru "Nightwing" wokale z wersji demo, bo Tony Martin zaśpiewał tam po prostu niepowtarzalny sposób. Końcówka "Too Late" była roboczo orkiestrowana smykami, wiolonczelami, ale zaczynał robić się z tego taki "Stargazer" Rainbow i tak bardzo pompatycznie to brzmiało, że odpuściliśmy. Do promocji nowej płyty wybraliście utwór "Mirror, Mirror". Do tego nakręciliście teledysk, który świetnie oddaje tekst dotyczący źle wykorzystywanej techniki w życiu człowieka. Wynika z tego, że poważnie też trak tujecie teksty. Jakie tematy poruszacie na "BloodKing"? Teksty Sebastian napisał przed pandemią i dotyczą w dużej części mrocznych odcieni sprawowania władzy, wpływu technologii na życie ludzi, zagrożeń z tym związanych, postrzeganych z perspektywy osoby ceniącej swoją wolność. Nie sądziłem, że tak szybko ta tematyka stanie się tak aktualna, bo mamy obecnie na za oknem przecież i tę szaloną pandemię, i wszechobecne inwigilowanie, a w perspektywie być może wojnę. Podoba mi się, że teksty zyskały tu pewien ciężar i dobrze korespondują z tymi numerami. Wcześniej traktowałem teksty głównie jako zbiór sylabcegiełek do melodii, bo w klasycznym metalu dobrze wiemy jak śmieszne czy tandetne potrafią one być. Tu naprawdę są, pomijając parę
SCREAM MAKER
37
heavy metalowych klisz jak np. "Join the Mob" czy mój ulubiony "Scream Maker", o czymś ciekawym i być może skłaniającym do poważniejszej refleksji. Gitary na "BloodKing" nagrałeś sam, dlaczego nie pociągnęliście tak sprawy, aby w sesji nagraniowej wzięła udział Ada Kaczanowska? Wydaje mi się, że drugi gitarzysta jeszcze bardziej uatrakcyjnił wasz album... Być może dojdzie w końcu do tego, że na płycie pojawi się inny gitarzysta. Gdy doszła Ada całość była już zarejestrowana, było to spójne i tak to zostawiliśmy. Przy poprzednich płytach też w całym procesie nagrywania byłem sam, bo akurat w trakcie sesji zespół realnie nie miał drugiego gitarzysty. Zresztą powiem szczerze, rejestrowanie gitar samemu, do jakby nie było własnych kompozycji, daje duży komfort pracy i pewność, że będzie to brzmiało tak, jak tego chcesz, bo Ty w środku słyszysz to, co ma być. Na płytach wielu grup jak np. Accept czy Annihhilator gitary nagrywa jeden muzyk i to, zwłaszcza w przypadku gi-
zdumienie twoja wyobraźnia i talent do wymyślania riffów, partii solowych oraz rytmicznych. Mimo wszystko, aby dojść do takiego pułapu, musiałeś nie tylko wiele ćwiczyć, ale także słuchać całe mnóstwo muzyki i gitarzystów. Jakimi płytami zasłuchiwałeś się i zasłuchujesz nadal? Jakich gitarzystów starałeś się rozpracować w zaciszu domowym czy też na próbach? Zdecydowanie przesadziłeś z tymi komplementami, za tymi których wymieniłeś i których za chwilę sam wymienię, mógłbym nosić gitary. Ważne dla mnie jest być komunikatywnym dla słuchacza, który przecież rzadko kiedy jest gitarzystą i nie interesują go jakieś shredowe popisy itp. Tak jak u nas w zespole utwór podporządkowany jest zawsze melodii wokali i reszta ma tu trochę służebną rolę, tak przy gitarach samych w sobie ważne jest, żeby one się zwyczajnie podobały słuchaczom. Gitara musi być dla nich smaczna, melodyjna, ma służyć kompozycji wokalnej i ją mądrze wzbogacać. Ciężko wyzbyć się kuglarskich jakichś popisów w stylu Jake'a Lee czy Warre-
Foto: Mateusz Zelnik
tar rytmicznych, co też potwierdza ostatni longplay Priest czy wszystkie albumy Metalliki, po prostu się sprawdza. To dobrze, spójnie brzmi przynajmniej w klasycznym heavy metalu, gdzie prawa ręka, jej powtarzalność i granie często staccato, są bardzo ważne zwłaszcza na etapie edytowania i miksowania całości. W naszym przypadku tych śladów gitar są zawsze gigantyczne ilości, bo nawet te rytmiczne nagrywamy na oba kanały "na bogato". Też nie ukrywam, że ze względu na sporą rotację muzyków, którzy czasem traktowali zespół jako mimo wszystko jakąś stację przesiadkową i nie potrafią się w pełni zasymilować, to jestem tu ostrożny, bo wielokrotnie mogło już tak być, że wychodzi płyta czy singiel a muzyka, który miał szansę tam grać, już nie ma. Scream Maker muzycznie to moje dziecko i myślę tu podobnie odpowiedzialnie jak np. Jeff Waters czy Rolf Kasparek. Twoja gra na płycie przyprawia mnie o ciarki na plecach. Można porównywać cię do innych znakomitych gitarzystów, chociażby Glenna Tiptona, Adriana Smitha, Jake'a E. Lee... ale jeszcze bardziej wprawia mnie w
38
na DeMartini, bo każdy lubi się popisywać, ale staram się nad tym panować. Moi mistrzowie poza tymi, których tu wymieniliśmy to na pewno Y. Malmsteen, M. Schenker, R. Rhoads, G. Lynch, A. Takasaki, Wolf i Wojtek Hoffmannowie, Chris DeGarmo, N. Bettencourt, V. Campbell, D. Mustaine, G. Moore, A. LaRocque, Chris Oliva, R. Blackmore, Eddie Van Halen, J. Waters, S. Vai, V. Moore, M. Friedman, mówiąc szczerze, mógłbym wymieniać do rana. Jak każdy miałem plakaty nad łóżkiem, kaleczyłem pierwsze riffy, sola, potem grałem do setek ulubionych płyt, nie tylko metalowych, bo i popowych, swoje jakieś wygibasy starając się trzymać melodyki danej kompozycji. Jak wielu chodziłem często nawet na wczasach "na głodzie" do sklepów muzycznych "kupić gitarę" i katowałem obsługę grając Dokken, Whitesnake czy Overkill aż mnie grzecznie wypraszali. Z czasem zaczynasz w środku słyszeć własną melodię, własne dźwięki, pomysły, które musisz później umieć jeszcze sprawnie odegrać. Solo kończące "Candle in the Wind" i tę melodyjkę na wyciszenie zagrałem tylko raz, bo dokładnie wiedziałem, co chcę nagrać
SCREAM MAKER
i po prostu wystarczyło skupić się na oddaniu emocji. Jeśli pytasz o te ulubione płyty to najprościej dodać mnie do znajomych na FB, bo po tym, jak przegrałem niestety pewien zakład to, przez cały zeszły rok musiałem wrzucać jedną ulubioną płytę dziennie, całe cholerne 365 dni i tam jest wyczerpujące źródło moich inspiracji. Wydaje się, że zawsze jako zespół chcieliście grać na dwie gitary. Do tej pory współpracowali z wami, Michał Korbacz, Dawid Pięta, Ada Kaczanowska i teraz Bartosz Ziółkowski. Na czym polega problem drugiego gitarzysty w Scream Maker? Nasze kompozycje wymagają minimum dwóch gitar, a sporo z nich nawet trzech czy czterech. W zespole, żeby uzupełnić listę wioślarzy, był też Marek Stanisz, Łukasz Mackiewicz, na żywo grywał też z nami trasy jako sideman Patryk Makać czy Adam Kubacki. To wszystko są bardzo fajni ludzie i łączy nas masa przeżyć, ale tak jak mówiłem wyżej, część odchodziła z różnych muzycznych i poza muzycznych powodów i po prostu przyjmowałem to do wiadomości. Michał Korbacz, który współzakładał ze mną i z trzema innymi kolegami ten band w grudniu 2010r., dużo pracy zwłaszcza organizacyjnej włożył w raczkujący Scream Maker, ale odszedł i porzucił muzykowanie. Zastąpił go Marek Stanisz, który dojeżdżał z Łodzi do nas na próby i w końcu odszedł po pierwszej trasie w Chinach, by w swojej Łodzi montować własny band. Po nim był Łukasz Mackiewicz, z którym też byliśmy i w Chinach na kolejnej trasie, a nawet na dwóch i sporo też graliśmy w kraju, ale w końcu pojechał na stałe do Japonii i tam teraz żyje i pracuje. Potem pojawił się Dawid Pięta, z którym też było dużo grania, naprawdę wielkich koncertów, ale w końcu odszedł grać własną muzykę nie do końca metalową. Ada odeszła teraz po dwóch latach gdzie realnie przez pandemie zagraliśmy zaledwie kilka koncertów, zdecydowała się skupić na promocji swojej osoby i tworzeniu własnej muzyki. Podsumowując: nikt nikogo tu nie wyrzucił, zazwyczaj sytuacje się po ludzku wypalały, z każdym bez wyjątku to był fajny czas i fajne, choć czasem burzliwe wspomnienia, każdy też wnosił coś specjalnego do zespołu na koncertach. Moim zdaniem w paru przypadkach rozstanie było wynikiem spraw pozamuzycznych, towarzyskich, może zmęczenia materiału albo braku wytworzenia pewnej więzi, w tym też istnienia pewnej presji czy ambicji, która u nas była od zawsze. Cieszę się, tak w ogóle, że nie zapytałeś o pałkerow, bo w Scram Maker grałem już chyba z dziesięcioma. To może wyglądać z daleka na jakiś, prawie że projekt z dochodzącymi muzykami, ale zapewniam, że tak nie jest. Jesteśmy z Tomkiem, Jaśkiem i Sebastianem od lat naprawdę zespołem i wierz mi, że się lubimy, a ja nie jestem jakimś tyranem, skupiam się tak naprawdę tylko na komponowaniu. Nowy gitarzysta Bartosz wygląda na spoko wyluzowanego gościa, fajnie też gra i mam nadzieję, że wyczerpie listę gitarzystów Scream Maker na Wikipedii. Dodam, że z większością byłych muzyków mamy wciąż fajny kontakt, bo przeżyliśmy masę zabawnych i bardzo rokendrolowych chwil, a to wiąże na całe życie. Kto wie, czy kiedyś nie zrobimy jakiegoś rocznicowego koncertu, gdzie zagra razem w różnych ustawieniach tych 7643 składów Scream Maker.
Fo
Równie rewelacyjnie na "BloodKing" wypadł Sebastian Stodolak, jego wokale to chyba najlepsze partie, które do tej pory nagrał? Płyta jest bardzo dobrze zaśpiewana, choć poprzednia również. Ma świetny, mocny głos, co w dobrym heavy metalu kluczowe, i nie waha się go użyć. Sebastian, mam nadzieję, że tego nie przeczyta, ale naprawdę potrafi wymyślać nieprawdopodobnie dobre wokale, dużo nad nimi pracuje, drobiazgowo też je nagrywamy, sporo się przy tym kłócąc no, ale nie da się inaczej, jak ci zależy i widzisz, że czasem jedna sylaba w tę czy tamtą może wykoleić cały numer. Ważne jest też to, że przy jego barwie takiej a la Dickinson nie idziemy na łatwiznę i staramy się te nasze wokale i sposób śpiewania urozmaicać. Pochwały nie mogą ominąć również basistę Jana Raodsza i perkusistę Tomasza Sobieszka. Chyba aktualnie tworzą oni najbardziej ekscytującą heavy metalową sekcję ryt miczną w Polsce. A może znacie lepszą? W Polsce jest masa świetnych sekcji rytmicznych i koledzy na pewno ucieszą się z Twojej opinii. Jasiek i Tomek grają już parę lat razem i to zgranie słychać zwłaszcza na żywo. Na "BloodKing" partie perkusji rejestrował nasz były pałker Kuba Mikulski w trzynastu numerach i w dwóch innych nasz kolejny były pałker Przemek Nalazek. Jasiek poza basem dograł też na płycie klawisze i jak wspomniałem, był kluczowy w rejestracji całego "surowego" materiału. Bardzo też pomógł w aranżacji partii perkusji. No właśnie, na "BloodKing" jest też miejsce na klawisze, ale są to tylko ozdobniki podkreślający dany moment. W Scream Maker rządzą gitary... To jest heavy metal. Tak miało być, dynamicznie i z ogniem. W końcu po trzech krążkach naprawdę w 100% jestem zadowolony z brzmienia gitar. Dużo poświęciliśmy, żeby tak brzmiały, to był naprawdę ogrom pracy i cieszę się z efektu pracy mikserskiej i Zeda i Alessandro. Kłaniam się tu też Dominikowi Cynarowi z Dirty Sounds Records i chłopakom z Woodys Backline, bo do reampow używaliśmy rewelacyjnych wzmacniaczy i kolumn.
Foto: Agata Kurczak
Foto: Scream Maker
Album trwa bardzo długo. Co prawda osobiście dobrze bawiłem się przez całość krążka, ale mogą trafić się osoby, dla których będzie to za długo? Głupio po prawie 6 latach wypuścić album na 40 minut. Myśleliśmy o dwupłytowej rzeczy, też na samym początku pracy miał to być konceptualny w całości album, taki inspirowany dramatami Szekspira, tyranią złych ludzi, dyktatorów itp. Zależało nam, żeby to była dojrzała, ciekawa i świetnie brzmiąca płyta. Taka, do której fajnie wracać, bo coraz to inne numery dochodzą z czasem do głosu. Żyjemy w dynamicznych czasach dużego pośpiechu, znerwicowania, i nieustannego gubienia koncentracji, gdzie chyba już tylko mały promil ludzkości usiedzi, żeby przesłuchać w spokoju cały ponad godzinny album, ale mimo to wierzę w naszych słuchaczy. Nagrywaliście w różnych miejscach, czy były to tzw. studia domowe, czy miejsca wyspecjalizowane np. w nagrywaniu perkusji? Proces nagrywania obejmował pracę w studio i też w warunkach domowych, ponieważ pozwala na to technologia. W domowym studio Jasia nagrywaliśmy "na sucho" gitary, klawisze i też wokale. Tam też powstało demo płyty z roboczą perkusją z komputera. Perkusję żywą nagraliśmy pod okiem Pawła Grabowskiego
w jego JNS Studio, gdzie faktycznie można śmiało powiedzieć, że to miejsce idealne do rejestracji perkusji. Reampy gitar i basu powstały w Dirty Sound Records u Dominika Cynara. Miks i master trzynastu numerów wykonał Tomasz "Zed" Zalewski w swoim Zed Studio, dwa numery miksował i masterowal Alessandro DelVecchio w swoim Ivory Tears Studio pod Mediolanem. Jak wspomniałeś miksu całości i remasteringu podjął się Tomasz "Zed" Zalewski z Zed Studio, co samo w sobie jest renomą, ale zdaje się, że wycisną z waszego materiału wszystko, co się dało... Jasiek na niego bardzo naciskał i szybko zrozumiałem dlaczego. Naprawdę miło nam było, że się podjął zadania, bo ma taką pozycję i poziom, że mógł sobie nas odpuścić. Bardzo kompetentny, bezkonfliktowy i sympatyczny gość. Nasza muzyka to rzecz gustu, ale bezdyskusyjnie tak powinien brzmieć heavy metal w 2022r. i to nie w Polsce, ale na świecie. Wyjątkami są dwa utwory "When Our Fight Is Over" oraz "Hitting The Wall". Nad tymi kawałkami pracował Alexandro Del Vecchio, dość znany producent, który głównie współpracuje z artystami związanymi z Frontiers Records. Dlaczego zdecydowaliś cie się na kooperację z Alexandro oraz czego ona was nauczyła? Z Alessandro pracowaliśmy już przy dwóch poprzednich płytach. To najmilszy człowiek, jakiego poznałem w tej branży. Bardzo utalentowany, błyskotliwy multiinstrumentalista, świetny wokalista, kompozytor i naturalnie producent, który w pełni zasługuje na swoją pozycję w świecie hard'n'heavy. Ma niewiarygodną wiedzę o muzyce. Alessandro, ma swój bardzo charakterystyczny styl w studio, który doskonale sprawdza się w estetyce hard rocka i melodyjnego "amerykańskiego" metalu - modelowy przykład to nasz "Far Away" z poprzedniej płyty. Natomiast przy "BloodKing" chcieliśmy zabrzmieć ciężej, mocniej, jak nigdy wcześniej - może nie brutalnie, ale na pewno nie tak komercyjnie, jak na poprzednich płytach. Piosenkowe numery z poprzednich albumów takie jak "Signs in the Sky" czy "All Because of You" mógł tak dobrze zmiksowac tylko Alessandro. Tu przy nowej płycie chcieliśmy generalnie czegoś nowego, rozważaliśmy nawet radykalne rozwiązania, czyli kogoś, kto
SCREAM MAKER
39
specjalizuje się w ekstremalnej odmianie metalu, ale na szczęście Jasiek zaproponował Zeda. Jakbyś porównał prace "Zeda" Zalewskiego i Del Vecchio? Myślę, że coraz mniej musimy się wstydzić, jeśli chodzi o nagrywanie tradycyjnego heavy metalu oraz produkcję takich płyt w Polsce? Tu jest trochę jak z kibicami piłkarskimi. Każdy ma swój gust, jeśli chodzi o takiego czy innego producenta i wiadomo, że ciężko się z gustami dyskutuje. Są pewne fundamenty jakości, bo klasowi producenci lubią analogowy sound, przestrzeń w muzyce, wystrzegają się zbytniej kompresji dźwięku, która w naszych czasach niestety jest już regułą. Nasz polski Zed moim zdaniem to klasa światowa. Na etapie miksów puszczałem sobie w aucie nasze pierwsze miksy wymieszane ze współczesnymi produkcjami gigantów pracujących dla Anthrax, Accept, Priest czy Metallicy i naprawdę brzmieniowo tu nie ma kompleksu. Alessandro, od lat pracuje z gigantami po obu stronach Atlantyku i to mówi samo za siebie. Dodam, że w przeszłości pracowaliśmy też z
z wykształcenia malarką. Zachęcam do uważnego przyjrzenia się okładce płyty, bo może uda się tam coś ciekawego zauważyć. Idea przewodnia i też tytuł płyty to pomysł Sebastiana. Okładka jest bardzo heavy metalowa i zapewniam, że równie fajnie wygląda na tiszertach. Dodam, że booklet, czyli książeczkę z tekstami do płyty CD wykonał młody krakowski artysta Konrad Chronowski. Wróćmy jeszcze do teledysku "Mirror, Mirror". Kto wymyślił scenariusz i kto go wam zrealizował? Pierwotnie miał to być klip z samym grającym zespołem ucharakteryzowanym w estetyce cyber punk. Zdjęcia grającego zespołu wykonał Kamil Kwieciński i jego ekipa. Po nakręceniu tzw. surówki w klubie Progresja i po pierwszym montażu doszliśmy do wniosku, że sam grający zespół nie wybroni się przez te 4 minuty i będzie to mało dynamiczny klip, zbyt monotonny dla współczesnego widza-fana metalu i wymyślimy na szybko z Jaśkiem i Sebastianem koncepcję tych technologicznych ujęć które miały "podbić" i ubarwić ten grający zespół. Bardzo dynamiczny i efekto-
Foto: Agata Kurczak
bardzo utalentowanymi: Widkiem pracującym w Widek Studio, który fajnie zmiksował EP-kę "We Are Not The Same" i z Radkiem Kordowskim, u którego w Hear Studio nagrywaliśmy przecież i "Livin' in the Past" i "Back Against the World", gdzie super fajnie było korzystać tam z analogowej konsoli, analogowych preampów. Pamiętam, że np. na płycie "Livin...'" gitary nagrywałem tam na starych Marshallach z lat 60. na których nagrywali G. Lynch z Dokken i R.Rhoads z grupy Osbourne'a. Jak zakładaliśmy zespół, nie znałem się za bardzo na procesie realizacji dźwięku, ale od czasów pierwszej płyty nie ukrywam, że lubię podpatrywać coś od zawodowców i dostrzegać rzeczy, które wcześniej były niedostrzegalne. Album otrzymał również świetną oprawę graficzną. Opowiedzcie, kto nad nią pracował... Okładkę wykonał GuzikArt, czyli Damian Augustyniak a była ona inspirowana projektem mojej narzeczonej Estery, która sama jest
40
SCREAM MAKER
wny montaż powyższej koncepcji zrealizował Adam Witkowski, który zresztą montował też nasz poprzedni klip do utworu "When Our Fight is Over". Natomiast jeśli chodzi o promocję kapeli, chyba zrobił on swoją robotę? Zrobił i wciąż robi, nigdy nie sądziłem, że klip mojego zespołu będą zachwalać, a nawet udostępniać muzycy kojarzeni z Dream Theater, Whitesnake czy Accept. Sam tęsknię za czasami słuchania muzyki dla muzyki, ale żyjemy coraz mocniej w czasach kultury obrazu, gdzie musi się błyskać, świecić, szybko zmieniać i bez tego często sama kompozycja muzyczna choćby nie wiem jak dobra, nie robi na ludziach takiego wrażenia, jeśli nie będzie wzbogacona efektownym obrazem. Tu akurat ta tzw. oczojebność klipu koresponduje z jego przesłaniem i tekstem tak, że myślę, że to się mądrze broni. Planujecie kolejne teledyski? Chciałbym zrobić klip do numeru tytułowego
"BloodKing", jest nawet koncepcja kompletnie różna od "Mirror...", powiedziałbym demoniczno-teatralna, ale zobaczymy, bo to nie jest prosta robota. Jasiek, jestem pewien, chce klip do "End Of The World", ale jeśli nie będzie tu sporego budżetu to, nie ma co się do tego nawet zabierać. Być może powstanie też taki na luzie "studyjny" bądź koncertowy klip, do któregoś z bardziej melodyjnych numerów jak "Join the Mob", "Brand New Start" czy "Petrifier". To wszystko są koszty, czas, masa pracy a my jesteśmy zespołem, który sam się finansuje i nie może liczyć na wsparcie dłużej wytworni czy puszczanie w mainstreamowym radio. Skoro marzymy to, gdybym wygrał w lotto to, za wolne pieniądze zrobiłbym na pewno bombastyczny, przerysowany klip w stylu Kiss czy Manowar do numeru "Scream Maker". Niestety nie mamy, póki co ani dostępnych spektakularnych stadionów, ani maszyn kroczących Imperium, ani nawet helikopterów strzelających ogniem. Ze względu, że jesteście również swoimi wydawcami to korzystacie z potęgi social-mediów. Mówi się, że to najprostsza i najbardziej dostępna forma promocji. Czy w waszym wypadku sprawdza się? Łatwo jest poruszać się w tym środowisku? To znak czasów. Wszystko się dynamicznie zmienia i trzeba się dopasowywać, asymilować to, co korzystne. Social media to użyteczne narzędzia, ale ci, którzy je nam dają, znają ich wartość i kapitalizują to coraz mocniej. Dzisiejsza rzeczywistość w promocji to niestety nie jakość muzyki, ale tzw. zasięgi, targety, dobry czy zły nieważne zresztą jaki, ale PR, statystki odtworzeń, i tego typu kwiatki. Radio muzyczne i media takie jak czasopisma czy serwisy nie znaczą już tyle, przynajmniej dla zespołu grającego w Polsce heavy metal po angielsku, w rozumieniu statystyk klikalności, ile znaczyły dekadę czy dwie dekady temu. Nie wiem, czy to dobrze, myślę, że chyba nie, ale tak po prostu jest. U nas w zespole osobą, która odpowiada w największym stopniu za poruszanie się w tej dżungli "szołbiznesu", promocję zespołu, organizację koncertów jest Sebastian, który realnie pełni funkcję managera, księgowego, tour managera, agenta koncertowego itd. "BloodKing" dostępne jest na różnych platformach muzycznych oraz jest wydane na dysku CD. Przewidujecie wydanie jej w formie winylowego longplay'a? Mam nadzieję, że do tego dojdzie, bo to moje marzenie. Limitowana edycja 300 czy 500 sztuk, efektowna oprawa graficzna, pięknie by to wyglądało i jestem pewien, że też brzmiało z tego winylu, tylko że to droga zabawa jest, bo już to sprawdzaliśmy i jeśli już to zapewne najwcześniej po wakacjach. Myślę, że Scream Maker to aktualnie wasze drogie hobby. Jak godzicie je z codziennymi zajęciami? Tym bardziej że koronawirus nie ułatwia nam normalnego życia... Każdy ma pracę zawodową i życie rodzinne, a nowy gitarzysta jeszcze równolegle szkołę. W dodatku ja wyprowadziłem się z Warszawy na wieś i wiodę trochę takie życie ranczera... (śmiech) Każdy z nas ma swoje odskocznie i inne pasje, które próbuje realizować. Staramy się mieć zespół bardzo wysoko w tej drabince i taka, często bezkompromisowa, postawa miała, w poprzednich latach, pewien wpływ
na sporą rotację muzyków. Trwająca pandemia tu nie pomaga, ludzie odzwyczajają się niestety od socjalizacji, trasy wielu zespołów są ciągle przekładane, ale staramy się być optymistami. Brak koncertów czy częstych prób wykorzystuję na komponowanie nowych rzeczy, które powoli dojrzewają tak, że dla grupy Scream Maker nie jest to czas stracony. Teraz w lutym zagramy kilka koncertów w Polsce, żeby zgrać się z nowym wioślarzem, a co dalej to zobaczymy. Nie myśleliście, aby mimo wszystko spróbować współpracy z wydawcą? Może nie osiągnęlibyście dużo lepszej sprzedaży nośników, ale przynajmniej nazwa Scream Maker stałaby się bardziej rozpoznawalna, a dodatkowo wydawca odciągnie sporo obowiązków, jeśli chodzi o sprawy organizacyjne... Rozważaliście wszystkie za i przeciw takiego rozwiązania? To w teorii byłoby idealne rozwiązanie. Wokalista jest od śpiewania, a nie spalania się przy biurku i bookowania tras czy ogarniania 764 spraw na raz. Tylko niestety świat nie jest tu taki wspaniały, że masz managera czy wydawcę i nagle jest super. Mieliśmy już trzy managerki w przeszłości, też przecież wydawców i polskich i zagranicznych, bo debiut długogrający wydała amerykańska wytwórnia. I choć nie mam zastrzeżeń do nich to, od kilku lat sami zajmujemy się tymi rzeczami. Fajnie byłoby spotkać naszego Roda Smallwooda, ale póki co go jeszcze nie spotkaliśmy. Czego oczekujecie po wydaniu "BloodKing"? Macie jakieś konkretne życzenia odnośnie tego albumu? Mam nadzieję, że przypomni on nazwę Scream Maker i muzycznie będzie wiarygodny i dla tych którzy nas lubią i też być może tych, którzy nas nie lubią. Jeśli dzięki "Blood King" zaciekawimy nowych fanów lubiących, jak my, klasyczny heavy metal to nasza praca będzie wykonana. Co prawda dopiero co opublikowaliście płytę, ale jakichś reakcji się już doczekaliście. Jak fani przyjmują "BloodKing"? Fani i dziennikarze są, póki co zadowoleni czy wręcz podekscytowani i to miłe. Fajnie jest też
Foto: Oskar Szranka
obserwować bardzo duży rozstrzał ulubionych kompozycji u słuchaczy - dokładnie tego chcieliśmy. Z czasem pewno przyjdą krytyczne komentarze czy recenzje, które przyjmiemy z pokorą, bo doskonale wiemy, że każdy ma swój gust i nie da się wszystkich zadowolić, zwłaszcza jeśli muzykę tworzy się przede wszystkim dla siebie i potem albo się to innym podoba, albo nie. Mogą rysować się podziały u fanów, bo już zauważam nurt "nowy ciężki klimatyczny Scream Maker to jest to, idźcie w to dalej" i nurt "stary melodyjny Scream Maker, chcemy więcej tego radosnego pitupitu, bo to umiecie robić najlepiej", ale tak naprawdę ważne jest to, że jak kupują album to w miarę słuchania, jestem pewien, polubią go jako całość. Staraliśmy się, żeby to nie był zbiór piosenek, ale pewna dojrzała, brzmiąca i ciekawie zbalansowana opowieść muzyczna. Głupio tak mówić, ale zespół wszedł tą płytą, na jaki poziom zawsze oczekiwałem i tym większym wyzwaniem będzie spróbować to przebić kolejnym albumem. Mam nadzieję, że na następny album nie będziemy czekać kolejnych sześć lat, że raczej przez kolejne sześć lat będziemy mogli cieszyć się przynajmniej z kolejnych trzech krą-
żków równie udanych co "BloodKing", a może nawet lepszych... Witam w klubie, też mam taką nadzieję i oby najdalej za niecałe dwa lata Scream Maker wypuścił kolejny krążek. Imponują mi zespoły takie jak Maiden czy Priest, które w swoich najlepszych latach niemal co rok wydawały nieprawdopodobnie udane płyty, bez żadnych zamulaczy i żadnej waty. My generalnie trzymamy się założenia, że każde kolejne wydawnictwo powinno podnosić poprzeczkę i być ciekawsze, ale jak będzie to, życie pokaże. Muzyka to przecież nie zawody w skoku o tyczce, przede wszystkim powinna dawać radość i satysfakcję dobrze wykonanej roboty - póki tak będzie, będziemy istnieć i hałasować. Dzięki za ciekawe pytania pozdrawiam wszystkich czytelników HMP i zapraszam na nasze koncerty oraz przede wszystkim do przesłuchania naszej nowej płyty, która od 27 stycznia jest już dostępna w wersji cyfrowej na wszystkich platformach jak Spotify, Apple Music, Bandcamp, Audius itd. Jeśli komuś nasze hałasowanie przypasuje i chce kupić płytę CD to może zamówić ją pisząc na adres screammakerband@gmail.com. Stay Heavy!!! Michał Mazur
Narzekanie zawsze i na wszystko to sport narodowy Polaków Tym, którzy głęboko śledzą nasze rodzime heavy metalowe podziemie, nazwa Aquilla może wydawać się dziwnie znajoma. Mimo, iż zespół ten jest stosunkowo młody, ma na koncie wydany w 2017 roku minialbum "The Day We Left The Earth" i maksi singiel "Saviors of the Universe". Początek roku 2022 przynosi zaś pierwszy w ich dorobku longplay zatytułowany Mankind's Odyssey". Członkowie zespołu opowiedzieli nam nie tylko o tym wydawnictwie, ale również o swych doświadczeniach z występów w Niemczech, muzycznych inspiracjach (których niektórzy mogliby się nie spodziewać) oraz o pewnej brzydkiej cesze naszego narodu. HMP: Cześć. Na początek muszę Wam pogratulować świetnego albumu "Mankind's Odyssey". Jakie to uczucie trzymać w ręce kopie swojego debiutanckiego longplaya? Blash Raven: Świetne, dzięki! Biorąc pod uwagę, jak długą i krętą drogę przeszliśmy jako zespół, by móc wreszcie go wydać, możemy powiedzieć, że satysfakcja jest naprawdę duża. Dla nas jest to zwieńczeniem pewnego długo trwającego etapu i namacalnym dowodem na to, że jako zespół mimo przeciwności wciąż idziemy dalej i dalej, rozwijając się i nie ściągając nogi z gazu. Nawet jeśli takie wydarze-
będący hołdem dla technologicznych osiągnięć firmy SpaceX, która stworzyła rakietę zdolną lądować i startować wielokrotnie, co dotychczas wydawało się niemożliwe. Od wkroczenia na scenę nowego składu teksty pisane są pod konkretną koncepcję zakładającą trzy znaczenia każdego z nich. Znaczenie pierwsze to znaczenie dosłowne. Większość tekstów przedstawia konkretny przekaz, konkretną "akcję" przedstawioną w utworze. Rolą tego znaczenia jest wpisanie słów w warstwę muzyczną tak, aby odpowiadały ciekawą historię w przystępnej formie, współgrały z meFoto: Aquilla
nia jak chociażby pandemia Covid-19 miejscami mocno ograniczają nam możliwości działania. Czy za tym dość intrygującym tytułem kryje się jakiś konkretny koncept tekstowy? Kto w Waszym zespole jest odpowiedzialny za liryczną stronę Waszej twórczości? Blash Raven: Większość tekstów jest mojego autorstwa z kilkoma wyjątkami, takimi jak współautorstwo Petego i moje przy "Arrivalu" lub współautorstwo Pava Vernicka i moje w "Zero". Starsze teksty z naszej debiutanckiej EPki "The Day We Left Earth" poza "Breaking the Night" i "Zero" odnosiły się luźno do tematyki kosmosu jak na przykład "Falcon IX"
42
AQUILLA
lodią i zachowywały chwytliwość. Znaczenie drugie to znaczenie metaforyczne. W zasadzie każdy tekst zawiera metaforyczne odniesienia do różnych dzieł kultury, w tym oczywiście innych dzieł heavy metalowych, ale jest tego więcej. Ta warstwa jest dla tych, którzy lubią drążyć głębiej, szukać tak zwanych "easter eggów". Z pewnością w tekstach Aquilli będą mieli co robić. Każdy tekst zawiera w sobie także pewną myśl filozoficzną, zwykle uniwersalną, niezależną od kosmicznych realiów, w których rozgrywa się akcja. Znaczenie trzecie to znaczenie fabularne. W pewnym momencie postanowiliśmy wyjść poza spontaniczne tworzenie piosenek na tematy, które po prostu nam "wpadły". Wszystkie utwory opowiadają
historię wykreowanego przez nas uniwersum. Historię ludzkości, która po opuszczeniu Ziemi zmaga się z kolejnymi trudami na drodze do przetrwania zagrożonej cywilizacji. Każdy tekst jest więc częścią większej całości, częścią jednej wielkiej fabuły. Na "Mankind's Odyssey" wszystkie teksty poza bonusowym "Zero (2021)" podporządkowane są właśnie takim trzem założeniom twórczym. "Mankind's Odyssey" zostało wydane pięć lat po Waszym minialbumie "The Day We Left Earth". To spory kawałek czasu. Co się w ciągu tych lat działo w Waszym obozie? Blash Raven: Działo się dość dużo. Przede wszystkim zaliczyliśmy kilka zmian składu. Początkowo, niedługo po wydaniu "The Day We Left Earth" Slava Steelera na basie zastąpił Chris Scanner. Jakiś czas później Chris zmienił bass na gitarę rytmiczną tym samym zamieniając się instrumentami z Michaelem Hexxem. Przez jakiś czas funkcjonowaliśmy w takim układzie, aż pewnego dnia nasze ścieżki znowu częściowo się rozeszły. Michael Hexx oraz Stan Glacier podjęli decyzje o odejściu. Był to punkt zwrotny w działalności zespołu i jeden z najbardziej wymagających okresów w jego historii. Jednak, gdy ostateczne decyzje chłopaków zapadły, stanęliśmy przed widmem rozpadu. Zrobiliśmy naradę zespołową pozostałym składem i wspólnie postanowiliśmy za wszelką cenę "nie wracać na ziemię". Z tą motywacją w zasadzie już po 24 godzinach od odejścia dwóch członków znaleźliśmy kandydatów na zastępstwo. W następnych dniach bass w Aquilli przejął Hippie Banzai. A gitarę prowadzącą Kris Invader. To rozpoczęło bardzo wytężone wysiłki nad dograniem świeżego składu. Wprowadzenie dwóch świeżych członków w materiał oraz rozpoczęcie wspólnego tworzenia spójnej całościowo dalszej koncepcji sceniczno-muzycznej, to prawie jak zakładanie zespołu od nowa. Kosztowało nas to dużo pracy, ale na szczęście wszystko szło sprawnie. W zasadzie nie mogło iść inaczej, gdyż w międzyczasie dostaliśmy propozycję grania niedalekiego koncertu ze Skull Fist oraz Strikerem w łódzkim Magnetofonie, oraz na horyzoncie pojawiło się Trveheim. Oczywiście rezygnacja nie wchodziła w grę. Nie było więc czasu do stracenia, a nowy skład grał próby tak często, jak to tylko możliwe i w krótkim czasie Hippie i Kris nauczyli się starych kawałków, wprowadzając też garść własnych pomysłów, a cała Aquilla jako band zaczynała powoli coraz lepiej współgrać jako jedność. Graliśmy koncerty i zaczynaliśmy powoli dopracowywać kolejne szczegóły sceniczne oraz muzyczne. W końcu zaczęliśmy też tworzyć nowy materiał. Tak powstał utwór "Saviors of the Universe". Postanowiliśmy też wyciągnąć wnioski z efektów produkcji poprzedniego wydawnictwa i tym samym zawiesić poprzeczkę wyżej także w kwestii jakości nagrań. I tak Saviorsów nagraliśmy w studiu Demontażownia z Damianem Fonsem Biernackim, z którym współpraca pokazała nam, jak wiele brakowało nam do standardów profesjonalnej produkcji. Następnie wydaliśmy multi singla "Saviors of the Universe", który zawierał właśnie utwór będący owocem pracy w nowym studiu oraz dwa starsze, nagrane jeszcze pod koniec funkcjonowania starego składu, wtedy pod nazwami "Skeletal" i "Crystal Coven". Multi singiel ten był niejako demonstracją naszego studyjnego przeskoku jakościowego oraz przedsmakiem
tworzonego już wtedy pierwszego pełnoprawnego longplaya, który właśnie wydajemy. Następnie zajęliśmy się graniem koncertów, komponowaniem i dopracowywaniem materiału na "Mankind's Odyssey". I wszystko szło sprawnie do wybuchu pandemii. Covid pokrzyżował nam wiele planów w tym np. koncert z Gloryhammer, ale także znacząco wydłużył pracę nad płytą ze względu na kwarantanny, przerwy w sesjach nagraniowych, okresową niemożność spotykania się na próby i tak dalej. W końcu jednak kawałek po kawałku ukończyliśmy płytę, znaleźliśmy w naszej ocenie dobrą formę i drogę do jej wydania, (co też zajęło trochę czasu) i dziś udzielając tego wywiadu, wygląda na to, że dopięliśmy swego. "The Day We Left Earth" był produkcją, którą wydaliście własnym sumptem. Wasz pierwszy longplay ukazał się już pod szyldem Ossuary Records. Czy trafienie pod ich skrzydła dało wam kopa, by jeszcze bardziej rozwinąć własne? Blash Raven: W zasadzie cały proces produkcji oraz dystrybucji nie jest nam obcy. Tak poprzednią, jak i obecną płytę wykonaliśmy nakładem własnych środków i pracy od warstwy koncepcyjnej po finalne pliki audio oraz pliki do druku fizycznych wersji. Tym razem jednak postanowiliśmy połączyć siły z Ossuary przy promocji oraz końcowym procesie tłoczenia i sprzedaży płyt. I tu w gwoli ścisłości płyt CD właśnie. Za wersje kasetowe oraz winyle odpowiada szwedzkie Jawbreaker Records, z którym mieliśmy już przyjemność wcześniej współpracować przy okazji multi singla "Saviors of the Universe". Czy obie te współprace rozwiną nasze skrzydła? Czas pokaże, ale oczywiście nie angażowalibyśmy się w nie, gdybyśmy nie liczyli, że tak właśnie będzie. Wspomniana Ossuarry Records jest jak na razie chyba jedynym polskim labelem zain teresowanym klasycznym heavy metalem. Nasze pozostałe wytwórnie zdecydowanie stawiają na bardziej ekstremalne formy tej muzyki. Czy Waszym zdaniem są jakieś szanse, że w najbliższym czasie pojawią się u nas inni wydawcy, dla których heavy będzie priorytetem? Blash Raven: Ciężko powiedzieć. Myślę, że boom na heavy metal przychodzi do Polski raz na kilka lat, słabnie i potem przychodzi kolejny. I tak w kółko. Faktycznie zdaje się, że dużo ludzi w Polsce generalnie na co dzień lubuje się w bardziej ekstremalnych odmianach metalu. Heavy metal myślę, że zawsze będzie miał oddanych fanów w Polsce, ale zakładam, że bardziej będzie działało to jako sympatia do konkretnych kapel poznanych podczas boomów, niż jako sympatia do całego gatunku jako takiego, tak jak ma to miejsce w innych krajach. Tu jednak scena cięższych odmian, raczej należy zakładać, że będzie miała więcej do powiedzenia jako całość. Choć oczywiście bardzo byśmy chcieli, aby heavy metal jako gatunek znajdował więcej stałych odbiorców. Jednak obok gustów publiki równie ważną kwestią jest ilość i jakość kapel heavy metalowych w Polsce. Myślę, że jest spora szansa na pojawienie się nowych wydawców priorytetyzujących klasyczny heavy metal, ale tylko wtedy, gdy w Polsce będzie funkcjonowało więcej kapel w tym gatunku mających do zaoferowania coś wartościowego i ciekawego rynkowi
Foto: Aquilla
muzycznemu. Myślę, że doświadczenie zdobyte podczas nagrywania debiutu jednak bardzo pomogło Wam w pracach nad "Mankind's Odyssey". Czy cofając się w czasie do Waszych początków, jest wiele rzeczy, które zrobilibyś cie inaczej, mając obecną wiedzę? Blash Raven: Myślę, że tu można odnieść się do produkcji obecnie omawianej płyty. Porównując, w zasadzie zmieniliśmy wszystko. Produkcja "The Day We Left Earth" była dla większości ówczesnego składu pierwszym doświadczeniem studyjnym, lekko spontanicznym. Dodatkowo tak się niefortunnie złożyło, że część śladów była nagrywana w jednym studiu, a ostatecznie zmiksowana w drugim. To dodatkowo nie wpłynęło pozytywnie na jakość produkcji i wprowadziło zamęt. Nagrywając Odyseję, długo się przygotowywaliśmy, a sam proces pracy studyjnej był uporządkowany od A do Z. Między tymi dwiema produkcjami spędziliśmy setki, jeśli nie tysiące godzin grając na instrumentach, szlifując warsztat, komponując i rozwijając się muzycznie i to także miało wpływ na jakość całości. Nagrywanie "Saviors of the Universe" w nowym studiu było dla nas przeskokiem jakościowym, który dodatkowo nam uświadomił, że aby osiągać zamierzone rezultaty, trzeba usunąć miejsce na półśrodki. Uzbrojeni w wyciągnięte z tej sesji wnioski przykładowo przed nagrywaniem finalnych wersji kawałków stworzyliśmy pre-wersje konceptowe we własnych domach, które posłużyły nam za "szkic" do produkcji ostatecznego audio i pozwoliły przyjrzeć się dokładniej i z większego dystansu kompozycjom wyłapując słabe punkty jeszcze przed faktycznym wejściem do studia. Sam proces nagrywania finalnych wersji także był o wiele bardziej wymagający. Tu wielka zasługa naszego realizatora. Muzyk może wiele, ale bez czujnego i zdystansowanego ucha realizatorskiego ciężko jest nagrać ślady idealne nie tylko rytmicznie i koncepcyjnie, ale także brzmieniowo. W skrócie: więcej przygotowań, większa sterylność pracy, bezkompromisowość i pełne skupienie podczas nagrywania śladów pierwotnych i zwracanie uwagi na wszelkie szczegóły. Tego właśnie brakowało przy "The Day We Left Earth", ale odpowiadając na Twoje pytanie, oczywiście nagrywając dzisiaj tę płytę, sko-
rzystalibyśmy z naszej obecnej wiedzy, jednak uważamy, że "The Day We Left Earth" była adekwatną do naszego poziomu rozwoju produkcją w swoim czasie i przynajmniej dla mnie ma to swój urok, chociażby pozwalając na ukazanie progresu studyjnego, jaki się dokonał między kolejnymi produkcjami. Zresztą nagrywanie "Mankind's Odyssey" też nas wiele nauczyło, dając garść wniosków o tym, co należy poprawić w sposobie pracy nad materiałem i te zmiany także wdrażamy obecnie. Żyjemy w czasach pandemii. Z jednej strony jest ona katastrofalna dla branży muzy cznej. Wystarczy choćby wspomnieć licznie odwoływane lub przekładane w nieskończoność koncerty. Paradoksalnie jednak przy czyniła się ona w dużej mierze do powstania wielu świetnych albumów, gdyż wielu muzykom aktywność koncertowa spadła z rzeczy, które mają na głowie i mogli się w spokoju skupić na tworzeniu nowej muzyki. Z Wami było podobnie. Czy macie uczucie, że gdyby nie te wszystkie obostrzenia, premiera tej płyty miałaby miejsce znacznie później? Blash Raven: Wręcz odwrotnie. Gdyby nie covid-19 płyta wyszłaby znacznie wcześniej. Pandemia wybuchła na samym początku nagrań, rozwlekając proces pracy nad płytą na całe miesiące. Zaczęliśmy nagrywać płytę w lutym, a ukończyliśmy nagrania w okresie wakacyjnym. To czekanie od sesji do sesji i pocięty harmonogram działania w niepewnych warunkach były bardzo męczące, ale dobrnęliśmy do końca. Poza studiem postanowiliśmy wykorzystać czas lockdownów i obostrzeń na próby, graliśmy więc na tyle, na ile nam po-
AQUILLA
43
mych falach, a to sprawia, że niezależnie od języka, wieku, popularności, czy zakątka świata, z którego pochodzi dana kapela, wszyscy zdają się czuć podobny vibe, więź z pasją do tej konkretnej muzyki. To piękne uczucie mieć swój wkład w tę społeczność i móc spotkać jej najzacniejszych przedstawicieli tak na scenie, jak i poza nią.
Foto: Aquilla
zwalała pandemia, a czasem pozwalała nam na niewiele. Mimo wszystko udało się Wam zagrać w zeszłym roku na Heavy Rock Total Festival w Lipsku. Jak oceniacie to wydarzenie? Blash Raven: Bardzo dobrze. Nasze doświadczenia z niemiecką publiką oraz organizatorami są w zasadzie tylko pozytywne. I choć w Polsce warunki koncertowe z punktu widzenia naszej sceny poprawiają się, to jednak Niemcy w kilku aspektach są ciągle lepsze. To nie znaczy, że wszystko jest tam perfekcyjne i myślę, że czasem nie doceniamy naszych własnych atutów takich jak na przykład świetna, żywa i bardzo kontaktowa publika, która przyciąga artystów z całego świata. Jednak w Niemczech poziom pewnych kwestii organizacyjnych stwarza bardziej przychylne i zachęcające warunki do koncertowania. I tak też było w Lipsku. Ogólnie rzecz ujmując, wszystko jest na czas, nie ma niedociągnięć i przede wszystkim organizatorzy zdają się mieć większy szacunek do kapel. W Polsce nie wszędzie, ale jednak wciąż w wielu miejscach niestety bywają sytuacje, że organizatorzy podchodzą do zespołów w sposób lekceważący, stawiając je przed wyborem między graniem na często naprawdę kiepskich warunkach lub niegraniem wcale. Czasem także można się spotkać z tandetą w obsłudze dźwiękowej sceny, przy jednocześnie pretensjonalnym podejściu ze strony inżynierów dźwiękowych. W Niemczech widać, że organizator zwykle jest świadomy tego, że satysfakcjonująca współpraca dla obu stron, w dłuższej perspektywie wszystkim zrobi na dobre i z pewnością jest to czynnikiem, który powoduje rozwój tego typu wydarzeń, a pod kątem realizacji sztuki od strony akustycznej panuje totalny profesjonalizm i możemy powiedzieć, że granie rozumiane jako praca z dźwiękiem na tamtejszych scenach to czysta przyjemność. Od strony publiki, sam festiwal jest wart polecenia osobom szukającym tego typu muzycznych wrażeń. W Niemczech jest po prostu więcej tego typu kapel i publika zdaje się być liczniejsza i bardziej różnorodna. Całość tworzy bardzo przyjemny i dość oryginalny vibe raczej niemożliwy do spotkania w Polsce. Nawet w obrębie samych Niemiec porównując Heavy Rock Total Festival do Trveheim różnice w atmosferze i pomyśle na realizację są
44
AQUILLA
spore. Wspólnym mianownikiem jest vibe 80's i muzyka właśnie, ale ze względu na oryginalność klimatu każdego wydarzenia myślę, że obie imprezy warte są osobnego polecenia. Nie był to Wasz debiut poza granicami naszego kraju. W 2019 byliście jednym z zespołów grającym na Trveheim Festival, o którym zresztą wspomniałeś. Tu i ówdzie słyszy się opinie, że Niemcy bardziej "czują" metal od Polaków. Patrząc na Wasze doświadczenia i obserwacje na obu tych festiwalach, zgadzacie się z tą tezą? Blash Raven: Wydaje mi się, że nie ma czegoś takiego jak "czucie bardziej" od innych. Tak jak mówiłem - polska publika jest świetna. U nas nie brakuje ludzi, którzy żyją tą muzyką i miłością do koncertowego szaleństwa. Niemcy są raczej bardziej stonowaną widownią, choć z naszych doświadczeń wcale nie aż tak jak im się to przypisuje. Z kolei niemiecka publika zdaje się mieć ilościowo więcej fanów heavy metalu i bardziej się z tym "obnosić". Przez to na pewno w Niemczech łatwiej jest uprawiać ten gatunek muzyczny. Myślę, że Polska publika czuje po swojemu, a Niemiecka po swojemu, ale obie te grupy kochają heavy metal z równą siłą. W Niemczech jest po prostu większa społeczność i przede wszystkim lepsze warunki, lepsza "infrastruktura" do jej rozwoju. Na Trveheim mieliście zacne towarzystwo. Wystarczy wspomnieć Tokyo Blade, Riot V czy Enforcer. Jakie to uczucie dzielić scenę z tak zasłużonymi kapelami? Mieliście czas na jakieś prywatne rozmowy za kulisami? Blash Raven: To była niesamowita satysfakcja. Dzielenie sceny z legendami, na których twórczości w dużej mierze się wychowaliśmy (zwłaszcza pod kątem tego, co robimy w ramach Aquilli), jest uczuciem niezwykle pozytywnym, magicznym wręcz. Jest to też dla nas wielkim wyróżnieniem i nagrodą za trudy włożone w to, by spod sceny wejść na scenę tych zespołów, na których koncerty sami chodziliśmy, jeszcze mając naście lat. Co do rozmów zakulisowych - tak, oczywiście mieliśmy okazję porozmawiać ze Stallionem, Enforcerem, Glacierem i kilkoma innymi kapelami i w zasadzie mamy same dobre wspomnienia z tych rozmów, pion i piw. To community artystów heavy metalowych nadaje na tych sa-
Uważacie, że są jakieś szanse, by sytuacja z koncertami w najbliższym czasie powróciła do normalności? Opinie na ten temat bywają różne. Od niczym nie uzasadnionego "huraoptymizmu", po przesadne biadolenie, że "już nigdy nie będzie normalnie". Pete Slammer: To bardzo trudne pytanie. Jak sam zauważyłeś, opinie na ten temat bywają skrajnie różne, a i nawet wśród osób, które mają na to realny wpływ, pewnie nie panuje zgoda. Po części odcinając się od debaty na temat samego wirusa, nie trzeba być specjalnie lotnym, żeby zauważyć, że wprowadzane restrykcje często nie miały najmniejszego sensu z punktu widzenia podstawowej logiki. Na szczęście obecnie jesteśmy w punkcie, w którym dużo państw znacząco luzuje obostrzenia i powoli dostrzega się, że sposób, w jaki traktowana była szeroko pojęta kultura i branża rozrywkowa, może nie był najodpowiedniejszy. Można to też zauważyć w podejściu osób, które uczęszczają na koncerty. Oczywiście na początku pandemii dominował strach przed nieznanym, ale myślę, że wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy zakaz ich organizowania został zniesiony. Mieliśmy w tym czasie przyjemność zagrać jedno z pierwszych takich wydarzeń i miło było zobaczyć to zbiorowe szczęście z możliwości zobaczenia ludzi, których nie widziało się od ponad roku i po prostu wypicia piwa w akompaniamencie zespołów grających na żywo. Osobiście jestem nadziei, że obecnie dogasająca "piąta fala" będzie już tą ostatnią, a przynajmniej ostatnią z takim wielkim rozgłosem i wpływem na naszą rzeczywistość. Ostatecznie wszystko jednak zależy od maszyny generującej losowe obostrzenia i mówię to, niestety śmiejąc się przez łzy. To fakt Nie jest chyba aż tak źle, skoro 18ego lutego w Warszawskim klubie VooDoo odbędzie się tzw. pre-release party. Jak idą przygotowania? Pete Slammer: Nie chcę zapeszać, ale tak, na moment udzielania tej odpowiedzi wszystko wskazuje, że pre-release party się odbędzie. Przygotowania idą pełną parą i chcemy, aby ten koncert był pod wieloma względami wyjątkowy. Oprócz oczywistej możliwości posłuchania przedpremierowo nowych kawałków na żywo i kupienia limitowanego merchu szykujemy jeszcze kilka niespodzianek. Wynajmujemy trochę specjalnego sprzętu, ogrywamy kawałki, które od bardzo dawna nie były grane na żywo i oczywiście szykujemy się do "oficjalnego" wkroczenia w nową erę zespołu na różne inne sposoby. Poza tym towarzyszyć nam będą świetne zaprzyjaźnione kapele, między innymi spod szyldu Ossuary Records. Skład jest dobrany tak, że na scenie będzie można zobaczyć dość wyjątkową mieszankę, ale jednocześnie mocno utrzymaną w duchu szeroko pojętego NWOTHM. Myślę, że naprawdę jest na co czekać i będzie to w historii Aquilli wyjątkowe wydarzenie. No i będę mógł w końcu zagrać koncert na swoim własnym zestawie perkusyjnym, co w moim kalendarzu zasługuje na swoje własne święto.
Wróćmy może do nowego albumu. Już samo intro w postaci kawałka "Echoes of the Past" jest dosyć intrygujące. Jak udało się osiągnąć takie efekty dźwiękowe? Jakie jest źródło monologu, który się tam pojawia? Pete Slammer: Intro (jak i outro) zostało napisane, zaaranżowane i nagrane w całości przez Blasha, przy użyciu syntezatorów i innej maści muzycznej magii w postaci DAW i wtyczek różnego pochodzenia. Mimo że bezpośrednio w naszej muzyce jest raczej mało elektronicznych wstawek, to tak naprawdę od samego dołączenia Blasha do zespołu byliśmy dużymi entuzjastami wykorzystania jego umiejętności z tego zakresu. Uważam, że bardzo dobrze wpisuje się to w klimat, w który celujemy i tak naprawdę stało się to już naszą małą tradycją przy okazji każdego wydawnictwa. Jeżeli chodzi o monolog, to został on napisany ściśle z myślą o naszym albumie i jest wprowadzeniem do historii, która odbywa się na przestrzeni pozostałych utworów na "Mankind's Odyssey". Głosu do niego użyczył Chuck Fresh, znany aktor głosowy, którego pewnie większość ludzi świadomie, bądź też nie, kojarzy z wielu trailerów do filmów z Hollywood. Gracie heavy metal w najbardziej klasycznej formie. Czy jest to jedyny gatunek, którego słuchacie na co dzień, czy jednak Wasze inspiracje wychodzą poza tą estetykę? Pytam o to nie bez powodu, gdyż w utworze "Scarlet Skies" słyszymy wyraźne wpływy szeroko pojętego gotyku, zaś "New Dawn of Evadera" garściami czerpie z muzyki elektron icznej? Pete Slammer: Nasze inspiracje zdecydowanie wychodzą daleko poza estetykę czystego heavy metalu. Tak naprawdę jestem przekonany, że każdy z nas mógłby spokojnie napisać na ten temat cały esej, od Hippiego, który pod tym względem jest z nas "najczystszy", przez Blasha, który inspiracjami sięga między innymi po wszelkiego rodzaju elektronikę, Krisa obracającego się również w klimatach blackowo-deathowych, a kończąc na Scannerze, który w wolnym czasie przemierza uliczki zimnej fali. Jeżeli chodzi o mnie, to jestem wielkim fanem brutal slamming death metalu oraz deathcoru w odmianach wszelakich, od blackenedu, przez symphonic, aż po progressive. Zaraz po heavy metalu i jego pochodnych, ta gałąź ma specjalne miejsce w moim serduszku, a zespoły takie jak Shadow of Intent, Lorna Shore, Gutrectomy, czy Wormed, płynnie przeplatają się na moich playlistach, chociażby ze Strikerem, Visigoth i White Wizzard. Tak naprawdę sami często zastanawiamy się, jak to jest, że z tak różnorodnej mieszanki wychodzi muzyka, jaką gramy, ale mimo tego, że każdy ma jakiegoś swojego specjalnego konika, to tradycyjny heavy metal jest czymś, co nas łączy i co jest w stanie wyciągnąć z naszych inspiracji elementy, które finalnie tworzą Aquillę. Dlaczego zdecydowaliście się na nagranie nowej wersji utworu "Zero"? Czy uważacie, że można było wykrzesać z niego większy potencjał, niż w pierwotnym nagraniu tego kawałka? Pete Slammer: "Zero", nie licząc innego utworu, który nigdy nie ujrzał światła dziennego, było naszym pierwszym zetknięciem z "poważnym" nagrywaniem muzyki w przeznaczonym do tego celu studio. Na tej samej
sesji nagrywaliśmy też "Breaking the Night". Jak można się domyślić, nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, co robimy i na miejsce udaliśmy się niejako w ciemno, mając w głowach tylko to, co potrafiliśmy razem zagrać na próbie. Zaskutkowało to chociażby tym, że podczas nagrywania perkusji nie byłem w stanie zagrać równo na podwójniej stopie w tempie, które początkowo założyliśmy. Z tego powodu w starym "Zero" jest ona schowana głęboko w miksie, a cały utwór jest wyraźnie wolniejszy niż jego nowa wersja. Mimo to jest to jednocześnie jeden z naszych najpopularniejszych utworów, zarówno na koncertach, jak i w internecie. Kiedy więc padło pytanie, który z naszych dotychczasowych utworów powinien doznać "zaszczytu" wskrzeszenia na pierwszym pełnoprawnym LP, nagranym w profesjonalnym studio, wybór był dość oczywisty. Czy to dobrze? My jesteśmy z efektu bardzo zadowoleni, ale ostatecznej oceny niech dokonają słuchacze. Okładkę "Mankind's Odyssey" zdobi grafi ka autorstwa Amelii Woroszył. Co Was zainspirowało w jej stylu, że zdecydowaliś cie się podjąć z nią współpracę? Pete Slammer: Nasza współpraca z Amelią zaczęła się sporo czasu przed "Mankind's Odyssey". Prywatnie znamy się z nią już od
naprawdę poligonem testowym dla grupki licealistów, którzy dopiero zaczynali szukać swojej tożsamości muzycznej. Z biegiem czasu niektóre osoby, tak jak pierwszy wokalista, stwierdziły, że jednak heavy metal to nie ich bajka i poszły w swoją stronę. W pewnym momencie "dorosłe" życie też zaczęło się upominać o swoje i nie każdy był w stanie nadal grać w zespole, który jakby nie patrzeć spokojnie można traktować jako drugą pracę. Aquilla od zawsze składała się z grupki przyjaciół wywodzących się z lokalnej sceny i pilnowaliśmy, żeby tak pozostało. Zmiany odbywały się na skutek wielu wewnętrznych rozmów i zawsze były konkludowane w dobrej atmosferze. Przykładowo, nasz obecny basista (Hippie Banzai) został nam zarekomendowany bezpośrednio przez jeszcze będącego wtedy w zespole członka, jako godny zaufania równy gość. Co do kontaktu, to bardzo zależy. Z niektórymi z nich mamy stały kontakt, a z innymi te więzi na przestrzeni czasu się rozmyły i każdy poszedł w swoją stronę, innymi słowy - samo życie. Rozrost nurtu NWOTHM obejmuje też Polskę. Jednak tu i ówdzie można usłyszeć różnych malkontentów, którzy nie mogą pojąć, jak młodych ludzi może fascynować muzyka, która rzekomo straciła swą świeżość
Foto: Aquilla
wielu lat i sprawa wyniknęła tak naprawdę samoistnie właśnie z tego powodu. Bezsprzecznie dowiodła swojego talentu i wyczucia klimatu najpierw przygotowując dla nas pomniejsze grafiki i wzory na koszulki, a następnie opracowując okładkę do "Saviors of the Universe". Efekty bardzo przypadły nam do gustu, a odzew od ludzi był nadzwyczaj pozytywny, więc powierzyliśmy jej również zadanie narysowania okładki do naszego LP. Aquilla mimo stosunkowo krótkiego stażu, nie uniknęła zmian personalnych, o których zresztą już mówiliśmy. Czy dalej utrzymujecie kontakt z dawnymi muzykami? A może tym rozstaniom wcale nie towarzyszyła przyjacielska a atmosfera? Pete Slammer: Wszelkie zmiany składów w naszym zespole zawsze przebiegały dość naturalnie. Aquilla na samym początku była tak
przed ich narodzinami. No właśnie, może Wy odpowiecie jak? Pete Slammer: Szczerze mówiąc, to akurat z takim głosem jeszcze się nie spotkałem. Wydaje mi się to dość absurdalne, ponieważ analogiczny zarzut można by odnieść do praktycznie dowolnej kombinacji pokoleń i gatunków muzycznych, a jednak kultura ciągle idzie do przodu i nowi artyści pojawiają się w praktycznie każdym nurcie. Trochę kojarzy mi się to z tradycyjnym sportem narodowym Polaków, czyli narzekaniem zawsze i na wszystko, a już w szczególności, jeśli pochodzi z Polski i powstało w obrębie młodszych pokoleń. W aspekcie świeżości również nie mogę się zgodzić. Myślę, że na ten moment sam nurt NWOTHM można już podzielić na co najmniej dwie fale, a w każdej z nich były i są zespoły bardzo charakterystyczne i w pewien sposób bawiące się zastaną konwencją. Takie
AQUILLA
45
formacje jak Skull Fist, Cauldron, czy Enforcer oczywiście nie były niczym przełomowym w kwestii innowacyjności, ale można powiedzieć, że na początku swojej działalności na nowo odkrywały przed ludźmi magię heavy metalu i zainspirowały całe rzesze (w tym nas) do dalszego rozbudowywania sceny. Obecnie również występują zespoły, które za kilka lat spokojnie będziemy wspominać jako te, które w już trochę wyblakłym otoczeniu pokazały, że nadal da się tę konwencję odświeżyć w arcyciekawy sposób, jak na przykład Unto Others. Faktycznie jednak omawiany nurt ma w mojej opinii jeden spory problem, a mianowicie zawrotne tempo powstawania nowych zespołów, które w ekspresowo wydają swoją muzykę, po czym często od razu się rozpadają, a na ich miejsce od razu przychodzą kolejne dwa zespoły i cykl się powtarza. Problem ten jest dodatkowo katalizowany przez drastyczny wzrost popularności sposobów dystrybucji, takich jak kanał NWOTHM Full Albums dostępny na YouTube. Wszystko byłoby w porządku, gdyby jakość prezentowana przez te zespoły stała na wysokim poziomie, ale najczęściej niestety tak nie jest. Skutkuje to zalaniem rynku całą masą miałkich tworów, które nie wnoszą nic do sceny, a wypychają wspomniane kanały dystrybucji do tego stopnia, że tylko nieliczni mają czas na słuchanie tego wszystkiego i wyłapywanie perełek. Z drugiej strony, w muzyce od zawsze tylko nieliczne zespoły osiągały sukces warty odnotowania, a całe zastępy pozostałych znikały w szufladach najbardziej zapalonych kolekcjonerów. Dzisiejsza technologia daje po prostu o wiele więcej sposobów na dotarcie do ludzi i może stąd bierze się moje wrażenie, które opisałem w poprzednim akapicie. Na sam koniec krótko odpowiem na postawione pytanie, gdyż sprawa jest dość prosta. Prawdopodobnie można by silić się na górnolotne rozważania na temat metafizyki metalu i tego, jak dyktuje on pewien sposób życia, ale prawda jest dość prozaiczna: po prostu czujemy tę muzykę i estetykę i chcemy wyrażać siebie poprzez tworzenie w nurcie, który odpowiada naszym gustom. Gdybyśmy urodzili się kilkadziesiąt lat wcześniej, pewnie gralibyśmy coś pokrewnego NWOBHM, ale żyjemy w 2022 roku i aktualnym odpowiednikiem jest NWOTHM. Dziękuję bardzo za rozmowę. Mam nadzieję, że prędzej czy później spotkamy się na jakimś koncercie. Pete Slammer: Również serdecznie dziękujemy! Na ten moment nasz kalendarz koncertowy po wydaniu "Mankind's Odyssey" prezentuje się dość obficie, więc liczymy na rychłe spotkanie! Bartek Kuczak
46
AQUILLA
Nowy początek Poprzedni album CETI "Oczy martwych miast" został świetnie przyjęty przez fanów i branżę, ale o jego koncertowej promocji z racji pandemii nie było mowy. Zespół jedak nie odpuścił: efektem regularmnych prób w pandemicznym okresie jest nowy materiał. Nie bez powodu został on zatytułowany "CETI", bo to faktycznie nowy początek dla zespołu, płyta jeszcze bardziej gitarowa niż poprzednia, odwołująca się do klasyków hard 'n' heavy, ale zarazem utrzymana w jedynym w swoim rodzaju stylu formacji Grzegorza Kupczyka. HMP: Pandemia doświadczyła całą scenę muzyczną, ale CETI miało w związku z nią ogromnego pecha, bowiem świetny album "Oczy martwych miast" wydaliście pod koniec lutego 2020, tuż przed pierwszym lock downem - można się załamać, skoro nie ma szansy ruszenia w trasę z takim, wymarzonym na koncerty, materiałem? Grzegorz Kupczyk: Hmm... trudno zaprzeczyć. Faktem jest, że zdążyliśmy zagrać raptem dosłownie jeden koncert i koniec. Płyta sprzedawała się i sprzedaje znakomicie. Krytyka przyjęła ten album wręcz owacyjnie a zaplanowane było około 50 koncertów. Mieliśmy rozpocząć 5 września... cóż. Nie założyliście jednak w tej sytuacji rąk nie można grać, wszystko stanęło, ale nie będziemy marnować czasu, przygotujemy kolejny album - taki był plan na ten paskudny czas? Taki plan powstał później. Postanowiliśmy nie zawieszać prób i mimo zakazów, wręcz jak na tajnych kompletach, spotykaliśmy się co tydzień. Najpierw aby utrzymać kondycję zespołu, ale potem stwierdziliśmy, że granie ciągle seta czy setów alternatywnych staje się nudne. Postanowiliśmy więc rozpocząć pracę nad nowymi piosenkami. Tomek miał już kilka pomysłów, więc było od czego zacząć. Ciekawostką jest to, że spotykaliście się w tym czasie regularnie, co pewnie nie było łatwe przy tych wszystkich obostrzeniach, ale dało efekty w postaci nowego, długogrającego materiału? Foto: Justyna Szadkowska
Dokładnie tak jak powiedziałem wcześniej. Ale była to też trochę zabawa w "milicjantów i złodziei" (śmiech). Bawiliśmy się doskonale robiąc coś, co było niedozwolone - wręcz zakazane. (śmiech) Po wydaniu "Oczu martwych miast" Jeremiasz Baum rozstał się z zespołem, ale szy bko znaleźliście godnego następcę w osobie Piotra Szpalika? Tak, niestety. Jeremiasz to geniusz. Nie było więc łatwo znaleźć następcę, ale Jerry pomógł nam i oto mamy Piotra Szpalika w naszej drużynie. Doskonale wgryzł się w zespół. Wasz skład jest obecnie o tyle nietypowy, że formalnie wciąż jesteście sekstetem, ale nowa płyta została nagrana bez udziału Marii, która nie brała też chyba udziału w komponowaniu i aranżowaniu tego materiału, bo tym ponownie zajął się Tomek? Tak - niestety. Marysia ma poważne problemy zdrowotne i po kilku koncertach najpierw zawiesiła koncertowanie, a potem urlopowała się niejako. Była też zmuszona zweryfikować swój udział w nagraniu nowego materiału. Bardzo ciężko to przeżyła, bo CETI to przecież także jej dziecko, ona przecież zakładała ten zespół ze mną. Tomek ma dużo wspaniałych pomysłów, więc dałem mu pełne pole do popisu, działamy przecież dla wspólnego dobra. Nie znaczy to jednak, że inni muzycy zespołu nie mają możliwości wykazania się. Wszystkie pomysły były i są w pełni brane pod uwagę.
Jej brak to spore zaskoczenie, ale właściwie już na poprzednim albumie rządził dwugitarowy atak Barti/Jakub, a nowa płyta jest jeszcze bardziej gitarowa? To prawda, ale należy zauważyć, że to wybór i decyzja Marihuanay. Nowa płyta siłą rzeczy jest typowo gitarowym produktem. Można śmiało powiedzieć, że wróciliście do korzeni hard 'n' heavy - to dlatego ten album nosi tytuł "CETI", czym sygnalizujecie nie tylko ten powrót, ale też nowy początek? Bardziej nowy początek. I to wszystko w 33 już roku funkcjonowania zespołu, dodajmy nieprzerwanego, co budzi tym większy szacunek, zważywszy na to, co jest w Polsce lansowane i hołubione przez media, komercyjne i rządowe? To fakt... Czasem i ja jestem zaskoczony. (śmiech) A wy proszę, na pierwszego singla wybraliś cie "Zarazę", ostry, dynamiczny numer - owszem, według mnie też całkiem chwytliwy, ale chyba jednak nie skrojony pod gusta masowej publiczności - jednak kto zechce, to i tak zauważy go i doceni? Dokładnie tak. Jestem muzykiem, który owszem, lubi odnosić sukcesy, ale nie za wszelką cenę. "Zaraza" została wybrana bo tak nam zaproponowano, a nie widzieliśmy przeciwwskazań. Natomiast teraz wszedł "Pajac" i to jest nasz wybór. Dwie gitary w składzie dały wam zupełnie nowe możliwości: nie tylko w kontekście siły brzmienia, ale też uatrakcyjnienia melodii unisona oraz aranżacji? Owszem. Pomysł dodania drugiej gitary narodził się już dawno, ale nie mogliśmy znaleźć właściwego muzyka, dostatecznie zdolnego i w pełni gotowego do współpracy z Bartim. Tomek go niejako "znalazł". Już po pierwszych próbach wiedzieliśmy, że Kuba to właśnie ten (!) człowiek. Doskonale nam się układa współpraca. Jak chłopaki podzielili się solówkami na tym materiale, bo chyba nie macie zaprogramowanego z góry układu gitarzysta solowy i rytmiczny? Jasne że nie (śmiech). To już chłopaki między sobą ustalają. Ja się w to nie mieszam. To wasza kolejna już płyta z ogromnym potencjałem koncertowym - pewnie jedyne, o czym teraz marzycie, to zagrać jak najwięcej koncertów, połączyć w secie numery z "Oczu martwych miast" i "CETI", dodając do nich kilka starszych, bez których fani nie wyobrażają sobie waszego koncertu? Na razie gramy set złożony z kawałków także Turbo, ponieważ obchodzimy moje 40 lat na scenie. Postanowiłem, czy może nawet postanowiliśmy, włączyć te kawałki w nasz set. Łączymy więc "Oczy" z "Czterdziestką" i nowym albumem. Starsze kawałki niebawem wrócą, ale sporo z nich graliśmy przez wiele lat i troszkę nam się znudziły. Odpoczniemy od nich i wrócimy do tematu. (śmiech) Biorąc poprawkę na to, że znowu wyszła wam płyta nie przekraczająca 40 minut, możecie grać te dwa najnowsze albumy praktycznie w całości - może to całkiem dobra opcja?
Nie chcemy płyt tasiemcowych. Kiedyś płyty klasyków, dzisiaj oceniane jako dzieła skończone, często nie przekraczały 35 czy 40 minut. Nie wszystkie utwory nadają się do grania na żywo. Są i takie, które powstały tylko pod kątem nagrania w studio, ale zobaczymy - wszystko jest kwestią czasu. "CETI" to dwie płyty, gdzie druga zawiera aż 18 utworów koncertowych, zarejestrowanych pod koniec ubiegłego roku w Poznaniu i w Warszawie, Domyślam się, że to wasze swoiste odreagowanie tego czasu bez koncertów, taki prezent dla fanów - tym większy, że energia podczas tych wykonań była niesamowita, wręcz słychać, jak brakowało wam grania na żywo? Fakt! Chciałem tą energie przekazać fanom, utrwalić ją. To koncert bardzo szczery, bez dogrywek, poprawek i do- Foto: Justyna Szadkowska strojeń. Dzisaj rzadko kto ma odwagę wypuścić coś takiego. Gdy usłyszałem po raz pierwszy ten materiał byłem zachwycony zawartą w nim energią i siłą przekazu. Nie wiedzieliśmy, że ten koncert jest nagrywany, ani jeden ani drugi, stąd być może nie ma takiej spiny i wszystko idzie jak huragan. (śmiech) Coraz częściej sięgacie też po utwory Turbo - pasują do obecnego repertuaru CETI, a fani chcą je usłyszeć w wykonaniu klasycznego głosu tego zespołu? To prawda. Często to słyszałem i nadal słyszę. Postanowiliśmy więc oddać pokłon fanom. Jakie oczekiwania wiążecie z "CETI"? Liczysz, że ten album będzie przełomowy dla zespołu, zwróci na was uwagę większej liczby słuchaczy, a może dostanie Fryderyka, po nominacji do tej nagrody w kategorii metalowego albumu roku poprzedniej płyty? Oj, naprawdę nie wiem. Nie robiliśmy go z takim nastawieniem. Byłoby bardzo miło gdyby wydarzyły się sytuacje o których mówisz. (śmiech) Nie masz wrażenia, że im więcej dookoła nas muzyki, w dodatku dostępnej tak łatwo jak nigdy dotąd, to paradoksalnie mniej się nią cieszymy, w tym nadmiarze nie doceni amy jej tak jak jeszcze 20 lat temu, nie mówiąc już o latach 70. czy 80.? To według mnie normalne. Kiedyś zdobycie pomarańczy na święta graniczyło z cudem, niektórzy nie wiedzieli co to banany, a dzisiaj możesz mieć je cały rok w każdej chwili. Wielu ludziom z mojego pokolenia zapach pomarańczy do końca życia będzie kojarzył się z
Bożym Narodzeniem. Z muzyką jest tak samo; coś, co po prostu jest niejako się dewaluuje. Coś, co można zdobyć w każdej chwili, nawet nie wychodząc z domu nie ma już tego... hmmm... smaku? Dokładnie. Niby jest poprawa, koncerty odbywają się, jednak co do przyszłości panuje niepewność - trudno w tej sytuacji coś planować, choćby większą ilość występów, generalnie normalnie funkcjonować, prowadzić zespół? To prawda. W CETI podchodzimy do tematów koncertów z dużym dystansem. Planowanie ich to trochę jak pisanie palcem po wodzie. Trudno cokolwiek przewidzieć, założyć na sto procent. Zamierzasz więc bacznie obserwować rozwój wydarzeń, żeby od razu ruszyć z szerszą promocją koncertową "CETI", gdy tylko będzie to już możliwe? Wiesz, ja cały czas obserwuję (śmiech). Tylko, że głupota jest totalnie nieprzewidywalna... tak więc? Tak więc czekamy na powrót do normalności i wasze koncerty - dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk
CETI
47
Granica to stan umysłu Amorphis to po kilkakroć zespół-fenomen. Mają tak charakterystyczny styl, że ciężko ich z kimkolwiek pomylić, niezależnie od tego w jakim gatunku tworzą (a sięgali po niejeden). Są tytanami pracy: po 32 latach działalności mają na koncie 15 albumów. Mimo upływu lat, daleko im do wypalenia twórczego, bo nagrywają obecnie najlepsze płyty w swojej karierze. Koronnym dowodem niech będzie właśnie ukazujący się "Halo". Zaproszenie do rozmowy o nim oraz bogatej historii zespołu przyjął Esa Holopainen - gitarzysta, główny kompozytor i jeden z założycieli Amorphis. Okazał się wygadanym i przewesołym człowiekiem. Miłej lektury! Esa Holopainen: Cześć, Adam! Jak się masz? Jak tam żyjecie w Polsce z koronawirusem? HMP: Cześć, Esa! W porządku. Mam wrażenie, że temat hiperinflacji kompletnie przyćmił pandemię. Przechodząc jednak do kwestii weselszych, cieszę się, że mamy okazję porozmawiać. Twoja muzyka dużo dla mnie znaczy. Do tego stopnia, że tytuł mojej książki, "W Kraju Tysiąca Jezior", jest ukłonem nie tyle w stronę Finlandii, co konkretnie Amorphis. No proszę! (śmiech) No a przechodząc już do meritum… Wasz najnowszy album, "Halo", ukazuje się pra-
łem. Z powodu restrykcji nagrania trwały dłużej niż zwykle. Mimo że nasz producent Jens (Bogren - przyp. red.) mieszka w Szwecji, czyli niedaleko od nas, kontakt z nim był mocno utrudniony. Długo nie mogliśmy do niego polecieć, dlatego perkusję i gitary rytmiczne nagraliśmy w Sonic Pump Studios w Helsinkach. To było rok temu, chyba nawet w styczniu (rozmawialiśmy 12 stycznia 2022 roku - przyp.red.). Jens wykonał swoją pracę zdalnie. Dopiero później udało mi się dotrzeć do Szwecji i nagrać tam partie gitary prowadzącej. Powoli wszystko wracało do normy. Prace nad "Halo" dobiegły końca jakoś w połowie roku. Masz rację, nigdy nie mieliśmy tak długiej przerwy między albumami, ale cieszę się, Foto: Amorphis
wie cztery lata po znakomitym poprzedniku. Dużo to i niedużo, bo wiele zespołów tyle każe na siebie czekać, dla was jednak to najdłuższa przerwa w karierze. Czy spowodowała ją pandemia, czy też wasze zaangażowanie w inne projekty? Nie, prawdę mówiąc pandemia nie miała na to wpływu. Na 2020 rok mieliśmy zaplanowaną miesięczną trasę koncertową, żeby uczcić trzydziestolecie istnienia zespołu, ale oczywiście nic z niej nie wyszło. Zdecydowaliśmy się na live streaming paru występów zagranych bez publiczności, lecz osobiście nie nazwałbym ich koncertami z prawdziwego zdarzenia (śmiech). Nim się obejrzeliśmy nastał 2021 rok i weszliśmy do studia z nowym materia-
48
AMORPHIS
że tak wyszło. Przynajmniej wydając go właśnie teraz możemy mieć nadzieję, że będziemy mogli promować go na koncertach. Trzymam za to kciuki (śmiech). Na "Halo" uświadczymy orkiestracji, partii chóru i innych ciekawych ozdobników, które pojawiły się już na "Queen of Time". Skąd biorą się w waszej muzyce te wpływy? Orkiestracje i aranżacje chóru to przeważnie zasługa Jensa. Jest w tym świetny! Choć przyznam ci się, że początkowo, kiedy zaproponował te bombastyczne elementy na "Queen of Time", miałem spore obawy. Przecież jesteśmy sześcioosobowym zespołem metalowym! Nie chciałem, żebyśmy brzmieli jak "Amor-
phis: The Musical" albo "Walt Disney przedstawia: Amorphis" (śmiech). Szczęśliwie nic takiego się nie stało. Nowe elementy tylko wzbogaciły naszą muzykę. Jako gitarzysta szczególnie cieszę się z tego, że nasze podstawowe rockowe instrumentarium pozostało dobrze wyeksponowane i w ogóle nie straciło na znaczeniu. Co więcej, widziałem was na żywo w Krakowie w styczniu 2019 roku i mogę potwierdzić, że nie macie również najmniejszych problemów z wiernym odegraniem tych utworów na scenie. Zdecydowanie! Nasz klawiszowiec, Santeri (Kallio - przyp. red.), trzyma nad wszystkim pieczę i dba, żeby orkiestracje nie zgubiły się na żywo. Inaczej to by nie miało sensu, bo po co nagrywać kawałki, których nie jest się potem w stanie zagrać na koncertach (śmiech)? A propos nowych elementów w waszej muzyce, podziwiam Amorphis między innymi za to, że jesteście zespołem o setce twarzy. Czerpiecie z bardzo różnych gatunków, co idealnie współgra z waszą nazwą, która znaczy z greckiego tyle co "pozbawiony kształtu, formy". Wiele zespołów przyjmuje nazwę, która fajnie brzmi, a tymczasem wasza może wręcz zakrawać na manifest twórczy. Jak to więc było: czy już w 1990 roku zakładaliście, że nie będziecie się kurczowo trzymać death metalu, czy też dorabiam wam ideologię? Naszą nazwę określiłbym jako szczęśliwy przypadek (śmiech). Miała dla nas osobiste znaczenie i dobrze się prezentowała, ale świeżo po nagraniu pierwszych demówek, które zawierały death metal dosyć typowy dla wczesnych lat 90., nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi nas nasza muzyczna droga. Bardzo się cieszę, że po 30 latach wciąż możemy być dumni z naszej nazwy. A mogło być gorzej! Spójrz tylko na naszych kolegów z Anal Cunt (śmiech). To doprawdy niezwykły zbieg okoliczności, skoro tak krótko trzymaliście się ram gatunkowych death metalu! Racja, już na naszym debiucie, "The Karelian Isthmus", eksperymentowaliśmy z nietypowymi melodiami. W tamtych czasach słuchaliśmy nie tylko death metalu, ale też dużo klasycznego Black Sabbath i Jethro Tull. Te zespoły dużo dla nas znaczyły, dlatego pod ich wpływem zapragnęliśmy wprowadzić na "Tales from the Thousand Lakes" partie klawiszy. Wówczas dołączył do nas klawiszowiec (Kasper Martenson - przyp. red.), który przyniósł ze sobą dużo świetnych, oryginalnych pomysłów. A wiesz, w połowie lat 90. zespół death metalowy z klawiszowcem i czysto śpiewającym wokalistą był nie lada ewenementem! Tak oto, krok po kroku, stawaliśmy się zespołem, którym jesteśmy obecnie. Zawsze zdumiewa mnie, po dziś dzień prezentujecie na scenie nie tylko swoje bardzo melodyjne oblicze, ale również to brutalne, grając choćby "Sign from the North Side" z debiutu. Tak! Śmieszne, że ten kawałek nieszczególnie odbiega od innych, zupełne współczesnych, które gramy na żywo. Oczywiście nie znaczy to, że nic się nie zmieniło przez te wszystkie lata. Nasz debiut był miejscami naiwny, niedopracowany i zachowawczy. A mimo to ka-
wałki z niego nadal dobrze pasują do naszej setlisty.
Foto: Amorphis
Można by więc powiedzieć, że esencja Amorphis pozostaje niezmieniona mimo waszych różnych muzycznych eskapad. Absolutnie, zgadza się! A propos, nie uwierzysz, ale jedno z moich ulubionych wydawnictw Amorphis to… "An Evening with Friends at Huvila"! A więc koncertówka zawierająca jazzujące, akustyczne wariacje na temat waszych klasyków, okraszone kapitalnymi partiami saksofonu. Powiedz, to było jednorazowe wydarzenie, czy okazjonalnie grywacie takie koncerty? Koncert, o którym mówisz, zagraliśmy w ramach Helsinki Festival w 2017 roku (największe wydarzenie plenerowe w Finlandii, gromadzące setki tysięcy uczestników - przyp. red.). Organizatorzy poprosili nas o przygotowanie czegoś wyjątkowego. Wymyliśmy, że zagramy dwie setlisty: jedną zwykłą i drugą akustyczną. W efekcie zgromadziliśmy bardzo różnorodną publiczność: starsze, dystyngowane pary oraz młodych metalowców w koszulkach z logiem Amorphis (śmiech). To był magiczny wieczór, dlatego chcieliśmy go upamiętnić wydawnictwem. Wracając do twojego pytania, nie był to nasz pierwszy tego rodzaju występ. Parę lat wcześniej zorganizowaliśmy nawet trasę, na której graliśmy jazzujące aranżacje naszych utworów, w tym "Sign from the North Side" (śmiech). Osobiście zresztą lubię grać koncerty akustyczne. To zupełnie inne doświadczenie, pozwalające wybrzmieć odmi-
ennym emocjom. Na pewno też wymaga od nas większej koncentracji na muzycznym rzemiośle (śmiech). Ważnym elementem waszej muzyki zawsze były teksty inspirowane "Kalevalą" (fińskim eposem narodowym - przyp. red.). Czy pamiętasz, skąd wziął się ten pomysł? Tak, nawet pamiętam moment, gdy on się
narodził. Działo się to na promie kursującym między Sztokholmem a Helsinkami. Wracaliśmy ze Szwecji, gdzie właśnie nagraliśmy nasz debiut. Już wówczas byliśmy fanami fińskich zespołów progresywnych z lat 70., a to one jako pierwsze wplatały do swojej twórczości muzykę folkową. Postanowiliśmy pójść w ich ślady. Gdy w naszej muzyce pojawiły się melodie ludowe, to zaistniało zapotrzebowa-
nie na korespondujące teksty. Wymyśliliśmy więc, że zaczerpniemy je z "Kalevali", opisującej dawne fińskie wierzenia i tradycje. Nagle wszystko kliknęło! To było bezbłędne połączenie. Obecnie nie korzystamy już z tekstów wziętych bezpośrednio z "Kalevali". Pisze je nasz tekściarz, Pekka Kainulainen, który jednak inspiruje się fińską twórczością ludową, więc ta dalej jest obecna w muzyce Amorphis. Na "Kalevalę" złożyły się pieśni przekazywane z pokolenia na pokolenie. Może zabrzmi to pretensjonalnie, ale czy widzicie w sobie kontynuatorów tej tradycji ludowej?
kańcy tych ziem, w co wierzyli. W takich tematach odnajdujemy się najlepiej. Rozumiem i popieram. Po prostu jako biograf Mannerheima nie mogłem o niego nie zapy tać (śmiech). A wiesz, że mój dziadek znał Mannerheima? Za życia był sędzią tu, w Helsinkach, także w czasie wojny, więc widywał się z nim regularnie. Moja mama nadal przechowuje medale, którymi został przez niego nagrodzony. Super! Przejdźmy do innych kwestii. Na początku wywiadu pytałem, czy może dłuższa
dużo. A czy myślałeś kiedyś nad wspólnym projek tem z Tuomasem Holopainenem z Nightwish? Wiem, że nie jesteście spokrewnieni, ale pytam, bo czytałem, że Ian Anderson z Jethro Tull miał niegdyś zabawny pomysł na nagranie albumu z Jonem Andersonem z Yes tylko z uwagi na zbieżność nazwisk. (śmiech) Pamiętam, że kiedyś rozmawialiśmy po pijaku o projekcie Podwójny Holopainen. Czemu nie? Jeteśmy z Tuomasem przyjaciółmi. Na pewno wyszłoby super! Jeśli się nie mylę, to w 2022 roku skończysz pięćdziesiąt lat. Opowiesz nam, które momenty w swojej muzycznej karierze uważasz za przełomowe? Dzięki, że mi przypomniałeś (śmiech). Wiesz, nadal jestem dumny z naszych pierwszych albumów. To było tak dawno temu, ale wciąż pamiętam ekscytację towarzyszącą ich nagrywaniu, a potem trasie z Entombed w 1994 roku. Piękne czasy! Kiedy Tomi (Joutsen, wokalista - przyp. red.) dołączył do nas w 2004 roku i nagraliśmy "Eclipse" - to był kolejny przełomowy moment. Wówczas znowu nabraliśmy wiatru w żagle. Poprzednie albumy, "Am Universum" i "Far from the Sun", nie spotkały się z dobrym przyjęciem, a w dodatku nasz wokalista, Pasi (Koskinen - przyp. red.), odszedł z zespołu. To był trudny czas dla Amorphis, ale dołączenie Tomiego wszystko odmieniło. Od tamtej pory nadal pniemy się w górę. Jestem niesłychanie dumny z tego, że po przeszło trzydziestu latach zespół nadal istnieje i ma się bardzo dobrze.
Foto: Amorphis
Tradycja wędrownych pieśniarzy jest w Finlandii bardzo stara, bogata i wciąż żywa. Nadal spotyka się u nas poetów, którzy swoje utwory wyśpiewują, tak jak stulecia temu. W jakimś sensie wpisujemy się w tę tradycję. Jesteśmy zespołem, mamy swoje instrumenty, jeździmy od miasta do miasta. Przy czym dzięki technologii możemy swoje utwory nagrywać (śmiech). A czy myśleliście, żeby przemycić do swoich tekstów bardziej współczesną historię Finlandii? Może poświęcić utwór osobie Gustafa Mannerheima? Nie, raczej nie (śmiech). Chyba Sabaton ma kawałek o Mannerheimie. Oni piszą o wojnie, a nas raczej interesuje mitologia, starodawne wierzenia. Dużo tekstów na "Halo" opowiada o dawnych dziejach Północy: jak się tu żyło, z czym na co dzień zmagali się miesz-
niż zwykle przerwa pomiędzy albumami wynikała z waszego zaangażowania w różne projekty. Miałem na myśli między innymi "Silver Lake", czyli twój album solowy. Okazał się on nie lada sukcesem, także komer cyjnym. Czy spodziewałeś się tak znakomitego przyjęcia? Nie, absolutnie nie! Tak w ogóle pomysł na album solowy wziął się stąd, że chciałem spożytkować nadwyżkę czasu spowodowaną przez pandemię. Znajomy, który prowadzi studio w Helsinkach, zasugerował mi to, skoro nasza trasa koncertowa została anulowana. Tak się zaczęło - bez wielkiej wizji czy planów. Potem zaprosiłem do udziału znajomych wokalistów. Nim się obejrzałem miałem gotowych parę utworów: z Einarem Solbergiem z Leprous, Björnem Stridem z Soilwork, Jonasem Renkse z Katatonii… Wyszły świetnie, więc postanowiłem pociągnąć ten wózek dalej, mimo że nawet nie miałem podpisanego kontraktu z wytwórnią! Kiedy ludzie z Nuclear Blast, a potem Atomic Fire zaoferowali wzięcie mnie pod swoje skrzydła, wiedziałem, że już nie ma odwrotu i muszę skończyć ten album (śmiech). Poświęciłem mu większość 2020 roku. Na pewno pomógł mi nie postradać zmysłów w czasie pandemii (śmiech). Gratuluję, bo to bardzo dobra płyta! Czy możemy się spodziewać kontynuacji? Dziękuję. Tak, zdecydowanie! To było tak pozytywne doświadczenie, że będę chciał je powtórzyć. Już nawet mam gotowych parę utworów. Nie wiem tylko, jak to będzie z czasem, bo trasa z Amorphis pochłonie go bardzo
50
AMORPHIS
Czy byłbyś skory przypisać część swojego sukcesu, a także sukcesu innych fińskich muzyków, temu, co nazywacie "sisu" (fiński charakter zbiorowy, na który składają się: wytrzymałość, odwaga, duma, pozwalający powstawać po kolejnych porażkach hart ducha oraz zawziętość w walce z przeciwnościami losu - przyp. red.)? Tak, umiejętność powstawania z kolan w obliczu porażki zdecydowanie jest cechą, która umożliwia odniesienie w życiu sukcesu. Zawód muzyka nie należy do łatwych: nie pozwala na wzięcie dnia wolnego, wymaga niekończących się poświęceń, jeżdżenia po świecie, częstej nieobecności w domu. Mam wielkie szczęście, że moja rodzina mnie wspiera, rozumie i widzi wartość tego, co robię. Co się tyczy fińskiej sceny muzycznej, to naszym zespołom na pewno zawsze pomagało także dążenie do oryginalności. Wiesz, wszystkie zespoły z Göteborga czy Sztokholmu kiedyś brzmiały tak samo. Tymczasem Finowie chcieli się wyróżniać, grać po swojemu. Czego Amorphis jest koronnym dowodem! Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na trasie, mam nadzieję! Dziękuję! Jak wszystko pójdzie dobrze, to zobaczymy się w Krakowie. Na razie! Adam Nowakowski
Tony Martin Muzyka jest światłem Bohatera niniejszego tekstu określam mianem legendy. Jeżeli się z tym nie zgodzicie, trudno, to ja w podstawówce odkrywałem czym jest muzyka metalowa, słuchając płyty "Cross Purposes" zespołu Black Sabbath. Chociaż okres historii grupy, w którym obowiązki wokalisty dzierżył Tony Martinnie cieszył się uznaniem takim, jak ten pionierski z Ozzym czy drugi, nawiązujący dialog z nową falą światowego heavy metalu, z Dio, to po latach płyty nagrane z Tonym bronią się zadziwiająco dobrze. Choć Tony, jak sam mówi, zaśpiewał w sumie na kilkudziesięciu albumach czy pojedynczych utworach, jeżeli chodzi o pełnoprawne płyty solowe to publikuje dopiero swoją trzecią. "Thorns" to kawał świetnego materiału i dobra okazja do zapytania co tam słychać w świecie Tony'ego Martina. HMP: Utwór "As the World Burns" rozpoczynający twój nowy album kreśli przerażający, ale do pewnego stopnia fascynujący obraz chaosu. Co skłoniło cię do jego napisania? Tony Martin: Moje teksty i w ogóle utwory, opowiadają jakąś historię. Każda ma swoją strukturę i musi coś dla mnie znaczyć. Nie zapominajmy o tym, że powinna tworzyć całość z muzyką gdyż gatunek, którym się posługuję, jest dość oldskulowy. Nie jestem zbyt religijny, bóg czy diabeł to postaci literackie - bohaterowie opowieści. Pojawiają się zresztą w niezliczonej ilości utworów innych zespołów. W moim utworze diabeł jest kimś znudzonym, zmęczonym tym co widzi. Miał świadomość tego, jak okropne rzeczy będą się działy na świecie i jakby sugerował, "a nie mówiłem?". Nie potrzebuje pożerać naszych dusz, bo wie, że będzie przybywać ich całe mnóstwo. Widziałeś teledysk do tego utworu?
pokazuje swoją siwą brodę - przyp. red.) Właściwie to muszę ją już farbować, aby wyglądała lepiej. (śmiech) Pamiętam czasy, kiedy nie dostrzegałem fanatyzmu w swoim środowisku. Nastąpiła zmiana w tym, jak wygląda nasze życie. Na pewno wpłynęła na to rewolucja technologiczna. Coraz większą rolę w naszym życiu odgrywają media społecznościowe gdzie ludzie oglądają naprawdę głupie rzeczy. Kiedyś nie mieliśmy komputerów i telefonów komórkowych a większy wpływ na nas mieli rodzice i nauczyciele a nie Google i YouTube. Dostrzegasz jakieś pozytywne procesy w tym wszystkim, co ma miejsce na świecie? Myślę, że musisz w siebie wierzyć. Trzeba też
mierzyć się z rzeczywistością. Nie powinniśmy ciągle tkwić w fantazji. To może zabrzmieć dziwne, bo my, muzycy i wokaliści ciągle czerpiemy z fantazji, to co tworzymy jest fikcją. Śpiewamy o czymś, co na ogół nie istnienie. Czasem mówimy o czymś prawdziwym, ale głównie uciekamy od rzeczywistości. Świat wystarczająco daje nam w kość. Czasem trzeba jednak się z nim zmierzyć i na tym budować swoje życie. Widzę nadzieję w tym abyśmy się uczyli i wierzyli, że możemy zbudować coś opartego na prawdzie a nie fantazji. Inaczej będzie to jak dom na piasku. Album "Thorns" powstawał bardzo długo, pierwsze newsy na jego temat publikowane były już wiele lat temu. Dlaczego zajęło to tak dużo czasu? Moje życie toczy się w studiu nagraniowym. Od dwudziestu pięciu lat nie mam stałego zespołu, wszystko, co robię związane jest z pracą studyjną. Mój głos pojawił się na jakichś siedemdziesięciu pięciu albumach i projektach, czy jak tam chcesz to nazwać. Kiedy biorę udział w sesji nagraniowej i pracuję dla kogoś, mój album solowy musi zejść na drugi plan. Następnie do niego wracam, dopóki nie dostanę kolejnego zlecenia. I tak w kółko. To moje życie i jest mi z nim dobrze. Jednak opóźniało to wydanie "Thorns". Do tego pandemia nie pozwalała nam na regularne spotkania. Najczęściej nagrywaliśmy więc osobno w domach i materiał wysyłany był do producenta, który sklejał to w całość. Oczywiście pochłaniało to mnóstwo czasu, w sumie zajęło to prawie dzie-
Tak. Nie ma nic wspólnego z tym, co chciałem opowiedzieć. (śmiech) To jak wygląda nie było moim pomysłem ale interpretacją ludzi, którzy go przygotowali. Byli przekonani, że tekst traktuje o tym, co pokazali na ekranie. Natomiast ja chciałem pokazać diabła, który jest zmęczony ludźmi, mówi nam, że umrzemy, jeżeli nie przestaniemy rozpieprzać wszystkiego wokół siebie. Wokół nas nie brakuje tragedii. Może zbyt długo żyliśmy w błędnym przekonaniu, że większe problemy tej części świata już nie zagrażają? Któż to wie, wszystko może się wydarzyć. Coraz bardziej przekonuję się o tym, w jak bardzo podzielonym świecie żyjemy. Dostrzegamy wyłącznie swoje indywidualne sprawy, stawiamy żądania dla korzyści samych siebie. Kiedyś ludzie działali bardziej wspólnotowo i czuć było między nimi większą więź. Dziś chodzi o natychmiastową gratyfikację, wszystko musisz dostać od razu. Jak w grach wideo, gdzie ciągle otrzymujesz jakąś nagrodę. Życie tak nie wygląda - potrzebujesz rodziny oraz innych członków społeczności, którzy będą cię wspierać. Wspomniałeś o tym, że nie jesteś religijny. Dostrzegasz to, że trudne czasy mogą powodować wzrost fanatyzmu i fundamentalizmu religijnego? Zgadzam się z tym, fanatyzm żywi się cierpieniem. Nie mogę przewidywać tego, co przyniesie przyszłość. Widzisz ten kolor? (Tony
Foto: Savage Photography
TONY MARTIN
51
sięć lat. Początkowo album miał nosić tytuł "Book Of Shadows" ale Bruce Dickinson wydał w międzyczasie płytę tak zatytułowaną, więc nie mogliśmy skorzystać z tego tytułu (w rzeczywistości Iron Maiden wydali album "The Book of Solus", którego tytuł mógł się skojarzyć Tony'emu, natomiast "Book of Shadows" to dawna produkcja Zakka Wylde przyp. red.). Trzeba było wymyślić coś innego i wtedy wpadłem na pomysł aby zatytułować album "Thorns". Musieliśmy zmienić też szatę graficzną a efekt bardzo mi się podoba. Chociaż droga do jego wydania była wyboista, to brzmi energicznie i świeżo. Mimo, że ma dziesięć lat. (śmiech) Tak naprawdę to wtedy zebrałem te kawałki do kupy w wersji demo, ale nagraliśmy je niedawno. Pozmieniały się teksty i są lepsze - mają do opowiedzenia coś ciekawszego. Myślę, że warto było czekać. Co sprawiało ci szczególną trudność podczas tego całego procesu? Najtrudniej było pod sam koniec, gdy zaczął się lockdown. Nie mam problemu z pracą w studiu, wspominałem już, że tym właśnie żyję. Zaczynałem z jednym producentem moim znajomy. Nie mogliśmy jednak znaleźć wspólnego języka, po prostu nie wychodziło. Następnie pracowałem z Petem Newdeckiem, który zorganizował łączność internetową, żebyśmy mogli pracować zdalnie. Od tamtej pory poszło błyskawicznie. Najpierw pół roku stania w miejscu, aby później ruszyć z kopyta. Mieliśmy też problemy związane z wydawcami. Publikacją albumu zajmują się dwie firmy, które, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. (śmiech) Pojawiają się problemy, a ja muszę spinać te dwie grupy ludzi, aby jakoś ze sobą współpracowały.
52
TONY MARTIN
Zebrałeś pokaźne grono muzyków. Na płycie pojawia się Magnus Rosen z Hammerfall, Greg Smith, a nawet twój syn. W jaki sposób dobierasz sobie ludzi, z którymi współpracujesz? Syn jest całkiem dobrym gitarzystą, jednak praca z nim była czymś dziwnym. Nie wiedziałem czy mam być tatą, kolegą czy szefem. (śmiech) Mimo to, Joe poradził sobie dobrze. Gra w kawałku "Book of Shadows". Greg Smith jest moim przyjacielem, graliśmy ze sobą na trasach koncertowych i zawsze chciałem abyśmy zrobili coś wspólnie. Jest bardzo solidnym basistą, występował z Alice Cooperem i Rainbow. Magnus Rosen to szaleniec. (śmiech) Dwumetrowy Wiking z północy, uroczy człowiek, świetny muzyk i totalny wariat. Perkusista Danny Needham (znany z Venom - przyp. red.) to też przyjaciel, znamy się od dwudziestu lat, może więcej. Ufam mu całkowicie. Pamela Moore (amerykańska wokalistka, znana ze współpracy z Queensryche na albumie "OpeFoto: Tony Martin ration Mindcrime" - przyp. red.) śpiewa w jednym kawałku, urodziła się zresztą tego samego dnia co ja. Myśli, że jesteśmy rodzeństwem z innego ojca. (śmiech) Bruno Sa gra doskonale na klawiszach, jego ręce są po prostu szalone. Uwielbiam tych ludzi, są dla mnie jak rodzina. W obecnych okolicznościach to może być dziwne pytanie, ale myślisz o tym, aby grać ten materiał na żywo? Chciałbym bardzo, ale nie mam zespołu. Żałuję, dobrze byłoby by mieć stałą grupę, z którą mógłbym występować. Jednak moja kariera jest obecnie związana ze studiem. Musiałbym zatrudnić muzyków i od zera uczyć się z nimi współpracy. Czasem promotorzy są w stanie znaleźć zespół na koncerty, ale dopóki nie zagrasz prób, nie wiadomo czy będzie wam się układać. Dałem znać wytwórniom, że chciałbym grać na żywo, ale musielibyśmy to zrobić porządnie. Black Sabbath było potężną maszyną, doskonale zorganizowaną. Wszystko tam było na swoim miejscu, niczego nie brakowało. Jedzenie, transport, ubrania, wszystko się zgadzało. Nie mam takiego zaplecza, musiałbym budować je od początku. Chciałbym jednak kiedyś pojechać z tymi kawałkami na koncerty. Pandemia trochę to utrudnia, ciężko teraz cokolwiek zaplanować. Myślę, że nie wypali to w tym roku i nie mam pewności, czy są szanse w następnym. Czekając mógłbym nagrać kolejną płytę albo nawet dwie. Muzyka zrobiła dużo dobrego ludziom podczas lockdownu. Myślę, że nas uratowała a wiele zespołów stworzyło w tym czasie mnóstwo materiału. Nie myślałeś o koncertach transmitowanych w Internecie? Wielu artystów robiło coś takie-go w pandemii? Nie gram na żadnym instrumencie, więc raczej to by nie wyszło. (śmiech) Może jakiś kawałek akustyczny dałby radę, ale nie utwory
Black Sabbath. Słyszałem, że można coś takiego zrobić za pośrednictwem Zooma, ale wszyscy musieliby mieć dobre łącza. W materiałach prasowych pisałeś, że spośród twoich wydawnictw "Thorns" to album najlepiej definiujący, to kim jest Tony Martin. Co przez to rozumiesz? Na pierwszej solowej płycie "Back to Where I Belong", starałem się brzmieć jak pop rockowy artysta z lat osiemdziesiątych. Był to bardziej komercyjny materiał. Wyszedł w porządku, miałem gości takich jak Brian May i jeszcze kilku innych. Kolejna płyta, "Scream", była powrotem do cięższej muzyki, z potrzeby serca. Dopiero teraz jestem w stanie dotknąć bardzo wielu wpływów. W mojej głowie ciągle coś się dzieje, nie jestem w stanie zajmować się jedną rzeczą. "Thorns" to najbardziej zróżnicowany album jaki zrobiłem. Scott Mc Clellan, gitarzysta z którym pracuję, jest świetnym człowiekiem. Doskonale odnajduje się w selekcji materiału, wie gdzie umieścić daną partię. Przestawia je pomiędzy kawałkami i wychodzi świetny efekt końcowy. Dlatego uważam, że "Thorns" jest dla mnie albumem definitywnym. Black Sabbath miało swój styl i musiałem zrobić rzeczy, którego do niego będą pasować. Podobnie z Whitesnake (Tony ma na myśli zapewne współpracę z The Company Of Snakes, zespołem Berniego Mardsena i Micka Moodyego, byłych muzyków Whitesnake - przyp. red.). Tym razem mogłem zrobić wszystko tak, jak chciałem. Wspomniałeś w materiałach prasowych, że sposób w jaki Scott gra riffy przypomina ci Iommiego. Co dokładnie miałeś na myśli? Tworzę muzykę korzystając ze swoich uszu, nie potrafię czytać nut. Wiem za to, że muzyka musi tobą poruszyć. Jeżeli pracujesz z ludźmi, którzy czują podobnie, to świetnie. Możesz niemal czytać im w myślach. Iommi grał riff za riffem. W domu miał pudła z kasetami opisane "riffy w tonacji E", "szybkie riffy w tonacje E", "wolne riffy w tonacji A" i tak dalej. Każde pudło zawierało świetne pomysły, ale gdy się spotykaliśmy i tego słuchaliśmy, Tony zwykł mówić "pieprzyć to, stwórzmy coś nowego". Tak robiliśmy i kolejne kasety trafiały do pudełek. Ze Scottem jest podobnie, ciągle wymyśla coś nowego. Staram się ułożyć z tego utwór, a on znowu dostarcza świeżych riffów. Różnica pomiędzy nimi jest taka, że Scott każdy z tych pomysłów tytułuje, a to dostarcza mi inspiracji do napisania tekstu. Praca ze Scottem przypomina mi tę z Tonym. Pomimo tego, że Scott jest raczej nieznanym gitarzystą a Tony był gwiazdą. Ale przemawia to do mnie, bo jak trafiłem do Black Sabbath to mnie też nikt nie kojarzył. Wiem jak to jest być niedoświadczonym i starać się wypełnić czymś tę lukę, która dzieli ludzi o różnych historiach. Większość materiału piszemy teraz w trójkę, ze Scottem i Dannym. Pomimo tego, całość brzmi przepotężnie. W Black Sabbath było podobnie, gro materiału również tworzyła trójka muzyków. Dostrzegam wiele wspólnego w tym, jak tworzymy muzykę teraz. Wygląda na to, że znalazłeś w Scottcie dobrego partnera do tworzenia. Tak właśnie jest. Mam sześćdziesiąt pięć lat i w pewnym sensie zbliżam się do końca swojej kariery. Nie mam przed sobą kolejnych dwudziestu lat na scenie. Przed Scottem jest jeszcze wiele dobrego, jeżeli będzie się rozwijał.
Musi mieć tylko świetnego wokalistę, który będzie potrafił przerobić jego riffy w interesujące opowieści. Wracasz czasem myślami do początków swojej kariery? Przed Black Sabbath byłem w zespole The Alliance. Typowy zespół rockowy z lat osiemdziesiątych. Jeżeli pomyślisz o wszystkich stereotypach na temat tamtych lat, to możesz być pewien, że byliśmy ich ucieleśnieniem. Rozmawiam czasem z chłopakami i powiedzieliśmy sobie, że powinniśmy coś razem zrobić. Jasne, ale potem przyszedł Covid. Szkoda, bo mogłoby z tego wyjść coś fajnego. Ludzie lubią wracać do muzyki z owej epoki, często pojawia się w filmach i tak dalej. Ale nie spędzam czasu na rozpamiętywaniu przeszłości. Żyję dniem teraźniejszym i tym nadchodzącym. To są rzeczy, które dają mi radość, nawet jak leje za oknem. (śmiech) Chciałbym zapytać o kilka tematów związanych z Black Sabbath. Jakiś czas temu mówiło się, że Iommi planuje zrobić z tobą jakiś nowy materiał. Możesz powiedzieć coś na ten temat? Kilka lat temu zmarł Geoff Nicholls, grający w Black Sabbath na klawiszach. Spotkaliśmy się z Tonym na jego pogrzebie. Powiedział mi, że ma dużo świetnego materiału i powinniśmy coś zrobić aby wypuścić to na reedycjach albumów Black Sabbath z moich czasów. Zapaliłem się do tego pomysłu, ale potem telefon zaczął milczeć. Po kilku miesiącach zadzwoniłem zapytać w czym rzecz i Tony zaprosił mnie do siebie. Dowiedziałem się wtedy, że nie możemy tego zrobić. Okazało się, że istnieje umowa pomiędzy członkami Black Sabbath mówiąca, że żaden nowy materiał nie może ukazać się pod tą nazwą, jeżeli nie biorą w tym udziału muzycy pierwszego składu. Jedynie oni mają prawo wydawać nową muzykę Black Sabbath. Tony powiedział, że jeżeli mamy jakieś niedokończone kawałki z przeszłości to je moglibyśmy zamieścić na reedycjach. Zgodziłem się, mam całe setki taśm ze szkicami. Przekopałem się przez materiał i wysłałem kilka, między innymi kawałek z Eddiem Van Halenem z okresu albumu "Cross Purposes". Jednak telefon zaczął znowu milczeć. Wiesz co? Wydaje mi się, że możesz na ten temat wiedzieć więcej niż ja. Nie mam pojęcia o co chodzi. Myślę, że Tony wycofał się z pracy nad reedycjami (tydzień po naszej rozmowie, w drugiej połowie stycznia 2022 roku na koncie Martina w serwisie Facebook pojawiła się informacja, że prace nad reedycjami albumów Black Sabbath z jego udziałem zostały wznowione, szczegółów w momencie oddawania niniejszego tekstu brak - przyp. red.). Ale tak zawsze wyglądało to z Black Sabbath. Niezwykle ciężko było uzyskać od nich jakiekolwiek informacje, co oczywiście kiepsko wpływało na komfort pracy w zespole. Była to kwestia managementu a nie grupy. W zespole w ogóle nie mówiło się o takich rzeczach. Ciągle słyszałem, że powinienem porozmawiać z menadżerem. Tylko, że tych mieli chyba z pięciu! Sprawiało to wrażenie czegoś rodem z "This is Spinal Tap!", czyste szaleństwo. To była naprawdę ciężka praca, ciągłe wysiłki, aby być z nimi na bieżąco. Pamiętaj, byłem od nich dwanaście lat młodszy. Istniała przepaść pomiędzy moim i ich doświadczeniami. Mieliśmy innych znajomych i przyjaciół, zawsze istniał między nami
dystans. Nigdy nie udało mi się tego nadrobić. Z twoich słów wynika, że czas spędzony w Black Sabbath był słodko-gorzki. Czy pierwszy solowy album "Back To Where I Belong" miał być odskocznią od tej trudnej współpracy? Przed tym jak zostałem wywalony z zespołu po raz pierwszy, zupełnie się tego nie spodziewałem. (śmiech) Totalnie mnie zaskoczyli, była to niemiła niespodzianka. Mówiąc konkretniej, miałem wyjść z domu na spotkanie z zespołem w sprawie nowego albumu, kiedy zadzwonił mój menadżer. Powiedział, że powinienem usiąść i przekazał, że Black Sabbath nie chcą już ze mną współpracować. Właśnie miałem wybrać się na próbę. Zastanowiłem się co robić i wkrótce zacząłem pisać swoją muzykę. Niedługo potem zadzwonili ponownie i poprosili abym wrócił, bo nie szło im z Ronniem (Jamesem Dio - przyp. red.). Nie zgodziłem się, z uwagi na własny album. Jednak zadzwonili ponownie prosząc, abym chociaż wpadł zobaczyć czy materiał mi się podoba. Wyraziłem zgodę. Pracowali wtedy nad utworami, które ostatecznie trafiły na album "Dehumanizer". W owym czasie nosił inny tytuł. Chciałem przepisać cały ten materiał, ale nie mieli na to czasu. Powiedziałem im, że może lepiej będzie jak wrócą do pracy z tym co mają i dogadają się jakoś z Dio. Być mo-że kiedyś się jeszcze spotkamy. Faktycznie tak się stało, przecież nagraliśmy jeszcze "Cross Purposes" i kolejny album. Tak to z nimi wyglądało. Czasem dzwonili, a czasem nie. Rozmawialiśmy snując plany na przyszłość a potem przestawali się odzywać. Jak miałem coś do załatwienie to musiałem latać z tym od menedżera do menedżera. To było męczące, bardzo męczące. Jesteś w zespole obok kolesia, stoi trzy metry od ciebie i chciałbyś, aby coś, do cholery ci powiedział! Ale nie, trzeba było porozmawiać z menadżerem. Musiało cię to potwornie frustrować. Tak, zwłaszcza, że zawsze byłem tym nowym. Zawsze. Nigdy nie czułem się pełnoprawnym członkiem zespołu. Ciągle funkcjonowałem jako ten nowy. (śmiech) Ale to z Black Sabbath miałeś okazję odwiedzić kilka nowych dla ciebie miejsc. W 1994 roku po raz pierwszy wystąpiliście w Polsce a już rok później zagraliście u nas trasę. Jak to wspominasz? To było faktycznie coś nowego. Nigdy wcześniej w Polsce nie byłem. Tak na marginesie, mój syn poślubił polską dziewczynę. Niedawno urodziło im się pierwsze dziecko. Znowu mam coś wspólnego z Polską. (śmiech) Koncerty były fantastyczne, niesamowita energia. Ludzie po prostu oszaleli. Wszyscy szybko nas zaakceptowali, wróciliśmy z wyłącznie dobrymi wspomnieniami. No, może z wyjątkiem dróg, po których musieliśmy jeździć. Nie było łatwo podróżować, również pod kątem formalności z związanych z różnymi dokumentami. Czasami musieliśmy rozdać kilka płyt i koszulek, aby coś załatwić. (śmiech) Innym razem pomagało zrobienie sobie wspólnego zdjęcia.
Muszę jednak przyznać, że najważniejsze są te nagrane z Black Sabbath. Dzięki nim ludzie kojarzą mój głos. Dzięki Black Sabbath ludzie wiedzą, kim jest Tony Martin. Zespół był dla mnie początkiem prawdziwej kariery. Jednak cenię sobie również rzeczy, które robiłem na mniejszą skalę. To zespoły, o których nawet mogłeś nie słyszeć, ale jeżeli coś wyszło dobrze, to daje mi satysfakcję. W charakterze gościa pojawiłem się na nagraniu zespołu Secret Society. To taki rock gotycki, fantastyczny kawałek. Pracuję z różnymi ludźmi, grających wszystko, od rocka do reggae. Obecnie możesz nagrać album w domu, nic nie blokuje twojej kreatywności. Ludzie kochają muzykę i łatwo jest ją dziś tworzyć. Na początku rozmowy zapytałeś gdzie widzę światło w tunelu. Jest nim muzyka, muzyka to światło. Jakakolwiek, wystarczy, że ją kochasz. Moje ulubione albumy Black Sabbath nagrane z twoim udziałem to "Cross Purposes" oraz "Tyr". Jak je pamiętasz? Są bardzo różne. "Tyr" był technicznie bardziej złożonym projektem natomiast "Cross Purposes" to prostszy Sabbath, z Geezerem Butlerem na basie. Na "Tyr" w jednym utworze mieliśmy chór stworzony z pięćdziesięciu głosów. Mieliśmy Geoffa Nichollsa na klawiszach, a Tony nakładał na siebie mnóstwo gitarowych dźwięków. "Cross Purposes" miało brzmieć bardziej klasycznie, w sposób w jaki muzykę piszą tylko Tony Iommi i Geezer Butler. Dlatego są to bardzo różne albumy i wspominam je inaczej. "Tyr" to przykład albumu, który mógł powstać wyłącznie w studiu nagraniowym natomiast "Cross Purposes" napisaliśmy przed nagraniami. Pierwsza z tych płyt jest podniosła, momentami chóralna. Druga bardziej przyziemna. Obie wspominam inaczej, ale dobrze. Wcześniejsze również. "Headless Cross" wyszło doskonale. Na "Eternal Idol" niestety nie ma nic mojego autorstwa, ale miało to swoje plusy. To pierwszy album Black Sabbath na którym się pojawiłem i nie musiałem przejmować się pisaniem kawałków. Trochę ułatwiło to zadanie, zaśpiewałem to co mi pokazali. Inaczej było z "Headless Cross", "Tyr", "Cross Purposes" i "Forbidden". W każdy z tych tytułów miałem swój wkład. Dużo rzeczy działo się też za kulisami. Każdego dnia stale musieliśmy udawać szalone gwiazdy rocka. To akurat nie było do niczego potrzebne. Ale mimo wszystko, były to wspaniałe chwile. Igor Waniurski
Jakie albumy, na których śpiewałeś, uważasz za najważniejsze? Ciekawe pytanie, bo przecież każdy mówi, że najważniejszy jest ten, nad którym pracował ostatnio. "Thorns" to ważny dla mnie album.
TONY MARTIN
53
Jak Muhammad Ali Doogie White śpiewał chyba ze wszystkimi, przynajmniej w domenie hard rocka. Rainbow, Yngwie Malmsteen, Michael Schenker, Tank, można by tak wymieniać jeszcze długo. Obecnie zameldowany za mikrofonem Alcatrazz, zespołu o dość dziwnej pozycji. Amerykanie mogliby uchodzić za legendę melodyjnej odmiany rocka i metalu lat osiemdziesiątych, jednak, mimo, że przewinęły się przezeń takie nazwiska jak wspomniany Malmsteen (pierwszy zespół w którym występował poza rodzimą Szwecją), Steve Vai a wokalistą był przez długie lata Graham Bonnet, grupa jakoś nie miała szczęścia przebić się do pierwszej ligi. Ale miało być o Doogiem, obecnie dzierżącym rolę wokalisty grupy. Panowie wydają nowy album a to świetna okazja aby porozmawiać z tym przesympatycznym Szkotem. HMP: Zacznę pytaniem o rzecz oczywistą, jak wpływa na ciebie trwająca pandemia koronawirusa Covid-19? Doogi White: To naprawdę trudny czas dla muzyków i całej ekipy, jaka z nami współpracuje: dźwiękowców, oświetleniowców, kierowców. Rynek muzyczny wygląda tak jak wygląda, płyty się nie sprzedają i jedyny sposób jaki mamy na opłacenie rachunków to granie koncertów. A tych od dwóch lat właściwie nie ma. Zagrałem krótką serię trzynastu występów w UK. Miało być ich piętnaście, ale ktoś złapał wirusa i musieliśmy się rozjechać do domów. Wszystkim w branży rozrywkowej jest trudno. Nie ważne czy pracujesz w teatrze albo w zespole muzycznym. Wiele grup tego nie
to zrozumieć, ale muszę o czymś powiedzieć. Według mnie, rząd w UK nie przeznaczył żadnych pieniędzy na pomoc artystom i innymi pracującym w branży widowiskowej. Żyją tu tysiące ludzi pracujących w różnych miejscach związanych ze sztuką, którzy przeżywają teraz katastrofę. W Polsce jakieś środki pomocowe dla artys tów zostały uruchomione, ale skonsumowali je głównie najwięksi, najlepiej zarabiający wykonawcy. Ok, to by było na tyle. Zamykamy ten biznes, dziękuję za uwagę. (śmiech) Mam nadzieję, że jednak tak się nie stanie.
Foto: Alex Solca
przetrwa. Ludzie z ekip wspierających zmieniają swoje zawody. Nasi kierowcy zaczynają jeździć dla kogoś innego, dla sklepów czy firm przewozowych. Bardzo dobrze - muszą zapewnić sobie przetrwanie. Ja natomiast jestem wokalistą od czterdziestu lat, jedyne co robię to śpiewam. Czym innym miałbym się zajmować? (śmiech) No tak, to oczywiste, że w tej sytuacji ludzie żyjący z organizacji wydarzeń nie są w łatwym położeniu. Branża rozrywkowa została spuszczona na samo dno listy ważnych dla nas rzeczy. Potrafię
54
ALCATRAZZ
(śmiech) Opowiedz proszę jak wylądowałeś w Alcatrazz. Przez pandemię straciliśmy dwa lata, więc moje poczucie czasu może być nieco zaburzone. Od lat przyjaźnię się z Grahamem Bonnetem (poprzedni wokalista zespołu, wcześniej w Rainbow - przyp. red.). Kilka razy zjeździliśmy razem świat podczas tras. Zawsze dobrze nam się układało. Ostatnim razem, gdy był w Szkocji z zespołem, poszliśmy w Edynburgu na kawę. Powiedział, że nie chce być już w zespole. Wspomniał też, że nie podoba mu się muzyka Alcatrazz - ani ta tworzona z Yngwie Malmsteenem, ani ze Stevie Vaiem,
ani ta obecna. Zapytałem, dlaczego w takim razie nie zacznie robić czegoś, co sprawia mu przyjemność? Nie wiedziałem wtedy, że zdecyduje się odejść z zespołu. Po jakimś czas zadzwonił do mnie ich menadżer informując, że szukają kogoś na jego miejsce, bo mają jeszcze dwa koncerty do dokończenia i czy w związku z tym nie zgodziłbym się go zastąpić. Później zaczęła się pandemia i koncerty trzeba było odwołać. Dałem im do zrozumienia, że nie chcę abyśmy byli tribute bandem Alcatrazz i jeżeli chcą żebym z nimi śpiewał to napiszmy trochę nowej muzyki. Tak zrobiliśmy, stworzyliśmy materiał i nagraliśmy go w jakieś trzy miesiące. Udało się, powstał świetny album. Graham dał mi swoje błogosławieństwo a sam jest szczęśliwy kreując swój zespół. Bonnet jest świetnym wokalistą, gdy go słuchasz to od razu wiesz, o kogo chodzi. Ma unikalny styl, jak Robert Plant, Ozzy czy Freddie Mercury. To jeden z tego typu głosów. Przez lata starałem się śpiewać jego utwory i to nauczyło mnie mieć do niego szacunek. (śmiech) Ciekawe, że obaj na różnych etapach kariery śpiewaliście w Rainbow a teraz wspólnym mianownikiem jest Alcatrazz. Spotkaliście się też w zespole Micheala Schenkera. Mieliście czas na to, aby wasza znajomość się rozwinęła. Pierwszy raz poznałem go poprzez Dona Aireya, klawiszowca Deep Purple. Don co kilka lat organizuje koncert charytatywny w swoim rodzinnym mieście. Zaprosił mnie któregoś dnia na ten występ i był tam też Graham, przyleciał specjalnie z Ameryki. Od razu znaleźliśmy wspólny język i tak to już trwa od prawie dwudziestu lat. Nadal jesteśmy przyjaciółmi. Wie, dlaczego nie śpiewa w Alcatrazz, to była jego decyzja. Robi coś, co sprawia mu przyjemność, a również. Ktoś wspomniał, że powinniśmy zmienić teraz nazwę grupy. Dlaczego mielibyśmy ją zmieniać? Nie wyobrażasz sobie chyba zmiany tytułu filmu "James Bond" w sytuacji, kiedy zmienia się aktor grający główną rolę. Możesz tylko robić swoje i starać być się jak najlepszy w tej roli. Pomyśl o Rainbow - Ronnie James Dio zawsze będzie uważany za najlepszego wokalistę. Nie jest ważne jakbyś się starał, nigdy nie będziesz miał takiego poważania jak Ronnie. Trzeba robić swoje, najlepiej jak umiesz. Nie ma między wami żadnego nieporozu mienia? Nie, nigdy w życiu. Nie mogłoby być żadnego problemu. Byłem fanem Grahama jeszcze zanim dołączył do Rainbow. Pamiętam jak śpiewał kawałek "Will You Still Love Me Tomorrow", to było coś wspaniałego. Miał wspaniały głos, taki, którego nigdy nie byłbym w stanie skopiować. Był tak potężny. Płyta, która nagraliście z Alcatrazz trochę różni się od poprzednich dokonań zespołu. Więcej tu dynamiki kojarzącej się z power metalem. Więcej szybkich temp i wysokich wokali. Jaki był twój wpływ na nagrania? Jeśli dobrze rozumiem, zespół był w trakcie pisania muzyki na album z Grahamem zanim ten odszedł. Tak to wyglądało. Przysłali mi jakieś dwadzieścia czy dwadzieścia dwa kawałki. Wybrałem te, które mi się spodobały i poczułem, że jestem w stanie coś z nimi zrobić. Jestem wokalistą, który trafiał do zespołów, które w przeszłości miały znakomitych
śpiewaków. Mam na myśli Rainbow, Michael Schenker Group czy właśnie Alcatrazz. Moją rolą jest wykonać dobrą robotę. Nie ma sensu brzmieć jak Ronnie James Dio, Jeff Scott Soto czy ktoś inny. Udawałbym kogoś, kim nie jestem. Ci ludzie mnie inspirowali, ale znalazłem w sobie swój własny głos. Pamiętam, jak trafiłem do zespołu Tank. Gdy zabieraliśmy się za nową muzykę powiedziałem im, abyśmy posłuchali tego, co robili w przeszłości. Odpowiedzieli, że nie, zróbmy to inaczej. Dodali, że lubią to co robię i chcą stworzyć coś nowego. Z podobnych powodów nowy album Alcatrazz jest tak interesujący. Czy mogę być z tobą szczery? Proszę bardzo. Nie mam w swojej kolekcji żadnego albumu Alcatrazz. Nigdy nie miałem. Nie wiem za dużo o tym zespole, oprócz tych utworów, które kiedyś niegdyś wykonywałem z Yngwie Malmsteenem. Mój ulubiony kawałek grupy to "God Bless Video". Wszystko jest dla mnie nowe, otwieram nowy rozdział. Nie chcieliście się wstrzymać z wydaniem albumu do czasu, kiedy będziecie mogli grać koncerty? Nie znam szczegółów, ale miało być tak, że wydamy album i zobaczymy, co się będzie działo. Niektórzy byli sceptyczni, ale wszystkie recenzje jakie czytałem są pozytywne. Udało nam się zagrać kilka koncertów. Ważne, że album dobrze się przyjął, teledyski również się podobają. Mamy od czego zacząć i kontynuować promocję, gdy sytuacja się trochę uspokoi. Na przestrzeni lat pracowałeś z bardzo wielu artystami, sam również zakładałeś zespoły. Ta przygoda trwa, ale jakbyś mógł powiedzieć w tym momencie, co uważasz za najjaśniejsze punkty swojej kariery? Z pewnością będzie to Rainbow, to zdecydowanie mój numer jeden. Nie dlatego, że zrobiliśmy najlepszy album nad jakim pracowałem. Raczej dlatego, że to był ten, od którego wszystko się dla mnie na poważnie zaczęło. Richie Blackmore dostrzegł mnie i dał mi szansę. Byłem kimś zupełnie nieznanym a on powierzył mi funkcję wokalisty zespołu, na trzy i pół roku. A potem się tym znudził. Nagraliśmy dobry album, może nie najlepszy, ale są na nim świetne kawałki. Wiem, że istnieją ludzie, którzy uwielbiają tę płytę. Jestem również zadowolony z krążków, jakie nagrałem z Michelem Schenkerem pod nazwą Temple Of Rock. Nie za bardzo podoba mi się jak brzmią, produkcja mogłaby być lepsza. Ale muzyka jest świetna. Jeżeli widziałeś zespół na żywo to wiesz, że energetycznie było to coś zupełnie innego. Płyty Tank również są bardzo dobre, podobnie zespołu Cornerstone. Prawdę mówiąc, nie słucham swoich starych płyt. Czasem coś tam sobie puszcze, aby przekonać się czy nadal mi się podobają i tyle. No, chyba, że muszę nauczyć się utworów przed koncertami. Ale Cornerstone, zwłaszcza płyta "Human Stain" to coś świetnego. Trzy albo cztery kawałki były napisane na kolejny album Rainbow, który, jak wiemy, nigdy się nie ukazał. Richie odrzucił te utwory, ale wykorzystaliśmy je w Cornerstone. Jakiś czas temu wróciliśmy z moim pierwszym zespołem La Paz. Nigdy nie zarobiliśmy żadnych pieniędzy ale mieliśmy mnóstwo dobrej zabawy. Graliśmy za to trochę charytaty-
wnych koncertów w Meksyku, wspierających organizację pomagającą dzieciakom wyjść z gangów, aby nie skończyli jako przemytnicy narkotyków czy prostytutki. Wiem jednak, że płyta nagrana z Rainbow to najważniejsza, na jakiej wystąpiłem. Co nie znaczy, że najlepsza. Podczas lockdownu nagrałem świetny album ze Szwedzkim muzykiem Emilem Norbergiem. Wydaliśmy ją jako "Long Shadows Dawn". Wspaniała, po prostu wspaniała muzyka. Doskonale się bawiliśmy nad nią pracując. W ostatnich latach współpracowałeś również w nowym projekcie Michaela Schenkera, jak to wspominasz? Po kilku płytach i koncertach pod szyldem Temple Of Rock, Michael powiedział, że chce spróbować czegoś innego. Planował zebrać najważniejszych Foto:Christina Willoughby wokalistów, z którymi występował przed laty i zrobić coś z nimi. Zgarnął Grahama, Robina McAuleya, Garyego Bardena i odbyli trasę koncertową czy tylko jakieś koncerty w Japonii. Gdy przyszła pora nagrywania albumu dostałem telefon od jego menedżera z pytaniem, czy chcę być w to zaangażowany. Odpowiedziałem, że oczywiście. Nagraliśmy trzy numery na pierwszy album, które według mnie są najlepszymi, jakie się na nim znalazły. Pojechaliśmy w trasę, bardzo udaną. Kiedy przyszła pora na kolejny album, zmarł Ted McKenna (znany rockowy perkusista, który współpracował z Michaelem Schenkerem i wieloma innymi - przyp. red.). Był wspaniałym człowiekiem, totalnie nas to przybiło. Myślę, że drugi album nie wyszedł tak dobrze jak pierwszy. Powinniśmy poświęcić mu nieco więcej czasu. Kilka rzeczy zostało tu odpuszczonych. W dodatku, producent pisał dla nas utwory, a ja tego nie lubię. Nie przepadam za wykonywaniem kawałków, których nie współtworzyłem. Myślę, że jestem wystarczająco dobrym twórcą melodii, aby robić to samemu. Uważam, że album nie był w pełni wykończony. W tym momencie istnieje kolejna inkarnacja Michael Schenker Group z innymi wokalistami i wydaje mi się, że Michael robi to, co lubi. Nadal się przyjaźnimy, w kolejnych latach być może wrócimy z następnym albumem Temple Of Rock. Ale twoim ulubionym gitarzystą jest podobno Ritchie Blackmore. Praca z nim musiała być niezłą przygodą? Rzecz w tym, że Ritchie nie wiedział o mnie zupełnie nic. Natomiast mi się wydawało, że wiem o nim wszystko. Wspaniale spędzaliśmy ze sobą czas, to nadal mój ulubiony gitarzysty.
Miałem szczęście grać z nim w momencie, gdy był w swojej szczytowej formie. Było to po latach przerwy w funkcjonowaniu Rainbow, kiedy na nowo związał się z Deep Purple, przynajmniej na jakiś czas. Był doskonały, cieszył się każdą chwilą jaką spędzał na scenie. Nie próbował schlebiać publiczności. Zaczęła się era muzyki grunge i wiele klasycznych zespołów przeżywało wtedy spadek zainteresowania swoją muzyką. Black Sabbath grali z Tonym Martinem, Iron Maiden z Blazem Bayleyem, Judas Priest z Ripperem a Rainbow ze mną. Staraliśmy się robić wszystko najlepiej jak potrafimy. Rozczarowało mnie, że nigdy nie rozwalił gitary na scenie, tak jak to robił w przeszłości. (śmiech) Miał ze sobą skrzynkę z gitarami. Wiosło numer jeden, drugi numer jeden i numer dwa. (śmiech) Z tyłu było kilka tańszych instrumentów marki Squier. Były lekko podpiłowane, tak, aby rozpadły się gdy walniesz nimi o scenę. Ale na tym etapie nigdy tego nie zrobił. Chciałem mu taką gitarę wykraść. (śmiech) Świetnie spędzało nam się czas. Siedzieliśmy u niego oglądając filmy i pijąc piwo. Czasem próbowaliśmy coś ugotować. (śmiech) Pamiętam, że rano zawsze lubiłem zjeść tosta z jajecznicą. Pewnego dnia Ritchie ugotował wszystkie jajka jakie miałem. Słyszałem, że był z niego totalny kawalarz. O tak, przeogromny. (śmiech) W takim razie szkoda, że nagraliście tylko jeden album Rainbow. Szkoda, ale co możesz z tym zrobić? Spędziliśmy ze sobą dużo wspaniałych chwil. Podobnie miałem z Yngwie. Latałem do niego do
ALCATRAZZ
55
HMP: Tuż przed rozmową wspomniałeś, że mieszkasz we Włoszech? David Reece: Tak, mieszkam około godziny drogi na południe od Mediolanu. Do Wenecji mam ze dwie-trzy godziny autem, trochę szybciej pociągiem. Fajnie tu.
Foto: Alex Solca
Miami i graliśmy w tenisa, piliśmy kawę, nagrywaliśmy muzykę i tak dalej. Tak wygląda nawiązywanie relacji. Dzisiaj jest inaczej, muzycy wysyłają sobie nagrania przez Internet. Nie spotykają się w ogóle. Z Alcatrazz nie spotkałem się dopóki Graham nie oznajmił swojego odejścia. A potem widziałem ich przez dziesięć minut i tak naprawdę długo nie rozmawialiśmy. Nie da się dzisiaj stworzyć takiej więzi, jaką mieliśmy z Ritchiem czy Yngwie. Dlatego ci muzycy, oraz Michael Schenker, z którym przez dziewięć lat nagrałem cztery albumy, będą dla mnie bardzo ważni. Mimo wszystko dzisiaj chyba łatwiej nagrać i wydać muzykę. Nawet, jeżeli dzieje się kosztem mniejszej bliskości pomiędzy muzykami. Nic nie zastąpi tworzenia muzyki na żywo, w jednym pomieszczeniu. Gdy bębniarz zaczyna nadawać rytm, czuje się swing, czujesz jego moc. Automat perkusyjny nie da ci podobnych odczuć. Dużo współczesnej muzyki brzmi przez to syntetycznie. Ciekawie się złożyło, współpracowałeś z trzema gitarzystami uznawanymi za jednych z najlepszych w historii muzyki rockowej. Wszyscy trzej, a zwłaszcza Malmsteen i Blackmore, znani są ze swoich trudnych charakterów. Co najlepszego wyniosłeś z tych kooperacji? Pracując z takimi ludźmi trzeba pamiętać, że siedzą w tym i odnoszą sukcesy od bardzo dawna. Wszyscy potrafią być bezwzględni - w takim sensie, że doskonale wiedzą jak powinna brzmieć ich muzyka i w którą stronę chcą kierować swoją karierą. Musisz o tym pamiętać. Musisz być trzeźwy, wiedzieć co robić i mieć dobre pomysły. Nawet, jeżeli te pochodzące od nich bywają gówniane, musisz sobie dać z tym radę. (śmiech) Lubię mówić to, co myślę - zawsze to robię, ale nie dla każdego jest to mile widziane. Czasem myślę sobie, cholera, czy naprawdę to powiedziałem? Ale często potem okazywało się, że mój pomysł był dobry i właśnie takie informacje zwrotne otrzymywałem. Zawsze miałem szacunek do gościa, którego nazwisko sprzedaje bilety. Faceta, który jest na okładce albumu. Ale jednocześnie, jeżeli czujesz, że coś nie działa, to musisz umieć o tym powiedzieć. Grzecznie, ale stanowczo. Czasem trzeba potem spakować walizkę i wracać do domu. (śmiech)
56
ALCATRAZZ
Od początku czułeś taką pewność siebie, jeszcze gdy śpiewałeś w Rainbow? Pewność siebie daje mi to, że ktoś mnie prosi o wykonanie czegoś konkretnego. Wiem, że pokłada we mnie nadzieję. To wystarczy. Wiem, co jestem w stanie zrobić. Znam swoje słabości, ale wiem też, co jest moją mocną strony. Jeżeli ktoś taki jak Ritchie, Yngwie albo Michael we mnie wierzy i wspiera to tak jakbyś był Muhamadem Alim i miał Angelo Dundee'ego w roli trenera rogu ringu. Wiesz, że masz wsparcie do końca. Dopóki nie nadejdzie dzień, w którym oznajmią ci, że chcą iść w innym kierunku. Tak jak to w swoim czasie zrobił każdy z nich. Kilka lat temu pracowałeś z polskim projek tem WAMI z młodym gitarzystą Iggym Gwaderą. Jak to wspominasz? Przede wszystkim sam nigdy nie nazwałbym tego projektu WAMI. Iggy był świetnym gitarzystą, podobnie muzyka, napisana przez dwóch polskich braci (Cugowscy - przyp. red.). Po tym jak dostałem demo, zacząłem zastanawiać się, dlaczego chcą abym z nimi śpiewał? Wokal, który tam był brzmiał wspaniale, nie wiedziałem, co miałbym tam dodać. Ale nazwa mocno nas ograniczała, jakbyśmy mieli pojechać w trasę to ograniczałoby nas do konkretnych muzyków. Z taką nazwą nie mogliśmy zrobić nic innego. Kawałki były świetne, a Iggy doskonały. Miał chyba z piętnaście lat. Mógłbym być jego dziadkiem. (śmiech) Wybraliśmy się na obiad z jego rodzicami i okazało się, że jestem starszy od nich. Mieliśmy zrobić jeszcze jeden krążek, ale nie mogliśmy pogodzić terminów, Marco Mendoza był chyba zaangażowany w Whitesnake albo Thin Lizzy. Naprawdę uważam, że powinniśmy mieli lepszą nazwę. Wystarczyło postawić na świetne kawałki, jakie pisali bracia i nie ograniczać składu tak dziwnym mianem. Zostało to skopane przez management. Potencjał był na dużo większy projekt. Igor Waniurski
Które wydarzenia ostatnich lat uznałbyś za najbardziej przełomowe dla Twojej muzy cznej kariery? Myślę, że skupienie się bardziej na mojej solowej działalności. Chociaż jest tu pewna sprzeczność, ponieważ w dobie restrykcji, w zasadzie siedziałem z założonymi rękami i niczym się nie zajmowałem. Rzeczywiście wydałem "Cacophony Of Souls" w marcu 2020 roku, ale musiałem odwołać wszystkie promujące płytę koncerty (miało ich być co najmniej czterdzieści). Zmęczyły mnie ciągłe korespondencje i anulowanie kolejnych występów. Wtedy zadzwonił do mnie mój basista i znudzeni bezczynnością, postanowiliśmy zacząć pracę nad "Blacklist Utopia" (2021). Napisaliśmy ten album w około pięć tygodni - było tyle spraw, które chcieliśmy poruszyć, miałem głowę zapełnioną różnymi pomysłami. Zaowocowało to naprawdę dobrym materiałem. Wreszcie nagrałem krążek po swojemu. Mnóstwo osób zaczęło się ze mną kontaktować w sprawie gościnnych występów na ich nagraniach. Muszę przyznać, że byłem całkiem wybredny, nie brałem wszystkiego co wpadało mi w ręce. Ale tak, to były dla mnie przełomowe momenty. Teraz to ja byłem tym, który wszystko kontrolował i sprawował władzę, także gdyby coś poszło nie tak, to byłaby to moja wina. Ja wszystko organizowałem, i wiedziałem, że jak nie wypali, to tylko siebie będę mógł winić. Nie masz tego poczucia, kiedy pracujesz z zespołem. Znalazłem ten nowy model, a że od zawsze byłem bardzo zdyscyplinowany, jeśli w grę wchodził mój wokal czy praca, to zdecydowanie mi on odpowiadał. Ostatnio oglądałem podcast, w którym pewien wojskowy powiedział, że "dyscyplina daje wolność", dało mi to dużo do myślenia. Im bardziej jesteś zdyscyplinowany tym masz więcej wolności, bo jesteś jeszcze bardziej skoncentrowany na celu. Myślę, że ma to sens. Raczej tak. Próbuję powiedzieć, że jeśli dyscyplinujesz się w swojej pracy i skupisz się na sobie, będziesz wiedział co jest dla ciebie odpowiednim wyborem i co powinieneś robić. Musisz być skoncentrowany na tym co chcesz osiągnąć i zdyscyplinowany w tym co robisz. Zapytałeś mnie wcześniej o mój punkt zwrotny. Ja potrzebowałem poczucia wolności. To, o czym mówił ten wojskowy we wspomnianym podcaście, mnie w tym upewniło. Wiem, co chciał przekazać: trzymaj formę, myśl pozytywnie, ciężko pracuj nad swoim celem, aby stać się najlepszym. I wtedy osiągniesz sukces. "Cacophony Of Souls" i "Blacklist Utopia" to nie jedyne Twoje solowe albumy. Wydałeś wcześniej trzy inne, ale w międzyczasie zmieniłeś szyld z Reece na David Reece. Skąd wynikała ta zmiana? (śmiech) To zabawne. Okazało się, że istnieje walijski zespół trzech braci nazywających się Reece. Organizując jeden z koncertów w UK, promotor oświadczył, że dwa tygodnie temu zabukował już zespół Reece. Doszło do sporego nieporozumienia, więc postanowiliśmy dorzucić do nazwy moje imię, żeby sytuacja się
Głowa przywódcy rdzennych amerykanów to mój znak rozpoznawczy W latach osiemdziesiątych usiłował zamerykanizować niemiecki heavy metal, zastępując Udo Dirskschneidera w Accept. Jakiś czas później osiadł nieopodal Mediolanu, a obecnie co drugi miesiąc nagrywa nowy, udany album - a to ze Szwedami, a to z Niemcami, kiedyś z Bengalore Choir, innym razem z Bułgarami. Zdarza się, że zaśpiewa i z Polakami. Ostatnio w październiku zaproponował solową "Blacklist Utopię", aby w grudniu przedstawić wraz z Wicked Sensation koncept o niepokojąco znajomej nazwie "Outbreak". Trudno przewidzieć, ile jeszcze albumów z wokalem David'a Reece ukaże się do momentu publikacji niniejszego wywiadu, ale w kolejce czekają co najmniej trzy ukończone. To wszystko zapewne dlatego, że wolność nigdy nie była stanem, w którym człowiek siedzi z założonymi rękami, obserwując show innych. nie powtórzyła (śmiech). Myślałem, że chodziło o zmianę składu personalnego projektu. Nie, zrobiliśmy to tylko po to, aby unikać kolejnych nieporozumień. W szczególności w UK, bo tam właściwie cały czas dochodziło do takich sytuacji. Chcieliśmy sprostować, kim naprawdę jestem. Od kiedy współpracujesz z Andy'm Susemihlem? Poznałem Andy'ego, gdy grałem w Accept. Byliśmy razem w studio, nagrywał wtedy "Mean Machine" z U.D.O. (1989). Obaj byliśmy nowi, więc nawiązaliśmy kontakt i codziennie po pracy w studiu chodziliśmy do pobliskiego pubu. Przyjaźnimy się już 30 lat, uważam go prawdziwego przyjaciela. Jest też świetnym gitarzystą i dobrze śpiewa. Niesamowity artysta, bardzo go podziwiam. Czy brał on udział w komponowaniu całej Twojej solowej muzyki? Nie zawsze. Najwięcej pomagał mi podczas tworzenia "Cacophony Of Souls". Podczas prac nad "Resilient Heart" (2018) działałem z jakimś gościem z Danii. Na "Cacophony...", Andy był głównym gitarzystą i napisał kilka tekstów, mój basista dorzucił też swoje trzy grosze. Jakiś czas temu zadzwonił do mnie Malte (basista Malte Burkert - przyp. red.) i powiedział, że chciałby nagrać kolejny album. Dotąd jedynie występowaliśmy razem na żywo i nie wiedziałem, jakim jest kompozytorem. Mówił jednak, że ma dużo własnych, niewykorzystanych nigdy wcześniej kawałków i pytał, czy nie chciałbym ich posłuchać. Zgodziłem się i wysłuchałem "Utopia", "Save Me", "Hindsight Is 2020" i "Most Of The Time". Spodobały mi się. Z łatwością napisałem do nich teksty i melodie. "Blacklist Utopia" jest w dużym stopniu naszym wspólnym dziełem. Kiedy Andy dowiedział się, że piszemy, chciał stać się tego częścią, zgodziłem się i dopisał kilka utworów: "I Can't Breath", "Red Blooded Hell Raiser" oraz "American Dream". Ale tak jak wspomniałem, większość to robota moja i Malte, naprawdę zdziwiło mnie jakie świetne pisał kawałki. Mam szczęście, że otaczają mnie tak niezwykle utalentowane osoby, szczególnie gitarzyści. Całe życie trafiałem na samych dobrych gości. Mimo tego, że wielu ludzi zaangażowało się
w pisanie utworów, ogólny kierunek stylisty czny "Blacklist Utopia" pozostał spójny. Często słyszę, że moje dwa ostatnie albumy są do siebie dość podobne. To zasługa Andy'ego. Grał on na obydwu albumach na gitarze i obydwa produkował. Bardzo podoba mi się sound jaki wyrzeźbił. W końcu znalazłem coś, co po prostu działa. "Cacophony..." był bardzo udanym krążkiem, nawet bardziej udanym od "Resilient Heart". Mój menadżer powiedział, że powinienem wrócić do grania cięższej muzyki i zostawić za sobą blues rock i tworzenie w stylu Coverdale'a. Sam odkryłem, że w mo-
Z tekstu wynika, że jest to piosenka o byciu złym. Mój brat jest emerytowanym wojskowym. Teraz zajmuje się filmowaniem, a ponieważ on zawsze daje z siebie wszystko, to czasem współpracujemy. Wiesz, nie mam teraz takiego budżetu, żeby wydać kilka tysięcy euro na wideo, więc podrzuciłem Bobowi zamysł i powiedziałem, że potrzebuję wideo z tekstem i kilka shotów przedstawiających, jak gramy w różnych miejscach. Bob jest wkręcony w przerażające postacie i potwory, stąd taki klimat. Swoje teksty często zostawiam do interpretacji słuchaczom. Nie staram się pisać wyłącznie na jeden temat, chcę raczej, aby każdy mógł rozumieć je na swój sposób. Przyznam, że często poruszam tematy polityczne. Myślę, że nie jestem zwykłym popowym tekściarzem, który nie ma nic do przekazania, nie lubię takich liryków. Staram się pisać wersy, które skłaniają do refleksji. Wracając do video, nie do końca rozumiałem pomysły mojego brata, w pewnym momencie pojawił się nawet czerwony baron i latające kule, to była delikatna przesada. Powiedziałem, żeby przestał, chciałem już wypuścić gotowy materiał. Czy w "Down To The Core" śpiewasz o sobie? O sobie? Myślę, że coś w tym jest, bo każdy uczciwy człowiek przyznałby, że ma w sobie i dobro i zło. Ja chyba nie jestem zły do szpiku kości, tak jak mógłby sugerować tytuł utworu, ale miałem kilka nieciekawych epizodów w swoim życiu. W latach 80-tych byłem narkomanem, byłem też alkoholikiem - to definitywnie moje najciemniejsze strony. Na szczęś-
Foto: David Reece
jej muzyce jest za dużo powtarzalności: był to zbyt przewidywalny rock, jak Whitesnake i podobne zespoły. Nie zrozum mnie źle, uwielbiam tego rodzaju kapele, ale potrzebowałem czegoś innego. Dobrze, że wysłuchaliśmy fanów i ich wrażeń po wydaniu "Cacophony...". Malte jest od nas młodszy, wychowywał się na Metallice i Megadeth, nic więc dziwnego, że wprowadził trochę tego klimatu. Z kolei ja z Andy'm bardziej trzymamy się stylu Michaela Schenkera. Spróbowaliśmy to połączyć. Widziałem wczoraj Twój klip do utworu "Down To The Core". Zastanawiam się, skąd w nim tyle komputerowych efektów? Czy chodziło o to, aby zaznaczyć, że niekoniecznie śpiewasz tam o sobie?
cie, teraz jestem trzeźwy i czysty. Powiem Ci, że czytam dużo o polityce, o relacji dobra ze złem w ezoterycy, uwielbiam powieści fantasy, oglądam konwersacje w telewizji. Potem często tworzę swoją własną historię związaną z ich rozmową. Może o to w tym wszystkim chodzi, tzn. o relacje dobra ze złem w każdej osobie. Czy wiesz, dlaczego "Most Of The Time" jest moim ulubionym utworem z całego Twojego repertuaru? Nie, dlaczego? Bo na samym początku śpiewasz tam: "Sam is my best friend", a tak się składa, że to moje imię.
DAVID REECE
57
(śmiech) "Sam is my best friend" (David śpiewa, po czym śmieje się wesoło - przyp. red.). W oryginale jest "time is my best friend". A może raczej "time ain't my best friend" (czyli "czas nie należy do moich najlepszych przyjaciół" przyp. red.), bo z każdym oddechem coraz bardziej nam go ubywa. Ale brzmi jak "Sam jest moim najlepszym przyjacielem", co nie? Dokładnie. Ok, więc to dla Ciebie (śmiech). W "American Dream" śpiewasz z kolei: "Who knows where it's going? Does it anybody know? Freedom never was a place to sit and watch the show" (Kto wie dokąd to wszystko zmierza? Czy ktoś się choćby domyśla? Wolność nigdy nie była przestrzenią do siedzenia z założonymi rękoma i biernego obserwowania show - przyp.red.). Co powiedziałbyś osobie, która marzy o życiu w USA? Sam jestem Amerykaninem. Ludzie w moim kraju są podzieleni. Wydaje się, że można należeć albo do jednej frakcji, albo do drugiej. W młodości nauczono mnie ciężkiej pracy i poświęcenia osiąganiu celów. Nauczono mnie też, że każdego człowieka należy traktować dobrze. Mój ojciec był doktorem chemii, mi-
ja potrzebuję w końcu prawdy. Jednego dnia jest obowiązek noszenia dwóch maseczek jednocześnie, następnego dnia już nie. Wprowadzamy paszporty covidowe, wszystko się zapętla i tworzy się taka bańka kłamstw i dezinformacji, kakofonia kłamstw (nawiązanie do tytułu "Cacophony Of Souls" - przyp. red.). W Ameryce próbują budować narrację, która, jak sądzę, ma na celu zastraszenie ludzi. I to działa. Ale wytworzyła się też taka mentalność, że płacą ludziom, by zostali w domach. Więc będąc w swoich młodzieńczych latach, pracując całymi dniami (swoją drogą, ja nadal pracuję), okazuje się, że możesz siedzieć w domu i jeszcze ci za to zapłacą, często więcej niż w pracy. Więc ludzie zostają w bezczynności. Pytają: "Po co pracować, skoro można dostawać pieniądze za nic?". Nie wróży to nic dobrego. Nie rozumiem tej utopijnej wizji, jaką politycy chcą stworzyć. I tutaj chcę wrócić do tytułu mojego albumu. Wpadł mi do głowy pewnego dnia, kiedy wdałem się w dyskusję na czacie i zostałem oskarżony o rasizm. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że moja rodzina jest w dziewięćdziesięciu procentach złożona z osób różnego pochodzenia / różnego koloru skóry i oczywiście nie jestem rasistą. Kogoś bardzo wzburzyły moje konserwatywne opinie, więc postanowił mnie brutalnie zaFoto: David Reece
mo tego nie narzucał na mnie żadnej presji, a wręcz powiedział mi kiedyś, że nawet jeśli zechcę w przyszłości stawiać płoty, to najważniejsze, abym robił to najlepiej na świecie. Oczekiwał ode mnie tylko ciężkiej pracy i poświęcenia swojemu zajęciu. Teraz odnoszę wrażenie, że każdy Amerykanin myśli, że wszystko należy mu się za darmo. To już nie są te Stany, w których się urodziłem. Obserwuję dobro i zło Ameryki i naprawdę widzę narastający problem. Dawniej znałem imię pewnej słynnej kobiety stojącej na wyspie. Teraz jest ona tylko marionetką na sznurkach. Kiedyś mówiło się o niej "Statua Wolności". Zdjęcie rozpadających się wież World Trade Center z nią w tle wywarło na mnie tak silne wrażenie, że napisałem o tym tekst utworu "American Dream". Dziewięćdziesiąt dziewięć procent informacji odnośnie pandemii czy tych o polityce, pochodzących z mediów głównego nurtu, to kłamstwa. Nie wiem jak Ty, ale
58
DAVID REECE
atakować w Internecie. Co za ludzie… Możesz wierzyć w ten system lub w tamten, ale one się wzajemnie nienawidzą, nie ma żadnego środka, czy linii łączącej. Zamyka nam się usta. Jedni wpisują drugich na czarną listę, zwłaszcza w branży rozrywkowej. Zacząłem się zastanawiać, jeśli chcą tego darmowego rozdawnictwa, tego wolnego stylu życia i tej utopii, to czy będą zadowoleni, gdy to osiągną? I myślę, że nie będą usatysfakcjonowani, będą wciąż chcieć więcej. Widzę czarną utopię, pyk, oto tytuł albumu: "Blacklist Utopia". Myślę, że coraz mniej osób chce osiągnąć coś wartościowego, co pozwoli im czuć satysfakcję. Tymczasem dyscyplina to wolność. Na szczęście, mój syn - policjant i córka - pielęgniarka, rozumieją, że nie ma nic za darmo i na wszystko trzeba sobie zapracować. Jak zaczniesz dawać ludziom pieniądze za darmo, to oczywiście przestaną zapieprzać. (śmiech)
Wspomniałeś o rasizmie. Pozwól, że zadam Ci delikatne pytanie. Na okładkach Twoich płyt przewija się pewien charakterystyczny symbol. Chodzi mi o to, co zaprezentowałeś najdobitniej na okładce "Resilient Heart". Jakie dokładnie znaczenie przypisujesz zas tosowanej w tym przypadku symbolice? W moich żyłach płynie trochę krwi rdzennych przodków, ale na ogół wszyscy jesteśmy pomieszani, szczególnie w Ameryce. Były mąż mojej córki jest "Black Indian". Pochodzę z Montany, wychowywałem się wśród rdzennych Amerykanów, mieszkałem też w Oklahomie i uwielbiam tę kulturę. Na początku chciałem ukazywać przywódcze nakrycie głowy na twarzy w stylu Terminatora. Potem mój brat, ja i jeszcze jeden gość z Bułgarii rozwinęliśmy to nakrycie głowy i stało się ono elementem mojej marki. Mam go nawet wytatuowanego na ręce, a mój przyjaciel na plecach. Istnieje również naszyjnik z tym symbolem. Nie nadaję mu jednak szczególnego znaczenia, jest moim znakiem rozpoznawczym, tak jak Eddie dla Iron Maiden. Motyw przywódcy pasuje do estetyki metalowej. Wygląda cool. Czy identyfikujesz się z rdzennymi Amerykanami? Tak, oczywiście. Powiem Ci, że sposób, w jaki rdzenni Amerykanie zostali potraktowani przez kolonizatorów z Europy do dziś mnie dotyka - tortury, gwałty i mordowanie, coś strasznego. Do dziś ludzie nie traktują się wzajemnie z pełnym szacunkiem. Rdzenni Amerykanie żyją często w rezerwatach, dysponując minimalną gotówką, jaka pozwala im tylko na pokrywanie podstawowych wydatków. Oni od wieków zajmowali się polowaniem czy zbieractwem, nie uprawą ziemi, mają to w DNA. Nie można było po prostu dać im kawałka ziemi i zmusić do uprawy kukurydzy, to nie było w ich naturze, nie przekształcisz ich na takich jakich chcesz. Tworzyli własną, małą społeczność, z własną niezależną policją oraz biurem do spraw wewnętrznych. To były mroczne czasy w historii Ameryki. Andrew Jackson, jeden z prezydentów Stanów, osobiście podrzucił im kilka koców zarażonych ospą. Był to jeden z pierwszych historycznych zapisów wojny biologicznej w dziejach. W ciągu kilku miesięcy wymordowano dwieście tysięcy ludzi, ponieważ nie mieli oni takiej odporności na tę chorobę, jaką my mamy dzięki naszym europejskim potomkom. Mój zięć opowiadał mi historie z czasów jak żył w rezerwacie. Aby dotrzeć do szkoły, musiał walczyć z dzikimi psami, ponieważ głodne atakowały dzieci. W końcu w wieku 13 lat wskoczył do pociągu i uciekł do Seattle, Washington. Mieszkał na ulicy. Nie chciał wrócić do rezerwatu, ponieważ rozumiał, jak wygląda tam życie. Pokierował życiem samodzielnie. Mam nadzieję, że rdzenni Amerykanie otrzymają więcej uwagi i należnego szacunku, jaki należy się każdemu człowiekowi na świecie. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie dzielą się względem koloru skóry. Istne dziwactwo. Opowiedz mi proszę o Wicked Sensation "Outbreak". Podoba ci się ten album? Jasne, nawet bardzo. Nagrywałem z Wicked Sensation album "Adrenaline Rush" już w 2014 roku, a miesz
kałem wtedy w Montanie. Muszę przyznać, że gitarzyści Michael Klein i Sang Vong, to niesamowicie utalentowani kompozytorzy. Nagrywając "Adrenaline Rush", szykowałem się do powrotnej przeprowadzki do Europy. Jakiś czas później pojechałem w "solową" trasę wraz z U.D.O., który promował wówczas "Steelfactory" (2018). Ludzie podchodzili do mnie z "Adrenaline Rush" i prosili o autograf. Pytali, czy powstanie jeszcze jeden taki album. Wtedy nie byłem przekonany, ale w końcu otrzymałem e-mail w tej sprawie od Michaela Kleina. Jak tylko zaczął podsyłać kolejne podkłady, szybko zdałem sobie sprawę, że to jest jeszcze lepsze od "Adrenaline Rush". Myślę, że jest to jeden z najlepszych krążków, na jakich miałem przyjemność śpiewać. Tak jak mówiłem, Michael i Sang to niesamowici artyści - a cała płyta super. Muzykę dobrze przyjęli zarówno fani, jak i dziennikarze. Wydałem wtedy naprawdę dużo materiału. Ludzie dziwili się, że dopiero co w październiku wyszła "Blacklist Utopia", a już w grudniu "Outbreak". Ale hej, dobry album to dobry album. Napisałem liryki w ścisłej współpracy z Michaelem i Sangiem. Postaramy się zagrać trochę koncertów w 2022 roku, ale jeszcze większym sekretem jest mój nowy zespół, który współtworzę z Hermanem Frankiem. Słyszałeś o nim? No właśnie. W zeszłym roku próbowałem dowiedzieć się tego od Hermana Franka (HMP 80, str. 32 - przyp.red.). Skomentował: "nie ufaj Blabbermouth.com; może to prawda, może nie". (śmiech) To prawda. Co więcej, to on jako pierwszy puścił plotkę. Ktoś go zapytał: "Czym się teraz zajmujesz?". A on na to: "Pracuję z wokalistą, który grał kiedyś w tym samym zespole co ja, ale nigdy w tym samym czasie". Wtedy wydało
Foto: David Reece
się, że chodzi o mnie. I tak, to prawda. Właśnie finalizujemy duży kontrakt. A ja, mimo że już wcześniej mówiłem, że chcę być solistą, to chyba mi się to nie uda. Znowu otaczają mnie bardzo utalentowani ludzie, a z samym Hermanem dzielimy wspólną historię. Dopiero co godzinę temu z nim rozmawiałem, wybraliśmy już 12 piosenek, które znajdą się na płycie i za trzy miesiące zaczynamy produkcję. Iron Allies o będzie coś wielkiego. Oczywiście, kontynuuję projekt solowy, nawet nad jednym album teraz pracuję i mam już połowę gotową. Jestem pracoholikiem. Skoro mam świetne pomysły, to dlaczego by ich nie nagrać? Potem odsłuchuję, segreguję, ten lepszy, ten gorszy, czasem aż przejdą mnie ciarki i pomyślę sobie: "O, to jest naprawdę dobre". Następnie zastanawiam się, gdzie dany utwór bardziej pasuje - czy jest on w stylu "Davida Reece'a" czy raczej Iron Allies? Wiążę najbliższą przyszłość z Iron Allies, prawdopodobnie będę koncertować z Hermanem.
Foto: David Reece
A co z przyszłością Wicked Sensation? Myślę, że zapowiada się świetnie. Skoro oni chcą grać na żywo, a chcą, to wszystko jest uzależnione od sytuacji na świecie. Promotorzy boją się rezerwować koncerty, bo nie wiedzą, kiedy rząd znowu wszystko zamknie. Ja mam zaplanowane solowe koncerty w Hiszpanii, a Herman swoje na maj, lecz nie wiemy, czy dojdą one do skutku. Mimo tego powiedziałem Michaelowi i Sangowi, żeby bukowali gigi, gdyż musimy promować płytę. Chciałbym więcej z nimi współpracować, mówiłem Ci już jak dobrzy są. Dodatkowo Dennis Ward, który produkował nasz album, zrobił świetną robotę, mixy brzmią nieziemsko. Tworzymy razem zwycięską ekipę. Wszystko teraz zależy od tego, co będzie się działo w świecie muzycznym. Ciężej złapać koncerty bez wsparcia żadnej agencji. Obecnie tylko najpopularniejsze zespoły mogą na cokolwiek liczyć. Mniej znane kapele mają pod górkę. Akurat ja z Hermanem znajdujemy się w lepszej pozycji. Możemy zgłosić się do agencji kon-
certowych z konkretnymi planami, występować na festiwalach itd. Niemniej, bardzo chciałbym pojechać w trasę z Wicked Sensation. Jestem bardzo dumny z naszego albumu, słucham go bez przerwy. Widziałem na video Wicked Sensation "Face Reality", że ostatnio zdołałeś spotkać się osobiście z muzykami Wicked Sensation. Tak, w okolicach września poleciałem do Niemiec. Nagraliśmy najpierw klip "Starbreaker". Zdjęcia odbywały się w kamieniołomie - to świetne miejsce, okolica wyglądała jak środek pustyni. Następnego dnia nagrywaliśmy klip "Face Reality" w miasteczku Pforzheim, które zostało praktycznie zrównane z ziemią przez Amerykanów i Anglików podczas wojny, a z gruzowiska usypano wielką górę (Wallberg). Na szczycie wzniesienia widać stalowe słupy, które mają upamiętnić zniszczenia, jakie miały miejsce, jednak spoglądając w dół można dostrzec zupełnie nowe miasto. Także pozostaję z nimi w dobrym kontakcie, aczkolwiek koncerty zależą od promotorów. Staramy się, ale oni sami nie wiedzą. Sprawy przeciągają się. Dodatkowo media głównego nurtu nakręcają sprawę, i to nie pomaga, nie wiesz czego możesz spodziewać się za miesiąc, tydzień czy nawet jutro. Chciałbym pojechać do Polski, tam się znajdujesz, prawda? Akurat na Islandii. Serio? Niesamowite. Zwiedziłem już Skandynawię - od Danii, poprzez Szwecję po Finlandię, a kolejnym moim celem jest zobaczyć Islandię. Ale skoro rozmowa ukaże się w polskim periodyku, muszę powiedzieć, że znam wielu Polaków, grałem nawet w Warszawie to było coś wspaniałego, spędziłem tam świetny czas. Ciekawe, jak wygląda świat muzyczny
DAVID REECE
59
na Islandii. Cudowne, jak wielu wspaniałych artystów żyje na tym kawałku skały pośrodku Oceanu. Jest ich mnóstwo! Z ciężkiego rocka szczególnie Volcanova, Dimma, The Vintage Caravan wymiatają (te zespoły są bliżej przedstawione w HMP 81 - przyp. red.). Organizowane są tu metalowe festiwale, czasami przylatują popularne zespoły zza granicy (Guns N'Roses, Metallika, Robert Plant, Patti Smith). Byłoby super zobaczyć to osobiście. Czytałem sporo fascynujących historii o Vikingach na Islandii. Zapraszam. A w jakich okolicznościach śpiewałeś w Polsce? Wraz z Piotrem z zespołu Scream Maker zrobiliśmy tribute dla Ronniego Jamesa Dio.
ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Życzę Ci tego samego, przyjacielu. Życzę Ci dużo zdrowia, kontynuuj swoją dziennikarską przygodę. Myślę, że uda nam się wkrótce porozmawiać na temat Iron Allies. Zdecydowanie nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Każdego dnia bardzo dużo piszę i rzeczy idą w dobrą stronę. Mam nadzieję, że wkrótce wrócimy do normalnego życia. Ostatni koncert solo grałem w 2019 roku. Bardzo dobrze wspominam te czasy. Byłem na wycieczce statkiem z Danii do Norwegii. U.D.O. promował "Stealfactory", zagraliśmy razem sporo koncertów. Wtedy też zacząłem grać na żywo piosenki z "Cacophony...", które bardzo się ludziom podobały. Byłem podekscytowany, dostawałem wiele ofert na 2020 rok. Niestety one już nie wypaliły. W zeszłym roku udałem się do Bułgarii, aby dołączyć na tamtejszym festiwalu do John Steel. Przyznam, że nie-
Foto: David Reece
Nigdy przedtem nie uczestniczyłem w tak świetnie zorganizowanym tribute, z samymi niesamowitymi wokalistami. Przyznam, że czułem się przy nich jak dziadek. Byłem pod wielkim wrażeniem ich talentów. Poznałem tam Dino (Dino Jelusić), nocowaliśmy w tym samym hotelu, zaprzyjaźniliśmy się. Teraz Dino dołącza do Whitesnake. Spędziłem wtedy cały dzień zwiedzając Warszawę, odwiedziłem Muzeum Wojska Polskiego. Warszawa bardzo mi się podobała, zwłaszcza piękna architektura i świetni ludzie, do tego nasze wyprzedane show zaliczam do udanych. Chciałbym tam jeszcze wrócić, ale wiesz, jak jest. Mam nadzieję, że wkrótce zobaczę Cię w akcji na scenie, w Islandii lub w Polsce. Też mam taką nadzieję, a marzenia się spełniają (radosny śmiech). Moja córka jeździ na Islandię co roku ze swoim chłopakiem. Pakują się w plecaki, podróżują po całej wyspie, śpią w namiotach, spędzają czas na farmach, odwiedzają miasteczka i poznają mnóstwo ludzi. Uwielbiają chodzić po górach i oglądać lodowce. Zawsze po powrocie opowiadają mi fascynujące historie. Miło to słyszeć, szczególnie od osoby, która tak wiele w życiu osiągnęła a jednocześnie
60
DAVID REECE
zmiernie za tym tęskniłem, bo zbyt długo nie występowałem na scenie. Podróżowanie bardzo mnie stresowało, a wyobraź sobie, że jak przyjechałem do Bułgarii, to tam nikt nie przestrzegał żadnych restrykcji (śmiech). Wszyscy blisko podchodzili, przybijali mi piątki, klepali po ramieniu, pozdrawiali, zagadywali. Obecnie minęło zbyt wiele czasu od mojego ostatniego koncertu. Brakuje mi tego. Muzycy są jak sportowcy - potrzebujemy stałych treningów, żeby trzymać formę. Warto przy okazji przypomnieć, że dawniej w John Steel śpiewali: Blaze Bayley i Doogie White. Zastąpiłeś ich. Zgadza się. Dwa lata temu nagrałem z nimi cały album, nazywał się "Distorted Reality". To taki progresywny metal w stylu Iron Maiden. Wydaje mi się, że podpisali ostatnio kontrakt z wytwórnią, więc może krążek w końcu ujrzy światło dzienne. W ogóle, robiłem ostatnio wiele różnych rzeczy. Gościłem na albumie z Jimmy'm Waldo (z zespołu Alcatrazz), który napisał ze mną dwa kawałki na "Blacklist Utopia". Pewnego dnia Jimmy zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany nagraniem płyty ze Stevem Rosenem? Sprawdziłem jego imię. Okazało się, że kiedyś pisał dla magazynów "Rolling Stone" i "Guitar World", przeprowadzał wywiady z takimi muzykami jak
Eddie Van Halen czy Ritchie Blackmore. Zaczęliśmy współpracować, choć nie wiedziałem jeszcze, kto zagra na tym albumie. Ostatecznie miałem przyjemność pisać teksty i śpiewać pod utwory wspaniałych gitarzystów: Ken Roberts, Joe Satriani, Paul Gilbert i wielu innych. Projekt nazywał się Highway Sentinels. Nie mam pojęcia, kiedy ma się to ukazać. Podejrzewam, że usłyszysz o tym w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Zostałem tam otoczony legendami, było to spełnienie marzeń, wielu z tych gitarzystów uwielbiam i słucham od dawna. Ale tak jak mówiłem w 2020 i 2021 cały czas byłem zajęty. Wziąłem sprawy w swoje ręce. Ostro selekcjonowałem, co chcę śpiewać. Cieszę się, że aktywnie przetrwałem ten ciężki okres, miałem wiele okazji do używania swojego naturalnego instrumentu (głos) oraz do komponowania utworów. Nie bez przyczyny tego kalibru instrumen taliści proszą Ciebie o zaśpiewanie. Swoją charyzmą i głosem podnosisz poziom. Dzięki, ale będę z Tobą szczery. Większość projektów, w których brałem udział, trwały przez 2 lub 3 albumy. Męczyłem się obserwowaniem dynamiki interakcji pomiędzy instrumentalistami. Wolałem trzymać się z boku i działać po swojemu. A będąc przez kogoś zatrudniany, musiałem się dostosowywać. I potem niby zdecydowałem się na karierę solową, ale poznałem ludzi takich jak Michael, czy Sang, którzy złożyli mi ofertę nie do odrzucenia, jako że ich muzyka była zbyt dobra. A następnie przyszedł do mnie znienacka e-mail od Hermana o treści: "Musimy nagrać wspólnie płytę". Uznałem, że fanom bardzo spodoba się album dwóch ex - muzyków Accept. A jak już wysłał mi ścieżki dźwiękowe, to byłem totalnie przekonany (triumfalny śmiech). Ale dziękuję za komplement. Takie słowa pomagają mi działać dalej, bo wiesz, jest na świecie tak wielu dobrych wokalistów. Swoją drogą, chciałbym zaapelować do czytelników: proszę, kupujcie fizyczne kopie albumów. Nie sprzedają się one w takich nakładach jak w dawnych czasach. Rozumiem, że teraz się ściąga lub streamuje, ale wśród młodych muzyków jest tak wielu utalentowanych wokalistów i instrumentalistów (w tym sporo kobiet), że warto ich wspierać. Ludzie obserwują nowości na YouTube, ale nie dają im tyle uwagi, na ile zasługują. Wobec tego proszę, jeśli możecie, kupujcie ich płyty i chodźcie na koncerty. W ten sposób utrzymujecie muzykę żywą. Tym którzy już to robią, chciałbym bardzo podziękować, bardzo to doceniam. Sam O'Black Tłumaczenie: Szymon Tryk Podziękowanie dla Szymona Tryka za wsparcie w tłumaczeniu tego obszernego materiału.
ADRZEJ NOWAK (1959-2022) Rok 2022 zaczął się fatalnie - 4 stycznia zmarł Andrzej Nowak, jeden z pionierów heavy metalu w Polsce, założyciel zespołu TSA. I chociaż kolejne tygodnie obfitowały w równie tragiczne informacje o odejściu gigantów tej miary co Burke Shelley, Meat Loaf i Roman Kostrzewski, to jednak ze śmiercią Andrzeja fanom było chyba najtrudniej się pogodzić, była to informacja dla większości bardzo zaskakująca, nawet jeśli ktoś wiedział o Jego problemach ze zdrowiem. Wydawało się, że po wydarzeniach roku 2012, kiedy miał wylew i Jego życie naprawdę wisiało na włosku nic Go już nie złamie, skoro zdołał wrócić nie tylko do zdrowia, ale też artystycznej i koncertowej formy. Niestety, tym razem nie udało Mu się wywinąć kostusze, świat polskiego rocka poniósł ogromną stratę. Odszedł nie tylko wspaniały muzyk, ale też wielka osobowość, ogromna indywidualność naszej sceny. Kiedy mówi się o Andrzeju Nowaku pierwsze, co przychodzi na myśl to oczywiście TSA, zespół legendarny i jeden z prekursorów ciężkiego rocka w Polsce. Na początku lat 80. było to na naszej scenie prawdziwe objawienie, koncertowa petarda, co potwierdzał debiutancki "Live", ale też zespół bardzo świadomy tego, co chce osiągnąć w studio, to z kolei dokumentowały albumy "TSA" i "Heavy Metal World". Bardzo mocnym punktem grupy był wtedy gitarowy duet Andrzej Nowak - Stefan Machel: kto chociaż raz doświadczył potęgi brzmienia TSA na żywo, już nigdy o zespole nie zapomniał, nawet jeśli szybko "wyrastał" z rocka czy z metalu. Po nagraniu trzeciej płyty Andrzej rozstał się z TSA. Grupa już z Antonim Degutisem próbowała robić karierę za granicą i przetrwać na rodzimym rynku, walcząc o wydanie kolejnego LP "Rock 'N' Roll", co z powodu utarczek z cenzurą udało się dopiero po ponad dwóch latach od jego nagrania. W tym czasie Andrzej Nowak w najlepsze grał bluesa i rocka, współpracując z Martyną Jakubowicz, legendarnym już wtedy Tadeuszem Nalepą i Leszkiem Winderem. Brał też udział w nagraniu kultowego materiału "I Ching" czy współtworzył efemeryczny skład Harley Davidson Band. Ciągnęło go jednak do TSA, ale paradoksalnie to za Jego sprawą doszło w zespole w roku 1989 do kolejnego rozłamu - motocykle okazały się ważniejsze. Trzeba też jednak podkreślić, że już wkrótce naprawił ten błąd, rozpoczynając po raz kolejny współpracę z Markiem Piekarczykiem, czego efektem był powrotny album "52 dla przyjaciół", co wkrótce zakończyło się ponownym zejściem najsłynniejszego składu Piekarczyk/Nowak/Machel/Niekrasz/Kapłon. Zespół był wtedy w wyśmienitej formie, ale niestety tylko raz potwierdził to w studio, wydając w roku 2004 powrotny album "Proceder". Fanom pozostawały koncerty, na których muzycy zwykle wznosili się na wyżyny, nawet jeśli czasem byli na siebie obrażeni, a Andrzej szalał na scenie, grając natchnione solówki. Miał też już wtedy swój solowy zespół Złe Psy, grający blues rocka. Pierwszy album "Forever" (2002) trafił tylko do najzagorzalszych fanów artysty, ale już wydany 10 lat później CD "Polska" cieszył się znacznie większym zainteresowaniem, głównie za sprawą różnie interpretowanego przeboju "Uro-
dziłem się w Polsce", a dyskografię Złych Psów zamknął album "Duma" (2017). Owe płyty były też dowodem nieukrywanego nigdy patriotyzmu Andrzeja, jednak w czasach coraz większej politycznej poprawności były też odbierane bardzo różnie. Te dziwne reakcje czy próby nadinterpretacji jego postawy i poglądów bardzo Go irytowały, był jednak osobą zbyt niezależną i konsekwentną, żeby zmienić front pod dyktatem opinii publicznej. Do tego zawsze był szczery, bezkompromisowy i w 100% prawdziwy, nigdy nie udając kogoś innego. Zdawał sobie sprawę z własnej wartości, ale nie zadzierał nosa, nie był jedną z niedostępnych gwiazd. Wielokrotnie słyszałem opinie, że był trudny, konfliktowy i wybuchowy, ale osobiście, najpierw jako fan, a później też jako dziennikarz, nigdy tego nie doświadczyłem. Przeciwnie, wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, jak potrafił oddać komuś ostatnią kostkę, a grał tylko określoną marką Gibsona, ściąganą z USA, cierpliwie pozował do zdjęć i rozmawiał z fanami, albo dzielił się z nimi jedzeniem z garderoby. Co istotne wszyscy byli dla niego ważni, nie różnicował ludzi na zasadzie: wieloletni fan zespołu to ktoś, a młodzik, dopiero zaczynający słuchać TSA, ktoś gorszy - pewnie dlatego ci młodsi słuchacze byli w niego tak wpatrzeni, a miewałem też wywiady z Andrzejem, przy których asystowali fani, wsłuchując się w to co mówi. Wbrew pozorom można było z nim porozmawiać nie tylko o muzyce i pitbullach, lubił też pożartować. Rozumieliśmy się zresztą doskonale jako dwaj pasjonaci: on dzielił się ze mną radością ze zdobycia jakiejś trudno dostępnej części do motocykla, ja opowiadałem mu o ostatnich winylowych nabytkach. Po ostatnim powrocie TSA i jarocińskim koncercie mieliśmy rozmawiać po raz kolejny, niestety nie udało się. Nie będzie też kolejnej płyty TSA, na co, podobnie jak tysiące innych fanów, w skrytości ducha liczyłem - nieodwołalnie w polskiej muzyce skończyła się kolejna epoka. Tym bardziej cieszę się, że miałem okazję poznać Andrzeja nie tylko jako wybitnego muzyka, ale też jako człowieka. Dzięki temu "Heavy Metal World", "Bardzo groźna księżniczka i ja", "Sen szaleńca", "Blues Forever", "Proceder", "Polska" i dziesiątki innych płyt powstałych z Jego udziałem nabierają zupełnie innego, bardziej osobistego charakteru. Wojciech Chamryk Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk
ANDRZEJ NOWAK
61
xon miał na mnie największy wpływ. Kiedy usłyszałem "Wheels of Steel" w roku 1981, to już wtedy wiedziałem, że to jest kierunek, w którym chciałem podążać. Inspirowali mnie też Judas Priest, Iron Maiden, Michael Schenker Group, UFO, Accept, Scorpions.
Gotowi na rock 'n' roll! Savage Grace to jedna z ikonicznych formacji lat 80. z gatunku speed metalu. Od lat, niestety, jej status jest dość niejasny. Chris Logue, jedyny oryginalny członek, ale też założyciel, w krótkiej rozmowie wyjaśnia wątpliwości. Zespół wraca i jest potężniejszy, niż kiedykolwiek! Miło było więc zadać parę pytań. Chris to pozytywny gaduła, ale też można odnieść wrażenie, że nie każdy temat był dla niego wygodny. Cóż, sam powiedział, że robił w życiu wiele i długo by opowiadać… Cieszmy się jednak, że mimo wszystko dał radę. To, co macie przed sobą to krótka, ale myślę, że interesująca, wymiana zdań. HMP: Przygotowałem trochę pytań dla maga zynu Heavy Metal Pages. Bardzo mi miło, że masz chwilę, żeby rzucić na nie okiem… Sądzisz, że współcześnie, teraz, muzyka heavy metalowa jest tak samo popularna wśród młodych ludzi jak wtedy, kiedy Ty zacząłeś działać z Savage Grace? Chris Logue: Kiedy zakładałem Savage Grace w roku 1981, heavy metal zdecydowanie nie był popularną muzyką w Los Angeles. Królował wtedy punk i new wave. Metal stawał się bardzo popularny w Europie. Kilka lat zajęło, by Stany Zjednoczone też złapały bakcyla. Myślę, że heavy metal zawsze będzie miał fanów na całym świecie. Wygląda na to, że to jest cykliczne. Wracasz czasem do tamtego okresu, kiedy jako młody chłopak snułeś plany o podboju muzycznego świata? O, tak! Mam wiele wspomnień. Sporo o nich napisałem w mojej książce. I tak, byłem młody oraz miałem marzenia o podboju świata.
(śmiech) Pytam, bo na przestrzeni ostatnich dwóchtrzech lat ukazało się kilka reedycji klasy cznych płyt Savage Grace. Podczas prac nad nimi pewnie było sporo wspomnień - miałeś duży wkład w to, jak one wyglądają czy raczej każda z wytwórni zajęła się tym tematem sama? Każda wytwórnia miała swój pomysł na to wszystko i kiedy mnie o to prosili, dokładałem swoją cegiełkę. Prosili o zatwierdzenie całości, co robiłem. Hooked On Metal Records, Hammerheart Records, No Remorse Records, Kill Again Records - jedni wznawiali tytuły na CD, drudzy na winylach… To wszystkie firmy, które chciały się tym zająć czy jakimś musiałeś niestety odmówić? Każda z tych wytwórni zrobiła przy reedycjach kapitalną robotę. Chyba nikomu nie musiałem odmówić… Moim zdaniem to bardzo dobrze, że albumy Savage Grace pojawiają się na nowo. To ikoniczna muzyka tam tych czasów. Dla, myślę, całego gatunku heavy czy speed metalu. A czy Ty dostrze gasz, po wielu latach, jakieś mankamenty nie wiem, inaczej byś coś zrobił, napisał riffy czy w ogóle przerobił któryś z krążków z lat 1983 - 1987? Myślę, że te albumy przetrwały próbę czasu i mają swoje miejsce w historii heavy metalu. Nie, nie sądzę, że chciałbym zmienić cokolwiek na tych albumach.
Foto: Savage Grace
62
SAVAGE GRACE
Wy, jako Amerykanie, pewnie nie ignorowaliście tego, co dzieje się w Wielkiej Brytanii - tam na początku lat 80. eksplodował NWOBHM - jego echo pobrzmiewa także na debiucie Savage Grace "Master Of Disguise". Słuchałeś sporo muzyki z Anglii kiedy Savage Grace dopiero się rozpędzał? Powiedziałbym, że Sa-
Pewnie pamiętasz swój pierwszy raz z gitarą. Od razu trafił cię piorun muzyki metalowej czy uczyłeś się grać jakichś łagodniejszych melodii? Zacząłem grać, kiedy miałem szesnaście lat. Uczyłem się od Teda Nugenta, Cheap Trick, Molly Hatchett. Z ręką na sercu, Chris, jacy wykonawcy wywarli na Ciebie wpływ na początku muzycznej drogi? Moimi największymi gita-rowymi inspiracjami byli Ted Nugent i Michael Schenker. Reedycje albumów Savage Grace ukazują się, na szczęście, z oryginalną szatą graficzną. Trzeba oddać, że okładki były konkretne! (śmiech) Pamiętasz jakieś ciekawe anegdoty z sesji, gdy powstawały ikoniczne już zdjęcia psychicznego policjanta motocyklisty oraz słynnego kata, którym był Gene Hoglan…? Wszystkie sesje zdjęciowe na okładki były naprawdę szalone. Jedna zabawna historia jest z sesji do "Master of Disguise". Nadszedł dzień zdjęć i dość wcześnie dotarłem do studia Coreya Brandona na Laurel Canyon Blvd. w Van Nuys, aby się przygotować. Corey nazwał swoje studio C.B.S. Wszyscy pojawili się na czas, z wyjątkiem modelki, Robin. Kiedy wszystko ustawialiśmy, Corey zapytał mnie, kto jest modelem, z którym mamy pracować. Powiedziałem mu, że naszą modelką jest Robin Bell. Nagle zazwyczaj szczęśliwa twarz Coreya zmieniła się w wyraz przerażenia. "Coś nie tak?", zapytałem. Sparaliżowany, ledwo odpowiedział: "Jest dobrze znana w branży. Mówi się o niej, że jeśli chcesz mieć wolny dzień, zatrudnij Robin Bell. Jest wielką diwą i rzadko pojawia się w pracy". "O mój Boże! Już po nas!" wrzasnąłem. Kilka minut później zadzwoniła Robin. Chwyciłem telefon, a ona powiedziała: "Jestem w CBS i nic nie wiedzą o sesji". "Masz na myśli CBS Television Studios na Fairfax?", zapytałem. "Tak, to duże miejsce z okiem, prawda?", warknęła z pewnością siebie. "To nie to CBS!", krzyknąłem. Dałem jej właściwe wskazówki i wreszcie się pojawiła. Kiedy Robin weszła, byłem pozytywnie zaskoczony. Wyglądała całkiem atrakcyjnie w swojej szkolnej spódnicy w kratę. Dziewczyny z branży porno w LA ubierały się tak w tamtym czasie, choć nie sądzę, żeby pracowała w tej profesji. Robin miała wiele blond pasemek. Miała też doskonale ukształtowane cycki, a sutki sterczały przez ciasną białą koszulkę. Corey był prawdziwym profesjonalistą za aparatem. Zdjęcia poszły gładko i zrobiliśmy kilka świetnych ujęć Robin przywiązanej do motocykla z kneblem w ustach. To była całkiem niezła sesja. Myślę, że wszyscy wtedy chcieliśmy ją tam przelecieć. Wszyscy oprócz Billa, który był gejem. Tego dnia również ustawialiśmy nowy skład Savage Grace. Mark Marshall był wspaniałym uzupełnieniem zespołu pod względem wizualnym i muzycznym. Kiedy dostaliśmy zdjęcia z sesji, byliśmy zachwyceni tym, jak wspaniale wyglądały. Ujęcia Robin, Billa i motocykla były dokładnie takie, jak tego chciałem. Zespół wyglądał zdecydowanie lepiej. Mieliśmy postawę, styl i intensywność. Wyglądaliśmy przekonująco. A skąd wziął się Gene Hoglan… Był chyba jeszcze przed rozpoczęciem kariery profesjonalnego perkusisty..?
Zanim poznałem Gene, poznałem jego siostrę, Lisę. On miał wtedy 16 lub 17 lat i już wtedy był wielgachnym typem. On nie chciał być katem, no chyba, że zasłonilibyśmy jego twarz i obiecali nigdy nie mówić, że to był on. Poprosiłem go o dołączenie do Savage Grace w roku 1986, ale odrzucił tę ofertę by zostać w Dark Angel. Na okładkach były również półnagie kobiety. Chyba rzuciły na Ciebie urok, bo czytałem, że krążyły słuchy o tym, jakobyś po latach od grania muzyki zaczął przygodę z branżą filmów porno. Możesz się jakoś do tego odnieść? W Los Angeles światy heavy metalu i porno prze-platały się ze sobą. W takich klubach jak Rainbow czy Starwood zawsze przebywały osoby z tych środowisk. Tworzyły one bardzo interesującą, żywą i niebezpieczną atmosferę. Zawsze chciałem spotkać Tracy Lords. Ten temat powraca w mojej książce. Striptizerki i dziewczyny z filmów porno lubiły metalowców, a metalowcy lubili dziewczyny z branży porno z wielu powodów, wliczając w to seks i pieniądze. We wczesnych latach 80., zarabiały one sporo kasy. Mam jeszcze jedno pytanie z kategorii trudnych. Chodzi o sprawę, w której byłeś aresztowany za praktykowanie medycyny bez licencji. Chris, jeśli pozwolisz zapytać - co to był za zwariowany epizod w Twoim życiu i skąd w ogóle wziął się pomysł, żeby "bawić" się w znachora? Mógłbym gadać godzinami o tym, co się wtedy stało i dlaczego byłem na celowniku, ale jako iż większość ludzi wciąż nosi maseczki na twarzach, by chronić się przed wymyślonymi zarazkami, wątpię, żeby to zrozumieli.
Czy te tematy wpłynęły jakoś na trudności w pozyskaniu muzyków, by spróbować kontynuować działalność Savage Grace? Nie. Aktualnie mam w zespole najlepszych muzyków, lepszych niż kiedykolwiek miała ta formacja. Nowy album to udowodni. W latach 1992-2020 oprócz tych perturbacji, o których wyżej, zajmowałeś się czymś innym niż muzyka, czy też znajdowałeś chwilę na to, by pisać jakieś numery do szuflady? Zrobiłem sporo rzeczy w moim życiu. Za długo by opowiadać... Pojawiało się coś od czasu do czasu, ale zde cydowanie rzadko - w roku 2010 była EP "Lost Grace" z ciekawymi nagraniami demo z roku 1983, a w 2021 roku wyszła płyta z kawałkami demo lat 1989-1991. Na razie fani Savage Grace muszą żyć piękną przeszłością. Czy możesz powiedzieć coś w temacie premierowych nagrań, co sprawi, że zaczną z nadzieją spoglądać w przyszłość? Nasz nowy album jest przepotężny. Prawdopodobnie jest to najpotężniejszy album w historii Savage Grace. Życie, można rzec, samo pisze nowe utwory. Cała ta sytuacja z Covid-19 to materiał na całą płytę. Myślałeś o tym w ten sposób? Pisałem o podobnych rzeczach już w latach 80. Mamy też aktualne tematy na zbliżającym się nowym albumie. Pytając całkiem serio to jak udaje Ci się funkcjonować w tych niepe-wnych czasach, zajmujesz się czymś co daje perspektywę nor malnego życia?
Przygotowujemy się do wydania albumu i powrotu na trasy. A jeśli tak się nie stanie z jakiegoś powodu, to mam też inne pomysły. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, czy reaktywować Savage Grace, chyba, że to już kom pletnie zamknięty temat…? Powróciliśmy i jesteśmy gotowi na rock and roll. Czekamy tylko na odpowiednią wytwórnię. Możesz coś powiedzieć na temat Kiko Shreda? Widzę, że figuruje jako jedyny członek zespołu oprócz Ciebie… Kiko jest świetnym gitarzystą, ogólnie jest świetnym gościem, który bardzo mi pomógł. Jednak, Savage Grace jest za małą platformą na jego granie. Żeby pokazać jego umiejętności, on musi być jedynym gitarzystą. Zgodziliśmy się więc z tym, że lepiej mu jest w jego zespole. Jeśli teraz nie uda się rozkręcić grupy to rozważasz definitywne zawieszenie gitary na haku? Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by jak najszybciej wrócić na trasę. No dobrze, życzę więc, żeby wszystko się ułożyło po Twojej myśli… Na koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages…! Oczekujcie nowego albumu. Na razie! Dzięki i dużo zdrowia Chris, trzymaj się! Adam Widełka, Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Lot na papuzim grzbiecie Burke Shelley to postać, której specjalnie nie trzeba fanom rocka przedstawiać. Lider tria Budgie, fenomenalny basista, charakterystyczny wokalista oraz serdeczny człowiek z własnymi zasadami. Kiedy dnia 10.01.2022 do publicznej wiadomości podano fakt, że przegrał z długoletnią chorobą, pękło niejedno serce. Odszedł bohater pewnej epoki. Mimo, że przez problemy ze zdrowiem nie działał od lat aktywnie w muzyce, to jego utwory zyskały już dawno status nieśmiertelnych. Poznałem Shelleya po koncercie w Poznaniu, w 2008 roku. Nie pamiętam co mu powiedziałem, ale chyba z przejęcia uścisnąłem tylko dłoń i uśmiechnęliśmy się do fotki. Nigdy potem nie przeszło mi przez myśl, że będzie to moje pierwsze i ostatnie spotkanie z muzykiem. Niedawno padł jednak pomysł, żebym przygotował solidną porcję pytań do Burke'a. Miały być przekrojowe, dotyczące całej historii grupy i wszelkich ciekawych wątków. Podjąłem się tego zadania i był to dla mnie zaszczyt, że chociaż w takiej formie mogę porozmawiać z liderem Budgie. Jak pokazał czas, charyzmatyczny basista udzielił tylko kilku odpowiedzi, co było dla niego pewnie dużym wysiłkiem, z uwagi na jego stan zdrowia. Przed śmiercią Burke był dość świadomy tego, co dzieje się na świecie. Na pytanie, jak radzi sobie z tym, co dzieje się w związku z Covid-19 powiedział: "Myślę, że to sprawa trochę polityczna a chyba mało kto oczekuje ode mnie takich komentarzy. Każdy ma prawo robić ze swoją muzyką co uważa za słuszne. Ja nie ufam rządzącym tak czy inaczej. Za jakiś czas będziemy mieli forum ekonomiczne Devos" (rozmowa przeprowadzana została na jesień 2021 roku - przyp.
przeszłość". Ciągnąłem wątek dalej, że dużo jego utworów traktowało o miłości, zwłaszcza na samym początku działalności grupy. "Wyrażam się za pośrednictwem muzyki, a miłość jest czymś istotnym dla naszego życia. Czasem pisałem o kimś konkretnym, ale niektóre kawałki były fantazją, mówiły o ogólnym koncepcie. Tak się pisze piosenki, weź chłopaka i dziewczynę i o tym opowiedz". Zawsze ceniłem muzykę Budgie. To dla mnie jedna z najciekawszych formacji lat 70. TwórFoto: Budgie
red.) i spodziewałbym się jakiegoś resetu. Myślę, że dużo rzeczy dzieje się za kulisami i nie mamy o tym pojęcia. Trzeba być ostrożnym co się mówi, więc na tym poprzestanę". To miał być większy wywiad o historii grupy. Walczyliśmy z czasem, by Shelley dał radę jeszcze odpowiedzieć na moje pytania, ale, niestety, zdążył tylko na kilka. Zawsze ciekawiło mnie to, co sądzi o swoich tekstach. Korciło by zapytać czy są teksty, albo całe utwory jakie stworzył, których nie lubi. Bez ogródek rzucił: "Prawdopodobnie jakbym się nad tym dłużej zastanowił to bym takie znalazł. Ale w tym momencie nie przychodzi mi nic takiego do głowy. Staram się nie patrzeć w
64
BUDGIE
cy genialnych płyt, do których przecież powstały niemniej kapitalne okładki. Zapytałem więc u źródła, jak wyglądał ten proces, bo przecież współpracowali m.in. z Rogerem Deanem. Burke: "To zależało od konkretnego projektu. Jeżeli pracowaliśmy z kimś kto znał nasz zespół to wszystko szło dużo łatwiej. Wiedzieliśmy jaką stylistykę reprezentuje dany człowiek. Roger Dean zrobił dla nas kilka okładek a kiedy zaczynaliśmy Roger nie był jeszcze tak znanym artystą. Mieliśmy więc szczęście trafić na niego jeszcze zanim stał się sławny. (śmiech)". Młody Shelley napisał jeden z największych, można tak powiedzieć, przebojów grupy - słynne "Parents".
Byłem ciekaw, co sądzi o tym z perspektywy lat i czy od razu czuł, że stworzył coś dojrzałego? "Pamiętam, że nagrałem go na przenośnym magnetofonowe w młodości. Puszczałem go moim znajomym aby sprawdzić ich reakcję. Trudno powiedzieć skąd może przyjść inspiracja. Możliwe, że byłem już wtedy dojrzały, trudno powiedzieć. Chciałem docenić swoich rodziców. Teraz rozumiem ich dużo bardziej niż kiedyś. Rozumiem przez co musieli przejść wychowując dziecko". Podpytałem go też o jeden z coverów Budgie, słynny "Baby Please Don't Go" z albumu "Never Turn Your Back On A Friend"… "Lubiłem irlandzki zespół Them, który wykonywał ten kawałek. Wykonywaliśmy ten utwór na próbach a potem postanowiliśmy wziąć go do studia i zamieścić na albumie. Them byli znakomitym zespołem, jedną z naszych inspiracji i chciałbym aby zostali zapamiętani". Budgie natomiast zostało zapamiętane do końca świata przez polskich fanów. Nie mogłem pominąć wydarzenia, jakim była trasa grupy po naszym kraju na początku lat 80. Jakie Burke zachował wspomnienia? "Było naprawdę wspaniale. Byliśmy chyba pierwszym zachodnim zespołem, który wystąpił za Żelazną Kurtyną. Był to czas Solidarności i Lecha Wałęsy. Było cudownie. Polska wydawała się głodna muzyki na żywo i koncertów. Bawiliśmy się doskonale mimo, że przeżywaliśmy pewne problemy ze składem. Ale trasa była absolutnie wspaniała. A czy coś zaskoczyło go szczególnie wtedy nad Wisłą? Wiedzieliśmy, że standard życia w Polsce będzie odbiegał od tego jaki funkcjonował na zachodzie. Ludzie nie mieli spodni dżinsowych albo albumów. Nagrywali płyty z radia na kasety magnetofonowe. Ale mieli w sobie mnóstwo pasji i energii. Cudowna trasa". Nie da się z Shelleyem nie zgodzić. Fenomenalny czas i piękna muzyka. W tamtym czasie jednak w życiu basisty miało miejsce równie ważne wydarzenie, jakim było nawrócenie się na wiarę. Na moje pytanie o to, czy sądzi, że gdyby się nie nawrócił płyta "Deliver Us From Evil" wyglądałaby zupełnie inaczej, ze szczerością odpowiedział: "Myślę, że nie, nie dałbym rady zrobić niczego wartościowego, gdybym nie spotkał na swojej drodze Jezusa. Zmieniło mnie to i stało się dla mnie najważniejszą sprawą w życiu. Wspomniałeś o pandemii, uważam że w Biblii, w Księdze Mateusza opisano coś podobnego do tego co ma miejsce teraz. Po przyjęciu Jezusa wiele rzeczy pojawiło się w moim życia i na pewno miało to wpływ na moją twórczość. Oczywiście nie wiem dokładnie co by się zmieniło jakbym nie stał się Chrześcijaninem - mogę tylko przypuszczać". Później, niestety, Papużka zwinęła skrzydła i mój rozmówca poświęcił się czymś innym, niż muzyka. Jego czas pochłonęły studia. Krótko wyjaśnił, że "Tak, poszedłem na studia filologiczne". Jednym z ostatnich wątków, jakie zdążył poruszyć Shelley, był ostatni album formacji "You're All Living In Cuckooland". Trochę zachowawczo spytałem, jak go ocenia z perspektywy lat. "Cóż, nieco się postarzałem. (śmiech)". Ale za chwilę dodał poważniej - "Ze względu na swoje schorzenia nie jestem już w stanie wykonywać muzyki na żywo. Od czasu do czasu coś tworzę oraz nagrywam i nigdy nic nie wiadomo, możliwe, że wyjdzie z tego coś wartego wydania. Gram z jednym zespołem. Przygotowujemy album koncertowy i chciałbym dokończyć go jak najszybciej. Życie toczy się dalej, nic na to nie poradzimy". Możliwe, że po śmierci Burke Shelleya więcej osób zacznie sięgać po muzykę walijskiego trio. To będzie najpiękniejszy hołd dla grupy, która generalnie ciągle walczyła o popularność. Niekoniecznie chodzi o to, żeby od razu stała się jakimś mainstreamem, gloryfikowanym bez refleksji, ale żeby szerzej
doceniano jej wkład w kształt hard rocka w latach 70. Bo wywarli niemniejszy wpływ na nową falę metalu niż ich konkurenci z epoki, ale mimo wszystko jako zespół miało po prostu pecha. Tak, miało cholernego pecha, że nie mogło się przebić przez solidne zasieki popularności rozstawione przez Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath. Bo jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to można kilka nocy rozmawiać o tym, że jednak walijska grupa zawierała w swoich utworach i blues (jak Zeppelin), i przebojowość (jak Purple) oraz ciężar (jak Sabbath). Coś jednak poszło w tym wszystkim nie tak, że Budgie musiało swoją karierę, od 1967 roku do zmierzchu w 1988 roku, ciągle coś udowadniać. Burke Shelley (wokalista, lider i basista) zmagał się zarówno z nieprzychylnością krytyki jak i roszadami w składzie. Zmieniali się perkusiści, zmieniali gitarzyści, a on niestrudzenie pchał wszystko naprzód. W pewnym momencie zaczął już kombinować kompozytorsko, myślę, że sfrustrowany tym, że mimo wysiłków Budgie nie jest w czołówce. Dla tego zespołu okres jego działalności to była ciągła walka. Walka o przetrwanie. Dziś też jest zdane na łaskę ojców, którzy, świadomi niezwykłej misji, włączą płyty swoim dzieciom. Jest zdane na łaskę sprzedawców, którzy położą na półce w sklepie egzemplarze wznowień płyt i zachęcą poszukiwaczy dobrej muzyki do ich zakupu. Nie mam kilku nocy na stworzenie monumentalnego wywodu analizującego historię tego tria, ale postanowiłem, że spróbuję przedstawić jego muzykę. Bez zbędnych dat, statystyk oraz dociekania, dlaczego akurat tak było, a nie inaczej. O tym już pisano, mówiono, po suche fakty odsyłam do kronikarzy. Ja proponuję zupełnie inną perspektywę - lot na papuzim grzbiecie. Warto włożyć więc czapkę pilotkę i lotniczą kurtkę, bo będzie wiało, warto przywrzeć do niego, bo będzie trzęsło! Lot będzie bezpieczny, bo ten barwny ptak, który zniósł już tyle, dodatkowy ciężar potraktuje z lubością.
Budgie (1971) Rok wydania debiutu Budgie może dać podstawy, by sądzić, co wpłynęło na brak całkowitego sukcesu. W momencie kiedy wielcy konkurenci walijskiego tria byli już w rozpędzie, nasi bohaterowie dopiero podrywali się do lotu. Lot to jednak jest przepiękny! Pierwszy album papużki to nagrania, które nikogo nie powinny pozostawić obojętnym. Surowa, ciężka i jednocześnie natchniona to płyta. Gęsta sekcja rytmiczna nadaje w sumie wyrazu wszystkim kompozycjom. No, oprócz miniaturowym balladom, które niezaprzeczalnie są bardzo milutkie. Jakże piękny jest bulgot basu i ten wokal Shelleya. Intryguje i będzie ozdobą każdej płyty. Cudowne riffy wyciska ze swojej gitary Tony Bourge. Perkusją zawiaduje Ray Philips. Wszystkie te czynniki składają się na jeden z najbardziej niedocenianych, może lepiej, zapomnianych debiutów w historii hard rocka. Chociaż Budgie nie podąża, nie leci, ślepo prostą drogą ku ciężarowi. Budgie flirtuje odważnie z bluesem, który aż wycieka pomiędzy palców, oblewa gryfy gitar. Przekładają się w kompozycjach warstwy najróżniejsze, chociaż nie jest to bardzo skomplikowana płyta. Słychać jednak wielką wyobraźnię muzyczną tria. Jak ta płyta smakuje! Przyznam się, że powróciłem do niej po dłuższym czasie, ale nic a nic ta muzyka się nie
erów". Mimo wszystko walijska grupa proponuje nam niezaprzeczalnie swój własny styl, nie rezygnując oczywiście z, kiedy trzeba, z prostych środków. A to, miało się okazać, była na kilka lat wielka siła walijskiego zespołu. Budgie "Squawk": Burke Shelley: wokal, bas; Ray Philips: perkusja; Tony Bourge: gitara. Whiskey River / Rocking Man / Rolling Home Again / Make Me Happy / Hot as a Docker's Armpit / Drug Store Woman / Bottled / Young is a World / Stranded. Ocena: (5) zestarzała. Może tylko to brzmienie, bardzo garażowe, brudne, wpłynie na niejedno ucho. Z drugiej strony - to niezaprzeczalny urok "Budgie". Budgie "Budgie": Burke Shelley: wokal, bas, melotron; Ray Philips: perkusja; Tony Bourge: gitara. Guts / Everything in my heart / The Author / Nude Disintegrating Parachutist Woman / Rape of the Locks / All Night Petrol / You and I / Homicidal Suicidal. Ocena: (5,5)
Never Turn Your Back On A Friend (1973)
Squawk (1972) W stosunku do debiutu można powiedzieć, że "dwójka" jest jego kontynuacją. Chociaż daleki byłbym od postawienia znaku równości między tymi nagraniami, to nie sposób dostrzec pewnych podobieństw. Mamy tutaj znów bardzo gęsto grającą sekcję, która zdaje się na dobre okrzepła i prawdziwie bawi się graniem. Gitara nie stara się być wirtuozerska, wręcz można być pod wrażeniem chyba, momentami, prostszych rozwiązań niż rok wcześniej. Ta płyta, dla mnie, nie ma jednak tak wielkiego ładunku emocji co poprzedniczka. Nie ukrywam, że debiutu słucha mi się, po czasie lepiej niż "Squawk". Co nie znaczy, że to jest słaba płyta! Niech każdy młody zespół hard rockowy stworzy takie numery jak Budgie. W stosunku do debiutu mogę powiedzieć, że bardziej podobają mi się, znów, miniaturowe kompozycje lidera. Bardzo liryczne i natchnione, są pomostem między początkiem albumu a jego drugą, bardziej zróżnicowaną, częścią. Czym bliżej końca, tym mocniej panowie kombinują. Kiedy pierwsze utwory są dość zachowawcze, to gdzieś po piątym numerze Papużka ma więcej ochoty by polatać. Niby wszystko jest osadzone w ciężkim, masywnym brzmieniu, jednak nie brak fragmentów szalenie odmiennych, nie brak muzycznych odlotów. Widać, że Budgie nie interesowało granie tylko i wyłącznie czadowych "rock-
Każdy zespół marzy o tym, żeby nagrać płytę, którą wpisze się na stałe do kanonu. Nagrać materiał, o którym będą dyskutowały pokolenia. Chociaż pewnie nikt tego nie zakłada, bo jak można na etapie produkcji wiedzieć, że coś będzie epokowym sukcesem? Budgie w 1973 roku weszło do studia by nagrać kolejną płytę. Po prostu. Czas pokazał, że powstał album, który w pewnym sensie uratował ich od całkowitego zapomnienia - dał im swoistą nieśmiertelność. "Nigdy nie odwracaj się plecami do przyjaciela" tak można przetłumaczyć tytuł najsłynniejszego longplaya Budgie. Ta mądra sentencja idealnie współgra z monumentalną i zapierającą dech w piersi okładką, którą namalował Roger Dean (między innymi współpracował z Yes, Uriah Heep i wieloma innymi klasycznymi zespołami). Mimo, że był on też twórcą koperty do "Squawk" to tutaj powstało coś, co i jak płyta, jest po prostu wielkim dziełem. A muzyka? Co tu więcej pisać o albumie, który oceniało, analizowało już wielu prze-de mną. Jednak spróbuję zmierzyć się z legendą. Złośliwi powiedzą, że sukces "Never…" polegał na dwóch kompozycjach spinających swoistą klamrą resztę materiału. Coś w tym może być, jednak oprócz słynnego "Breadfan", rozpoczynającego kapitalnym riffem płytę i pięknych "Parents" wieńczących całość, mamy tutaj całe mnóstwo świetnej muzyki. Budgie dojrzało. To słychać już od początku. Brzmienie, w stosunku do dwóch pierwszych płyt, jest bardzo selektywne. Można powiedzieć, że czyste. Środek krążka to dwa soczyste, rockowo bluesowe strzały. Lepią się skrzydła papużki od namiętnego flirtu z bluesem. Hipnotyzujące, gęste rytmy. Po latach ta muzyka jest idealnie zakonserwowana. Budgie inspirowało kolejne pokolenia młodych gniewnych, w tym chyba najmocniej zespół Iron Maiden. Te zmiany rytmu, pełne emocji wokale, ten prujący do przodu riff. Można tego słychać godzinami. Łzy same płyną do oczu, bo tak dziś się po prostu nie gra. Na
BUDGIE
65
"Never…" Burke Shelley znów powtórzył zabieg znany z poprzednich płyt - otrzymaliśmy więc kolejne dwie, słodkie i pozwalające na wytchnienie, miniaturki. W tym jedna daje nam wyciszenie przed finałem albumu. Ale tego proszę po prostu posłuchać. Bezsprzeczna klasyka. Budgie "Never Turn Your Back On A Friend": Burke Shelley: wokal, bas; Ray Philips: perkusja; Tony Bourge: gitara akustyczna i elektryczna, chórki. Breadfan / Baby Please Don't Go / You Know I'll Always Love You / You're The Biggest Thing Since Powdered Milk / In The Grip of a Tyrefitter's Hand / Riding My Nightmare / Parents Ocena: (6 )
In For The Kill (1974) Gdy już osuszymy oczy po ostatnich krzykach mew z poprzedniego albumu, warto wziąć głęboki oddech przed włączeniem "In For The Kill". Będzie ostro. Już zresztą okładka wskazuje, że poczciwa papużka falista oddała miejsce sokołowi wędrownemu. A jak wiadomo, to ptak drapieżny. Zabija ofiarę, uderzając ją z pełną mocą w locie, by wrócić do niej gdy ta spadnie na ziemię. Na tym albumie walijskie trio stosuje ten zabieg z powodzeniem. Soczysty hard rock dominuje w pierwszej części płyty. Nadal jest gęsto, mocno i zdecydowanie do przodu. Uwielbiam to ich wcielenie za bezpośredniość. To jeden z moich ulubionych albumów. Budgie jednak nie rezygnuje z sprawdzonych patentów w postaci, tym razem jednej, bardzo ładnej ballady. Wciąż nie zapomina o tym, jak ważny jest blues. Serwuje nam pod koniec płyty numery właśnie w tym stylu, ale doprawiane swoimi przyprawami. To były naprawdę złote czasy hard rocka! Żonglerka motywami, bez jakiejś spinki, że tego nie można, a tamto będzie za długie. Gdzie tam! Są tutaj dwa prawie dziesięciominutowe kawałki, w których aż roi się od pomysłów. Kapitalnie się tego słucha. Budgie w 1974 było, choć przez chwilę, prawie na szczycie mimo zmiany na stanowisku perkusisty - "In For The Kill" to jedyny album, na którym gra Pete Boot. W żadnym wypadku jednak nie jest to widoczne w spadku formy zespołu, a wręcz przeciwnie. Papużka wzbiła się tutaj bardzo wysoko. Budgie "In For The Kill": Burke Shelley: bas, wokal; Tony Bourge: gitara; Pete Boot: perkusja. In For The Kill / Crash Course In Brain Surgery / Wondering What Everyone Knows / Zoom Club / Hammer And Tongs / Running From My Soul / Living On Your Own Ocena: (5,5)
66
BUDGIE
Bandolier (1975) Wysokich lotów naszej milusińskiej papużki ciąg dalszy. Budgie już na dobre rozkokosiło się kompozytorsko, proponując bardzo zróżnicowane utwory. Mimo tego, że na starcie wita nas, można rzec, typowy hard rock, to już z kolejnymi numerami zanurzamy się w dość osobliwej krainie. Chciałoby się poprawki, a zamiast tego możemy cieszyć się natchnionymi partiami gitary. Robi się trochę onirycznie, ale to tylko pokazuje, jak wielką wyobraźnię artystyczną miał Burke Shelley. Gdzieś potem zahacza nawet o funky. Ten gatunek był nie mniej inspirujący dla lidera jak blues. Pojawia się też trochę zmysłowości w partiach basu. Muzyka snuje się powoli, pozwalając na to, by słuchacz wciągnął się w tę grę. W połowie trzeciego kawałka można odetchnąć oto wraca "typowe" Budgie. Na "Bandolier" znajdziemy mało przewidywalną muzykę, co czyni ten album wyjątkowym. Wydawałoby się, że po ciosach z "In For The Kill" będzie znów prosto (ale nie prostacko) i lekko nawet agresywnie, a tutaj czeka nas zaskoczenie. Spokojnie jednak - wszystko pod kontrolą. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo lubię rozwiązania na tej płycie. Dużo tutaj brzmień basu. Zmian klimatów w poszczególnych kawałkach. No i finał po raz kolejny w wielkim stylu z hipnotyzującą końcówką, bogatą w solówki i galopującą sekcję. W sumie muzyka współgra idealnie z okładką. Tak samo jak koperta, dźwięki bardzo intrygują. To po prostu znów kapitalnie napisany album.
rocka. Chyba jednak Burke Shelley nie wytrzymał ciągłego bycia za Black Sabbath czy Deep Purple, czemu skłonił się ku komponowaniu utworów nie będących nawet cieniem tych z pierwszych płyt. Powstał w rezultacie bardzo luźny album, mający ciekawą aurę, choć bez istotnej mocy. Można mieć z tym krążkiem nie lada problem, bo tak naprawdę nie ma żadnych przesłanek, by oceniać go źle, jednak znowu nagrany został przez grupę popełniającą takie rzeczy jak "Never Turn Your Back On A Friend" czy "In For The Kill". Papużka trochę się miota niczym zamknięta w klatce. Z jednej strony słychać, że riffy proponowane przez Tony Bourge'a miały być kolejnymi kruszącymi zęby, ale grzęzną gdzieś w połowie drogi. Z drugiej - lubię do niej wracać, chociażby dla paru fajnych momentów, jak specyficzne ballady "You're Opening Doors" i "Heaven Knows Our Name" czy znów naprawdę udany finał w postaci "Black Velvet Stallion". Jednak jako całość może rozczarować. Budgie tym razem nie dało rady przeskoczyć poprzeczki, którą samo sobie zawiesiło dość wysoko. Chociaż może nasza Papużka była świadoma tego, że nie da rady wzbić się wyżej? Budgie "If I Were Brittania I'd Waive The Rules" Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; Tony Bourge: gitara. Anne Neggen / If I Were Brittania I'd Waive The Rules / You're Opening Doors / Quacktors and Bureaucats / Sky High Percentage / Heaven Knows Our Name / Black Velvet Stallion Ocena: (4)
Budgie "Bandolier": Burke Shelley: bas, wokal; Tony Bourge: gitara; Steve Williams: perkusja. Breaking All The House Rules / Slipaway / Who Do You Want For Your Love? / I Can't See My Feelings / I Ain't No Mountain / Napoleon BonaPart One & Two Ocena: (5,5)
If I Were Brittania I'd Waive The Rules (1976) Po tak świetnej i nietuzinkowej płycie jak "Bandolier" można mieć prawo oczekiwać od Budgie pójścia za ciosem. Z perspektywy czasu bardzo ciężko pozytywnie oceniać "If I Were…", chociaż daleki też jestem od skreślenia jej definitywnie. To nie jest zła płyta, jednak wtedy, w 1976 roku, mogła spowodować lekkie załamanie w szeregach fanów walijskiej formacji. No i dziś też ciężko ją porównywać do solidnych longplayów. Już na dobre w kompozycjach grupy zagościł funk, wypychając soczysty hard rock czy blues na boczny tor. To bardzo dziwna płyta jak na zespół mający aspiracje do bycia w ścisłej czołówce hard
Impeckable (1978) Minęły dwa lata od poprzedniej płyty i ktoś widocznie znalazł klucz, by wypuścić naszą papużkę z klatki. Od pierwszych taktów "Impeckable" słychać, że Budgie wróciło tutaj odmienione. Prędki otwieracz, soczyście hard rockowy, robi nadzieję. Rzeczywiście czym dalej, tym pozytywniej. Może nie jest to wy-
bitna płyta, ale bardzo przyzwoita, wyraźnie lepsza w kontekście poprzedniczki. Papużka wyciągnęła wnioski i zdecydowała się przeprosić się z koncepcjami znanymi już z wcześniejszych albumów. Oj i wyszło jej to na zdrowie bo Budgie brzmi tutaj bardzo świeżo. Bez zbędnych ceregieli atakuje nas ponownie ciekawymi pomysłami. No i po raz kolejny udowadnia, że siła nie musi opierać się tylko i wyłącznie na czadowych numerach - prawdziwą ozdobą początku płyty są dwa dość spokojne kompozycje. Ale za to chyba niejeden pokochał Budgie, za ich specyficzne podejście do ballad, z których faktycznie ukuli swoje solidne podkowy. Muszę się przyznać, że polubiłem ten album w sumie od razu. Na pewno zwróciła moją uwagę świetna szata graficzna, ale muzyka też mocno odcisnęła swoje piętno. Chociażby tym, że jest to znów, trochę tropem "Bandolier", album bardzo zróżnicowany. Jednak nie zarzucili na "Impeckable" flirtu z funky, ale uznali widocznie, że nie może on przyćmiewać tego, z czego Budgie było po prostu rozpoznawalne. Cóż, nie dało się zagrać aż tak ciężko jak na wczesnych płytach, jednak brawa dla tria za nawiązanie walki o własną tożsamość. Trzeba mieć jednak solidne poczucie własnych umiejętności i duży luz, żeby zamiast naprawdę stuprocentowych rockowych strzałów pod koniec płyty umieścić bardzo wesołe kompozycje w rodzaju "Smile Boy Smile" czy dość połamany "I'm A Faker Too". Wielkie ukłony dla Budgie również za świetny (po raz kolejny) finał albumu. Zarówno przedostatni jak i ostatni kawałek mogą śmiało być prawdziwą ozdobą płyty. To pod względem kompozycji, jak wcześniej wspomniałem, bardzo ciekawy album, ale jest on wyjątkowy jeszcze z jednego powodu - zagrał tutaj po raz ostatni Tony Bourge. Budgie "Impeckable": Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; Tony Bourge: gitara. Melt The Ice Away / Love For You And Me / All At Sea / Dish It Up / Pyramids / Smile Boy Smile / I'm A Faker Too / Don't Go Away / Don't Dilute The Water Ocena: (5)
If Swallowed Do Not Induce Vomiting EP (1980) Ja się tylko domyślam, jak musiał skakać gul naszej papużce, kiedy w 1980 roku wielu uczniów przerosło mistrzów. W Anglii, jak grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać zespoły, które grały szybciej, ciężej, ale czerpiąc garściami od grup, które działały w poprzednim dziesięcioleciu. Na domiar złego zyskiwały poklask i przyciągały tłumy. Wiele starszych kapel powiedziało sobie, że trzeba coś z tym zrobić,
trzeba ratować swoją pozycję. Budgie też zapragnęło gonić młodych, albo chociaż nie dać się wyrzucić z peletonu. Ten mini album, wydany w 1980 roku, pokazuje trio w nowej odsłonie. Nie dość, że na miejsce Bourge'a przyszedł gitarzysta grający inaczej, bardziej metalowo - John Thomas - to jeszcze same kompozycje uległy znacznej zmianie. Oj chce tutaj papużka złapać za poły skórzanych kurtek kilka brytyjskich, młodych zespołów. Utwory nie są złe, choć w zupełnie odmiennym stylu niż dotychczas. Wyróżnić w sumie można tak naprawdę dwa z czterech - "Wild Fire" i "Panzer Division Destroyed". Ten drugi zwłaszcza może się podobać - utrzymany w motorycznym rytmie sekcji z sunącą do przodu gitarą. Można traktować jako ciekawostkę wydawniczą, bo kawałki te nie zostały ponownie wydane na żadnej płycie. Ciężko jednak potraktować tą EP jako jakiś wyznacznik Budgie stara się tutaj widać pokazać z jak najlepszej strony, chociaż czuć zmiany, które, szczerze, nie wyszły papużce na zdrowie.
ty, choć jako całość album może nie przekonywać. Wykonawczo jest bardzo dobrze. Papużka wchodzi tutaj w skórę swoich młodszych konkurentów, próbując ich trochę zawstydzić. Czasem jej się to udaje, chociaż można odnieść wrażenie, że robi to trochę na siłę. Na szczęście (znów!) w finale płyty trochę panowie "luzują" portki i wkrada się na chwilkę "stary" klimat. Tak na pocieszenie. Budgie "Power Supply": Burke Shelley: bas, gitara; Steve Williams: perkusja; John Thomas: gitara. Forearm Smash / Hellbender / Heavy Revolution / Gunslinger / Power Supply / Secrets In My Head / Time To Remember / Crime Against The World Ocena: (4)
Budgie "If Swallowed Do Not Induce Vomiting": Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; John Thomas: gitara. Wild Fire / High School Girls / Panzer Division Destroyed / Lies of Jim (The E-Type Lover) Ocena: (4)
Nightflight (1981)
Power Supply (1980) Jaki bucha z tej płyty ogień! Budgie z wściekłością dorzuca do pieca, rozpędzając się mocniej niż chyba kiedykolwiek. Papużka zabrała się za heavy metal. Mini album był zapowiedzią tego, co może się zdarzyć, a longplay potwierdził przypuszczenia. Tylko ciągle mam trochę sceptycyzmu, czy naprawdę było to Budgie strasznie potrzebne? Myślę jednak, że zwrot ku cięższej, szybszej muzyce spowodowały właśnie zmiany czasów - bo przecież mało kto słuchał klasycznego hard rocka czy prog rocka. Zaczęły dominować grupy pokroju Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. No i nasza papużka chwyciła się dziobkiem tych zespołów, rozpaczliwie trzymając się i starając się nie puścić. Sekcja rytmiczna nigdy chyba nie grała tak prosto, wręcz czasem topornie. Gdzie podział się ten basowy feeling, te kombinacje i zmiany tempa? Co z tego, że gitara wycina ogniste solówki, tnie riffy jak piła tarczowa? Nie za to pokochałem Budgie! Chociaż uwielbiam heavy metal to nie było to naturalne środowisko dla Budgie. To był krok w desperacji. Brak popularności, zmiany na rynku i wciąż ciągła walka o byt. Jednak jest w przypadku "Power Supply" paradoks, bo nawet w nie swojej konwencji Budgie potrafi zaskoczyć. Są na tym albumie ciekawe fragmen-
Była kiedyś taka książka Antoine'a de SaintExupery'ego, "Nocny lot" wydana w 1931 roku. Kończy się ona tym, że główny bohater, pilot Fabien, po locie nie wraca do bazy. Można powiedzieć, że album Budgie z 1981 roku ma jedną wspólną cechę z powieścią - gdy płyta się kończy, Budgie już nie wróci. Przynajmniej w postaci, za jaką grupę można było pokochać. Jednak po kolei. W stosunku do "Power Supply" słychać tutaj, że chłopaki dali sobie na wstrzymanie. Postawili na świeże, orzeźwiające brzmienie. Utwory naprawdę da się słuchać z uśmiechem na ustach. Budgie wie, że czasu się nie wróci, jednak umiejętnie przemyca w kompozycjach te cechy, które decydowały o ich sile w połowie lat 70. Odnieść można wrażenie, że gdy na "Power Supply" wyczuwalne było spięcie i duszna atmosfera, to na "Nightflight" nasze trio chwyta wiatr w żagle. Albo raczej - papuga podrywa się do lotu. Znów próbuje wzbić się równie wysoko co kilka lat temu. Prawie jej się udaje osiągnąć dawny pułap, gdzie mogła obserwować wszystko ze znacznej wysokości. Naprawdę lubię tą płytę. Myślę, że da się ona lubić nawet największym oponentom. Trzeba przyznać, że kompozytorsko jest wyczuwalny większy luz, utwory są nawet trochę w pozytywnym słowa znaczeniu, przebojowe. Co ważne też - Budgie znów próbuje być na "Nightflight" zróżnicowane. To już naprawdę dużo. Są tutaj znów ładne fragmenty, czysto liryczne, delikatne. Można było tęsknić za tym wcieleniem Budgie, bo przecież ostatnia ballada, taka w "starym" stylu, była nagrana w 1978 roku! Szkoda tylko, że gdy milknie na dobre akustyczna gitara z ostatniego utworu, papużka nie wraca z lotu. Może wiedziała, że "Nightflight" to tylko pozorna walka o liczenie się w stawce? Tego możemy się jedynie domyślać…
BUDGIE
67
Budgie "Nightflight": Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; John Thomas: gitara. I Turned To Stone / Keeping A Randezvous / Reaper Of The Glory / She Used Me Up / Don't Lay Down And Die / Apparatus / Superstar / Change Your Ways / Untitled Lullaby Ocena: (5)
lowych. Tutaj osiągnął już gigantyczne rozmiary. To po prostu błaganie o pomoc. Jednak jak miało się okazać, ten krzyk był zbyt słaby. Albo nikt już nie zwracał uwagi na pewne zespoły, które musiały przełknąć bardzo gorzkie łzy. Do nich, niestety, zaliczyć można było wtedy Budgie. Po ostatnim dźwięku Papużka zamilkła na długie lata mimo, że jeszcze próbowała poderwać się w górę aż do 1988 roku. Budgie "Deliver Us From Evil": Burke Shelley: bas, wokal; John Thomas: gitara; Steve Williams: perkusja; Duncay McKay: klawisze. Bored With Russia / Don't Cry / Truth Drug / Young Girl / Flowers in the Attic / N.O.R.A.D. (Doomsday City) / Give Me The Truth / Alison / Finger on the Button / Hold On to Love Ocena: (3) Epilog
Deliver Us From Evil (1982) Jednak wróciła. Po tułaczce nie wiadomo gdzie. Przestraszona. To nie ta papużka, jaką znaliśmy. Zagubiona. Przecież to tylko rok czasu! Niestety, długo nie mogłem w to uwierzyć, że "Deliver Us From Evil" nagrało Budgie. TO Budgie. TO samo, które popełniło "Never Turn Your Back On A Friend". No dobrze, to inna epoka. Chociażby więc ten sam zespół, który "chwilę" wcześniej wydał "Nightflight". Tutaj nie ma cienia poprzedniczki. Jest jeden fakt, który zdecydował, że album brzmi i tak ostatecznie wygląda jak wygląda. Burke Shelley podobno wtedy nawrócił się na wiarę chrześcijańską. Stąd więc i tytuł, "Zbaw nas ode złego" i warstwa muzyczna. Do bólu złagodzona przez klawisze, na których zagrał dodatkowy muzyk - Duncan McKay. Sądzę jednak, że wiara nie ma tutaj nic do rzeczy, a po prostu zbliżał się, już raz odroczony, zmierzch grupy. Gdzieniegdzie jeszcze Papużka przypomina sobie jak zachowywała się wcześniej. Co lubiła. Jak lubiła latać. Że umiała wzbić się wysoko. Właśnie umiała. Na "Deliver Us From Evil" zaledwie szybuje na bezpiecznej wysokości. Album to ładny. Słodki by można było powiedzieć. Akt desperacji. Już nawet nie taki, jak w momencie chwytania się młodej fali zespołów meta-
Foto: Budgie
68
BUDGIE
Foto: Bonzo
Warto sięgnąć, jako uzupełnienie dyskografii, po wydane pod koniec lat 90. płyty zawierające nagrania koncertowe. Są to: "We Came We Saw" (1997), "Heavier Than Air Rarest Eggs" (1998), "Life in San Antonio" (2002) czy "BBC Recordings" (2006). Studyjnie Budgie poderwało się do lotu tylko raz, po oficjalnej reaktywacji zespołu w 1999 roku wydając w 2006 roku płytę "You're All Living in Cuckooland". Zawiera ona poprawną, choć mało rewelacyjną muzykę nagraną w składzie: Burke Shelleya (bas i wokal), Steve Williams (perkusja) i Simon Lees (gitara). Adam Wideka Podziękowanie dla Igora Waniurskiego za przeprowadzenie i przetłumaczenie rozmowy z Burke Shalley’em, której fragmenty wykorzystano w powyższym artykule.
"Heil lie heil lo, mój ojcze" czyli wspomnienie Romana Kostrzewskiego 10 lutego 2022 r. w wieku 61 lat (do 62. urodzin zabrakło pięciu dni) Roman Kostrzewski przegrał z nowotworem pęcherza. Jednak wciąż jest mi trudno napisać, że nie żyje, ponieważ mimo zmiany stanu astralnego, dzięki swym dokonaniom Roman jest nieśmiertelny i już tłumaczę dlaczego tak uważam. Dla wielu ludzi był on po prostu wokalistą Kata, co czyni go jednym z ojców polskiego metalu lub pierwszym rodzimym satanistą, jak niektórzy woleli go określać i z tego tytułu czasami zabraniać mu możliwości występowania z późniejszą formacją Kat i Roman Kostrzewski. W mojej ocenie zasłużenie, ponieważ gdyby nie takie płyty jak "666" czy "Oddech Wymarłych Światów", teraz nie moglibyśmy się cieszyć z obecności Behemotha czy Vadera i ich rozpoznawalności na całym świecie. Nie wierzycie? To sprawdźcie sobie tribute album "Czarne Zastępy - W Hołdzie Kat" z 1996 roku, na którym te zespoły oddały cześć Romanowi i jego kolegom, prezentując własne aranżacje "Wyroczni" i "Ostatniego Taboru", który obok "Nocy Szatana" jest jedynym utworem Kata z lat 1981-2004 zawierający tekst nie napisany przez Romana. Jednak dla mnie to człowiek przerastający branżę muzyczną, gdyż jego poglądy może i były niewygodne dla konserwatywnych Polaków, ale za to ważne dla młodych pokoleń, a co za tym idzie, przełomowe dla zmian w mentalności społecznej i wystarczy przytoczyć obecną chociażby na portalu Youtube rozmowę z księdzem z 1986 roku, aby się o tym przekonać. To tam po raz pierwszy możemy posłuchać o głoszonej przez niego idei wolności, jedności, tolerancji, otwartego umysłu czy posiadaniu odwagi do zadawania pytań i realizacji własnych celów oraz marzeń. Jego teksty zawsze w mniejszym lub większym stopniu były wyrazem buntu odrzucającym wartościom głoszonym przez konserwatystów, a których Roman w latach dzieciństwa i okresu dojrzewania nie zaznał, z racji tego iż był owocem gwałtu i wychowywał się w domu dziecka - pamiętajcie o tym, kiedy będziecie słuchać "Delirium Tremens",
ROMAN KOSTRZEWSKI (1960-2022) "Bez Pamięci" lub "Dziewczyny w Cierniowej Koronie". Jednak sam dowiedziałem się o tym dopiero kilka lat temu, gdy zapoznałem się z publikacją Mateusza Żyły "Głos z Ciemności" będącą biograficznym wywiadem-rzeką. Tymczasem moja przygoda z twórczością Romana Kostrzewskiego zaczęła się mniej więcej w wieku pięciu, może sześciu lat, od płyty "666" i jej angielskiej wersji "Metal and Hell", ponieważ jej reedycja zawierała przebojowy "Ostatni Tabor", przy którym trudno było usiedzieć w miejscu mając te kilka wiosen na karku. Co więcej, był w moim życiu okres, że nie potrafiłem zasnąć bez Szóstek grających w tle. I dziś nie mam wątpliwości, że to jedna z najważniejszych płyt nie tylko w polskim metalu, ale i w moim życiu. Dlatego kiedy historia zatoczyła koło w 2015r. i zespół Kat & Roman Kostrzewski nagrał tę płytę na nowo, a ja miałem okazję przeprowadzić z moim idolem wywiad to nie posiadałem się ze szczęścia. Mimo to starałem się podejść do niego najbardziej profesjonalnie jak to było możliwe w momencie dziennikarskiego debiutu. Dlatego oprócz obligatoryjnych pytań o świeżo wydany album, starałem się zapytać o kilka mniej znanych faktów i poznać swojego idola od tej bardziej przyziemnej strony. Jak się okazało był to dobry pomysł, ponieważ udało mi się go zaskoczyć i zebrać pochwałę, iż od dłuższego czasu nie miał tak wnikliwego w jego osobę wywiadu, a efekt mojej pracy znalazł się w dostępnym na stronie z poziomu archiwum, 61. numerze magazynu, wydanym w 2016r. Trzy lata później historia się powtórzyła, gdyż Kat i Roman Kostrzewski promował swoje ostatnie dzieło "Popiór" i wówczas wywiad trwał dwie i pół godziny, przez co nierzadko wymykał się z ram ustalonej formy. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, iż Roman był niezwykle inteligentną i ciepłą osobą. Oczywiście, jego głos możemy usłyszeć za każdym razem kiedy odtworzymy którąś z jego piosenek. W końcu muzyka jest jedną z form sztuki pozwalających na nieśmiertelność artysty i najpewniej w niedalekiej przyszłości znów będzie można usłyszeć Romana za sprawą ostatniej płyty solowej "Luft", nad którą pracował w ostatnich miesiącach życia, czego dowodem są utwory dostarczone nabywcom płyty w preorderze - "Nadija Radija" i mającym pożegnalny charakter "Migoce Znicz", lecz niestety już nigdy nie będzie nam dane zobaczyć go na żywo i posłuchać co ma do powiedzenia na temat otaczającej nas rzeczywistości. Jest to istotne, ponieważ Roman nie był tylko zwykłym muzykiem, ale również pełnił funkcję przewodnika, mentora i dlatego wraz z jego śmiercią, powstała wyrwa - nie tylko w rodzimej branży muzycznej, ale i w polskiej kulturze, której najprawdopodobniej już nikt ani nic nie zasklepi. Jednak zadaniem odbiorców jest nie tylko zachować pamięć o Romanie, ale także o tym, jakie wartości starał się przekazać i dalej je kultywować. Grzegorz Cyga
Foto: Bonzo
ROMAN KOSTRZEWSKI
69
młody człowiek pamięta o dziesięcioleciu płyty. My o tym nie pamiętaliśmy, a Ty pamiętasz. Nie wiem, co to się dzieje. Nie liczyliśmy tych lat, a Ty nagle mówisz: "o dziesięcioleciu". No, dobra, zgadzamy się z tym, bo "Jeźdźcy Nocy" rzeczywiście wydaliśmy w 2012r. Dziękuję za pamięć.
Pamiętamy o dziesiątej rocznicy "Jeźdźców Nocy" Są wśród nas pionierzy polskiego heavy metalu, którzy czują się świetnie, emanują entuzjazmem i których korci do dalszego działania, ale którzy machają rękami z rezygnacją, bo uważają, że nie ma już z kim ani gdzie grać. Przecież nie mogliśmy o tym zamilczeć. Ich druga płyta nie jest nigdzie dostępna w fizycznej postaci, ale kiedy nadeszła dziesiąta rocznica jej ukazania się, było dla nas oczywiste, że trzeba zadzwonić, pogadać i przypomnieć "Jeźdźcy Nocy" na łamach "Heavy Metal Pages". Nie wszystkie słowa, które padły, nadawały się do publikacji. Poniżej znajdziecie jak najobszerniejszy zapis rozmowy, jaki mogliśmy Wam przekazać. Oto żywe wspomnienia twórczości Stos z perspektywy słuchaczy, a przede wszystkim okiem, uchem i sercem sławnego małżeństwa ikon gatunku: wokalistki Ireny "Rosy" Bol oraz perkusisty Jana "Jano" Bol. Irena "Rosa" Bol: Skąd Ty sobie nas przypomniałeś człowieku? Daj spokój... Młody jesteś a pamiętasz takie rzeczy?
Irena "Rosa" Bol: Proszę Cię, nawet o Polsce nie wspominaj... Możemy się napić piwka przy Tobie?
HMP: Oczywiście, że cały czas pamiętam o Stosie. Wybrałem się kiedyś nawet na Wasz koncert. To było 8 listopada 2008 w krakowskim klubie Loch Ness. Występowaliście wraz z Mayhayron i Witchking. Irena "Rosa" Bol: Obchodzili jubileusz? Graliśmy z Mayhayronami kilka razy, ale akurat wtedy świętowali jubileusz i było ostro. Miło wspominamy Kraków.
No, oczywiście. Wprawdzie jestem absty nentem, ale nie ma problemu, jeśli ktoś w mojej obecności pije. Właśnie sobie przypomniałem, że widziałem Was 10 sierpnia 2011r przed Metal Hammer Festival w Spodku. Wyświetliliście mi się w holu wejściowym, ale nie zagadałem, bo raz że byłem wtedy zbyt nieśmiały, a dwa że uznałem wtedy, iż lepiej nie zakłócać Wam prywatnego czasu.
Foto: digiheart.pl
Jan "Jano" Bol: A Ty co, za granicą siedzisz teraz? Irena "Rosa" Bol: Biały dzień teraz u Ciebie? Od pięciu lat mieszkam na Islandii. Bardzo słonecznie tu jak na luty (rozmawialiśmy 20 lutego 2022r, w Polsce była godzina 18 i panował zmrok, a na Islandii o godzinie 17 jeszcze słońce oślepiało). Ostatnio mnóstwo śniegu napadało. Irena "Rosa" Bol: Może kiedyś pojedziemy w skandynawskie strony, bo jeszcze tam nie byliśmy. Jan "Jano" Bol: Na pewno lepiej tam jak w Polsce.
70
STOS
Irena "Rosa" Bol: Oj, chodziło się często na rozmaite koncerty, ale restrykcje świrusowe wszystko spiepszyły. Teraz w marcu jedziemy spotkać się z Grzesiem Kupczykiem w chorzowskiej Leśniczówce. Ceti zagra tam 12 marca 2022r. Tymczasem spotkaliśmy się, żeby poroz mawiać o Waszej płycie "Jeźdźcy Nocy" z okazji dziesiątej rocznicy jej wydania. Jan "Jano" Bol: Się boimy się. Irena "Rosa" Bol: Od dwóch dni to przeżywam (bo dwa dni wcześniej "Heavy Metal Pages" wysłało prośbę do Stos o niniejszy wywiad - przyp. red.). Jestem pod wrażeniem, że
Uważam, że "Jeźdźcy Nocy" to jedna z najciekawszych płyt wydanych w obecnym stuleciu z tekstami w języku polskim. Irena "Rosa" Bol: Bardzo nam miło. Nie zdarza nam się często takich słów słyszeć. On robił teksty (Irena "Rosa" Bol kiwa na Jana przyp.red.). Szacun. Ja czasami mogłam się udzielić, ale generalnie teksty są Jana. Wczoraj posłuchaliśmy sobie "Jeźdźców Nocy" dzięki Tobie, bo tak to jakoś nie ma na to czasu. Jan "Jano" Bol: Własne rzeczy lepiej słuchać rzadziej, wtedy jest przyjemnie. Irena "Rosa" Bol: Byliśmy pod wrażeniem, jak fajnie "Jeźdźcy Nocy" brzmią. Człowiek miał dreszcze wczoraj. Kiedy wydawaliście pierwszy longplay "Stos" w 1990 roku, zespół nie działał już zbyt aktywnie, chociaż oficjalnie nie zaprzestaliście działalności. Czy podjęliście wów czas decyzję, że już nigdy więcej nie wejdziecie do studia? Jan "Jano" Bol: Nie, nie. W 1989r. powołali gitarzystę Jaśka Kardasa do wojska. Zaczęły się kwasy z managerem Dziubą (Tomasz Dziubiński z Metal Mind Productions - przyp. red.). Nastały czasy niesprzyjające graniu. Otworzono granicę z Polski na Zachód. Każdy zajmował się rodziną, małymi dziećmi, a z kasą kiepsko. Rozjechaliśmy się więc po różnych krajach za pracą. Myśleliśmy, że jak tylko wróci Jasiek, to wznowimy Stos. Czas leciał szybko i minęło 10 lat, zanim znów spotkaliśmy się. Irena "Rosa" Bol: Tymczasem materiał na płytę składał się i składał i składał. Jan "Jano" Bol: Ale nigdy nie pomyśleliśmy, że "już nie wejdziemy do studia". Cały czas planowaliśmy spiknąć się z powrotem i działać dalej. Irena "Rosa" Bol: W tamtych okolicznościach wejście do studia nie było dla nas rzeczą łatwą, prostą i przyjemną. Trzeba było mieć kasę. Nie było takich możliwości, jak dziś. Gdyby nie Dziuba, to nikt nigdy by nas nie usłyszał. Rzeczywiście nam pomógł. Materiału na "Jeźdźcy Nocy" nie brakowało, bo składał się od dawna. Weszliśmy do studia, natomiast trwało to zbyt długo. Znając nasze podejście do sytuacji przeczuwaliśmy, że nie wiadomo kiedy nadarzy się następna taka okazja. Oczywiście, że chcieliśmy, ale w praktyce nie istniały takie możliwości, żeby cyklicznie nagrywać. Jan "Jano" Bol: Także myśmy nigdy tego nie przekreślali, ale nie spodziewaliśmy się, że stanie się do dopiero w następnym tysiącleciu. Wyjechaliście za granicę? Irena "Rosa" Bol: Ja zostałam w Polsce z dziećmi. Jan "Jano" Bol: Pojechałem na robotę do Austrii. Pozostali do Niemiec. Irena "Rosa" Bol: Człowiek wyjeżdżał za kasą, gdzie się dało. Nie mieliśmy własnego mieszkania, dzieciaki już były, siedzieliśmy u rodziców, no to wiesz. Jan "Jano" Bol: Płyta "Stos" wyszła po fakty-
cznym rozpadzie kapeli. Brakowało promocji. Nie było koncertów, kapela się rozjechała. Irena "Rosa" Bol: Ale jak już się wszyscy zjechali - jedno spotkanie, drugie, pomyśleliśmy że może by tak spróbować jeszcze raz. Każdy z nas był rozentuzjazmowany. Jan "Jano" Bol: Szczególnie Jasiek Kardas zaczął dzwonić, naciskać, proponować: może to, może tamto. Powoli zeszliśmy się. Stos odrodził się ok. 2000 roku. Wydaliście najpierw demówkę "Przebudzenie" (2001), a następnie demówkę "Za Horyzont" (2005). Wynika stąd, że przed końcem 2001r byliście zwarci w studiu. A jednak na "Jeźdźców Nocy" musieliśmy czekać kolejną dekadę. Jan "Jano" Bol: To nie tak. Funkcję "studia" pełniła nasza salka prób, gdzie sami nagrywaliśmy demówki. Irena "Rosa" Bol: Nazwałabym je zapisem prób. Jan "Jano" Bol: A do profesjonalnego studia weszliśmy dopiero 11 lat później. Irena "Rosa" Bol: Nasz ówczesny manager Jacek Adamczyk niby pomagał nam w wielu sprawach, wiele obiecywał, a później wszystko się rozsypało. Ostatecznie "Jeźdźcy Nocy" wyszły, tylko że w małym nakładzie. Zdaje się, pisałeś nam (czy to Michał Mazur pisał?), że kupiłeś nasz drugi album? Mieszkałem akurat wtedy w Katowicach. Bez problemu dostałem "Jeźdźcy Nocy" w lokalnym Media Marktcie. Irena "Rosa" Bol: To znaczy, że miałeś szczęście, bo egzemplarzy było niewiele. Jacek Adamczyk podobno miał u siebie ileś tam sztuk, nie wiem czemu ich nie wypuścił. Jan "Jano" Bol: Miał robić dystrybucję również w Empikach. Rzucił garstkę, a cała reszta została u niego. Irena "Rosa" Bol: Kilka lat później prosiliśmy: "Jacek, daj nam te płyty". Odpowiedział: "To przyjedźcie". A później przestał odbierać telefony i nie udało nam się umówić. Jan "Jano" Bol: Wisiał nam kasę. Chcieliśmy, żeby rozliczył się tymi płytami, my je sprzedamy i będzie ok. W końcu zostaliśmy z niczym. A gdzie te płyty są, tego nie wiadomo. Irena "Rosa" Bol: Nie wiemy, czy w ogóle jeszcze gdzieś są. Jan "Jano" Bol: "Jeźdźcy Nocy" stały się białymi kruczkami, bo ludzie by je chcieli, a ich nie ma. Irena "Rosa" Bol: Wciąż dostajemy znaczny odzew od ludzi. Pytają, czy mogliby to u nas kupić? Pamiętają nas, naprawdę. Co jakiś czas widzimy wiadomości na stronie Stos czy też na Massangerze. Niestety, nie można kupić, nie mamy tych płyt. A ile kasy potrzeba by było, żeby je teraz wytłoczyć? Szczerze mówiąc, nie znamy się na tym. Nie utrzymujemy kontaktów z zajmującymi się tym ludźmi. Nie wiemy, jak to wszystko teraz działa, ani ile to kosztuje. Skoro Jacek Adamczyk nie dotrzymał warunków umowy, to wydaje się, że w zasadzie ta umowa nie powinna wiązać Wam rąk. Irena "Rosa" Bol: Ale co mu zrobisz - nakopiesz mu, do sądu pójdziesz? Bez sensu. Raczej pozytywnie pomyślałbym o zwróceniu się do Metal Mind w kwestii porządnego wydania "Jeźdźców Nocy". Jan "Jano" Bol: Przed wydaniem "Jeźdźców Nocy" stanęliśmy przed dylematem: Jacek
Adamczyk czy Metal Mind? Irena "Rosa" Bol: Powinniśmy wybrać Metal Mind. Było, minęło. Nic z tym nie zrobisz. Jesteśmy cały czas w kontakcie z Jolą Dziubińską. Kto wie, co by się wydarzyło, gdybyśmy konkretnie się do niej odezwali? Może by się udało. Jan "Jano" Bol: Szansa na wznowienie istnieje. Nie trzyma nas już umowa z Adamczykiem. Na 40-lecie Stosu (obchodzone w zeszłym, 2021 roku) pojawił się taki pomysł. Może Ty nas zainspirujesz i zadzwonimy do Metal Mind? Irena "Rosa" Bol: No i co im powiemy? "Cześć Jola, znowu my! Może tym razem się uda?". Jan "Jano" Bol: Czterdziestolecie, dawaj kurde, zróbmy to. Jak wyglądała właściwa sesja nagraniowa Foto: Stos "Jeźdźców Nocy"? Irena "Rosa" Bol: Fajnie (wesoły śmiech). Wszystko odbyło się w Rybniku u Leona (Krzysztof Lenard), nie wiem czy go znasz. Jan "Jano" Bol: Studio nazywa się No Fear Records. Irena "Rosa" Bol: Leon jeszcze wtedy się uczył, ale jak na nasze oczekiwania już był dobry. Wszystko działo się w piwnicy jego prywatnego domu (chyba). Miał tam wyciszoną przestrzeń. Jan "Jano" Bol: Spanko było, katering był. Irena "Rosa" Bol: No i taka swojska, kumpelska atmosferka. Ekipa była w naszym wieku. Czuliśmy się jak na towarzyskiej, długotrwałej imprezie. Jan "Jano" Bol: Wszystko wraz z wokalami zajęło łącznie około tygodnia. Irena "Rosa" Bol: Zespół zrobił całą oprawę muzyczną: sekcję rytmiczną i gitary, a ja sobie leżałam w szpitaliku na raka (Irena Bol mówiąc to, zaciąga się papierosem - przyp. red.). Zdążyłam nagrać wokale jeszcze przed operacją. Jan "Jano" Bol: Śpiewałaś pomiędzy szpitalami. Czekaliśmy i jak miałaś siły, to śpiewałaś. Rozumiemy, że terapia była wyczerpująca. Irena "Rosa" Bol: O tak, chemia jest wykańczająca, ale tak to zorganizowali, że czułam się komfortowo. Wspominam mile. Ciekawe, że w Twoim głosie w ogóle tego nie słychać. Irena "Rosa" Bol: Eeee... Ja nie lubię słuchać swojego wokalu. Dużo bym w nim poprawiła. Nie jestem zadowolona. Robiłam, co mogłam. Ale jak później słuchałam, to czułam, że mogłabym zaśpiewać o wiele lepiej i sporo pozmieniać. A po latach, to już w ogóle - całość uznaję obecnie za nadającą się do wykonania od nowa. Dziękuję za ciepłe słowa, to miłe, gdy ktoś docenia. Niemniej, słuchać własnego głosu, to tak nie do końca przyjemne
(śmiech). Ale moim zdaniem te wokale doskonale pasują do heavy metalu. Irena "Rosa" Bol: Pamiętam, że na samym początku nazywali nas w Jarocinie egzotycznym zespołem. Czymś niebywałym były w metalu kobiece wokale. Dzisiaj już tyle dziewczyn śpiewa, że spoko, ale wtedy była tylko Doro. Porównywano mnie z nią. Pół wieku minęło i wszystko się zmieniło. Skąd wziął się tytuł "Jeźdźcy Nocy"? Jan "Jano" Bol: No, od utworu (śmiech). Uważaliśmy, że kawałek tytułowy tak pozytywnie się wyróżniał, że warto nad nim dłużej posiedzieć i szczególnie starannie go dopracować. Chcieliśmy, żeby stał się on takim "koronnym" utworem całej płyty. Na debiucie mieliśmy numer tytułowy "Stos", a teraz najlepiej do tej roli pasował "Jeźdźcy Nocy". Trochę bardziej się do niego przyłożyliśmy, "na zicher" (śmiech). Irena "Rosa" Bol: Wydawało nam się, że jest najlepszy. Czy za tymi "Jeźdźcami Nocy" stoi jakaś wyjątkowa historia bądź koncept? Jan "Jano" Bol: Był kiedyś zamysł wydania płyty koncepcyjnej, takiej, aby ileś utworów składało się na jedną, spójną opowieść. Miały się tam znaleźć kawałki "Jeźdźcy Nocy", "Ludzie Ciemności", "Ascon"... Irena "Rosa" Bol: …"Krajobraz Po Bitwie"... Jan "Jano" Bol: Nie, "Krajobraz Po Bitwie" to jeszcze inna bajka, bo to kontynuacja "Czas Wilka" / "Legion Śmierci" (ten sam utwór miał więcej niż jeden tytuł - dwa albo i trzy tytuły). "Legiony Śmierci" przedstawiają samą walkę, a "Krajobraz Po Bitwie" sytuację już po jej zakończeniu. W każdym razie, wspomniane wcześniej opowieści miały się ze sobą łączyć.
STOS
71
Nie doszło do powstania tej koncepcyjnej płyty, ale utwory pozostały. "Jeźdźcy Nocy" to mieszanka starszych (niewydanych, z lat osiemdziesiątych) i nowszych kompozycji. Irena "Rosa" Bol: Jan miał zawsze wizję tych mistycznych postaci, które widzimy na okładce. Jan "Jano" Bol: Pod względem wizualnym wszystko doskonale do siebie pasuje. Okładeczkę pięknie namalował artysta z Jaworzna, Marian Folga (dziękujemy!). Jan, czy oprócz bycia głównym tekściarzem, jesteś również głównym kompozytorem mu-
spotkać się osobiście. Irena "Rosa" Bol: Najlepiej na poczekaniu poprawiać. Wtedy materiał powstawał - za jednym zamachem tylko pół utworu, albo nawet część utworu, ale ta część była tak zrobiona, że "ja Ci tu dam". Nie można się przyczepić do niczego. Czy od początku założyliście, że to będzie długa, ponad 70-minutowa płyta z aż 14 utworami? Irena "Rosa" Bol: To samo wyszło. Jan "Jano" Bol: Nie zakładaliśmy. Jak już weszliśmy do studia, to postanowiliśmy nagrać
Foto: digiheart.pl
zyki Stos? Irena "Rosa" Bol: Jano pomaga mi z wokalem i z tekstami, ale muzyka to efekt pracy zespołowej. Jan "Jano" Bol: Udzielam się w liniach melodycznych. A co do muzyki, każdy coś tam dorzucał. Irena "Rosa" Bol: Widzisz, kiedyś były próby takie, że spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu, siedzieliśmy po pięć godzin, ktoś zapodał temacik, ktoś inny wymyślił coś innego, i całe kompozycje wspaniale się budowały. Nie wiem, jak dzisiaj te nowoczesne zespoły pracują. Jeden mieszka w Gdańsku, drugi w Krakowie i tak robią muzykę. Może dlatego współczesna muzyka często nie do końca jest zgrana, pełna, płynąca z serca. Jan "Jano" Bol: My musimy pracować z ludźmi, a nie z komputerem (śmiech). Co innego
72
STOS
utworów jak najwięcej, bo przypuszczaliśmy, że szybko do studia w najbliższej przyszłości nie wejdziemy. Irena "Rosa" Bol: Tak, ile się dało, to nagraliśmy na "Jeźdźcach Nocy". I mieliśmy rację, bo później gitarzyści od nas odeszli. Nie byłoby już z kim działać. Cieszę się, że mogliśmy nagrać tyle utworów. Gitarzyści Łukasz Krawiec i Marcin Frąckowiak nie chcieli kontynuować Stosu? Irena "Rosa" Bol: Jeden gitarzysta się hajtnął, a drugi nie do końca czuł się dobrze z melodyjną muzyką heavy metalową. Chciał grać thrash, szybko i ostro. Sam zauważyłeś, że nasze utwory są bardziej melodyjne. Chodziło nam o to, żeby tworzyć ciężki, ale melodyjny kawał muzyki. Jan "Jano" Bol: Po śmierci basisty Janusza Sołomy, nasz wspólny kolega Tomek tylko na chwilę zasilił skład Stosu. Trochę z nami pograł, ale to typowy punkowiec i nie czuł metalu. Grał, bo myśmy go prosili (śmiech). Irena "Rosa" Bol: Wkrótce Tomek odszedł i zostaliśmy sami. Wyobraź sobie, po takim czasie szukaj znów nowych gitarzystów. Zamiast iść naprzód z muzyką, musielibyśmy ich uczyć starych numerów. Na nowe kawałki znów nie mielibyśmy czasu. A czas ucieka! Bez sensu byłoby dla nas zaczynać całą historię z nowymi ludźmi. Nie było z kim, nie było gdzie (Irena Bol macha ręką z rezygnacją - przyp.red.). Jan "Jano" Bol: Od powstania Stosu w latach osiemdziesiątych ciągle ktoś odchodzi, znowu zostajemy sami itd. Pogramy, pogramy,
znowu odejdą i nic z tego nie wyniknie. Czy ograniczała Was taka potrzeba, żeby wszyscy muzycy Stosu mieszkali w Jaworznie? Czytałem (w poprzednim wywiadzie, jakiego państwo Bol udzielili dla "Heavy Metal Pages", tj. HMP 72, str. 12, przyp. red.), że jak nowy basista z Warszawy, to już jest dla Was problem z odległościami. Irena "Rosa" Bol: Byłoby to wygodne! To normalny komfort! Graliśmy z ludźmi spoza Jaworzna (Mysłowice, Sosnowiec), ale to zawsze pobliskie okolice. Próby odbywały się w Mysłowicach, czyli blisko i nie było żadnego problemu (…) W marcu 2019r. zagraliśmy wyjątkowy, pożegnalny koncert. Myśmy już nie grali kupę lat. Nasi gitarzyści wrócili, ale wciąż brakowało basisty. Froncek zaproponował kolegę z Warszawy. Grali razem w innej kapeli (Percival). Adam Kłosek pojawił się na jednym konkretnym koncercie (Helicon Metal Festival II, Warszawa, 30 września 2019 przyp. red.). Młodzi umieją pracować na odległość, więc sprawnie dogadali się jak bas ma grać. Adam sobie w Warszawie ćwiczył i po raz pierwszy widzieliśmy się dopiero u niego w stolicy. Jan "Jano" Bol: Nie, on raz przyjechał na naszą próbę na Śląsk. Irena "Rosa" Bol: Raz? No to może raz był na próbie. Wyobraź to sobie. Jan "Jano" Bol: Adam musiał nagle opanować cały materiał, więc wiadomo, że sporo się mylił. Przed wejściem na scenę niepokoiliśmy się, czy da sobie radę (z amatorskich nagrań dostępnych na YouTube widzimy, że koncert pomyślnie się odbył, ale o jego jakość powinni być raczej pytani uczestnicy festiwalu - przyp. red.) Pozwólcie, że zadam Wam teraz dziwne pytanie. Jano, czy ktoś Ci kiedyś powiedział, że wyglądasz jak sobowtór Phil'a Taylor'a z Motörhead? Irena "Rosa" Bol: (śmiech) Co z Janem było i z tą jego urodą?! (śmiech) Jan "Jano" Bol: Miałem i mam wielu sobowtórów. Irena "Rosa" Bol: Samych pozytywnych. Jan "Jano" Bol: Poczynając od perkusisty Lemmy'ego, jestem też mylony z Tony Iommi oraz z wieloma innymi legendarnymi muzykami. Graliśmy na Metalfeście z Death Angel (Jaworzno, pierwsze dni czerwca 2012r - przyp. red.). Przed występem, czy po, już nie pamiętam, kapela siedziała na backstage i wokalista (Mark Osegueda - przyp. red) zareagował na mój widok: "oaaagh, fuckin' Tony Iommi" (śmiech). Niezłe foty sobie porobiliśmy. Irena "Rosa" Bol: A w Krakowie co się stało? Idziemy sobie chodnikiem na koncert. Ja się patrzę, co się dzieje, a tu gościu klęka przed Janem na chodniku. Normalnie, między ludźmi klęka. I wiesz, z kim go pomylił? Byś się zdziwił: Zander z Lombardu (gitarzysta Piotr Zander - przyp. red.). Wyobrażasz sobie? Dzisiaj jakbyś sprawdził, jak Zander wygląda, to masakra, ale w latach osiemdziesiątych byli do siebie podobni. Nosili takie same długie włosy i wąsy. Wtem przechodzień woła: "mistrzu, mistrzu" (składa ręce jak do modlitwy - przyp. red.) i klęka. A w Szczecinku co było? Masakra! (Irena Bol łapie się za głowę) Szedł za nami gościu, szedł i szedł. Jan "Jano" Bol: Byliśmy na wczasach. Mieliś-
my awarię auta i szukaliśmy sklepu z akumulatorami w Szczecinku. W pewnym momencie zauważyłem, że jakiś gościu za mną łazi. Ja za róg. A on zatrzymał się za tym rogiem. Irena "Rosa" Bol: Jan się przed nim chował (śmiech) Jan "Jano" Bol: W końcu się odwróciłem: "co Ty człowieku tak chodzisz za mną?". Odpowiedział: "Piotrek, kurde, jak miło Cię widzieć znowu w Szczecinku" (Ostrowska i Zander pochodzą ze Szczecinka). A to nie ja nim byłem. No i tam, gadka-szmatka (śmiech). Irena "Rosa" Bol: Dopowiem Ci jeszcze coś. Innym razem, byliśmy na wczasach na Dominikanie. Niestety nie znamy języka angielskiego (ale trudno, takie były czasy). Ludzie z tamtejszej obsługi wyjątkowo serdecznie do nas kiwali: "hello" itp. My tam pierwszy raz w życiu, a oni zdawali się nas rozpoznawać. Cały czas było widać, że oni na Jana patrzą i mają go za niewiadomo kogo. Pokazywali go palcami, gadali między sobą. Dopiero jak podchodziliśmy do jadalni, a oni już wewnątrz siedzieli, zaczęli do nas mówić po angielsku. Wtedy wydało się, że nie znamy angielskiego, w związku z czym Jan nie mógł być ich bohaterem. Od tego czasu już nam nie mówili "hello" (aż tak serdecznie - śmiech). Nie wiemy dokładnie, z kim go kojarzono, ale na pewno z jakimś muzycznym guru (wywnioskowaliśmy to z gestów). Wesoło było. Jan "Jano" Bol: Tonny Iommi, Ritchie Blackmore (w pewnym okresie), Geezer Butler też byłem. Zaznałem już kilku wcieleń za jednego życia (śmiech). Irena "Rosa" Bol: No widzisz, a Ty znalazłeś podobieństwo w pałkerze Motörhead. Może coś w tym jest. Czy czujesz się jak Bogini, kiedy śpiewasz "Wyrocznię"? Irena "Rosa" Bol: (śmiech) Nie, mowy o tym nie ma. "Wyrocznia" to super utwór. Bardzo go lubiłam, ale na pewno podczas jego wykonywania nie czułam się jak Bogini. Jan "Jano" Bol: Jakbyś się wsłuchała w liryki... Irena "Rosa" Bol: …to niby tak, ale starałam się emanować odrobiną pokory. W rzeczywistości istnieje taka postać jak "Wyrocznia" i to ona rządzi światem. Powinniśmy okazywać wobec niej pokorę. Bójmy się. Nie bądźmy takimi, jakimi jesteśmy, bo "Wyrocznia" pokazuje palcem, że nie tak, kurde, mamy żyć. Dla mnie bomba-utwór i tekst też. Do tego stopnia, że córka sobie wytatuowała na nodze całą zwrotkę. Śpiewałam w pierwszej osobie, że jestem tą "Wyrocznią", ale wcale się nią nie czułam, bo ze mnie to jest mały, cienki Bolek. Ktoś inny mógłby, ale ja nie. Mogę tylko przekazywać: "ludzie, więcej pokory" (śmiech). Bardzo ciekawe są też liryki w utworze "Przebudzenie". Chodzi w nim o nadzieję, która wcale nie umiera jako ostatnia, bo nigdy nie umiera. Uważam "Przebudzenie" za żeński odpowiednik męskiego TSA "Ciągle Walcz". Irena "Rosa" Bol: W TSA "Ciągle Walcz" jest ostre uderzenie (Irena Bol uderza z impetem pięścią o dłoń - przyp. red.). Marek Piekarczyk wzywa tam: "nie daj się, walcz!" No rzeczywiście, po męsku. Nie myśleliśmy nigdy o tym utworze jako o odpowiedniku "Przebudzenia", bo to są zupełnie inne kawałki. Ja śpiewam o tym, że jednak nie wierzę w siebie, ale może potrzebuję się obudzić i właśnie dać radę. Na końcu stwierdzam, że niby zwyciężyłam, nas-
tanie nowy dzień, wstanę itd. Brzmi to znacznie delikatniej niż utwór TSA. Wspólny grunt to wiara w siebie i nadzieja. Nawet jeśli doświadczamy ciężkiego życia w ciężkim świecie, to musimy się w końcu przebudzić. Istnieją ludzie słabi psychicznie, którzy też muszą sobie dać radę. Jest ten nowy dzień, musisz dać radę i już. Jan "Jano" Bol: Czyli damska odpowiedź na TSA "Ciągle Walcz". W jakich dokładnie okolicznościach napisaliście "Przebudzenie"? Jan "Jano" Bol: Tego już nie pamiętamy, bo to jest utwór jeszcze z lat osiemdziesiątych. Oficjalnie nigdzie nie wyszedł. Był tylko nagrywany na próbach. Nie załapał się na pamiętne debiutanckie sesje z Dziubą. A może napisaliśmy to już po sesjach... W każdym razie, lata osiemdziesiąte, więc nie pamiętamy. Irena "Rosa" Bol: Podczas powstawania każdego naszego utworu zadawaliśmy sobie pytanie, o czym by napisać tekst? To był dla nas problem, bo nie jesteśmy żadnymi wytrawnymi autorami i nie mamy tego gotowego w głowie. Nie, nie. Trzeba się było namyśleć. Rozważaliśmy wybór rozmaitych tematów, nagle padało kilka kluczowych słów i od nich wypływał ciąg dalszy. Nagle coś zaskakiwało. Jak widzisz, wychodziło nam, tylko że proces powstawania tekstów nigdy nie należał do łatwych zadań. Zaś konkretne okoliczności pisania "Przebudzenia"? O, widzisz. Dobrze
ctwo, barwny język. Jan "Jano" Bol: Jest tak? Irena "Rosa" Bol: Szacun, że to doceniasz, bo Jano naprawdę dużo nad tym siedział. Wynajdywał fajne słownictwo, którego bym się po nim nie spodziewała (śmiech). Słowo honoru, było tak. Jan "Jano" Bol: Nie czuję się poetą. Irena "Rosa" Bol: Ale udało mu się absolutnie. Świetnie mu wychodziło, biorąc pod uwagę, że to było zawsze dla niego nowym wyzwaniem. Podziwiam, że dawał radę. Jan "Jano" Bol: Niektóre teksty wymyślałem w wolnym czasie podczas pracy w kopalni. Miałem fuchę polegającą na siedzeniu na pompach. Poza pilnowaniem oleju nie było co robić. Siedziałem sobie i wymyślałem teksty. Irena "Rosa" Bol: (zwracając się do Jana) Skąd brałeś to słownictwo? Przecież w normalnym języku tak się nie wypowiadamy. A Ty brałeś te słowa skądś, mądralu Ty mój (śmiech). "Jeźdźcy Nocy" kończą się fantastycznym, zaśpiewanym wspólnie z Grzegorzem Kupczykiem, utworem "Ognisty Ptak". Wywarł on na mnie wielkie wrażenie, bo oto słyszymy duet pierwszego damskiego głosu pol skiego heavy metalu i najwybitniejszego polskiego głosu w ogóle. Irena "Rosa" Bol: Grzesiek to jest taki wspaniały człowiek... Gadałeś z nim kiedyś? Musisz z nim pogadać. Dowiedziałbyś się, jacy są
Foto: paulsphotography.eu
pamiętamy czas stworzenia "Epitafium Dla Iwony". Utwór był dedykowany naszej koleżance i dziewczynie ówczesnego basisty. Kiedy umarła słowa leciały prosto z serca. To samo z tekstem "Dla Janusza". Takie rzeczy pisze się od ręki. Życie podpowiada. Natomiast nad wszystkimi innymi utworami musieliśmy pogłówkować, a szczególnie Jano. Jan "Jano" Bol: Wymyślę jakiś temat i tego. Irena "Rosa" Bol: Ale nigdy nie było to takie łatwe. Z perspektywy słuchaczy wydaje się jasne, że naprawdę przykładaliście się do liryków. Nie brzmią one tak wulgarnie, prostacko, byle jak, na odczep się, lecz są dość poetyckie. Dostrzegam w nich wyszukane słowni-
fajni ludzie na tym świecie! Grzesiek to człowiek-dusza, on by Ci wszystko oddał. Prawdziwy, szczery człowiek. Szacun, że nigdy woda sodowa mu do głowy nie uderzyła. Twardo stąpa po ziemi, wie czego chce i zawsze Ci pomoże. Przyszedł czas kiedy znowu pomógł. Jan "Jano" Bol: Powiem Ci, że Rosa urodziła dziecko tuż przed wspólnym występem na żywo z Grzegorzem Kupczykiem w 1987r. Irena "Rosa" Bol: Urodziłam 26 marca 1987, a 5 kwietnia 1987 była Metalmania. Jan "Jano" Bol: Lekarze nie pozwolili jej śpiewać 9 dni po porodzie. Zadzwoniliśmy z prośbą o pomoc do Grzesia. On biedny pognał na próbę pociągiem z Poznania do Jaworzna, a następnie wziął taryfę do zabitej dechami
STOS
73
wioski Jeziorki (położonej koło Jaworzna). Irena "Rosa" Bol: Miał wielką rymę (po śląsku tak mówimy o katarze). Skarżył się, że ledwo wjechał na zanieczyszczony przemysłem Śląsk, a już zrobił mu się taki napuchnięty nochal. Nie mógł w takim stanie śpiewać całego koncertu, ale ile dał radę, to zaśpiewał. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że ja tam w Spodku zdołałam zaśpiewać ze trzy utwory. Jan "Jano" Bol: Podczas pracy nad "Jeźdźcami Nocy" zdecydowaliśmy się nagrać ponownie "Ognisty Ptak", ponieważ wersja tego utworu z naszej debiutanckiej płyty jest spierniczona. Irena "Rosa" Bol: Grzesiek od razu zgodził się to zaśpiewać. Zawsze jest miłym, grzecznym, zarąbistym człowiekiem. Praca z nim to dla nas zaszczyt. Słychać, że pojawiły się tam nie tylko Wasze oddzielne linie, ale też śpiewaliście wspólnie. Irena "Rosa" Bol: Do jego studia dotarł nasz
powiedzieć? Z Andrzejem mało mieliśmy osobiście kontaktu, spotkaliśmy się z nim kilkukrotnie, ale to nie była jakaś zażyła znajomość. Romek to był rówieśnik Jana. Jan "Jano" Bol: Romana znaliśmy od podszewki. Znajomość zaczęła się podczas kilku wspólnych koncertów w 1981 roku, a potem były warsztaty muzyczne w Wilkasach w 1982r. Zarówno Kat jak i Stos wtedy dopiero raczkowali. Mieszkaliśmy w takich charakterystycznych domkach, w których robiliśmy sobie próby. Nasz domek sąsiadował akurat z tym Kat-owskim, ale oni sobie ćwiczyli swoje, a my swoje. Chodziliśmy wtedy z Romkiem na spacery. On nam opowiadał o swoich tekstach, o tym co robi itd. Irena "Rosa" Bol: O piekle też. Poznawaliśmy się. Nie znaliśmy wcześniej jego wizji. Jan "Jano" Bol: Straszna z Romka gaduła. Uwielbiał sobie pogadać. Irena "Rosa" Bol: Później życie nas troszeczkę rozdzieliło, ale nadal widywaliśmy się. To były przelotne spotkania, bo on był rozry-
Foto: Stos
ukończony wokal, a on dograł swoje partie. Jan "Jano" Bol: Dostał od nas wolną rękę. Mógł zaśpiewać, co zechciał. Irena "Rosa" Bol: Grzesiek ma świetne warunki we własnym studiu. Robi, jak i kiedy chce. Wyszło super. Na żywo śpiewaliśmy wspólnie tylko jeden raz, na wspomnianej Metalmanii '87 w Spodku. Jan "Jano" Bol: Graliśmy trochę koncertów z Ceti, ale nie wpadliśmy na pomysł, żeby Rosa z Grześkiem jednocześnie sobie zaśpiewali. Irena "Rosa" Bol: Jeździliśmy na wspólne koncerty, np. do Sandomierza. Znamy się. Jak nie mieli innego supportu, to brali nas. Jan "Jano" Bol: Turbole i Ceti to zarąbiste ekipy. Irena "Rosa" Bol: Mamy to szczęście, że ich znamy. Cieszymy się z tego, bo to sami fajni ludzie. A w ogóle, metalowcy to fajni ludzie (wesoły śmiech). Oczywiście nie mógłbym nie zapytać o Andrzeja Nowaka i Romana Kostrzewskiego, którym "pękła ostatnia nić". Jan "Jano" Bol: (ciężko wzdychając) Się posypało. Irena "Rosa" Bol: (ciężko wzdychając) Cóż tu
74
STOS
wany przez fanów, a my też mieliśmy swoje sprawy. Strasznie nam żal, niezmiernie nam przykro. On miał jeszcze sporo dobrych chwil przed sobą, sporo pomysłów, wiele ciekawego do zrobienia. Taka nagła śmierć to nieopisana strata. Jan "Jano" Bol: Każdy liczył, że Roman wyjdzie z tego. Irena "Rosa" Bol: Nie tak miało się to skończyć. Andrzej Nowak to już w ogóle. Nagle przeczytaliśmy wiadomość na Facebooku: że co?! Zdaje się, że najbardziej aktywnymi pionierami polskiego heavy metalu są teraz muzycy Turbo? Irena "Rosa" Bol: No tak. Ceti powstało później. Wojtek Hoffman daje świetnie radę. Jan "Jano" Bol: Dopóki był Roman, to Kat był najbardziej aktywny. Irena "Rosa" Bol: Ale poczekaj, jeszcze Wilczy Pająk z Beatką (perkusistka Beata Polak - przyp.red.) jest, tak? Najwspanialsza perkusistka w Polsce. Prowadzi też szkołę muzyczną. Gadałeś już z nią? Jeździliśmy razem po Polsce. Czekaj, jak on się nazywał? Śpiewał u nich Leszek Szpigiel (również w
Non Iron i Mekong Delta - przyp. red.). Jan "Jano" Bol: Aczkolwiek to już zespół ze "stajni" Dziuby, czyli okres 1985-1986. A Turbole byli wcześniej. Jeszcze się nie poznaliśmy, a już usłyszeliśmy w radiu "Dorosłe Dzieci". Pierwsze spotkanie z Turbolami wyglądało jak objawienie, złożyliśmy przed Grześkiem ręce do modlitwy (śmiech). Irena "Rosa" Bol: Ja do niego jak do Boga, a Grzesiek: "no co Ty? Normalnie". Jan "Jano" Bol: Zagraliśmy wspólnie z Turbo pierwszy raz chyba w Knurowie (był tam też Kat i Dżem). Irena "Rosa" Bol: Na tej samej imprezie występowało Papa Dance (śmiech). Wprost perfekcyjnie nas dobrali (śmiech). Spośród wciąż aktywnych śląskich pionierów muzyki metalowej wyróżniłabym również Dragon. Poza tym Destroyers przecież powróciło. Nasze roczniki. Jeszcze żyją ludziska, tylko my staliśmy się takimi "zgredami" (śmiech). Powiem Ci, że po chorobie straciłam siły. Z wiekiem również warunki fizyczne ulegają pogorszeniu. Pojechaliśmy kiedyś do Wrocławia. Grał tam z nami Świniopas. Chłopak tak dał czadu gardłem, że ja przy nim czułam się "taka malutka". I wtedy zrozumiałam, że powinnam dać sobie spokój. Inni wymiatają, a ja w pewnym momencie już nie dawałam rady. Dziś myślę, że teraz dałabym więcej czadu, niż wtedy, gdy leżałam w szpitalu. Niemniej uznałam, że albo idę na całość, albo trzeba się wycofać. Nie miałam sił, żeby dać radę, no to się trzeba było wycofać, no i taki był koniec. Oficjalnie Stos nigdy nie zadeklarował rozwiązania. Irena "Rosa" Bol: No nie, bo myśleliśmy, że to się tak samo wyciszy. Szacunek dla użytkowników Facebooka, którzy ciągle o nas pamiętają. Dostajemy różne pytania: "Kiedy Was usłyszymy?", pozdrowienia, pamiątkowe fotki z koncertów... Jan "Jano" Bol: Tak. Jak jeszcze dostaniemy taką szpilę, bodziec, to może jeszcze coś nagramy lub zagramy jakiś koncert. Irena "Rosa" Bol: A by się chciało, owszem. Tylko, że nie mamy ku temu sprzyjających warunków. Po prostu nie ma już z kim, nie ma gdzie, ani za co. Jan "Jano" Bol: Ale korci nas, żeby wydać singla. Irena "Rosa" Bol: Choćby jeszcze jeden utwór zrobić i nagrać (wesoły śmiech). Jan "Jano" Bol: Jeszcze chwila, a ktoś nas zmotywuje na całą płytę. Irena "Rosa" Bol: Oficjalnie nie było żadnego pożegnania, bo mnie się wydawało, że o Stosie nikt nie będzie pamiętał i po prostu się wszystko wyciszy samo. A tak się nie stało. Sam jesteś tego dowodem. Gdzie taki człowiek z Islandii, co ma tam świat piękny, będzie pamiętał o dziesiątej rocznicy ukazania się płyty Stos, no proszę Cię. Oczywiście, że pamiętam. Irena "Rosa" Bol: Ale dlaczego??? Nie masz co robić? (śmiech) Mieszkałem wtedy w Katowicach i doskonale pamiętam, jak "Jeźdźcy Nocy" się ukazały. Bez problemu kupiłem ją w okresie pre miery w Media Markt. Słuchałem, lubiłem, podziwiałem. Nie, że jestem teraz uprzejmy, tylko mówię to z pełnym przekonaniem. Irena "Rosa" Bol: Naprawdę się cieszymy. Jan "Jano" Bol: Fajnie.
Pierwszą płytę "Stos" też nabyłem, ale to nie były moje czasy, więc nie miałem do tego albumu żadnego szczególnego sentymentu. Uważam, że "Jeźdźcy Nocy" brzmią od niej znacznie lepiej. Jan "Jano" Bol: To były lata osiemdziesiąte. Jedną stronę nagraliśmy w Opolu w 1986r, kiedy Dziuba też nie miał finansów. Powiedział nam: "słuchajcie, jedziemy do studia, nagramy, zobaczymy co z tego będzie". Udało się nagrać cztery utwory. No i co dalej z tym? Tomek rzekł: "a, to nagramy resztę w przyszłości". Wrzucał pojedyncze utwory na splity czy też na jakieś składanki. Dopiero w 1989r. odbyła się druga sesja (w Poznaniu). W sumie dysponowaliśmy materiałem na całą płytę, więc Tomek Dziubiński ją wydał. Irena "Rosa" Bol: Ale są tam wyraźne różnice: i stylowe, i brzmieniowe. Jan "Jano" Bol: W 1986 roku graliśmy łagodniej, zaś w Poznaniu Dziuba gniótł nas na thrash, bo niby było to modne. Irena "Rosa" Bol: A gdzie my do thrashu? My się do thrashu nie nadajemy. Jan "Jano" Bol: Nasze linie melodyczne są trochę inne. Irena "Rosa" Bol: Ale nie słyszałeś tej płyty "Stos"? Posiadałem i słuchałem. Irena "Rosa" Bol: Więc na pewno zauważyłeś, że połowa płyty jest "nasza", a połowa thrashowa, jakby "nie-nasza". To było robione na siłę. Interesujące, bo nigdy tego w ten sposób nie postrzegałem. Jak w 2008r wyszła reedycja "Stos" to był wówczas mój pierwszy kontakt z Waszym zespołem. Myślałem, że to, co słyszę, to jest w stu procentach Wasz styl. Nie przypuszczałem, że cokolwiek z tego nagrania nie należy do "Waszego stylu". Irena "Rosa" Bol: Właśnie, że nie do końca. Nasz styl reprezentowały kawałki: "Stos", "Sabat Czarownic", "Epitafium Dla Iwony" oraz "Ognisty Ptak". Poczekaj, niech no to sobie przypomnę, przecież to było dawno (śmiech). Pozostałe utwory były bardziej thrashowe. Jan "Jano" Bol: "Anioł Śmierci" na przykład. Irena "Rosa" Bol: A to nie o tych mówię, chodzi mi o "Lustro Kłamstw". Jan "Jano" Bol: Oba nagrywaliśmy w Pozna-
niu. A jeszcze "Siła Monstrum" zalicza się do tej kategorii. Znasz kapelę Monstrum? Bardzo ich lubimy. Za każdym razem, gdy wspólnie z nimi występowaliśmy, słyszeliśmy prośbę o "Siłę Monstrum" (śmiech). Irena "Rosa" Bol: Oni nazywali się Monstrum, więc to był z naszej strony taki przyjacielski ukłon. Jano, czy znasz jakąś fajną kapelę, z którą byśmy się nie lubili? Jan "Jano" Bol: Nie znam. Trzymaliśmy sztamę ze wszystkimi kapelami, które poznaliśmy. Wspieraliśmy się wzajemnie, jak mogliśmy. Ciekawostka: w opolskim studiu basista nam wypadł i Tomek Jaguś z Kat nagrywał nam bas. Irena "Rosa" Bol: Tomek to w ogóle mnie czesał przed koncertami! (śmiech). Jan "Jano" Bol: Panowała wtedy taka moda, że trzeba było postawić sobie czuprynę (pokazują, że gęsto i wysoko - przyp. red.). Zawsze przed koncertem braFoto: Paweł Olewniczak no mokry ręcznik i robiono sobie fikuśną fryzurę (śmiech). Irena "Rosa" Bol: Fajnie było. Jak tam sobie człowiek powspomina dawne czasy, to naprawdę, z całą sympatią, świetna przygoda życia. Każdemu takiej życzę (wesoły śmiech). Tobie też. Jeździj, jeździj i szalej, młody jesteś. Myślę nieustannie o tym, aby przekazać to dziedzictwo zespołu Stos przyszłym pokoleniom. Warto, żeby ludzie mieli przynajmniej dostęp do Waszych nagrań. Idealnie na fizy cznych nośnikach, ale skoro ich brakuje, to pamiętajmy, że teraz młodzi słuchają często muzyki na platformach streamingowych typu Spotify, a tam Was nie znalazłem. Mam tu na myśli bezinteresowne zachowa-
nie polskiego dziedzictwa kulturowego. W tej czy innej postaci, przydałaby się jedna kompilacja wszystkich dotychczasowych nagrań Stos. Jan "Jano" Bol: Nasz gitarzysta Krawcik (Łukasz Krawiec - przyp red.) kiedyś nam mówił o Spotify. Ale akurat wznawialiśmy "Stos" i stwierdziliśmy, że gdybyśmy udostępnili wszystko na Spotify, to ludzie byliby mniej zainteresowani fizycznym wydaniem. Irena "Rosa" Bol: Musielibyśmy zlecić to zadanie komuś, kto się na tym zna. Sami nie wiemy, jak to ogarnąć. Nie używamy Spotify. Wiadomo, że nic z tego byśmy nie mieli, nawet na to nie liczymy i nie chcemy tego. Jan "Jano" Bol: Ale poczekaj, bo przez Ciebie zadzwonię do Metal Mindu (śmiech). Irena "Rosa" Bol: "Cześć Mariolka, to znowu my" (śmiech). No, gdyby była zainteresowana, to pewnie, że tak. Jan "Jano" Bol: Ale jakby coś, to będzie przez Ciebie (śmiech). Pozdrawiamy od nas całą metalową brać, a Tobie dziękujemy za pamięć i możliwość porozmawiania o starych, dobrych czasach. Sam O'Black
Foto: chojnacki24.pl
STOS
75
czas na uhonorowanie początków.
Heavy metal przetrwa wszystko! Cóż za krzepiące słowa, które idealnie wpasowują się w misję magazynu Heavy Metal Pages! Bardzo miło jest czytać takie wypowiedzi od ludzi, którzy tak naprawdę mogliby już usiąść w domu przy kominku i popijać piwo. No ale nie Frank Thorwarth. Piwo owszem, nawet w większych ilościach, ale kilka miesięcy w domu to zdecydowanie za długo! Metal to życie, a życie jest piękne - zresztą mój rozmówca, tak jak i cały zespół Tankard nawet po 40 latach nie składa broni. Już niedługo same słodkości dla fanów niemieckiego thrashu, bo na rynku pojawi się obszerne pudło podsumowujące okres grupy dla Noise, a żeby było mało, to w dalszym okresie 2022 roku nowa, studyjna płyta! Tak, o szczegółach poniżej, choć nie tylko o tym… A, zresztą - jak mawiał klasyk - napijmy się! HMP: Dzień dobry Frank! Bardzo mi miło, że poświęciłeś czas, żeby wysłuchać moich pytań. Zanim jednak przejdziemy dalej, chciałbym się dowiedzieć jak udaje się grupie funkcjonować w tych niespokojnych czasach i czy, co najważniejsze, zdrowie dopisuje? Frank Thorwarth: Cześć wszystkim! Mam nadzieję, że też czujecie się dobrze. Cieszę się, że mogę odpowiedzieć na twoje pytania. Cóż, masz rację, żyjemy w trudnych czasach, ale staramy się nie załamywać. Na całe szczęście wszyscy czują się dobrze i nikt nie zaraził się Covidem. Pracujemy teraz nad nowym albumem, który wydamy w tym roku, więc jesteśmy zajęci. Po czterdziestu latach naprawdę
dla nas ogromny zaszczyt, że coś tak dużego zostanie wydane. Wciąż mam w pamięci ten czas kiedy byliśmy związani z Noise. To były początki naszej kariery. Byliśmy wtedy młodzi i głupi. Piliśmy, rozwalaliśmy pokoje hotelowe, i tak dalej... No ale tak bardziej na poważnie to Tankard liczy sobie prawie 40 lat! Trudno byłoby sobie wyobrazić lepszą okazję do wypuszczenia czegoś tak obszernego jak "For A Thousand Beers". Pomysł wyszedł od Was czy ktoś z BMG skontaktował się w związku z tym tematem? O, to jest bardzo dobre pytanie. Nie pamiętam
Foto: Tankard
trudno nam jest siedzieć w domu całymi dniami i nie koncertować. Fajnie było się zrelaksować na chwilę na początku pandemii, ale po kilku miesiącach zaczęliśmy się okropnie nudzić. Mamy nadzieję, że powrócimy wkrótce do normalności i koncertów. W zeszłym roku graliśmy na scenie tylko osiem razy... Rozmawiamy przed ważnym wydarzeniem w karierze zespołu - wielkimi krokami zbliża się premiera pudła zawierającego albumy nagrane w okresie dla Noise, czyli lata 19861995. To pierwsze aż tak duże wydawnictwo w historii Tankard. Są nerwy? (śmiech) (śmiech) Może nie nerwy, ale ciekawość. To
76
TANKARD
za bardzo kto wpadł na ten pomysł. Miej jednak na uwadze, proszę to, że wraz z albumem, o którym już wspomniałem, zostaną wydane jeszcze inne rzeczy sprzed czterdziestu lat. Zastanawiałem się też trochę nad zasadnoś cią takiego wydawnictwa w momencie kiedy niedawno na rynku pojawiły się reedycje katalogu Tankard. Nie byliście zadowoleni z pracy Noise Records i postanowiliście w BMG przygotować słuszne wznowienia wczesnych płyt grupy? Wydaje mi się, że nie było jakiegoś szczególnego powodu. To był po prostu odpowiedni
Ciekawi mnie dodatek w postaci książki czy też albumu, ze zdjęciami i tekstami… Ty i Gerre, pewnie jako najdłużsi stażem, mieliś cie zadanie przygotować taki zbiór pamiątek dotyczących Tankard to… może zdradzisz co się tam znajdzie? (śmiech) No cóż, ma w sobie dziwne i niebezpieczne rzeczy… Żartuję. Spoglądaliśmy na stare zdjęcia i inne tego typu pamiątki i możesz mi wierzyć, że mieliśmy ubaw po pachy. To było całkiem zabawne doświadczenie. Nie dokładacie nic więcej niż przewidują oryginalne płyty. Mieliście może jednak w planach jakiś dodatkowy dysk z bonusami, tylko z jakichś względów ciężko było to zebrać, wydać? O ile wiem, w planach nie ma nic dodatkowego. Świetną sprawą wydają się dodatkowe DVD, zwłaszcza koncerty z Eidhoven i Frankfurtu z 1987 roku. To piękna podróż w czasie. Jakim cudem wydajecie ten materiał dopiero przy okazji "For A Thousand Beers"? Tak, to było naprawdę zabawne, a ja i Gerre mieliśmy spory ubaw oglądając ten materiał. Niemniej jednak to będzie coś wyjątkowego. Przenieśmy się teraz do samych początków grupy. Jest rok 1982 i powstaje Avenger, potem przez rok działa Vortex, a finalnie w 1983 rodzi się Tankard. Czy jesteś sobie w stanie przypomnieć cokolwiek ciekawego dotyczącego tego etapu Waszej muzycznej drogi? Jedna rzecz: Tankard funkcjonuje od roku 1982, w przeciwnym razie nie obchodzilibyśmy 40-lecia (śmiech). Zaczęliśmy w 1981 roku z Axelem, gościem o imieniu Bernhard (obaj byli gitarzystami) i mną jako "wokalistą". Hałasowaliśmy w piwnicy Axela dopóty, dopóki policja nie przyjechała. Nagrywaliśmy efekty na moim starym magnetofonie. Niestety, a może "stety", kasety gdzieś przepadły. Potem skupiliśmy się bardziej na muzyce i na początku roku 1982, zaczęliśmy szukać basisty i perkusisty. Gerre był naszym najlepszym kumplem z klasy, znam się z nim od szóstego roku życia, i uwielbiał hard rocka i heavy metal. Kierując się naszą ówczesną logiką, poprosiliśmy go o granie na basie. Niestety, on nie chciał iść do szkoły muzycznej sam więc poprosił mnie, bym poszedł z nim. Okazało sie, że jestem znacznie lepszym basistą niż wokalistą, a Gerre odwrotnie (śmiech). Inny koleś z naszej klasy usłyszał o naszych poczynaniach i powiedział, że gra na perkusji. To był Oliver, nasz pierwszy perkusista. Bernhard musiał odejść i spytaliśmy innego gościa z wyższej klasy, czy by się nie przyłączył. Wiedzieliśmy, że też lubi hard rocka i gra na gitarze. Tym gościem był Andy. Tak oto nasz zespół był skompletowany. Muszę o to zapytać - od razu jak zrezygnowaliście z nazwy Vortex to pojawił się pomysł, żeby za nazwę grupy służył po prostu kufel do piwa, czy braliście jeszcze jakieś inne pod uwagę? Nigdy nie zastanawialiśmy się nad znaczeniem. Był marzec lub kwiecień 1982 roku i zaczęliśmy szukać nazwy na poważnie. Jednak sporo tych, które nam się podobały, już były zajęte. Właśnie takie, jak wspomniane Vortex i Avenger. Pewnego dnia Axel przeglądał
słownik języka angielskiego i spytał się mnie, czy podoba mi się słowo "tankard" (z ang. - kufel) Polubiłem to słowo, nie wiedząc co ono oznacza. Domyślam się, że piwo w Niemczech ma inny status niż, na przykład, w Polsce. U nas grupa musiałaby się nazywać chyba "pięćdziesiątka" (kieliszek do wódki)… Uważaliście, że piwo ma w sobie coś na tyle szlachetnego, że można uczynić z niego symbol kapeli thrash metalowej i że utrzyma się przez bite 40 lat? (śmiech) Tak myślisz? Cztery lata temu byłem na wakacjach w Gdańsku i byłem zaskoczony, jak ogromny wybór piwa był dostępny w waszych supermarketach. Każdego dnia kupowałem inną markę i, wierz mi lub nie, wszystkie mi smakowały. Ten piwny wizerunek nie był naszym zamiarem, do dziś jestem zaskoczony, że to zadziałało. Zastanawiałeś się kiedyś, co byłoby, gdyby faktycznie zadziała się "Chemiczna Inwazja", o której śpiewacie na drugim albumie z 1987 roku? To się wydarzyło kilka lat później i cóż, wszyscy wciąż żyjemy (śmiech). W Niemczech zdecydowana większość piw wciąż jest warzona zgodnie z Bawarskim Prawem Czystości, więc wychodzi na to, że byliśmy powodem dla zatrzymania tej inwazji (śmiech). Jeśli chodzi o teksty to sprawnie ewoluowały. Można zauważyć, że z biegiem czasu Tanakrd poruszał w nich coraz więcej istotnych spraw dotyczących życia, nie rezygnując jednak z humoru i piwa, ale czy odczułeś kiedykolwiek, że jakieś kawałki w historii Tankard są, hmm…, niesmaczne i obawialiś cie się ich szerszego odbioru? Nie. Zawsze robiliśmy to, co chcieliśmy. Teksty po prostu odzwierciedlają to, co przychodzi nam do głów. Jasne jest też to, że myślisz inaczej, gdy masz pięćdziesiąt lat, a inaczej jak osiemnaście... Jako zespół jesteście autorami oficjalnego hymnu drużyny piłkarskiej Eintrachtu Frankfurt. Jak doszło do tej współpracy i czy było ciężko spełnić nadzieje kibiców związane z tą pieśnią?
Foto: Tankard
A to akurat jest całkiem zabawna historia. Zostało to nagrane w roku 1999 na samplerze dla drużyny. Potem praktycznie o tym zapomniano, ale w roku 2006, Eintracht był w finale Pucharu Niemiec i poprosili nas o zagranie tego na Stadionie Olimpijskim w Berlinie dla ponad pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Od tego momentu Eintracht zawsze gra tę piosenkę przed meczami. To jest dla nas ogromny zaszczyt!
Dzieliliście scenę z Kreator i Coroner. Na pewno masz jakieś wspomnienia, bo takie noce zostają w pamięci na całe życie… To był największy koncert na jakim kiedykolwiek graliśmy i to było coś wspaniałego. Zwłaszcza, że odbywał się wtedy we wschodnich Niemczech, co wcześniej było niemożliwe. Tłum był tak rozentuzjazmowany, naprawdę świetny. Piliśmy dużo i bardzo dobrze się bawiliśmy!
Idąc chronologicznie - od 1986 roku - debiut Tankard, "Zombie Attack", musiał przynieść niemałe zaskoczenie na scenie thrash metalu. Pamiętasz reakcje ludzi, gdy się ukazy wał? Cóż, dla nas to było coś niespodziewanego, że my w ogóle nagraliśmy jakiś album. To było coś cudownego i niewiarygodnego… A co do reakcji, to były świetne. Wygląda na to, że większości fanów thrashu się to podobało.
Następnie, w 1990 roku ukazuje się "The Meaning Of Life". Można powiedzieć, że przyniósł swego rodzaju przeboje - "Space Beer" czy "Beermuda". Czy z perspektywy czasu możesz zgodzić się z tezą, że Tankard wtedy trochę złagodził swoje brzmienie? Tak, zdecydowanie. My nigdy niczego nie planujemy, gramy to, co nam przychodzi na myśl. Lekko czy ciężko, mamy to gdzieś. Jeśli lubimy to, co tworzymy i inni ludzie też to lubią, wtedy jest idealnie.
Potem poprawiacie pozycję dwoma bardzo dobrymi albumami - "Chemical Invasion" i "The Morning After". Chyba już wtedy mało kto mógł Was pomylić z kimś innym. Ten okres to świetne granie, zresztą zwieńczone kapitalnym, słynnym już wideo "Open All Night", dokumentującym koncert z Berlina.
Nie można pominąć okładki. Jan Paweł II i Gorbaczow z Tysonem rozmyślającym przy kufelku… Myślisz, że dziś taka praca w ogóle przeszłaby do akceptacji ze strony jakiejkolwiek wytwórni? Świat teraz jest bardzo poprawny… Może masz rację. Trochę się zmieniło od tamtego czasu. Ale może warto próbować…? Roczniki 1992 i 1994 to dwie płyty, które mam wrażenie były trochę "poważniejsze" niż poprzednie. To wyszło samo czy jakieś konkretne sytuacje wpłynęły na kształt "Stone Cold Sober" i "Two-Faced"…? Czasami kac-morderca nie ma serca i musimy odstawić alkohol na jakiś czas (śmiech). Mi się zawsze tytuł "Stone Cold Sober" kojarzy z Queen "Stone Cold Crazy"… Dobrze kombinuję? (śmiech) Serio? Nie wiedziałem (śmiech). Tak jak "Kings Of Beer" to ewidentnie puszczenie oka do fanów Manowar… (śmiech) Tak myślisz? (śmiech)
Foto: Tankard
No ale nie może być za wesoło. Album "The Tankard" jest, można tak ująć, granicą między starym a nowym Tankard. Wtedy roz padł się skład, który utrzymywał się aż od
TANKARD
77
1988 roku. Co wtedy się takiego wydarzyło, że finalnie Tankard stał się kwartetem i to w dodatku z zupełnie nowym perkusistą, Olafem Zisselem? Cóż, Axel odszedł z przyczyn zdrowotnych i zdecydowaliśmy się na granie w czwórkę. Myślę, że to dobrze działa, zwłaszcza podczas podróżowania w busie. Tak, zgadza się, Arnulf też odszedł i znaleźliśmy Olafa, który już od jakiegoś czasu grał w lokalnych zespołach. Gitarzysta Andy Boulgaropoulos ostatecznie pożegnał się z grupą w 2000 roku, kiedy to jego miejsce zajął Andy Gutjahr. Czy można przyjąć, że relacje z nim były trwalsze niż z Axelem Katzmannem i Arnulfem Tunnem? Tak, nadal utrzymujemy kontakt i on wciąż pisze dla nas sporo tekstów. Chciałbym zapytać o pierwsze muzyczne kroki. Pamiętasz jak to się stało, że zapragnąłeś zostać muzykiem i czy od razu plan był prosty, żeby grać metal? Miałem standardowe lekcje gry na gitarze gdy miałem 11 lat, ale wtedy mnie to nie urzekło (śmiech). Zacząłem myśleć, że to może być coś poważnego wtedy, gdy założyliśmy Tankard w roku 1982. I od początku kierunek był na metal. Pewnie słyszałeś to pytanie milion razy ale… Będzie milion pierwszy! (śmiech) Jacy muzycy kształtowali Ciebie na początku drogi, na kim się wzorowałeś, inspirowałeś? Inspirację biorę bardziej od zespołów, które uwielbiam już od jakiegoś czasu, niż od konkretnych muzyków. Mam na myśli takie załogi jak AC/DC, Motörhead, te z ruchu NW OBHM oraz Exodus, Slayer, i tak dalej... Nie można powiedzieć o Tankard, że jest grupą, której brak charakteru. Nawet pomijając humor czy piwo to sądzę, że mieliście po prostu głowę do dobrych kawałków. Chciałbym zadać teraz trudne pytanie (śmiech) - Które utwory wskazałbyś na takie najważniejsze w historii grupy? Z pewnością to "Empty Tankard" i "Zombie Attack". Gramy je na każdym koncercie. Tytuł "The Tankard" grupa zawdzięcza prawdziwemu miejscu, jakim jest pewien angiel ski pub, mieszczący się w Londynie. Pamię-
Foto: Tankard
tasz w jakich okolicznościach został odkryty i czy właściciele byli lub stali się fanami zespołu? Niestety nic o tym nie wiem. Ale mogę zdradzić, że w Japonii też jest bar o takiej nazwie. Zdarzyło się nam nawet pić tam piwo. Czy jako zespół bylibyście w stanie nagrać jeszcze coś w klimacie projektu jakim był w latach 1994-1997 Tankwart, czy raczej taka formuła jest już wyczerpana? Moglibyśmy. Ale nie chcemy (śmiech). Skąd w ogóle wziął się taki pomysł, żeby grać te wszystkie piosenki mało kojarzone z muzyką metalową i czy autorzy oryginałów nie mieli problemu z tym, że ich utwory dostają poniekąd nowe życie w dość niecodzi ennych warunkach? (śmiech) Takie pomysły przychodzą tylko wtedy, gdy wlewasz w siebie od cholery alkoholu i stanowczo za długo siedzisz w busie. Nie, oryginalni twórcy nie mieli z tym problemu. Albo może się nie zorientowali…? Sytuacja z wirusem wstrzymała koncerty i spowodowała, że niczego nie można było być pewnym. Jak Tankard radzi sobie z tą wymuszoną przerwą? Jest strasznie nudno. Mieliśmy tylko pięć kon-
certów w 2020 roku i osiem w 2021. Kiedy przyzwyczajasz się do ciągłego koncertowania i podróżujesz całe życie, to trudno jest siedzieć w domu. Zresztą, mówiłem o tym w pierwszym pytaniu. Czy w związku z premierą wydawnictwa "For A Thousand Beers" planowane są jakieś specjalne koncerty, czy też cała trasa z jakąś specjalną set listą, zawierającą dawno nie grane kompozycje? Nie, nic takiego nie jest jeszcze w planach. Liczę, że będzie okazja, żeby Tankard mógł zagrać w Polsce. Na razie graliście tylko dwa koncerty w moim kraju - w Krakowie i Warszawie w 2009 roku… Nie mogłem wtedy być, ale słyszałem, że przyjęcie było fantastyczne i na scenie stanęły skrzynki z pol skim piwem. A jak Ty wspominasz tę wizytę i smak trunków? Było nieźle, tak! Jak mówiłem, lubię polskie piwo. Dzięki! Jeśli miałbyś podsumować karierę jednym zdaniem to co mógłbyś o sobie powiedzieć? Niczego nie żałuję! Wasz ostatni album zatytułowaliście "One Foot In The Grave" i ukazał się już pięć lat temu. Czy w związku z tym, że czujecie się tak starzy, pisanie nowego materiału będzie od teraz trwać znacznie dłużej niż kiedyś krótko mówiąc - czy są już jakieś szkice nowej płyty Tankard? Jak już wspomniałem wcześniej, pracujemy w tym momencie nad nowym albumem, który zostanie wydany w późniejszym okresie tego roku. Będzie się nazywał "Pawlow's Dawgs"! Bardzo dziękuję Frank za poświęcony czas i to była sama przyjemność móc zadać te parę naście pytań! Na koniec proszę jeszcze o słowo dla czytelników Heavy Metal Pages i fanów thrash metalu w Polsce… Stay heavy i zdrowia! Heavy metal przetrwa wszystko! Mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo w Polsce.
Foto: Tankard
78
TANKARD
Życzę dużo zdrowia i zawsze świeżego piwa!!! Dziękuję. Wam też wszystkiego najlepszego! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
zdarzenia. Destruction gra społecznie zaangażowany thrash i zawsze już tak pozostanie.
Krzyczę tak, jakbym chciał wskrzesić umarłych Legendarni muzycy odchodzą nie tylko wtedy, gdy umierają. Zdarza się, że obrana droga życiowa przestaje przynosić im radość. Schodzą wówczas ze sceny i ustępują miejsca innym. Wywołuje to mieszane reakcje wśród fanów, chyba że następca staje na wysokości zadania, a zespół kontynuuje muzykowanie w znanym i lubianym stylu. Taki los spotkał ostatnio Destruction, bo gitarzysta Mike Sifringer zrezygnował z dalszego grania. Należy jednak pamiętać, że od dawna głównym kompozytorem w ich szeregach nie był Mike, lecz basista i wokalista Schmier. Nie dziwi więc, że nowy skład zdołał nagrać prawdopodobnie najbrutalniejszy album w całej ich historii, pt. "Diabolica". Schmier przekonuje, że nowy materiał zniszczy zwłaszcza na żywo. HMP: Jak czujecie się, celebrując czterdziestą rocznicę zespołu bez Mike'a Sifringera? Schmier: Odejście Mike'a z Destruction było smutne dla każdego z nas, ale w pełni szanujemy jego decyzję. Rozumiemy, że nice każdy chce wiecznie zajmować się muzyką. Zespół kontynuuje marsz - nie mam co do tego żadnych wątpliwości, bo Destruction to najważniejsza sprawa w moim życiu. Nie przywiązuje natomiast zbytniej wagi do kwestii rocznicy. Minęło 40 lat, ok, no i co z tego? Wystąpimy na festiwalach, pogramy koncerty, ale to tyle. Grunt, że prężnie działamy, wbrew przeciwnościom losu i wszelkim wrogom, tzn. przez dłuższy okres czasu nie mogliśmy zorganizować show, ale nie złożyliśmy broni.
członka Destruction. To fantastyczny gitarzysta. Wierzę, że wszyscy fani natychmiast go zaakceptują. Jak zatem wyglądała sesja nagraniowa "Diabolical"? Nazwałbyś ją w pewnym sensie terapeutyczną, a może traumatyczną? To było mega radosne doświadczenie. Zmieniliśmy label z Nuclear Blast na Napalm Records, Mike odszedł z zespołu, nie mogliśmy koncertować, ogólnie w okresie bezpośrednio poprzedzającym sesję "Diabolical" zmagaliś-
Jak w tych lirykach odnalazł się Mad Butcher? Mad Butcher pełni funkcję maskotki Destruction. Gdybyśmy wydali album bez jego uwzględnienia, ludzie strasznie by na to narzekali. Wrzeszczeliby: "gdzie jest Mad Butcher??? Gdzie jest Mad Butcher???" Ano, tu jest. Ciągle nas obserwuje. Cóż, tym razem chcieliśmy prostszej okładki, ukazującej atak zombie, w typowym duchu metalowej estetyki. Nie ma się co nad tym zbytnio zastanawiać. Bezpośrednio pokazujemy na okładce, w jakim kierunku Destruction podąża. Pamiętam, że jak w latach osiemdziesiątych patrzyłem na okładki, to od razu wiedziałem, jakiego rodzaju dźwięków mam się spodziewać. W tym sensie obecna grafika doskonale pasuje do "Diabolical". Wracając jeszcze do Mad Butcher: zdaje się, że właśnie po raz pierwszy pojawił się on w Waszym klipie? Ukazaliśmy go już w klipie do utworu "Carnivore" z 2010 roku, zrobionym zresztą w Polsce. Tym razem nadszedł właściwy czas, żeby Mad Butcher pojawił się w drugim klipie, do utworu tytułowego z naszej najnowszej płyty. Liryki stworzyły ku temu idealną okazję. Uważam to za dobry sposób, żeby wzmóc
Czy Mike w ogóle kontaktował się z Tobą w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, tzn. po tym, jak opuścił Destruction? Tak, pozostajemy w kontakcie. Rozmawiamy o aspektach biznesowych, ponieważ wciąż łączy nas obszerny katalog nagrań z przeszłości. W pewnym momencie stało się jednak jasne, że nadszedł dla niego moment, aby zejść ze sceny. Zdziwiliśmy się, kiedy to sobie uświadomiliśmy. Mike nigdy nie powiedział nam przyczyny wprost, ale wiemy, że ta decyzja była dobrze uzasadniona. Abyś poznał więcej szczegółów, musiałbyś dopytać Mike'a, nie mnie. To tak jak przy rozwodzie - małżonkowie mają odmienne opinie, dlatego należałoby wysłuchać obu stron. Kiedy obecny układ przestaje działać, nastaje czas, aby się rozejść. Życie. Wasz nowy gitarzysta, Furia, był od 2016 roku Waszym technikiem dźwięku i tour managerem, stąd jego dołączenie do składu Destruction wydaje się naturalnym posunię ciem. Czy braliście pod uwagę również innego kandydata? Oczywiście, dyskutowaliśmy inne opcje, ale kluczowe było nie tylko znalezienie osoby do nas pasującej, ale też takiej, która rozumie dziedzictwo Destruction. Potrzebowaliśmy absolutnej pewności, że sprawnie się zgramy, oraz że wewnątrz zespołu będzie pasować doskonała atmosfera. Już dawno poznaliśmy się na Furii, że to świetny, pozytywny gość, który będzie szanować Destruction, a nie tylko prawidłowo grać na gitarze. Cieszę się, że dołączył. Szczególnie że nie uwzględniłem go w pierwszej kolejności, a ostatecznie wyszło super. Czujemy się jak jedna rodzina. Nie odnieśliśmy wrażenia, że ktoś nowy wkracza z zewnątrz. Uznajemy Furię za pełnoprawnego
Foto: Destruction
my się z poważnymi problemami. Lecz gdy wreszcie zabraliśmy się za komponowanie i nagrywanie, poczułem znaczną ulgę. Pełne oddanie się kreatywnemu flow odczuwam niezwykle pozytywnie. Bardzo cieszyliśmy się wspólnym graniem ukochanej muzyki. Wybiliśmy się z przeżywania negatywnych zdarzeń zewnętrznego świata. Z tego też względu "Diabolical" jest dla mnie bardzo ważnym albumem. Wręcz ocalił mi życie. Czy uważasz, że wolność słowa w przestrzeni publicznej jest ostatnio zagrożona i w związku z tym dopiero na "Diabolical" mogłeś się w pełni uzewnętrznić? Ja i tak zawsze mówię to, co myślę. Napisałem na "Diabolical" sporo osobistych liryków, odważnie skomentowałem też obecne światowe
uwagę fanów. Pełen album "Diabolical" ukaże się dopiero w kwietniu 2022, ale już pod koniec grudnia 2021 fani otrzymali EP o tym samym tytule. Z jakimi pierwszymi reakcjami spotkało się ono? Owe "EP" zostało dołączone do specjalnego wydania (niemieckiego czasopisma o muzyce metalowej - przyp. red) Legacy Magazine. Zasadniczym punktem jego programu stanowią dwa utwory: "Diabolical" oraz "State Of Apathy". Ten drugi ukazał się na singlu już latem zeszłego roku, kiedy ogłosiliśmy odejście Mike'a (10 września 2021r. - przyp. red.). Reakcje są fantastyczne. Oczywiście, wiele osób podeszło do tego sceptycznie - pytali, jak śmiemy kontynuować bez Mike'a? Niemniej, reakcje na samą muzykę uznajemy za bardzo
DESTRUCTION
79
media. Zupełnie tak samo, jak "New Wave Of British Heavy Metal" to sprawka brytyjskich mediów. Bruce Dickinson nie lubił tej nazwy. Analogicznie stało się z thrashem. Media to wymyśliły, zostało tak do dziś. Słowo "thrash" celnie definiowało nasz styl, chociaż niezbyt często go używaliśmy. Do powszechnego użycia weszło dopiero wraz z upływem lat. Osobiście, kojarzę thrash ze zwrotem "thrashing like a maniac" (oryginalnie James Hetfield śpiewa: "You're thrashing all around / acting like a maniac" w utworze Metalliki "Whiplash" - przyp.red.).
Foto: Destruction
dobre, dlatego że brzmi ona jak stuprocentowe Destruction. Z drugiej strony, poczyniliśmy stosunkowo spory krok naprzód. Mamy teraz dwie gitary; zachowujemy typowe cechy zespołu i gatunku, ale przy tym zaproponowaliśmy nowe pomysły i harmonie, świetne solówki, a także wykazaliśmy się ogromną agresją. Mówię w tej chwili o dwóch utworach z EP. Wkrótce, 24 lutego 2022r, ukaże się jeszcze jeden kawałek (rozmawialiśmy 15 lutego 2022r. - przyp. red.). Tak więc niedługo fani usłyszą więcej naszych nowości. Kiedy dokładnie spostrzegłeś, że "Diabolical" ma potencjał, aby stać się najbrutalniejszym krążkiem w Twoim muzycznym dorobku? No wiesz, każda tworzona przeze mnie muzyka stanowi odzwierciedlenie realnego świata. Jak czasy są złe, to robię agresywny album. Tym razem motywacji nie brakowało, szczególnie że towarzyszył mi znakomity zespół. Całe gówno, przez które przeszedłem w zeszłym roku, nie pozostawiło mi wyboru: potrzebowałem stworzyć bezpośredni, brutalny cios prosto w twarz. Jak zagramy to na żywo, to zniszczymy.
W jakim stopniu Furia wpłynął na ostate czny kształt "Diabolical" LP? Furia zagrał sporo lead'ów, solówek, harmonii, ale dołączył, kiedy utwory były już napisane. Jest świetnym kompozytorem. Jak już wspomniałem, pozostawaliśmy z nim wcześniej w bliskim kontakcie, więc na pewno miał swój twórczy wkład. Słychać to. Wszyscy członkowie Destruction mogli zawsze dodać coś od siebie przy okazji powstawania wszystkich naszych dotychczasowych albumów. Każdy mógł zabrać swobodnie głos. Ja wyznaczam generalny kierunek stylistyczny, ale szczegóły pozostają sprawą otwartą. A kiedy zaczęliście używać terminu "thrash metal" w Niemczech? Ciekawe pytanie. Słowo "thrash" kojarzę z utworem Metalliki "Whiplash" (Destruction coverowało "Whiplash" na wspomnianej EP-ce "Diabolical" z grudnia 2021r. - przyp. red.). Po raz pierwszy widziałem je w użyciu w roku 1985. Zdaje się, że w angielskim czasopiśmie "Kerrang!" ktoś powiedział: "nazwijmy to thrash metal". Osobiście, nie potrafiłbym tego sprecyzować, ponieważ termin został ukuty przez
Czy kiedykolwiek w początkowym okresie swojej muzycznej przygody uznałeś, że thrash osiągnął szczyt swej brutalności i nie da rady go już bardziej zbrutalizować? Death, black i inne ekstremalne odmiany metalu wniosły go na jeszcze agresywniejszy poziom. Nie uważam thrashu za najbrutalniejszy gatunek muzyczny. Ale to właśnie thrash zainicjował i zapoczątkował wszelkie ekstremalne granie. Bez thrashu nie byłoby ekstremalnego metalu w ogóle. Inne gatunki bywają ostrzejsze, dążą też do innych wzorców perfekcji, ale thrash był pierwszy. Osobiście uwielbiam autentyczność, zawrotność, agresję i szybkie tempa thrashu. Niekoniecznie musi to być najszybsze granie na świecie - podczas komponowania wcale mi na tym nie zależy. Potrafię rozpoznać, kiedy podkręcenie tempa ma uzasadnienie dla dobra zespołu, a kiedy już nie. Nie gram grindcore'u. Warto byłoby tu wspomnieć o tytule jednego z Twoich najnowszych utworów - "State Of Apathy". Apatia to wręcz przeciwieństwo brutalności, czyż nie? Jaką rolę pełni Twój przeciągły okrzyk na samym początku tego kawałka? Czy jest on może wyrazem Twojej niecierpliwej reakcji na bierność ludzi wokół? Krzyczę tak, jakbym chciał wskrzesić umarłych. Ten motyw jest bardzo charakterystyczny dla Destruction. Z pewnością pasuje do tematu "State Of Apathy", jakim jest radzenie sobie z problemami psychicznymi. Napisałem to, gdy zauważyłem, jak wielu ludzi cierpi na lęki bądź depresję wywołaną kowidowską propagandą. To mnie zainspirowało. Ludzie z osobowością "samotnych wilków" mogą być oskarżani o apatię, gdyż lubią najpierw obserwować, zanim przystąpią do działania. Co dokładnie masz na myśli, krzycząc w kawałku "The Lonely Wolf", że nastał "a hunting season" dla "lonely wolfs"? Uważam, że każdy człowiek miewa przynajmniej raz w życiu swój moment samotnego wilka. Niektórzy częściej, inni rzadziej, ale każdy. Bywa, że musimy samotnie walczyć o przetrwanie. Lepiej być samotnym wilkiem, niż ufać niewłaściwym ludziom. Lepiej podejmować decyzje niezależnie i samemu dbać o własne życie.
Foto: Destruction
80
DESTRUCTION
I teraz jest ten moment, żeby samotne wilki przeszły od słów do czynów? Nasza cywilizacja jest obecnie poddana próbie. Dziś trudniej jest przetrwać niż dawniej. Ważnym czynnikiem przetrwania jednostki jest jej solidarność z grupą. Zazwyczaj zachowujemy się jak samotne wilki dopiero wówczas, gdy grupa nas odrzuca. Pomimo tego, zachęcam, żeby każdy samodzielnie podejmował kluczowe dla swojego życia decyzje i dzielnie walczył o siebie. W tym sensie zachowanie
typowe dla samotnego wilka sprowadza się do kwestii indywidualnych okoliczności. Sheikh, lider singapurskiego zespołu Witchseeker, powiedział mi w zeszłym roku, że był członkiem ekipy technicznej, gdy Destruction grało w 2017 roku w Singapurze, zaś w kolejnym roku 2018 jego zespół Witchseeker grał supportujący set tuż przed Wami. Sheikh bardzo pozytywnie się o Tobie wypowiadał. Podobno pozostajecie w kontakcie on-line do dziś. Fajnie słyszeć tego typu historie. Wystąpiliśmy w Singapurze dwukrotnie. Za każdym razem było wspaniale. Spotkaliśmy świetnych ludzi, w tym sporo metalowców. W ogóle jestem pod wielkim wrażeniem, gdy show Destruction z powodzeniem odbywa się w egzotycznych zakątkach globu. O niektórych tego typu krajach myślałem, że tam nie da się zagrać, dopóki sam nie przekonałem się, że jednak można. Jako muzyk, wyniosłem wiele niezwykłych wspomnień z miejsc, o których uprzednio niewiele słyszałem. Jakie są Twoje wspomnienia z Singapuru? Singapur to niezwykle interesujące miastopaństwo. Łączy w sobie odrobinę wszystkiego, co najlepsze w azjatyckich kulturach, również z wpływem Zachodniego Świata. Singapur jest wyjątkowo nowoczesne, czyste i uporządkowane, a ich przepyszna kuchnia nie ma sobie równych w Azji. Praktycznie nie dochodzi tam do żadnych przestępstw, ponieważ wszyscy boją się obowiązującej tam kary śmierci. Z nieukrywaną ciekawością obserwowałem, jak działa kawałek świata, w którym panuje tak surowa dyscyplina. Niezwykłe, że metalowe koncerty w takich warunkach są w ogóle możliwe. Aczkolwiek Singapur jest bardzo konser watywne. Grupy religijnych fanatyków często zakłócają tam lokalne koncerty metalowe. Czy zdarzyło Ci się kiedyś, że jacyś fanatycy stanęli Wam na drodze? Akurat nie tam, ale dawno temu w Turcji. W 1999 roku heavy metalowe koncerty były całkowicie zakazane w Turcji. Słyszeliśmy mnóstwo historii zwykłych ludzi o opresji wywieranych przez tamtejszy rząd. Często obcinano metalowcom długie włosy na ulicy, tego typu akcje. Wspomniałbym też o naszych występach w Malezji oraz w Indonezji, bo tam też rządy są wyjątkowo konserwatywne i powiązane z religią. Ciekawym doświadczeniem było przekonanie się, jak naprawdę wygląda tam muzykowanie, bo wiesz, metal to wolność. Czy jesteś równie podekscytowany zbliżającą się (wiosną 2022r.) trasą Destruction po Ameryce Północnej wraz z Nervosa, Sunlord i VX36? Oczywiście, że tak. Dawno nie graliśmy koncertów. Odbyły się tylko pojedyncze sztuki w zeszłym roku, nie pojechaliśmy w pełną trasę. Cieszę się z powrotu do Ameryki Północnej. Nie mogliśmy promować tam poprzedniego albumu "Born To Perish". O ile pamiętam, graliśmy w Stanach Zjednoczonych ostatnio w 2016 lub w 2017 roku. Poza tym każdy koncert jest dla nas bardzo ważny. Dawniej bookowaliśmy po 200 sztuk rocznie, a od dwóch lat prawie nic. Nie możemy wykonywać własnej pracy, co znacznie ciąży na naszym samopoczuciu. Miejmy nadzieję, że po tej wiosennej trasie otworzą się przed nami
Foto: Destruction
kolejne możliwości. Dlaczego Twoim zdaniem brazylijskie panie z Nervosa tak dobrze pasują do Destruction, że wybieracie się z nimi już w trzecią trasę? Zaprzyjaźniliśmy się. Wspieramy je od początku, ponieważ widzieliśmy je kiedyś na żywo w Brazylii i udzielił się nam ich entuzjazm. Prika (Prika Amaral, gitarzystka, która jako jedyna z oryginalnego składu kontynuuje Nervosę przyp. red.) miała ostatnio problem ze składem swojego zespołu. Prawie zakończyła jego działalność. W tej sytuacji my wsparliśmy ją w poszukiwaniu nowych muzyków, pamiętając, że Destruction również przechodziło w przeszłości przez podobny rozłam. Nasz nowy gitarzysta Furia pracował poza tym jako producent płyt Nervosa. Tworzymy wszyscy szczęśliwą rodzinę i lojalną paczkę przyjaciół. Cieszę się, że Nervosa ma nowy line-up, oraz że jest silniejsza niż kiedykolwiek. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę je na scenie.
dniowej? To we wrześniu. Natomiast pod koniec roku mamy nadzieję wybrać się do Azji. Na lato 2022 szykujemy udział w festiwalach, takich jak Hellfest i Copenhage Open Air Festival (prawdopodobnie chodzi o Copenhell, przyp. red.). Uważam festivale za najważniejsze wydarzenia sezonu koncertowego.
Zagracie później w Europie? W Europie planujemy zagrać w październiku.
Polscy fani chcieliby z pewnością zobaczyć Was w Polsce. Co byś powiedział na powtórzenie imprezy z udziałem nie tylko Destruction, ale też Sodom i Kreator, a do tego może również dodalibyście Tankard? Największym zespołem thrash metalowym z Niemiec, numerem jeden, jest Kreator. To oni decydują. Dałem już im znać, że Destruction jest gotowe, jeśli Kreator zgodzi się występować w aktualnych okolicznościach oraz dogada się w tej kwestii z Sodom. Więc jeśli muzycy Kreator chcą takiej imprezy, to do niej dojdzie. Co do Polski, październik 2022 wydaje się realny. Myśmy ogłaszali już gig w Polsce na listopad 2021r., tamto show nie odbyło się, no ale to kwestia czasu.
A w międzyczasie jeszcze w Ameryce Połu-
Sam O'Black & Łukasz Michna
Foto: Destruction
DESTRUCTION
81
Twój najlepszy koszmar i najgorszy sen Wywiad z wokalistą Sabaton Joacimem Bordenem przeprowadziłem jeszcze przed najazdem Rosji na Ukrainę, nie mniej jednak widmo konfliktu zbrojnego już wisiało w powietrzu od dłuższego czasu. Mając zatem po drugiej stronie rozmówcę tak bardzo zafascynowanego konfliktami zbrojnymi, nie mogłem nie zapytać o ewentualną trzecią wojnę światową (która to, mimo że ciągle jest mało prawdopodobna, to jednak wydaje się bardziej realna, niż wtedy). Było też jednak sporo weselszych wątków naszej rozmowy. Zresztą sami przeczytajcie. HMP: Wasz ostatni album nosi tytuł "The Great War, nowe wydawnictwo nosi tytuł "The War to Ends All Wars". Kurde, nie za dużo trochę tych wojen? (śmiech) Joacim Broden: (śmiech) Jeśli pytasz o użycie słowa "War" w tytule albumu, to poza wspomnianymi przez Ciebie krążkami, użyliśmy go jeszcze w tytule "The Art Of War". Nie mamy z tym słowem kompletnie żadnego problemu. Wspomniany już "The War to Ends All Wars" to drugi krążek Sabaton poświęcony pierwszej wojnie światowej. Uważasz ten konflikt za bardziej interesujący, niż te, które miały miejsce w późniejszym okresie? Niekoniecznie. Jest co najmniej równie interesująca, jak druga wojna światowa. W moim odczuciu w naszej twórczości nie poświeciliśmy jej jednak zbyt wiele uwagi. Całe albumy "Coat to Arms" oraz "Heroes" opowiadają o drugiej wojnie światowej. Dosłownie każdy
że ciężko mi jakieś konkretne wybrać. Nie powiem o konkretnym wydarzeniu, ale o pewnych kwestiach związanych za całą tą wojną, które są bardzo istotne, a o których ludzie nie mówią. Jest to pierwszy konflikt, w którym użyto naprawdę nowoczesnego uzbrojenia. Pierwsza wojna, w której użyto na przykład łodzi podwodnych, samolotów. Możemy zobaczyć tam ogromny rozwój, jaki przeszedł cały przemysł militarny. Z drugiej zaś strony nie można zapomnieć, że w tamtych czasach armie wielu słabiej rozwiniętych państw ciągle poruszały się konno. Zatem z racji otaczających ich wydarzeń, musieli szybko zaopatrzyć się w nowoczesne maszyny śmierci. W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że Twoim ulubionym bohaterem wojennym jest nasz rodak Witold Pilecki. Jest to jednak postać związana z druga wojną światową. Masz swojego ulubionego bohatera, który
the Black". Dokładnie. Poruszanie tematyki wojennej w pewnych kręgach może być odbierane jako coś kontrowersyjnego. Wy również doświadczyliście tego w skrajnej wręcz formie. Mam tu na myśli pogróżki śmierci ze strony argentyńs kich fanatyków. Powodem był fakt, że zaśpiewałeś o wojnie o Falklandy z brytyjskiej perspektywy. Nie jest to nic fajnego, gdy ktoś Ci grozi śmiercią. Nawet jeśli wszystko wskazuje, że nie jest to do końca poważne, to część twojego mózgu zawsze będzie podpowiadać "a co jeśli oni tak na serio". Wystąpiliśmy już w Argentynie po tym zdarzeniu. Nie spowodowało to, że całkowicie odwróciliśmy się od tamtejszych naszych fanów. Wielu z nich doskonale rozumie, że jest ogromna różnica między opowiadaniem historii a stanowiskiem politycznym. W wielu przypadkach słuchacze oczekują od muzyki, by miała ona przesłanie, czy to religijne, czy polityczne, czy jeszcze jakieś inne. Kiedy kręcisz film opowiadający historię o wojnie, to jest ok. To po prostu opowiadanie historii i zazwyczaj dla nikogo nie ma większego znaczenia, z jakiej perspektywy to robisz. Nikt nie oskarżał Stevena Spielberga o nazizm z powodu "Listy Schindlera". Obecnie żyjemy w bardzo niepewnych czasach. Myślisz, że militarny konflikt na skalę światową jest dziś możliwy? Nie wiem, jednak sporo rzeczy wskazuje na to, że taką opcję należy dość poważnie rozpatrywać. Jakie będą tego efekty… Myślę, że najlepiej podsumował to Albert Einstein. Powiedział on, że nie ma pojęcia, jaka broń zostanie wykorzystana podczas trzeciej wojny światowej, ale jest święcie przekonany, że podczas czwartej będą to kamienie i kije.
Foto: Sabaton
numer, jaki się na nich znalazł. Pojedyncze utwory poświęcone drugiemu światowemu konfliktowi znalazły się na większości naszych pozostałych płyt. O tym, by poświęcić album pierwszej wojnie światowej, myśleliśmy już ładnych parę lat temu, jednak dopiero w ostatnim czasie udało się to zrealizować. Czy podczas wspomnianego konfliktu miały miejsce jakieś wydarzenia, którym szczegól nie poświęcasz swoją uwagę? (śmiech) Trudne pytanie. Było ich tak wiele,
82
SABATON
wsławił się heroicznymi czynami podczas pierwszej wojny światowej? Uwierz mi, jest ich wielu. Trudno mi jednoznacznie wybrać jedną osobę, ale jeśli już muszę to zrobić, to będzie to Lawrence of Arabia. Chodzi tu może nie tyle o samą jego postać, ale o legion, którym dowodził. Nie można tu nie wspomnieć o Milunce Savić, która jest najbardziej odznaczoną kobietą w historii wszystkich wojen. To właśnie jej poświęciłeś utwór "Lady of
Czasy są niepewne również z innych przy czyn. Główna z nich jest pandemia, która poważnie uderzyła w rynek muzyczny. Szczególnie ucierpiały takie zespoły, jak Sabaton, dla których granie koncertów jest głównym źródłem dochodów. Jeśli chodzi o główne źródło dochodów, to masz absolutną rację. Jeśli cofniemy się do samych początków pandemii, to wszystko stało pod jednym wielkim znakiem zapytania. Nie wiedzieliśmy, jak długo potrwają restrykcje i ograniczenia wprowadzane przez różne rządy. Ciągle pojawiały się informacje o nowych mutacjach i rosnącej liczbie zakażeń. Nie mieliśmy możliwości zagrania w bardzo wielu państwach i musieliśmy odwoływać zaplanowane trasy. Daj spokój.
Nie mniej jednak podobnie jak wiele innych kapel znaleźliście doraźne wyjście z tej chorej sytuacji. Mam tu na myśli koncerty streamingowe. Jak się czułeś, śpiewając na scenie i nie mogąc spojrzeć fanom bezpośrednio w oczy? To jest pojebane, nienawidzę tego uczucia (śmiech). Nie mnie jednak mając do wyboru granie takich koncertów, a niegranie ich wcale, zdecydowanie wybieram tą pierwszą opcję. W czasie pandemii zagraliśmy dwa takie gigi. Poza tym zagraliśmy na dwóch festiwalach w Europie oraz na trzech festiwalach w Ameryce. Powiem Ci, że teraz jeszcze bardziej doceniam fakt, że mogę występować przed żywymi ludźmi. Sama koncepcja streamingu w ogóle do mnie nie przemawia. Uwielbiam widzieć tysiące ludzi przed sobą i ewentualnie taki koncert puścić jako audycję internetową. Wtedy to ma dla mnie sens. Tłum fanów, poza grającym zespołem stanowi istotę dobrego metalowego show. To on w dużej mierze tworzy koncertową atmosferę. Wspomniałeś wielkie tłumy. Jeśli chodzi o szeroko pojętą scenę metalową, to jest dosłownie kilka kapel, które są w stanie wypełnić stadion. Wiadomo przecież, że ani Iron Maiden, ani Metallica nie będą grać wiecznie. Czy wśród młodszych zespołów jesteś w stanie dostrzec jakichś ich następców? Nie wiem, czy nam się to uda, ale na pewno będziemy do tego dążyć (śmiech). Jest oczywiście masę kapel, które są na dobrej drodze ku temu. Jedną z nich jest na przykład Rammstein. Niestety, dzisiaj mamy tendencję do sezonowych gwiazdek. Jakiś zespół nagra świetną płytę, jest o nim głośno, gra dla dużej publiczności, a pięć lat później mało kto w ogóle o nim pamięta. Między innymi dlatego ciężko tu wskazać zespół, który za kilka czy kilkanaście lat byłby postrzegany jako mega gwiazda wychodząca daleko poza metalowe środowisko. Dobra, dobra, to kiedy ten Wasz koncert na Stadionie Narodowym? Za dziesięć lat, czy może trochę wcześniej? (śmiech) Powiem Ci, że zrobimy wszystko, by do niego doszło jak najszybciej! (śmiech) Jeśli natomiast nie wydarzy się to nigdy, to nikt z nas nie będzie tym faktem załamany. Kocham grać i będę to robił bez względu na okoliczności. Nie wiem, jak to wygląda w innych krajach, ale w Polsce Sabaton jest zespołem, którego popularność wyszła daleko poza wąski met alowy krąg. Słuchają Was u nas nawet ludzie, którzy poza tym z metalem nie mają absolutnie nic wspólnego. Czy będąc w innych częściach świata, bywasz rozpoznawany na ulicach przez zwykłych ludzi? Czujesz się czasem jak jakaś pieprzona gwiazda? To zależy od konkretnego kraju. W każdym mamy nieco inną grupę słuchaczy. Wiadomo, że wraz ze wzrostem naszej popularności w świecie metalu, gdzieniegdzie zaczęli się nami interesować ludzie spoza środowiska. Wiesz, niektórzy nawet nas nie postrzegają jako zespół metalowy, bo dla nich metalem można nazywać tylko ekstremalny black i death. U nas w Szwecji, podobnie jak w Polsce mamy bardzo wielu fanów, którzy nie identyfikują się z metalową subkulturą. Inaczej natomiast sytuacja wygląda w Ameryce Południowej. Tam trafiamy tylko do twardych metalheadów.
Foto: Sabaton
Pomówmy może jeszcze trochę o nowym albumie "The War to Ends All Wars". Otwiera go kawałek "Sarajevo". Byłeś kiedyś w tym mieście? Nie, choć bardzo bym chciał. Jednak nie śpiewasz o nim po raz pierwszy. Tak, pewnie mówisz o utworze "We Burn". On akurat dotyczył wojny etnicznej w dawnej Jugosławii i tekst tego utworu jest dość brutalny. Jest to historia dość świeża i oczywiście dla wielu, już sam ten fakt może czynić ją bardzo interesującą. Jeśli jednak spojrzysz na to, co robiliśmy później, mam tu na myśli konkretnie takie albumy, jak na przykład "Carolus Rex" opowiada o szwedzkim imperium, a "Heroes" o drugiej wojnie światowej. Potem były "Tha Last Sand" and "The Great War". Jest naprawdę sporo ciekawszych historii do opowiedzenia. Skąd pomysł na to intrygujące zwolnienie w środku tego utworu? Mówisz o "Sarajevo"?
przełomu w całym konflikcie. A dobra, nie będę Ci ściemniał. Wpadliśmy na ten pomysł, będąc po dużej ilości alkoholu (śmiech). Te dyskotekowe bity w "Soldier of Heaven' to też efekt alkoholu? Nie nazwałbym tego "dyskotekowymi bitami". To regularna praca bębnów. To takie "tu-tutu-tu" to sampel zainspirowany popem z lat osiemdziesiątych. Zrobilismy to raczej typowo dla fanu oraz w pewnym stopniu też dla urozmaicenia. Potem pojawia się już charakterystyczne dla nas "dudu-dudu-dudu". Nie tak dawno przeprowadziłeś się do Norwegii. Miało to jakiś realny wpływ na Twoje codzienne życie? Nie, nie powiedziałbym. Moja żona jest Norweżką. Cały czas mieszkam też niedaleko swojego rodzinnego miasta Falun. To tylko jakieś cztery godziny drogi samochodem od miejsca, w którym obecnie jestem zameldowany. Szwedzi i Norwegowie to narody bardzo zbliżone do siebie, jeśli chodzi o mentalność. Bartek Kuczak
Dokładnie. Widzisz, ten kawałek opowiada pewną historię i muzyka rozwija się w nim razem z tekstem. To zwolnienie ma być odpowiednikiem
Foto: Sabaton
SABATON
83
Chciałbym zobaczyć, jak Pavarotti radzi sobie z "Invaders From The Sky""! Pomysł na taki projekt miał wcześniej sam Rob Halford, ale to Tim "Ripper" Owens z KKs Priest, Harry "The Tyrant" Conklin z Jag Panzer i Sean "The Hell Destroyer" Peck z Cage - trzech cenionych wokalistów ze sceny heavy metalowej - postanowiło wyodbyć z The Three Tremors prawdziwy potencjał. I choć na temat efektów na pierwszej płycie można mieć różne zdanie, ich najnowszy album "Guardians of the Void" jest od poprzednika obiektywnie lepszy. Połączenie trzech mocnych wokali i podział poszczególnych partii nie należy do najprostszych zadań, ale zespół udowadniał już wcześniej, że nie ma potrzeby się ograniczać, wydając solowe wersje swojego debiutu. Czy to samo czeka "Guardians of the Void"? Czy mieli okazję porozmawiać z Halfordem, od kiedy wspomniał o nich w swojej autobiografii? Czy zespół nawiązujący do słynnych tenorów ma w ogóle coś wspólnego z muzyką klasyczną? Czy czerpanie z komiksowego świata nie tylko, jeśli chodzi o teksty, ale także otoczkę w stylu alternatywnych okładek to tylko zbieg okoliczności? Moim rozmówcą był mistrz metalowych social mediów i naczelny przeciwnik serwisów streamingowych - Sean - i odpowiedział na wszystkie te pytania. Na inne również. Sean, większość muzyków HMP: tworzących The Three Tremors jest powiązanych z twoim zespołem Cage, więc prawdopodobnie jest ci łatwiej z nimi komponować. Czy to wpływa na całość materiału? Sean Elg gra też w KK's Priest, więc Timowi pewnie dobrze się z nim pracuje. Sean Peck: Tak, gdy zaczynaliśmy z Tremors, sięgałem do wielu dobrze znanych mu-
się przy nim czuł od kiedy spędziliśmy ze sobą tyle czasu w trasie. W temacie KK's Priest, skoro gra z nimi wasz wokalista i perkusista, czy reszta z was śledzi ich karierę? Co myślicie o ich najnowszej płycie? Uwielbiam nowy album KK'a, myślę, że miażdży! Nawet, gdybym nie przyjaźnił się z Rip-
waliśmy na nadchodzącą płytę Cage. Napisałem wszystkie teksty i linie melodyczne wokali i martwiłem się, że Ripper może je znienawidzić! (śmiech). Na nowej płycie aranże poszły w cięższym kierunku. "Bone Breaker" to sztandarowy przykład thrashowego riffowania i perkusji. Czy planujecie w przyszłości jeszcze moc niej eksplorować ten styl? Cóż, tym razem Dave Garcia napisał 8 z 12 kawałków. Nie mieszaliśmy do tego żadnych wcześniejszych ustaleń ani pomysłów. Napisaliśmy je w takiej formie, w jakiej ostatecznie wyszły i postanowiliśmy iść w zgodzie z metalowym prądem. Ten album zdecydowanie jest bardziej powściągliwy. Dziennikarze nazwali go bardziej "dojrzałym". Przyjęli go o wiele lepiej, ale i tak kocham naszą pierwszą płytę. Myślę, że ostatnim razem wycelowaliśmy w ich uszy nuklearną głowicę i niektóre mięczaki nie były na to gotowe. Postrzegasz "Guardians of the Void" jako kontynuację poprzedniej płyty? Niekoniecznie. Ale to z pewnością dobry następca. Czy mógłbyś wytłumaczyć znaczenie "pustki" (void) w tytule albumu, jak ty rozumiesz tę metaforę? Myślę, że tytuł współgrał z moim wyobrażeniem okładki tego albumu, chciałem znaleźć coś, co by do niego pasowało. Pustka wydawała się odpowiednia. Podoba mi się, że jest to trochę niejasne, więc ludzie muszą to zinterpretować sami. Zwykle tego nie robię, lubię być bezpośredni i w jasny sposób przekazywać, co miałem na myśli, ale tym razem pozostawiam decyzję słuchaczowi.
Foto: The Three Tremors
zyków i wszyscy chcieli wziąć udział w tym projekcie. Nieco później zdałem sobie sprawę z tego, że łatwiej byłoby utrzymać wszystko w rodzinie i pracować z Davem i Caseyem, gitarzystami z Cage, pisząc cały materiał. Cała sprawa była poważnym przedsięwzięciem, więc brałem pod uwagę wszystko, co mogłoby ułatwić jego realizację. Również wyjazdy w trasy wydawały się łatwiejsze do zorganizowania w sytuacji, w której cały zespół mógłby ze mną ćwiczyć, a Harry i Tim przychodziliby na gotowe. Podczas ostatniej trasy wcale nie mieliśmy prób, a w secie było siedem nowych kawałków. Tim wciągnął Seana do KKs Priest, bo był świetnym bębniarzem i komfortowo
84
THE THREE RTREMORS
perem, nadal bym tak uważał. Celowo czekaliśmy z wydaniem płyty na moment, w którym KKs Priest akurat nie będzie nic robić i dzięki temu nasza trasa po północnej Ameryce poszła bardzo dobrze. Jaka jest największa różnica, jaką odczuwasz pisząc materiał i występując z The Three Tremors, w porównaniu do twoich wcześniejszych i obecnych zespołów? Czujesz, że teraz masz więcej wolności w wyrażaniu siebie przez muzykę? Niekoniecznie. W procesie pisania muzyki wszystko wygląda tak samo. Kiedy pisaliśmy drugi album Tremors, część kawałków zacho-
Podobał mi się tekst "Kryptonian Steel", powiązany z klasycznym superbohaterem DC, Supermanem. Jesteście fanami komiksów, czy to tylko mała inspiracja popkulturą, jak każda inna? Artysta, który zaprojektował waszą okładkę pracował też dla Marvela, więc wydaje mi się, że musi za tym jednak stać coś więcej. Cóż, tak, naprawdę mocno siedzę w komiksach. Właściwie to staję się coraz bardziej rozpoznawalny w tym środowisku. Prowadzę Instagrama @helldestroyercomis, a także kupuję i sprzedaję komiksy w bardzo popularnej w północnej Ameryce aplikacji, whatnot, gdzie można również prowadzić live streamy i gadać głupoty, trochę tak, jakby połączyć Twitch z Ebay. "Kryptonian Steel" to mój pierwszy kawałek o uniwersum DC i świetnie się bawiłem grając go na żywo. Myślałem, że Ripper go znienawidzi, ale też go
uwielbia.
Foto: The Three Tremors
Wygląda na to, że Strażnicy Pustki reprezentują każdego z was. Braliście udział w projektowaniu tych postaci? Tak, zawsze czynnie współpracuję z artystami i naprowadzam ich na właściwe tory. Marc Sasso pokazał nam kilka szkiców i to, co finalnie znalazło na okładce, spodobało nam się najbardziej. Użyliśmy pozostałych szkiców we wnętrzu płyty i innych jej wariantach, które mamy w sprzedaży. W takim razie mieliście też pewnie wpływ na okładki "The Solo Versions" - solowych wersji waszego pierwszego albumu. Czy od samego początku mieliście pomysł, by każdy zaśpiewał tę płytę sam, na swój własny sposób, a później to wydać? "The Solo Versions" wyszły świetnie, a do tego nieźle się sprzedawały. Okładki wykonał Dusan Marcovic, którego uwielbiam. Tak, również wpłynąłem na te projekty. Zawsze chciałem, by Tyrant reprezentował żywioł wody, a moja postać ziała ogniem. Ripper też wygląda groźnie. Czy planujecie wydać również "Guardians of the Void" w solowych wersjach? Mamy cały potrzebny materiał, by to zrobić, ale to olbrzymie przedsięwzięcie, więc nie jestem pewien, czy uda nam się z tym wyrobić. Czas pokaże. To cholernie dużo roboty, ale zarejestrowaliśmy naprawdę dobre podejścia, więc powinniśmy kiedyś je wydać. Kolekcjonerskie gadżety są dla was bardzo istotne, wasz merch to nie tylko koszulki, ale też flagi, kostki, trzy wersje wydań na winylu: klasyczna, z alternatywną okładką i ze wstępnym szkicem. Oczywiście, kolekcjon erstwo zawsze było ważną częścią metalowej kultury, ale czy dla was fizyczne produkty są dziś faktycznie ważniejsze niż cyfrowe? Nigdy nie umieścimy naszych albumów w serwisach streamingowych, kropka! Dostali single na YouTubie i to wystarczy. Mógłbym długo mówić na ten temat, ale nie ma opcji, żebym dał album za darmo całemu światu w momencie, gdy ma on swoją premierę. To chore i nie obchodzi mnie, co myślą o tym inni.
wszystko projektuję, bo w ten sposób łatwiej jest skończyć album. Dave Garcia zrobił świetny mix, perksusja brzmi niczym helikoptery przelatujące tuż nad twoim domem! Brzmienie gitar zawsze mi się podobało, więc za każdym razem upewniamy się, że są mocno osadzone w miksie. Wydaje mi się, że wokale brzmią lepiej przy głośnych gitarach. Logiczne, że ty, Harry i Tim tworzycie trzon The Three Tremors i jesteście najbardziej wyeksponowani. Ale co z resztą muzyków, czy im również planujecie poświęcić miejsce na waszej stronie internetowej, by fani mogli ich bliżej poznać, a może umieścić ich na okładce płyty czy singli jako easter egg, włączyć w uniwersum zespołu? Trochę tego brakuje. Cóż, na płytach zawsze znajdują się ich zdjęcia i są podpisani jako współautorzy. Myślę, że gdyby te płyty nagrywał ktokolwiek inny, z innymi muzykami, ledwo dostaliby wzmiankę. Jesteśmy 7-osobowym, heavy metalowym gangiem ulicznym i zdecydowanie przypisuje-
my zasługi wszystkim shredderom i thrasherom w zespole. Natrafiłam na opinie innych dziennikarzy, że potrzeba wam wokalu w innym stylu, bo wszyscy macie mocne głosy, często idące w wysokie rejestry, ale dość podobne i przydałby się jakiś kontrast. Myśleliście kiedyś nad nawiązaniem współpracy z czwartym wokalistą lub zmianą własnych nawyków śpiewania? A może to właśnie fakt, że łączy was tyle podobieństw był przyczyną, dla którego stowrzyliście ten projekt i łatwiej jest w ten sposób komponować materiał? Chciałem po prostu zaangażować najlepszych wokalistów na Ziemi i to właśnie osiągnąłem. Ripper i Harry są moim zdaniem niedoścignieni. To ja jestem najsłabszym ogniwem (śmiech). Naszej trójce świetnie się razem pracuje, koncerty są teraz niesamowite. Rozwalamy ludziom głowy. Nic nie może się z tym równać. Gdy piszesz partie wokalu, ustalasz wcześ-
Wracając do wydań winylowych, czy pomysł na alternatywne okładki pojawił się wcześniej, czy w momencie, gdy zobaczyłeś kilka wersji wstępnych szkiców okładki "Guardians of the Void"? Wziąłem ten pomysł z przemysłu komiksowego. Fani to kochają. Gdybym tylko mógł już je mieć, kurwa, teraz tłoczenie zajmuje wieczność! Czy wszyscy (ty, Tim i Harry) bierzecie udział w pisaniu warstwy instrumentalnej, nie tylko linii wokalu? Wiem, że byliście zmuszeni pracować osobno przez pandemię, ale zastanawiam się, czy mieliście wpływ na kształt tych kawałków, czy daliście zespołowi wolną rękę i skupiliście się tylko na wokalu i tekstach. Mam wrażenie, że to wokal dominuje, a instrumental nie zawsze ma taką siłę przebicia. Zawsze mam gotowy cały utwór, z moimi ostatecznymi wokalami, zanim wyślę go chłopakom. Oni dodają swoje rzeczy i sprawiają, że staje się nawet lepszy, ale to głównie ja
Foto: The Three Tremors
THE THREE TREMORS
85
świenie wypadł na nowym albumie. To prawdziwa bestia, wygrałby w wokalnym pojedynku z każdym na tej planecie. Skoro nazwa waszego składu nawiązuje do The Three Tenors, czy muzyka klasyczna wpływa na twój sposób śpiewania? Masz ulubionych, klasycznych wokalistów, których techniki sprawdziłyby się również w heavy metalu? (śmiech) Tak naprawdę nic nie wiem o muzyce klasycznej. Zawsze powtarzam, że nie jestem muzykiem, tylko wokalistą! Za każdym razem, gdy słyszę operę, myślę, że sam mógłbym tam wyjść i przebić każdego z nich, to, co śpiewają, wydaje się kurewsko proste w porównaniu z tym, co ja muszę wyciągać w niektórych kawałkach Three Tremors. Chciałbym zobaczyć, jak Pavarotti radzi sobie z "Invaders From The Sky".
Foto: The Three Tremors
niej, kto będzie śpiewać konkretne partie? Macie swoje preferencje, na przykład ktoś sprawdza się w partiach mówionych, a ktoś szczególnie lubi krzyczeć w wyższym rejestrze? A może dzielicie partie, gdy kawałek jest już gotowy lub każdy z was przygotowuje własną wersję całości? Każdy z nas zaśpiewał cały album, a później wybrałem nasze najlepsze partie. Właściwie to szybko poszło. Musisz to sobie wcześniej dokładnie wyobrazić, bo dopóki nie będziesz mieć wszystkich tych ścieżek i nie zaczniesz ich ciąć i przenosić, nie będziesz mieć pojęcia, jaki kształt przyjmie finalny produkt. Dokonałem z Davem Garcią właściwych wyborów. Zauważyłam, że wielu metalowych dziennikarzy muzycznych porównuje nowe, młode
zespoły do Jag Panzer. Uwierz mi, to jakiś nowy trend! Zastanawiam się, czy Harry "The Tyrant" Conklin też to zauważył i jeśli tak, co myśli o tych porównaniach. Ja tego nie zauważyłem. Ale swoją drogą, to dobra rzecz! Harry jest też odpowiedzialny za aranż wokali i partie chóralne, powiązane z muzyką klasyczną. Jej echa słychać na całym "Guardians of the Void". Czy planujecie zaaranżować przyszłe lub obecne kawałki The Three Tremors na przykład na orkiestrę symfoniczną? Nic mi o tym nie wiadomo. Może, gdy wydamy solowe wersje albumu, jak ostatnim razem. Po naszej pierwszej płycie, na której wszyscy się uczyliśmy, Harry naprawdę się rozwinął i
Prawdopodobnie wiesz, że Rob Halford znów wspomniał anegdotę, w której planował założenie zespołu o nazwie The Three Tremors. Czy Tim i Rob, lub którykolwiek z was miał okazję porozmawiać z nim o tym zbiegu okoliczności? To nie był przypadek, że się tak nazwaliśmy oni tego nie wykorzystali, więc my to zrobiliśmy. Teraz prawie nikt nie pamięta, że przejęliśmy tę nazwę i wydobyliśmy z tego projektu prawdziwy potencjał. Z tego, co mi wiadomo w kwestii tego, kim byli ludzie, którzy mieli pisać im kawałki, nie umniejszając legendom, ale nasza wersja jest o wiele bardziej metalowa, niż ich mogłaby być. W swojej autobiografii Halford umieścił przypis wyjaśniający, że The Three Tremors istnieje i gdy zapytano go o to w wywiadzie dla Metal Voice powiedział, że nas wspiera i życzy nam wszystkiego dobrego. Sean, mam wrażenie, że jesteś najaktywniejszym członkiem zespołu jeśli chodzi o social media, szczególnie na kanale Steel Cartel na YouTube. Postrzegasz social media jako dobre współczesne narzędzie do komunikacji z fanami? Myślisz, że każdy metalowiec powinien dostosować się do nowoczesnego, zdigitalizowanego świata jeśli zależy mu na promocji swojej muzyki? Tak, cyfrowa promocja jest konieczna, jeśli chcesz zbudować na tej muzyce swoją karierę, co i tak graniczy z niemożliwością. Przez ostatni rok sporo czytałem na ten temat. I wiele się nauczyłem. Poświęciłem w tym celu sporo pracy i pieniędzy, ale jeśli chcesz oprzeć na tym swoje życie, musisz zbudować silną społeczność online, a potem przełożyć to na trasę. Na szczęście mam też zapasowy plan (śmiech). Lubię nagrywać różne filmiki, głównie dla własnej rozrywki. Czasem komentujesz też nowe metalowe wydawnictwa, więc pewnie mocno śledzisz współczesną scenę. Jakie zespoły najbardziej zwróciły twoją uwagę, z kim mógłbyś pojechać w trasę? Uwielbiam Wolf, Toxikull, gości z Primal Fear, Ashes of Ares, Havok, Testament i masę innych. Obecnie przesłuchuję nowy album Tony'ego Martina. A, no i oczywiście Judas Priest. Znalazłam też przezabawny filmik, na którym imitujesz Kinga Diamonda! Wyszło perfekcyjnie! Zastanawiam się, czy masz też
Foto: The Three Tremors
86
THE THREE RTREMORS
w zanadrzu imitacje innych wokalistów I czy śpiewacie w ten sposób dla zabawy, gdy jesteście w trasie? Podczas tej ostatniej trasy robiłem to tylko ja, nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Nawet na próby. Musiałem więc jakoś sobie radzić, zanim zgraliśmy się po kilku koncertach. Tak, udawałem wielu wokalistów. Hank Shermann, Michael Denner, Snowy Shaw, Sebastian Bach, Pete Blakk, udawałem nawet Rippera, ale bardziej to, w jaki sposób mówi, niż jak śpiewa (śmiech). Muszę w końcu nagrać więcej filmików, na których wcielam się w Kinga! King Diamond wydaje się być sporą inspiracją dla każdego z was. Nawet na nowym albumie znalazły się linie wokalu, które brzmią jak on. To samo w przypadku Dio. Może da się to powiązać z faktem, że Tim śpiewa też w Dio Disciples. Czy to celowe działanie? Oczywiście, że uwielbiamy Kinga Diamonda, ale nie podoba nam się to, co teraz robi i to, że wypierdolił Michaela Dennera z koncertów Mercyful Fate. Mam zero szacunku dla tak chamskiego posunięcia. Nie ma na to pieprzonej wymówki. Więc mogą się pierdolić. King miał na mnie spory wpływ, ale nie napisał nic wartościowego od czasów "The Eye". Bądźcie gotowi na to, co z tego wyniosę. Czy czujesz presję związaną z faktem, że macie w składzie dobrze znanych i docenianych w środowisku wokalistów i ludzie oczekują od was więcej, niż od nieznanych, nowych zespołów heavy metalowych? Nie, po prostu robię co do mnie należy i moim
Foto: The Three Tremors
największym zmartwieniem jest ile lasek spotkam na trasie! (śmiech). Siedzę w tym tylko i wyłącznie z miłości do metalu, dla dobrej zabawy przy nagrywaniu, komponowaniu, koncertowaniu i możliwości, by dać ujście mojej kreatywności, którą ktoś być może doceni (mam nadzieję). Dzięki za poświęcony czas i dzisiejszy wywiad. Ostatnie słowa dla czytelników Heavy Metal Pages i waszych polskich
fanów? To zawsze przyjemność, macie najlepsze pytania w branży! Doceniam waszą ciężką pracę. Uwielbiam Polskę i zdecydowanie musimy grać tam częściej. Iga Gromska
tego od razu, ale zarówno riffy jak i aranże utworów potrafią być całkiem skomplikowane. No i dochodzi kwestia feelingu, o który zawsze walczymy.
Otwarty umysł jest esencją muzyki, którą gramy W tym roku Mentor towarzyszy na pokaźnej trasie grupie Vader i mimo koncertowania u boku legendy, zdarza się, że część publiczności przychodzi na gigi dla supportu właśnie. Nie powinno to nikogo dziwić muzycy Mentor zasilali w końcu szeregi wielu docenianych w polskim undergroundzie kapel, a ich najnowsze, listopadowe wydawnictwo "Wolves, Wraiths and Witches" nie tylko nie odstaje poziomem od poprzedników (i wciąż zachowana jest na nim podobna muzyczno-wizualna stylistyka), ale momentami przebija wszystko, co dotychczas nagrali. Jeśli nie przekona was wyróżniające się brzmienie basu, być może zrobi to kawałek, który zainspirowały Gremliny, albo kolejny wyraz buntu przeciw instytucji Kościoła Katolickiego. King of Nothing i Gusion's Drone opowiedzieli o swoich pierwszych wrażeniach z trasy z Vader, pozostałych muzycznych projektach, miłości do horrorów, stałej estetyki i o tym, jak dobrze mieć w zespole własnego realizatora nagrań… HMP: Mentor powstał z potrzeby uzewnętrznienia pierwotnych muzycznych instynktów - grania prostszej, nie aż tak eksperymentalnej muzyki. Czy to znaczy, że w waszych pozostałych projektach nie było miejsca na tego typu prostotę, mimo że było w nich miejsce na eksperymenty? King of Nothing: Wszyscy chyba mamy podobny pogląd jeśli chodzi o eksperymentowanie w muzyce - kiedy te eksperymenty idą za daleko, bardziej sensownym jest dla nas po prostu założenie nowego projektu, w którym skupimy się na konkretnym gatunku. Nie oznacza to jednak, że od takich eksperymen-
dla Grieving, z którym to projektem wydaliśmy w zeszłym roku debiutancką płytę, zmiksowaną przez Haldora. Wojtek, w jednym z wywiadów stwierdziłeś, że Mentor to prosta muzyka, ale chciałbyś wierzy, że nie prostacka. Gdzie, nie tylko w przypadku HC/thrashowych klimatów, leży właściwie ta granica? Takie Converge, Fugazi czy Exodus łoją bezkompromisowo, ale zdecydowanie nie prostacko. Wasz pierwot ny thrash też trudno takim nazwać. King of Nothing: Myślę, że chodzi tu głównie o znalezienie jakiegoś złotego środka mię-
Foto: Wiktor Franko
tów zupełnie stronimy. Drugi album Mentora kończył się numerem "Gather by the Grave", który to był mocno inspirowany doom metalem i dokonaniami np. Black Sabbath - rzeczami mimo wszystko trochę odległymi od tego, co robimy w Mentorze na co dzień. Był to dla nas jednorazowy wyskok, ale nie porzuciliśmy tej stylistyki kompletnie - część z nas stwierdziła, że chcielibyśmy zrobić więcej muzyki w takim klimacie i to stało się zaczątkiem
88
MENTOR
dzy feelingiem a ciekawą kompozycją. Nasza muzyka nie jest technicznie jakoś wybitnie skomplikowana, ale wydaje mi się, że w tych numerach dzieje się całkiem sporo i - co dla nas najważniejsze - nie kosztem feelingu. Cały czas gramy szybko i mocno, i to się nie zmieni. Dla nas to esencja Mentora. Gusion's Drone: Wykraczamy znacznie poza ramy "trzy akordy darcie mordy", więc muzyka na pewno nie jest prostacka. Może nie słychać
Bas na "Wolves, Wraiths and Witches" jest o wiele wyraźniejszy, niż na poprzednich płytach i brzmi zabójczo. To spowodowane kształtem kawałków, własnymi wnioskami z odsłuchu wcześniejszych albumów czy uwagami słuchaczy? Gusion's Drone: Akurat tak wyszło tym razem. Poza tym na tej płycie partie basu są ważniejsze, niż na poprzednich. Do tego brzmienie tego instrumentu wyszło wybitnie dobrze. Był to chyba strzał w dziesiątkę bo bardzo często słuchacze o tym wspominają. Poza produkcją, jakie widzicie największe zmiany, jeśli porównacie nowy album do "Guts, Graves and Blasphemy"? Bo mimo że łączycie ze sobą tak wiele różnych podgatunków i inspiracji, nadal pozostajecie stylisty cznie spójni. Na obu krążkach są kawałki z blackowym riffowaniem jak i punkowym rock'and'rollem czy w stylu amerykańskiej szkoły thrashu. King of Nothing: Myślę, że właśnie to swobodne mieszanie gatunków wychodzi nam najlepiej i świadczy o jakiejkolwiek sile Mentora. Staramy się, aby nasze numery były wypadkową tego, co nas inspiruje i czego sami chcielibyśmy słuchać. Chcemy też dobrze bawić się na scenie, więc dbamy o to, żeby nasz repertuar nam to umożliwiał. Na ile praca z producentem będącym jednocześnie członkiem zespołu, mowa o Satanic Audio, jest dla was ułatwieniem? Z jednej strony to większa swoboda artystyczna i świadomość, że odpowiedzialna za płytę osoba doskonale wie, co chcecie osiągnąć, z drugiej - pewne ograniczenia, może sprzętowe, a może brak osoby "bezstronnej" generował jakieś konflikty… King of Nothing: Nigdy nie mieliśmy żadnych konfliktów w kwestiach produkcyjnych, więc mogę chyba spokojnie powiedzieć, że zdecydowanie jest to dla nas ułatwienie. Osobiście znam Haldora jeszcze sprzed czasów dołączenia do Mentora, produkował albumy mojej kapeli J. D. Overdrive, później robił też debiutanckie krążki Grieving i Pure Bedlam. Już od pierwszej współpracy wiadomo było, że się świetnie dogadujemy i jeśli chodzi o mnie, Mentor nie mógłby być w lepszych rękach. Ale może niech sam zainteresowany się wypowie... Gusion's Drone: W Mentorze nie jestem na pewno producentem. Raczej realizuję nagrania. Znamy się już bardzo długo i wiemy co chcemy osiągnąć. Dzięki temu praca nad nagraniem i miksem płyty idzie bez większych problemów, a uwagi, które dostaję mają sens. No i taka sytuacja pomaga w sytuacji finansowej zespołu. (śmiech) Czy postrzegacie Mentor jako pewnego rodzaju supergrupę? Artur jest powiązany z Furią i Gruzją, Bartosz również z Gruzją, Wojtek z J.D. Overdrive… To zasłużone kapele, stworzenie wspólnie kolejnego muzy cznego projektu musiało wzbudzić zaintere sowanie. Czuliście presję? King of Nothing: Samo pojęcie super-grupy jest obecnie tak szerokie, że można by do tego worka wrzucić praktycznie każdą kapelę która
wydała choć jedną płytę i odniosła jakikolwiek sukces. W przypadku Mentora było to po prostu kilku kumpli, którzy stwierdzili, że chcieliby pograć taką a nie inną muzykę, nic więcej. Pewnie, byliśmy ciekawi jak ludzie odbiorą efekty naszych poczynań, ale ciężko mówić o jakiejkolwiek presji. Większość z was grała już wcześniej razem w Thaw. Już wtedy pojawiły się plany, by zamienić black-noise na nowy, thrashowohardcore'owy zespół? Swoją drogą, zespół milczy od kilku lat. Czy istnieje szansa, że pod tym szyldem coś jeszcze kiedyś zostanie wydane? King of Nothing: Akurat ja najmniej mam w tym temacie do powiedzenia, bo składu Thaw nigdy nie zasilałem, ale jak wspomniałem wcześniej - podobnie jak i ja, reszta chłopaków również wychodzi z założenia, że jeśli chcemy pograć coś nowego w nowym składzie, robimy po prostu nowy projekt. Thaw to zupełnie inny klimat i inne emocje, dalekie od tego co chcemy robić w Mentorze. I tak, z tego co mi wiadomo chłopaki mają już nagrany nowy materiał, który obecnie jest w fazie miksów. Sam nie mogę się doczekać, bo śledzę tę kapelę jako fan od czasu ich drugiej EP-ki. Gusion's Drone: Thaw milczy z kilku powodów ale nie przez Mentora. Można się spodziewać kolejnej płyty za jakiś czas. Właściwie jest już nagrana. Prace idą wolno ale do przodu. Mimo różnic w gatunkach, choć szufladkowanie muzyki to trudna i często zbędna sprawa, wasz thrash wciąż ma blackowe naleciałości (np. niektóre riffy "Creature Feature"). Czujecie, że na płytach Mentor słychać ducha waszych innych, byłych lub obecnych składów, czy to po prostu wynik waszych głównych, blackowych muzycznych upodobań? King of Nothing: Mentor to po prostu wypadkowa muzyki, której słuchamy na co dzień. Podejrzewam, że kilka naleciałości innych naszych projektów da się tam wychwyci, ale jest to raczej nieintencjonalne z naszej strony. Zresztą to wszystko zależy od interpretacji spotkałem się z głosami, że w Mentorze słychać nawet elementy stonera, których ja osobiście w ogóle nie wyłapuję, no ale podejrzewam, że ma to więcej wspólnego z moją prze-
Foto: Wiktor Franko
szłością w J. D. Overdrive, niż ze stanem faktycznym.
Mentorze po prostu działają - ludzie od razu łapią ten klimat.
Nadal pojawiają się też klasyczne motywy z horrorów. Są jakieś konkretne filmy grozy, które oglądaliście w trakcie prac nad "Wolves, Wraiths and Witches", które jakoś wpłynęły na tę płytę? Nawet pośrednio, bo film był tak zły, że aż trzeba było chwycić za wiosło czy mikrofon żeby taki seans odreagować… King of Nothing: "Fed After Midnight" jest inspirowany Gremlinami, na drugiej płycie mieliśmy z kolei numer odwołujący się do "Smętarza dla Zwierzaków" Kinga. Czasem są to inspiracje bezpośrednie, ale najczęściej chodzi po prostu o ten klimat kina grozy klasy B, który po prostu idealnie pasuje do muzyki Mentora. Ja osobiście jestem fanem horrorów, szczególnie tych złych, albo bardziej - uważanych powszechnie za złe. Bo o ile ciężko mi rozmawiać o sequelach "Piątku 13-go" (a nawet o pierwowzorze) w kategoriach dobrego kina, to jednak znajduję w tych filmach dużo rzeczy, które przemawiają do mojej - nazwijmy to - wrażliwości. Mam świadomość, że są to produkcje dalece niedoskonałe, ale jednak potrafię w znaleźć w nich coś, co uważam za wartościowe. Na szczęście nie jestem w tym odosobniony i chyba dlatego takie treści w
Na scenie razem z wami pojawiają się też kultowe wzmacniacze Sunn Model T czy Orange. To właśnie sekret bezkompromisowego brzmienia? Prawdziwa siara, nie cyfra? Haldor uważa, że wszystko zależy od zespołu, więc jak jest w przypadku Mentor? Gusion's Drone: Takie wzmacniacze lubimy. Poza tym od zawsze interesuje nas brzmienie samo w sobie i przykładamy uwagę do instrumentów i wzmacniaczy, na których gramy. Podobnie jak przywiązujemy dużo uwagi do grafik, tematyki tekstów czy wyboru studia. Każda z tych rzeczy jest elementem jednej układanki. "Wolves, Wraiths and Witches" kontynuuje estetykę znaną z poprzednich płyt: tytuł składający się z trzech słów (właściwie poza "Blasphemy" na pierwszym krążku zaczy nających się także na tę samą literę) i przy ciągająca wzrok okładka od Branca Studio zamknięta w geometrycznym kształcie. Czy za tym pomysłem stoi coś więcej, niż tylko estetyka? Planujecie tę konwencję kontyn uować również na kolejnych płytach? Wizualnie nawet live'owa kaseta się nie wyłamała. King of Nothing: Trochę żałuję, że nie wpadłem na taką konstrukcję tytułów (trzy słowa na tę samą literę) wcześniej, bo teraz debiut faktycznie trochę się wyłamuje. Ale od drugiej płyty wiedzieliśmy już, że znaleźliśmy pomysł na siebie i raczej będziemy się go trzymać do samego końca - dotyczy to zarówno tytułów, jak i formy graficznej okładki. Ja osobiście bardzo lubię, kiedy zespół ma pewne charakterystyczne cechy, które z czasem rozwija. Weź takie Type O Negative - wystarczył tak prosty zabieg jak umiejscowienie nazwy zespołu i tytułu płyty po bokach i po samej okładce od razu wiedziałeś, z czyim albumem masz do czynienia. Do tego samego dążymy z Mentorem. A co jest Mentorowi najbliższe: wilki, zjawy czy jednak wiedźmy? King of Nothing: Chyba wiedźmy, w końcu pojawiają się one w naszych tekstach najczęściej z całej trójki.
Foto: Wiktor Franko
MENTOR
89
Foto: Wiktor Franko
Wracając do "Restricted Rituals/Plagued Performances", to był wasz wyraz buntu wobec pandemicznej rzeczywistości okrutnej wobec artystów-muzyków? A może live album miał być "przejściowym etapem" między drugą a najnowszą płytą, bo trudno było pra cować w takich warunkach nad nowym materiałem? Chyba, że pomysł na live album pojawił się jeszcze wcześniej i właściwie nie ma związku z pandemią? King of Nothing: Szczerze mówiąc to temu koncertowi nie towarzyszyła jakaś myśl przewodnia - dostaliśmy po prostu ciekawą ofertę ze strony klubu Firlej i z niej skorzystaliśmy, co w czasach, kiedy grania na żywo nie było wcale, okazało się potrzebnym nam zastrzykiem energii. Pomysł wydania tego koncertu na kasecie pojawił się spontanicznie już po rejestracji - stwierdziliśmy po prostu, że skoro cały materiał został nagrany i nie wyszło to najgorzej, fajnie byłoby mieć z tego jakąś pamiątkę. Poza tym premiera trzeciej płyty trochę nam się wydłużyła, więc chcieliśmy czymś wypełnić tę lukę. "Restricted Rituals…" ma też wartość kolekcjonerską: wyszedł na kasecie i tylko w 66 kopiach. Do tłoczni winyli są ogromne kolej ki, świat przyzwyczaił się do ich powrotu, ale co z kasetami? Mnóstwo kapel współcześnie
zabiera się za ten format, czy czujecie, że ma szansę na podobny renesans? King of Nothing: Kaseta to w dzisiejszych czasach gadżet typowo kolekcjonerski, wiadomo, że nikt nie kupuje tego nośnika dla wspaniałego brzmienia. Ja osobiście jestem okropnym gadżeciarzem, więc takie wynalazki są dla mnie po prostu atrakcyjne. Przy czym jakiegoś renesansu bym się spodziewał - to wciąż temat dla najbardziej zapalonych kolekcjonerów. Stąd też limit 66 sztuk. A co z datami premiery nowego albumu na winylu? W 2022 miały pojawić się wieści w tym temacie. King of Nothing: Ciągle czekamy. Niestety kolejki w tłoczniach są mordercze, zwłaszcza dla zespołów takich jak nasz. Myślę, że winyl ukaże się w tym roku, w kilku wariantach, ale ciężko mi powiedzieć kiedy dokładnie. Wracając jeszcze do wydań kolekcjoners kich, rok temu na charytatywną aukcję trafiła też pocztówka dźwiękowa z jednym z singli. Charytatywna działalność Mentor to właściwie nie nowość: sprzedaż kaset w szczyt nym celu, angażowanie się w charytatywne koncerty, udostępnianie zbiórek… Sporo artystów odmawia tego typu form pomocy bojąc się, że zostaną zarzuceni prośbami o Foto: Wiktor Franko
kolejne wsparcie lub uważa, że fanpage zespołu to nie miejsce na tego typu akcje. Wy myślicie inaczej. Dlaczego? King of Nothing: Podejrzewam, że jeśli takich próśb byłoby więcej musielibyśmy w pewnym momencie zrobić się bardziej selektywni. Póki co są to jednak pojedyncze przypadki i naprawdę ciężko byłoby nam znaleźć powód dla którego nie moglibyśmy się zaangażować w coś, co może pomóc innym. Do dobrych uczynków nie potrzeba Boga. W moim osobistym faworycie, "Satan's Snakehandlers", idealnym do skandowania na gigach, śpiewacie: "We're at war with the Maker, we are proud and we're faithless". Otwarta wojna z religią trwa, a czym ostatnio najbardziej podpadł wam katolicyzm? King of Nothing: To po prostu stanowisko, które wszyscy w zespole od zawsze podzielamy, więc takie treści w naszych tekstach są zupełnie naturalne. Nie twierdzę, że wiara nie jest niektórym ludziom potrzebna do życia, choć ja sam wiarę w Boga traktuję mniej więcej z taką samą powagą jak wiarę w jednorożce czy wróżkę-zębuszkę. Nie przeszkadzają mi ludzie wierzący dopóki nie próbują wciskać swojej wiary na siłę innym i tworzyć ze zmyślonych postaci autorytety moralne, do których wszyscy mielibyśmy się podporządkowywać. Co innego w przypadku zorganizowanej religii i najbardziej jaskrawego jej przykładu w Polsce, czy Kościoła Katolickiego. Bronienie tej instytucji pomimo całego zła jakie temu krajowi wyrządziła jest już dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Zaraz po "Satan's Snake-handlers" pojawia się przezabawny tekstowo "Fed After Midnight" - to dowód na to, że właściwie z każdej kultowej, tak złej, że aż dobrej filmowej fantasy/horrorowej produkcji da się zrobić motyw na porządny kawałek. Uważacie, że przy prostym, hc/thrashowym graniu poczu cie humoru jest wręcz wskazane? King of Nothing: Horrory to dla mnie nieskończone źródło inspiracji i zawsze będą obowiązkowym punktem odniesienia w mentorowej narracji. A że gatunek ten kryje w sobie spore pokłady humoru (intencjonalnego lub nie), to ma to też czasem odzwierciedlenie w naszych tekstach. Naprawdę daleko nam do scenowej napinki, kodeksu metala czy czegokolwiek podobnego, to nas zwyczajnie nie interesuje. W Mentorze otwarty umysł jest esencją muzyki, którą gramy, więc znajdzie się tam też miejsce na okazjonalny humor, ale raczej niewiele mający wspólnego z kabaretem. W "Blood is Love" pojawiły się czystsze wokale. To mimo wszystko eksperyment, odstający (wcale nie w negatywnym sensie) od całości albumu. Też macie wrażenie, że to wyjątkowy numer? W przyszłości pojawi się więcej takich eksperymentów? King of Nothing: Podobne rzeczy pojawiały się już wcześniej, choćby w ostatnim numerze na drugiej płycie, więc nie widzę przeszkód, żeby pojawiły się znowu. Wszystko zależy od numeru - w przypadku "Blood is Love" czyste wokale po prostu nam tam pasowały. Kawałek ten odstaje nieco od reszty, ale traktuję go jako potrzebny moment wytchnienia przed kolejną nawałnicą. Singiel "Equal in the Fire" opowiada o niszczycielskiej i potężnej sile ognia. A co z inny -
90
MENTOR
mi żywiołami? Może kiedyś też wpasują się w klimat i poświęcicie im kilka kawałków, jak Atheist na "Elements"? King of Nothing: Bardziej zależało mi w tym numerze na pokazaniu, że w obliczu czegoś takiego jak klęska żywiołowa albo katastrofa klimatyczna nie będzie miało znaczenia ile mamy pieniędzy, władzy czy koneksji. Kiedy nadejdzie koniec, wszyscy będziemy sobie równi. Na swój sposób jest to dość piękna idea. Dzieliliście scenę z Katem choćby na festiwalu Metal Doctrine. W dobie ostatnich wydarzeń nie mogę nie zapytać jak wspominacie Romana, skończyła się dla polskiego metalu pewna epoka… King of Nothing: Roman był jednym z niewielu ludzi, o których można było powiedzieć, że stał się legendą już za życia. Jednocześnie był człowiekiem skromnym, szalenie sympatycznym i otwartym. Jego odejście to zdecydowanie koniec pewnej epoki w polskim metalu, bo chyba nikt go tak dobrze nie utożsamiał, jak Roman właśnie. To również koniec Kata, bez względu na to, co mogą sądzić inni. Ostatni rok pożegnaliście trasą Say Goodbye to 2021… Z ulgą czy wdzięcznością? W końcu był dla was całkiem pracowity. Jak wspominacie samą trasę? King of Nothing: Myślę, że dla wielu 2021 był dość przykrym doświadczeniem, więc takie symboliczne pożegnanie wydało nam się być na miejscu. Owszem, dla nas nie był to całkowicie stracony czas, ale pandemia część tematów mocno nam opóźniła i mamy teraz sporo do nadrabiania. A sama mini-trasa (bo były to w zasadzie tylko trzy koncerty) wypadła naprawdę dobrze, był to energetyczny kopniak jakiego wówczas potrzebowaliśmy.
Foto: Wiktor Franko
przyszli głównie na support, czyli na nas. Na obecnej trasie zdarzyło się nam to już kilkukrotnie, to naprawdę miłe uczucie.
King of Nothing: Dzięki również! Gusion's Drone: Dzięki! Iga Gromska
Wielkie dzięki za poświęcony czas.
W nowym roku czeka was za to trasa z Vaderem, drugim supportem został Dopelord. Czy wciągnięcie was w tę trasę ma jakiś związek z tym, że Haldor pracował nad ich płytą? Jak zapatrujecie się na samą trasę i czy poza nią planujecie jeszcze coś większego w 2022r., może zagraniczny szturm, skoro poza granicami "Wolves, Wraiths and Witches" zostało tak dobrze przyjęte? King of Nothing: Organizatorzy trasy skontaktowali się z nami, przedstawili warunki, na które się zgodziliśmy i oto jesteśmy. W tym samym czasie Dopelordowi z wiadomych przyczyn odpadła trasa po Europie, więc też chętnie skorzystali z okazji. Cieszę się, że wylądowaliśmy razem na tej trasie, chłopaków z Dopelord znamy i lubimy od dawna, a granie przed Vaderem to prawdziwy zaszczyt i przyjemność. Gdy piszę te słowa jesteśmy już po czwartym wspólnym koncercie i jest naprawdę fantastycznie. Gusion's Drone: Absolutnie nie miało to żadnego znaczenia. Chyba dalej nie wszyscy uczestnicy trasy wiedzą, że nagrywałem im płytę. Nie wiem czym kierowali się organizatorzy, mam nadzieję, że muzyką. (śmiech) Wśród tych licznych recenzji, polskich i zagranicznych, macie swojego faworyta, określenie, zdanie, spostrzeżenie, które szczególnie was ucieszyło? King of Nothing: Nie przypominam sobie, ale to głównie dlatego, że tych recenzji było naprawdę sporo i ciężko spamiętać wszystkie. Miło za to usłyszeć na koncercie od ludzi, że
MENTOR
91
Napędzany przez muzykę Matt Hanchuck to jednej z tych zakręconych osobników, żyjących muzyką i dla muzyki przez 24 godziny każdego dnia tygodnia. Albumy wydaje ostatnio co roku, dorzucił też do nich EP z coverami. I tak, zgadliście: doczeka się ona długogrającej kontynuacji, a kolejny album Wreck-Defy jest już oczywiście gotowy, chociaż promocja aktualnego "The World Enslaved" ledwo co się rozpoczęła. HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze "Powers That Be" wspominałeś, że kolejny album "The World Enslaved" ukaże się najpóźniej zimą 2021, a następny już powstaje wygląda na to, że termin blokada twórcza znasz tylko z opowieści, a do tego WreckDefy działa według ściśle opracowanego planu, bo udało się wam te zamierzenie zrealizować, mimo kluczowej zmiany składu? Matt Hanchuck: Po pierwsze, chciałbym podziękować za możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. Odpowiadając na twoje pytanie, mam po prostu dużo napisanej muzyki, a na twardym dysku leży wiele riffów i ciągle szukam takich, które pasują do siebie. To prawie jak puzzle. Gdzieś tam jest utwór, musisz go tylko znaleźć. Tworząc kolejny materiał starasz się, żeby poszczególne utwory miały wspólny mianownik, jakąś przewodnią ideę, co od razu uzmysłowi fanom, że wciąż Wreck-Defy, chociaż nie stoicie w miejscu i nie nagrywacie wciąż tej samej płyty, tak jak sporo innych zespołów? Myślę, że w tym momencie, po wydaniu czterech albumów, piątego w drodze i EP-ki z coverami, Wreck-Defy ma już swoje własne brzmienie. Myślę, że perkusja Dave'a i mój styl riffowania naprawdę się ze sobą stapiają i dają nam tę kadencję Wreck-Defy, jeśli można tak powiedzieć. Jeśli chodzi o wspólny mianownik między utworami, to myślę, że koncepcje liryczne nie różnią się zbytnio między płytami, jeśli chodzi o pociąganie rządu do odpowiedzialności za okrucieństwa popełniane na ludzkości w imię bogactwa, co jest wystarczającym czynnikiem motywującym do kontynuowania różnych tematów, które jednak wszy-
stkie powracają do przyczyny problemu, którym z mojej perspektywy jest rząd. Bywa i tak, że jakiś utwór nie do końca cię przekonuje, ale jednak trafia na płytę i okazu je się, że fani go faworyzują, co świadczy o tym, że nigdy nie wiadomo co trafi w gusta publiczności? To prawda i wiesz, co jest w tym naprawdę zabawne, to fakt, że zadając pytanie, jaki jest najlepszy utwór na płycie, jeśli zapytasz wystarczająco wiele osób, to każda da ci inną odpowiedź. Co moim zdaniem jest fajne, bo na płycie jest dla każdego coś, do czego się przyzwyczai lub z czym się zwiąże, w dodatku dla każdego jest to coś innego. Na najnowszej płycie "The World Enslaved" uważałem, że utwór "Crushing The Coward" jest trochę słabszy. I teraz tak nie uważam, że jest zupełnie do bani, w końcu to napisałem. (śmiech) Napisałem go i jestem dumny z efektu końcowego. Chodzi o to, że był trochę gorszy od pozostałych utworów. Szczerze mówiąc, ta kompozycja została napisana w około pół godziny i było w nią włożone tak mało wysiłku, że czułem się z tym źle (śmiech). Jak tu dzisiaj siedzę, uważam, że to świetny utwór i pasuje do płyty i cieszę się, że wielu ludzi go uwielbia, ale muszę być subiektywny jako autor i być uczciwy wobec siebie, a myślę, że uczciwy artysta powinien być swoim najgorszym krytykiem, ale jednocześnie, skoro dana kompozycja znalazła się na płycie, musiałeś mieć w nią jakąś wiarę, bo inaczej całkowicie byś ją pominął. Jesteś liderem grupy, ale to wokalista jest zwykle w centrum uwagi - lepiej czujesz się w cieniu, wolisz nie wychodzić na plan pier Foto: Wreck-Defy
wszy, tak jak choćby Rudolf Schenker w Scorpions? Cóż, dzięki za porównanie do Rudolfa (śmiech). Uwielbiam Scorpionsów. W zasadzie myślę, że powinniśmy wykonać jakiś ich utwór, myślę, że Wags by to znokautował. Ale tak, dobrze mi w cieniu, nie przeszkadza mi to. Poza tym Wags i tak jest zabójczym frontmanem, więc dlaczego nie pozwolić mu zająć głównej przestrzeni sceny, aby mógł rozpalić publiczność? Co było dla ciebie najbardziej ekscytującym doświadczeniem związanym z tworzeniem i nagraniem "The World Enslaved"? To już czwarty album Wreck-Defy, podchodzisz więc do tego całego procesu już nieco inaczej, nie jest to już takie nowe na jak początku, czy przeciwnie? Właściwie, to zawsze jest tak samo. Nagrywam płyty, ścieżki gitarowe robię tutaj w domu lub w studiu przyjaciół, w zależności od tego, jak bardzo jestem leniwy podczas procesu nagrywania. (śmiech). Nie, ale na serio, miło jest mieć inżyniera pod ręką. Obecnie używam Reapera, ale większość moich znajomych, którzy są na bieżąco z tą technologią, bardziej używają Pro Tools. Wags nagrywał wokale w Ohio w swoim domowym studiu, a mój perkusista, jak zwykle, nagrywał w Trident Studios, gdzie jeden z ludzi zajmował się inżynierią i liniami basowymi Grega. Fakt, że musieliście nagrywać w różnych studiach i lokalizacjach był tu utrudnieniem, czy przy obecnym poziomie techniki studyjnej nie miało to większego znaczenia, skoro z całością stworzenia i nagrania tego mate riału uwinęliście się raptem w trzy miesiące? Tak naprawdę to nie jest przeszkoda, wręcz przeciwnie, to wygoda. Podejrzewam, że w miarę jak będzie dostępnych coraz więcej wtyczek, a technologia będzie coraz lepsza, nie minie dużo czasu, a chłopaki będą mogli robić zabójcze miksy ze swoich komputerów bez użycia prawdziwej konsolety. Czekajcie na to, to nastąpi już niedługo. Napisanie następnej płyty, nad którą pracuję, zajęło tylko około sześciu tygodni i naprawdę wierzę, że będzie to szczyt katalogu Wreck-Defy, a tytuł roboczy w tej chwili to "Dissecting The Leech". W tym przypadku, tytułowa pijawka jest przysłowiowym organem rządowym, krwiopijcami, których rozbieramy na części. Byłeś bardzo zadowolony ze współpracy z Aaronem Randallem, ale nie ma go już w składzie. Jak doszło do nawiązania współpracy z Gregiem Wagnerem? To chyba nie przypadek, że kaperujesz doświadczonych wokalistów, znanych z innych zespołów? Po prostu odezwałem się do niego przez media społecznościowe. Rozmawialiśmy krótko, byłem wielkim fanem jego wokali na płycie "Dawning" zespołu Archetype, jak również na pierwszej płycie Shatter Messiah "Never To Play The Servant", którą uważałem za genialną zarówno wokalnie, jak i muzycznie. Więc tak, wysłałem Wagsowi kilka utworów Wreck-Defy i zapytałem go, czy chciałby nagrać razem płytę, a on się zgodził. To było takie proste. Słyszę na "The World Enslaved", że Greg dobrze wpasował się w skład grupy i szybko nawiązał z wami porozumienie, pewnie nie tylko to na płaszczyźnie muzycznej, co ma
92
WRECK-DEFY
duże znaczenie dla dalszego funkcjonowania zespołu, ale mieliście za to problemy z basistą? Tak, Greg dobrze pasuje do brzmienia tego zespołu i wiele do niego wnosi. Wracając do płyty "Powers That Be", Greg i ja rozmawialiśmy o jego wkładzie w pisanie tekstów na następną płytę, którą miała być "The World Enslaved". Ze względu na to pandemiczne gówno, Greg Christian nie był w stanie zrobić na tej płycie więcej niż trzy utwory, dlatego byłem zmuszony poprosić basistę Justina z Fragments Of Anger, aby zastąpił Grega podczas tej sesji. Jednak żeby było jasne, Greg nadal jest basistą Wreck-Defy i najprawdopodobniej będzie grał koncerty i festiwale jeszcze w tym roku, tak długo jak ograniczenia zaczną ustępować. Jak oceniasz rozwój waszej muzyki od początku istnienia Wreck-Defy? Z mojej per spektywy to ciągły progres, mim tego, że wciąż kontynuujecie obrany w roku 2016 kurs? Tak, zgadzam się. Każda płyta to rozwój zarówno pod względem muzycznym, jak i wykonawczym. Myślę, że im więcej kompozycji piszesz, tym bardziej doskonalisz swój warsztat jako autor utworów i stajesz się w tym coraz lepszy. Przynajmniej mam nadzieję, że jestem coraz lepszy. (śmiech) Zdarzają się wam jednak skoki w bok, takie jak choćby na ubiegłorocznej EP "Got You Covered". Nietypowe jest to, że wybrałeś cztery utwory kanadyjskich zespołów i wykonawców, w dodatku takie mniej oczywiste, bo zabrakło wśród nich choćby Rush, Triumph czy Voivod? Oprócz tamtych kawałków, mamy zamiar zrobić jeszcze trzynaście innych. Na pewno będzie coś z Rush i Triumph. Właściwie, to myśleliśmy o zrobieniu kompozycji Voivod, ale została usunięta z listy. Ale tak, Rush, Triumph, April Wine, David Wilcox i kilku innych... czekajcie na to. Ich muzyka miała na was przed laty wpływ, stąd ten hołd, nawet jeśli nie zawsze są to metalowi wykonawcy? Niektóre z nich miały wpływ, inne były po prostu fajne do coverowania. Na przykład, nigdy nie byłem wielkim fanem The Tragically Hip, ale wielu ludzi lubi ten zespół i to było bardziej dla ludzi, żeby się przy tym dobrze się bawili. My dobrze się bawimy grając ten song, a to dlatego, bo zmieniliśmy go w metalowy kawałek. Skąd pomysł do zaproszenia do udziału w tych nagraniach akurat tych wokalistów? Nie pomyślałeś, że fajnym patentem byłoby zaproszenie Kanadyjczyków, tak do komple tu? Ty mi powiedz, jakich Kanadyjczyków powinienem zaprosić do zaśpiewania tych kawałków. Stu Block jest Kanadyjczykiem, tak przy okazji. I skąd wiesz, że w następnych utworach nie zaśpiewa żaden Kanadyjczyk? (śmiech) Ten materiał ukazał się tylko w wersji elektronicznej. Skoro "Born To Be Wild" z udziałem Henninga Basse trafił na "The World Enslaved" jako bonus nie myślałeś o dorzuceniu do płyty w tym charakterze również pozostałych trzech utworów, skoro śpiewają je
wokaliści znani z Heathen, Iced Earth czy Vicious Rumors? A może to zabieg celowy, bo myślisz o wydaniu tego materiału w postaci 12"EP, żeby uradować kolekcjonerów? Ja chciałem to zrobić, ale wytwórnia tego nie chciała. Jak myślisz, jaka przyszłość czeka metal, a nawet szerzej rock? Zwiększająca się z każdym rokiem sprzedaż płyt winylowych oraz kaset magnetofonowych, a ostatnio również CD jest dobrym prognostykiem, dowodem na to, że ludzie wciąż odczuwają potrzebę słuchania muzyki z fizycznych nośników? Myślę, że będzie to zależało od poszczególnych państw i różnych części świata. Na przykład, Niemcy są z pewnością jednym z bastionów metalu, a Montreal jest jednym z bastionów kanadyjskiej sceny metalowej. W takich miejscach zawsze będą sprzedawcy winylowych płyt, kolekcjonerzy i fani, którzy chcą posiadać fizyczną, namacalną kopię albumu, a nie tylko cyfrowy plik MP3 lub wave, i szczerze mówiąc, muzyka zawsze brzmi znacznie lepiej na gramofonie wysokiej klasy. W obecnych czasach fan równa się zwykle kolekcjoner, co jest szczególnie dostrzegalne w świecie metalu. Macie jakichś maniaków szczególnie zaawansowanych pod tym względem, mogących pochwalić się kompletem waszych płyt na wszystkich nośnikach i koszulek oraz innych gadżetów, zbierających wasze koncertowe plakaty, etc.? Tak, absolutnie. Wielu fanów zamówiło cały katalog, kiedy natknęli się na zespół po raz pierwszy i bardzo nam to pochlebia. Nie potrafię powiedzieć, jak satysfakcjonujące jest dla mnie jako artysty, gdy ludzie uznają moją muzykę za coś, na co chcą wydać swoje pieniądze. To wspaniałe uczucie, że coś, w co wierzysz, jest akceptowane przez innych. Nie ma lepszego uczucia z perspektywy artysty. Preferujecie thrash, ale na "The World Enslaved" są też utwory dość zaskakujące, zwłaszcza "I'd Share Your Grave", niczym z pierwszych płyt Black Sabbath - uznałeś, że takie urozmaicenie fajnie dopełni i zróżnicuje ten materiał? Nie, nie o to mi chodziło. Nigdy nie zastanawiam się nad takimi rzeczami, to po prostu sposób, w jaki ta kompozycja napisała się sama, tak to czułem. To był prosty riff. Riff w refrenie i zwrotce to w zasadzie cztery, czysto dobrane akordy. Ale ten zespół jest reklamowany jako thrashowy i dlatego breakdown w środku utworu nadaje jej to firmowe brzmienie. Na ile takie wzbogacenie muzycznej kon wencji jest obecnie zabiegiem artystycznym, a na ile wymogiem czasów streamingu, gdzie coraz bardziej liczą się pojedyncze utwory, cyfrowe single? Nie jestem pewien. Ja osobiście nigdy w życiu nie ściągnąłem żadnej muzyki, więc nie mogę powiedzieć zbyt wiele na temat znaczenia serwisów streamingowych. Z perspektywy artysty mogę powiedzieć, że zespołowi, który zyskuje sławę to naprawdę nic nie daje. Ponieważ jesteśmy zespołem undergroundowym, mam nadzieję, że serwisy streamingowe dotrą do wystarczającej liczby ludzi, aż w końcu niektórzy z nich będą chcieli nabyć fizyczne kopie, o które pytałeś wcześniej.
Teraz chyba coraz mniej ludzi ma wątpli wości, że świat jest faktycznie zniewolony? Wierzysz, w co chcesz, ja zrobię to samo. Kanada jest zniewolona, Trudeau jest tyranem. Jestem Kanadyjczykiem, to jest mój świat, mój świat nie jest zniewolony. Prawda boli, a bajki są zapisane w książkach. (śmiech) Na płycie thrash, ale jej okładka mogłaby równie dobrze ozdobić album jakiegoś death metalowego zespołu? Jasne, czemu nie. W sumie, to myśleliśmy o tym podczas poprzedniego albumu. Goście na waszych płytach to nic nowego. Udział Glena Drovera nie jest niczym zaskakującym, ale już znanego z Anvil Chorus Douga Piercy'ego oraz szczególnie młodzi utkiego Nikolaya Atanasova z Bułgarii już tak, bo świadczy o tym, że zapraszając kogoś nie kierujesz się tylko popularnością czy kul towością danego muzyka? Nie, to nie ma nic wspólnego z niczyim statusem. To po prostu przyjaciele i ludzie, z którymi rozmawiałem, którzy są skromni i bezpośredni, z którymi łatwo się pracuje i którzy mają coś do zaoferowania, czego ja nie mam. Muzyka, którą tworzą, sprawia, że utwory są lepsze. To nie ma nic wspólnego z ich sławą. Domyślam się, że piąty album Wreck-Defy to tylko kwestia czasu, bo pewnie jest już dawno gotowy, skoro powstawał już w roku 2020, ale ukaże się pewnie nie szybciej jak pod koniec lub na początku przyszłego roku? To zabawne, że pytasz. Rozmawiałem o tym z Oliverem z Doc Gator Records. Obaj zgodziliśmy się, że skoro dwie ostatnie płyty ukazały się późną jesienią lub na początku zimy, to następna prawdopodobnie ukaże się nie wcześniej niż w kwietniu lub maju 2023 roku. Najnowsza płyta będzie w rękach wytwórni pod koniec lata 2022 roku. Szybciej, bo już w lutym, doczekamy się pre miery debiutanckiego albumu twego projektu Gutter Creek - wygląda na to, że nuda w żadnym razie ci nie grozi? Oj, nie. Uwielbiam muzykę, uwielbiam jej słuchać, uwielbiam ją grać, uwielbiam ją tworzyć, to ona mnie napędza i pozwala mi zachować zdrowy rozsądek w tym szalonym świecie. Na razie! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
WRECK-DEFY
93
Bez cukierkowej komputerówki Białostocka grupa Lucille zadebiutowała w ubiegłym roku EP "Too Proud to Beg For Mercy", potwierdzając, że w obszarze oldschoolowego, piekielnie intensywnego thrashu jeszcze nie wszystko zostało powiedziane. Założyciel zespołu, gitarzysta i wokalista Ramone odpowiedział na kilka pytań, przybliżając nie tylko dotychczasowe losy formacji i kulisy nagrania debiutanckiego materiału, ale też jej plany, bo pierwszy album Lucille już powstaje. HMP: Lucille kojarzy mi się jednoznacznie, z klasycznym numerem pioniera rock 'n' rolla Little Richarda i z kultową gitarą bluesmana B.B. Kinga, jednak w waszym przypadku inspiracja nazwy jest raczej filmowa? Ramone: W zamyśle nazwa miała na celu poniekąd zmylić odbiorcę, który słysząc "Lucille" będzie miał raczej skojarzenia z muzyką jazzową, a tu odpala EP-kę i dostaje solidnego, thrashowego lepa na mordę. Inspiracja nazwy oczywiście jest serialowa. Lucille to atrybut/broń jednej z bardziej skurwysyńskich po-
To nad wyraz ciekawe, że wczesne płyty Slayer, Kreator, Destruction, Sodom, Violent Force, Razor czy Exumer wciąż inspirują młodych ludzi - co jest w tych dźwiękach tak wyjątkowego, że postanowiliście nie tylko tego słuchać, ale też tak właśnie grać? Albo czymś się jarasz albo nie, ciężko dyskutować o gustach. Wydaje nam się, że ten gatunek i wyżej wymienione zespoły gaszą nasze pragnienia słuchania szybkich kompozycji, z silną ekspresją i kontrowersyjnymi (nie zawsze wygodnymi) tekstami. Te kapele po pro-
Foto: Lucille
staci (o imieniu Negan) w amerykańskim serialu telewizyjnym "The Walking Dead". Pomysł zrodził się gdy szukałem prostej i nietypowej nazwy, za którą szłaby ciekawa historia. Od początku mieliście sprecyzowaną wizję stylu i brzmienia Lucille, czy też doszliście do surowego, thrashowego łojenia stopniowo, metodą prób i błędów? Od początku każdy z nas jarał się thrashem z lat 80. i to chciał grać, więc wizja i brzmienie wynikły samoistnie. Nie wyobrażaliśmy sobie innego grania. Nie interesowały nas nigdy wypacykowane, przesłodzone produkcje. Doceniamy organiczny, żywy dźwięk, który poniekąd wynikał z takich a nie innych możliwości technicznych tej dekady. Zbiera nam się na wymioty gdy słyszymy kolejną, nową produkcje z np. Nuclear Blast. Nazywamy to cukierkową komputerówką. Podobne podejście mamy do okładek płyt.
94
LUCILLE
stu zarażają energią. Czy to mówimy o inspiracji w pisaniu nowego numeru czy po prostu rozbudzeniu się przy porannej kawie. Interesuje was tylko ten wczesny thrash, z lat, kiedy przeżywał swe najlepsze chwile, był nie tylko najciekawszy pod względem muzycznym, ale też świeżym i bardzo kreatywnym zjawiskiem? Tak naprawdę interesuje nas cała dekada 80., jak i początek lat 90. - o ile mówimy nadal o thrashu, ponieważ w niemałym stopniu słuchamy również klasyki death metalu, który przez całą dekadę lat 90. wypluł masę świetnych płyt. Jaramy się także klasycznym heavy metalem i jej nowofalową odmianą w postaci Riot City, Traveler, Skull Fist, Enforcer, Night Demon, Cauldron czy Stallion, z tym, że to są już raczej luźne skojarzenia, a nie bezpośrednie inspiracje. Naszymi głównymi inspiracjami wciąż pozostają załogi takie jak Razor, Destruction, Kreator, Slayer, stare Me-gadeth, Violent Force, a kultowe płyty
"Violent Restitution", "Eternal Devastation", "Bonded by Blood" czy "Extreme Aggression" są dla nas drogowskazem przy kształtowaniu własnej wizji brzmienia. Ciekawe jest również to, że właśnie w tym okresie thrash był też najpopularniejszy, również w mainstreamie, co chyba nie było przypadkiem? Sam wspomniałeś o tym wyżej - było to świeże i bardzo kreatywne zjawisko. Jak każdy inny gatunek muzyczny, miał swoje pięć minut. Coś jest nowe, reprezentuje mutację gatunku/gatunków wcześniejszych, więc z automatu jest na to "hajp". Mijają lata (przysłowiowe pięć minut) i pojawia się kolejna mutacja, która skupia na sobie rzesze słuchaczy. Wiadomo, była to nowość, nie grano wcześniej w tak szybki, brutalny sposób. Kapele chciały przekraczać limity podczas grania takiej muzyki, a odbiorcy podczas słuchania. Jedno napędzało drugie. Mieliście już jakieś doświadczenie, udzielaliście wcześniej w jakichś innych zespołach, czy też był to skok na głęboką wodę i najpierw trzeba było uczyć się grać, etc.? Największe zespołowe doświadczenie miał Jugen (wcześniej basista, obecnie perkusista grupy), który wcześniej w czasach liceum koncertował z heavymetalowym Ripperem. Reszta składu niestety zatrzymała się na etapie nieskończonych prób z nieskończoną ilością "chętnych" do gry, więc Lucille dla większości z nas było pierwszym zespołem w którym uczyliśmy się grać. Każdy z nas miał oczywiście do pewnego stopnia wypracowany warsztat, ale na pewno nie byliśmy wirtuozami. W pierwszym okresie istnienia zespołu musieliśmy bardzo dużo ćwiczyć. Spotykaliśmy się nawet trzy razy w tygodniu, co w połączeniu z weekendowym chlaniem owocowało tym, że spędzaliśmy ze sobą praktycznie każdą wolną chwilę. Czy nam ten brak doświadczenia wyszedł na dobre? Trudno powiedzieć, nie mam porównania. Wiem tylko tyle, że dzięki takiej, a nie innej sytuacji wypracowaliśmy między sobą zajebistą chemię - my dosłownie weszliśmy sobie do mózgów i instynktownie czuliśmy kto w jaki sposób chce coś zagrać. Szybko przeszliście z etapu coverów do własnych kompozycji, a może przeciwnie, był to dość złożony i długotrwały proces, jednak zakończony sukcesem? Na początku wspólnego grania nie było żadnych coverów, od razu wzięliśmy na warsztat "Island of Manifesto" i w nim rzeźbiliśmy. Po prostu nie chcieliśmy tracić czasu na granie cudzesów, mając w głowie masę własnych pomysłów. Pomysł na granie coverów na koncertach pojawił się trochę później, kiedy chcieliśmy uzupełnić, naszym zdaniem zbyt krótką, setlistę znanymi szlagierami, które zgromadziłyby wokół zespołu więcej ludzi zainteresowanych takim graniem. Wybór padł na klasyki "Agent Orange" Sodom oraz "Witching Hour" Venom. Od czasu do czasu zbierzemy się w salce i weźmiemy na warsztat jakiś fajny numer innej kapeli, ale docelowo covery mają być jedynie uzupełnieniem koncertów, nie celem samym w sobie. Pierwsze koncerty utwierdziły was w przekonaniu, że podążacie słuszną drogą, trzeba więc było przyłożyć się nieco bardziej, pomyśleć o jakimś nagraniu, choćby demo?
Jasna sprawa. Co to za kapela, której nie posłuchasz nigdzie poza koncertem? Mija się to z celem. Grając pierwsze koncerty wiedzieliśmy, że to już pora na wejście do studia. Perspektywa posiadania własnej płyty była niezwykle kusząca. Ćwiczyliśmy i dopracowywaliśmy numery pod względem technicznym (studio wcześniej czy później wszystko zweryfikuje) i ruszyliśmy do HiGain Studio, które przy okazji pozdrawiamy! Odejście perkusisty Skrzata mogło okazać się sporym ciosem dla zespołu, ale w nagraniach EP "Too Proud to Beg For Mercy" jeszcze uczestniczył, co tylko wyszło temu materiałowi na zdrowie? Jak na aktualne możliwości zespołu spisał się bardzo dobrze. Nagrał solidne bębny bez jakichś udziwnień - konkretną bazę pod riffy. Oczywiście zawsze można doszukiwać się jakichś wad i niedociągnięć, ale w ogólnym rozrachunku wyszło to nam na plus. EP była dla nas wszystkim trochę testem sprawności, weryfikacją naszych umiejętności. Czy odejście Skrzata było takim ciosem? W tamtym czasie tak, byliśmy we trójkę od początku jednym monolitem. Przeżyliśmy razem niejedno, ale od dłuższego czasu czuliśmy że stoimy w miejscu, wiedzieliśmy, że na longplayu musimy pójść o krok do przodu. Odejście Skrzata wyszło bardzo naturalnie. Dlaczego akurat EP-ka na otwarcie dyskografii? Uznaliście, że lepiej zacząć od krót szego materiału, który pozwoli wam rozpoznać sytuację co do zainteresowania muzyką Lucille w takiej formie, a do tego generuje jednak mniejsze koszty? Koniecznie chcieliśmy już coś nagrać, sprawdzić się, a nie tylko koncertować w nieskończoność. Solidnie ogarniętego materiału mieliśmy tylko na EP-kę. Masz rację, minialbum jest bardzo dobrą formą by "wejść na rynek" i zobaczyć jaki będzie feedback. Woleliśmy się skoncentrować na mniej obszernym materiale, za to lepiej go dopracować. Co do kosztów, to w praktyce nagrywanie EP od albumu nie różni się aż tak bardzo - i w jednym i drugim przypadku trzeba rozstawiać graty, podłączać to całe studyjne ustrojstwo, wypożyczać po-
Foto: Lucille
Foto: Lucille
trzebny sprzęt i tak dalej. Jedyna różnica polega na ilości numerów, więc koszty (które owszem, w przypadku pełniaka trochę by wzrosły) nie były tu głównym powodem. Żyjemy w przekonaniu, że pierwszy długograjec musi trzymać pewien poziom i aby efekty były dla wszystkich zadowalające, trzeba mu poświęcić odpowiednią ilość czasu. Zbyt dumny, by błagać o litość - jako hasło czy życiowa dewiza brzmi to dobrze, ale jaki jest związek tego tytułu z makabryczną okładką? Interpretacja należy przede wszystkim do słuchacza. My sami mamy kilka. Jedna z nich to lojalne, pełne dumy i poświęcenia podejście do gatunku, który swoje pięć minut miał dawno temu i przez wielu jest uważany za martwy. Niejeden fan uważał tak samo, czas go zweryfikował, dostał miano "sezonowca", z którym Lucille się rozprawiła. Bezpośrednią inspiracją okładki była jedynka Annihilatora "Alice in Hell". Podpatrzyliśmy koncepcję dziewczynki/kobiety w jakimś ciemnym miejscu, stylizowanym na horror klasy B. Uznaliśmy że idealnie pasuje do Lucille. Te trupy na okładce których zabiła, to pozerzy i sezonow-
cy. Prawdziwy, zaangażowany fan nie będzie prosił o przebaczenie, nie piśnie słówka, nie jest pizdą. Taka koncepcja nam przyświecała, brakowało tylko chwytliwego tytułu, szyldu, który by to wszystko spajał w jedno. Któregoś razu słuchaliśmy w mieszkaniu u Jugena "Pleasure to Kill" Kreatora. Wpadł nam w ucho motyw z jednego kawałka, a mianowicie "Under the Guillotine": Night is over Now it's dawn Your final day Has begun Hear the steps On the floor Hear the sounds Of the opened door Too proud to scream Too proud to beg for mercy! You will die by the executioner's hand Under the guillotine Od razu wiedzieliśmy że to strzał w dziesiątkę. Nie obawiacie się, że tekst "Island of Manifesto" przysporzy wam problemów, że zostaniecie za jego sprawą obwołani wrogami uchodźców, bo nie przepadacie za muzułmanami? W chwili gdy pisałem ten tekst nie myślałem o konsekwencjach. Teksty metalowe, a zwłaszcza w thrashu, zawsze ociekały niewygodnymi treściami, aż kipiały od kontrowersji. Czy baliśmy się że to może w jakiś sposób nam zaszkodzić? Według mnie artysta malując wizerunek diabła nie staje się satanistą. Tekst do tego kawałka był inspirowany poczynaniami Andersa Breivika. Dokonał on makabrycznych rzeczy, o których naszym zdaniem warto pisać. "Island of Manifesto" jest próbą "wejścia w skórę" psychopaty. Przykre jest to, że żyjemy w 2022 roku, a czujemy się jak Slayer w 1986 po wydaniu "Reign in Blood" z "neonazistowskim" "Angel of Death"... Kto jest w klimacie, ten wie z iloma absurdami i oszczerstwami walczyła ta kapela. Thrashowe teksty zawsze były swoistymi komentarzami aktualnej sytuacji i tak jest też w waszym przypadku; inaczej być nie może, skoro to wszystko ma być w 100 % autentyczne i prawdziwe? Oczywiście że inaczej być nie może. Szczerość
LUCILLE
95
i autentyczność to podstawa, choć próbujemy iść w stronę przedstawienia pewnych zjawisk w sposób bardziej metaforyczny i uniwersalny, by indywidualna jednostka mogła strawić utwór "po swojemu", bazując na własnym doświadczeniu. Nie zamierzamy nikomu mówić co ma myśleć. Zależało wam na tym, żeby "Too Proud to Beg For Mercy" ukazała się też w fizycznej postaci - pliki czy muzyka w sieci to nie wszystko, płyta to jednak coś namacalnego, nawet jeśli jest to, niezbyt obecnie popularny, krążek CD? Wzorując się na kapelach z lat 80. mielibyśmy zrezygnować z nośników, które w tamtych latach królowały? One nadal cieszą się dużym zainteresowaniem wśród prawdziwych wyjadaczy gatunku, już pomijając jakie branie mają winyle, kasety czy cedeki na Zachodzie. Tam oldschoolowy metal (i wszystko co z nim związane) ma się naprawdę dobrze. Fizyczny nośnik to jednak coś namacalnego, autentycznego. Ogromną rolę na odbiór fizycznej płyty ma też booklet, okładka, które w zasadzie razem z muzyką tworzą klimat podczas odsłuchu. Dla nas ta cała szata graficzna, okładka, zdjęcia w środku i wreszcie ten znienawidzony przez dzisiejsze eko-trendy jewel case, są integralną częścią albumu. To coś więcej niż sama muzyka, to cały rytuał. W zreformowanym składzie pracujecie już od jakiegoś czasu nad materiałem na debiutancki album - domyślam się, że będzie to kontynuacja stylistyki z "Too Proud to Beg For Mercy"? Macie już tytuł tej płyty, wiecie ile utworów na nią trafi? Stylistyka będzie podobna jak na EP-ce. Dalej będzie surowo, chamsko i na temat, ale naszym zdaniem ze znacznie większym kopem. Położyliśmy nacisk na bardziej cięte riffy, większą prędkość i pełniejsze kompozycje. Nie stawialiśmy sobie żadnych ograniczeń co do długości - obok rozbudowanych kawałków trwających po 6-8 minut pojawią się krótkie strzały w szaleńczych tempach. Mamy napisane około 5-6 numerów, obrany kierunek tekstów, przygotowany zarys okładki. Na chwilę obecną nie możemy zbyt wiele więcej powiedzieć, musimy się "wgryźć" jeszcze bardziej w nasze nowe numery i wyciągnąć z nich ile się da, aż będziemy w pełni usatysfakcjonowani. Tytułu jeszcze nie ma, ale znając nas, prawdopodobnie pojawi się samoistnie podczas kolejnej libacji z muzyką od Kreator lub Razor w tle. (śmiech)
Foto: Lucille
Któryś z utworów z tego materiału trafi też na dużą płytę, czy też wypełnią ją wyłącznie premierowe kompozycje, a EP-ka pozostanie zamkniętą całością? EP-ka pozostanie zamkniętą całością. "To Proud To Beg For Mercy" jest swego rodzaju podsumowaniem, przypieczętowaniem wczesnego okresu Lucille kiedy graliśmy koncerty jako trio. To były szalone dwa lata - dwa lata totalnej destrukcji, obfitujących w wydarzenia i multum przygód na gigach. Numery oczywiście również powstawały w tamtym okresie. EP-ka zamyka ten pierwszy rozdział w historii, a album będzie stylistyczną kontynuacją tej drogi i jednocześnie odseparowanym dziełem. Krokiem naprzód. Skoro tak dobrze pracowało się wam z Januszem i Marcinem w HiGain, to pewnie album też nagracie z ich pomocą? Jasne. Chłopaki kumają temat i mają ogromną cierpliwość do nas i naszych wyskoków. Są to profesjonaliści z pasją, więc rezygnacja ze współpracy jest pozbawiona sensu. Sesje nagraniowe na pewno będą się odbywały w piwnicy u chłopaków - spędziliśmy tam tyle czasu, że dla nas to miejsce już przesiąkło specyficznym klimatem i atmosferą. Nie mamy jeszcze jedynie pewności co do miksu/maste-
ringu. Zobaczymy z czasem. Będziecie szukać wydawcy tego materiału? Skoro trafiliście pod skrzydła Pawła i Helicon Metal Promotions, to kierunek Ossuary Records wydaje się drogą dość naturalną? Nie ukrywamy, że bardzo nam zależy na współpracy z ciekawym, kumającym thrashowe tematy wydawcą. Nasz pierwszy longplay powinien być wspierany przez rzetelną wytwórnię. Czy to będzie Ossuary Records? Kto wie, wszystko zależy od Mateusza i od tego czy spodoba mu się materiał. My piszemy numery przede wszystkim pod siebie i to nam ma się podobać. Z innych wytwórni mamy na oku np. niemieckie Dying Victims. W swoich zasobach posiadają świetne oldschoolowe produkcje, wystarczy wspomnieć choćby Vulture, Insane, Nocturnal, Knife czy Venator. Nie macie ostatnio szczęścia do koncertów, szczególnie w rodzinnym Białymstoku - liczysz, że w nowym 2022 roku będzie pod tym względem lepiej, szczególnie kiedy wydacie już debiutancki album? Ciężko cokolwiek przewidzieć w dzisiejszych czasach. Wiele kapel ogłasza trasy koncertowe, które po czterech miesiącach są przekładane na kolejny rok, i tak od początku 2020 roku karuzela się kręci. Oczywiście ciągle szukamy okazji. Jesienią 2021 roku., wkurwieni ciągłym zastojem, sami zorganizowaliśmy dwa koncerty, w Warszawie i rodzinnym Białymstoku. Dawno nie widzieliśmy tak nakręconej na nas widowni. Niestety od tamtej pory cisza. Sytuacja jest niepewna, więc skupiamy się na tym co jest pewne, realne i zależne tylko od nas - na tworzeniu numerów na longplaya. Gdy będzie możliwość zagrania koncertu w doborowym, oldschoolowym gronie innych zajaranych kapel, to na pewno nie odpuścimy! Wojciech Chamryk
Foto: Lucille
96
LUCILLE
Słowiański tygiel Tuż przed wydaniem nowego albumu dowiedzieli się, że ich wytwórnia ma problemy finansowe, tak więc o jego opublikowaniu nie ma mowy. Nie załamali się jednak i wydali tę płytę sami, a "Żywioły" to najbardziej urozmaicona i zarazem najmocniejsza pozycja w dyskografii Diaboła Boruty. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na cztery utwory traktujące o żywiołach, o których basista i wokalista Paweł Leniart mówi, że każdy z nich jest inny, ale pokazuje szacunek Słowian do przyrody; cała zawartość "Żywiołów" też na pewno nie rozczaruje fanów folk metalu. HMP: W roku 2019, krótko po premierze albumu "Czary", opublikowaliście cyfrowego singla "Rzućże grosz Wiedźmakowi (historya prawdziwa)" i... zapadła cisza. Był to ten przełomowy dla wielu zespołów moment, że po trzeciej płycie pojawia się coś na kształt kryzysu, a u was doszły jeszcze do tego zmiany składu? Paweł Leniart: Cześć! Od razu do konkretów, tak bez przytulasków? (śmiech). Tak było, wrzuciliśmy singla, kryzysu nie było natomiast pojawił się srowid i wszystkie plany z kolejną płytą, koncertami i promocją wzięły w łeb, i nagranie "Żywiołów" przesunęło się pewnie o rok. Zmiany w składzie były, ale przeszliśmy je w miarę płynnie, choć wiadomo, że trzeba było ćwiczyć materiał od początku zamiast grać nowe numery. A na jesieni wiadomo co się podziało… ten chory, tamten na kwarantannie, za chwilę kolejny siedzi uziemiony, prób nie ma, materiał nie ćwiczony i tak zleciało do wiosny. Płytę zaczęliśmy nagrywać w zasadzie późną wiosną, skończyliśmy w lecie, potem miksy i mastering i zrobiła się kolejna jesień/zima, a czas niestety uciekał, ale suma summarum nie mieliśmy na to do końca wpływu. Do tego doszła przygoda z wytwórnią, która w dniu tłoczenia wycofała się ze współpracy i zostaliśmy z dylematem czy szukać kolejnego wydawcy i tracić znów czas, czy wydawać bez wytwórni - stanęło na tym drugim. Istnienie zespołu nie było jednak w żadnym momencie zagrożone - po prostu potrzebowaliście nieco czasu na zwarcie szeregów, nowego materiału też nikt wam nie podarował, trzeba było go stworzyć i dopracować? Potrzebowaliśmy więcej czasu żeby materiał ograć, ale i tak część numerów została nagrana bez ćwiczeń (śmiech). Na przykład "Powietrze" umiałem tylko ja, ja nagrałem perkę i wersje demo, a potem chłopaki na szybkości dogrywali swoje partie (śmiech). Materiał powstawał już wcześniej, były i zalążki kawałków, i wersje grane na próbach, jak również powstała wersja demo całej płyty. W zasadzie robimy tak zawsze, żeby osłuchać się z kawałkami, pomyśleć co by w nich poprawić i na wersję do płyty wybrać najfajniejsze rozwiązania i pomysły. Na próbach wszystkich elementów idealnie nie usłyszysz, a taki tryb pracy daje fajny komfort odsłuchu. Dwa utwory - "Pył" i "Auha" wymyślił Tomek Grzesik - Grabarz, z którym grałem w Misterii, a obecnie Grabson gra w Thy Worshiper i nagrał je w swojej szopie przy domu w Irlandii. Dołożyłem do
tego głosy, grzechotki i kilka pierdów i powstały dwa dobre, etniczne intra. Natomiast "Ziemia" to kawałek mojego brata, który powstał dla jego kapeli Carrion Crow (niestety już nie grają) i po wspólnych przeróbkach wy-
tego, że nowy album też miał się ukazać pod ich szyldem i nieoczekiwanie zostaliście na lodzie? Przyczynę podali ze dwa miesiące później przy okazji upominania się o wyłączenie naszych płyt ze streamingów. Zostaliśmy na lodzie w jeden dzień i stąd decyzja właśnie o nie przerywaniu prac nad albumem i wydanie go bez wydawcy. Do tej pory nie doczekaliśmy się rozliczenia za sprzedaż płyt i muzyki ze streamingów i, że tak powiem, "nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz". Tyle udało się zrobić, że zdjęli muzykę z internetów i będziemy ją sami wrzucać. Czy ta umowa dała wam coś więcej, poza zachodnimi wydaniami waszych płyt na półce? Zyskaliście tam jakąś rozpoznawalność, zagraliście koncerty? Szczerze? Nic. Pure nie prowadzi menagerki, nie organizuje koncertów. Nasze płyty były recenzowane na Zachodzie, ale ze sprzedaży ich mieliśmy grosiki. Nie mamy menagera, więc tak na dobrą sprawę zespół dalej działa undergroundowo. Nasze państwo nie wspo-
Foto: Diaboł Boruta
szedł nam chyba najbardziej thrash metalowo pinkfloydowy numer od zarania dziejów. Kontrakt z Pure Underground Records opiewał tylko na trzy płyty, dlatego "Żywioły" w y d a liś cie s a m od z ie ln ie , n ie s z uk ają c ju ż innego wydawcy? Kontrakt z Pure był umową podpisywaną na każdą płytę osobno i właśnie w momencie tłoczenia napisali, iż nie podpisujemy umowy bo mają problemy finansowe. Szkoda trochę, no ale co zrobić. W Polsce płyty były do kupienia w sklepach sieciowych a teraz ich nie ma, niemniej jednak Pure nie robiło działań promocyjnych i w zasadzie jeśli sami tego nie robiliśmy to nikt o płytach nie wiedział. Ciężko w Polsce w tym momencie o dobrą wytwórnię, a takowej akurat znów szukamy ale nie dla "Żywiołów", a w planach mamy w tym roku nagranie i wydanie płyty, ale z wersjami akustycznymi - jeśli możesz kogoś polecić to bardzo proszę o kontakt. (śmiech) Czyli wydawca początkowo nawet nie podał wam przyczyny zerwania kontraktu, mimo
maga kapel metalowych, więc czego sam nie zrobisz lub nie zrobisz we współpracy z innymi zespołami to będziesz w dupie. Oficjalne media też przecież rocka nie lubią, a były czasy, że transmisje z Metalmanii były w TVP! Patrząc na to, iż nasze teksty opowiadają o naszej historii to szkoda, iż folk metal nie jest w Polsce lubiany, ale w końcu historia tych terenów oficjalnie zaczyna się od chrztu i to nie Mieszka, a od razu całej Polski! Wcześniej była czarna dziura, a co było w tradycji zostało zamienione na odpusty. Pytanie czy takiemu zespołowi jak wasz coś takiego jak kontrakt z wytwórnią jest potrzebne, zważywszy coraz mniejszą rolę trady cyjnej dystrybucji muzyki. Sami też przecież wspominaliście, że w Polsce z promocją ze strony tej niemieckiej firmy było tak sobie może faktycznie lepiej decydować o wszystkim samodzielnie, promować zespół własny mi kanałami i od czasu do czasu wybrać się na pocztę ze stosem kopert z kompaktami, skoro i tak trzeba dokładać do grania? Wytwórnia nie zawsze jest potrzeba, ale
DIABOL BORUTA
97
potrzebna jest dystrybucja, a z tym jest problem. Ja osobiście wolę, gdy mogę pójść do sklepu i poganiać między półkami z płytami a w tym momencie Boruta na półkach nie znajdziesz. Płytę możesz zakupić u nas wysyłkowo lub na koncercie, a tych niestety za wiele nie ma i troszkę koło się zamyka. Bez znajomości też ciężko - owszem, jakąś pozycję sobie wypracowaliśmy, ale daleko nam do stałej bytności w mediach i sklepach. Ja też jestem bardziej oldskulowcem i lubię pooglądać okładeczkę, a płytki posłuchać na głośnikach, na przykład w samochodzie. Rozpoczęliśmy współpracę z Solid Rock, więc mam nadzieję, że przyniesie ona efekty i akustyczna płyta
tu w czasie się to przeciągnęło, ale kawałki kończyliśmy z ostrym zapindolem, żeby zdążyć na jesień - efekt można posłuchać (śmiech). Dodatkowo kawałki zostały ciut pozmieniane pod Krystiana i dograne zostały zajebiste solówki, czego pewnie by nie było, gdybyśmy płytkę wydali przed covidem, tak więc wyszło inaczej, ale wcale nie znaczy, że gorzej. (śmiech) Z każdym kolejnym wydawnictwem proces twórczy staje się dla was łatwiejszy, czy jednak musicie się coraz bardziej sprężać, żeby wymyślić kilka nowych fajnych riffów i aranżacji?
Foto: Diaboł Boruta
będzie już miała dobrą dystrybucję. A po akustycznej zrobimy jakiegoś piekielnika (śmiech). Na pocztę gania i wysyła CD's Kondziu, ale i też Kondziu pracuje na poczcie. (śmiech) No tak, to na pewno jest ułatwienie (śmiech). Gdyby nie pandemia "Żywioły" ukazałyby się szybciej czy przeciwnie, dzięki temu covidowemu spowolnieniu znaleźliście wreszcie czas na dokończenie tej płyty, a zagranie ze strony Pure tylko was dodatkowo zmobilizowało? No właśnie o covidzie już wspomniałem - czas na wydanie płyty przed covidem był dobry i pewnie Pure by to wydał, tymczasem stało się jak się stało. Dzięki temu, że było więcej czasu - chociaż nie, nie było więcej czasu - po pros-
Niekoniecznie proces staje się łatwiejszy. Aby kawałki się nie powtarzały i płyty nie były identyczne musisz się napracować. Popatrzmy na AC/DC - w zasadzie płyty podobne, Running Wild - dla mnie to na jedno kopyto ale wcale nie znaczy, że to są złe płyty. W naszym przypadku jednak monotonność jest niefajna, a materiał musi być urozmaicony bo sami się nim za szybko znudzimy (śmiech). Część rifosów i aranżacji to elementy bardzo przemyślane i dopracowane, inne natomiast powstają na spontanie na próbach lub na zasadzie eksperymentów. "Żywioły" powstawały na oba sposoby. Inaczej jest z tekstami, które muszą pasować do muzyki. Gdy mamy już skomponowany i nagrany kawałek w wersji demo to dopiero zasiadam do napisania historii i tutaj nie ma już miejsca na przypadek. Folk, metal, nawet szanty - nietrudno zauważyć, że wasze kompozycje stają się coraz bardziej urozmaicone, tak jakbyście z premedytacją eksplorowali również te mniej oczy wiste rejony, potwierdzając, że można grać chwytliwie, ale też z pomysłem? He, nooo... "Żywioły" są chyba naszą najmocniejszą produkcją i mamy ochotę na jeszcze mocniejsze przyładowanie (śmiech). Póki co zaczęliśmy jednak próby akustyczne i na płycie będą mocne kawałki zagrane spokojniej. Pewne znaczenie ma też jednak skład i pewnie podnoszenie swoich umiejętności i oczywiście to, że nie lubimy nudy. (śmiech) Jednak z wiekiem wcale nie łagodniejecie;
98
DIABOL BORUTA
przeciwnie, coraz bardziej dokładacie do pieca - lata grania w różnych metalowych składach owocują? O to, to, to! (śmiech). Jak tylko skończymy materiał akustyczny to, zabierzemy się za nową rozpierduchę, a mam na to wielką ochotę (śmiech). Może nie będzie to black metal, ale nie będą to też ballady. Mamy ochotę na porządną, thrashową płytę z elementami death metalu i jak tylko wiatry pozwolą to taka płyta powstani. (śmiech). Ja działam - chociaż wolniej - w deathmetalowym Shade i blackmetalowym Mordschlag i tu materiały, które mam nadzieję, powstaną, dopiero będą ekstremalne, więc będę mógł się wyżyć w takim klimacie do woli. Tradycyjnie też mamy na waszej płycie dwa utwory w języku angielskim - to ukłon w stronę słuchaczy zza granicy? Poniekąd tak, ale też nie do końca (śmiech). Na każdej płycie były utwory, które były angielskimi wersjami innych kawałków z danej płyty i było to celowe, aby zagramaniczny słuchacz mógł poznać teksty czyli słowiańskie historie przedstawiane przez Boruta. Na "Starych ględźbach" zrobiliśmy nawet skróty tekstów w języku angielskim właśnie w taki celu. Na nowej płycie w "…Of Black Fairies" mamy tylko język angielski, ale wynika on poniekąd z brzmienia - jak zauważyłeś zapewne, cały utwór jest zaśpiewany growlem - tak chciałem, bo też i kawałek ma klimat taki doomowo-oldskulowy ale po polsku ten tekst nie brzmiał za dobrze i stąd decyzja o zaśpiewaniu po angielsku. Efekt jest nawet zadowalający. Natomiast "Ziemia (Dreamtime)" to już efekt od początku do końca zamierzony "Ziemia" jest zamykającym utworem opowieści o żywiołach, a z Ziemią najdłużej związani są Aborygeni - w każdym razie jeśli chodzi o pozostałości kulturowe i zależało mi, by skoro już śpiewamy o Aborygenach, to jednak zrobić to po angielsku. Bardzo lubię ten kawałek. (śmiech) Czyli na pocztę musicie się jednak trochę nabiegać? (śmiech). Ale to w sumie fajna sprawa, że ludzi z różnych stron świata interesuje wasza muzyka, nawet tak, że są skłonni kupić płytę? No właśnie biega Kondzio, (śmiech) a ja tylko podsyłam mu adresy do wysyłki, ale mimo to czasem płytki nie dochodzą i musi biec jeszcze raz (śmiech). Fajnie, że czasem ktoś zamówi płytkę, ale jak wiesz, żeby w Polsce utrzymać się z muzyki to trzeba napierdalać disko polko, więc sprzedane płytki to raczej powolne odrabianie kosztów produkcji, które jednak daje pewną satysfakcję i radochę. (śmiech). Co do biegania jeszcze, mamy taką zasadę w zespole - nie biegam bo nie lubię lepiej dostojnym krokiem iść po piwo… Wcześniej na waszych albumach pojawiły się bardzo znane, ludowe piosenki "W moim ogródecku" i "Lipka", teraz czegoś takiego zabrakło - "Prawdziwa historya o Wiedźmaku" ma być waszą wersją takiego tradycyjnego utworu w dawnym stylu, balladą barda czy innego skalda? Ludowe kawałki w naszej wersji to też planowany efekt aby podzielić się nimi ze słuchaczami z Zachodu. "Wiedźmin" jest naszą reakcją na imperialistyczną propagandę sianą przez wraże społeczeństwa i mówimy jej stanowcze nie! Wiedźmak nie szlachtował
Kikimor, utopców i Bab Jag gdyż się z nimi kolegował!!! Razem z Kikimorą pili piweczko pod chatą, robili bimber z Jakubem Wędrowyczem i opiekowali się przyrodą! I my, jako śpiewacy, będziemy o tym przypominać! Na "Żywiołach" mamy dodatkowo dwa etniczne numery ale nie ma właśnie "typowego ludowego kołweru", gdyż płyta powstała w innym składzie, jest mocniejsza od poprzednich i jakoś ludowizna nie pasowała do ogólnego klimatu, ale nie znaczy to, że nie będzie kolejnych kołwerów w przyszłości. (śmiech) Sapkowski wymieszany z Pilipiukiem, ciekawy patent. W dodatku mamy tu niewątpliwy walor edukacyjny, bo do momentu wysłuchania tego utworu nie miałem pojęcia, że w Bieszczadach żyją człekoświnie? (śmiech) Panie, no bo nie byłeś w Bieszczadach z taką kompaniją! To jest historyia prawdziwa, nie ma tam ani słowa wymyślonego, nie ma ściemy! I przede wszystkim jest to prawda. Kiedy ostatni raz byłeś w Biesach? Ale nie na zaporze tylko w jakichś krzaczorach, szlajałeś się jak przystało na prawdziwego alko turystę? No kiedy? A widzisz, a my byliśmy właśnie wtedy i całym zespołem uprawialiśmy prawdziwą alko turystykę, spotkaliśmy Wiedźmaka, Kikimorę i Jakuba i opowiedzieli nam swoją historię, a my to tylko zaśpiewaliśmy! Człekoświnię to akurat ubili bo to był mutas popromienny, który ganiał po górkach i obmacywał klempy. No to musieli interweniować. Ciekawe czy ta historia będzie miała ciąg dalszy… (śmiech) Jak najbardziej powinna (śmiech). Takich przyrodniczych akcentów mamy w tym utworze więcej, ale one też zaskakują, bo na płycie, jednak w sumie metalowego zespołu, spodziewałbym się usłyszeć takiego kruka, ale... wróble? A wróble to złe? (śmiech) No i poza tym w Polsce już prawie niestety nie ma wróbli. Ale ponieważ my jesteśmy za ochroną przyrody to stąd i te sielsko-anielskie odgłosy lasu i łąki pasujące do klimatu Biesów i Wiedźmaka. Kruk też się może pojawić, kto wie, może nawet zniesie jajko i dołożymy je do następnej płyty. Na "Czarach" jest jeszcze więcej odgłosów natury, każdy kawałek przechodzi płynnie w kolejny ale i teksty są bardziej hmh mhmh… "leśne" (śmiech). "Żywioły" jednak mają większą moc, są bardziej thrashowe, tutaj takie intra po prostu nie pasowały, ale nie zamykamy sobie drogi twórczej i być może na następnej płycie będą odgłosy wielorybów łykających pizzę, śpiewających kamieni, a może nawet nagramy hymn człekoświni. Być może. Ale nie mogę ani potwierdzić ani zaprzeczyć. (śmiech) Ten materiał składa się jakby z dwóch części - przy kasecie czy winylowej płycie byłyby to pewnie strony A i B, gdzie ta druga jest waszym spojrzeniem na cztery żywioły skąd ten pomysł, dodatkowo wzmocniony obudowaniem traktujących o nich utworów innymi kompozycjami? Pewnie dokładnie było by jak piszesz - taki podział na dwie części. Chciałem tak zrobić z CD, ale wiem, że niektóre odtwarzacze nie chcą grać gdy odwrócisz płytę. Nie wiem czemu, ale tak jest. Musieliśmy więc wymyślić jakąś sensowną kolejność by taki koncept album miał sens i stąd taki podział - część pierwsza z
utworami, w których każdy ma swoją historię a później część druga, opowiadająca o słowiańskim spojrzeniu na żywioły. Pomysłów było więcej, ale też nie chcieliśmy z płyty robić jakieś bardzo długiej kobyły zatem skończyliśmy na czterych żywiołach ale w tekstach zawarłem fragmenty z legend z Bałkanów czy Rusi i starałem się zaśpiewać to w języku oryginalnym no i wyszedł taki miszmasz, w zasadzie to jak cała Słowiańszczyzna, która jest takim tyglem wierzeń, ludów i legend ale mających jednak wspólne cechy (śmiech). Jak byśmy mieli budżet to nakręcilibyśmy obrazy do tych czterech kawałków, no ale wiadomo jak jest więc musi wystarczyć muzyka. Polecam zapoznanie się z podejściem Słowian do natury i do żywiołów, to są naprawdę ciekawe historie. Można traktować te cztery utwory jako najważniejszy, niejako tytułowy, punkt albumu, dzięki czemu dorobiliście się też czegoś na
zgromadzić kilka etnicznych instrumentów, aby klimat płyty był, akurat w tym przypadku, bardziej folkowy. Mamy ze starszych sesji nagrane cztery kawałki i wyszły całkiem ciekawie, planujemy kilka akustycznych koncertów i zobaczymy jak wyjdzie. Planowanie kolejnego albumu ciężkiego jest sprawą dość odległą i co wyjdzie nie wiadomo. Ale nawet jeśli pójdziemy w mocne, rockowe granie to z borucich klimatów nie zrezygnujemy. Co teraz? Internetowa promocja, teledysk, do tego koncerty, jeśli zdołacie zgrać terminy i pojawią się jakieś możliwości, bo pewnie jesteście spragnieni grania po tak długiej prz erwie? Powstał teledysk do "…z popiołów", chcemy dokręcić historię o Wiedźmaku, Ziemi, może o Pielgrzymie, ale czy to się uda… Oooo! koncertów przydało by się więęęęęcej! Niestety ja często pracuję na łikendach i czasem okazje przepadają. Dodatkowo z Podkarpacia jest
Foto: Diaboł Boruta
kształt suity? Niekoniecznie suity ale jako może mini koncept, gdyż to cztery kawałki opowiadające tylko o żywiołach, ale mimo, że lubię wszystkie kawałki z tej płyty to chyba najbardziej lubię "Ziemię" czyli jeden z żywiołów (śmiech). "Woda" jest klimatyczna, "Ogień" thrashmetalowy, "Powietrze" zapindala jak burza na płaskim Podlasiu i każdy z tych utworów jest inny, a jednak spaja klamerką szacunek Słowian do przyrody. No i oczywiście łączy to podejście z najstarszą kulturą świata czyli kulturą Aborygenów. I gdzie tam jakaś zjebana tysiącletnia rzesza i inni nadludzie przy 50 tysiącach lat Dreamtime…
wszędzie daleko, ale staramy się grać i jeśli można to wspomnę o tych imprezach, które mam nadzieję, że się odbędą - 4 marca gramy w Lublinie, 2 kwietnia w Katowicach, planowany jest festiwal w Katowicach w czerwcu, w lecie mam nadzieję, że potwierdzą się koncerty akustyczne na Zamku w Przemyślu i w Radiu Lublin, natomiast 28 sierpnia zagramy na Rockowej Nocy w Rzeszowie. Zapraszamy na naszego fejsbuka - tam będziemy umieszczać informację, daty, linki i plany. No i dzięki za ciekawe pytania i możliwość poopowiadania o tym, co w trawie piszczy… Darz Bór! (śmiech) Wojciech Chamryk
Finał w postaci "Auha" jest transowo-plemienny - to zasygnalizowanie kierunku waszych kolejnych poszukiwań, nastawienia się na te właśnie elementy? "Auha" miała zamknąć płytę outrem nawiązującym do "Ziemi" i plemiennych tańców Aborygenów a jednocześnie - jeśli przełożysz CD na drugą stronę to outro przejdzie w intro i możemy słuchać płytę od nowa (śmiech). Na tej płycie akustycznej na pewno pojawią się elementy etniczne, ale jeszcze nie wiemy w jakim wymiarze. Mam nadzieję, że uda się
DIABOL BORUTA
99
Epicki metal polega na opowiadaniu epickich historii Mimo, że Achelous nie należy w Polsce do grona najbardziej znanych zespołów epickich, to ich twórczość pozytywnie wyróżnia się na ateńskiej scenie metalowej. Szczególnie na ich drugim, najnowszym albumie "The Icewind Chronicles" słychać, że przeznaczyli mnóstwo czasu na nadanie swej muzyce bardzo wysokiej jakości tak pod względem kompozycji, aranżacji, jak i wykonania. Oni nie tylko wiedzą, co robią, ale też przechodzą samych siebie. Bóg wiatru Achelous byłby z nich dumny. "We march on the Persian grounds With blood on our hands and mouths Conquering, killing, making history In countries completely unknown" Achelous, "Blood" HMP: Jak to jest współtworzyć historię greckiego, epickiego heavy metalu? Chris Kappas: Epicki metal w Grecji to było zawsze coś. Mieliśmy i nadal mamy naprawdę świetne zespoły, które tworzyły historię grając epic metal, jak: Sarissa, Reflection, Crush, Battleroar i wiele innych. To naprawdę niesamowite być choćby małą częścią tego wszy-
lous. Byłem poza sceną przez kilka lat, bo kiedy odszedłem z Reflection w 2005 roku (śpiewałem u nich od 1991 roku), pracowałem zawodowo zbyt wiele godzin, a do tego urodziła mi się córka i brakowało czasu, żeby skupić się na muzyce. Dlatego nie zastanawiałem się dwa razy nad jego propozycją i wkrótce zaczęliśmy nagrywać demo "Al Iskandar". Kiedy zobaczyliśmy, że zebrało ono świetne recenzje i zostało wyprzedane w ciągu kilku miesięcy, zdecydowaliśmy, że powinniśmy kontynuować działalność jako regularny zespół. Nagraliśmy "The Cold Winds Of Olympus" jako trio, a kilka miesięcy później uzu-
Foto: Achelous
stkiego. Achelous to nazwa najdłuższej rzeki w Grecji i imię boga wiatru związanego z tą rzeką. Czy uważasz go za swojego ulubionego boga? Czy Chris Achelous to prawdziwe imię założyciela i basisty zespołu? Chris Achelous to tylko pseudonim. Jego korzenie wywodzą się z Tesalii, gdzie płynie ta wielka rzeka, dlatego zdecydował się nazwać zespół Achelous. Chris założył zespół w 2011 roku i początkowo był to tylko solowy projekt studyjny, w ramach którego nagrał dwa dema utrzymane w bardziej ekstremalnym/atmosferycznym klimacie. Nazwaliśmy go Chrisa Achelousem i takie imię już do niego przylgnęło. Choć Achelous zaczęło działać jako projekt solowy, obecnie harmonie w Waszej muzyce brzmią tak, jakby tworzył je cały zespół grający razem w jednym miejscu. Tak, Achelous to pomysł Chrisa Achelousa. On i ja znaliśmy się od lat, zanim powstał zespół. Miał dwie demówki i pewnego dnia, kiedy oglądaliśmy pro wrestling, zapytał mnie, czy nie chciałbym zaśpiewać na demo Ache-
100
ACHEOLUS
pełniliśmy resztę składu o perkusistę i gitarzystę i rozpoczęliśmy próby. Od tego czasu wszystko robimy w studiu lub w sali prób. Czy macie własną salkę prób? Niestety nie. Co tydzień wynajmujemy jakiś lokal. Jest to jednak korzystne dla zespołu, ponieważ i tak brzmimy niezwykle spójnie. Mitologia grecka wydaje się być niewyczer panym źródłem inspiracji dla epickich tekstów metalowych utworów. Wydaje się jednak, że od samego początku Wasz zespół stara się sięgać po dodatkowe inspiracje spoza Grecji. Na przykład wspomniane przez Ciebie demo z 2012 roku nosiło tytuł "Al Iskandar", co może odnosić się do Aleksandra Wielkiego, ale użyty wariant brzmi bardziej persko czy arabsko, niż grecko. Jak możesz usłyszeć w naszych utworach, nie używamy tylko metalowych czy typowo greckich dźwięków. Inspirujemy się każdym rodzajem muzyki, który nam się podoba. Uważam, że epic metal nie powinien mieć typowych form. Wykonywanie epic metalu oznacza opowiadanie historii, a słuchacz powinien "podróżować" z naszymi utworami. Dla mnie
epic metal to Manowar, Warlord, Bathory, Magnum, Omen, a nawet większość utworów Ten. Wszystkie te zespoły muzycznie są zupełnie różne od siebie. Ale łączy je to, że swoją muzyką opowiadają epickie historie. Dla mnie to właśnie jest epicki metal i tym właśnie zajmuje się Achelous. Inspirujemy się wszystkim, co pozwala nam opowiadać wspaniałe epickie historie, a ostatecznie wszystkie te wpływy przechodzą przez filtr "Achelous". To jest właśnie to, co można usłyszeć na naszych albumach. Czy Wasz pierwszy długogrający album "Macedon" był poprawny politycznie, czy też zawarliście w nim jakieś kontrowersyjne niuanse? Nie znoszę określenia "poprawny politycznie". Kiedy komponowaliśmy album, zrobiliśmy po prostu to, co mieliśmy w głowach. Nie ujmowaliśmy w niczym Macedonii. Album został skomponowany, nagrany i wyprodukowany w taki sposób, w jaki go sobie wyobrażaliśmy. Okładka i tytuł "The Icewind Chronicles" są podchwytliwe dla fanów, którzy kojarzą Grecję głównie z okrutnym upałem. (śmiech) Tak, wiem... W Atenach jest za gorąco nawet zimą. Teraz jest luty, a my mamy 17-18 stopni Celsjusza! Mieszkam na Islandii, Ateny odwiedziłem niedawno w styczniu 2020 roku (było komfortowo ciepło) i kiedy dotarł do mnie album, byłem podekscytowany możliwością przekonania się, jak greccy muzycy grają o nordy ckim wietrze. Okazuje się jednak, że w północnej części Grecji śnieg jest częstym zjawiskiem, w zeszłym roku w Atenach była nawet duża burza śnieżna, a Khione jest grecką boginią śniegu. Naprowadzę Cię na właściwy trop. "The Icewind Chronicles" jest albumem koncepcyjnym opartym na trylogii R.A. Salvatore'a "The Icewind Dale", jednej z najważniejszych opowieści w historii literatury fantasy. Oto dlaczego potrzebowaliśmy przedstawić miasto Barbarzyńców w środku śnieżnej zimy. Skontaktowaliśmy się z Silvaną Massą, świetną projektantką grafiki, która zaprojektowała okładkę albumu w taki sposób, w jaki chcieliśmy. Nie martwcie się... To jest tylko jednorazowa lodowa okładka, a kto wie - może następna okładka albumu Achelous będzie bardziej gorąca, z płomieniami i innymi rzeczami, tak jak pogoda w Grecji. Bóg Achelous nie musi przechodzić przez most widoczny na okładce "The Icewind Chronicles". On już jest po drugiej stronie, reprezentowany przez głowę byka nabitą na pal pośrodku scenerii. Jego zadanie polega na ochronie małej wioski. Nie widzimy żadnych ludzi mieszkających w tej wiosce, ale wiemy (dzięki ognisku i rozwieszonemu praniu), że jej mieszkańcy żyją spokojnie. A ktokolwiek by im przeszkodził, spłonąłby w płomieniach wojny. Dokładnie to wyobrażam sobie, słuchając wstępu do Waszej pierwszej piosenki, zatytułowanej "Northern Winds". Jednak tekst tego utworu napisany jest z perspektywy wroga. Kto jest głównym wrogiem Achelousa w historii opowiedzianej na Waszym najnowszym albumie? Jak już wspomniałem, album jest koncepcyjny i oparty na opowiadaniach z trylogii "Icewind Dale" autorstwa R.A. Salvatore'a. Otwierający
płytę utwór "Northern Winds" poświęcony jest marszowi Barbarzyńców do Dziesięciu Miast w Icewind Dale. Mają oni być wrogami dla połączonych sił ludzi i krasnoludów z Dziesięciu Miast. "Flames of War" opisuje bitwę o Dziesięć Miast i jest klasyczną epicką pieśnią wojenną. "Savage King" jest hołdem złożonym Wulfgarowi - barbarzyńcy, którego uratował krasnoludzki król Bruenor i wychował jak własnego syna, dążąc do zostania królem połączonych plemion barbarzyńskich. "Mithril Hall" opowiada o starożytnej krasnoludzkiej twierdzy zagubionej w odmętach czasu. "The Crystal Shard" jest główną opowieścią pierwszej księgi trylogii i opowiada o opętanym kryształowym odłamku znalezionym przez czarodzieja Akara Kessela. "The Halfling's Gem" odnosi się do głównej historii trzeciej księgi trylogii i opowiada o Regisie Halflingu, który ukradł bardzo cenny, hipnotyzujący klejnot Pashy Pookowi, przywódcy Gildii Pooków w Calimporcie. "Face The Storm" opowiada o bitwie o Kryształowy Kamień, a "Outcast" o moim ulubionym bohaterze Drizzt Do'Urden. Jak więc widać, w koncepcji albumu nie ma głównego wroga. Zebraliśmy kilka spośród naszych ulubionych historii z serii Forgotten Realms "Icewind Dale" i na tej podstawie stworzyliśmy album. Ogólnie rzecz biorąc, "The Icewind Chronicles" to znakomity epicki album heavy metalowy z niesamowitą atmosferą. Jak udało Wam się osiągnąć tak wysoki poziom kom pozytorski? Naprawdę ciężko pracowaliśmy nad tym albumem. "Macedon" zebrał świetne recenzje niemal wszędzie, więc musieliśmy przejść samych siebie na "Icewind Chronicles". Zamierzaliśmy pójść o krok dalej niż w przypadku "Macedon" i stworzyć kolejną płytę z brzmieniem Achelous, ale nie taką samą jak poprzednia. W "Macedon" gitarzysta George "Mavros" dołączył do nas podczas nagrań, więc nie miał czasu, by w 100% odcisnąć swoje piętno na utworach. Natomiast na tej płycie miał czas na skomponowanie kilku utworów, a także na aranżacje. John Roussis pracował nad perkusją przez dwa lata, zanim wszedł do studia nagraniowego, więc długo ćwiczył na naszych próbach. Ja i Chris Achelous przygotowaliśmy tylko kilka utworów w dluższym okresie. Dopiero kiedy nie mogliśmy występować na żywo, zdecydowaliśmy, że zaczniemy nagrywać nowy album. Jak widzisz, przeznaczyliśmy mnóstwo czasu, żeby dopracować wszystkie nasze pomysły i stworzyć jakość, którą słychać na płycie. A ile czasu poświęcacie na opracowanie tych wszystkich nastrojowych wstępów i spokojniejszych motywów muzycznych w porównaniu z czasem, który poświęcacie na tworzenie najostrzejszych części utworów? Nie potrzebujemy dodatkowego czasu na opracowywanie bardziej nastrojowych fragmentów. Na szczęście w naszym składzie jest Vicky, która skomponowała i nagrała wszystkie partie fortepianowe w "Outcast", zaś w "Mithril Hall" dołączyła do nas wspaniała wokalistka Christine Petroyanni, która pomogła nam również w bardziej melodyjnych i mniej dzikich częściach albumu. To wszystko przebiegało naprawdę gładko. Czy Vicky Demertzi jest jedną z pierwszych kobiet, które grają w Atenach męski, epicki
Foto: Achelous
heavy metal? Chyba tak. Nie zastanawiałem się nad tym! W tej chwili nie przychodzi mi do głowy żadna inna kobieta, która jest członkiem zespołu grającego epic metal w Atenach... Znam kilka dziewczyn, które grają w bardziej klasycznych zespołach heavy lub symphonic metalowych, ale żadnej innej wykonującej epic metal. Więc chyba jesteśmy pod tym względem pierwsi (śmiech). Żarty na bok, muszę powiedzieć, że Vicky ma dopiero 20 lat a już jest świetną gitarzystką i pianistką. Również śpiewa. Uważam ją za wszechstronnie utalentowaną młodą kobietę. Była uczennicą George'a i kiedy potrzebowaliśmy kolejnego gitarzysty, George zaproponował Vicky. A teraz musi ona tolerować takich starych ludzi jak my. Co dobrego chciałbyś dodać o występie Christiny Petrogianni w "Mithril Hall"? Christina jest kapitalną wokalistką. Skomponowaliśmy "Mithril Hall" z myślą o żeńskim głosie, więc kiedy nadszedł czas nagrywania, George powiedział, że zna niesamowitą wokalistkę, z którą moglibyśmy wykonać ten utwór. Kiedy weszła do studia i zaczęła śpiewać, szczęki nam opadły! Potrafiła z łatwością zmieniać wysokie oktawy i sprawiała, że wyglądało to tak łatwo! Jesteśmy bardzo zadowoleni z jej występu. Obecnie nie śpiewasz tylko w Achelous, ale także w całkiem nowym zespole o nazwie Whisper Killers. Niedawno wydaliście debiutancki album zatytułowany "Hard As Rock". Tak, śpiewam również w Whisper Killers. Jest to projekt studyjny, który realizuję z moimi dwoma bliskimi przyjaciółmi: Apostolisem Manaosem i Georgem Kasapidisem. Bliżej mu do klasycznego heavy metalu niż do sztuki epickiej. Album "Hard As Rock" wydaliśmy nakładem Metal Fighters. Możesz go sprawdzić na naszym profilu na Facebooku (Whisper Killers).
wej wytwórni metalowej. Dla mnie to spełnienie marzeń, być w tym samym labelu z bohaterami mojego dzieciństwa, takimi jak Shok Paris i Hittman! Doceniamy fakt, że pozwolili nam robić swoje i nie zmienili niczego na albumie. To świetne chłopaki i super nam się z nimi współpracuje. Zagracie wkrótce we Francji razem z Sacred Steel, Battleroar, Abandoned, Az'rael i Lonewolf. Czy jest to dla Achelous jedno z najbardziej oczekiwanych wydarzeń? Niestety ten festiwal został odwołany z powodu restrykcji. Mieliśmy ogromnego pecha, bo szykowaliśmy się na wyjazd do Francji a wszystko poszło w diabły. Straciliśmy też w tym czasie możliwość udziału w festiwalu Up The Hammers. Ale na szczęście Up The Hammers jest zaplanowany na czerwiec. Podzielimy scenę z takimi tuzami jak m.in: Titan Force, Fifth Angel, Toxic, Viper, Trespass, The Rods, Medieval Steel. Planujemy również specjalną imprezę z okazji wydania naszego nowego albumu. Wykonamy cały album "The Icewind Chronicles" oraz wiele utworów z "Macedon" i naszych dwóch EPek. Więc... bądźcie czujni. Wasze inne plany na przyszłość? Jeśli będziemy mogli regularnie występować na żywo, to postaramy się zagrać jak najwięcej koncertów, nie tylko w Grecji, ale i za granicą. Mieliśmy ostatnio sporo wolnego czasu, więc nie tylko skończyliśmy album, ale też zaczęliśmy pracować nad kolejnym. W tej chwili jesteśmy na etapie preprodukcji i mogę tylko zdradzić, że będzie to również album koncepcyjny - dotyczący Dragonlance! Dzięki za ciekawą rozmowę. Mam nadzieję, że wszyscy czytelnicy polubią "The Icewind Chronicles" tak bardzo, jak my lubiliśmy pracować nad tym albumem! Stay heavy! Sam O'Black
Whispers Killers współpracuje z wytwórnią MetalFighters, u których Achelous wydawał "Macedon". Teraz jednak Achelous działa z No Remorse Records. Jak do tego doszło? Elena z Metal Fighters jest naszą dobrą przyjaciółką. Bardzo pomogła i na wiele sposobów wspierała Achelous. Nie mieliśmy żadnego kontraktu na drugi album, więc kiedy byliśmy w trakcie miksowania, No Remorse poprosiło nas o surowy miks, a następnie złożyło nam ofertę nie do odrzucenia. Nie można odmówić największej i najwspanialszej undergroundo-
ACHELOUS
101
jest jedyna w swoim rodzaju.
Przypomnieć stare czasy Holenderski Burning dorobił się drugiego albumu. "Scourge Of Humanity" na pewno zainteresuje fanów staroszkolnego heavy metalu z lat 80., tym bardziej, że zespół gra go z ogromną energią i spontanicznością. Do tego gościnnie udziela się na tej płycie były gitarzysta Iron Maiden Dennis Stratton - dla muzyków grupy to spełnienie dziecięcego marzenia, bo jak podkreśla wokalista Hugo Koch wszyscy kochają Maiden. HMP: Jak to się stało, że grając wcześniej w innych zespołach, niekiedy nawet razem, postanowiliście założyć kolejny? Jak już coś robić, to lepiej na własny rachunek? Hugo Koch: Przed Burning w latach 80. grałem w zespole Rise & Burn. Wykonywaliśmy tam covery hardrockowych kawałków takich zespołów jak Deep Purple czy Black Sabbath. Ostatnimi czasy gram też w tribute bandzie The Ramones. Jako iż wszyscy jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, jest przy tym sporo zabawy. Nasz gitarzysta Harm gra w legendarnej, oldschoolowej, holenderskiej grupie Vortex. Założyliśmy Burning w 2013 roku. Mój stary znajomy stworzył zespół i poprosił mnie, bym do niego dołączył. Kiedy ostatnie miejsce w składzie zajął Renee Knegt, wymyśliłem nazwę Burning. Tak, chcieliśmy tworzyć własną muzykę i celebrować muzykę metalową z lat 80. Dorastałem z takimi
Kiss, Renee nie może żyć bez doom i death metalu. Młodsi kolesie, Mas i Daan, kochają klasyki jak Iron Maiden i Dio, ale też dorzucają sporo inspiracji ze współczesnego rocka. Za każdym razem jak zmieniał się skład, można było usłyszeć tę lekką zmianę w stylu muzycznym. I tak, masz rację. Nazwa pochodzi właśnie od tego utworu Accept, który kiedyś katowałem na okrągło. Jednak dobór tematyki na EP-ce "The P.I.D. Files", którą chwaliłem zresztą na łamach HMP potwierdza, że nieobca jest wam również fascynacja klasycznym rockiem, konkretnie The Beatles? Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas był takim "prawdziwym" fanem Beatlesów, ale oczywiście doceniamy to, co zrobili dla muzyki. Jak już, to bardziej nas fascynowała ta słynna teoria spiskowa, że Paul McCartney zmarł w
Bywa i tak, że słysząc pierwszy dźwięk wiesz już jak będzie wyglądać całość utworu, aż do ostatniej nuty? Czasami masz już w głowie ułożoną całą kompozycję. Jednak zawsze ktoś doda od siebie coś interesującego, na co nigdy byś nie wpadł. Jeśli chodzi o wokale, zazwyczaj jest tak, że Renee wymyśla fajny riff, który sprawia, że mój mózg zaczyna pracować. Kiedy riff jest skończony, wymyślam jak będą brzmieć wokale i pracujemy nad tym. Czasami Renee i Mas po prostu sobie grają, kiedy ja robię sobie przerwę na kawę lub papierosa. Kiedy słyszę coś, co od początku lubię, szybko wracam do pomieszczenia i zaczynam pracować nad wokalami. Łatwiej tworzy się takie zwarte, krótsze numery jak "Taking Out The Thrash" czy te bardziej rozbudowane, wielowątkowe jak "Leatherface"? "Taking Out The Thrash" akurat była niezłym "wrzodem na dupie" do zrobienia. To wszystko zależy od tego czy wszyscy nadajemy na tej samej fali. Czasami perkusista lub gitarzysta chcą zwolnić tempo, podczas gdy ja chcę je przyspieszyć. To też wyjaśnia tę różnicę między tymi dwoma utworami, o których wspomniałeś. Klasyka klasyką, ale równie ważne w waszej muzyce wydają mi się szczerość i emocje bez tego nawet nie ma co zaczynać grać, przynajmniej rocka czy metalu, nawet jeśli jest się wirtuozem? Kiedy ktoś z nas nie lubi jakiegoś utworu lub jego części, mówimy to sobie w prost. To potrafi być frustrujące i czasochłonne, ale przynajmniej sprawia, że koniec końców powstaje album, z którego każdy jest zadowolony. Każda osoba z zespołu ceni wszystkie osiem kompozycji na tym albumie. Jesteście zespołem w 100 % niezależnym - to dlatego wasze wydawnictwa dzielą spore odstępy czasu, inaczej po prostu nie da się funkcjonować? Po części tak. Chcemy być też niezależni finansowo, więc trochę to zajmuje, zanim możemy zainwestować w kolejny projekt. Jeśli chodzi o ten album mieliśmy spore opóźnienie w produkcji jego winylowej wersji. Przez lata naszej działalności dostawaliśmy oferty z różnych wytwórni, ale chcieliśmy wszystko robić samemu. Zero ograniczeń! Mam liczne kontakty, więc chcemy zostać niezależni i mieć nad wszystkim kontrolę.
Foto: Burning
zespołami jak Kiss, czy Black Sabbath, ale też i z tymi bardziej podziemnymi, jak Satan, Diamond Head i tak dalej. Chcieliśmy przypomnieć te stare czasy z nieco współczesnym brzmieniem i unikatowym, własnym stylem. Wybór stylistyki był oczywisty, co podkreślacie też nazwą, kojarzącą się choćby z utworem Accept z trzeciego albumu "Breaker"? Jesteśmy fanami zupełnie różnych odmian metalu i rocka, ale odkryliśmy, że to właśnie ten oldshoolowy metal nas najbardziej łączy. Każdy z nas może dodać swoje gusta do tego gatunku. Ja i Harm jesteśmy wielkimi fanami
102
BURNING
roku 1966. Kiedy odkryłem, że moja znajoma, Bronja Hoffschlag, napisała o tym książkę skontaktowałem się z nią i napisała teksty do trzech z czterech utworów. Lubisz spoglądać wstecz, szukając inspiracji do nowych utworów, ale bez odwoływania się do mód czy trendów? Zdecydowanie. Old school to nasz chleb powszedni, ale czerpiemy inspirację z wielu artystów i stylów. Ma to związek z tym, że różnimy się wiekiem i historią. Jak już wspomniałem, Daan i Mas czerpią inspirację od tych nowszych zespołów. To właśnie to połączenie starego z nowym sprawia, że nasza muzyka
Wasz nowy album intryguje już samym tytułem - co jest ową plagą ludzkości? Tytuł wzięliśmy z historii o Nosferatu. Jest on odrzucony przez społeczeństwo i zostaje tą tytułową zmorą ludzkości. Odzwierciedla to jednocześnie motywy tekstowe, które występują na całym albumie. "Black Pope" i "Leatherface" są o znanych osobach, a tytułowy kawałek jest o innych ludziach, którzy nie rozumieją, co się dzieje w twojej głowie. "Follow The Crowd" mówi o kroczeniu własną ścieżką, zamiast wykonywania tego, czego chcą inni. Dennisa Strattona, udzielającego się gościn nie w "Bodyfarm", nie trzeba fanom metalu przedstawiać. A kim jest Rita Bakker, śpiewająca w "Follow The Crowd"?
Spotykałem Dennisa Strattona kilka razy. Poza działalnością w Burning jestem też promotorem Very 'Eavy Festival, który odbywa się w mieście Stadskanaal. Dennis grał tam dwukrotnie. Zawsze utrzymywałem z nim kontakt, a kiedy poprosiłem go o współpracę, zgodził się na to bardzo ochoczo. A Rita to była dziewczyna mojego najlepszego kumpla, Johna, który zmarł w 2018 roku. Wiedziałem, że ma piękny głos. Na początku szukałem jakichś dzieciaków, by zaśpiewały pewien specyficzny fragment utworu, ale z dziećmi pracuje się bardzo trudno. I wtedy pomyślałem o niej. Uznaliście, że akurat te kompozycje zyskają dzięki ich udziałowi, co zresztą stało się faktem, nikt więc wam raczej nie zarzuci, że podpieracie się znanym nazwiskiem? Oczywiście miłym jest to, że można powiedzieć, że były członek Iron Maiden gra na twoim albumie. Było to jednak bardziej spełnienie dziecięcego marzenia, niż chwyt marketingowy. Pomimo naszych różnic muzycznych, wszyscy możemy powiedzieć, że kochamy Iron Maiden. Nasz perkusista ma nawet tatuaż z ich motywem. Do tego możliwość współpracy z jednym z idoli z młodości, nawet jeśli zdalna - to też wiele znaczy dla fana, a zarazem muzyka? Zdecydowanie! Przez ostatnie 40 lat, katowałem debiut Iron Maiden na okrągło. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem solówkę do "Bodyfarm", nie mogłem uwierzyć, że to jest na naszej płycie. To był ten typowy styl Dennisa Strattona z Iron Maiden! Które z waszych nowych utworów poleciłbyś jako najbardziej reprezentatywne komuś, kto nigdy was nie słyszał? Ja postawiłbym na trio: singlowy "Black Pope", "Leatherface" i "Follow The Crowd", bo każdy z nich pokazuje Burning w nieco innej odsłonie... Te utwory bardzo dobrze odzwierciedlają nasz muzyczny styl! Gdybym miał wybierać, to chyba jednak najbardziej typowy dla zespołu jest kawałek tytułowy. Wydaliście "Scourge Of Humanity" nie tylko w wersji cyfrowej, ale też na CD i LP, rozumiem więc, że było to dla was ważne? Jest nawet wydanie na kasetach! Jako iż jesteś-
Foto: Erwin Jonkman
my niezależni i kochamy winyl, to jest to dla nas ważne. "Nightmares" i "The P.I.D. Files" w wersjach winylowych, CD i kasetowych zostały całkowicie wyprzedane, jest to więc również nasze największe źródło zarobków. Zbierasz płyty w fizycznej postaci, nie tylko zwykłe wydania, ale też te poszerzone, typu de luxe czy wielopłytowe boxy? Tak! Od 1998 roku, jestem sprzedawcą płyt, ale też mam ogromną winylową kolekcję, również przeróżnych edycji. Moja prywatna kolekcja zawiera około 5000 LP's, z których 400 to różne wydania Kiss, lub z nimi związane! Rozumiesz jednak tych, którzy sięgną po wasz album tylko w streamingowej formie, bo mamy w końcu rok 2022, nie 1970 czy 1984, formy dystrybucji muzyki zmieniły się diametralnie i nie ma już od tego odwrotu? Sprzedajemy fizyczne albumy fanom, których tego chcą. Używamy Spotify i YouTube'a, by dotrzeć do nowych ludzi. Platformy streamingowe dają zespołom większą szansę na rozgłos niż kiedykolwiek. Nasz album już odtworzono w ponad pięćdziesięciu krajach. Coś takiego dla niezależnego zespołu z lat 70. lub 80. było kompletnie niemożliwe do osiągnięcia. W czasie pandemii muzyka stała się słucha-
czom jeszcze bliższa. Też wracałeś częściej do ulubionych płyt, odkrywałeś nowości, na co często nie ma się czasu? Myślę, że każdy z nas w jakimś stopniu poszerzył swój radar muzyczny podczas pandemii. Nasz perkusista nawet polubił hip-hop! (śmiech) Oczywiście, jak można usłyszeć, wciąż tworzymy oldschoolowy heavy metal, ale myślę, że nasza muzyka ma teraz więcej głębi, ponieważ każdy członek zespołu ma coraz więcej źródeł inspiracji. Inspirowało cię to do pisania własnej muzy ki, czy niekoniecznie? Napisaliśmy ją już sporo przed pandemią. Jednak, jako iż nie mieliśmy okazji by grać na żywo, to skupiliśmy się bardziej na pisaniu nowego materiału, co znacząco pomogło stworzyć nowy album. Poza tym, nikt nas nie zmuszał byśmy napisali i nagrali osiem utworów. Mieliśmy czas usunąć niektóre kawałki, jeśli nam się nie spodobały, albo zaaranżować je na nowo. Pomogło to w dopracowaniu muzyki na nowy album. Wybitny pianista i dyrygent Daniel Barenboim powiedział niedawno, że streaming koncertu to coś jak fotografia ukochanej osoby, a koncert na żywo jest jak przebywanie z nią - trudno się z nim nie zgodzić, prawda? Tak, zdecydowanie. Zobaczenie zespołu grającego na żywo i oglądanie reakcji tłumów na nowe i stare utwory jest czymś nieporównywalnym. Czekacie więc z utęsknieniem jak wszyscy na powrót do normalności, przede wszystkim koncertów i festiwali bez ograniczeń w ogromnym wyborze, bo to jednak esencja ciężkiego grania, płyty to nie wszystko, nawet jeśli ma się ich dużo, a w sieci dostęp do wręcz nieograniczonej ich ilości? Oczywiście. W zeszłe lato graliśmy na Headbangers Open Air w Niemczech. To było nasze pierwsze show od ponad roku. Było świetnie! Granie na żywo jest czymś kluczowym dla każdego zespołu. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski i Adam Nowakowski
Foto: Burning
BURNING
103
wszyscy lubią naszą muzykę, a że przypominamy im tych wszystkich największych artystów i zespoły to generalnie, jesteśmy na właściwy miejscu!
Tworzymy niesamowity zespół Evil Hunter to nowa nazwa na arenie tradycyjnego heavy metalu, ale nie do końca tworzona przez młodych adeptów tej sztuki. Aktualnie promują swój najnowszy, drugi krążek "Lockdown". Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w odróżnieniu od większości swoje inspiracje nie opierają o Iron Maiden i Judas Priest, a raczej o Accept i Priest. Czy przyniesie to skuteczny rezultat i kapela tym samym zwiększy swoją szansę na rozpoznawalność, czy popularność, przekonamy się w najbliższych latach. Teraz jednak zapraszam do zapoznania się albumem "Lockdown" jak i rozmowy z wokalistą Evil Hunter, Damianem Chicano. HMP: Ze względu na Twój głos pewnie będziecie już zawsze kojarzeni z Accept i U.D.O... Damian Chicano: Dziękuję za miłe słowa oraz za poświęcony nam czas i uwagę. Tak, mój głos może kojarzyć się z Udo Dirkschneiderem, osobiście lubię Accept oraz U.D.O. i wszystkie inne kapele z chrapliwymi heavy metalowymi wokalistami. Lubię też melodyjne wokale, ale wolę te chrapliwe, mocne i ostre. Ale nie tylko ze względu na Twój głos, bo muzycznie również jesteście bardzo blisko Accept. Słychać to w bezpośredniości waszych utworów, łatwo wpadających w ucho melodiach oraz ciętych klasycznych riffach... Tak, Jose Rubio jest wielkim fanem Accept,
wymi heavy metalowymi korzeniami. Do którego duetu bliżej jest gitarzystom José Rubio i Víctor Durán, do tego z Accept czy tego z Judas Priest? Wiem, że Rubio i Beade są wielkimi fanami obu gitarowych tandemów, trudno powiedzieć, który zespół by wskazali. Uwielbiają obydwa, ale jeśli skupiamy się na brzmieniu, myślę, że bliżej im do gitarzystów Judasa. Nie trzymacie się jednak samego Accept czy Judas Priest, od czasu do czasu robicie wycieczki w kierunku innych stylów i zespołów, dla przykładu w "Blown With The Wind" można odnaleźć wpływy Manowar... Cóż, może i tak. Jak wspomniałem, w naszej muzyce może są akcenty wszystkich wielkich
Foto: Evil Hunters
więc jego kompozycje, talent oraz niesamowite umiejętności gry na gitarze, plus moje melodie, a także wsparcie Roberta, Anxo i Alberto stworzyły niesamowitą mieszankę heavy metalowej pasji. Na dalszym planie waszych inspiracji jest również Judas Priest, Czy grając oldschoolowy heavy metal trudno wyzbyć się inspiracji od starych metalowych tuzów? Nie chcę, żeby wyglądało na to, że brakuje nam pokory, ale szczerze, nie oglądamy się na nich, kiedy piszemy nowy materiał. Jesteśmy skupieni na wyrażeniu naszych emocji, ale oczywiście sposób, w jaki to robimy, jako metalowcy, jest związany z naszymi oldschoolo-
104
EVIL HUNTER
W takim "Burning In Flames" natomiast sięgnęliście po rozwiązania znane z power metalu, tu z kolei słychać inspiracje Stratovarius czy Iron Savior... Zgadza się, "Burning In Flames" to power metalowy utwór, łatwo wpadający w ucho! I mimo że pisząc ten kawałek, nie inspirowaliśmy się wspomnianymi przez ciebie niesamowitymi zespołami to, przyjemnie słyszeć, że brzmimy podobnie i trochę ich przypominamy.
oldschoolowych zespołów heavymetalowych, ale kiedy piszemy nasze nowe utwory, uwierz mi, nie próbujemy patrzeć na to, co wydarzyło się wcześniej. Jedną z rzeczy, które zauważaliśmy po zakończeniu naszych występów na żywo, jest to, że publiczności za każdym razem odbiera nas inaczej. Jedni z nich mówią nam, że riffy przypominają im Judas, czy Accept, inni mówią, że kojarzymy się im z Iron Maiden lub Helloween. Tak samo jest z moim głosem. Mówią nam, a to, że przypominam im Udo, Axla Rose, Bon Scotta, Gioelly'ego... bo widzisz, w zależności od koncertu, raz chrypię znacznie mocniej, innym razem robię to o wiele bardziej melodyjnie, więc bądź tu mądry... Najważniejsze jest to, że
Poza tym w każdym z waszych kawałków można odnaleźć hard rockowe akcenty. Czy zgodzisz się, że hard rock i heavy metal swego czasu egzystowały bardzo blisko siebie, przenikając się nawzajem? Jakie zespoły ze starej gwardii hard rocka są najbliższe twoje mu sercu? Cóż, to świetne pytanie. Muzyka jest zwykle podzielona na style, w moim przypadku najważniejsze są te, które docierają bezpośrednio do mojej duszy i serca, a wśród nich są te, które naprawdę kocham i używam do tego, aby wyrazić moje własne uczucia, a są to rock, hard rock i heavy metal. Moim zdaniem to tak, jakbyś miał trójkę dzieci, trzech synów, wszyscy są niesamowici, mają ten sam rodowód i są bardzo sobie bliscy. Jestem prawdziwym fanem Guns N' Roses, Van Halen, Bon Jovi, Aerosmith, AC/DC, Sangre Azul i wielu, wielu innych. Tytuł waszego najnowszego albumu "Lockdown" bezpośrednio nawiązuje do tego, co dzieje się obecnie na świecie. Czy czujecie się zobowiązani do komentowania tego, co dzieje się wokół was, czy raczej tekstami chcecie wciągnąć fanów do zabawy? Tak naprawdę, to jesteśmy zainteresowani obiema kwestiami. Tytuł albumu i utwór "Lockdown" skutecznie oddają wrażenie popołudniowej ciszy. Tworząc muzykę na album w pełnym zamknięciu, przeżywając wszystkie te uczucia z tamtych chwil, dni, tygodni, miesięcy, to one napędzały nas do ciągłego działania. Niemniej pozostałe utwory, mimo że powstały w tamtych czasie, wyrażają wiele innych emocji. Na przykład "Guardian Angel" opowiada o moim wyobrażeniu, co José Tomás (Viuda Negra) może mówić swojej rodzinie, kolegom z zespołu oraz przyjaciołom... gdziekolwiek się znajduje. Uściski, gdziekolwiek jesteś José. "You'll Never Walk Alone" to wojowniczy motyw, zachęcający ludzi do ujawniania i zwalczania wszelkiego rodzaju nieuzasadnionego nękania. "Get Up" to bardziej złożona kwestia, która zachęca nas do buntu przeciwko wszystkim politykom, którzy nie są warci naszej uwagi i zmuszenia ich do wzięcia odpowiedzialności za wszystko, o czym mówią, a czego nigdy nie realizują. "Burning In Flames" zachęca do pozostawienia za sobą wszystkich swoich lęków i niepowodzeń, spopielenia ich i zaufania sobie w walce o to, w co się wierzy. "Fear Them All", ostrzega przed wilkami w owczej skórze, czy to w biznesie, polityce, wśród przyjaciół… itd., nawołuje do porzucenia korporacji, swojej "sekty", na rzecz niezależność i pozostania sobą. "Beyond The Dark" ma za zadanie przynieść ulgę od wszelkiego rodzaju poczucia winy, za to "Blown With The Wind" domaga się prawa do innego
myślenia w grupie, klanie, dowolnym kolektywie. Możesz stworzyć serial Netflix, biorąc na warsztat historie, które poruszają wszystkie te utwory. Brzmienie, które uzyskaliście na "Lockdown" jest zbliżone do tego starego z lat 80., ale jednocześnie brzmi ono współcześnie. Czy tylko José Rubio odpowiada za wasze brzmienie? Czy też ktoś wam pomagał przy nagrywaniu, miksowaniu i masteringu? Moim zdaniem José wykonał świetną robotę. Dzięki niemu album brzmi monumentalnie. Każdy album, który produkuje, to coraz więcej doświadczenia i wszystko brzmi jeszcze lepiej, o ile jest to możliwe. Jako muzycy przekazaliśmy mu swoje opinie, w kwestii brzmienia, wyrównaniu itp., ale poza tym, kompozycje, melodie, cała produkcja oraz sound zawdzięczamy José. Praca we własnym studio pozwala nam wszystkim bardziej zadbać o szczegóły, możemy przesłuchać dema nagrane przed sesją, aby zobaczyć, która melodia, arpeggio, harmonia jest najlepsza, dodać trochę szczegółów, o które utwór aż "prosi" itd. A to wszystko dlatego, że kompozycje skomponowane i zaaranżowane przez José brzmią - naszym skromnym zdaniem - kurewsko zajebiście! Nigdy nie myśleliśmy o posiadaniu innego producenta. Wasz debiut "Evil Hunter" wydała firma Fighter Records. Dlaczego nie współpracujecie z nimi dalej? Prawda jest taka, że w Fighter Records było nam naprawdę dobrze i byliśmy tam szczęśliwi. Traktowali nas zawsze dobrze, w sumie jesteśmy bardzo im wdzięczni, a z Dave'em wciąż mamy bardzo dobre relacje. Osobiście mam dla niego duży szacunek, ponieważ podwójna płyta Viuda Negra została wydana również w Fighter, za co należy mu się mocny uścisk. Demons Records przedstawiła nam bardzo dobrą ofertę, a ze względu, że José i Roberto, wydali tam swoje solowe albumy, kwestią stała się próba z balansowania tego wszystkiego i zdecydowaliśmy się na opcję, która dała nam największą wartość dodaną. Teraz opowiedz, co to za wytwórnia Demons Records... Demons Records to wytwórnia płytowa, która powstała w celu odzyskiwania płyt zespołów rockowych z lat 80. i 90. Stopniowo zaczęli stawiać na współczesne grupy i mają w swoim katalogu kilka świetnych formacji, który z roku na rok powiększają się dzięki ich świetnej pracy. Wszystkie zespoły z tej stajni znajdziesz na ich oficjalnej stronie internetowej. Do promocji nowego albumu wybraliście utwór "Fear Them All". Dlaczego właśnie ten?
Kiedy musimy zdecydować, który kawałek będzie pierwszym singlem lub utworem zachwalającym albumu, robimy to demokratycznie, więc tym razem też głosowaliśmy. Koledzy wskazali na "Fear Them All", ja natomiast głosowałem na "You'll Never Walk Alone", bo dla mnie to najlepszy utwór na albumie Wybrali "Fear Them All", ponieważ ten kawałek ma najwięcej cech z tego, czym jest cały album. Skąd pomysł na taki, a nie inny teledysk? Pomysł na "Fear Them All" przedstawiliśmy twórcy filmu, Diego Bea Besada. Trochę nad nim debatowaliśmy, a on wpadł na ten świetny pomysł, w jaki musimy walczyć z wilkami w owczej skórze, żeby skopać im tyłki. Naprawdę podoba mi się ten zamysł, w jaki w końcu nakręcono cały teledysk. Jak wielu obecnie działających kapel grających tradycyjny heavy metal skorzystaliście z umieszczenia na kanale Youtube "NWO THM Full Albums" swojego nowego albu mu. Jakie korzyści przynosi zespołom umieszczenie swoich nagrań na tym kanale? "NWOTHM Full Albums" to znakomity pomysł Andersona Tiago. Niesamowity kanał heavy metalowy na YouTube, który aktualnie jest koniecznością. Dzięki temu kanałowi można było poznać także nasz zespół, a ogólnie można się przekonać, które kapele są naprawdę super. Ze względu na obecną sytuację, bez tego kanału nie mógłbyś się o tym dowiedzieć. W naszym przypadku dzięki "NWO THM Full Albums" sprzedaliśmy wiele albumów, otrzymaliśmy mnóstwo maili, doczekaliśmy wielu obserwujących nasz zespół itp. Jesteśmy za to bardzo wdzięczni. Co pandemia zmieniła w promocji zespołu heavy metalowego, jak teraz radzicie sobie z tą kwestią? Cóż, chociaż pandemia jest ciągle z nami, wszystko idzie nam całkiem dobrze. Mamy szczęście, bo cała ta wspaniała praca, która jest wykonywana z zespołem, w zakresie promocji, prezentacji albumu, festiwali, koncertów klubowych, terminów, itp., jest realizowana przez nasze kierownictwo z MPR Productions i MMP. Prawda jest taka, że tworzymy niesamowity zespół, a ta maszyna jest bardzo dobrze naoliwiona. My skupiamy się na robieniu jak najlepszego show na każdym koncercie. Natomiast wytwórnia i management skoncentrują się na dobrym wykonaniu swojej pracy. Wszystko musi być w porządku. Zobaczymy, czy to o czym myślimy, potoczy się tak, jak byśmy chcieli, aby w sumie przy dobrej pracy, krok po kroku, ostatecznie odnieść sukces. Cieszymy się z tej obranej drogi. Choć koncerty wróciły to, pandemia nie podpuszcza, ciągle miesza i nie wszystko idzie po myśli kapel, muzyków i ogólnie show bussinesu. Niektórzy znowu odwołali swoje koncerty i przenieśli je na rok 2022. Jak wy sobie radzicie z tym tematem? Tak, wiemy, że sytuacja jest skomplikowana dla wszystkich. Życzymy wszystkim z branży oraz innym kapelom wszelkiego powodzenia. W naszym przypadku możemy powiedzieć, że mamy szczęście. Kwestie koncertów ciągle prą do przodu, poza tym mamy też kilka koncertów zamkniętych. Wkrótce ogłosimy daty naszej trasy promocyjnej oraz festiwali, na których wystąpimy. Na przykład w styczniu gramy w Madrycie i Kordobie, w lutym w Leon i
Burgos itd. Cały czas trzymamy kciuki, aby wszystko się udało. Czy trwająca pandemia będzie miała wpływ na to, że wasz kolejny studyjny album ukarze się wcześniej niż za trzy lata? Wyobraź sobie, że "Lockdown" został nagrany między kwietniem a majem 2020r., był gotowy do wydania w lipcu 2020r., a ostatecznie został wydany w październiku 2021r. W ciągu najbliższych miesięcy będziemy nagrywać nasz trzeci album studyjny i mamy nadzieję, że będziemy w stanie wydać go jesienią 2022 roku. Zobaczmy, czy uda się nam to zrobić. Scena hiszpańskiego tradycyjnego heavy metalu jest bardzo ciekawa i ma ona kilka naprawdę fajnych kapel. Jednak wyróżnikiem tych zespołów jest to, że nie potrafią szerzej zaistnieć na europejskiej scenie. Po pierwsze chciałbym, abyś opowiedział o hiszpańskiej scenie heavy metalowej z własnej perspekty wy. Po drugie chciałbym, abyś pokusił się o analizę, czemu hiszpańskiego kapele nie potrafią sięgnąć wyższych poziomów niż ten undergroundowy. Z mojej perspektywy, w Hiszpanii jest wiele wspaniałych zespołów, z niesamowitymi muzykami, wyśmienitymi kawałkami, pełnych pasji i profesjonalizmu, więc dlaczego hiszpańskie zespoły nie są w stanie osiągnąć wyższych poziomów niż ten undergroundowy? Cóż, naprawdę uważam, że to kwestia językowa i kulturowa. Mam na myśli to, że w Hiszpanii rock, hard rock i heavy metal nigdy nie miały dużej publiczność, i nigdy nie będą miały, bo ci nieliczni, którzy śledzą rocka i heavy metal, jeśli zespół jest z Hiszpanii to wolą, żeby on śpiewał po hiszpańsku, a jednocześnie nie bardzo go wspierają. Jednak krok po kroku nowe pokolenia trochę to zmieniają. Następnie... dla hiszpańskiego zespołu rockowego, hardrockowego, heavy metalowego, śpiewającego po angielsku, jedynym sposobem na osiągnięcie wyższych celów jest samodzielne wyjście poza Hiszpanię. Naprawdę chciałbym się mylić. W każdym razie, ponieważ my będziemy grać w całej Europie to, spróbujemy to udowodnić! Wierzymy w to! Bardzo dziękuję Michał za poświęcony czas i uwagę. Zachęcamy wszystkich czytelników waszego magazynu do posłuchania albumu, przyjścia i obejrzenia nas na żywo, zajrzyjcie też na nasze strony społecznościowe. Uściski i czekam na Was wszystkich!!! Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
EVIL HUNTER
105
Niekonwencjonalny Frei Obserwowanie różnic w postrzeganiu tej samej muzyki przez różne osoby to niesamowita frajda, zwłaszcza gdy każdy inaczej ją słyszy i przeżywa. Wodzisławki Gallileous dla przykładu bawi się na przestrzeni lat rozmaitymi stylistykami i konwencjami tak, że ich najnowszy album "Fosforos" skłania do ożywionych reakcji reprezentantów rozmaitych, często dotąd wzajemnie niepowiązanych, środowisk. O bieżących sprawach w kontekście muzycznych tradycji, chętnie i swobodnie, rozpisał się gitarzysta zespołu Tomasz "Stona" Stoński. HMP: Z których swoich muzycznych sukcesów i osiągnięć jesteście najbardziej dumni? Tomasz "Stona" Stoński: Ja ze swojej strony jestem dumny przede wszystkim z tego, że ciągnę ten wózek już tyle lat. Od 1994 roku, kiedy to zasiliłem szeregi Gallileous, do dziś wiele lodów Arktyki stopniało, skład grupy ulegał drastycznym metamorfozom, chwilami byliśmy zawieszeni w próżni, ale mimo tego zespół nadal funkcjonuje i ma się z roku na rok coraz lepiej. Zagraliśmy też masę koncertów w Polsce i za granicą. Występy u boku takich zespołów i artystów jak: Saint Vitus, Coogans Bluff, Church Of Misery, Blues Pills, Kadavar czy Colin Bass to zawsze ol-
Nagrywanie "Moonsoon" poprzedziło odejście dotychczasowego perkusisty Mirka Cichego, współzałożyciela grupy. Był to dla nas olbrzymi cios. Co prawda był już w zanadrzu Michał Szendzielorz, który zastępował Mirka na kilku koncertach wcześniej, ale czuło się, że nic już nie będzie takie samo. Wychodzę jednak z założenia, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Michał okazał się bardzo rzetelnym, pobudzającym do działania członkiem zespołu. O tym, że jest dobrym perkusistą, już wiedziałem. Zastanawiałem się jedynie, jak się odnajdzie w naszej stylistyce. Trzeba powiedzieć, że odnalazł się bardzo dobrze. To ciekawe, że zwróciłeś uwagę na ten
Foto: Gallileous
brzymia przyjemność. Wystąpiliśmy też na kilku festiwalach typu Red Smoke Festival w Pleszewie, Doom over Vienna w Wiedniu, Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu czy Warsaw Prog Days. W międzyczasie single trafiały na podium "Czwartkowego Czarta", czyli listy przebojów radia Rockserwis.FM i emitowane były w wielu innych stacjach radiowych. Oczywiście jesteśmy też bardzo zadowoleni z naszej ostatniej płyty "Fosforos"! ...Because I'm stronger than before. That's why I'm always moving on". Tymi słowami kończył się Wasz poprzedni krążek, "Moonsoon" (2019). W jakim stopniu ta sentencja pozostaje aktualna dla Gallileousa na początku 2022r.?
106
GALLILEOUS
tekst, ponieważ zastanawiałem się nawet czy tej płycie nie nadać właśnie tytułu "Stronger Than Before", co podkreślałoby, że mamy się świetnie pomimo przeciwieństw losu i to co dobre dopiero przed nami. Od wydania "Moonsoon" minęły dwa lata, nagraliśmy kolejny album i… koło fortuny ponownie postawiło nas w podobnej sytuacji, bowiem po nagraniu płyty szeregi Gallileous opuścił dotychczasowy basista Paweł Cebula. Ale jak śpiewa Ania, "zawsze idziemy dalej", do przodu. Każda kłoda rzucona nam pod nogi powoduje, że stajemy się silniejsi. Rolę basisty w zespole przejął Mateusz Weber-Mieszczak, który na naszych ostatnich koncertach już niejednego powalił na kolana swoim brzmieniem. Można więc śmiało powiedzieć "we are still getting stronger!".
Wasz poprzedni album "Moonsoon" wydaje się być bardziej pulsująco-kłębiąco-bulgo czący, jak gdyby gotowała się podczas jego trwania obfita uczta, podczas gdy "Fosforos" jest bardziej bluesowy i refleksyjny, prawie tak jakbyście pogrążyli się w myślach o czymś ważnym już po posiłku. Czy to dlatego, że nasłuchaliście się ostatnio bluesa? Heh, nie do końca rozumiem Twoje porównania, ale na pewno różnica pomiędzy tymi albumami nie wynika z tego, by ktokolwiek z nas nasłuchał się bluesa. Ania co prawda miewała przygody z bluesem śpiewając w The Blues Experience, ja też słucham wiele muzyki progresywnej czy hard rockowej z lat 60.70., której korzenie często sięgają do tego gatunku, jednak nie sądzę, żeby to miało jakikolwiek wpływ na powstanie nowej płyty, a tym bardziej na takie utwory jak "Bakeneko" czy tytułowy "Fosforos", w których bliżej nam chyba do trip hopu czy soulu niż bluesa. Chyba, że mówiąc "blues", masz na myśli Black Sabbath, Deep Purple, Pink Floyd czy U.F.O., to wówczas na pewno jakieś podobieństwa można znaleźć w "The Groke", "Frankenstein", "Ja Monster" czy "An Invisible Man". Myślę jednak, że kawałki o podobnym charakterze pojawiały się wcześniej zarówno na płycie "Moonsoon" jak i "Stereotrip". Czy jako główni przedstawiciele polskiego doom metalu (sic!) eksperymentujący z mnóstwem różnych metalowych stylów, zgadza cie się z hipotezą, że doom metal jest podgatunkiem metalu najbliżej spokrewnionym z bluesem? Z tymi przedstawicielami polskiego doom metalu to bym nie przesadzał. Wiele się zmieniło od czasów "Passio Et Mors". Wówczas, w 1994 roku może i byliśmy pionierami na polskiej scenie funeral doom metalu, ale dzisiaj jest cała masa znakomitych polskich zespołów, które bardziej pasują do tego miana. Wracając do pytania, uważam, że to prawda. Pierwsze grupy tworzące podwaliny heavy metalu bezsprzecznie wywodziły się z bluesa i do dziś w wielu gatunkach, szczególnie właśnie tych z klimatów stoner/doom, ewidentnie królują bluesowe skale. Jak to jest, że bluesowe albumy często złożone są z wielu coverów starych standardów, podczas gdy na albumach metalowych spo radycznie pojawia się pojedynczy cover i (pomijając typowe cover bandy) kapele met alowe koncentrują się znaczniej bardziej na tworzeniu nowego materiału autorskiego? Wydaje mi się, że podyktowane to jest trendami na rynkach muzycznych oraz samym podejściem do tworzenia samych muzyków. Słuchając zespołów z lat 50.-60. ubiegłego stulecia ewidentnie widać, że rynek nastawiony był na standardy. Zauważalne to jest na płytach jazzowych, bluesowych oraz rockowych. Wspomnijmy takie grupy jak Rare Earth, czy Iron Butterfly np. gdzie często całe strony zapełnione były coverami i dopiero druga strona płyty zawierała jeden długi, własny utwór zespołu, częstokroć wyskakujący poza ramy dotychczasowych norm. Nie zapominajmy, że Led Zeppelin z jego wczesnej ery, równie dobrze możemy nazwać coverbandem The Yardbirds, którzy zresztą sami grali covery starych bluesmanów. Z naszego podwórka Skaldowie posunęli się jeszcze dalej, nagrywając jednocześnie dwie płyty, z których jedna przeznaczona była na rynek muzyki po-
pularnej, a druga zarezerwowana była jedynie dla koneserów. Z kolei taki Breakout nie grał coverów i poza kilkoma utworami, ubranymi w cepeliane stroje z pierwszej płyty, mało gdzie można było o nich usłyszeć. Płacili za swoją oryginalność olbrzymią cenę. Ten sam los zresztą spotkał później Niemena. Typowo metalowe kapele jednak starają się unikać coverów, co wynika chyba z silnego dążenia do niezależności, chęci bycia zespołem wyjątkowym i oryginalnym. Sam cover, jeśli już występuje, to najczęściej jako hymn pochwalny dla innego zespołu metalowego, co znakomicie sprawdza się na koncertach, choć zdarzają się też smaczki typu "21st Century Schizoid Man" w wykonaniu grupy Voivod. Podobno Wy już nawet nie chcecie grać na żywo własnych kawałków sprzed okresu "Stereotrip"? Chyba nie chodzi o to, że nie chcemy. To zwyczajnie jest bardzo trudne czy czasem wręcz awykonalne. Jeśli prześledzisz historię naszych płyt, łatwo zauważysz, że różnią się one znacząco pod względem składu członków zespołu. Oczywiste jest zatem, że trudno jest zagrać na żywo materiał zarejestrowany na płycie przez dwóch gitarzystów, stałego klawiszowca i growlującego wokalistę przez kwartet składający się z wokalu, gitary, basu i perkusji; w dodatku gdy dziewczyna śpiewa jak Myles Kennedy (jak to ktoś kiedyś porównał). Poza tym staramy się promować nowe płyty, które bądź co bądź mają większy i bardziej pozytywny odbiór niż starsze wydawnictwa. Jednakże, ponieważ Mateusz (nasz nowy basista) jest fanem "Voodoom Protonauts", na pewno przygotujemy na wiosenne koncerty kilka utworów z tej płyty. Czytałem ostatnio, że jednym z najbardziej przełomowych odkryć dla kompozytorów może być odkrycie otwartych strojów gitar. Podobno istnieje coś takiego jak "kreowanie autorskich strojów". Inspiruje Was to, dawniej lub obecnie? W 1994 roku, gdy nagrywaliśmy, jak to mówią, legendarne demo "Passio Et Mors", priorytetem było dla nas zabrzmieć jak nikt dotąd i obniżyliśmy strój z dźwięku E do B. Wówczas na naszym regionalnym, a może nawet i polskim podwórku, było to coś niespotykanego. Realizatorzy z czeskiego studia "Fors Music" nie chcieli się do tego materiału przyznawać, mówili, że to "hudba z za hroba" (może to oni wymyślili termin funeral doom metal? śmiech). Po powrocie już w obecnym stuleciu pierwsze płyty nagrywaliśmy w E-standard. Płytę "Voodoom Protonauts" nagraliśmy strojąc się do dźwięku D a obecnie (stroimy się) do C, co poza walorami odczuwalnego większego ciężaru, wynika przede wszystkim z tonacji w jakiej śpiewa wokalista. Co ciekawe Ania łatwiej trafia w dźwięk w stroju opartym o częstotliwość dźwięku A=432Hz, więc musieliśmy się też zaopatrzyć w tunery obsługujące te częstotliwości, przy okazji serwując słuchaczom swoistą czakroterapię (śmiech). Co do kreowania autorskich strojów to po nagraniu "Passio Et Mors" chcieliśmy iść jeszcze dalej. Może nie myśleliśmy o autorskich strojach, ale na pewno tworzyliśmy autorskie akordy (śmiech). Chcieliśmy nagrywać i miksować różnorakie odgłosy, itd. Niestety zespół zawiesił wkrótce swoją działalność na dekadę. Powiedziałeś kiedyś w wywiadzie dla nasze-
go czasopisma, że okres Twojego buntu przypadał na lata dziewięćdziesiąte. Czy można z tego wywnioskować, że kojarzysz bunt z grunge'm, natomiast obecnie odrzu casz wszelką formę buntowania się jako przejaw niedojrzałości? O ile dobrze pamiętam ten wywiad, to chodziło mi o to, że Gallileous w latach 90. XX wieku dążył do bycia całkowicie niezależnym, oryginalnym i ekstremalnym zespołem na świecie, a dziś jego twórczość opiera się bardziej na tym, co w duszy każdego z jego członków gra, bez wytyczania sobie sztucznych, ograniczających nas samych barier. Grunge, który wówczas święcił triumfy, był przez nas wręcz wyśmiewany. Nie uważam, że bunt jest oznaką niedojrzałości. Oczywiście młody wiek bardziej skłania człowieka do buntowania się
neko" można doszukać się bardziej soulowego charakteru w klimacie Sade, a niektóre chórki robią wrażenie być żywcem wyrwane z czasów niewolniczych na polach bawełny czy też chórków gospel. Na ostatniej płycie Ania odważyła się też napisać i zaśpiewać po polsku, co w historii Gallileous zdarzało się bardzo sporadycznie. Czy Anna próbowała grać kiedyś na harmonijce ustnej? Instrument ten pasowałby np. w rozśpiewanym "Golem" oraz w rollingstone'sowskim "La La Land". Zresztą, har monijkarzy w Polsce nie brakuje (na czele z nieustannie nagradzanym Michałem Kielakiem) i zawsze moglibyście zwrócić się o udział gościnny. Raczej nie zależy nam na brzmieniu harmo-
Foto: Gallileous
przeciwko powszechnie obowiązującym społeczno-kulturalnym normom i zasadom, przeciwko rodzicom, szkole itd., jednakże człowiek dorosły ma znacznie większy potencjał do wyrażania swojego buntu w bardziej konstruktywny sposób na zasadzie "więcej czynów niż słów". Nadal uważam się za swego rodzaju buntownika. Buntuję się przeciwko nieodpowiedzialności polityków, przeciwko działaniom degradującym naszą planetę, przeciwko nienawiści, wszelakim przejawom nierówności, itd., czego wyrazem są m.in. moje karty w wyborach powszechnych, działania zawodowe w sferze społeczno-kulturalnej, codzienna segregacja śmieci, czy niechęć do wyrzucania sprawnych przedmiotów.
nijki ustnej. Bardziej preferujemy brzmienia space rockowe niż bluesowe. Dlatego też Ania obsługuje od jakiegoś czasu syntezator, generując zarówno kosmiczne dźwięki jak i konkretne melodie. W wolnych od śpiewania i grania chwilach tańczy też na scenie, uderzając miarowo w tamburyn. W zupełności nam to wystarcza. Poza tym w "La La Land" bardziej inspirowały nas wczesne dokonania The Beatles niż Rolling Stones, ale miło mi, bo oba zespoły darzę olbrzymim szacunkiem. We wspomnianej chwilę wcześniej poprzed niej rozmowie dla HMP, wyraziłeś nadzieję na obecność saksofonu w nagraniach Gallile-
A na czym w zasadzie polega rozwój umiejętności wokalnych Anny Pawlus na przestrzeni płyt "Stereotrip" (2016), "Moonsoon" (2019) i "Fosforos" (2021)? Jak wszystko na tym świecie, wokal Ani również zmienia się z płyty na płytę. Jak sama mówi "głos zmienia się w zależności od tego, na jakim etapie życia się znajduje". Wszystkie wartości techniczne i umiejętności wokalne, takie jak szeroka skala głosu, mocny, głęboki wokal, czy czasem stosowany "frei" pozostają w zasadzie niezmienne. Zmienia się podejście do samego tworzenia i charakter poszczególnych melodii, które stają się coraz bardziej niekonwencjonalne. Przykładowo w utworze "Bake-
GALLILEOUS
107
Dawno nie byłem w Polsce, czy Frankenstein lub inny Golem miałby szansę odnaleźć się w tej chwili w polskich warunkach i zacząć tam wszystko od nowa? Tak jak powiedziałem wcześniej. Kondycja moralna człowieka nadal pozostawia wiele do życzenia. Sytuacja na naszej wschodniej granicy nie pozostawia złudzeń. Dzielenie społeczeństwa przez polityków również nie przynosi dobrych rezultatów. Wielu Polaków nadal nie ma ochoty na kontakt z odmiennością, obojętnie czy to będzie odmienność etniczna, religijna czy seksualna. Frankenstein niestety nadal skazany jest w tym kraju na porażkę.
Foto: Gallileous
ous. O ile słuch mnie nie myli (a nie mam pojęcia czy jakiś inny instrument nie brzmi aby łudząco podobnie do saksofonu), udało Wam się taką partię saksofonu zaprezentować w "Bakeneko". Słuch masz dobry. Solo w "Bakeneko" rzeczywiście zagrane zostało na saksofonie. Początkowo, chcieliśmy zaprosić do tej solówki często z nami współpracującego, świetnego klawiszowca Wojtka "Boogie" Bajera. Ostatecznie zostawiliśmy mu miejsce w utworze "Frankenstein", które jak zwykle bajecznie wypełnił brzmieniami Moogów i Hammondów. To prawda, że bardzo podoba mi się brzmienie saksofonu. Jeśli znajdzie się odpowiednia osoba, to być może kiedyś w przyszłości na stałe zawita w naszych szeregach. W czasie pracy nad "Fosforos" musieliśmy się zadowolić jedynie muzykiem sesyjnym. Saksofon chwyciła więc młoda, utalentowana absolwentka jazzu Akademii Muzycznej w Krakowie Agnieszka Nawrat i trzeba przyznać, że wywiązała się ze swojego zadania rewelacyjnie. Utwór nabrał zupełnie innego wymiaru, niespotykanego do tej pory w twórczości Gallileous. Szkoda, że nie było jej z nami w studio, bo zapewne takich fragmentów byłoby na płycie więcej. Czy pisząc "Fosforos" czuliście uświadomioną potrzebę krzepienia słuchaczy? Pisząc "Fosforos" przede wszystkim kierowaliśmy się własnymi uczuciami i tym, co się Zapytaliśmy wybranych przedstawicieli bluesa, heavy metalu i hard rocka, jak to jest, że bluesowe albumy często złożone są z wielu coverów starych standardów, podczas gdy na albumach heavy metalowych sporadycznie pojawia się pojedynczy cover i (pomijając typowe cover bandy) kapele metalowe koncentrują się znacznie bardziej na tworzeniu nowego materiału autorskiego? Oto, co odpowiedzieli: Tim Steinruck, The Mighty One (hard rock): Ponieważ znaczna część bluesa i tak brzmi niemal identycznie. HMP: (śmiech) Też tak myślę, ale blues menom mogłaby się taka opinia nie spodobać. Z drugiej strony ktoś, kto z akrobaty czną sprawnością żongluje nazwami podgatunków techno, mógłby wypowiedzieć się tak samo o muzyce rockowej czy metalowej? Tim Steinruck:To prawda, ale naprawdę istnieje
108
GALLILEOUS
dzieje dookoła nas. Współczesny świat sprzyja poczuciu wyobcowania, pełny jest nierówności i nietolerancji. Bodajże w letnim wydaniu kwartalnika "Przekrój" przeczytałem historię opowiadającą o tym, w jakich okolicznościach Mary Shelley napisała swoją chyba najbardziej znaną powieść "Frankenstein". Ciężko znaleźć interpretacje tej powieści zwracające uwagę na ówczesne ekstremalne warunki pogodowe z 1816r., który nazywany był rokiem bez lata. Potężna erupcja wulkanu Tambora w Indonezji rozsnuła zasłonę pyłu wulkanicznego wokół Ziemi, powodując katastrofę rolniczą na trzy lata. Młoda Shelley, pisząc "Frankensteina", doświadczała więc zjawiska przetaczających się fal wychudzonych uchodźców poszukujących jedzenia i budzących przerażenie wśród dobrze odżywionych i dobrze sytuowanych obywateli Europy. Przeżycia potwora z powieści Shelley są zatem ponadczasowym psychologicznym opisem tego, jak bardzo mógł się czuć przerażony, zrozpaczony, wściekły i samotny uchodźca klimatyczny. Chyba skądś to znamy i niestety okazuje się, że wciąż nie jesteśmy skłonni otworzyć własnych drzwi dla Frankensteina… Poza "La La Land" cała płyta opowiada o różnych monstrach i potworach. Pisząc "Ja Monster", chcieliśmy dać do zrozumienia, że my sami również jesteśmy w pewnych sytuacjach potworami, z którymi prędzej czy później będzie nam dane spotkać się patrząc w lustro. wspólna struktura bluesa, powtarzająca się w wielu utworach. A heavy metal nie ma takiej struktury? Tim Steinruck: W zasadzie to nie. Moim zdaniem, forma heavy metalowa oferuje znacznie więcej wolności twórczej. Eerja Lyytinen, wokalistka i gitarzystka z Finlandii, Najlepszy Gitarzysta Roku 2017" wg European Blues Awards: Korzenie bluesa są bardzo głębokie i muzycy jammują zazwyczaj w rozmaitych konfiguracjach personalnych, zamiast latami utrzymywać zespoły o tych samych składach. Większość standardów bluesowych posiada prostą progresję akordów, w związku z czym chętniej po nie sięgamy. Wydaje mi się, że heavy metal jest bardziej złożony, zwłaszcza w aspekcie aranżacji. Aczkolwiek, żeby naprawdę dobrze grać bluesa, koniecznie trzeba czuć i znać jego tradycję wraz z subtelnymi niuansami. Blues wydaje się zatem brzmieć prosto, ale właściwe jego wykonywanie to skomplikowana sprawa.
Znacie polski zespół stonerowy BelzebonG? Grali w grudniu 2021 na islandzkim festi walu Doomcember. Przyjechalibyście tu na kolejną edycję? Może podpytajcie BelzebonG albo (islandzki zespół stonerowy wys tępujący tu jako główna gwiazda imprezy) Volcanovę o namiary? Oczywiście, że znamy. Zaprosiłem ich dawno temu na początku ich zawrotnej kariery na organizowany u nas w Wodzisławiu Śląskim festiwal Brania Fest (dziś Winobranie). Bardzo przyjemni goście, którym udało się zdziałać naprawdę wiele na światowej scenie stoner/doom metalu. My sami bardzo lubimy grać koncerty, podróżować, poznawać nowych ludzi i przede wszystkim grać dla fanów, więc jeśli byłaby taka okazja, to z chęcią odwiedzilibyśmy Islandię. Kto wie? Może jest to możliwe, skoro Ty mieszkasz na Islandii, to jest już jakiś punkt zaczepienia (śmiech). Pozdrawiam wszystkich czytelników Heavy Metal Pages i do zobaczenia na koncertach. Sam O'Black
Marcin Puszka, Shadow Warrior (heavy metal): Cóż, wydaje mi się, że jest to dość niefortunne zestawienie. W tym sensie, że heavy metal jest znacznie młodszym gatunkiem niż blues i całkowicie inne są jego podstawy. Blues to w zasadzie korzenna muzyka afroamerykanów z USA, znana już w okolicach XIX wieku, coś na kształt tamtejszego folku. Siłą rzeczy, przez wiele, wiele lat wypracowano tam masę standardów, które obecnie, w różnych mniej lub bardziej popularnych formułach, są wciąż powielane i reinterpretowane. Taka sytuacja występuje w zasadzie w większości gatunków i podgatunków folkowych, gdzie stare, klasyczne utwory są wciąż ogrywane i brane na warsztat i ciągle szalenie popularne. Heavy metal to muzyka, która powstała w latach 80-tych XX wieku, istnieje nie ponad 100 lat a ledwie 50, więc cóż, mam wrażenie, że za jakieś 50 lat powinniśmy wrócić do tematu i wtedy zweryfikować źródła (śmiech).
Rockowy zawrót głowy Rok 2021 przyniósł naprawdę sporą liczbę znakomitych, a przy tym bardzo różnorodnych płyt. Trudno porównywać jabłka z pomarańczami, więc w swoim zestawieniu starałem się grupować je nie tylko pod kątem gatunków, ale również funkcjonalności. Piszę tu o tym, ponieważ moim zdaniem "Last Days of Babylon" szwedzkiego The Sonic Overlords jest jednym z najlepszych albumów minionego roku… w kategorii muzyka samochodowa. Nie będziecie się przy nim wzruszać, ani poddawać go wnikliwej analizie, ale na pewno docenicie jego "czadowość". Zaproszenie do rozmowy na tematy rockocentryczne przyjął basista zespołu, Daniel Ramirez. HMP: Cześć! Pozdrowienia z Polski. Jak ci mija życie w pandemii? Daniel Ramirez: Cześć! Jak dotąd koronawirus traktował nas łaskawie. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Już na wstępie chciałbym wam pogratulować znakomitego albumu. "Last Days of Babylon" fantastycznie łączy ciężar doom metalu z klimatem rocka lat 70. Taką muzykę powin ni grać na okrągło w radiu! Dziękuję! Szczęśliwie nie mierzymy jakości naszej muzyki tym, jak często grają nas w komercyjnym radiu. Większe znaczenie ma dla nas odzew fanów. Chociaż jedna z największych rockowych stacji radiowych w Szwecji ostatnio zaczęła regularnie puszczać naszego singla, co akurat cieszy!
trafi tylko naśladować Ozzy'ego! To była miła niespodzianka. Jeśli o wokalistach mowa, to w "Past the End of Time", czyli alternatywnej wersji "Sands of Time", śpiewa sam Tony Martin. Jak udało się wam nawiązać tę współpracę? Marcus przyjaźni się z nim od kilku lat, a Morgan towarzyszył mu na koncertach w
(Last Days of Babylon)" został napisany z pomocą Apolla Papathanasio (wokalisty Spiritual Beggars - przyp. red.). Jak doszło do tej współpracy? Morgan jest wielkim fanem Apolla i jego albumów nagranych ze Spiritual Beggars oraz Firewind, napisał więc do niego na Facebooku. Początkowo chciał, żeby został on nowym wokalistą Sideburn, lecz to nie wyszło, ponieważ Apollo mieszka w Halmstad na południu Szwecji, a Morgan - w stołecznym Sztokholmie. Spodobała mu się jednak twórczość zespołu, dlatego zaprosił Morgana do siebie na weekend i w efekcie napisali razem "Eternal Heroes" oraz fragmenty innych utworów, które ostatecznie wylądowały na debiutanckim albumie The Sonic Overlords po tym, jak Sideburn się rozpadł. Jestem przekonany, że utwory z "Last Days of Babylon" znakomicie wypadłyby na żywo! Czy dacie radę pojechać w trasę, by przetestować tę hipotezę? Zgadzam się w zupełności! Na tę chwilę szukamy promotorów, lokali i festiwali, żeby zabukować jakieś koncerty. Niestety z powodu
Czyje albumy znajdziemy w waszej płytotece? Chyba nie zaskoczę cię mówiąc, że wszyscy uwielbiamy takie zespoły jak Black Sabbath, Rainbow, Candlemass, MSG, Dio, wczesny Rising Force, Alcatrazz… Sam lubię też okazjonalnie posłuchać starego szwedzkiego rocka, czyli przedstawicieli sceny proggowej (nie mylić z rockiem progresywnym, gdyż chodzi o progresywizm światopoglądowy, a nie muzyczny - przyp. red.). Morgan (Zocek, gitarzysta - przyp. red.) ma też drugi zespół, Sideburn, z którym gra podobną muzykę, choć nie wydali albumu od 2015 roku. Tymczasem The Sonic Overlords powstał w 2017 roku. Czy więc jest to kontynuacja Sideburn, czy też Morgan będzie odtąd działał na dwa fronty? Nie, Sideburn już nie istnieje, a The Sonic Overlords narodził się z jego popiołów. Nie powiedziałbym, że jest to kontynuacja, bo mamy swoją własną, unikalną tożsamość. Nie pomylisz nas z Sideburn. Przy czym styl gry Morgana jest oczywiście spoiwem łączącym oba zespoły, więc pewne podobieństwa są nieuniknione. Skąd wzięliście tak kapitalnego wokalistę jak Marcus (Zachrisson Rubin - przyp. red.)? Czasem brzmi jak JB z Grand Magus, cza sem jak Jorn Lande. Jego głos jest chropowaty, ale potrafi też zabrzmieć delikatnie, jak choćby w "World on Fire". Stary, Marcus i Morgan znają się od dawna! Od pradawnych czasów grają razem w cover bandzie Ozzy'ego. Per (Soläng, perkusista przyp. red.) też zresztą niegdyś się tam udzielał. Nikt jednak nie podejrzewał, że Marcus ma tak szeroką skalę głosu! Wliczając w to samego Marcusa (śmiech). Myśleliśmy, że po-
Foto: The Sonic Overlords
Szwecji. Pomyśleliśmy więc, że zapytamy się, czy chciałby zaśpiewać w jednym utworze. Bardzo ucieszyliśmy się, gdy się zgodził! Niestety nie dane nam było spotkać się w studiu. Swoje ścieżki nagrał u siebie i przesłał nam w formie elektronicznej. Jak się zapatrujesz na dyskografię Black Sabbath z Tonym? Te albumy są niedoceniane przez wielu, ale moim zdaniem każdy z nich wart jest przesłuchania. Powiedziałbym, że moim ulubionym jest "Headless Cross", ale wybór wcale nie jest łatwy! Kto byłby spełnieniem waszych marzeń, gdy idzie o gościnnych muzyków? Lista jest zbyt długa (śmiech)! Na jej szczycie na pewno są członkowie oryginalnego składu Black Sabbath. Gdyby udało nam się z nimi zagrać, to moglibyśmy umrzeć szczęśliwi! A propos gości, kawałek "Eternal Heroes
pandemii zadanie jest karkołomne. Niczego nie możesz być pewny. Fakt. Co chwilę słyszę o odwołanych kon certach. Jeśli jednak ta sztuka się wam uda, to czy planujecie grać jakieś covery? Tak, pewnie będziemy po nie sięgać, gdy nadarzy się okazja zagrać dłuższy set. Już graliśmy zresztą jeden z klasyków Rainbow - "Stargazer". Było to tego lata na imprezie urodzinowej Morgana. Który zespół rockowy z lat 70. jest twoim zdaniem najbardziej niedoceniany? Zdecydowanie Comus! Przy czym zdecydowanie nie jest to zespół dla każdego… Dziękuję za poświęcony czas! Trzymaj się zdrowo. To ja dziękuję! Mam nadzieję, że dotrzemy do Polski z koncertami tak szybko jak to możliwe. Adam Nowakowski
THE SONIC OVERLORDS
109
Czas refleksji Długą drogę przebyli wikingowie z Ereb Altor w ciągu bez mała dwudziestu lat działalności: z projektu studyjnego stali się pełnoprawnym zespołem, epicki doom metal porzucili na rzecz black metalu. Równocześnie szlifowali warsztat muzyczny, radując fanów coraz to ciekawszymi i dojrzalszymi propozycjami. Wydawało mi się, że ciężko będzie im przebić "Järtecken" z 2019 roku, a jednak "Vargtimman" jest w moim odczuciu albumem nawet lepszym, w dodatku znamionującym częściowy powrót zespołu do dawnych, bardziej epickich klimatów. Słuchając go pytania nasuwają się same. Szczęśliwie lider Ereb Altor, Crister Olsson, znany także jako Mats, zgodził się zaspokoić naszą ciekawość. HMP: Cześć! Mam nadzieję, że miałeś udany dzień. Czy mogę zapytać, czym zaj mujesz się, kiedy nie piszesz muzyki? Mats: Cześć! Prawdę mówiąc nie mam regularnej pracy. Czasem pomagam w firmie ojca, ale zasadniczo od pięciu lat zajmuję się muzyką na pełen etat. To wiele wyjaśnia! Dziękuję ci za możliwość rozmowy. Bardzo cenię twoją muzykę, po-
niem świtu, kiedy to większość ludzi umiera. Jest to więc czas zadumy i refleksji nad minionym. Wydaje mi się "Vargtimman" to jakby brakujące ogniwo między epickim "The End" a blackmetalowym "Gastrike". Może masz rację, choć ja postawiłbym go raczej po "Ulfven". Na pewno jest to nietypowy następca "Järtecken", na którym zapuściliśmy
się przeanalizować na wylot (śmiech). Zgodzę się z tobą w kwestii oceny, bo na chwilę obecną palmę pierwszeństwa oddaję właśnie "Vargtimman". Jest to nasz najbardziej spójny, najbardziej dojrzały album, na którym uniknęliśmy starych błędów. Pozwoliłem sobie na nim na eksperymenty z elektronicznymi smyczkami do gitary, dysharmoniami, dziwnymi brzmieniami… Wcześniej nigdy tego nie robiłem, ale przecież rozwijamy się przez całe życie. Trzeba próbować nowych rzeczy. Wspomniałeś o inspiracjach. Skąd je czerpiesz? Jeśli orientujesz się w starym szwedzkim folku, albo chociażby kojarzysz Februari 93, to rozpoznasz na "Vargtimman" jego silne wpływy. Bardzo lubię taką muzykę i sam próbuję pisać podobną, ale przekładać ją na język metalu. Skoro o folku mowa, to czy w "Fenris" słyszymy harfę klawiszową (szw. nyckelharpa)? Nie, nie używaliśmy tego instrumentu. To, co słyszysz, to elektroniczny smyczek do gitary. Folkowy klimat współtworzą również organy Hammonda oraz nasze głosy tworzące chór. Czyli to wyobraźnia spłatała mi figla (śmiech)! To zrozumiałe, bo w tym utworze jest tyle warstw dźwiękowych! Bardzo dużo się w nim dzieje. Wróćmy jeszcze na chwilę do utworu tytułowego, do którego nakręciliście znakomity teledysk. Czy jest on inspirowany twórczoś cią Ingmara Bergmana? Pytam nie tylko z uwagi na zbieżność tytułów ("Godzina wilka" to jego horror z 1968 roku - przyp.red.), ale też czarnobiałe zdjęcia i ogólny klimat. Idiom "godzina wilka" pochodzi właśnie od Bergmana, ale nie inspirowaliśmy się jego filmami, przynajmniej nie świadomie. Chcieliśmy stworzyć wrażenie, że akcja teledysku dzieje się 200 lat temu. Nagrywaliśmy zresztą w bardzo starej chacie, a ja miałem na sobie ubranie stylizowane na ówczesną modę. Rzecz opowiada o umieraniu, o ostatniej godzinie życie, ale jak widzisz - wciąż tu jestem (śmiech)!
Foto: Ereb Altar
czynając od folkowego Februari 93… O! To stara płyta - z 1997 roku! Dokładnie! Nawet podpisałeś mi ją w 2014 roku, kiedy graliście we Wrocławiu. A co się tyczy Ereb Altor, to słuchałem was już na etapie demówki. "The Awakening"! Faktycznie, to kawał wspólnej historii. Wróćmy jednak do czasów współczesnych. Wszak pretekstem do tej rozmowy jest wasz najnowszy album, czyli "Vargtimman". Pozwól, że zacznę językowo: dlaczego tytuł brzmi właśnie tak, a nie "Vargtimmen"? To archaiczna forma, choć masz rację - we współczesnym szwedzkim powiedzielibyśmy "Vargtimmen". Co się tyczy samego tytułu, "godzina wilka" to idiom oznaczający ostatnią godzinę życia, ostatnią godzinę przed nasta-
110
EREB ALTOR
się w zdecydowanie blackmetalowe rejony, podczas gdy "Vargtimman" jest albumem spokojniejszym, eksplorującym bardziej klimatyczną stronę naszej muzyki. Wiesz, ciekawie spojrzeć na swoją dyskografię z perspektywy czasu, doszukując się w jej ewolucji logiki, ale prawda jest taka, że kiedy zaczynam pisać nowy materiał, to nie przyświeca mi żaden plan. Wszystko zależy od bieżącego nastroju, emocji, inspiracji. Wychodzi jak wychodzi. Wyszło znakomicie, bo "Vargtimman" to być może najlepszy album w waszej karierze, a już na pewno najbardziej dojrzały kompozy cyjnie. Cieszę się, że tak uważasz! Z punktu widzenia kompozytora najnowszy album zawsze jest najlepszy, bo jego słabych stron nie zna się tak dobrze, jak albumów starszych, które zdążyło
Co za ulga (śmiech)! Rozumiem więc, że zakapturzona postać, którą widzimy w teledysku i na okładce płyty, to personifikacja śmierci? Zgadza się! Na Zachodzie mają Ponurego Żniwiarza, czyli kościotrupa z kosą, a w Skandynawii śmierć zwykło się przedstawiać jako człowieka w czarnym kapturze. Jak w "Siódmej pieczęci" Bergmana (śmiech). W otwierającym album "I Have the Sky" wspiera was genialny Lars Nedland z Borknagar i Solefald. Jak udało się wam go namówić do współpracy? Tak, Lars gra w tym utworze na organach Hammonda oraz melotronie. Poznaliśmy się z nim, kiedy w 2014 roku pojechaliśmy w trasę europejską z Borknagar. Zapytałem się, czy chciałby zagrać na płycie, a on chętnie się zgodził. Nie gościliśmy go niestety w studiu; nagrywał oczywiście w Norwegii, a potem wysłał nam pliki. Jestem dumny z tej współpracy, bo to rewelacyjny muzyk! W "Alvablot" słyszymy wyeksponowany
śpiew Ragnara (Daniela Bryntse - przyp. red.), co na ostatnich płytach Ereb Altor raczej było rzadkością. Skąd ta zmiana? Ten utwór napisałem z myślą o jego głosie, przy czym on śpiewa zwrotki, a ja refren. W jednym momencie śpiewamy też równocześnie, co zresztą robimy dosyć często. Dziwnie samemu tworzyć chór (śmiech). Przyzwyczailiście nasz do utworów w dwóch językach: angielskim i szwedzkim. Skąd ta dwudzielność? Uch, początkowo czułem się dziwnie pisząc po szwedzku (śmiech). Nie pamiętam już, kiedy zacząłem to robić, ale obecnie czuję się bardziej komfortowo tworząc w języku ojczystym. W nim łatwiej mi wyrazić emocje, samego siebie. Poza tym lepiej pasuje on do naszej muzyki. Czasem jednak nadal piszę teksty po angielsku, bo do tego nawykłem przez lata. Niekiedy nawet piszę jeden tekst w dwóch językach i wybieram lepiej brzmiący. Teksty na albumach Isole (doomowy zespół Cristera przyp.red.) zawsze są po angielsku. W przyszłości możesz spodziewać się nawet więcej albumów Ereb Altor w języku szwedzkim. Mam tylko nadzieję, że ludzie nie będą narzekać, jak niczego nie będą rozumieć. Na razie jednak nie docierały do mnie takie głosy. W 2022 roku pojedziecie w trasę koncertową po Europie i po raz pierwszy będziecie headlinerem. Czy wiesz już może gdzie zawitacie? Niestety nie, bo nie my zajmujemy się jej organizacją. Wiem tylko, że będziemy jeździć po Europie Środkowej, gdyż trasa potrwa zaledwie 10 dni - to za mało czasu na pokonywanie wielkich odległości. Z powodu pandemii zaplanowaliśmy ją dopiero na wrzesień. Latem liczba zakażeń maleje, więc wczesną jesienią powinniśmy uniknąć lockdownów (śmiech). Mam jednak tremę, bo nigdy jeszcze nie byliśmy headlinerem; zawsze jeździliśmy w trasy z większymi zespołami. Nie wiem, czego możemy się spodziewać. Mam tylko nadzieję, że fani przyjdą na nasze koncerty. Myślę, że szanse są dobre. Ludzie są głodni muzyki na żywo. Bardzo liczę na to, że wrócimy do Polski! Nie mogę nic obiecać, ale chciałbym tego. Byliśmy u was wiele razy i zawsze wracaliśmy z dobrymi wspomnieniami. Graliśmy we Wrocławiu, Szczecinie, Warszawie, Poznaniu, na festiwalu Summer Dying Loud… Łącznie chyba w sześciu czy siedmiu miastach. Wiem, że mamy w Polsce fanów. Jeśli nie masz nic przeciwko, to porozmawia-
jmy chwilę o historii Ereb Altor. Łączy cię wyjątkowa relacja twórcza z Danielem. Gracie razem od trzydziestu lat. Powiedz, jak się poznaliście? Chodziliście razem do szkoły? Jesteśmy przyjaciółmi tak długo jak pamiętam. Jestem od niego rok starszy, więc nie uczyliśmy się razem, ale w dzieciństwie mieszkaliśmy niedaleko od siebie. Początkowo graliśmy w gry komputerowe i fabularne, a z czasem zafascynowaliśmy się muzyką i postanowiliśmy założyć zespół - Forlorn. To było chyba w 1991 roku. Tak to się zaczęło. Drugi album Ereb Altor nosi znamienny tytuł - "The End". Miał on być ostatni, co więc nakłoniło was do kontynuowania tej przygody? Wiesz, w tamtych czasach nie nazywaliśmy
rozegrać (śmiech). No wiesz, ponoć w black metalu nie ma żadnych zasad (śmiech). Dokładnie! Generalnie sztuki nie powinny krępować żadne zasady. Możesz wyrażać siebie jak tylko chcesz. Za zmianą stylistyki poszła też zmiana frontmana, gdyż zastąpiłeś Daniela. Czy szybko odnalazłeś się w nowej roli? Wchodziłem w tę rolę stopniowo. Prawdę mówiąc już na koncertach poprzedzających wydanie "Gastrike" śpiewałem niektóre utwory, na płytach oryginalnie wykonywane przez Daniela. Nie pamiętam nawet dlaczego. Może nie chciało mu się uczyć tekstów? Kocham go jak brata, ale Daniel to wyluzowany i bardzo leniwy człowiek (śmiech). Jest fantasty-
Foto: Ereb Altar
Ereb Altor zespołem, tylko projektem. Mieliśmy materiał na dwa albumy, który napisaliśmy jeszcze pod szyldem Forlorn. Uważaliśmy, że te kawałki są fajne. Nie chcieliśmy, żeby odeszły w zapomnienie, postanowiliśmy zatem je nagrać. Albumy spotkały się z dobrym przyjęciem. Zaczęły spływać oferty zagrania na festiwalach. Pomyśleliśmy, że może warto dać Ereb Altor szansę. Obecnie to jest mój główny zespół, bo radzi sobie znacznie lepiej niż Isole, z którym początkowo wiązałem większe nadzieje. A skąd tak dramatyczna zmiana stylu między "The End" a "Gastrike"? Tak jak mówiłem, na pierwszych dwóch albumach znalazły się wyłącznie stare utwory, mocno inspirowane viking metalowym okresem w twórczości Bathory. Wszyscy jednak wiedzą, że ekipa Quorthona zaczynała od grania black metalu. Pomyśleliśmy więc: czemu by nie pokonać tej samej drogi, lecz w odwrotnym porządku? Dlatego nagraliśmy album czysto black metalowy. Być może zmiana stylistyki była zbyt radykalna, bo na "The End" i "Gastrike" nie brzmimy nawet jak ten sam zespół! Za to na ostatnich albumach myślę, że udało nam się skutecznie pożenić nasze stare i nowe brzmienie - w obrębie całych płyt, a nawet poszczególnych utworów. Z perspektywy czasu myślę jednak, że należało to lepiej
cznym muzykiem, tylko brak mu chęci i motywacji. Trzeba wiedzieć, jak go podejść, żeby czegokolwiek się od niego doprosić. Z Isole próbuję to robić od jakichś dwudziestu lat (śmiech). W tamtym zespole nadal jest frontmanem, bo jego głos doskonale pasuje do doom metalu. Jak się przygotowujesz do koncertów? Przed wyjściem na scenę zawsze wszystko układam sobie w głowie: co powiem, jak będę się zachowywał na scenie. Mam plan generalny, ale muszę go modyfikować na bieżąco (śmiech). Na pół godziny przed koncertem zamykam się w sobie, z nikim nie rozmawiam, rozgrzewam głos, chodzę w kółko, myślę wyłącznie na koncercie, czym czasem doprowadzam resztę chłopaków do szału (śmiech). Wielkie dzięki za rozmowę i mam nadzieję do zobaczenia w Polsce! Nie ma sprawy! Det var sa lite! Cała przyjemność po mojej stronie. Miłego wieczoru i być może do zobaczenia na koncercie. Adam Nowakowski
EREB ALTOR
111
Zgodnie z własnymi zasadami Czterech nie do końca młodych gości zainspirowanych twórczością klasyków heavy metalu postanowiło sobie założyć kapelę. Historia jakich wiele, prawda? Tak też powstał argentyński Bulletproof. Tak sobie istnieli, grali sobie koncerty (póki ich nie zakazano), parę kawałków sobie napisali i część z nich zamieści lina wydanym nie dawno EP "Dynamite". To ono było pretekstem poniższego wywiadu. HMP: Siemanko! Chyba bardzo lubicie opowieści o piratach. Skąd ta fascynacja? Poli Serafini: Cześć! Przede wszystkim, wielkie dzięki za kontakt! Piszemy nie tylko o piratach. Również o wojnie, heavy metalowym stylu życiu, czy koncertach, ale muszę przyznać, że to właśnie teksty o piratach należą do moich ulubionych. Ta fascynacja zaczęła się od odkrycia zespołu Running Wild. Są oni naszą największą inspiracją zarówno tekstową jak i muzyczną. Postrzegamy heavy metal jako przypływ sił, który sprawia, że stawiasz czoła niesprawiedliwości i uciskowi, opierając się im z dumą i siłą. Idealnie zbiega się to z pirackim stylem życia. Jak sam zatem widzisz, świetnie to pasuje do naszych riffów i formatu utworów. Piraci nie ugięli się pod żadną formą nacisku (ekonomicznego, religijnego czy polity-
kontynuację historii z kultowej płyty Niemców. Podobny przypadek to "Ghost Of Jolly Roger". Tekst "Another One Is Bay Of Bones" mówi o przeklętym miejscu, w które zapuszczają się tylko najodważniejsi śmiałkowie. Jesteście tak oldschoolowi, że wasza jedyna jak dotąd EP-ka "Dynamite" ukazała się w formie kasety na długi czas, zanim nasi rodacy z Ossuary Recoeds wydali ten materiał na CD. Wersja kasetowa jest świetna, ma ten smaczek lat 80-tych któremu nie potrafimy się oprzeć. Ten okres heavy metalu ma swoje specjalne miejsce w naszych sercach. Kolekcjonujemy wszystkie fizyczne nośniki, kasety, winyle czy płytki CD. Pod tym względem nie dostosowaliśmy się do cyfrowego świata. Kiedy spodo-
użyciu wspaniałych technologii, do jakich dzisiaj mamy dostęp. W tym procesie kluczowy był udział Diego Barbaro, naszego producenta i piątego elementu Bulletproöf. To nasz wieloletni przyjaciel, który doskonale rozumie, jak chcemy brzmieć i jakiego ducha musi przekazywać słuchaczom każdy utwór. Oczywiście zależało nam też na dotarciu do większej liczby odbiorców i przekroczenia granic naszego kraju i kontynentu, a dzięki Ossuary Records udało nam się to zrobić, co nas bardzo cieszy. Nie odkryje Ameryki, jeśli stwierdzę, że siłą Waszej muzyki jest moc i chwytliwość. Dobry utwór musi być chwytliwy, powinien sprawić że przejdą cię ciarki, musi też mieć wpadający w ucho refren. Piosenka musi mieć moc, a melodie powinny być klarowne i zrozumiałe. Nie muszą być one natomiast demonstracją technicznych umiejętności. Kolejną rzeczą, na której się skupiamy podczas komponowania utworów, jest to, że muszą one prezentować różne nastroje ale wszystko ma być zachowane w naszym stylu czyli tradycyjnym heavy metalu. Mamy utwór z gatunku street rocker, taki jak "Dynamite", power metalowy killer w postaci "Banners High!", metalowy hymn "Flag Of Freedom", piosenkę w klimacie "Living After Midnight", czyli "Fists Pounding", oraz utrzymany w średnim tempie hard rock AOR w stylu ścieżki dźwiękowej Rocky IV "Feel the Heat". Kolejny album będzie więcej czerpał z niemieckiego heavy metalu, będzie szybciej i bardziej piracko. No właśnie, kolejny album powiadasz… Właściwie to czemu żeście od niego nie zaczęli? Pomysłów Wam chyba nie brakuje. Zaczynając nagrania do "Dynamite", mieliśmy napisane już dziesięć utworów, ale z powodów naszych ograniczeń finansowych, na płytę trafiło tylko pięć z nich. Napisanie tych dziesięciu kawałków zajęło nam pół roku, graliśmy je też często na żywo. Na nadchodzący album mamy zatem gotowych pozostałe pięć utworów i piętnaście kolejnych, ale na CD znajdzie się tylko około trzynastu z nich. Nie chcemy wydać tyle pieniędzy na studio, więc pozostałe siedem piosenek napisanych trafi na jeszcze kolejne wydawnictwa. Tworzenie daje nam kupę zabawy, więc robimy to cały czas.
Foto: Bulletproof
cznego). Był to ich sposób na życie. W naszych czasach wiemy, że tracimy naszą wolność z powodu systemu, którego jesteśmy częścią, ale w niektórych aspektach możemy ją zachować dla samych siebie, jeśli będziemy wierni naszym zasadom. Masz jakieś ulubione postacie lub historie z pirackiego światka? Pisząc teksty kreujemy własne historie i bohaterów, chociaż nie będę ukrywał, że inspirujemy się opowiadaniami które pisał Rolf Kasparek z Running Wild. Pracujemy teraz nad nowym albumem, tym razem dłuższym, znajdzie się tam utwór "Black Hook Return". Tytułowy bohater jest postacią, która zrodziła się w naszej wyobraźni. Utwór "Back To Port Royal" można postrzegać jako hołd lub wręcz
112
BULLETPROOF
ba nam się jakiś zespół, potrzebujemy fizycznej edycji ich płyty z oryginalnym opakowaniem, tekstami i grafikami. Na przykład, album taki jak "Nightfall In Middle-Earth" od Blind Guardian, ze wszystkimi odniesieniami i wyobrażeniami, wymaga uwagi, którą przynieść może tylko fizyczne wydanie. Kochamy kasety też za ich surowy sound. Cuervo Records argentyńskie wydawnictwo thrash metalowe zrobiło dla nas świetną robotę. Słuchając "Dynamite" zdaje się, że od początku mieliście konkretne założenie, czym właściwie ten materiał ma być. Naszym głównym celem było nagranie albumu który nie ma słabych utworów. Chcieliśmy stworzyć materiał, który brzmi jak wyjęty z lat 80-tych, ale jednocześnie jest nagrany przy
"Dynamite" spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem w heavy metalowym światku. Uważam, że to świetny punkt wyjścia. Chyba sami żeście się tego nie spodziewali. Bardzo nas ucieszył pozytywny odbiór i wszystkie dobre opinie, szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się tego. W końcu jesteśmy nowiutkim zespołem z małego zakątka, a teraz jest wiele wspaniałych nowych grup, które przyciągają uwagę. Jesteśmy bardzo dumni z tego, że wszyscy recenzenci potrafili uchwycić to, co staramy się przekazać, a dodatkowo dobrze nas zdefiniowali. Gramy tradycyjny heavy metal, inspirowaliśmy się Judas Priest, Running Wild, Accept, Scorpions, Saxon, Manowar, Faithful Breath, Grave Digger, Heavens Gate i wieloma innymi prawdziwymi zespołami metalowymi, które są w naszych sercach od czasu, gdy będąc nastolatkami dopiero zaczynaliśmy swoją przygodę z muzyką. Wasz stuff wydaje się być wręcz skrojonym pod granie go na żywo. Jak obecnie wygląda sytuacja z koncertami w Argentynie?
Tak, tworzymy utwory z myślą o graniu ich na żywo. W Argentynie wszystko zatrzymało się przez pandemię, więc my, jak i każdy inny zespół miał problem ze znalezieniem miejsc do grania na żywo. Często zderzamy się ze słabym nagłośnienie i brakiem sprzętu, ale wszyscy siedzimy w tym już tyle czasu, że zaakceptowaliśmy ten fakt i wiemy że tak będzie jeszcze przez długi czas. Na szczęście prawdziwi fani tradycyjnego heavy metalu, stale pracują nad znalezieniem lepszych miejsc i lepszych ofert dla zespołów i tłumów. Nasi bracia z Argentina Thrash Metal, Speed Metal Army i Up The Irons zawsze myślą o polepszeniu organizacji dla dobra zarówno zespołów, jak i publiczności. Dzięki tym osobom scena metalowa w Argentynie rośnie, otwierają się kolejne porządne miejscówki gdzie my i masa innych zespołów takich jak: Silverblade, Steelballs, Battle Cry, Metaluria, Mercurio, Interceptor, Rustica, Toxic Goat, Kombate czy Tempano. możemy się wspólnie bawić i grać. Ostatni koncert zagraliśmy w grudniu 2021 roku, nie możemy się doczekać kiedy w końcu będziemy mogli zagrać nowe utwory dla naszych fanów. Idealny koncert to dla nas energia, dobre utwory, kumple i świetna scena, stale nad tym pracujemy. Gdy zaczynaliśmy, grywaliśmy głównie w pubach czy barach i nie zwracano na nas większej uwagi, kiedy przenieśliśmy się do małych klubów i na mini stadiony gdzie ludzie naprawdę przyszli posłuchać heavy metalu, zdecydowaliśmy że w taki sposób chcemy dzielić się swoją muzyką. Pracujemy nad oprawą wizualną naszych występów, przygotowując stroje i rzeczy które w lepszy sposób reprezentują to, co chcemy przekazać, deklarując naszą miłość do wielkich zespołów złotej ery metalu. Wymieniłeś kilka argentyńskich kapel, ale nie wspomniałeś o Feanor. Ostatnio kapela ta robi sporą furorę. Słyszałeś ich ostatni album? Warto wspomnieć, że swego czasu w Feanor grał wasz perkusista Matias Pena. Feanor jest dla nas wielką inspiracją, ponieważ będąc zespołem z naszego kraju, robili rzeczy, które przekraczały granice i robili to w zgodzie ze swoimi zasadami i duchem metalu. Praca Matiasa w Feanor była genialna. Wszystkie ich albumy są świetne, i ostatni zdecydowanie nie jest wyjątkiem. Przyjaźnimy się z nimi i podziwiamy wszystko co udało im się osiągnąć od wydania ich debiutanckiej płyty. W grudniu mieliśmy okazję dzielić z nimi scenę, nawet zaprosili Matiasa aby zagrał z nimi jeden utwór. To był świetny wieczór pełen fajnych ludzi, dobrego piwa i prawdziwej metalowej muzyki.
Dla każdego coś miłego Pandemia w mediach, pandemia w pracy, pandemia na ulicy. Czy w dobie covidowego szaleństwa, kiedy naturalnym jest szukać ucieczki od otaczającej rzeczywistości, chociażby w muzyce, ktokolwiek ma ochotę słuchać albumu konceptualnego poświęconego… pandemii? Powiem Wam, że warto się przełamać, bo "1349" szwedzkiego Memory Garden to kawał porządnego metalu, a w dodatku takiego, który zadowoli zwolenników różnych odmian metalowego rzemiosła. O licznych atutach rzeczonej płyty opowie Wam perkusista Tom Björn. HMP: Cześć Tom! Jak leci? Tom Björn: Cześć! Z jednej strony bardzo dobrze, bo to super uczucie wydawać nowy album, ale z drugiej… sam wiesz, okoliczności mogłyby być lepsze. Cóż, jest jak jest. Memory Garden to bardzo oryginalnie brzmiący zespół, który może zainteresować swoją muzyką nie tylko twardogłowych doomsterów, ale też zwolenników tradycyjnego metalu. A ty jak byś opisał waszą muzykę? Dziękuję! Cieszy mnie, że uważasz nasze brzmienie za oryginalne. To bardzo miłe. Kiedy zaczynaliśmy grać w 1992 roku liczył się dla nas wyłącznie doom. Zespoły jak Candlemass i Solitude Aeturnus były dla nas wzorami. Z czasem jednak zaczęliśmy poszerzać nasze muzyczne horyzonty, inspirować się Nevermore, Queensryche itd. Zaczęliśmy więc wplatać do naszej muzyki elementy klasycznego metalu, power metalu, metalu progresywnego. Uznaliśmy, że będzie to ciekawsze niż granie czystego doomu. Nadal trzymamy się obranej wówczas ścieżki i jesteśmy z niej zadowoleni. "1349" to wasz pierwszy album od ośmiu lat. Co spowodowało tak długą przerwę w działalności? Fakt, zrobiliśmy sobie przerwę zarówno przed ostatnim albumem, "Doomain", jak i teraz przed "1349". Głównie było to spowodowane względami rodzinnymi. W tym czasie niektórzy z nas doczekali się dzieci, a te oczywiście zajmują bardzo dużo czasu. Wrzuciliśmy więc najniższy bieg, ale nie pozwoliliśmy silnikowi zgasnąć. Systematycznie, raz w tygodniu, spotykaliśmy się, żeby pisać nowy materiał, odby-
wać próby, nagrywać demówki. A ponieważ nigdy nie byliśmy zespołem jeżdżącym w trasy, nie czuliśmy też na sobie presji wytwórni, mogliśmy więc długo i pieczołowicie pracować nad nowym albumem aż byliśmy z niego naprawdę zadowoleni. Zebranie kapeli do kupy nie było więc problemem? Za "1349" odpowiada ten sam skład co za "Doomain". Nie, bo cały czas byliśmy w kontakcie. Simon (Johansson, gitarzysta - przyp. red.) był co prawda bardzo zajęty prowadzeniem swojego studia nagraniowego, zwykłą pracą i udzielaniem się w innych zespołach, ale reszta z nas pracowała nad nowym albumem. Kiedy zaczęliśmy go nagrywać, nie byliśmy przypisani do żadnej wytwórni, stąd nie mieliśmy nawet pewności, czy kiedykolwiek ujrzy on światło dzienne. Szczęśliwie ludzie z No Remorse Records skontaktowali się z nami i złożyli całkiem fajną ofertę. "1349" to albu m konce ptua lny poś w ięc ony pandemii dżumy, która zabiła jedną trzecią populacji Szwecji. Jasne, nie możemy jej porównać z pandemią koronawirusa, niemniej jednak nasuwa się pytanie, czy to bieżące wydarzenia i obecne w mediach apokalipty czne nastroje podsunęły wam ten właśnie temat. Właściwie to zdecydowaliśmy się na niego już w 2017 roku. Stefan (Berglund, wokalista przyp. red.) powiedział mi, że przed emeryturą chciałby nagrać choć jeden album konceptualny! Urządziliśmy więc burzę mózgów i padło na zarazę. Rok 1349 był niezwykle mrocznym i tragicznym w szwedzkiej historii, dlatego pomyśleliśmy, że teksty na jego temat
Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Tryk
Foto: Memory Garden
MEMORY GARDEN
113
dobrze zazębiałyby się z naszą muzyką. Pamiętam, jak obawialiśmy się, czy słuchacze nie uznają albumu poświęconego pandemii za nieciekawy lub kompletnie oderwany od rzeczywistości. Aż tu nagle gruchnęła wieść o koronawirusie… Czyli prace nad "1349"odbywały się niezależnie od covidowego szaleństwa? W zasadzie tak. Owszem, w pewnym momencie pojawiły się obostrzenia. Jeśli ktoś zdradzał symptomy choroby, to nie przychodził na próbę. Przy czym takie sytuacje zdarzały się przecież zawsze. A nawet jeśli dwóch z nas nie dawało rady się stawić, to pozostałych dwóch i tak znajdowało sobie coś do roboty w studiu. Jak byś polecił "1349" komuś, kto wcześniej nie słyszał o Memory Garden? Powiedziałbym, że każdy, kto choć trochę lubi metal, znajdzie na tym albumie coś dla siebie. Z drugiej strony, mojej mamie spodobał się utwór tytułowy, co przypuszczalnie jest oznaką tego, że się starzejemy (śmiech). Myślę, że nasza mieszanka melodii i ciężaru może trafić do wielu osób. Ale cóż, są ludzie i ludziska, więc bywa różnie. Czy będziecie promować "1349" na koncer tach? Mamy taką nadzieję! Niestety, wszystko zależy od koronawirusa, więc musimy być realistami. Nie odważyliśmy się niczego bukować za wyjątkiem występu na festiwalu Demon's Gate w Atenach w październiku 2022 roku. Już dwa razy był przesuwany! Ostatnio zaczęliśmy się przygotowywać do koncertów. Bardzo chcemy przetestować nowe kawałki na żywo! Nie miałem okazji widzieć was na scenie, więc się zapytam: jakie jest wasze podejście do koncertów? Wychodzicie i odtwarzacie utwory, czy urządzacie show? Chciałbym dopracować ten element w naszym wykonaniu. Jeśli gramy w Szwecji, to Stefan jest dobry w small talku i dowcipkowaniu. W przeciwnym wypadku staramy się zawczasu dowiedzieć, jak w miejscowym języku będzie "na zdrowie", albo nauczyć się jakichś przekleństw. To stare sztuczki, ale działają i pozytywnie nastawiają do ciebie publiczność. Niestety nie jesteśmy showmanami jak Steel Panther. W ich wypadku płacisz za muzykę, a stand-up dostajesz za darmo. Szwecja słynie z licznych festiwali muzycznych. Myślisz, że one powrócą? Tak, jestem co do tego przekonany. Przy czym z tego co wiem, wiele osób pracujących przy
obsłudze festiwali w trakcie pandemii musiało się przebranżowić. Mam jednak nadzieję, że wrócą, bo ciężko organizować wielkie wydarzenie muzyczne bez doświadczonej ekipy technicznej. O ile inwestorzy się nie wycofają i nie uciekną na jakąś tropikalną wyspę, to raczej powrót koncertów jest niezagrożony. Stary, ludzie są ich spragnieni! Nie tak dawno temu, bo w sierpniu, zmarł Eric Wagner. Skoro Memory Garden wziął swoją nazwę od utworu Trouble, to czy podzieliłbyś się z nami jakimś wspomnieniem związanym z tym człowiekiem? Prawdę mówiąc, to nigdy nie byłem wielkim fanem Trouble. Lubię kilka utworów, ale nigdy nie słuchałem ich całych płyt. Wiem, że Stefan i Anders (Looström, nigdyś grający w Memory Garden na gitarze - przyp. red.) byli pod ich wpływem. Ja mogę tylko powiedzieć, że Eric miał naprawdę ciekawy głos i odszedł zdecydowanie za wcześnie, podobnie jak wielu muzycznych pionierów… W materiałach promocyjnych, jakie dostałem od No Remorse Records, jednym z punktów odniesienia dla "1349"jest, skądinąd zasadnie, "Chapter" VI Candlemass. Ciekawe, że 30 lat temu takie porównanie zostałoby odebrane jako obraźliwe. Wiesz, ten album pierwotnie miał złą prasę, uznano go za wielkie rozczarowanie, bo nie śpiewał na nim Messiah Marcolin i nie był tak doomowy, jak wcześniejsze albumy Candlemass. Dopiero z czasem spojrzano na "Chapter VI" przychylnym okiem. Jestem więc ciekaw, co ty o nim sądzisz? Dla mnie osobiście takie porównanie to wielki komplement! Moje dwa ulubione albumy Candlemass to "Nightfall" i "Chapter VI" właśnie, przy czym to ten ostatni miał na nas największy wpływ. Widzieliśmy zespół na żywo, kiedy go promowali. Był to chyba jeden z pierwszych metalowych koncertów, na którym byłem. Odmienił on moje życie. Zaraz po koncercie kupiłem album. Kawałki takie jak "Where the Runes Still Speak" czy "The Dying Illusion" należą do moich ulubionych. Thomas Vikström wypadł na "Chapter VI" świetnie, chociaż szalenie trudno zastąpić kogoś takiego jak potężny Messiah. Pamiętam, że kiedy studiowałem na Uniwersytecie Sztokholmskim, nasza lektorka szwedzkiego kazała nam przeczytać i omówić na zajęciach kryminał "Döden och kär leken" i "Kumla" Hakana Nessera, bo była z miasta Kumla, więc ta książka miała dla niej znaczenie osobiste. Skoro też stamtąd jesteś, to czy masz wyrobione zdanie na temat tej pozycji? Niestety, ale jestem słabo oczytany. Jasne, kojarzę Hakana Nessera, ale nie tę książkę. Uch, słaby ze mnie lokalny patriota (śmiech). Ostatnimi czasy książek głównie słucham, bo tak jest mi wygodniej. Nie muszę być wówczas w pełni skupiony, a mogę za to umilać sobie czas przy stolarce. Poszukam tej książki Nessera, dzięki! Wielkie dzięki za poświęcony mi czas. Życzę zdrowia! Dziękuję za zainteresowanie się naszym zespołem. Mam nadzieję, że "1349" ci się spodoba! Adam Nowakowski
114
MEMORY GARDEN
HMP: Jak ważna jest dla Ciebie kreatywna wolność? Magnus Mild: Zawsze tworzę w zgodzie z moim aktualnym nastrojem, dlatego uważam za ważne, abym nie czuł się nigdy skrępowany żadnymi stylistycznymi ramami. Oczywiście, moja muzyka jest przesiąknięta dźwiękami, przy których dorastałem, ale zawsze pozwalam sobie na kreację takich klimatów i melodii, jakie naturalnie ze mnie wypływają. Wyobraź sobie jednak tłum metalowców, którzy nie słyszeli jeszcze o Perpetual Etude. Repetatywne i nieukierunkowane shreddowanie to ostatnie, czego potrzebują. Nagle jakiś przypadkowy nerd wypada przed nich na scenę i oznajmia, że teraz czas na Per-petual Etude. Oj, nie tak Twój zespół powinien zostać przedstawiony na "Heavy Metal Pages". Tu Wasza muzyka musi mówić sama za siebie, ponieważ jak tylko zaczynacie grać, to wówczas wszyscy czują moc! (pier wszy utwór z debiutanckiej płyty Perpetual Etude nazywa się "I've Got The Power" przyp. red.). A jeszcze konkretniej, wszystko musi zacząć się od riffu (i faktycznie, płyta zaczyna się od charakterystycznego riffu - przyp. red.). Osobiście, nie robi na mnie wrażenia miliard nut, choćby ktoś grał je najszybciej na świecie. Cenię za to riff, energetyczne pchnięcie i melodię. Żywiołowość zespołu na scenie również czyni wielką różnicę. Dokładnie to damy publiczności na żywo: perpetualną energię, potężne riffy prosto w twarz i wspaniałe melodie. Od niedawna, pisk opon kojarzy mi się z Perpetual Etude, bo właśnie takim odgłosem rozpoczynacie album "Now Is The Time". A jaki smak, zapach, kolor lub dźwięk Ty kojarzysz z pierwszymi chwilami istnienia Perpetual Etude? Zapach piekielnie rozgrzanych gitarowych strun o poranku... Ah, trudne pytanie. Zawsze, gdy piszę muzykę, towarzyszy mi filiżanka kawy, więc zapewne to ona. Na klipie "I've Got The Power" widzimy Was ekstremalnie naładowanych adrena liną. Od razu staje się jasne, że panuje wśród Was wyjątkowy duch zespołowy. Album "Now Is The Time" również nie brzmi jak efekt pracy jednego lidera. Bije od niego entuzjazm wszystkich zaangażowanych osób. Czy czujecie się bardziej podekscytowani Perpetual Etude niż Air Raid? Wiesz co, trudno mi porównywać. W Air Raid jestem już od dłuższego czasu. Zawsze cieszy mnie wszystko, co z nim związane. Natomiast Perpetual Etude to nowy gwiazdozbiór. Świetnie nam się ze sobą gra, tworzy i spędza wolny czas. Kocham oba zespoły, i
(śmiech). W jakim stopniu inspiruje Ciebie legenda NWOBHM, Demon? Nie słuchałem Demon. Sprawdzę ich.
Zapach piekielnie rozgrzanych strun o poranku W przeciwieństwie do większości zespołów nurtu NWOTHM, Perpetual Etude gra zniewalająco melodyjny heavy metal, nawiązujący raczej do niezrównanych dzieł zespołów pokroju Demon, Rainbow, Def Leppard czy Scorpions, niż do surowszych rejonów gatunku. Wbrew pozorom rzadko zdarza się, żeby nowa grupa złożona ze stosunkowo młodych wiekiem muzyków na dzień dobry prezentowała tak wysoki poziom kompozycyjno-wykonawczy, jak Perpetual Etude na swym debiucie "Now Is The Time". Oczywiście, że poszczególni jej członkowie nabywali wcześniej doświadczenia w innych kapelach (np. NorthTale, Air Raid, Stormwind, Shadowquest), ale łącząc siły stworzyli nowy, magiczny i niezrównany byt, którego blask przybliży nam Magnus Mild. muzykę każdego z nich! Anton z Hot Breath z zadowoleniem potwierdził mi uderzającą różnicę pomiędzy gothenburgskim a sztokholmskim poczuciem humoru (HMP 79, str. 105). Zarówno oni, jak i Wy, jesteście osadzeni w Gothenburgu. Ale oni żartują i wygłupiają się na okrągło, podczas gdy Wy wydajecie się bardzo poważni. Czy przyjęliście może taką niepisaną zasadę, że w ramach Perpetual Etude nie można żartować, bo chcecie stać się czymś więcej niż tylko grupą rock'n'rollowych łobuziaków? Wręcz przeciwnie. Niewiele robimy poza psotami. To nieodłączna część Perpetual Etude. Anton ma rację, że istnieje wyraźna różnica między poczuciem humoru w Sztokholmie i w Gothenburgu... ale bierze się to głównie z tego, że ludzie z naszej stolicy nie mają żadnego humoru. Odpowiadając bardziej serio, tradycyjnie oni opowiadają kawały o nas, a my o nich. Jak to wyglądało w studiu nagrań? Czy byliście skoncentrowani na efektywnej pracy jak w fabryce? Akurat w studiu dobrze jest skupić się na utworach. Czas na próby i błędy mamy we własnych domach. Przed właściwą sesją dobrze zrobić przedprodukcję. Równie ważne, żeby każdy muzyk w zespole zajmował się własną robotą i odnalazł, co najlepszego może dodać od siebie do poszczególnych kompozycji. Że wszystko działa jak należy, upewniamy się podczas preprodukcji. Nawet jeśli jakiś kawałek napisałem samodzielnie, to i tak nie jestem przecież ani basistą, ani perkusistą, itd.
do muzyki Yngwie'go Malmsteen'a? Czy słyszałeś jego ostatni album, "Parabellum" (2021)? Jak dla mnie, "Now Is The Time" kompletnie w niczym nie przypomina "Parabellum". Po pierwsze, wybór tonacji oraz szybkie gitarowe i klawiszowe solówki. Uwielbiam wczesne albumy Yngwie'go, ale prawie w ogóle nie słuchałem ostatnich pozycji z jego dyskografii. A mnie się wydaje, że nawet Göran Edman z Europe ma więcej wspólnego z Waszym "Now Is The Time". Tak się złożyło, że zaśpiewał on "Sail Away" i możemy nawet to zobaczyć na Waszym klipie. Jak doszło do Waszej współpracy? Czy dałeś mu walizkę pełną dolarów? Nie, to nie tak. Zwróciłem się do niego za pośrednictwem Facebooka. Wysłałem mu kawałki w formie demo. Göran Edman jest moim ulubionym wokalistą wszech czasów. Bardzo się cieszę, że zaśpiewał na moim albumie. Przykro mi, ale nie mam żadnej walizki pełnej dolców. Mam za to mnóstwo różnych gitar
"Show Me" kojarzy mi się właśnie z Demon. Cóż, szerokie muzyczne horyzonty są ważnym aspektem "Now Is The Time", a "Show Me" pełni rolę naszej "ballady". Jak zareagowałeś, gdy Kasper Dahlqvist zagrał początkowy motyw na klawiszach w "Straight Through The Heart"? Czy krzyknąłeś coś w stylu: "jak śmiesz?!" (śmiech) Często tak krzyczymy. Zazwyczaj dlatego, że częstuje nas on pysznymi dźwiękami. Wspomniane klawiszowe intro dodaje mocno epicki feeling, na którym bardzo zależało mi w "Straight Through The Heart"! Czego możemy nauczyć się na temat zmniejszania dystansu społecznego z Waszych liryków (w przeciwieństwie do zwięk szania dystansu społecznego, jakże namiętnie promowanego przez skorumpowane media głównego nurtu)? Większość utworów powstała przed wprowadzeniem restrykcji, więc nie sądzę, żebyś mógł się z nich nauczyć czegokolwiek na ten temat (śmiech). Może na następnym albumie. Czy to prawda, że Air Raid ma już gotowy materiał na swój czwarty studyjny longplay? Czysta prawda! Dopracowujemy w tej chwili szczegóły. Super. Ciekawe więc, co przyszłość przy0niesie. Dzięki za rozmowę. Dziękuję, Sam! Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli zagrać w Polsce. Dzięki za wsparcie! Sam O'Black
Powiedziałeś Metal Temple: "Kristian skontaktował się ze mną za pośrednictwem Facebook'a. Potrzebował trochę partii gitar do swoich pierwszych kawałków, rejestrowanych z myślą o demówce. Usłyszałem wtedy jego głos po raz pierwszy. Niezależnie od tego, że jego utwory zaliczały się do innego gatunku muzycznego, od razu byłem pewien jednego: on jest właściwą osobą na stanowisko wokalisty Perpetual Etude". Nasuwa się oczywiste pytanie: co on tam śpiewał? Może jakiś włoski power metal? Raczej pozbawiony gitar pop / rock. Co to oznacza, że Kristian Fyhr ma złoty głos? Uważam, że dobrze balansuje pomiędzy czystym a prawie-czystym tonem. Wkłada wiele uczuć w śpiewanie. Wszyscy wierzą w słowa, które on zaśpiewa. Przynajmniej ja wierzę. Co takiego czyni Perpetual Etude podobnym
Foto: Perpetual Etude
PERPETUAL ETUDE
115
w przygotowaniu tego wznowienia czy raczej wszystko było w rękach wytwórni? Tak, to było bardzo emocjonalne. Słuchaliśmy starych rzeczy, oglądaliśmy wiele zdjęć i nagrań z czasów młodości. Naprawdę było co oglądać! Dużo tego się nazbierało… Nagrywaliśmy praktycznie każdy koncert. Dalej często się spotykamy, wypić kilka czy kilkanaście piw i powspominać stare dobre czasy!
Nie graliśmy dla kariery Bardzo miło było wysłuchać wspomnień gitarzysty Exploder, Uli Priesera. Zadziwiające jest to, że taka muzyka jak "Pictures Of Reality" leżała tyle lat gdzieś zakurzona. Chwała Neudiemu z Golden Core, że zauważył temat i wyciągnął z odmętów historii. Na totalny rozgłos już chyba za późno, jednak jak można wywnioskować z wypowiedzi, robienie kariery to nigdy nie był dla niego priorytet - Uli chciał po prostu grać bo uwielbiał heavy metal. Zapraszam do przeczytania szczerej rozmowy, z której dowiecie się coś więcej o tej intrygującej grupie… HMP: Dzień dobry! Przyznam, że to prawdziwa przyjemność móc zadać parę pytań. Przed posłuchaniem reedycji albumu "Pictures Of Reality" myślałem trochę inaczej… (śmiech). A, sądziłem, że to będzie kolejna recenzja, kolejny zespół z otchłani przeszłości. Okazało się jednak, że Exploder po latach brzmi kapitalnie! Od razu pytam czemu tak długo trwało solidne wydanie Waszego debiutu na kompakcie? Uli Prieser: Przez ostatnie 25 lat każdy z nas
w ogóle móc wypuścić swoją muzykę. Rockwerk był zależny od niemieckiego Rockmusic Gewerschaft. Było to pewnego rodzaju zrzeszenie dla muzyków rockowych. Spodobał nam się ten pomysł, więc pomagaliśmy im projektując ich logo, a nawet zdarzało nam się zajmować księgowością. Jednak w sprawie albumu musieliśmy wszystko robić sami. Nasz menedżer, zmarły, Reinhlod, razem z wokalistą Andreasem Gabrielli, jeździli do największych niemieckich miast. Często spali w baFoto: Exploder
Czy jakaś inna firma oprócz Golden Core Records była brana pod uwagę w kontekście przygotowania wznowienia "Pictures Of Reality"? Tak, mieliśmy propozycje z Greckiej wytwórni kilka lat temu, ale to chyba byłoby na tyle. Zaintrygował mnie zestaw utworów pod tytułem "Sanguineo Sessions" z 1993 roku. Czy możesz opowiedzieć, czym było Sanguineo i dlaczego nie wyszedł z tego kolejny album? "Sanguineo" było jedynym utworem z innym wokalistą. Zagraliśmy z nim kilka koncertów. Odbyliśmy nawet kilka wspólnych sesji u Ralfa Bogatu. W zamian za promocje jego studia dawał nam nagrywać. Więc w ciągu siedmiu dni nagraliśmy podkład rytmiczny w stylu AC/DC, ale chłopak potrzebował kolejnych pięciu tygodni, ponieważ żadna jego partia nas po prostu nie zadowalała. Nawet jego nauczyciel musiał z nim pracować nad niektórymi frazami. Sporo też się kłóciliśmy i w końcu uznaliśmy, że nie ma to sensu. Zakończyliśmy współpracę. Mimo wszystko wynikło też kilka dobrych rzeczy z tego okresu, bo napisaliśmy parę dobrych kawałków i razem z Andre (perkusistą) nauczyliśmy się wiele o mixowaniu i masteringu przesiadując w studiu do piątej rano. Trudno było odszukać te wszystkie taśmy demo, które można posłuchać na reedycji? Schorsch, nasz basista jest swoistą bazą danych Explodera! Ma wszystkie stare nagrania i zdjęcia. Dodatkowo skontaktowaliśmy się, z wtedy jeszcze żyjącym Reinholdem, który odnalazł wiele materiałów. Pamiętam też jak w studiu zapytali nas czy chcemy kupić nowe taśmy czy użyć tych samych, co w tamtych czasach było bardzo powszechne. Na nasze nieszczęście zdążyliśmy kupić już świeże rolki.
pogrywał w innych zespołach, a niektórzy odeszli/zeszli ze sceny, bo przecież rozeszliśmy się w roku 1996. Nagle rok temu zadzwonił do nas Neudi z Golden Core i powiedział, że są zainteresowani naszym starym materiałem. Zostaliśmy więc odkryci dopiero po 30 latach od wydania naszego debiutanckiego, a zarazem jedynego krążka, "Pictures Of Reality". Pierwsze bicie albumu wyszło w 1989 roku nakładem Rockwerk Records na winylu. Jak wspominasz tamten czas - czy ludzie z wytwórni byli chętni do tego, żeby wesprzeć zespół w tym temacie? Właściwie nikt nam wtedy nie pomagał. Umowa z wytwórnią była zawarta tylko w celach rejestracyjnych, ponieważ w tamtych czasach potrzebowałeś jakiegokolwiek wydawcy, aby
116
EXPLODER
gażniku naszej ciężarówki, tylko po to, by sprzedawać naszą płytę w lokalnych sklepach. Powiem ci, że to był prawdziwy rock'n'roll. Pytam, bo teraz reedycję przygotowało Golden Core Records. Ich dwupłytowe wydawnictwo robi wrażenie. Zwłaszcza objętością materiału. Czy możesz w jakiś sposób porównać tamte czasy, jeśli chodzi o wydanie muzyki z obecnym zaangażowaniem firmy? Lata 80. to były zupełnie inne czasy. Wtedy nie było takich rzeczy jak ponowne wydania. To był okres nowości, większość tego materiału była z połowy tamtej dekady. Dwa dyski, sporo utworów. Już pomijając właściwy album - "Pictures Of Reality" - to można dowiedzieć się muzycznie sporo o Exploder. Były wzruszenia i bagaż wspomnień
Jak wyglądały początki Exploder? Zespół stworzyłem ja razem z Schorschem i synem naszego menadżera na początku 1985 roku. Kolejnych muzyków szukaliśmy wśród naszych rówieśników z liceum Bremen. Tak trafiliśmy na Andre, naszego perkusistę, który miał wtedy tylko 15 lat. Andreas dołączył do nas po tym jak Reinhold usłyszał jak śpiewa na jednej ze szkolnych imprez. Pierwsze próby graliśmy właśnie w naszej szkolnej salce. Można nas było wtedy nazwać zespołem szkolnym. Możesz przybliżyć, jeśli pamiętasz, sesje nagraniowe "Pictures Of Reality" i czy była to dla grupy pierwsza tego typu wizyta w pro fesjonalnym studio? Pierwsza wizyta w profesjonalnym studiu była przy okazji nagrywania naszego demo "King Of The Sky", a "Pictures Of Reality" jest miksem wtedy nagranych partii, z nowymi sekcjami. Wszytsko działo się w tym samym studiu. Zawdzięczam dużo Jorgowi Siemereowi, właścicielowi i inżynierowi tej miejsców-
ki. Nauczył nas wszystkiego o muzycznym świecie i nagrywaniu. Przez te trzy dni naprawdę wiele się działo, co rzutuje i rzutowało pozytywnie na naszą wiedzę w tym zakresie. Jak słuchałem albumu to bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie utwory najdłuższe - "Xenophobia" licząca sobie ok. 8 minut i "Berlin" mający tych minut dziesięć. Skąd wyszły pomysły na te kompozycje, co inspirowało Exploder do tworzenia tak złożonych form? Dla mnie zdecydowanie łatwiej jest połączyć wszystkie drobne pomysły które chodzą mi po głowie w jeden dłuższy kawałek, niż napisać krótki utwór. Żyliśmy wtedy na dużym luzie, trzy razy w tygodniu robiliśmy próby, a w weekend dawaliśmy kolejne show. To wszystko było na swój sposób naturalne. To ja, Schorsch i Andreas najczęściej pisaliśmy nowe utwory, zawsze nosząc przy sobie mały tape recorder, żeby móc w każdej chwili uwiecznić nawet najdrobniejszy pomysł. Nagrywałem w łazienkach, czy w innych miejscach wolnych od zgiełku, gdzie nikt mnie nie słyszał. Nigdy też nie zastanawiałem się nad tym czy nasze kawałki są nadto skomplikowane. Chyba żaden z nas o tym nie myślał. Często dziwiło mnie, kiedy ludzie nazywali nas kapelą progresywą, bo przecież nam chodziło o to, żeby wyjść na scenę, dać fanom masę rock'n'rolla i czerpać z tego radość. Mieliście, można powiedzieć, całą gamę zespołów do inspirowania się, bo przecież wydaliście płytę w 1989 roku, gdy tak naprawdę cały heavy metal ostro wyhamował i wszystko co najlepsze już się ukazało. Chociaż ja w Waszej muzyce aż tak mocno nie słyszę jakiegoś nachalnego zapożyczania od innych. Doszliście do wniosku, że tylko grając autorski heavy metal z ciekawymi kompozycjami, macie szansę przebić się wyżej? Niespecjalnie interesowaliśmy się tym co było "modne". Zdziwiło nas to, że znowu w rozgłośniach i telewizji pojawiła się cięższa muza. Kiedy zaczynaliśmy swoją przygodę, heavy metal był już trochę przestarzały i niemodny, a mimo to, niespodziewanie, dziewczyny polubiły nasze długie włosy. Po ulicach zaczęły chodzić klony Hetfielda czy Rosa i ta moda zaczęła wracać. My jako muzycy od zawsze kochaliśmy się w Rainbow czy Deep Purple, uwielbialiśmy gwiazdy początku lat 80., Dio, Iron Maiden, Schenkera i Gary Moore'a. To był nasz świat. Moim zdaniem początkiem końca dobrego heavy metalu był przełom lat 1984/85 gdy pojawił się thrash metal rzeczywiście wprowadzając coś nowego. Jednak dla mnie było to przesadzone, było zbyt szybkie i nie odpowiadał mi wokal. Później na kilka lat scenę przejął grunge, a z jego końcem, metal umarł. Nie złoszczę się na to, taka jest kolej rzeczy, każdy gatunek czeka na swoją erę. Nikt już nie pisze dobrej muzyki klasycznej, tak samo jest z metalem i wszystkim innym. Każdy gatunek ma swój czas. Może i są teraz nowe zespoły grające "stary dobry heavy metal", ale ja osobiście wolę słuchać legendarnych wyjadaczy, o których wcześniej wspominałem. Dalej potrafię bardzo wiele się od nich nauczyć i odkryć nowości. Nie potrzebuje "nowej" muzyki. Też chciałbym zapytać - poruszając się cały czas w momencie wydania debiutu - czy nie baliście się, że muzyka Exploder może oka-
zać się wtórna i nikogo za mocno nie będzie obchodzić Wasz heavy metal? Nigdy nie żyliśmy z muzyki, każdy z nas miał swoją pracę, która pomagała mu się utrzymać. Wszystkie próby i nagrania załatwialiśmy w wolnym czasie, a w weekendy graliśmy koncerty. Nasza twórczość była tak samo przestarzała, gdy zaczynaliśmy, jak i kiedy kończyliśmy karierę. Ja nie grałem muzyki dla kariery, po prostu uwielbiałem heavy metal, tak samo jak cała reszta chłopaków. Jeśli kimś się inspirowaliście podczas tworzenia kawałków, to kto robił na zespole w tamtym czasie największe wrażenie? Każdy z nas uwielbiał różne zespoły i jest tak do dziś. Ja i Schorsch jesteśmy wielkimi fanami AC/DC, lubiłem słuchać też Black Sabbath, a on kochał Rush. Andreas znał wszystkie albumy Dio, z kolei Andre uwielbiał Def Leppard, Kingdome Come, a teraz nawet też Metallikę. Jednak, mimo tego, nigdy nie brzmieliśmy jak żaden z tych zespołów. To było coś innego. Na pewno wielu z tych, do których trafiliście za pomocą tej reedycji, są ciekawi historii grupy. Wspominałeś o początkach, a ja bym chciał poruszyć temat związany z żywotem po wydaniu "Pictures Of Reality". Na reedy cji są kawałki z prób z lat późniejszych, samo też "Sanguineo Sessions"… Co działo się z Exploder przez te wszystkie lata aż do dziś? Po Sanguineo dalej koncertowaliśmy i nagrywaliśmy z różnymi wokalistami. W końcu, kiedy każdy z nas musiał zając się swoją rodziną i pracą, rozstaliśmy się. Było to w roku 1996. Później Andre i Schorsch wraz z moim ówczesnym szwagrem stworzyli zespół Eternal Reign. Ja przez trzy lata grałem w cover bandzie AC/DC. Kiedy zaczęło się całe to gówno związane z wirusem, to jeszcze bardziej skupiłem się na rodzinie. W 2021 roku urodził mi się syn. Czy jest szansa na jakieś premierowe nagra nia zespołu? Może jeszcze kiedyś spotkamy się, żeby zagrać kilka koncertów. Jednak wszystko zależy od formy Andre, który jakiś czas temu doznał ciężkiego udaru. Mam napisanych sporo nowych utworów i cały czas dokładam kolejne. Może wydamy kolejny album za 10 czy 20 lat, siedząc już wspólnie w domu starców? (śmiech) Czy zapadły Tobie w pamięć ciekawe wspólne koncerty z jakimiś naprawdę dużymi nazwami w latach 80.? Dzieliliśmy scenę z Van Straaten, wtedy byli tak samo nieznani jak teraz. Pamiętam, jak podjechali wielką limuzyną, a na backstage'u czekał już na nich katering. Dla porównania my zajechaliśmy starym busem i zajadaliśmy buły z kiełbasą - to było świetne! Zabawną rzeczą był fakt, że właściwie całą widownią była moja rodzina i znajomi, nikt inny nie przyszedł. Całe szczęście to my staliśmy się wielcy i graliśmy dla 200 osób. Cholera, wciąż zapominam, gdzie zaparkowałem mój helikopter (śmiech).
nas pogarszająca się forma klubu. Całe szczęście ostatnimi czasy trochę lepiej im idzie. Gdy byliśmy młodsi, często chodziliśmy kibicować i oglądać mecze na słynny Weser-Stadion. Pamiętam też, że podczas jednego z naszych występów ludzie pod sceną zaczęli wiwatować. Okazało się, że Werder właśnie zdobył Puchar Niemiec i tego roku zostali też mistrzami Bundesligi. To było ze 20 lat temu! W 1996r. byłem na Kubie razem z zaprzyjaźnionym zespołem z Bremen, Ancient Course. Daliśmy kubańskim fanom koszulki Werderu z autografami. Byłem wtedy menadżerem trasy, tłumaczem, pomagałem w mixowaniu i przeprowadziłem z nimi nawet wywiad w radiu. Można było nas zobaczyć także w telewizji. Zabawne było to, że zdarzało mi się dojeżdżać na koncerty furmanką. Później razem z moim coverbandem graliśmy utwórhymn Werderu, poleciał on kilka razy w radiu. Nie mogę nie zapytać o sytuację na świecie… Jak radzisz sobie z tym wszystkim, co przez ostatnie dwa lata krzyżuje plany więk szości ludzi, czy to bezpośrednio miało wpływ na Twoje życie? Oczywiście, Covid miał na nas duży wpływ. Ja starałem się żyć "normalnie", tak jak wcześniej. Mam nadzieję, że to wszystko się niedługo skończy. Życzę wam i całemu światu jak najwięcej zdrowia, trzymajcie się. Zakładając, że kompletnie nie słyszałem o Exploder - w jaki sposób w paru słowach mógłbyś zachęcić mnie do posłuchania tej reedycji "Pictures Of Reality"? Jeżeli kręcą cię ciężkie brzmienia lat 80., ale szukasz czegoś "innego" od reszty to jest to krążek dla ciebie. Proszę na koniec o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce… Dziękuję serdecznie i życzę dużo zdrowia! Dzięki wielkie za zainteresowanie Exploderem, życzę wszystkiego dobrego zarówno tobie Adam, jak i całej redakcji! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Tryk, Szymon Paczkowski
Pochodzicie z miasta Brema. Chodziliście czy chodzicie na mecze Werderu, a może zupełnie co innego niż piłka nożna jest dla Was hobby w czasie wolnym? Wszyscy wspieramy Werder Bremen i smuci
EXPLODER
117
Następna generacja To dość nietypowe, ale jak widać zdaje egzamin. Belgijski Scavenger nadal działa choć nie ma już w składzie nikogo z oryginalnego składu. Młodzi muzycy radzą sobie dość dobrze - nadają nową twarz grupie jednocześnie pamiętając o przeszłości. Rozmowa z gitarzystą Timem Naessensem i wokalistką Tine Callebaut pokazuje, że to ludzie bardzo poukładani, z jasnymi zasadami i celem, do którego dążą. No i heavy metal to ich pasja, a to chyba najważniejsze w całym tym zamieszaniu. Warto poznać zarówno klasyczny album z 1985 roku "Battlefields" jak i współczesne granie, jak na razie dostępne na singlu "Backslider", ale pełny album powoli dojrzewa… HMP: Cześć! Jak się miewacie w tym mało ciekawym czasie? Tim Naessens: Po pierwsze, wielkie podziękowania za poświęcenie czasu na włączenie Scavengera do HMP! Czujemy się wspaniale, jesteśmy zdrowi i z niecierpliwością czekamy na koniec pandemii. Możemy przyznać, jak wiele innych zespołów i artystów, że ostatnie dwa lata były bardzo nieprzewidywalne. Wszystkie nasze występy zostały odwołane lub wiele razy przełożone w ciągu ostatnich
wcielenia grupy. Chciałem więc zapytać dlaczego nadal Scavenger, a nie granie po pros tu pod inną nazwą? Tim Naessens: Kiedy Luc (Ebinger, perkusja) zdecydował się opuścić zespół jako jego ostatni oryginalny członek, nie chciał nazywać tego końcem grupy. Największym życzeniem Luca i Marca (Herremans, gitara) było, aby pochodnia Scavenger została przekazana dalej. Celem na dłuższą metę ponownego połączenia zespołu było kontynuowanie utraconego dzie-
Foto: Andy Maelstaf
dwóch lat z powodu Covid-19 lub ograniczeń z tym związanych. Brak możliwości grania koncertów na żywo był największym utrapieniem. Ta sytuacja trwa znacznie dłużej niż się spodziewaliśmy, więc musieliśmy improwizować i przystosować się. Udało nam się nagrać i wydać nasz niezależny 7-calowy singiel "Backslider/Red Hot" w 2020 roku. Po wydaniu tego singla, poświęciliśmy dużo czasu na pracę nad nowym materiałem. W tej chwili nagrywamy wokale na nasz nadchodzący pełny album. Album ten zostanie wydany przez potężne No Remorse Records na CD i winylu. Przyznaję się bez bicia - moment, kiedy dostałem do rąk najnowsze wznowienie "Battlefields" był pierwszym, kiedy poznałem Scavenger. Zdziwiłem się jednak jeszcze mocniej, kiedy przeczytałem, że od 2020 roku w składzie nie ma nikogo z starego
118
SCAVENGER
dzictwa i tworzenie nowej muzyki. Grając razem z Marciem i Lukiem, nauczyłem się nowych rzeczy na temat pisania utworów i ich wizji muzyki w ogóle. Zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi i otrzymaliśmy błogosławieństwo od wszystkich oryginalnych muzyków, aby kontynuować pod tą samą nazwą i logiem. Jest to bardzo duży zaszczyt dla młodych muzyków takich jak my. Wszyscy oryginalni członkowie mocno wspierają nas za kulisami. Niestety Jan Boeken (oryginalny wokalista) odszedł już z tego świata. Na razie oprócz singla "Backslider" z 2020 roku nie wyszło nic więcej. Rozumiem, że to tak zwana cisza przed burzą i Scavenger w niedługim czasie zaatakuje z premierowym materiałem? Tim Naessens: Jak już wspomniałem, nagrywamy teraz wokale i naprawdę rzeczowo pracujemy nad tym, żeby dostarczyć godny i war-
tościowy pełnowymiarowy album. Nie chcemy się spieszyć. Zależy nam żeby uzyskać jak najlepsze rezultaty. Celem było uchwycenie na płycie oldschoolowej esencji z lat 80., jednocześnie brzmiącej świeżo i pasującej do obecnych czasów. Eksperymentowaliśmy z vintage'ową perkusją, gitarami, wzmacniaczami i wieloma innymi elementami, aby tylko poprawić nasze brzmienie. Muszę przyznać, że singiel brzmi nieźle. Trochę jak, też belgijski, Acid. To naturalnie przez Tine Callebaut. No ale granie też pomysłowe, utrzymane w konwencji heavy/ speed metalu. Szczerze - chętnie posłucham całego albumu! Długo zajęło napisanie tych dwóch kompozycji - "Backslider" i "Red Hot"? Tim Naessens: Kompozycje powstawały w bardzo szybkim tempie. Kevin (Demesmaeker, gitara) i ja mieliśmy jasny pogląd na riffy i na to, jak utwory będą skonstruowane. Oba zostały napisane w oldschoolowym stylu w naszej sali prób, a nie w domu, za pomocą technologii cyfrowej. Dwóch członków "starego" Scavenger, perkusista Luc Ebinger oraz gitarzysta Marc Herremans brali udział w reaktywacji grupy w 2018 roku. Co się stało, że dwa lata później żadnego z nich nie ma już w składzie? Tim Naessens: Marc był pierwszym z oryginalnych muzyków, który opuścił zespół z powodu problemów zdrowotnych i osobistych. Musieliśmy znaleźć godnego zastępcę. Yordi Van Malder, dobry przyjaciel i utalentowany gitarzysta został zaproszony do zastąpienia Marca. W tym czasie ja w Scavengerze zapewniałem niskie tony (czyli gitarę basową). Luc zawsze miał otwarty umysł oraz był silny psychicznie i bardzo zmotywowany, aby utrzymać zespół, ale z czasem naprawdę chciał spędzać więcej czasu ze swoją rodziną. Luc i Yordi zdecydowali się zagrać ostatni raz z Scavengerem na Metal Assault 2020 w Niemczech. Dzięki wspaniałemu Oliverowi Weinsheimerowi i jego fantastycznej ekipie udało nam się zorganizować świetny finałowy występ w tym składzie. Za pełną zgodą wszystkich oryginalnych członków, Tine, Kevin i ja otrzymaliśmy pozwolenie na kontynuowanie działalności Scavengera. Tak jak Luc powiedział wcześniej: "Następna generacja dziedzictwa grupy". Utalentowany Gabriel DS został zatrudniony jako następca Luca. Ja przesiadłem się z basu na gitarę, aby zastąpić Yordiego, choć również dlatego, że dzięki temu o wiele łatwiej było pisać nowe utwory. W końcu zatrudniliśmy doświadczonego Vincenta de Laat, który zapewnił nam niezbędne dudnienie w niskich partiach. Rozumiem, że przez sytuację z wirusem nie mogliście grać zbyt wiele koncertów. Chciałem zapytać o to, jakie kawałki planowaliście grać i jak Tine radzi sobie z śpiewaniem starych numerów Scavenger, które w oryginale śpiewał przecież Jan Boeken, dysponujący trochę inną barwą głosu? Tine Callebaut: Nieco inna barwa to spore niedopowiedzenie. Jako wokalistka nie mogłam w żaden sposób skopiować wokalu Jana czy jego tożsamości. Śpiewanie starych utworów Scavengera wymagało innego podejścia. Słuchałam tysiąc razy albumu i próbowałam naśladować jego melodie wokalne. Nie mogłam skopiować jego barwy, ale znalazłam
wiele inspiracji w innych żeńskich zespołach heavy metalowych z lat 80-tych, takich jak Warlock, Acid, Black Knight, Hellion, Lee Aaron… Tim Naessens: Na przyszłych koncertach setlista będzie składała się z mieszanki nowych i klasycznych utworów Scavengera. Chcemy uhonorować oryginalne wcielenie grupy poprzez utrzymanie starych utworów przy życiu, ale jednocześnie musimy udowodnić, że odmłodzony skład jest "warty nazwy" gdy zaprezentuje singiel i utwory z nadchodzącego albumu.
Golden Core Records przygotowali ciekawą reedycję albumu. Mieliście jakąś styczność z procesem przygotowań czy wytwórnia poradziła sobie sama z tym przedsięwzięciem? Tim Naessens: Spotkaliśmy Neudiego na Metal Assault w Niemczech i rozmawialiśmy o pomyśle reedycji albumu "Battlefields". Przez cały czas informował nas na bieżąco o przebiegu procesu. Oryginalni członkowie dostarczyli wiele starych, niepublikowanych zdjęć i materiałów filmowych zespołu. Dołączony jest również obszerny wywiad z Lukiem i Marciem!
Mam nadzieję, że dość szybko powstaną nowe utwory Scavenger. Singiel zaostrza apetyt. Chciałbym zapytać o to, jak pracujecie w studio. Kto jest głównym kompozytorem materiału? Tim Naessens: Każdy w zespole ma kluczową rolę do spełnienia. Staram się, aby wszyscy razem zmierzali w tym samym kierunku, w tym samym artystycznym odczuci i brzmieniu. Kiedy piszę nowe utwory, chcę żeby były chwytliwe, zapadające w pamięć i opowiadały jakąś historię. Generalnie Kevin i ja jesteśmy głównymi autorami tekstów w zespole. Większość kompozycji zaczyna się od pojedynczego riffu gitarowego. Po zakończeniu części instrumentalnej, Tine i ja próbujemy wymyślić tekst i historię, która pasuje do klimatu kawałka. Nad nadchodzącym albumem pracujemy razem z niesamowitym inżynierem studyjnym Bobem Briessinckiem (Breeze Inc Studio), który nagrywał również naszą 7-calówkę. Dodatkowo mamy wspaniałego producenta pana Tonniego Moore'a (Cardinal/ Velvet Mist), który poprowadzi album w kierunku perfekcji.
Restaurację i remaster płyty przygotowali Patrick W. Engel i Neudi w oparciu o orygi nalny transfer. Mieliście szansę porównać jak brzmi stara wersja z 1985 roku i ta, przy gotowana w 2020 roku? Tim Naessens: Patrick W. Engel jest znany z umiejętności remasteringu oldschoolowego metalu. Zaufaliśmy jego kunsztowi, a on wykonał niesamowitą robotę.
To może banalne pytanie - ale jak Wy się wszyscy znaleźliście pod szyldem Scavanger, czy to były jakieś przesłuchania czy też zdecydował przypadek…? Tine Callebaut: Natknęłam się na post na Facebooku od Marca, który szukał nowych muzyków, aby przywrócić Scavenger do dawnej świetności. Pierwotnie chciałam wziąć udział w castingu na gitarzystkę, ale ostatecznie zostałam wokalistką, po tym jak Marc i Luke przedyskutowali możliwość zatrudnienia kobiety zamiast mężczyzny. Tim Naessens: We wczesnych fazach reaktywacji przeprowadzono casting na basistę w mieszkaniu Marca w Antwerpii. Przyszli różni muzycy, ale według Marca nie pasowali do zespołu. Po wspólnym jammowaniu kilku utworów z "Battlefields", Marc zgodził się, że to ja najlepiej pasowałbym do kapeli. W sumie wszyscy jesteście teraz w okolicy wieku 30 lat. To zabawne, ale w momencie ukazania się "Battlefields" nie było Was jeszcze na świecie. Kiedy był Wasz pierwszy kontakt z tym materiałem? Tine Callebaut: Muzykę Scavenger odkryłam dzięki wpisowi Marca na Facebooku. Tim Naessens: Zawsze byłem wielkim fanem wytwórni Mausoleum Records, więc Scavenger znałem już wcześniej, choć bardzo mgliście. Wytwórnia ta zdołała umieścić pod jednym szyldem tak wiele wspaniałych belgijskich zespołów z lat 80., jak Crossfire, Ostrogoth itd... Nawet Doro z Warlock była częścią tej wytwórni we wczesnym okresie ich działalności.
Dodano też naprawdę świetne Demo z 1982 roku, kiedy grupa nazywała się Deep Throat. To było niezłe, bardzo blues rockowe granie. Nie chcielibyście napisać paru numerów w podobnym stylu, składając niejako hołd tamtemu etapowi w historii Scavenger? Tim Naessens: Kevin, Tine i ja w ramach projektu pobocznego graliśmy w przeszłości bluesowego rocka inspirowanego latami 70. i 80., więc byłoby to na pewno możliwe! Okładka singla wygląda typowo jak z lat 80. To był wspólny pomysł czy ktoś z zewnątrz zajął się w stu procentach realizacją - od pomysłu po ostateczny szlif? Tim Naessens: Pomysł na okładkę był wspólny. Zawsze byłem zafascynowany starymi samochodami, a "Red Hot" (nieźle to wymyśliłem, co?) Pontiac Firebird z orłem na masce wydawał się idealnie pasować pomiędzy tymi rzędami ścian wzmacniaczy Marshalla! Jesteście - jak wspomniałem - młodymi ludźmi. Powiedzcie więc, kiedy mieliście swój pierwszy raz z muzyką metalową i czy od razu taki typ muzyki chcieliście grać? Tine Callebaut: Dorastałam w Aalst. To miasto zawsze było znane z rockowej i metalowej sceny. Podczas moich nastoletnich lat większość weekendów spędzałam w Negasonic. Właścicielem tego pubu jest Guido Gevels, wokalista thrash/speedmetalowego Cyclone. Dorastałam z dużą ilością oldschoolowej muzyki. Thrash i heavy metal to była wielka rzecz w Aalst. Również moi przyjaciele byli fanami tego rodzaju muzyki. Tim Naessens: Swoją miłość do oldschoolowego heavy metalu i rocka odkryłem w wieku 15-16 lat. W tym czasie zacząłem grać na gitarze, zainspirowany klasycznym rockiem i heavy metalem. Chodziłem do szkoły w Kortrijk. To miasto kwitło w latach 80. z dziesiątkami hardrockowych barów w pobliżu dworca kolejowego. Obecnie tak nie jest, ponieważ jest tam tylko jeden prawdziwy pub w klimacie Den Deugniet, co we flamandzkim dialekcie oznacza "łajdak". Mam szeroki gust muzyczny, ale hard i heavy z lat 80. to styl, do którego zawsze wracam. Skąd czerpiecie inspirację do tworzenia własnej muzyki? Tine Callebaut: Wszędzie, w życiu codzien-
nym, słuchając zespołów i artystów, których uwielbiamy. Piszemy to co czujemy, ale inspirujemy się zespołami z lat 80. jak Judas Priest, Warlock, Acid oraz filmami z lat 80. Zabawnie tak mówić, ale niektóre z nowych utworów mogłyby idealnie pasować jako ścieżka dźwiękowa do filmów z tamtej epoki. Tim Naessens: To może się zdarzyć wszędzie i w każdej chwili. Życie jest pełne emocji i inspiracji, zarówno dobrych i złych. Czasami czerpię coś z obejrzenia dobrego filmu, a czasami jest to po prostu osobiste doświadczenie, z którego mogą powstać teksty lub pewne riffy. Boicie się trochę o to, że co jakiś czas znajdą się tacy, którzy będą Was porównywać z tym Scavenger z lat 80. i jaki macie plan się przed tym bronić? Tim Naessens: To jest coś, co miało miejsce już wtedy, kiedy Luc był jeszcze w zespole. To jest nieuniknione i zrozumiałe. Zmiana wokalu z męskiego na żeński jest już dużą różnicą, ale na pewno nie jesteśmy pierwszym zespołem, któremu się to udaje. Kiedyś też się o to martwiliśmy, ale powiedzmy sobie szczerze, że to tylko strata czasu. Czasy się zmieniają, składy zespołów się zmieniają, a my czujemy się zaszczyceni mogąc kontynuować dziedzictwo zespołu, który powinien dostać więcej szans. Wszyscy oryginalni członkowie Scavengera, starzy fani i nowi, wspierają to co robimy. Tak wielu ludzi nie słyszało o zespole zanim nie został ponownie zjednoczony i odmłodzony. Chcemy po prostu nacieszyć wasze uszy rockiem i sprawić, że będziecie walić głową w mur. Kluczem jest siła woli i poświęcenie. W końcu chodzi tylko o muzykę i patrzenie w przyszłość. Szkoda, że singiel ma tylko dwa numery chętnie popytałbym o niego więcej… Ale! Dobrze! Czy od razu wiadomo było, że znajdą się na nim "Backslider" i "Red Hot" czy może gdzieś zarejestrowane zostały inne kawałki, które macie w planach wydać, cho ciażby na nadchodzącej pełnej płycie? Tim Naessens: Numery "Backslider" i "Red Hot" pokazują niewielką część tego, do czego jesteśmy zdolni. Chwytliwe hymny o wysokim tempie z dużą ilością blichtru z lat 80. Te dwa utwory wydawały się idealnie pasować do formatu 7-calówki. Nadchodzący album będzie zawierał solidną dawkę speed i heavy metalu i chwytliwych hardrockowych hymnów. Same killery, żadnych wypełniaczy! Dzięki za możliwość zadania paru pytań. Na koniec proszę o parę słów dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce…! Tine Callebaut: Scavenger przybędzie do Polski, prędzej, czy później. Trzymajcie się mocno i uważajcie na siebie! Mam nadzieję, że będzie okazja porozmawiać wkrótce po wydaniu Waszego premierowego albumu. Życzę dużo zdrowia i powodzenia w pisaniu nowego rozdziału w historii Scavenger! Tim Naessens: Na pewno porozmawiamy ponownie, kiedy skończymy nasz najnowszy album. Jeszcze raz dziękujemy za poświęcenie nam czasu i podzielenie się naszą historią! Trzymajcie się mocno! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
SCAVENGER
119
Na ścieżce potężnego rysia Młode zespoły wykonujące tradycyjny heavy metal raczej nie poszukują oryginalności. Nie miałoby to jak sądzę większego sensu ta tematyka została już właściwie wyczerpana w latach 80. Ale! Zawsze powtarzam, że są dwa koronne argumenty, dla których warto interesować się nowościami z NW OTHM. Pierwszy - jakość nie potrzebuje innowacji. Zespół nie musi być odkrywczy, żeby pisać zwyczajnie dobre numery. Drugi - może nie za wiele, ale jednak trochę tych sposobów na granie heavy metalu jest, więc jakieś pole na zaskoczenie słuchacza pozostaje. Można strzelać Judasowymi killerami, można iść w powerową lub doomową epickość, inni decydują się na rzucenie w mroczne otchłanie czczenia pierwszej fali black metalu, a jeszcze inni - i do nich zaliczymy bohaterów niniejszego wywiadu - balansują na cienkiej granicy pomiędzy rockiem i metalem. I ten ostatni pomysł ma w sobie chyba najwięcej świeżości. Przypomnijcie sobie choćby zachwyt, który zapanował gdy pojawiło się Wytch Hazel - a to dlatego, że odgrzebali jeszcze "nie przejedzone" w tym nurcie inspiracje i wykazali się nieprzeciętnym talentem kompozytorskim. Podobnie jest z Lynx. Germański kwartet czerpie garściami z lat 70., robiąc przy tym naprawdę dobre, chwytliwe piosenki. Bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ich debiutancką płytą - a dla większej zachęty, zapraszam do wywiadu! HMP: Muszę Wam powiedzieć, że już po usłyszeniu Waszego singla "Watcher of Skies", bardzo zależało mi na możliwości przeprowadzenia z Wami wywiadu, jako z jednym z najciekawszych debiutantów minionego roku. Przedstawcie zespół Lynx pol skiej publiczności. Lynx: Po pierwsze, dzięki za dobre słowo. Jesteśmy Lynx z niemieckiego Gießen, a w skład zespołu wchodzą Marvin, Tim, Phil i Franz.
ki i brzmiało to naprawdę dobrze. Więc wszyscy postanowiliśmy się w to zaangażować, założyliśmy zespół i to wszystko. Pojawiliście właściwie znikąd - prócz wokalisty, każdy z Was jest debiutantem (przynajmniej jeśli wierzyć nieomylnemu metalarchives, jeśli jest inaczej, wyprowadźcie mnie z błędu). Po prostu pewnego dnia opublikowaliście demo "Grey Man" i błyskawi-
czni, że tak wielu osobom podoba się to, co robimy, jednoczą się przez muzykę, każdy na swój sposób i są tak samo jak my podekscytowani, obserwując jak rozwija się historia Lynx. A wyprowadzając Cię z błędu - tak, wszyscy graliśmy już wcześniej w różnych zespołach i projektach (śmiech). Phil grał przez 15 lat w death metalowym combo - Eraserhead, podobnie Tim obracał się w środowiskach deathmetalowych i grał również w zespole hardcore'owym. Nasz perkusista miał kiedyś duet w klimatach garage-folk i robił trochę rzeczy post-metalowych i stonerowych. Marvin - jak wspomniałeś - gra w Blizzen od początku jego istnienia i jest takim naszym "Heavy Metalowym Tatuśkiem". Zatem wszyscy mamy jakieś doświadczenie w robieniu muzyki. Mamy naprawdę sporo przyjemności z jej wspólnego pisania, z tymi wszystkimi rozbieżnościami w gustach i zainteresowaniach, które wpływają na ten proces. Staramy się nie ograniczać za bardzo i jak dotąd wydaje się, że to działa. Budgie, Ratt, Sortilege, Raven i cała masa innych - jest mnóstwo zespołów, które zacz erpnęły nazwy ze świata zwierząt. Jaka jest geneza "Potężnego Rysia" (przyp. tłum. "Mighty Lynx")? Tak, to prawda. Myślę że zwierzęta to po prostu ciekawi protagoniści dla historii. Znamy co prawda zespół Lynx z lat 80-tych, ale wydało nam się że ten gatunek kota będzie do nas pasować i nie będzie to żadne podebranie nazwy. Ryś posiada bogate znaczenie symboliczne (choćby w tarocie) - oznacza inteligencję, kreatywność ale i lękliwość czy egocentryzm. Jak to ma się do Was? Cóż, tak jak wspomniałem - to nasz protagonista, o własnej osobowości. Myślę, że wszystkie te cechy łączą się w każdym z nas i stają się istotne w zależności od sytuacji. Piszemy historię i ekscytujemy się losami naszego bohatera. Przede wszystkim jest on jednostką zabierającą nas ku przygodzie.
Foto: Lynx
Gramy mieszankę hard rocka, wczesnego heavy metalu, AORu i wszystkiego innego co wpasowuje się w ten typ muzyki. Spotkaliśmy się na początku 2020 roku i zaczęliśmy wspólnie pisać muzykę podczas panującej pandemii, może po to, by wypełnić lukę która powstała przez brak możliwości grania na żywo. Właściwie nasze pierwsze spotkanie to była całkiem zabawna sytuacja, część z nas zupełnie się wcześniej nie znała i musieliśmy się sobie poprzedstawiać. Ale potem zaczęliśmy po prostu jammować, pisać na tej podstawie piosen-
120
LYNX
cznie zaskarbiliście sobie uznanie w podziemiu, w ciągu półtorej roku dorobiliście się bardzo udanego krążka wydanego przez uznaną wytwórnię i pochlebnych komen tarzy krytyków! Jak do tego właściwie doszło (śmiech)? Jeszcze raz dzięki. Faktycznie bardzo cieszymy się z tego, jak to wszystko się ułożyło. Jesteśmy naprawdę szczęściarzami, że No Remorse zainteresowało się nami zaraz po premierze "Grey Man" i tak wcześnie zaczęli nas wspierać. Wszyscy jesteśmy naprawdę wdzię-
Okładka "Watcher of Skies" sugeruje, jakby miał on być też Waszą swego rodzaju maskotką. Planujecie umieszczać go na Waszych grafikach w przyszłości, jak np. Budgie, które zamieszczało papugi na każdej swojej okładce? W taki czy inny sposób, ale z pewnością będzie on odgrywał jakąś rolę w kolejnych okładkach. Aczkolwiek nie zdecydowaliśmy jeszcze jaką. Nie nazwałbym tego maskotką, chociaż może kiedyś powinniśmy załatwić sobie taką na scenę? Nie prawdziwe zwierzę - to byłoby okrutne, ale np. kolesia w zbyt go-
rącym kostiumie (śmiech). Podobnych Wam zespołów, które grają tradycyjny heavy z odniesieniami do lat 70. Pojawiło się w ostatnich latach całkiem sporo (Night, Freeways, Hallas), powiedziałbym że tworzycie już rodzaj "niszy w niszy" jaką jest NWOTHM. Szczerze mówiąc, nie przemawia do nas to całe szufladkowanie. Staraliśmy się być zespołem heavy metalowym, ale na pewno nim nie jesteśmy. Lubimy wymienione przez Ciebie zespoły, jesteśmy też świadomi podobieństw w naszej muzyce, ale staramy się nie zwracać na to zbytniej uwagi podczas jej pisania. Jednak to zaszczyt być wymienionym z nimi w jednym rzędzie. Czy sukcesy w/w bandów były dla Was jakimś znakiem, kierunkowskazem? Myślę, że wszyscy lubiliśmy ten rodzaj grania już od dawna, nawet przed pojawieniem się Hallas i pozostałych zespołów, które wymieniłeś. Po prostu cieszymy się, że jest tak wiele osób o podobnych upodobaniach na całym świecie. Tak naprawdę to oni umożliwiają nam robienie tego, co robimy. Chcieliśmy po prostu pisać muzykę i grać ją jakiejś grupce ludzi. Tak więc wiele świetnych zespołów i wygłodniałych fanów oczekujących nowej muzyki wydają się być dokładnie taką przyszłością, którą sobie wyobrażaliśmy. Uważam że robicie fantastyczną robotę i to nie tylko dostarczając świetnego materiału muzycznego, ale odgrzebując trochę zapomniane inspiracje. Wg mnie wielu klasyków z lat 70., mimo tego, że niektórzy z nich posiadali swoje 5 minut, nie dorobiło się należnej im sławy (Blue Oyster Cult, Boston, Thin Lizzy). Jak sądzicie, z czego to wynika? Z pewnością jest masa niedocenianych zespołów z tamtych lat, a jeszcze więcej ukrytych perełek, które wydawały album, po czym rozwiązywały się, bo miały słaby marketing, ludzie ich nie kupowali czy cokolwiek innego. Naprawdę nie wiem, dlaczego niektórym zespołom udało się czegoś dokonać, a innym nie. Chyba po prostu sława jest towarem, którego nie da się podzielić na wystarczającą ilość ludzi, którzy na nią zasługują. Więc sława na bok - jeśli muzykę udało się wytłoczyć na płytę, to można ją znaleźć. Może nie zespół, ale muzyka wciąż tam jest. Nigdy nie jest za
Foto: Lynx
Foto: Lynx
późno, by album zdobył chwałę, na jaką zasługuje, jeśli ludzie zechcą sięgnąć dostatecznie głęboko. Myślicie że jest szansa, by takie granie zdobyło kiedyś większe uznanie komercyjne czy tradycyjny hard n' heavy pozostanie już na zawsze tchnieniem przeszłości, mogącym liczyć na uznanie tylko w undergroundzie? A może tak byłoby lepiej, żeby pozostało ono bardziej autentyczne i wolne od komercjal izacji? Cóż, czy lepiej - tego nie wiem. Przypuszczam, że to tylko kwestia percepcji. Zespoły, o których wspomniałeś, były wtedy także zespołami komercyjnymi. Z pewnością innym zajęło więcej czasu, by wejść na pewien piedestał i stać się znowu "cool". Więc może dzieje się to właśnie dzisiaj i to jest sposób na przywrócenie im sławy czy przynajmniej przez inspirację z ich muzyki i podtrzymywanie ich dziedzictwa. W Polsce mamy bogatą ekstremę i tak naprawdę jest to jedyny tak rozwojowy podgatunek metalu w naszym kraju, myślę że również ze względów na skromne tradycje jeśli idzie o klasyczny heavy. Niemcy znowu, to bardzo ważny kraj dla sceny NW OTHM. Macie mnóstwo młodych, uzna-
nych kapel heavymetalowych i bogate trady cje z lat 80. Czy sądzicie że to skąd pochodzicie miało wpływ na Wasz rozwój muzy czny? Słuchamy zespołów z całego świata i szczerze mówiąc nie rozróżniamy ich specjalnie ze względu na pochodzenie. Zajęło nam nawet trochę czasu, zanim ponownie zakochaliśmy się w niektórych niemieckich legendach z lat 80-tych. Ale jasne, że fajnie jest mieć stabilną scenę z festiwalami, miejscami koncertowymi, zespołami, animatorami sceny i fanami. Może faktycznie czuje się pewniej i jest łatwiej, gdy pisząc muzykę, znasz ludzi, którym się ona spodoba lub miejsca, w których mógłbyś ją zagrać. Ale wracając do pochwał: Polska ma też dobre zespoły doom i psych! Mimo tak bogatej sceny, wyróżniacie się na tle swoich rodaków. Z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że Niemcy lubują się raczej w klimatach speed-power metalu (Marvin ma tu zresztą doświadczenie z Blizzen). Cóż, to fajnie! Wydajemy się być łagodniejsi i to w porządku. Myślę, że Marvin nie mógłby grać w dwóch Blizzenach. A może i by mógł… Chciałbym pomówić trochę o klimacie "Watcher of the Skies". Nim przejdę do warstwy lirycznej, parę słów o samych kompozycjach i brzmieniu. Mam poczucie że to stosunkowo mroczny album. Stwarza wrażenie jakiegoś szalonego snu, którego główny bohater staje wobec dosyć ponurych wizji. Chyba tylko pierwsze dwa numery i "Heartbreak City" niosą nieco rock and rollowego, "weselszego flow" (mówię wyłącznie o warstwie muzy cznej). Tak, masz rację. Koncepcyjnie nie jest to najradośniejszy album. Ponure wizje, wspomnienia i historie mają odzwierciedlenie w strukturze piosenek. Co prawda pod koniec pojawiają się momenty radości i wiary, ale ten tenorowy, pozytywny głos jest trochę oderwany, samotny i odległy. Co do tekstów - budują one świetny nastrój, brzmią doskonale w zestawieniu z muzyką i wprost emanują ezoterycznym czy wręcz baśniowym klimatem. Przywiązujecie do nich jakieś poważniejsze znaczenie czy trak tujecie je raczej jako dopełnienie muzyki i
LYNX
121
HMP: Zaczęliście grać wspólnie jako Obsession. Co zadecydowało o tym, że zmieniliście nazwę zespołu (pewnie miało to też związek z waszym kawałkiem, Vicious Nights)? Chcieliście pójść o krok dalej, a może otworzyć zupełnie nowy rozdział? Harvester: Chcieliśmy zmienić nazwę, bo zależało nam, by nasz zespół nosił taką, której nikt wcześniej nie wykorzystał. Zainspirowaliśmy się więc naszym własnym kawałkiem, "Vicious Nights", który pojawił się naszym pierwszym demo, wydanym jeszcze jako Obsession. Zmieniliśmy słowo "nights" na "knights", żeby brzmiało to bardziej agresywnie.
Foto: Lynx
ciekawe, luźne opowieści? Teksty są oparte na podobnej koncepcji. Te piosenki to krótkie opowiadania, wizje, wspomnienia, które przeżywamy z naszym protagonistą. Ale są one częścią całej struktury albumu, powiązane z muzyką tworzą pewną całość i dochodzą do wspólnego zakończenia. Będę szczery - nie mając specjalnej wiedzy o symbolach którymi operujecie, trudno jest mi je w pełni zrozumieć. Dajcie trochę podpowiedzi - gdzie doszukiwać się ich znaczenia? Co chcecie nimi opowiedzieć? Myślę, że powinniśmy zostawić miejsce na interpretację. Myślę, że symbolika każdej z piosenek zmienia się wraz z jej konkretnym tematem, ale ostatecznie jest to i tak epizod, przygodowa opowieść o odejściach i marzeniach o nowych lądach. Debiutujecie w bardzo trudnych czasach dla muzyki. Siłą i ważnym elementem promocji dla młodego zespołu są koncerty, czego zostaliście prawie całkiem pozbawieni. Odnotowałem właściwie tylko jeden koncert z Hamburga (fesitwal Defenders of the Faith) - czy występowaliście jeszcze wcześniej lub później? To był nasz pierwszy koncert, a od tego czasu nie mogliśmy grać. Jak go wspominacie? To był po prostu wspaniały wieczór. Dziś uczestnictwo w takim wydarzeniu wydaje się trochę szalone, ale zagranie show, na którym z jednej strony otaczają Cię przyjaciele, a z drugiej ludzie, których widujesz tylko na scenach koncertów i festiwali, było po prostu odlotem! Zespoły, z którymi dzieliliśmy scenę, były świetne i wszyscy po prostu dobrze się bawili. Czy jest szansa na trasę promującą "Watcher of Skies"? Planujecie koncerty w najbliższym czasie, jeśli warunki na to pozwolą? Mamy w planach jeszcze tylko kilka koncertów i festiwali. Wszystko wydaje się jeszcze bardzo niestabilne, ale mamy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości może wyruszymy w trasę. Na razie planujemy sesję nagraniową w studio. Zaprosiliśmy do niej nawet kilku przyjaciół którzy z nami zagrają, więc będzie przynajmniej coś do obejrzenia na ekranie. Skoro o przyszłości mowa - nasza rozmowa
122
LYNX
przypada na szczególny czas początku nowego roku. Macie jakieś oczekiwania wobec niego? Pytam zarówno o działalność Lynx, jak o całokształt sceny, np. wyczekiwane przez Was nowości płytowe. Byłoby miło gdyby wróciły koncerty! Ale szykuje się też sporo zabójczych albumów. Już niedługo pojawi się nowy Wiegedood, może nawet przed opublikowaniem tego wywiadu (tak się stało. Album "There's Always Blood at the End of the Road" ujrzał światło dzienne 14 stycznia 2022 roku - przyp. red.). Hallas też ma lada moment wypuścić nowy utwór. Założę się, że Elder i King Gizzard and the Lizard Wizard w swoim zwyczaju opublikują niedługo coś nowego (wciąż czekamy na Elder, zaś co do drugiej nazwy, album "Made in Timeland" faktycznie wyszedł 11 lutego przyp. red.). A nie zapominajmy że jeszcze głębsze zakamarki undergroundu wciąż się rozwijają. Jeśli idzie o nas - robimy wciąż to samo. Piszemy nową muzykę i staramy się kontynuować tę opowieść, a jeśli będzie okazja, żeby pokazać to gówno ludziom, będziemy to robić. Nowy rok to też czas podsumowań. Opowiedzcie o swoich tegorocznych odkryciach i ulubionych albumach 2021 roku. Ja odkryłem w tym roku na nowo Super Tramp, solowego Erica Bourdona i Petera Greena. Nie słuchałem ich od wieków. Odkryłem też zespół Comus z wczesnych lat 70tych i muszę przyznać że zwalili mnie z nóg. Jakim cudem przeszli bez echa? Kilka zaprzyjaźnionych zespołów też wydało prawdziwe strzały! Szczególnie Knife, Vulture i The Night Eternal - rozdali karty w tym roku! Cóż, to tyle ode mnie! Bardzo dziękuję za świetną rozmowę, a jeśli macie coś do powiedzenia fanom z Polski - teraz jest ten moment! Pokażcie się, gdy Potężny Ryś zawita na waszych ziemiach i uchlejemy się wspólnie! (śmiech) I kopcie głęboko, w poszukiwaniu dobrej muzyki! (śmiech) Również dziękujemy za rozmowę! Piotr Jakóbczyk
Wasz self-titled, "Vicious Knights", pojawił się na waszej najnowszej płycie, "Alteration Through Possesion". To zdecydowanie jeden z najlepszych, postrzegacie go, ze względu na tytuł i zawartość jako najlepszą reprezen tację waszej muzyki? Ten kawałek to jeden z pierwszych, jakie napisaliśmy, więc postrzegamy go jako oldschoolowy element naszej twórczości. Tak więc nie uważamy, że stuprocentowo oddaje nasz styl muzyczny, ale jest mu i tak bardzo bliski. Pierwsze demo nagraliście już w 2016, ale wasz pierwszy album długogrający został wydany dopiero w tym roku. Co wam tyle zajęło, czekaliście, aż będziecie gotowi na ten krok, na współpracę z większą wytwórnią czy chcieliście po prostu dopracować wszystkie detale? Nasze pierwsze oficjalne wydawnictwo zostało wydane w 2018, dwa lata po nagraniu demo. Pierwotny plan zakładał wypuszczenie albumu w 2020, ale gdy w świat uderzyła globalna pandemia, napotkaliśmy opóźnienia w kwestii sesji nagraniowych i prób. Zdecydowaliśmy więc, by wydać ponownie naszą EP-kę, tym razem pod szyldem wytwórni. Gdy zakończyliśmy nagrania w 2021, zwróciliśmy się do wytwórni z prośbą o współpracę i w końcu ustaliliśmy datę wydania na wczesny 2022. Miałam pytać o ponowne wydanie waszej EP-ki, "Malevolent Spirits" w 2020. Zastanawiałam się, czy była to decyzja wyłącznie wasza, czy waszej ówczesnej wytwórni, World War Now, a może również fanów, domagających się swojej kopi? Nie chcieliś cie skupić się w tamtym okresie na pisaniu nowego materiału? Jak już wcześniej powiedziałem, 2020 był jednym z najgorszych okresów dla muzyki w skali globalnej i ponieważ studia nagraniowe i sale prób były zamknięte, nie mieliśmy możliwości ukończyć płytę w należyty sposób. Zdecydowaliśmy się na ponowne wydanie tej EPki, po pierwsze dlatego, że nie została nam już ani jedna kopia, a po drugie w końcu mieliśmy możliwość pierwszy raz współpracować z wytwórnią. Do tego faktycznie wiele osób pytało nas, czy nasza EP-ka jest jeszcze dostępna, co też skłoniło nas do tego, by zrealizować ten pomysł. Nowa płyta powstała za to już pod szyldem Dying Victims, gratulacje! To znacząca wytwórnia, więc zastanawiam się, jak doszło do waszej współpracy. Bardzo dziękujemy! Wysłaliśmy im efekty naszej pracy i ich odpowiedź już od początku była pozytywna, bo słyszeli już wcześniej próbkę
Scena metalowa to nie tylko zespoły Grecki metal w ostatnich latach rośnie w siłę i "Alteration Through Possesion" Vicious Knights, pierwsza płyta wydana przez grupę pod znamiennym szyldem Dying Victims, jest na to kolejnym dowodem. Choć okładka niejednemu skojarzy się z kultowym "Alice in Hell", zawartość to nie tylko kawał porządnego thrashu, ale i death/ speedowe motywy połączone z tekstami bazującymi na kinie grozy. O najlepszym horrorze wszechczasów, sposobach na radzenie sobie w najgorszych, bo pandemicznych, latach w historii muzyki i problemach lokalnej sceny metalowej opowiedział jeden z trzech Okrutnych Rycerzy - wokalista i gitarzysta zespołu, Harvester. naszych możliwości na EP. Przede wszystkim, wielkie brawa dla Dying Victims Production za ich profesjonalizm i świetną współpracę. Wiele rzeczy można uznać za korzystne dla naszego zespołu, choćby pojawienie się naszych płyt na platformach streamingowych jak Spotify etc. Nasz debiutancki album został poza tym wydany na winylu. Wszystko to oznacza, że więcej osób miało możliwość usłyszeć o Vicious Knights i posłuchać naszej muzyki. Zaprzyjaźniliście się może z innymi zespołami z wytwórni na potrzeby przyszłych tras lub wspólnego wydawnictwa? Jeszcze nie, ale wszystko może się zdarzyć! Bardzo chcielibyśmy w przyszłości zrobić coś takiego! Grecja może nie wydawać się osobom postronnym szczególnie metalowym krajem, ale macie przecież Rotting Christ i silną, współczesną scenę z rozpoznawalnymi zespołami jak Serpent Lord. Zastanawiam się jakie jest wasze zdanie o lokalnej scenie? W Grecji jest mnóstwo zarówno rozpoznawalnych, jak i undergroundowych zespołach, o których warto przynajmniej wspomnieć. Sceny nie tworzą jednak tylko zespoły, scena potrzebuje także fanów, klubów, promocji i ogólnie rzecz biorąc wielu profesjonalistów, którzy mogliby ją wspierać. W Grecji to nie takie łatwe, by znaleźć wszystkie te elementy i by funkcjonowały tak, jak powinny. Z naszej strony staramy się jak możemy, by osiągnąć oczekiwany przez nas poziom profesjonalizmu, co oznacza, że musimy ciągle iść do przodu. Okładka do "Alteration Through Possession" kojarzy mi się (i jestem przekonana, że nie tylko mi) z "Alice in Hell" od Annihilator. To przypadek czy świadoma inspiracja, a może wyraz waszej miłości do horrorów? Możecie przybliżyć nam cały ten kon cept? Tak, wiele osób stwierdziło, że nasza okładka przypomina okładkę Annihilator. Odpowiedź brzmi nie, gdy zwróciliśmy się do naszego grafika, nie mieliśmy w głowach "Alice in Hell". Ilustracja do "Alteration Through Possession" została zainspirowana grafikami z horrorów, które znaleźliśmy w internecie i chcieliśmy połączyć te wizje z naszą własną wyobraźnią. Dlatego też tytuł płyty pojawił się chwilę po ukończeniu okładki. Pomijając to, jaki jest wasz ulubiony film, nie musi być to horror? Może coś, co ukształtowało też waszą muzykę, bo teksty również skupiają się na tym gatunku?
Jednym z naszych ulubionych filmów jest "Obecność", głównie ze względu na atmosferę i tematykę. Często czerpiemy pomysły na teksty i motywy z filmów tego typu, ale sama muzyka nie ma powiązania z horrorami. "It was in my house" ma bardzo klimatyczne intro, to pewnego rodzaju wstęp do historii, którą ten kawałek chce opowiedzieć, bardzo interesujący pomysł. Planujecie napisać w przyszłości bardziej szczegółową historię i przykładowo zwieńczyć ją teledyskiem w formie krótkiego horroru w ramach promocji? Lubimy pisać niezależne historie do naszych kawałków, zawsze to robiliśmy i będziemy to robić. Jako promocyjny wideoklip może nie nakręcilibyśmy filmu, ale z pewnością użylibyśmy kilku elementów znanych z horrorów! Możecie opowiedzieć coś więcej o moim osobistym faworycie z "Alteration Through Possesion", Sleep with the Ghouls", może macie konkretne anegdoty lub pamiętacie, jak powstała? "Sleep With The Ghouls" był jednym z pierwszych kawałków skomponowanych na tę płytę. Od początku zakładaliśmy, że powinien być szybki i agresywny, ale też mieć w środku breakdown. Pamiętam, jak staraliśmy się wytłumaczyć perkusiście, w jaki sposób powinien zagrać tę partię, razem z riffem, żeby groove był jeszcze lepszy!
intro) mają w sobie riffy w deathmetlowej stylistyce i bardziej surowe wokale, niż zazwyczaj, co przypomina mi stare nagrania Slayera czy Possessed, for example. Podobał mi się właśnie wokal i brzmienie gitar. Opowiecie coś więcej o brzmieniu, pracy w studio i osiąganiu perfekcyjnego "garażowego" brzmienia? Gdy weszliśmy do studia, mieliśmy jasne oczekiwania względem tego, jak powinna brzmieć ta płyta. Przedyskutowaliśmy to z naszym producentem i po kilku testach dźwięku w miksie uzyskaliśmy nasze finalne brzmienie. "Alteration Through Possesion", jak wspom nieliście, zostało wydane na winylu. Jesteście fanami fizycznych wydawnictw, kolekcjonujecie taśmy, CD lub czarne płyty? Tak, uwielbiamy kolekcjonować muzykę, szczególnie winyle! W przeszłości coverowaliście już Death, czy są inne kawałki, które pasowałyby do waszej stylistyki? Planujecie inne covery, może Venom, który udostępnialiście niedawno na waszym fanpage'u? Zgadza się, nagraliśmy cover Death na potrzeby naszego pierwszego demo, ale nie planujemy kolejnych coverów. Głównie dlatego, że teraz chcemy skupić się na naszej własnej muzyce. Gdybyście byli demonami, próbującymi kogoś opętać, kto by to był i dlaczego? (śmiech) Świetne pytanie! Cóż, nie mam pojęcia, sam chyba nie chciałbym nikogo opętać. Dzięki za czas poświęcony na ten wywiad i kawał świetnej muzyki. Planujecie teraz konkretne koncerty? I, oczywiście, co chcielibyście przekazać polskim fanom? Dzięki za możliwość pojawienia się w waszym magazynie! Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już niedługo znów będziemy podbijać sceny. Obecnie planujemy kilka koncertów w Grecji pod koniec marca. Nasze przesłanie dla polskich maniacs: Stay pure and Vicious Knights Attack, cheers!
Gracie teraz jako trio. Planujecie w przyszłości poszukać drugiego gitarzysty, a może już macie kogoś na oku? Na ten moment nie planujemy zatrudniać drugiego gitarzysty, ale nie wykluczamy, że w przyszłości może się to zmienić.
Iga Gromska
Na zdjęciach promocyjnych wasz wizerunek kipi oldschoolem, zastanawiam się jaki zespół uznajecie za niedościgniony wzór pod wzglę dem image'u? Destruction za czasów ich EP-ki "Sentence of Death". Kawałki w stylu "Swing from the Grave" (pomijając
Foto: Vicious Knight
VICIOUS KNIGHT
123
chyba festiwal w San Remo i wtedy zaczęła się moja historia i romans z metalem! Miałam kilka zespołów, a w 2008 roku nagrałam pierwszy album Nasty Tendency zatytułowany "Wild and Nasty". Późniejsze życie odciągnęło mnie od muzyki, aż do oszałamiającego spotkania z Mikiem i rozpoczęcia niesamowitej przygody z Bastet.
Łączy nas pasja do metalu lat 80. Tęsknicie za drapieżnymi wokalistkami lat 80.? No to macie, i to w klasycznie heavymetalowym wydaniu. Bastet to młody, włoski zespół, o którym jeszcze kilka miesięcy temu nie było słowa w sieci. Przygotowując się do wywiadu, miałam do dyspozycji płytę i tylko krótką notkę od wytwórni. Oczywiście "młody", nie znaczy niedoświadczony - muzycy grali już w innych włoskich formacjach. Jak wspomina wokalistka, Nico Gilli, muzyków Bastet połączyła pasja do metalu lat 80. A na "Bastet" słychać to idealnie. HMP: Kiedy dostałam propozycję przygotowania do Was pytań, bardzo się zdziwiłam. Nie mogłam znaleźć o Was niemal żadnej informacji w internecie. Dopiero kilka dni później pojawił się Wasz profil na Metal Archives oraz na Facebooku. Planowaliście wystartować z informacjami już po wydaniu płyty, czy istnienie w Internecie nie ma dla Was znaczenia?
koniecznie chciał wziąć w nim udział. Simone to miłe odkrycie. Oprócz tego, że jest wspaniałym producentem, jest też wspaniałym współpracownikiem, który wzbogacił naszą pracę. Wasz debiutancki album brzmi jak klasyczna heavy metalowa i hardrockowa płyta lat 80. Nawet Twój sposób śpiewania przywołuje wokalistki lat 80. w rodzaju Robin Beck,
Z drugiej strony drapieżna wokalistka nie jest niczym nowym na włoskiej heavymetalowej scenie. Czy takie zespoły jak White Skull lub Stormbringer też były dla Was inspiracją? Nico Gilli: Nie tylko to, nasze inspiracje są bardzo zróżnicowane. Jeśli miałabym zastanowić się nad wokalem, który mnie szczególnie inspiruje, powiedziałabym, że Janis Joplin. Powstaliście tuż przed pandemią, a płytę nagrywaliście w jej trakcie. Lockdown ułatwił czy utrudnił Wam nagrywanie płyty i formowanie kapeli? Przyznam, że większość kapel, które powstały w czasie pandemii mówiło, że był to bardzo kreatywny czas, który mimo trudności, sprzyjał powstawaniu nowych pomysłów. Nico Gilli: W rzeczywistości pandemia właśnie pozwoliła nam znaleźć czas na większą część tego projektu. To był w zasadzie bardzo twórczy okres, ponieważ w tym czasie powstawały kawałki na kolejną płytę. Na płycie znajdują się zarówno mocne, agresywne heavymetalowe kawałki jak "Anger on Your Eyes", jak i hardrockowe przeboje w stylu lat 80., np. "Don't look back". Ta różnorodność wynika z różnych pomysłów Twoich i Mike'a czy taka była koncepcja od początku? Nico Gilli: Wręcz przeciwnie, to jest efekt raczej bardzo podobnych, niż odmiennych pomysłów, a taki plan był od samego początku.
Foto: Bastet
Nico Gilli: Właściwie nie jest to coś, na czym jakoś szczególnie nam zależy. Ważne jest dla nas tworzenie muzyki. Pomijając już to, że podoba nam się pomysł na kreowanie tajemnicy i napięcia wokół kapeli. Zazwyczaj nie pytam zespołów o ich początki, ale ponieważ trudno jest znaleźć na Wasz temat informacje, wyjątkowo zapytam. Co było impulsem do założenia Bastet? Nico Gilli: Wszystko zaczęło się spontanicznie. Połączyła nas pasja do metalu lat 80., momentalnie się dostroiliśmy, a reszta przyszła sama z siebie. Waszą dwójkę (Ciebie i Mike'a) wspierają osoby z dużym doświadczeniem. W powstaniu "Bastet" brał udział zarówno producent Simone Mularoni, jak i Fabio Alessandrini, który miał okazję grać krótko w kilku znanych zespołach. Jak nawiązaliście z nimi współpracę? Nico Gilli: Fabio grał już z Mikiem od kilku lat, więc kiedy zaprezentował mu ten projekt,
124
BASTET
Lity Ford czy Janet Gardner. Mike, wybrałeś Nico na wokalistkę, żeby podkreślić ten klimat lat 80.? Mike Petrone: Zdecydowanie tak, ale nie tylko... Uderzyła mnie przede wszystkim barwa głosu, zdolność kompozycyjna i rzecz jasna harmonia, która stworzyła z nas prawdziwy zespół. Słychać, że uważacie, że jej głos jest wielkim atutem Bastet. W miksie płyty wydaje się być wysunięty na pierwszy plan. To celowy zabieg? Nico Gilli: Pewnie. Jesteśmy pewni, że wybór takiego miksu to strzał w dziesiątkę i naprawdę podoba nam się efekt. Mam nadzieję, że Tobie też. Tak, świetnie się Ciebie słucha. Gdzie taki heavymetalowy talent podziewał się przez poprzednie lata? Niejeden zespół marzy o tego rodzaju wokalistce! Nico Gilli: Pamiętam, że kiedy miałam osiem lat, zobaczyłam pierwszy raz Europe, to był
Graliście już koncerty we Włoszech? Czy czekaliście aż do wydania płyty? Nico Gilli: Niestety przez pandemię nie mieliśmy możliwości występować na żywo, ale mamy nadzieję, że wkrótce zaczniemy. We Włoszech metal nie jest zbyt popularnym gatunkiem, to jest rzeczywistość, z którą musimy sobie jakoś poradzić, i którą mamy nadzieję pomóc zmienić. Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages! Stay heavy! Nico Gilli: Dzięki za miły wywiad. Szczególne podziękowania dla chłopaków ze Steel Shark (wytwórnia - przyp. red.) za całą pracę, jaką wykonami I pasję, którą włożyli w ten projekt. Lata 80. rządzą! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Adam Nowakowski
Chcieliśmy być muzykami, a nie aktorami Trzech muzyków, jedna wyspa i niezmienna fascynacja tą samą muzyką. Choć początki trio z Majorki sięgają już 1987 roku, dopiero w czasach pandemii znaleźli czas na swój wielki powrót. Mimo że w przeszłości sięgali m.in. do heavy czy speed metalu, pozostają wierni klasycznemu thrashowi na wzór sceny amerykańskiej. Jak można usłyszeć w ich kawałku "Never Unplugged", są szybcy, bezkompromisowi i nie znoszą stereotypów - a typowe klisze z lat 80. wyśmiewają już na okładce "Force Ethics". Poczucie humoru, stara szkoła grania i niezmienna miłość do tego, co robią od ponad trzydziestu lat złożyły się na bardzo przyzwoity album, o którym gitarzysta Shock Wave, JC Insekkton opowiedział w naszej rozmowie. Mieliśmy też okazję złapać kontakt poza wywiadem - kto wie, może spełni się jedno z marzeń zespołu i pojawią się na jednym z polskich, thrashowych eventów? Organizatorzy, do dzieła, chłopaki mają wszystko, czego nam dziś trzeba. Szczególnie, że bardzo cenią współczesną scenę… HMP: Czy moglibyście powiedzieć coś więcej o waszym haśle "Never raise the white flag"? Jego znaczenie jest dość oczywiste, ale zastanawiam się, dlaczego wybraliście to stwierdzenie na maksymę zespołu i skąd się ono wzięło. JC Insekkton: To hasło mówi o tym, by nigdy nie porzucać rzeczy, które dają nam szczęście: metalu, stałej pracy, najbliższych osób, żartów, fitnessu… Niektórzy ludzie zmieniają się na gorsze, a my nie chcemy się poddawać. Wciąż jest wiele do zrobienia i powodów do radości. To zdanie pochodzi z jednego z kawałków Rippera Owensa z Judas Priest,
ka jeszcze w waszej erze heavy? Wydaje mi się, że to kwestia wieku. W tamtym okresie thrash był muzyką nastolatków, a wtedy właśnie nimi byliśmy. Nadejście thrashu było naturalne. Gdy tylko się pojawił, pomyśleliśmy: "o, tak, to jest to!", następny sensowny krok, perfekcja złożona ze wszystkiego, co lubiliśmy w metalu. I masz rację: przed Shock Wave wielu z nas grało w lokalnym zespole heavy metalowym Virus, mieliśmy kilka speedmetalowych kawałków. Nadal mam ich nagrania z 1984r., to nieco wcześnie, ale nie będziemy twierdzić, że to my wynaleźliśmy ten gatunek (śmiech). To po prostu wisiało w
na YouTube, z najlepszą możliwą dostępną wersją każdego kawałka z naszego repertuaru na żywo. Wracając do twojego pytania, nie, nie używaliśmy starych pomysłów ani całych utworów. Mamy sporo nowego materiału w takim samym stylu jak zwykle, dzięki czemu podtrzymujemy ekscytację i przyjemność z odkrywania, co napiszemy jako następne. Na przykład teraz zrobiłem sobie przerwę od nagrywania nowych rzeczy, żeby udzielić tego wywiadu. Następny krok zawsze jest naprawdę ekscytujący. Jako że zaczęliście pisać muzykę w latach 80., patrzycie na tamtejszą i dzisiejszą scenę z innej perspektywy. Jaka jest największa różnica między dawną sceną metalową i tą współczesną? Czy podejście do grania metalu i bycia metalowcem bardzo się, waszym zdaniem, zmieniło? Nie w zarodku, ale patrząc na wszystkie detale - tak. Właściwie w dzisiejszych czasach jest o wiele łatwiej dzięki technologii czy instruktażowym pomocom, które pomagają wszystkim lepiej grać i brzmieć, a narzędzie, jakim jest internet, ułatwia promowanie swojej muzyki. Jedyne rzeczy, które były lepsze w przeszłości, to skupienie i uwaga publiczności oraz przeczucie, że coś nowego musi pojawić się na horyzoncie. Czy włożylibyśmy tyle samo wysiłku wiedząc, że muzykę zdominuje grunge i numetal? Pewnie! Największym dowodem jest to, że nigdy nie przestaliśmy grać ani słuchać tej samej muzyki. I tak, muzycy metalowi są dziś tacy sami, jak dawniej, ale z większą wiedzą i łatwiejszym dostępem do większej ilości informacji. A co myślicie o scenie metalowej w Hiszpanii? Jest tam dzisiaj wiele świetnych zespołów heavy i thrash metalowych. Który gatunek, waszym zdaniem, jest w waszym kraju najpopularniejszy? Zgadzam się, że współczesne hiszpańskie zespoły są równie dobre, jak na całym świecie, ale nie zawsze tak było. Na Majorce zawsze mieliśmy lepszy kontakt z wpływową sceną zagraniczną, ale reszta Hiszpanii w latach 80. wolała być zamknięta, odpowiadało im to, skupiała się na własnych sprawach i subkulturach, więc najpopularniejszymi podgatunkami z rocka i metalu był urban rock/metal, czasem z powiązaniami politycznymi… Zdecydowanie nudny i bardzo płytki. Na szczęście to się zmieniło i mamy dziś szeroki wybór podgatunków, tak jak w każdym innym kraju.
Foto: Monica Uceda
chciałbym pamiętać, z którego. (ten cytat pojawił się w "Dead Meat" z albumu "Jugulator" - przyp. red.) Wszyscy zaczynaliście jako muzycy heavy metalowi, zainspirowani nurtem NWOT HM. Zaczęliście grać w momencie, gdy metalowe podgatunki powstawały bardzo szybko - jednym z nich był thrash metal, który gracie dziś. Co sprawiło, że zachciało wam się grać ciężej, niż NWOTHM? Być może rozważaliście napisanie thrashowego kawał-
126
SHOCK WAVE
powietrzu. A czy macie demówki z późnych lat 80., gdy zaczynaliście z Shock Wave? Jeśli tak, czy macie w planach je wydać, a może użyliście niektórych starych pomysłów w pracy nad materiałem na nową płytę, "Force Ethics"? Tak, mamy porządnie nagrane demo z 1991 roku ("Involution Countdown"), mnóstwo nagrań wideo z live'ów z lat 1988-91 i taśmy z prób. Jedyne, co z pewnością zrobimy, to wstawienie wybranych klipów na nasz kanał
W nawiązaniu do tytułu waszej nowej płyty, czy używanie siły jest w ogóle etyczne, lub czy da się wymusić etyczne zachowania? Dlaczego te kwestie zainteresowały was na tyle, by oprzeć na nich teksty i muzykę? Sposobał nam się ten koncept, bo zdecydowanie przekłada się na wiele poziomów: muzyka ma swoją "siłę", co jest oczywiste i wystarczające dla słuchacza, który nie docieka gdzieś głębiej. Jest też przyjemne, zabawne oblicze "mocy", które wszyscy lubimy: wybuchy, zderzenia, strzały, akcja! Są również inne, subtelne siły, na które musimy uważać i odpowiednio, z rozwagą ich używać: pewność siebie, siła i bezpieczeństwo by kochać i być kochanym, ideologiczne i polityczne strategie… Newton pokochałby ten album (śmiech). Czy pandemia w pewien sposób pomogła Shock Wave? Nareszcie mieliście czas, by
ponownie się "zjednoczyć", skompletować skład zespołu i napisać nowy materiał. Czy pandemiczna rzeczywistość miała wpływ na kształt waszej muzyki, bo dobrze pasuje do thrashowej estetyki? Sporo nam pomogła w kwestii przyspieszenia procesu pisania materiału, bo mieliśmy czas, by po prostu spotkać się i grać bez innych obowiązków. Co za przyjemny sposób by być przykładnym obywatelem! Ale nie, pandemia na nas nie wpłynęła. Zawsze czuliśmy, że to tylko przejściowa sytuacja, jeden z tych kryzysów, który się z czasem naprawia. Który z kawałków na "Force Ethics" ma według was najmocniejsze i najważniejsze przesłanie? Dlaczego? Chyba "Never Unplugged". Opowiada o podtrzymywaniu płomienia, pragnieniu, by grać szybciej, głośniej, bezlitośnie, braku rozczarowań czy rzucenia metalu, podczas gdy inni porzucają go, gdy tylko "dorastają"… Ale każdy kawałek to pewna opinia na inny temat: "Vegan Predator" (coraz szybsze i dość dziwne zmiany w dzisiejszym stylu życia), "Anger Is For Amateurs" (nie bądź sfrustrowany, tylko reaguj i zrób coś z tym!), "Immune To Voodoo" (przeciwko pseudonauce, zabobonom i religiom)… Mógłbym wymienić każdy numer. Czy wasza przeszłość w poprzednich zespołach, Unbounded Terror, Golgotha, Sandro oraz FireSword wpłynęła na proces pisania i brzmienie albumu Shock Wave? Zupełnie nie, staraliśmy się izolować naszą muzyczną wrażliwość na potrzeby każdego oddzielnego projektu i stylistyki. Mam wrażenie, że wasza muzyka jest mocno zainspirowana brzmieniem amerykańskiego thrashu, szczególnie w kwestii pro dukcji i wokalu, ale riffy też przypominały mi Nuclear Assault czy Death Angel. Czy naprawdę wolicie amerykańską scenę od europejskiej (np. niemieckiej) i jeśli tak, dlaczego? Tak, zdecydowanie. Europejski thrash jest stereotypowy, ma tendencję, by być bardziej surowy i brutalny, mieć okultystyczne czy epickie teksty, opierać swoją estetykę na kolcach i skórach, podczas gdy w amerykańskim chodziło o dopracowane brzmienie, wyrafinowane czy mądre teksty i naturalny wygląd. To wszystko bardziej do nas przemawiało, jako że wywodziliśmy się z heavy metalu i hard rocka i chcieliśmy być muzykami, a nie aktorami. Mimo że to NWOTHM przeżywa dziś swoją drugą młodość, jest dziś też wiele świetnych, nowych zespołów grających thrash. Co myślicie o współczesnej scenie thrashowej, jakie są wasze ulubione zespoły, może takie, z którymi chcielibyście dzielić kiedyś scenę? W naszej opinii istnieje bardzo ciekawy fenomen: wiele starych zespołów jest dziś o wiele lepszych, niż kiedyś! Testament, Death Angel, Heathen czy Overkill nigdy nie były w tak dobrej formie. Spośród nowych zespołów, naszym ulubionym jest Havok (prawie perfekcyjny!), a także Angelus Apatrida i Gamma Bomb, ale są tony świetnie brzmiących i piszących znakomity materiał kapel, grających jak nigdy dotąd. To dobry czas dla thrashu, nawet jeśli sam styl za bardzo się nie rozwinął. To, co nam się nie podoba, to stereotypy. Wielu z tych nowych gości chce być "bardziej thrashowych niż thrash". Mam na myśli
Foto: Monica Uceda
obowiązek noszenia wielkich, białych sneakersów, odwróconej kaszkietówki, desek i zabawnych t-shirtów… Do cholery, nie o to chodzi! Nawet klasyczne zespoły nie gromadziły na jednym zdjęciu wszystkich tych elementów! Opowiecie o koncepcie stojącym za okładką? Jest mocno w stylu retro, zainspirowana klasycznymi filmami i postaciami, jak Godzilla. Z pewnością uwielbiacie tę estetykę, ale czy stoi za tym coś więcej? Cóż, odpowiedzialny za nią artysta (Raymond Art) odwalił kawał dobrej roboty, ale nie zrealizował naszego pomysłu w stu procentach. Chcieliśmy czegoś bardziej kiczowatego i naiwnego, jak japońskie seriale z lat 70., Ultraman i Bioman, ale ostatecznie stworzył coś prawie pięknego i epickiego - jest w porządku, blisko pierwotnego zamysłu. Stojąca za nim historia jest taka, że niedorzeczna historia, w której zagraża nam brzydki potwór mogła przerażać ludzi kilka dekad temu, ale dziś możemy zrobić to samo: uciekać w przerażeniu przed influencerem, Tik Tokerem, Kim-Jongunem, covid19… czymkolwiek, co sprowadzi to do zabawnego absurdu. A jaka historia kryje się za kawałkiem "Never Unplugged"? Skąd wzięliście to intro (partię, w której kobieta prowadząca coś w rodzaju kursu medytacji prezentuje ćwiczenia na skupienie i fragment "Somewhere over the rainbow")? Pierwotnie chcieliśmy użyć klipu audio jakiegokolwiek nudnego aktywisty-śpiewaka folkowego, jak ci w latach 60., jak Bob Dylan, ale w ostatniej chwili porzuciliśmy ten pomysł, żeby uniknąć problemów z prawami autorskimi. Zdecydowaliśmy się na wycinek z "talent" show, gdzie jury robi z uczestników idiotów. Żałosne, uwielbiamy to. Czy naprawdę nie planujecie napisać balla dy albo przynajmniej wpleść akustyczną par tię w jeden z kawałków? Deathrow czy Exumer to robili i wciąż brzmiało to brutalnie. Trochę partii w tym stylu pojawiło się w waszym "Marble Skin" i brzmiały wspaniale. Uważam "Marble Skin" za dobry numer, ale nie jesteśmy odpowiednimi ludźmi, by go wykonywać. Nasz wokalista dużo wycierpiał, żeby nagrać przyzwoite podejście, co za silny fa-
cet! (śmiech). Ten kawałek i instrumental "T.T.H.S." zostały napisane w ostatniej chwili z myślą o albumie "As It Meant To Be", z każdym elementem, który potencjalny słuchacz/ nabywca chciałby mieć, ale niezbyt pasują do naszego seta i stylistyki. Nie powiedziałbym, że ich nagranie było błędem, ale to nie jesteśmy my, nawet jeśli lubimy cleany i melodie, bo używaliśmy ich w niektórych dawnych projektach. Ale Shock Wave nie jest dla nich najlepszym miejscem. Co stoi za waszym ogólnym brzmieniem? Wolicie cyfrowe wzmacniacze z symulacjami, czy analogowy rig? Swoją drogą bardzo podobało mi się brzmienie na "Forced Ethics". Jeśli chodzi o brzmienie gitar, nagraliśmy czyste gitary i zreampowaliśmy je przez kilka "prawdziwych" wzmacniaczy, żeby uzyskać połączenie różnych tonów. Wydaje mi się, że użyliśmy Peavey 5150 i Mesa Boogie Triple Rectifier, ale nie jestem pewien w jakich proporcjach, bo ustawialiśmy wszystko "na ucho". To, co chcieliśmy osiągnąć, to ciepłe, mocno skompresowane brzmienie. Ale na żywo i na próbach zawsze używam modeling amps i power amps. Mam oba zestawy, ale cyfrowe są lżejsze, tańsze i łatwiejsze w transporcie. Jak dla mnie, tradycyjny, analogowy sprzęt jest tylko na potrzeby pracy w studio. Jakie są plany Shock Wave na 2022r., w którym, miejmy nadzieję, sprawy koncertów wrócą do normy? Rok 2021 był prawdziwym wrzodem na dupie… Odwołaliśmy trzy koncerty, doszliśmy do momentu, w którym obawialiśmy się, że ludzie przestaną brać nas na poważnie. Następny jest ustalony na 10 marca i chcielibyśmy zagrać jeszcze dwa w tych okolicach, a także jakikolwiek festiwal poza Majorką, jeśli byłaby taka możliwość. Bardzo dziękujemy za zainteresowanie i przemyślane, dopracowane pytania. Bądźcie zdrowi, szczęśliwi i pamiętajcie: never rise the white flag! Iga Gromska
SHOCK WAVE
127
tej muzyki. Gramy razem, pijemy razem, razem siejemy spustoszenie i miejmy nadzieję, że tak będzie nawet wtedy, gdy już wspólnie spłoniemy w czeluściach piekieł. Poza tym, nie mogę się nie przyznać, że pisząc ten kawałek chcieliśmy mieć jeden z tych numerówhymnów, a co może być lepsze, niż wyśpiewywanie "I, Witchfukker! I, Master of Sodomy!".
Czcimy rozpustę i perwersję Choć twierdzą, że nie wynaleźli koła na nowo, dawno nic nie sprawiło mi podobnej przyjemności jak odsłuch "Demonic Possesion" - pierwszego długogrającego wydawnictwa Destructo, które nie jest taśmą demo. Nadal utrzymana jest w klimatach old-schoolowego, surowego i analogowego brzmienia (wątek analogowości brzmienia i nośników przewinął się poza tym w naszej rozmowie kilkakrotnie), ale jest też przede wszystkim porządnie zagrana i porządnie skomponowana. Nie tylko fani Sarcofago będą zadowoleni - chłopaki nawiązują też do klasycznego speedu i współczesnej sceny undergroundowej. Jeśli też pobilibyście didżeja w tanim pubie, bo nie chciał włączyć WASP, pewnie się z nimi dogadacie. Więcej mniej lub bardziej nieprawdopodobnych anegdot poniżej (bez weryfikacji - niech pozostaną bluźnierczą i perwersyjną miejską legendą, idealnie pasującą do muzyki tej trójki…) HMP: Jesteście mocno zainspirowani sceną brazylijską, jak Sarcofago, co wydaje się oczywiste patrząc tylko na waszą nazwę, logo, a później też muzykę, więc muszę zapytać: pamiętacie pierwszy raz, gdy odkryliście ich muzykę? Co was w niej tak urzekło? G.G. Motörphallus: (śmiech) Kurczę, to niezła podróż przez wspomnienia! Wydaje mi się, że odkryłem ich, gdy zacząłem głębiej grzebać w thrash metalu, od kiedy pokochałem zespoły, które poszły z tym gatunkiem o krok dalej, jak Sepultura, Kreator i Sadus i zanim się obejrzałem, natknąłem się na Muti-
wyróżniają. Speed, Black, Thrash, Punk.. Nazywajcie to, jak chcecie, koniec końców i tak Destructo nie idzie na żaden pieprzony kompromis. Pieprzyć kakofoniczne ograniczenia, grajcie głośno i bezlitośnie! Jak dla mnie, wszystko, co napisaliśmy i tak brzmi jak blackened-heavy metalowa rozpusta. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że te dwa kawałki, o których wspomniałaś, były w pewien sposób zainspirowane przez Burning Spirits, a dokładniej, solówka w "Lycanthro Kommando" była mocno zainspirowana przez Hide'a (X), jego solowe dokona-
Foto: Destructo
lator, Sextrash i Sarcofago. To, co najbardziej kocham w Sarcofago, to jacy są bezwględni, szczególnie D.D. Crazy na perkusji. Może nie jest to najdokładniejszy perkusista na świecie, ale z pewnością jest w jego grze agresja i siła, której wielu osobom brakuje. Skupiacie się głównie na black-thrashowych kompozycjach (właściwie bardziej black/ deathowych, niż thrashowych), ale na "Demonic Possesion" znalazły się dwa kawałki przypominające raczej wczesny speed metal: "Lycanthro Kommando" i "I, Witchfukker", moi osobiści faworyci. Co sprawiło, że poszliście również w tę stylistykę? Mocno się
128
DESTRUCTO
nia, a w "I, Witchfukker" bridge zainspirował Randy Uchida (GISM). Nie jest tajemnicą, że japoński metal i punk zawsze miały ogromny wpływ zarówno na mnie, jak i Soulcrushera. Istnieje też zespół pod nazwą Witchfukker, czy wasz kawałek jest im dedykowany? Jeśli się nie mylę, zagraliście razem przynajmniej jeden koncert. Hell yeah! Witchfukker to najlepsze skurwysyny na całym tym pieprzonym świecie, a ten kawałek powstał na ich cześć! To nasi dobrzy przyjaciele i jedni z niewielu dzieciaków, które podtrzymują przy życiu prawdziwego ducha
Jaki jest sekret waszego brzmienia? W gatunku, w którym gracie, trudno o perfekcyjnie surowy i brutalny mix i mastering, który nie brzmi przy tym amatorsko, jak taśma demo, ale wam się udało. Wolicie cyfrę czy analo gowy sprzęt? Zauważyłam, że macie wzmacniacze Soldano. Dzięki! To żaden sekret, to po prostu głośne jak cholera lampowe wzmacniacze i starania, by jak najwięcej rzeczy powstawało analogowo - na tyle, na ile to możliwe. Stronimy od mentalności poprawek w miksie. Nagraliśmy tylko kilka podejść wszystkiego, bo uznaliśmy, że tak będzie dla tej płyty najlepiej. W ten sposób jest najbardziej szczerym odbiciem nas jako zespołu. Niedoskonałości zawsze były tym, co wyróżniało moje ulubione albumy. Powiedziałbym, że to piękno ich surowej mocy. Gdyby nie fakt, że nagrywanie na taśmach jest tak drogie, prawdopodobnie chciałbym, by nagrania i mix były całkowicie analogowe. Na płycie używałem wzmacniaczy Soldano SLO100 i Sovtek MIG100h, a do basu Soulcrusher używał zniekształconego Marshalla Superbass. Ty i Soulcrusher graliście razem w dwóch innych zespołach: Dödsrit i Nuclear Devastation. Oba wydają się być wciąż aktywne i oba mają w sobie crust punkowe elementy. Nie wydaje ci się, że komponując materiał dla Destructo również używaliście podobnych patentów? Zawsze otwarcie mówiłem o wpływach takich zespołów jak Death Side, GISM, Anti Cimex, Black Uniforms itd. W naszej muzyce zawsze będą obecne elementy hardcore/crust/ punkowe, czy jakkolwiek to nazwiesz. Jak powiedział kiedyś mój przyjaciel Poney z Violator, jeśli dobrze pamiętam: "Metal to po prostu punk grany od tyłu". Dlaczego w takim razie zdecydowaliście się założyć Destructo, black/thrashowy projekt, czuliście, że wasze poprzednie składy były niewystarczające, a może potrzebowaliście przestrzeni na kompozycje, które nie pasowały do Dödsrit ani Nuclear Devastation? Destructo było początkowo pobocznym projektem, w okresie, w którym Nuclear Devastation wciąż było aktywne, mimo że naszego perkusistę już wtedy zajmowały inne zespoły. Soulcrusher i ja nie chcieliśmy po prostu siedzieć bezczynnie. Powiedziałbym, że podejście do Destructo było całkiem podobne do tego, jakie mieliśmy we wczesnych latach Nuclear Devastation, ale tym razem z jaśniejszą wizją tego, co chcieliśmy osiągnąć i bogatszym doświadczeniem. Jedyną wizją Nuclear Devastation była samodestrukcja i katarzis, co niestety doprowadziło do upadku zespołu. Z Destructo chcemy raczej czcić rozpustę i perwersję. "Demonic Possesion" zostało wydane na winylu, kasecie i CD, ale już nawet wasze demo wydaliście na wszystkich tych formatach. Fizyczne wydania wydają się dla was
bardzo ważne. Macie własne kolekcje ulubionej muzyki czy nawet mimo tego wierzycie w znaczenie fizyczności w dzisiejszej metalowej społeczności? Oczywiście, że są dla nas ważne, tylko analog jest prawdziwy! Wszyscy jesteśmy kolekcjonerami płyt i w związku z tym pretensjonalnymi dupkami (śmiech). Sam posuwam się nawet do tego, że mam dwie wytwórnie płytowe specjalizujące się w produkcji winyli i kaset. Rozumiem wygodę cyfrowych wydań, szczególnie, że jestem z pokolenia, które dorastało z mp3, ale nic nie może się równać ze słuchaniem winylowego wydania czy robieniem mixtape'a dla przyjaciół. Jaka jest największa poprawa, jaką widzisz, patrząc wstecz na wasze demo "Unititled", w porównaniu do debiutanckiego "Demonic Possesion"? Największym progresem jest to, że tym razem przed nagraniami faktycznie nauczyliśmy się naszych kawałków na wskroś (śmiech). "Untitled" to tylko demo, które nagraliśmy i zmiksowaliśmy w jeden weekend. Muszę przyznać, że byłem dość zaskoczony tym, jak dobrze zostało przyjęte i przez ile osób, zwłaszcza że do dziś ludzie wysyłają do mnie e-maile z pytaniem, czy mam gdzieś jeszcze kopię. Trochę żałuję, że nie zatrzymałem kilku na wypadek, gdybyśmy mieli opcję sprzedać jedną jakiemuś bogatemu kolekcjonerowi płyt, żeby móc wyciągnąć Necrohammera z więzienia za pobicie didżejów w tańszych barach, gdy odmawiają puszczenia WASP. Nawiązaliście też współpracę z większą wytwórnią, Dying Victims Productions, gratulacje! Jaka jest, waszym zdaniem, najlepsza rzecz w tej współpracy, największa korzyść? Najlepsze jest to, że Dying Victims znają się na rzeczy! Naprawdę chcą dla nas jak najlepiej, a ponieważ ja również mam wytwórnię, mamy dla siebie nawzajem wiele zrozumienia. Co więcej, dzięki kontraktowi z większą wytwórnią mamy możliwość wydać budżet studyjny na dragi, alcohol i koreańskie płyty bluray z serialami "Frasier" i "Seinfield" (ukradliśmy odtwarzacz blu-ray ze sklepu nocnego, który sprzedał Necrohammerowi przeterminowane tabletki na potencję, ale z jakiegoś powodu odtwarzacz był koreański… To długa historia, ale te piguły sprawiły, że knaga Necrohammera zaczęła wyglądać dość zabawnie, ale może to dlatego, że wziął pięć na raz). No właśnie, masz przecież swoją, lokalną wytwórnię Wolves of Hades, która też wydaje wasze płyty, chcieliście mieć "niezależną" opcję, czy to na potrzeby lokalnej pro mocji? Przede wszystkim dlatego, że Wolves of Hades to moja wytwórnia (śmiech). Nazwij mnie upartym, ale chciałem wydać tę taśmę tylko dlatego, że po prostu lubię wydawać własną muzykę. Co myślisz o lokalnej scenie metalowej w Holandii, które podgatunki metalu są tam najpopularniejsze? Scena ssie, ale oczywiście znajdzie się kilka fajnych zespołów. Nie wiem i nie obchodzi mnie, czym się aktualnie jarają, jestem w swojej własnej muzycznej bańce i sprawdzam tylko to, co uważam za istotne i co mnie intere-
suje. Jeśli jesteś zainteresowana dobrymi zespołami z naszych okolic, sprawdź Faceless Entity, Ossaert, Zwaard, Setnakht, Toorvond, Mirre, Turia, Iskandr, Lubbert Das, Invunche, Graf, Witchfukker, Pressure Pact i Raylin. Kto jest odpowiedzialny za przyciągającą wzrok okładkę do "Demonic Possession" i czy projekt był w 100% waszym pomysłem? Jedyny w swoim rodzaju mistrz wszelkiego zła, Rok! Pomysł wyszedł od niego i ode mnie. Niektóre elementy zainspirowały piekielne ogrody z Tajlandii. Wielkie brawa dla Stephena z Kickback za jego książkę Narok! Dostarczyła nam naprawdę wielu inspiracji. Te pokręcone elementy podsyciły makabryczność koncepcji na tę okładkę, weszła na wyższy poziom. Oczywiście okładki Slayera, do "Hell Awaits", "Reign in Blood" i "South of Heaven" również niezaprzeczalnie na nią wpłynęły. Powiedziałem Rokowi, że dopóki będzie to wizualna uczta pełna wnętrzności, okaleczeń, przemocy i cierpienia… wiesz, coś, czego można się spodziewać po filmach Lucio Fulciego czy Ruggero Deodato, powinno być w porządku. Mając to wszystko na uwadze, Rok pozwolił swojemu pokręconemu umysłowi zabrać się do pracy i stworzył arcydzieło, które jest najlepszym możliwym odzwierciedleniem naszej kakofonii. Nie jesteście aktywni w waszych social mediach od listopada 2021 roku. Dlaczego? Byliście zbyt zajęci nagrywaniem płyty czy są inne przyczyny? Nienawidzę social mediów, poza tym nie mam teraz zbyt wiele rzeczy do postowania czy powiedzenia. Oczywiście ciągle pracujemy nad nowym materiałem, ale mnie zajmują dodatkowo przygotowania do trasy z Dödsrit i Lamp of Murmuur, tak jak nadzorowanie kilku nowych wydawnictw i sesji nagraniowych, co też wyjaśnia, dlaczego wrzucamy do sieci tak niewiele. Naprawdę doceniam fakt, że wspieracie inne undergroundowe zespoły jak Nagasaki Sunrise. Planujecie może nagrać wspólnie jakiegoś splita? Może z kimś jeszcze innym? Dzięki! Dla nas zawsze chodziło w tym wszystkim o współpracę, nie o rywalizację. Nagasaki Sunrise zdecydowanie są jednym z tych zespołów, z którymi jestem otwarty na współpracę i może kiedyś nagramy wspólnie splita. Nadal nie mogę się nachwalić, jak doskonale praktykują kult Burning Spirits, zasługują na dużo większą rozpoznawalność i uznanie. Na razie niczego nie planujemy. Myślę, że w pewnym momencie możemy zrobić splita z Witchfukkerem, ale nic nie jest jeszcze tak naprawdę ustalone. Aktualnie udzielam się w około 7 zespołach, więc znalezienie czasu czy odpowiedniej inspiracji może być czasem dość trudne. Osobiście uwielbiam zespoły, które potrafią zagrać dobry i brutalny gig jako trio (czy czasem nawet duet, jak wczesny Samael), ale na waszej płycie znalazły się ciekawe partie w harmoniach i zastanawiam się, czy nie rozważacie zatrudnienia drugiego gitarzysty? Oczywiście, możecie grać harmonie z basem, ale sporo ikonicznych zespołów jak Destruction lub Motorhead, które grały kiedyś jako trio stwierdzili, że łatwiej im jednak grać we czwórkę.
To ciekawe, że o tym wspominasz, bo rozważamy zastrudnienie drugiego gitarzysty na koncerty, żeby być w stanie pójść do przodu z tym, co chcemy pokazać na scenie. Jedyny problem to znalezienie osoby, która łączyłaby odpowiednie umiejętności z podejściem i zachowaniem, to jak szukanie igły w stogu siana. Mam jednak w zanadrzu kilka osób, więc zobaczymy, co się okaże. Nie tylko muzyka tworzy klimat Destructo, ale też filmy, książki i osobiste przekonania. Co dokładnie, poza muzyką, uznajecie za estetykę swojego zespołu? To odurzenie, perwersja i bluźnierstwo. Nie wiem, jak opisać to inaczej, niż wszechogarniający chaos. Wszystko, co dotyczy waszej muzyki jest utrzymane w old-schoolowym klimacie. Jaki jest najlepszy sposób, by podtrzymać ducha old-schoolu na dzisiejszej scenie metalowej, dość różnej od tej sprzed czterdziestu lat? Najlepszy sposób na "keep it true" to nie podążać ślepo za zasadami mówiącymi co wolno, a czego nie wolno ci robić. Mam szczerze dość wszystkich tych odradzających się speed czy black/thrashowych zespołów, które wyglądają i brzmią dokładnie tak samo. Wiem, że z Destructo też nie wynaleźliśmy koła na nowo, ale przynajmniej robimy to, na co mamy ochotę, ale wciąż z jasną i sprecyzowaną perwersyjną wizją. Jedyną przyczyną, dla której jesteśmy "old-schoolowi" jest fakt, że wszystkie te zespoły sprzed 40 lat wywarły na nas spore wrażenie. Bluźnierstwa, szaleństwa i satanizm - nie stronicie przed niczym: od wrzucania żartów o Skeleton Witch, przez okultystyczne tek sty, do komentarzy ze zdjęciem Stalina na Facebooku. Czy jest coś, czego nigdy byście nie zrobili? Nigdy nie pomyślelibyśmy, że Iron Maiden jest lepsze od Judas Priest (śmiało, chodźcie do mnie, fani Maiden!) Dzięki za poświęcony czas i waszą zabójczą muzykę. Ostatnie słowa dla polskich maniax? Kawakami Forever! Iga Gromska
DESTRUCTO
129
Zjednoczeni we wspólnym moshu Julián Baz to współczesny Katalończyk Resenansu. Raz za kamerą, raz przed nią - śpiewa thrash o dragonbollach, przejmuje się XVI wiecznymi mordami, a innym razem zabawia metalową komedią o dostarczaniu pizzy. Żeby lepiej sprzedać "Full HD", postanowił dołączyć do niego okulary. Przekonywać do siebie jednak nie musi, skoro sam Chuck Billy z Testamentu nie zawahał się ani przez chwilę, gdy został przez niego zaproszony do wspólnego skandowania. HMP: Jak się masz oczekując na premierę "Full HD"? (rozmowa odbyła się 7 marca 2022r, płytę zapowiedziano na 15 kwietnia 2022r - przyp. red.). Julián Baz: Człowieku, jestem tym naprawdę podekscytowany, ponieważ pracowaliśmy nad "Full HD" przez ostatnie dwa lata. Wszystkie zespoły tak gadają (śmiech), ale naprawdę w tym przypadku uważam, że jest to najlepszy album w naszej dyskografii. Umieściliśmy na nim wszystkie najciekawsze elementy składające się na styl Crisix. No nie wiem, przynajmniej dla mnie "Full HD" jest najlepszą płytą Crisix. (śmiech) Jak obroniłbyś tą opinię, gdyby ktoś Ci po-
w szybszych momentach sprowadzały się one do ekspresji czystej agresji. Uznaliśmy, że jest to najlepszy sposób, w jaki konstruktywnie możemy przekuć naszą energię w coś pozytywnego. To dla nas niemal terapia. W pewnym momencie zaczęliśmy żartować z uczucia nienawiści. Wcale nie jest tak, że nienawidzę każdą linię wszystkich śpiewanych przeze mnie tekstów - raczej żartowaliśmy. Podchodzimy do nienawiści z sarkazmem. Ktoś rzucił pomysł: "co powiecie na tytuł Full Hate Definition?". Wszyscy śmialiśmy się i tak już zostało (śmiech). Czy identyfikujesz się z "Generacją Spotify"?
"American Thrash" oraz "Pizza E.P.". Jestem bardzo zadowolony z efektu. Kolekcjonerzy CD otrzymają coś specjalnego za sprawą "okularów Full HD". Służą one nie tylko do oglądania przedniej strony okładki, ale też całego bookletu oraz grafiki z tyłu pudełka. Może ktoś, kto jeszcze się waha, ostatecznie zdecyduje się na zakup, kiedy się o tym efekcie dowie. Jak udało Wam się przekroczyć magiczną granicę stu tysięcy followersów na Facebooku? Nie wiem. Nie zastosowaliśmy żadnej sekretnej formuły. Od dwunastu lat robimy to, co lubimy robić. Ludzie sami przychodzą, żeby zapoznać się z Crisix. Bardzo mnie to cieszy. W ogóle, czuję się dumny i niezmiernie usatysfakcjonowany z wszystkiego, co udało nam się dotąd osiągnąć, a jeszcze wiele dobrego przed nami. Ale wiesz, że śledzi Was dwa razy więcej osób niż np. Artillery? Oni mają jakieś 66 tysięcy followersów, podczas gdy Wy jakieś 140 tysięcy. Serio? Nigdy tego nie porównywałem. Uwielbiam Artillery. Możliwe, że jesteśmy "zespołem generacji Facebooka". Aktywnie udzielamy się w mediach społecznościowych. Czasami wymaga to od nas cierpliwości, ale dzięki temu udało nam się zachować aktywność w ciągu dwóch ostatnich lat, zamiast zniechęcać się uciążliwymi restrykcjami. Nasza koncertowa działalność była zakłócona, ale cały czas rozwijaliśmy Crisix. Napisaliśmy około dwudziestu nowych utworów. Na "Full HD" trafiło ich mniej, ale wydaliśmy wcześniej "Pizza E.P.". W międzyczasie czuliśmy, że koniecznie musimy być dostępni dla fanów.
Foto: Crisix
wiedział, że Crisix nagrało wcześniej coś lepszego niż "Full HD"? Cóż, odpowiedziałbym, że prawdopodobnie ma rację (śmiech). Oczywiście żartuję. Wiadomo, że każdy ma inny gust. My natomiast czujemy, że jest najlepszy. Czy dokładnie to samo myślałeś, gdy wydawałeś poprzednie krążki? Oczywiście, że tak (śmiech). Dlatego też podkreślam, że wszystkie zespoły zawsze tak mówią. Ale wiesz, próbując zachować obiektywny osąd, wychodzi mi, że naprawdę tak jest. Skąd wziął się tytuł "Full HD"? (śmiech) Zabawna historia. Od samego początku, ćwicząc granie nowych utworów, czuliśmy ich crossoverowy charakter. Szczególnie
130
CRISIX
Ech? Czy ja identyfikuję swoją generację jako "Dzieci Spotify'a"? Urodziłem się w 1986 roku i myślę, że moi rówieśnicy należeli jeszcze do grupy osób kolekcjonujących muzykę na fizycznych nośnikach (CD, kasety). Osobiście, jestem gdzieś pośrodku. Osoby nieco młodsze ode mnie w pełni korzystają z najnowszych technologii. Nie powiedziałbym o sobie "Genaracja Spotify'a" (śmiech). Wydając "Full HD" łączycie koncepcję zapisu muzyki na fizycznym nośniku z nowoczesnością poprzez dołączanie do CD okularów pozwalających zobaczyć okładkę w trójwymiarze. Zawsze staramy się robić coś fajnego z naszymi okładkami. Współpracowaliśmy z tym samym grafikiem, który opracował okładkę
Śpiewałeś nie tylko samemu dla Crisix, ale też wraz z niezliczoną liczbą zaproszonych innych thrashowych wokalistów (projekt "W.N.M. United"). Wśród nich znalazł się nawet sam Chuck Billy (Testament). O tak, bardzo nas to cieszy. Widziałem, że jemu również sprawiła ta współpraca wiele radości. Uważamy go za jednego z naszych najwspanialszych bohaterów. Zawsze podziwialiśmy Testament. Pamiętam, jak w wieku 1415 lat odkrywałem "Legacy" (1987), "The New World Order" (1988), "Souls Of Black" (1990) itp. Dwadzieścia lat później Chuck Billy pojawił się na naszym video. Absolutnie szalona, surrealistyczna sprawa. Jak widać, marzenia się spełniają. Pozostali zaproszeni goście to nasi bliscy przyjaciele z tej samej sceny. Uważamy, że tworzymy razem niesamowicie silną, nową scenę thrash metalową:
Warbringer, Bonded By Blood, Violator, Nervosa, Gama Bomb, Angelus Apatrida, Dust Bolt, Fueled By Fire itd. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować połączyć sił? Super, że efekt wyszedł tak fajnie. "W.N.M. United" to killer z zabójczym przekazem. Jaki to przekaz? The World Needs Mosh. (śmiech) Zwłaszcza w obecnych czasach. Bardzo często to powtarzacie. Tak, bo to jest dokładnie to, czym się zajmujemy i co kochamy najbardziej. Mosh is love. Oczywiście, mosh is love. Mosh działa jak najlepsza terapia (śmiech). Jak myślisz, dlaczego rozmaite thrashowe zespoły natychmiast zgodziły się wziąć w tym udział? Ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, podobnie myślimy o muzyce i często razem występowaliśmy na żywo. Zwyczajnie ich zapytaliśmy, a oni chętnie się zaangażowali. Nie trzeba było ich wcale przekonywać. Nie mogło pójść łatwiej. Wzajemnie wspieramy naszych thrashowych przyjaciół z całego świata. Tworzymy sil-ną scenę. Kto jest Johnem z utworu "John Was Born For Metal"? Jak myślisz? John Fitzgerald Kennedy. Tu powinien być "spoiler alert": chodziło mi o Johna Lennona (śmiech). Jak ukaże się płyta, zajrzyj do bookletu, będziesz się śmiać. Kolejny "spoiler": w booklecie odpowiadamy na pytanie, co by się stało, gdybyśmy cofnęli się w czasie i dali metal Johnowi Lennonowi (śmiech). Kiedy usłyszałem ten utwór, pomyślałem, że równie dobrze moglibyście wydzielić intro jako "Alex Was Born For Metal", ponieważ rozpoczynająca solówka gitarowa brzmi do-
Foto: Crisix
kładnie tak, jakby zagrał ją Alex Skolnick (Testament). Tak, tak. Z drugiej strony znamienne, że poza thrashem, inspiruje Ciebie również grunge... Grunge? Lubię Alice In Chains, ale nigdy nie potwierdziłbym, że inspiruje mnie grunge (śmiech). Zadam odwrotne pytanie: któż nie lubi Alice In Chains? Wielu thrash metalowców narzeka, że 30 lat temu potracili kontrakty z powodu zmiany trendów z metalu na grunge. Ty zupełnie tak tego nie odbierasz? Kiedy grunge eksplodował, byłem super małym dzieckiem (śmiech). Oczywiście, że słucham rozmaitej muzyki. Pozostali członkowie Crisix również. Można znaleźć u nas ślady NWOBHM, death metalu, old schoolowego hard core'a, ale głównym źródłem inspiracji
pozostaje dla nas thrash. Bardzo podoba mi się, że nie istnieje jedna formuła, którą każdy thrash metalowy zespół podąża. Kiedy słuchasz Slayer, później Anthrax, Exodus lub Annihilator, to za każdym razem słyszysz zupełnie inną muzyką, choć każda wymieniona kapela zalicza się do thrashu. Oto dlaczego thrash jest moim ulubionym metalowym gatunkiem. Zasadnicza różnica między thrashem a rock iem polega na tym, że w thrashu dominują marszowe rytmy, podczas gdy rock często znacznie bardziej swinguje. Lubisz uderzenie na raz? Nie zawsze, istnieje sporo kontrprzykładów. Osobiście mam tak, że na słuchanie różnych gatunków przychodzi właściwy czas. Nawet na nu-metal? Szczerze, nie (śmiech). Nie wiem, może ktoś mógłby znaleźć podobieństwo między moim głosem a wokalami w Slipknot, ale trudno mi powiedzieć, nie słucham takich rzeczy. Pytam dlatego, że często śpiewasz błyskawicznie szybko, porywczo i jednocześnie rytmicznie. Zdarza mi się. Gdybyś prześledził mój głos od debiutu Crisix "The Menace" (2011) do chwili obecnej, to słychać znaczny progres. Zawsze staram się próbować nowych wokaliz i wprowadzać świeże inspiracje. Niemniej, moimi największymi idolami są: Chuck Shuldiner (Death), Chuck Billy (Testament), Blitz (Overkill). Słucham mnóstwo muzyki i może przecież zdarzyć się tak, że zapożyczę jakiś patent nieświadomie (śmiech).
Foto: Crisix
A co ciekawego powiedziałbyś o "Shonen Fist"? Zdaje się, że tytuł został zainspirowany Japonią, ale warstwa muzyczna już nie bardzo. Oczywiście, tekst tego utworu jest jak najbardziej związany z kulturą japońską. Spróbowałem nawet zaśpiewać pojedyczne fragmenty po japońsku. Przynajmniej postarałem się najlepiej, jak potrafiłem (śmiech). Jestem wielkim fanem anime. Od dziecka kręci mnie Japonia. "Shonen Fist" to manga odwołująca się do dragonball.
CRISIX
131
lada? To kawałek drogi od Barcelony. To prawda. Jesteśmy dokładnie z Igualady, która leży w granicach Prowincji Barcelona, 60 kilometrów od samej Barcelony. Nasze pierwsze show odbyło się właśnie tutaj. Mieliśmy malutką salkę prób i zagraliśmy w klubie nieopodal. Z tamtym miejscem wiążemy prawdopodobnie swoje najlepsze katalońskie wspomnienia.
Foto: Crisix
Czy nakręcicie do tego kawałka video? Byłoby super, ale powinniśmy to zrobić w Japonii. Nie wiem jeszcze, jak. Może chodzilibyśmy po tokijskich ulicach z wmiksowanymi w tło postaciami anime lub innymi animacjami. Często marzę o takim video (śmiech). Ukończyłeś Catalan Film School ESCAC. Co uznałbyś za najbardziej wartościową rzecz wyniesioną z tej szkoły na temat śpiewania w thrash metalowym zespole? Nie widzę związku (śmiech). Studiowałem edycję oraz postprodukcję filmów, nie aktorstwo, ani nic romantycznego. Uczyłem się, jak to jest stać za kamerą, nie przed nią. Ostatecznie losy tak się potoczyły, że wylądowałem przed. A może po tej szkole bardziej przywiązujesz wagę do detali? Wiesz, naturalnie od dziecka garnąłem się do
występowania. W wieku 7 lat uwielbiałem przebierać się w straszne kostiumy na halloween, a następnie wykonywać z kolegami dziwne przedstawienia (śmiech). Kiedy zaś miałem 15 lat, wszedłem w skład mojego pierwszego metalowego zespołu, w którym rałem na basie i śpiewałem. Przed Crisix miałem jeszcze trzy inne kapele. Także dla mnie aktorstwo było czymś naturalnym zanim poszedłem do szkoły filmowej. Z którymi katalońskimi miejscami masz najlepsze wspomnienia związane z Crisix? Prawdopodobnie z Barceloną (śmiech), bo stąd pochodzimy. Mam na myśli nie tylko Barcelonę, ale cały obszar metropolitalny. Tutaj zaczynaliśmy. Pamiętam pierwszy show Crisix, na który przyszli tylko nasi najbliżsi przyjaciele (śmiech). Nie pochodzicie aby z miejscowości IguaFoto: Victor Gomez
Wielu Polaków regularnie odwiedza Barcelonę. Czy mógłbyś precyzyjniej wymienić swoje ulubione miejsca w tym mieście? Razzmatazz, Rock Sound, Ballbreaker, Sala Apolo. Mógłbym jeszcze trochę wymieniać, ale te cztery są prawdopodobnie moimi ulubionymi. A gdzie jest Wasze studio nagrań? Wokale na "Full HD" nagrywałem w barcelońskim Amplifire Studio, ponieważ miałem wcześniej świetne doświadczenia ze współpracy przy "American Thrash" z tamtejszym producentem Geraldem. Potrafił on wydobyć ze mnie to, co najlepsze. Powiedziałem mu więc, że koniecznie musimy pracować razem również przy "Full HD". Mix wykonał Pete Rutcho, ale nie w Barcelonie, a w Ameryce Północnej. Znaleźliśmy go dlatego, że wcześniej miksował Havoc. Czuliśmy, że Pete Rutcho jest najlepszym możliwym fachowcem dla Crisis, a on okazał się absolutnie podekscytowany tą możliwością. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu. Ile czasu zajęły wszystkie prace nad stworzeniem "Full HD"? Pierwsze zalążki materiału zaczęły powstawać jeszcze w 2019 roku, kiedy ostro koncertowaliśmy. Główne struktury utworów stworzyliśmy w 2020r. Na świecie panował lockdown (śmiech), więc przestaliśmy koncertować, a zajęliśmy się komponowaniem. Aby fani nie musieli zbyt długo na nas czekać, zdecydowaliśmy się podzielić nowy materiał na "Pizza E.P." oraz na "Full HD" LP. Wcale nie występowaliście na żywo w 2020 roku? Wykonaliśmy trochę kawałków dla internetowej edycji Wacken i wystąpiliśmy kilkukrotnie w Hiszpanii. Natomiast w 2021 roku pojawiliśmy się na hiszpańskich festiwalach, np. na Resurrection Fest, jak również na festiwalach w innych krajach. Wzięliśmy także udział w internetowej edycji Hellfest. To było niesamowite. Oprócz koncertów, organizowaliście też stand-up komedie.
132
CRISIX
Przy okazji "Pizza E.P." przygotowaliśmy specjalne kinetyczne doświadczenie - zestaw czterech video, które razem tworzą jeden krótki film. Chcieliśmy zaprezentować to w kilku lokalnych kinach w Madrycie oraz w Barcelonie. Często wpadamy na podobnie szalone pomysły (śmiech). Doszliśmy do wniosku, że to nam nie wystarczy. Postawiliśmy przed sobą wyzwanie samodzielnego zrobienia metalowej komedii. Publiczność niesamowicie entuzjastycznie to odebrała. Wszyscy chcieli to zobaczyć. Przy okazji dodam, że sam pokierowałem własną rolą (śmiech). Można to znaleźć na naszym kanale YouTube. Główny wątek został oparty o historię z życia wziętą naszego gitarzysty B.B. Plaza (wywiad z B.B. Plaza znajduje się w HMP 80, str. 46 - przyp. red.). Pracował on kiedyś jako uliczny dostawca pizzy i zawsze chciał nagrać na ten temat muzykę. Dokładnie to zrobiliśmy na "Pizza E.P.". Utwór "No Tip For The Kind" opowiada o B.B. Plaza (śmiech). Czy będziecie kontynuować te komedie w przyszłości? Bardzo byśmy chcieli. Początkowo planowaliśmy tylko "Pizza E.P.", ale nie widzę powodu, żebyśmy mieli porzucić tą formę interakcji z fanami. Może dałoby radę pojechać z tymi komediami dookoła Europy? (śmiech). Wydaje mi się, że nie wyczerpaliśmy jeszcze w pełni tematu albumu "Full HD". Powiedz mi proszę np., co oznacza tytuł utworu "Boc de Biterna"? Z języka katalońskiego można to przetłumaczyć jako "wagon złota", przy czym ten akurat utwór traktuje o średniowiecznych wiedźmach oraz o tych, którzy w XV/XVI wieku zostali zamordowani w Katalonii. Przez średniowieczną świętą inkwizycję? Nie, niekoniecznie. Dochodziło tu w XV/XVI do masowych morderstw (możemy się tylko domyślać, że chodziło m.in. o krwawe stłumienie powstania o niepodległość Katalonii przeciwko królowi Hiszpanii Filipowi IV Habsburgowi, 22 maja 1640r. - przyp. red.). Mnóstwo niewinnych cywili straciło wtedy życie w Katalonii, pod pretekstem niestandardowych wierzeń i przekonań. Kiedy mówimy o wiedźmach tamtych czasów, automatycznie nasuwają się nam na myśl historie żeglarzy oraz dzieje centralnej części Stanów Zjedno-
Foto: Victor Gomez
czonych, ale tutaj w Europie również dochodziło do okropnych zdarzeń (możliwe, że Katalończycy postrzegają historię nieco inaczej niż Polacy - przyp. red.). Zaśpiewałem o tym, ale z osobistą narracją. Czy pociągnąłeś ten sam temat w "Escape The Electric Fate"? "Boc De Biterna" oraz "Escape The Electric Fate" to kompletnie różne, niepowiązane ze sobą utwory. Elektryczne przeznaczenie to coś, przed czym nikt z nas nie może uciec (śmiech). Czasami próbujemy postępować po swojemu, ale ostatecznie kończy się na tym, że i tak zachowujemy się zgodnie z oczekiwaniami innych. Warto kupić "Full HD", zajrzeć do bookletu i poczytać liryki. Tak, i szukać wielu ukrytych znaczeń, które są widoczne tylko przy pomocy dołączonych specjalnych okularów. Jakie są Wasze plany na przyszłość? W ten czwartek rozpoczynamy trzecią część trasy koncertowej "The Word Needs Mosh Tour". Pojedziemy do Austrii, Holandii, Belgii oraz Niemczech. W kwietniu przy okazji pre-
miery "Full HD" mamy trzy sztuki w Hiszpanii (Madryd, Barcelona, Bilbao - przyp. red.) z Evile oraz Dust Bolt. Następnie wybieramy się w Worm-Up Hellfest Tour (wiele gigów we Francji - przyp. red.), które ma nas przygotować na właściwą imprezę Hellfest tego lata. Później wystąpimy na kilku letnich festiwalach. Cały czas bookujemy kolejne show. Co z Polską? Chciałbym pojechać ponownie do Polski. Byliśmy tam dotychczas tylko jeden raz (Estrada Stage Bar w Bydgoszczy, 7 maja 2018r. - przyp. red.), zdaje się że w 2018 roku. Przyszedł nas tam zobaczyć szalony tłum (śmiech). O ile pamiętam, dzieliliśmy wtedy scenę z niemieckim Mynded, duńskim Impalers oraz niemieckim Surgical Strike. Przeglądając Internet widzę, że wbrew temu, co powiedziałeś wcześniej, cały czas gracie koncerty. Dawniej byliśmy w trasie non stop. Po marcu 2020 roku występowaliśmy znacznie mniej, ale teraz znów zapowiada się intensywne życie w drodze. Jesteśmy gotowi na mosh! Sam O'Black
Ma być szybko, krótko i bez nudnych momentów To właśnie te trzy zasady przyjął fiński skład tworzący Home Style Surgery, składając materiał na nową płytę, "Brain Drill Poetry" z prawie setki gotowych już kompozycji, jak potwory w stylu Frankensteina. Są nawiązania do klasycznych horrorów, pierwszej płyty, "Trauma Gallery" i crossoverowa zmyłka w postaci otwierającego, tytułowego kawałka. Wszystko świetnie, ale to wcale nie jest kolejne Municipal Waste - to porządny techniczny thrash, choć skupiający się na amerykańskiej, melodyjnej esenscji samego thrashu. Dlaczego nie jest rozwlekle, skomplikowanie i na siłę "technicznie"? Przez kilkanaście lat istnienia zespołu chłopaki nauczyli się najważniejszego - odpuszczać. Nie zawsze trzeba błyszczeć techniką, superszybkimi solówkami i milionem riffów - tu jest ich faktycznie mniej, ale za to jakie smaczne! O kulisach powstawania płyty - nagrywanej… zdalnie i to wcale nie ze względu na pandemię - opowiedzieli Jussi Keränen i Joonas Hiltunen. HMP: To, co najbardziej spodobało mi się w waszym nowym albumie, to kompozytorskie rzemiosło - coś absolutnie koniecznego, gdy chce się grać techniczny thrash. Zagrajmy w grę - wyobraźcie sobie, że macie szansę pojechać w trasę z jednym z legendarnych zespołów z gatunku: Coroner, Atheist, Toxik lub Forbidden, który przy okazji da wam wskazówki, jak pisać kawałki. Kogo
Jussi Keränen: Nasz poprzedni wokalista, Joel, był w zespole przez dziesięć lat i kiedy odszedł, czuliśmy się dość zagubieni. Istniała nawet szansa, że to ja będę śpiewać. Wcześniej tylko growlowałem w moim drugim zespole, Major Mistake, ale obecnie śpiewam w dwóch różnych projektach, Jävelin i Ravenous Medicine, nie jest to jednak ten rodzaj wokalu, który pasowałby do Home Style Sur-
Foto: Janne Jakola
byście wybrali i dlaczego? Jussi Keränen: Bardzo dziękujemy! Cała czwórka to nasze główne inspiracje. Postawiłbym jednak na Coroner, myślę, że nadal mają to coś i ich podejście do pisania riffów jest wyjątkowe. Są też świetnymi kompozytorami i nie mają potrzeby wypełniać kawałka setkami riffów, zamiast tego stawiają na solidny, główny riff, który zapewnia piosence podmiotowość. Joonas Hiltunen: Ja wybrałbym Forbidden. W ich riffach i brzmieniu gitar prowadzących na dwóch pierwszych płytach jest coś specjalnego i chciałbym tego doświadczyć dzieląc z nimi scenę. Waszym nowym wokalistą został Kami Launonen z Brainthrash. Dlaczego wybraliście akurat jego i jak układa wam się współpraca?
134
HOME SYSTEM SURGERY
gery. Na szczęście skontaktował się z nami Kami i od początku byliśmy podekscytowani, ma za sobą mocną przeszłość w thrash metalu i idealny głos do tej roboty! Już po jednej próbie stwierdziliśmy: "Ok, nagrajmy razem album". Joonas Hiltunen: Nagrywanie tej płyty nie było łatwe mając za sobą tylko jedną próbę, ale Kami dużo pracował nad tym, by wszystko wyszło jak najlepiej i tak się właśnie stało. Praca nad wokalami na odległość była interesującym doświadczeniem, bo przebywałem wtedy w innym kraju, a Kami pracował w samotności, na szczęście wymyślanie linii melodycznych przychodziło mu z łatwością. Na Metal Archives można znaleźć informację, że wokale do "Brain Drill Poetry" były nagrywane w Brainthrash Dungeon. Czy postrzegacie więc Brainthrash jako "zaprzy jaźniony" zespół, może planujecie współ-
pracę, np. nagranie splita? Jussi Keränen: Właściwie to jeszcze nawet nie spotkaliśmy pozostałych gości z Brainthrash (śmiech). Wydaje mi się, że w pewnym sensie planowaliśmy zagrać wspólny koncert zanim Joel odszedł z Home Style Surgery, ale nie jestem tego taki pewny. W każdym razie to naprawdę dobry zespół! Split album to jednak zbyt szalony pomysł biorąc pod uwagę dzisiejsze okoliczności, bo w obu zespołach śpiewałby ten sam koleś (śmiech). Wracając, nie tylko wokal był nagrywany zdalnie, ale również poszczególne sekcje nagrywano w różnych miejscach. Dlaczego? Główną przyczyną była pandemia? Nie mieliście obaw, że przy ostatecznym mixie okaże się, że ścieżki do siebie nie pasują i różnice będą zbyt mocno słyszalne? Jussi Keränen: Owszem, pandemia, ale też geograficzna sytuacja, w jakiej znalazł się wtedy zespół. To było szalone: ze względu na pracę i studia mieszkaliśmy w czterech różnych miastach, a to różnica naprawdę wielu kilometrów w tak rozległym kraju, jak Finlandia. Joonas planował przeprowadzić się też do innego kraju, by tam pracować, więc bardzo się spieszyliśmy. Perkusję nagraliśmy w Helsinkach, gitary i bas w Rovaniemi, a Kami nagrał wokale w Kuopio. Wydaje mi się, że pandemia uderzyła zaraz po tym, jak skończyliśmy sesje nagraniowe do tej płyty. Joonas Hiltunen: Do listy powodów, dla których album był nagrywany w wielu miejscach, dodałbym jeszcze kwestie budżetowe. Na przykład, perkusję nagrano w próbowni The Backstabbers, gdzie Joni trzyma swój główny zestaw perkusyjny, a Jesperi Mommo, który jest odpowiedzialny za mix i mastering tej płyty pomógł nam go omikrofonować. Tak więc ma to sens, że nagrywaliśmy go na miejscu, zamiast marnować oszczędności na wynajęcie studia. Pomówmy o tytule płyty. Czy wiercenie w mózgu naprawdę może być poetyckie i jeśli tak, dlaczego? Oczywiście, sztuka może podpadać pod gore, a gore może być sztuką co widać choćby na waszej okładce. Jussi Keränen: Nie mam pojęcia jak wpadłem na tytuł "Brain Drill Poetry". Wydaje mi się, że główny zamysł zakładał tworzenie sztuki i tekstów opartych na motywach związanych z chirurgią i gore. Dla osoby, której językiem ojczystym nie jest angielski, ten tytuł brzmi fajnie, choć może nieco zbyt artystycznie. Cóż, z założenia miał być trochę ironiczny. Okładka świetnie do niego pasuje, nawet, jeśli wiercenie nie jest na niej nigdzie pokazane, chociaż koleś z okładki definitywnie potrzebuje operacji mózgu (śmiech). Czy są konkretni malarze/filmowcy/inni artyści, którzy wpływają na waszą muzykę i wizerunek zespołu? Jussi Keränen: Śledzę w social mediach setki utalentowanych artystów i z pewnością mnie inspirują. Kiedyś pisaliśmy kawałki oparte na klasycznych horrorach, jak "Powrót żywych trupów", "Lśnienie", trylogia o trzech matkach Argento i tym podobnych (nawet na naszej nowej płycie znalazł się kawałek o "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną" i "Milczeniu owiec"). Są więc dla nas olbrzymią inspiracją. Joonas Hiltunen: Staram się robić kilka różnych podejść do solówek, melodii i gitarowych
licków. Na przykład, zawsze podobało mi się podejście Chrisa Polanda do gitary w metalu w okresie, gdy grał w Megadeth - to fuzja kilku gatunków. W ciekawy sposób bawicie się słowem i bardzo pasuje to do waszej muzyki - na przykład "sodomasochism" czy "ASSault". Skąd bierzecie takie pomysły? (śmiech). Czy nie byłoby wam łatwiej pisać teksty w ojczystym języku? Jussi Keränen: Uwielbiam głupie gierki słowne i cały czas ich używam, także w moich innych zespołach. "Necrodecoration" to dobry przykład tekstu w tym stylu. Refren, "to live, love, laugh is to die" jest mieszanką frazy "live, love, laugh" i kawałka Metalliki, "To Live is to Die". I tak, ten numer jest o Edzie Geinie dekorującym dom częściami martwych ciał. Wydaje mi się, że byłoby prościej pisać po fińsku, ale jest mi naprawdę trudno słuchać ekstremalnego metalu w ojczystym języku, może dlatego, że większość tutejszej muzyki popularnej w radiu to fiński rock. Brzmi to dla mnie trochę żenująco. Nie mam jednak żadnego problemu z zespołami śpiewającymi po polsku, rosyjsku, niemiecku czy "tzcetksdls". Brzmi to jak prawdziwy metal! Jest też naprawdę sporo dobrych proto-metalowych czy hard rockowych albumów z fińskimi tekstami, szczególnie "Moottorilinnut" zespołu Kimmo Kuusniemi. Home Style Surgery działa od 2008 roku, ale pierwszy album długogrający wydaliście po dziesięciu latach. Co wam tak długo zajęło? Wydaliście wcześniej sporo EPek i demówek. Jussi Keränen: To jest nasz pierwszy zespół. W 2008 roku byliśmy trzynasto-, czternastolatkami, którzy pierwszy raz w życiu wzięli do rąk instrumenty. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby zapłacić za przyzwoite studio, co trwało wieki, bo byliśmy po prostu nieletnimi dzieciakami i cieszę się, że nie nagraliśmy niczego aż do 2018, bo byłaby to prawdopodobnie bardzo gówniana płyta (śmiech). Uczyliśmy się wtedy jak grać, komponować i jak być jakkolwiek oryginalnym. W 2014 zaczęliśmy ćwiczyć kawałki na naszą debiutancką płytę, którą nagraliśmy w naprawdę dobrym studio między 2016 a 2017. 2014 rok był też okresem, w którym wyprowadziliśmy się z rodzinnego miasta i zrobiliśmy pierwsze wielkie kroki w naszych życiach. To nieco spowolniło obrót spraw. Zmiana wokalisty, o której już rozmawialiśmy, z pewnością nie jest jedyną poprawą od czasu "Trauma Gallery". Co teraz, z perspektywy czasu, myślicie o tej płycie? Widzicie osobiście pewien progres? Jussi Keränen: Tak! Właściwie jest to dla nas oczywiste. Myślę, że "Trauma Gallery" miała swoje dobre momenty, ale jest też na niej mnóstwo drobnych błędów. Na przykład po prostu za dużo riffów (śmiech) i takie też było założenie całej płyty - przebić ilość riffów Dark Angel na "Time Does Not Heal". Teraz zdaję sobie sprawę, że mógł nie być to najlepszy pomysł na album (śmiech). Kawałki są zbyt długie jak na mój gust i momentami trochę przesadzone. Wydaje mi się jednak, że produkcja była bardzo dobra i znalazło się tam z pewnością kilka zabójczych riffów. Tym razem proces komponowania wyglądał inaczej. W okresie, gdy po wydaniu "Trauma…"
zaczynaliśmy ćwiczyć nowe kawałki, miałem około stu gotowych numerów. I nie, nie były ani trochę dobre. Tym razem zdecydowałem, że pokażę reszcie 10 moich ulubionych z puli 100 i z nich złożymy album - jeśli je oczywiście zatwierdzą. Przekopałem więc wszystkie moje projekty, wybrałem najlepsze riffy i poskładałem z nich dziesięć Frankensteinowych
kolegów z wytwórni. Co myślicie o tym pomyśle, postrzegaliście go jako coś pozyty wnego, lawinę nowego, dobrze zagranego thrash, czy mieliście obawy, że wasz album zginie w zalewie tylu nowych wydawnictw? Jussi Keränen: Wydaje mi się, że wytwórnie robią coś takiego zaskakująco często, więc zaufaliśmy Metal on Metal i ich doświadczeniu
Foto: Janne Jakola
potworków na zasadzie kopiuj-wklej. I to, co zaskakujące, naprawdę zadziałało. Wydaje mi się, że ostateczne wersje kawałków brzmią całkiem spójnie. Przeprowadzając te chore eksperymenty miałem w głowie trzy zasady: 1. Ma być szybko, 2. Ma być krótko, 3. Bez nudnych momentów. Niektóre z nich nie znalazły się ostatecznie na płycie lub po prostu nie miałem czasu ich skończyć, więc wciąż mam w zanadrzu dobry materiał. Joonas Hiltunen: Z perspektywy gitarzysty prowadzącego, widzę też wielką osobistą poprawę, bo tym razem postawiłem sobie za cel, by to, co piszę, nie było zbyt przewidywalne, ale też by do niczego się nie zmuszać. Nie każdy kawałek potrzebuje solówki zagranej zgodnie z zasadą Yngwiego Malmsteena, że "więcej znaczy więcej": trzeba wsłuchać się w pozostałe instrumenty i ogólny klimat utworu i grać w zgodzie z nimi. Czuję, że tym razem gitary prowadzące, melodie i solówki są mocniej zintegrowane z tymi kawałkami i dają im więcej, niż na "Trauma Gallery". Na "Trauma Gallery" niektóre partie gitary solowej są tam tylko dlatego, że "musiały tam być", dla samego faktu bycia "dobrymi technicznie". Zmieniła się także wytwórnia, teraz jesteś cie częścią Metal on Metal Records. Skąd ta zmiana? Joonas Hiltunen: Zmiana wytwórni nie miała związku z żadnym konfliktem ani niczym w tym stylu. Po prostu poczuliśmy, że tym razem przyszła pora na coś nowego. Obie wytwórnie, zarówno Punishment 18 Record przy "Trauma Gallery", jak i Metal on Metal Records przy "Brain Drill Poetry", odwaliły kawał dobrej roboty, nie mogę powiedzieć o nich złego słowa. Premiera waszej płyty odbyła się 19 listopa da, razem z kilkoma innymi płytami waszych
w tym temacie. Na szczęście, każdy z tych albumów reprezentował nieco odmienny styl grania metalu i może ktoś, kto natknął się na jeden z nich, postanowił sprawdzić też resztę. Znalazł się wśród nich inny album thrashowy, ale nasze podejście do tego gatunku jest zupełnie inne. Mogę tylko spekulować, czy ta decyzja miała jakiś wpływ na odbiorców, którzy znaleźli naszą płytę. Joonas Hiltunen: Podobał mi się ten pomysł na wydanie albumu. Wydanie tylu płyt musi być dla wytwórni bardzo stresujące (śmiech). Moim zdaniem, wypuszczenie płyty w tym samym okresie, co inne zespoły, nie może tak naprawdę zrobić ci krzywdy. Prawdopodobnie wszystkie zespoły z Metal on Metal Records zyskały w ten sposób nowych słuchaczy, bo fan jednego z nich mógł poznać też pozostałe… Wasza wytwórnia wydała też album kompi lacyjny, "Compendium of Metal Vol. 14", gdzie, poza waszym, znalazły się też kawałki innych zespołów spod jej szyldu. Opowiecie coś więcej o tym projekcie? Jussi Keränen: Nagraliśmy 9 kawałków na potrzeby "Brain Drill Poetry", ale gdy przesłuchaliśmy całość i ustalaliśmy ich kolejność, uznaliśmy, że ten jeden numer, "Subconscious Atrocity"d o niego nie pasuje. Joonas Hiltunen: W porównaniu z resztą albumu za bardzo odstawał. Nie był to jednak zły kawałek i początkowo planowaliśmy go ewentualnie wykorzystać przy hipotetycznym wydaniu splita z jakimś innym zespołem. Gdy usłyszeliśmy o tej kompilacji, uznaliśmy, że nada się do niej idealnie! Produkcja jest porządna, a wokale bardzo czyste. Całość przypominała mi Toxik. Mam wrażenie, że amerykańska strona thrashu inspirowała was tym razem bardziej, niż
HOME SYSTEM SURGERY
135
zabawnego intro do całego albumu, nawet, jeśli daje mylny ogląd na jego resztę. Ale jest w nim większość głównych motywów: złożone riffy i szybkie tempo!
europejska, czy to prawda? Jussi Keränen: Dzięki! Tak, masz rację, jest trochę europejskich kapel, które na nas wpłynęły, jak Coroner, Artillery i oczywiście nasza największa inspiracja, fiński Stone, uwielbiamy brzmiący bardziej złowrogo thrash z Europy, ale w przypadku Home Style Surgery brzmienie jest bardziej zorientowane na amerykański thrash. Czyste wokale, techniczne riffy, a może nawet czasem brzmienie USPM (power metalu ze Stanów). Gracie techniczny thrash, ale kawałki są raczej krótkie, a cały album trwa mniej więcej pół godziny. Planujecie wrócić do bardziej złożonych kompozycji? Bo z pewnością macie odpowiednie umiejętności. Krótkie formy są jednak dobre, zwięzłe, ale nie nudne, więc może znaleźliście już złoty środek? Jussi Keränen: Dzięki za miłe słowa! Naszym celem jest robić techniczny thrash, ale skupiając się na samym thrashu. Nie komplikujemy kawałków dla samego faktu, by były skomplikowane. Są złożone, by były interesujące i brzmiały, nie wiem, świeżo. Wydaje mi się, że pół godziny to idealny czas trwania dla płyty w tym stylu. Znalazło się na niej mnóstwo fajnych, drobnych detali, a przesłuchanie jej za jednym posiedzeniem nie jest męczące. Mam wrażenie, że dzisiejsze albumy mają tendencję do bycia przydługimi. Metalowe kawałki też. To problem również technicznego thrashu. Trudno dobrze grać ten gatunek. Istnieje mnóstwo płyt tech-thrashowych, które są arcydziełami, ale jest też wiele płyt, których nikt nie zna i ludzie nie znają ich nie bez przyczyny. Techniczny thrash potrafi być nudny i niezapadający w pamięć. Mam nadzieję, że my robimy to dobrze (śmiech). O, chcieliśmy, by tytułowy kawałek na "Trauma Gallery" był złożony i epicki i nigdy nie zapomnę recenzji, w której autor uznał, że "Home Style Surgery próbuje być jak Metallica, ale niestety nie są Metalliką i wypada to słabo" (śmiech). To mogła być prawda! Zbyt długie kawałki, zbyt wiele riffów, ale nadal jedne z najlepszych, jakie kiedykolwiek napisałem. A dlaczego kawałek tytułowy na "Brain Drill Poetry" jest aż tak krótki? (śmiech). To tylko minuta, czy to tribute dla crossover thrashu? Przypomina mi też Anthrax. Jussi Keränen: Na YouTube możesz znaleźć masę ludzi, którzy przesłuchali tylko tego jednego kawałka i wszystkie komentarze dotyczą Anthraxu i Municipal Waste (śmiech). To właściwie nawiązanie do naszej ostatniej płyty, "Trauma Gallery" - tam tytułowy kawałek był ostani i najdłuższy, tym razem jest pierwszy i najkrótszy. Wydaje mi się, że to rodzaj
136
HOME SYSTEM SURGERY
"434" jest z kolei jednym z najdłuższych, ma nawet w pewnym sensie partie w stylu power/heavy metalu w refrenach. Nie wydaje wam się, że wyróżnia się na tle całości? Planujecie eksperymentować w ten sposób w przyszłości? Jussi Keränen: Nawet nie zauważyłem, że to jeden z najdłuższych, to ciekawe, bo jestem przekonany, że jest w nim mniej zróżnicowanych riffów, niż w pozostałych kawałkach. Z pewnością się wyróżnia, głównie ze względu na wolniejsze tempo i perkusyjny beat inspirowany Judas Priest na zwrotkach (zamiast typowego, thrashowego beatu). Partie refrenu na całej płycie bardzo różnią się od "Trauma Gallery". Prawie wszystkie kawałki na "Brain Drill Poetry" mają w refrenach silną linię melodyczną. "434", "Actio in Distans" i "Fade into Grey" są tu dobrymi przykładami. Wydaje mi się, że nie przesadziliśmy, może najlepiej zostawić to tak, jak jest (śmiech). Ale tak jak powiedziałem, słychać u nas też wpływy USPM! Czy celowo zakończyliście album najdłuższą kompozycją, "Surgical Sculpture"? Jussi Keränen: "Surgical Sculpture" to najstarszy numer na płycie i zdarzało nam się nawet grać go na żywo, gdy promowaliśmy "Trauma Gallery". Myślę, że umieściliśmy go na dobrym miejscu, ma długie intro i pół-outro. To też moim zdaniem najcięższy kawałek na albumie. Joonas Hiltunen: Tak, nie wyobrażam sobie umieścić go gdziekolwiek indziej. Funkcja kawałka na outro mogła zostać odhaczona. "Brain Drill Poetry" jest obecnie dostępny tylko na CD. Czy planujecie wydać go również na winylu? Jestem świadoma, że w tłoczniach są teraz ogromne kolejki… Joonas Hiltunen: W naszym zespole są kolekcjonerzy płyt winylowych, a nawet entuzjaści hi-fi, więc byłoby dla nas spełnieniem marzeń móc wydać ten album na winylu. Kolejki są, owszem, długie, ale jeśli czyta nas ktokolwiek chętny, by wydać naszą płytę w ten sposób, dajcie nam znać! Z długością 33 minut jest wręcz idealnie dopasowany do formatu LP. Dzięki, że znaleźliście czas na dzisiejszą rozmowę. Opowiecie o waszych najbliższych planach? I jakie są wasze ostatnie słowa dla polskich czytelników? Jussi Keränen: Dzięki, że nas uwzględniliście! Bardzo dobre pytania, widać, że naprawdę przesłuchałaś nasz album, co serio doceniamy. Zespół wciąż pracuje w trybie zdalnym, ale mamy kilka dobrych kawałków do skończenia i wstrętnych riffów do zagrania. Może uda nam się znów zagrać na żywo, zobaczymy. Większość z nas ma na głowie inne projekty, które nas teraz zajmują, Brainthrash, Jävelin, Major Mistake i Ravenous Medicine, więc je też możecie obadać. Keep it up, Poland! Iga Gromska
HMP: Im jestem starszy, tym trudniej mnie czymś zaskoczyć, ale wam się udało kiedy słuchałem "Maule" po raz pierwszy nic o was nie wiedziałem, podszedłem więc do tej muzyki bez żadnych oczekiwań. Tym większe było moje zaskocze nie kiedy okazało się co i jak gracie - skąd wybór akurat tej, klasycznie metalowej, stylistyki, skoro wcześniej mieliście związki z różną muzyką, z jazzem włącznie? Johnny Maule: Dziękuję za miłe słowa. Tak naprawdę nie powiedziałbym, że to my wybraliśmy styl, to raczej on wybrał nas. To po prostu to, co lubimy grać. Kiedy możesz pisać muzykę bez myślenia o gatunkach i tym podobnych rzeczach, płynie ona o wiele bardziej naturalnie, a dla nas był to efekt końcowy poszukiwań. To bardzo ciekawe, że nurt New Wave Of British Heavy Metal po tylu latach wciąż inspiruje młodych muzyków - które z brytyjs kich grup przełomu lat 70. i 80. miały na was największy wpływ? Oczywiście, że tak, NWOBHM jest ponadczasowy! To tak, jak współcześni kompozytorzy mogą inspirować się epoką baroku. Jeśli muzyka jest dobra, ludzie zawsze będą ją kochać! Dla mnie osobiście musiałby to być Iron Maiden, ale jest tak wiele innych zespołów, że musiałbym powiedzieć, że inspiruje mnie cały nurt NWOBHM. Fajne było wtedy również to, że niektóre starsze zespoły, jak na przykład Budgie czy Black Sabbath też wtedy zaczęły grać i brzmieć mocniej - ekipy Iommiego też musieliście kiedyś dużo słuchać? Oczywiście, wszyscy kochamy Black Sabbath. Cieszę się, że Budgie dostaje więcej czasu w świetle reflektorów. Megadeth wykonał cover "Melt The Ice Away", absolutnie rewelacyjny. Nie wszystkim udaje się wyjść spod wpływu swych idoli, stąd obecność na scenie wielu zespołów - klonów. Wam udało się tego uniknąć - zdradzisz metodę? Nie mam pojęcia! Nie staramy się brzmieć jak ktoś konkretny, po prostu gramy to, co lubimy. Może właśnie o to chodzi? Jestem pewien, że ludzie nadal będą twierdzić, że jesteśmy kolejnym klonem czy coś w tym stylu, ale
"Maule", stąd zmiana składu i akces do zespołu Justina Walkera? Nie, Daniel odszedł, by dołączyć do innego zespołu, którego brzmienie jest bardziej nastawione na rock 'n' roll i hard rock.
Własne spojrzenie na heavy metal Niby wszystko już było, ale w tym ogromie młodych zespołów wciąż nie brakuje i takich, które na tle konkurencji robią znacznie lepsze wrażenie. Kanadyjski Maule należy do tej właśnie grupy, grając tradycyjny heavy niczym w początkach ósmej dekady. Na pewno znajdą się tacy, którym słyszalne u Maule, ewidentne wpływy zespołów z nurtu NWOBHM będą przeszkadzać, ale dla mnie są one tylko dowodem na to, że ponadczasowa muzyka zawsze będzie inspirować młodych wykonawców. mnie to w ogóle nie przeszkadza. Porównywanie nas do naszych ulubionych zespołów to komplement, a nie krytyka! Jest też jednak druga strona medalu, świadome kopiowanie z czysto merkantylnych względów, co przekłada się na wielką, chociaż zwykle krótką, karierę takich imitatorów, jak choćby Kingdom Come, świetnych, ale jednak tylko naśladowców Led Zeppelin - co o tym sądzisz? Myślę, że jeśli kopiujesz kogoś wyłącznie dla korzyści finansowych, to wtedy, to co robisz będzie puste w środku. Pieniądze to nie wszystko, a jeśli zajmujesz się muzyką, żeby zarabiać pieniądze, to mam nadzieję, że masz też wehikuł czasu, bo to już naprawdę tak nie działa. Nie jest jednak tak, że staracie się tylko odt warzać to, co było grane kiedyś - odbieram "Maule" jako płytę, która przy wszystkich wpływach i inspiracjach jest jednocześnie zakorzeniona we współczesności, bo powstała tu i teraz, nie w roku 1980? Można powiedzieć, że to raczej nasze spojrzenie na heavy metal, niż jego reprodukcja. Zespół Maule, tytuł płyty "Maule", sztan darowego utworu również - nie idziecie aby trochę na łatwiznę, tym bardziej że wasza nazwa jest zarazem twoim nazwiskiem? (śmiech) Nie mam pojęcia, o czym mówisz...
szukać gdzie indziej? (śmiech) Mieliście pecha z tym materiałem, bo nagrania odbyły się w lutym 2020 roku, po czym wszyscy doskonale wiemy co wydarzyło się wkrótce. Byliście tym wszystkim zirytowani, a fakt, że cała scena muzyczna doświadczała ego samego był pewnie lichą pociechą? Cóż, potraktowaliśmy brak możliwości grania koncertów jako szansę na dokończenie nagrań, więc było to raczej skupienie uwagi na czymś innym, niż cokolwiek innego. Nawet teraz pracujemy już nad naszym drugim albumem. Jesteście bardzo młodymi ludźmi - praca nad płytą pewnie nie tylko dodatkowo mobilizu je, ale i uczy odpowiedzialności, bo trzeba zatroszczyć się o środki na studio, a później, jak się okazało, wykazać też cierpliwością, etc.? Przypomina się nam o tym dość często, ale ja nie uważam nikogo z nas, a zwłaszcza siebie, za "młodego" ani nic podobnego. Wiek to tylko liczba! Chciałbym powiedzieć, że już teraz jesteśmy odpowiedzialni, ponieważ poza muzyką mamy już własne rachunki do zapłacenia i niektórzy z nas zaczęli pracować na własny rachunek. Gitarzysta Daniel Gottardo nie wytrzymał przedłużającego się czasu oczekiwania na
Kontrakt z Gates Of Hell Records za to pewnie was uradował, tym bardziej, że to może nie nawiększa, ale w kategoriach podziemnego metalu uznana wytwórnia. Podpisaliście tę umowę mając na względzie lepszą promocję zapewnianą przez wydawcę, a do tego pewność, że album ukaże się nie tylko w wersji cyfrowej, ale też na LP i CD? Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy, jaką Gates of Hell i Cruz del Sur włożyli w promocję naszego albumu, wykroczyli poza to czego od nich oczekiwaliśmy i jesteśmy dumni, że możemy z nimi współpracować. Ale kasety zabrakło, a wiesz przecież, że kolekcjonerzy to tradycjonaliści, nie lubią luk na półkach i wielu z nich lubi mieć płyty na wszystkich nośnikach - zamierzacie coś z tym zrobić? Z tego, co pamiętam, nigdy nie robiliśmy kaset, tylko pliki cyfrowe, CD i LP. Nie słyszałem też o żadnych brakach w tej chwili czy szczególnym zainteresowaniem kasetami, więc... Skoro "Maule" to materiał już dość wiekowy zakładam, że jakieś ostatnie półtora roku poświęciliście na tworzenie jego następcy - liczę, że macie dość takich perypetii z debiutem i wasz drugi album ukaże się nieco szyb ciej niż za kolejny rok-dwa? Nasza druga płyta ukaże się wtedy, kiedy przyjdzie jej czas, nie wyznaczyliśmy jeszcze terminu, ani nawet nie myśleliśmy o jego ogłoszeniu. Powoli. Najpierw będziemy koncertować z nowym albumem, a potem pomyślimy o powrocie do studia z myślą o nagraniu drugiego albumu. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Foto: Maule
To jednak patent dobry o tyle, że nie trzeba szukać w setkach nazw, z których najciekawsze od lat i tak są już zajęte? Stąd właśnie wziął się pomysł na nazwę; chcieliśmy czegoś oryginalnego, ale wciąż metalowego, co nie było wcześniej używane, i na to właśnie się zdecydowaliśmy. Może jestem nieobiektywny, ale uważam, że wyszło świetnie! Sprawdziwszy informacje o was zauważyłem, że w roku 2019 wydaliście demo "From Hell". Uznaliście, że pięć tworzących ten materiał utworów nie powinno przepaść, są bowiem zbyt dobre, dlatego nagraliście je ponownie z myślą o debiutanckim albumie? Założenie było takie, że od zawsze miały się one znaleźć na naszym pierwszym albumie. Utwory z dema były podstawą naszych setów na żywo, więc chcieliśmy je nagrać jako materiał promocyjny dla naszych występów. Pracowaliście nad nim z Michaelem Kraushaarem - sprawdził się przy demo, nie było więc potrzeby szukać kogoś innego? Zasadniczo tak. Pracowaliśmy z nim już wcześniej i wszystko poszło świetnie, więc po co
MAULE
137
mam co najmniej pięć wersji "Unleashed In The East" z wszystkimi bonusowymi utworami itp.
Jakość w świecie jednorazowych bohaterów Lider Kill Ritual Steve Rice nie spędził pandemicznych lockdownów na słodkim nieróbstwie. Przede wszystkim dopisał nowe utwory do pozostałości z sesji poprzedniego albumu, czego efektem jest pierwsza w dyskografii jego grupy EP "Thy Will Be Done", ale też ukończył materiał na kolejną dużą płytę, która powinna ukazać się pod koniec roku. Opowiada nam o tym wszystkim: nie tylko o własnej definicji tworzenia klasycznego, melodyjnego i prawdziwego metalu, ale choćby i o tym dlaczego współczuje zombie ukrywającym się za ekranem telefonu. HMP: W roku 2020 wydaliście bardzo udany album "The Opaque And The Divine". Już wtedy zapowiadałeś też wypuszczenie EP "Thy Will Be Done" i proszę, dotrzymaliście terminu. Skąd pomysł na takie krótsze wydawnictwo? Album i tak był już dość długi, trwa bowiem ponad 45 minut, uznałeś więc, że nie ma co przytłaczać fanów muzyką, lepiej to rozdzielić? Steve Rice: Cała ta pandemia wszystko mocno skomplikowała, był problem z graniem pojedynczych koncertów, a co dopiero z wyruszeniem w trasę, więc zdecydowaliśmy, że nie możemy marnować tego czasu, i nagraliśmy trochę nowego materiału. Z sesji nagraniowych z "The Opaque..." zostały nam trzy utwory, tak jak wspomniałeś album już i tak trwał ponad 45 minut, a to jak na nasze czasy sporo. Zdecydowaliśmy więc, że wykorzystamy je przy innej okazji. Potem dopisałem jeszcze dwa utwory i uznaliśmy, że wydamy te pięć kawałków jako EP-kę, aby utrzymać się w tym świecie jednorazowych bohaterów. A tak zupełnie przy okazji wasza dyskografia wzbogaciła się o pierwszą pozycję te-
go typu, bo od założenia zespołu w roku 2010 wydawaliście tylko albumy i cyfrowe single, co też jest fajnym urozmaiceniem? Tak, to pierwszy raz kiedy pracowałem nad tym formatem, ale w życiu trzeba próbować wszystkiego! A tak naprawdę, to był to efekt znudzenia i braku możliwości wyruszenia w trasę. Już od jakiegoś czasu nie koncertowaliśmy, bo albo Europa odstawiała cyrk, żaden kraj nie był w stanie uzgodnić sensownego podejścia do Covida, albo tak jak tutaj w Stanach, dominowała głupota mandatów i zwyczajnie kretyńskie podejście do wszystkiego, co dotyczy pandemii, już nie chce wspominać o Kanadzie… Kiedyś takie wydawnictwa były na porządku dziennym - kupowałeś te wszystkie 12" EP i MLP ulubionych zespołów, promujące albumy albo ukazujące się pomiędzy nimi, zawierające nierzadko jakieś rzadkie lub premierowe utwory? Pewnie! Do późnych lat 80. kupowałem wszystkie EP-ki, single, czy płytki Iron Maiden. Uwielbiałem, gdy zespoły wydawały więcej takiego bonusowego materiału. Myślę, że
W waszym przypadku jest podobnie, bowiem zawartość "Thy Will Be Done" to nowe utwory. Do tego wygląda na to, że przekroczyliście plan, zapowiadałeś przecież cztery numery, a ostatecznie jest ich aż pięć? (śmiech) Zgadza się, tak jak wspominałem trzy utwory mieliśmy już gotowe, więc kiedy zdecydowaliśmy się wydać dodatkowy materiał, napisałem jeszcze otwierający całość utwór "Angels In Black". Myślę, że wszystko wyszło interesująco. Muzyka jest różnorodna, teksty poruszają szeroki zakres tematów. Efekt to prawie pół godziny muzyki - dla wielu zespołów taki materiał to już album, ale wy nie poszliście na łatwiznę, bo na dużych płytach zawsze zamieszczacie znacznie więcej muzyki? Nigdy nie przejmuję się długością utworów ani tym, ile jest ich na płycie. Liczy się jakość. Zastanawiam się czy utwór skupia moją uwagę, czy ma odpowiedni nastrój i czy pasuje do reszty, te aspekty są najważniejsze. Na szczęście wydaje mi się, że mam jeszcze trochę zapału do pisania, więc po prostu idę naprzód. Nie irytuje cię to, że poświęcasz czas na dopracowanie programu albumu, ułożenie poszczególnych utworów w odpowiedniej kole jności, po czym przy słuchaniu w streamingu nic z tego nie zostaje i odbiorca ma zupełnie inne wyobrażenie o waszym dziele, skoro obcuje z nim nie w założonej przez was formie lub wręcz fragmentarycznie? Absolutnie. Jestem starym, pierdolonym gnojem i robię wszystko po staremu. Dla mnie ważne jest to jak wszystko płynie i działa jako całokształt, dlatego najpierw zadowalam siebie. Mówiłem to już wiele razy, piszę muzykę dla siebie. Jeśli komuś się ona spodoba, to świetnie, ale to jest dla mnie, ona mnie reprezentuje. Nigdy nie będziemy jakimś wymyślonym, rzygającym popem gniotem, fabrykowanym przez profesjonalistów jakimś rzekomym autorom, "artystom". To jest po prostu okropne. Do dziś słucham albumów w całości, nawet kiedy mogę ustawić program na CD bądź przełożyć ramię gramofonu, żeby ominąć jakiś utwór - czyżby oznaczało to, że jestem już stary? (śmiech) Tak! Ha! Stary, uwielbiam ten artystyczny aspekt albumów, ich klimat, uczucia, historie, magię; nie da się tego pobić, współczuję wszystkim zombie schowanym za ekranem telefonu.
Foto: Kill Ritual
138
KILL RITUAL
Zawartość waszych płyt również potwierdza, że nie jesteście jeszcze wypalonymi weteranami - co sprawia, że jeszcze chce się wam pchać ten metalowy wózek o nazwie Kill Ritual? To proste, nie po to spędziłem te wszystkie lata doskonaląc swoje umiejętności, żeby teraz powiedzieć "robota wykonana", legnąć na kanapie, oglądać powtórki "Kronik Seinfelda" i jeść w jebanym McDonaldzie. Ja chcę tworzyć kolejne utwory, które będą mi się podobać i przy których będę się dobrze bawić; może nie słucham już tyle muzyki, ale wciąż uwielbiam ją grać.
Pandemia nie załamała was, bo przecież wydaliście "The Opaque And The Divine" w marcu 2020 roku, kiedy nie było mowy o kon certach, a promocja mogła odbywać się wyłącznie w sieci? To można nazwać wytrwałością albo głupotą... Ha! Co innego mielibyśmy robić? Mogliśmy siedzieć wiecznie nad albumem, czekając, aż świat wyciągnie swoje głowy z dupy, lub ruszyć do przodu i zachowywać się jak ludzie, którzy mają wolę i zapał do działania. Wolę tę drugą opcję.
Foto: Kill Ritual
Zakładam, że skoro zespół przetrwał, to udało wam się dotrzeć z waszą muzyką do wystarczającego grona zainteresowanych, może nawet poszerzyliście bazę fanów, bo ludzie mieli więcej czasu na szukanie nowych zespołów i słuchanie muzyki? Tak było. Ludzie odnaleźli kilka szarych komórek, zwolnili i zaczęli interesować się tym co naprawdę ważne. Muzyka jest zawsze otwartą bramą do spokoju ducha i lekarstwem dla duszy. "Thy Will Be Done" to dowód, że nie zamykacie się tylko w thrashowej konwencji tradycyjny metal czy nawet progresywne odniesienia również was kręcą, czego najlep szym dowodem jest finałowa kompozycja "The Opaque Is Divine"? Dokładnie. Nie lubię być ograniczany przez ideę, że muszę się zmieścić w jakiejś cholernej szufladce, narzuconej przez jakiś bzdurny stereotyp określający jaki "powinien" być metal. Uwielbiam grać muzykę i jeśli zechcę dorzucić kilka niecodziennych składników, to zrobię to, takie życie. Jej tytuł to świadome nawiązanie do tytułu ostatniego albumu, takie puszczenie oczka do bardziej wnikliwych słuchaczy? Oczywiście, a do tego to dla mnie bardzo osobisty utwór; powodem tego są problemy zdrowotne, które dokuczały mi podczas jego pisania. Zawsze są lepsze i gorsze momenty. W przeszłości nagrywaliście już długie utwory, choćby "Coat Of Blood" czy "The Veil Of The Betrayer" na poprzedniej płycie, trwający prawie osiem minut, ale tym razem poszliście na całość, bo "The Opaque Is Divine" trwa o ponad minutę dłużej - jak doszło do jego powstania? Był to długi, żmudny proces czy przeciwnie, poszło jak z płatka, aż sami się zdziwiliście, że tak łatwo? Ze strony muzycznej, poszło łatwo. Ten utwór przypomina mi Maiden zmieszane z Genesis i Zeppelinem, może także trochę Sabbathów itp. Pisanie tekstu trochę mi zajęło, stresowałem się wtedy chorobą, to też wpłynęło na jego tematykę. Kompozycja ma wiele nastrojów, co bardzo mi się podoba. "The Opaque And The Divine" było pierwszym wydawnictwem Kill Ritual z Brianem "Chalice" Bettertonem za mikrofonem. Nowa EP potwierdza, że dobrze zaaklimatyzował się w zespole i szybko znaleźliście wspólny język, co ma niebagatelny wpływ na efekt końcowy waszej pracy? Głos Briana jest dla mnie świetnym narzędziem do tworzenia, wiem, że potrafi on poruszyć wiele tematów i dopasować się do każdej koncepcji, lubię z nim pisać. Ma ten ponadczasowy metalowy styl, który świetnie
wpasowuje się w nasze brzmienie. Co tu dużo gadać, okazał się właściwym gościem, gdy stanął za mikrofonem wszyscy byli zadowoleni. W dzisiejszych czasach niewielu ma tak klasyczny metalowy głos, teraz wszyscy szczekają i rzygają do mikrofonu. Obecna sytuacja wygląda nieco bardziej optymistycznie, tak więc promocja "Thy Will Be Done" powinna wyglądać zupełnie inaczej, szczególnie w kontekście koncertów? Tak, podpisaliśmy umowę z Massacre Records i właśnie nagrywamy album, który ukaże się jesienią 2022 roku. Może wtedy świat pozwolić nam koncertować, chyba, że ten chuj Putin zdecyduje się nacisnąć guzik i rozpęta wojnę światową. Nie masz wrażenia, że słuchacze po pandemicznych lockdownach i ograniczeniach inaczej podchodzą do koncertów, słuchają muzyki z większym skupieniem? Do wiosny 2020 roku były one czymś oczywistym, po czym okazało się, że niewiele trzeba by ich zabrakło - coś takiego zmienia ogląd całej sytuacji, do tego uczy też pokory? Nie docenisz czegoś, dopóki tego nie stracisz, prawda? Mam nadzieję, że cały ten cyrk sprawi, że ludzie zaczną bardziej doceniać swoje życie. Ciesz się chwilą i myśl o innych.
to po prostu nieopłacalne? Tak, wydamy ją w tych formatach, gdy będziemy w trasie, w tym lub przyszłym roku. Wspomniałeś, że wasz szósty album ukaże się jeszcze w tym roku - możesz już zdradzić jakieś szczegóły na ten temat: ile to utworów, z kim zamierzacie nad nimi pracować czy może kogo zaprosić do studia w charak terze gościa? Tak, planujemy wypuścić go jesienią tego roku, ale kto wie… Jeśli chodzi o detale, to jak zwykle będzie około dziewięciu utworów, stylistycznie podobnych do tego co robiliśmy przez ostatnie kilka lat. Utwory są moim zdaniem solidne i dobrze opracowane, jest kilka epickich momentów, ale też trochę krótszych kawałków, wszystkie jednak o zróżnicowanej tematyce. Wszyscy weszliśmy na wyższy poziom. Na płycie nie usłyszycie żadnych gości, postanowiłem być samolubem i zostawić wszystko dla siebie (śmiech). Nie zabraknie jednak Andy'ego LaRoque, z którym zajmiemy się miksami i produkcją. To będzie metal po naszemu: klasyczny, twardy, melodyjny i prawdziwy. Wojciech Chamryk, Szymon Tryk i Szymon Paczkowski
Mieliście większą tremę przed pierwszymi koncertami po tej przerwie, przygotowywal iście się do nich jakoś intensywniej niż wcześniej, żeby wypaść jak najlepiej? Nie, ten czas poświęciłem na komponowanie i doskonalenie umiejętności. Nigdy nie stresuję się przed wyjściem na scenę, dobrze się na niej czuję. Planujecie wydanie "Thy Will Be Done" na LP lub CD, czy też z różnych przyczyn jest
KILL RITUAL
139
Czarująca kobieta z mrocznym makijażem "Scena heavy metalowa we Włoszech zawsze była osłabiana przez mass media, ponieważ masowa publiczność domagała się innych gatunków" - wspomina Sergio Pagnacco, basista i jeden z założycieli pierwszego heavy metalu zespołu z Włoch: Vanexa. Tymczasem ambitna metalowa publiczność zawsze domagała się jak najwięcej wieści o kultowych, pionierskich i autentycznych kapelach lat osiemdziesiątych. Dlatego też nie umknęła nam premiera albumu "The Last In Black". Przy jej okazji przypominamy historię Vanexy i docieramy do sedna jej artystycznego przekazu. HMP: Jakie są Twoje wspomnienia z czasów, gdy Vanexa rozpoczynała działalność w latach 1979-1980? Podejrzewam, że musi to być ważny okres Waszej muzycznej kariery, skoro w 2010 roku wydaliście kompilację "1979-1980". Sergio Pagnacco: Mamy mnóstwo wspomnień z tamtego okresu, piszemy nawet o tym książkę. Jak możesz usłyszeć na kompilacji "1979-1980", na początku śpiewaliśmy po włosku, a nie po angielsku. Było to spowodowane tym, że chcieliśmy, aby nasi słuchacze rozumieli kwestie społeczne, o których mówi-
Metal Archives wymienia Vanadium i Vanexę jako jedyne zespoły wydawane pod szyldem Durium Records - przyp. red.)? Poznaliśmy się tylko podczas jakichś programów telewizyjnych i nigdy nie mieliśmy okazji zagrać razem (nawet na żadnym festiwalu). My byliśmy uważani za zespół heavy metalowy, a oni za hard rockowy - ze względu na posiadanie klawiszy w składzie, podobnie jak Deep Purple. Słychać, że sesja odbyła się raczej w skromnych warunkach?
tunków. Zespoły heavy metalowe nie mogły przebić się do żadnej z najważniejszych sieci powiązań i wszystko musieliśmy robić sami. Występy na żywo były organizowane przez samych metalowców, a jedynymi drukowanymi gazetami, które zajmowały się muzyką metalową, były fanziny lub bardzo specjalistyczne magazyny. Kiedy niektóre zespoły (nie nasze) zaczęły wyrażać antykatolickie poglądy, ktoś potężny postanowił przyćmić nas wszystkich. "Back From The Ruins" jest często uważany za najlepszy włoski album metalowy z lat 80-tych, ale ukazał się on z czteroletnim opóźnieniem z powodu problemów naszego menadżera z prawem. W końcu zdecydowaliśmy się na zmianę menadżera i ostatecznie udało nam się wydać album w 1988 roku. Accept chciało podbić Amerykę z "Eat The Heat" (1989). Czy Wy analogicznie snuliście plany bądź marzenia podboju Niemczech albumem "Back From The Ruins"? Nie, nigdy nie mieliśmy takiej intencji. Niemieccy metalowcy mieli własne wielkie zespoły, które w pełni ich zadowalały.
Foto: Angelo Lucardi
liśmy. Nasze piosenki dotyczyły plagiatów w mass mediach, samobójstw, przemocy wobec kobiet i często odnosiliśmy się w nich też do mrocznych czasów, przez które przechodziły Włochy z powodu terroryzmu. W związku z tym piosenka "Brucia la Citta" ("Spalić Miasto") została ocenzurowana przez RAI (państwową sieć telewizyjną), ponieważ uznano ją za niebezpieczną dla krajowego porządku publicznego. Czy otrzymaliście jakieś wsparcie przy nagrywaniu debiutanckiego albumu (1983) ze strony Vanadium? Nie mieliśmy żadnego wsparcia ze strony Vanadium i nie wiem, jak można dojść do takiego wniosku (pytanie wynikało z faktu, że
140
VANEXA
W tamtych czasach studia nagraniowe były bardzo drogie i płaciło się od godziny, więc mniej czasu spędzonego na nagraniach oznaczało mniejsze wydatki dla naszego menadżera; dlatego skończyliśmy płytę w zaledwie cztery dni. Nasz debiut jest uznawany za pierwszy heavy metalowy album we Włoszech. Moja redakcyjna koleżanka, Iga Gromska, napisała ostatnio: "Włoska scena, choć nieco w cieniu, zawsze miała się dobrze, wystarczy przypomnieć Vanexę, która nagrała jeden z najlepszych albumów heavy metalowych końcówki lat 80.". Czy podzielasz tą opinię? Scena heavy metalowa we Włoszech zawsze była osłabiana przez mass media, ponieważ masowa publiczność domagała się innych ga-
Vanexa "Back From The Ruins" została wydana w tym samym roku co Skanners "Pictures Of War". Czy konkurowaliście ze sobą? Kto zazwyczaj był headlinerem, kiedy graliście tego samego wieczoru? Niestety nigdy nie mieliśmy okazji zagrać razem ze Skanners, ale nie było żadnej rywalizacji i do dziś jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Nie walczyliśmy o rolę headlinerów, ponieważ nigdy nie byliśmy próżnym zespołem. Podczas pierwszego włoskiego festiwalu heavy metalowego, który odbył się w Certaldo (Florencja) 21 maja 1983 roku (Rock in Hard Place/ Certaldo Fest/ Certaldo Festival - przyp. red.), byliśmy headlinerami, mimo że grały tam takie zespoły jak Death SS i Strana Officina. Ale to tylko dlatego, że jako jedyni wydaliśmy wówczas pełny album. Istnieje niezliczona liczba znakomitych włoskich zespołów hard rockowych i heavy metalowych. Które spośród nich uważasz za najbardziej innowacyjne w latach osiemdziesiątych? Podejrzewam, że Vanexa, Skanners, Death SS, Vanadium, które jeszcze? Wymieniłeś prawidłowe nazwy. Dodałbym jeszcze Strana Officina, Raff oraz TIR. "Against The Sun" (1994) to tytuł Waszego trzeciego studyjnego LP. Czy uważasz, że ta płyta przepadła z powodu wybuchu grunge'u?
Powiedziałbym, że ten album nie został doceniony, ponieważ zaprezentowaliśmy na nim muzykę nieprzystającą do trendów. Rozpowszechnienie się zarówno grunge'u, jak i melodyjnego power metalu, odwróciło uwagę słuchaczy wiernych od początku prawdziwemu, tradycyjnemu heavy metalowi. Co spowodowało 14-letnią przerwę w działalności Vanexa pomiędzy 1995 a 2009 rokiem? W latach 80-tych metal był najbardziej innowacyjnym gatunkiem muzycznym, podczas gdy punk umierał - i dla nas już był martwy. Pod koniec lat 80-tych myśleliśmy, że metal czeka ten sam los i że przetrwał już zbyt długo. Ale zauważyliśmy, że właśnie dzięki temu, że ewoluował w podgatunki, przezwyciężył próbę czasu i teraz, w 2022 roku, metalowe albumy wciąż są wydawane. W tamtych czasach byliśmy przyzwyczajeni do tego, że gatunki powstawały i upadały w ciągu kilku lat i spodziewaliśmy się, że tak samo będzie z muzyką metalową. Pod koniec lat 80-tych nie mieliśmy już nic więcej do powiedzenia, więc przestaliśmy nagrywać nowe utwory. Wróciliśmy do studia nagraniowego, kiedy (jakoś na przełomie lat 80. i 90. - przyp. red.) do zespołu dołączył Roberto Tiranti (Labyrinth). Miał on wtedy zaledwie siedemnaście lat (urodził się 10 grudnia 1973r. - przyp. red.) i bardzo często jeździł na nasze koncerty razem ze swoim ojcem, więc znał wszystkie nasze utwory. Kiedy okazało się, że nie mamy wokalisty, jego ojciec nalegał, żeby on spróbował. Postanowiliśmy dać mu szansę. Kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy, jak śpiewa, od razu pomyśleliśmy, żeby przywrócić zespół do życia. Zaczęliśmy pracować nad kolejnym albumem, "Against The Sun". Po kilku latach Roberto zaangażował się w wiele innych projektów, a granie z nami byłoby tylko przeszkodą w jego karierze, więc w 1994 roku uzgodniliśmy po raz drugi, że przestajemy grać. A jak to było z Waszym powrotem w 2009 roku? Ten sam Roberto Tiranti - pod naciskiem dziennikarzy i agentów koncertowych - zaproponował powrót Vanexy. Wystąpiliśmy wraz z Exciter i Jag Panzer, a także wydaliśmy koncertówkę ("Metal City Live", 2011r. przyp. red.). Wkrótce potem, zmieniliśmy skład zespołu i przystąpiliśmy do pisania nowego albumu. Jak to się stało, że tylko Ty i perkusista Silvano Bottari ostaliście się z oryginalnego składu Vanexy? Z przykrością odpowiadam, że oryginalny gitarzysta i założyciel zespołu, "Roby" Merlone, niedawno zmarł (2 sierpnia 2019r.). O wiele wcześniej postanowił też, że nie chce nigdy więcej grać. Zajął się swoją miłością do motocykli, co doprowadziło go do poważnego wypadku. Pamiętam go jako niesamowicie zaangażowanego człowieka, który wkładał wiele pasji we wszystko, co robi. Bez niego, sedno (nucleus - przyp. red.) Vanexy nigdy już nie powróci. Przykro mi. Zaprosiliście Kena Hensleya z Uriah Heep do nagrania klawiszy w utworze "Traveller" z poprzedniej płyty "Too Heavy To Fly" (2016r., recenzja HMP 64, str. 158 przyp. red.)... Zawsze byliśmy wielkimi fanami Uriah Heep,
dlatego pomyśleliśmy o nim w pierwszej kolejności, kiedy potrzebowaliśmy partii klawiszy. Udało nam się skontaktować z Kenem Hensley'em za pośrednictwem muzycznych znajomości Roberto Tiranti. Czy mimo wszystko jesteście w pełni zadowoleni z "The Last In Black" (2021)? Ciężko byłoby mi czuć się w pełni zadowolonym z albumu (o ile w ogóle to możliwe), bo zawsze istnieje coś, co można by w nim poprawić. Niemniej, uważamy "The Last In Black" za jedną z naszych najbardziej udanych płyt. Jak mógłby brzmieć najważniejszy artysty -
podobnych stylistycznie utworach innych zespołów. Vanexa pochodzi z Ligurii (region Włoch ze stolicą w Genui). Pompeje są bardziej znane ze swoich trzęsień ziemi, ale mieszkańcy Ligurii doświadczyli podobnego trzęsienia w 1887 roku. Bussana Vecchia i Sanremo są współczesnymi odpowiednikami miastawidma Pompei. Jak często i jak silnych trzęsień ziemi doświadczacie tam obecnie? Zadaję to pytanie ze względu na waszą piosenkę "Earthquake", ale jest to również intere sujące ze względu na ostatni album włoskiej Ibridomy "City Of Ruins" (2018), która została poświęcona trzęsieniom ziemi.
Foto: Angelo Lucardi
czny przekaz zawarty na "The Last In Black"? Powiedzielibyśmy, że celem stworzenia tego albumu było wykreowanie atmosfery skłaniającej do odczuwania głębokich emocji i doznań. Okładka odzwierciedla tytuł "The Last In Black", ponieważ jest w większości czarna. Spodobał nam się pomysł kobiecej postaci z makijażem czaszki - to motyw wykorzystywany przez nas na wielu logotypach i okładkach. Posiada ona dwie strony: mroczną, złą i tajemniczą oraz czarującą, elegancką. Taka też jest nasza muzyka. Co najmniej dwa klipy promują "The Last In Black": reprezentujące kawałki "My Grave" i "Armless". Nakręciliśmy je kilka miesięcy temu, aby wypuścić coś w ramach zapowiedzi pełnego albumu. Poprzez klip "My Grave" komentujemy postawę współczesnych dzieci, które zatracają się w daremnych sprawach. Gry komputerowe wystarczą, żeby ktoś stracił kontakt z rzeczywistością, a często przepełnia je przemoc. To nasze ostrzeżenie. Odnoszę dziwne wrażenie, że niektóre frag menty utworów z "The Last In Black" mogłyby zostać zaaranżowane na akustyczne gitarowe bluesowe, ale zamiast tego brzmią metalicznie. Czy świadomie chcieliście wywołać taki dysonans? Tak. Zdecydowaliśmy się na zastosowanie brzmień różniących się od dominujących w
Żyjemy w Europie, ale nasz kraj jest pełen wulkanów oraz narażony na częste trzęsienia ziemi, więc przywykliśmy do tego typu wydarzeń. Liguria musi sobie radzić również z licznymi powodziami i rozlewiskami. Bussana Vecchia to cudowne miejsce, a obecnie jedynymi jej mieszkańcami są artyści, więc często jeździmy tam na jam z muzykami, którzy kiedyś byli związani z Frankiem Zappą i Mother's Invention. "Hiroshima" również dotyczy kataklizmów naturalnych, przecież prawda? Nagraliście ten utwór już na albumie "Back From The Ruins", ale na "The Last In Black" zamieściliście jego odświeżoną wersję. Dlaczego uważacie "Hiroshimę" za szczególny utwór w Waszym dorobku? Z tą piosenką wiąże się ciekawa historia. W latach 80-tych poznaliśmy naukowca, który był częścią projektu nuklearnego zakończonego zrzuceniem bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Jego opowieści o tym, że podczas pracy nad projektem sam nie wiedział, o co w nim chodzi, skłoniły nas do napisania o tym piosenki. W niektórych środowiskach ten kawałek nie był lubiany ani rozumiany, ale jak już wspomniałem wcześniej, zawsze śpiewaliśmy o sprawach społecznych i tym razem stwierdziliśmy, że to jest coś, co koniecznie trzeba opowiedzieć. Sam O'Black
VANEXA
141
Planeta metalu Fani pamiętający czasy świetności europejskiego heavy lat 80. hołubią w kolekcjach płyty Martyr. Grupa z Utrechtu nie zdołała wtedy zaistnieć jakoś szerzej, ale po reaktywacji w roku 2005 nadrabia stracony czas. Jej kolejny album to "Planet Metalhead", realizacja w praktyce maksymy, że w dzisiejszych czasach trzeba myśleć o tym, co można zrobić, a nie skupiać się na tym, czego nie można. Przed wami Rick Bouwman, gitarzysta i jeden z dwóch oryginalnych muzyków grupy. HMP: Ciągle słyszy się, a już szczególnie od tych, którzy nie pamiętają tych czasów, że lata 80. były najlepsze dla metalu. Trudno się z tym nie zgodzić, jednak jest też druga strona medalu, bowiem dla wielu zespołów, w tym również Martyr, pod względem biznesowym były to bardzo ciężkie czasy - paradoksalnie znacznie lepiej radzicie sobie po reaktywacji, bo wydajecie właśnie trzeci album od roku 2011, a w tak zwanym między czasie wypuściliście też przecież koncertówkę "Live In Japan"? Rick Bouwman: Tak, zgadza się, na początku lat 80. byliśmy młodziutkim zespołem, nasza kariera dopiero się rozpoczynała. Nagraliśmy dwa albumy, znaleźliśmy się na kilku kompilacjach i zagraliśmy kilka koncertów, ale głównie w Niemczech, Niderlandach i w Belgii. Po powrocie koncertowaliśmy znacznie więcej, jeździliśmy po całej Europie i byliśmy nawet w Japonii. Wydajemy kolejne płyty i zainwe-
stowaliśmy w zespół więcej pieniędzy, a to owocuje rosnącą popularnością. W tym czasie byliście w uderzeniu, pracowaliście też już nad nowym materiałem tymczasem przyszła pandemia i przewartoś ciowała wszystko, jedyne co można było robić to tworzyć dalej? Już przed pandemią pracowaliśmy nad materiałem do "Planet Metalhead", ale szło to dość powoli. Z reguły dużo koncertujemy i wtedy proces pisania utworów idzie wolniej. Więc gdy nadeszła pandemia, okazało się że mamy bardzo dużo wolnego czasu i możemy zająć się tworzeniem. Dzięki temu mogliśmy bardziej skupić się na detalach i dopieścić utwory do ostatniej nuty. Czerpiemy satysfakcję z każdego kawałka, słychać że ta muzyka żyje. Dlatego też w roku 2020 przypominaliście o sobie kolejnymi singlami "No Time For
Foto: Martyr
142
MARTYR
Goodbyes", "Fire Of Rebellions" i "Raise Your Horns, Unite!", przekładając premierę już gotowego albumu "Planet Metalhead" dopiero na luty tego roku? Martyr skupia się na koncertowaniu, więc album mógł być wydany tylko w momencie, w którym moglibyśmy promować go na scenie, i grać dla fanów nowe utwory, to było głównym powodem. Oczywiście nikt nie przewidział, kiedy pandemia się skończy, albo chociaż restrykcje zostaną zniesione, abyśmy mogli świętować wydanie płyty w "normalny" sposób. Na razie sprawy wyglądają obiecująco, więc myślę że postąpiliśmy słusznie planując wypuszczenie albumu na 24 lutego, a początek trasy na 12 marca. Już japoński bonus "English Forces" z "Live In Japan" pokazał, że wracacie do korzeni, do tego, co graliście w latach 80., a singlowe utwory tylko potwierdziły, że Martyr nie powiedział jeszcze ostatniego słowa? "Live In Japan" to prawdziwy metalowy album koncertowy, prezentujący kim naprawdę jesteśmy oraz to, że dajemy czadu na scenie. W 2018 roku dołączyli do nas basista Vinnie Wassink, perkusista Rick Valcon i gitarzysta Geoffrey Mass. Razem ze mną i wokalistą Ropem Van Harenem, dwoma oryginalnymi członkami zespołu, Martyr tworzy świetny skład i w końcu ma muzyków, którzy pozwalają mu ponownie grać z energią, agresją i prędkością. Po prostu tak jak robiło się to kiedyś. My się nigdzie nie wybieramy, udowodnił to ostatni album, jesteśmy lepsi niż kiedykolwiek, świadczy też o tym świetny odbiór i same pozytywne recenzje nowego albumu. W takiej sytuacji ma chyba nic bardziej iry tującego niż oczekiwanie na nową płytę, ale nie było innego wyjścia - tym bardziej, że poświęciliście jej zbyt dużo czasu i pracy, żeby po prostu gdzieś przepadła w powodzi innych wydawnictw doby pandemii? Skończyliśmy miksy i mastering w sierpniu zeszłego roku, daliśmy sobie trochę czasu żeby dobrze przygotować wydanie albumu, więc nie odnieśliśmy wrażenia, że musimy jakoś długo czekać. Mieliśmy też zajęcia, którymi się w tym czasie zajmowaliśmy, na przykład szukaliśmy partnerskich wytwórni w celu zawarcia umów licencyjnych, aby album był łatwo dostępny na przykład w Ameryce Południowej i Północnej, Chinach i Japonii, wydaliśmy też kilka starych kawałków w Ameryce Południowej, aby otworzyć rynek na nowy materiał, zajęliśmy się też sprawami organizacyjnymi i podjęciem kilku decyzji. Mimo, że nie występowaliśmy, to i tak cały czas mieliśmy ręce pełne roboty, czy to działając w sprawie nowego albumu, czy szukając okazji do zagrania w przyszłości. Czy sesja nagraniowa "Planet Metalhead" różniła się czymś od nagrywania waszej poprzedniej płyty? Zdecydowanie, tym razem nagrywanie miało inny proces, każdy z nas nagrał swoje partie w swoim domowym studio. Ja i Rop nagraliśmy ścieżki demo partii wokalnych i perkusyjnych i wysłaliśmy je do chłopaków, wszystko przez ówczesne restrykcje narzucające dystans społeczny. Pamiętam moment kiedy Rick wysłał swoje pierwsze partie, dało mi to tak dużo inspiracji, że zmieniłem i ulepszyłem całe utwory. Ten album nagrywaliśmy kawałek po kawałku, nawet miksowaliśmy każdy po kolei.
gdy normalnie najpierw nagrywamy wszystkie partie perkusji, potem gitary itd., a na końcu to razem kleimy i miksujemy; tym razem zrobiliśmy to inaczej bo chcieliśmy wypuścić szybciej pierwsze trzy utwory. Gdy wypuszczaliśmy więc wideo singiel "No Time For Goodbyes", to pracowaliśmy już nad "Fire Rebellions". Tworzenie muzyki jest więc dla was swego rodzaju ucieczką od rzeczywistości, coraz gorszej i bardziej przytłaczającej? Bycie kreatywnym i tworzenie czegoś z niczego to coś niesamowitego, jest jak terapia. Kiedy zajmujesz się muzyką, nic innego w danym momencie nie istnieje. Tym sposobem nieoczekiwanie przygotowal iście sobie i fanom prezent na 40-lecie powstania zespołu. Celebrujecie takie rocznice, zważywszy, że po roku 1989 mieliście kilku nastoletnią przerwę? Tak, 12 marca w naszym rodzinnym Utrecht świętujemy wydanie płyty i 40-lecie powstania zespołu, spodziewamy się wielkiej imprezy. Ważny jest chyba jednak sam fakt, że Martyr zdołał się odrodzić, a do tego nie staliście się własnym cover bandem, grającym w kółko garść starych utworów, macie bowiem wciąż coś nowego do zaproponowania, regularnie wydajecie płyty z premierowym materiałem? Zgadza się, mamy w zespole tyle jakości i tyle kreatywności, że lubimy raczyć naszych fanów nowymi rzeczami, mimo, że nie wydajemy płyt zbyt często, nasz poprzedni album ukazał się w 2016 roku. Chcemy z każdym kolejnym utworem stawać się lepszym zespołem i ciągle się rozwijać. Nie chcemy się powtarzać, chcemy pokazywać, że stale ewoluujemy i poprawiamy się, dojrzewamy z każdym kolejnym albumem. Na dowód tego, na nadchodzącej imprezie z okazji wydania albumu, zagramy aż dziewięć nowych utworów z "Planet Metalhead". Jednak z wiekiem nie łagodniejecie, ale przeciwnie brzmicie nawet mocniej niż kiedyś. Chyba nie jest to tylko kwestia wykorzysty wania tego całego nowoczesnego sprzętu, którego nie było w latach 80., już bardziej tego, że macie mieszany skład, w którym doświadczenie łączy się z młodością? Pisząc ten album chcieliśmy aby nasza muzyka była cięższa, szybsza i bardziej skomplikowana technicznie. Nie baliśmy się połączyć duszy metalu lat 80. z nową technologią i brzmieniami. Z biegiem lat staliśmy się lepszymi muzykami, jesteśmy zespołem, który wie czego chce. Mamy wspólny target, wszyscy chcemy brzmieć ciężej niż dotychczas, ale nie odkładamy na bok melodyjności i harmonii.
den czy Metallica? Mam nadzieję, że jeszcze znajdzie się miejsce dla metalowych zespołów. Uważam, że obecnie scena metalowa jest mniej zwarta i podzielona na wiele odłamów. Dostrzegamy tak wiele różnych podgatunków metalu, ogromna ilość zespołów wypuszcza też swoją muzykę. Oczywiście to dobrze, jednak w tym całym natłoku materiału może umknąć nam prawdziwy talent. Bardzo trudno jest teraz osiągnąć status legendy, jaki mają te największe zespoły lat 80. jak Metallica czy Iron Maiden. Album brzmi surowo i klarownie - chyba nie kombinowaliście zbytnio z obróbką dźwięku w studio, chcieliście zabrzmieć niczym na koncercie? Dokładnie, teraz jak gramy te kawałki na próbach, to mogę powiedzieć, że nam się udało. Utwory na żywo, mają tyle samo energii i mocy co na nagraniu. W kwestii produkcji również nie "zabiliśmy" tego efektu. Tak więc na "Planet Metalhead" usłyszycie i doświadczycie koncertowej atmosfery. Zbyt dużo mamy chyba obecnie marnie brzmiących zespołów, bazujących na cyfrowej technologii, czasem nawet niezbyt dobrze radzących sobie w czasie sesji nagraniowej to chyba też znak czasów, co kiedyś było nie do pomyślenia, bo studio było drogie i nie każdy miał szanse się w nim znaleźć? Właśnie to miałem na myśli odpowiadając na wcześniejsze pytanie. Jest tak wiele zespołów i mimo, że często brakuje im talentu i nieraz nie mają w sobie "tego czegoś" to nagrywają w domach i wydają muzykę. Większość z tych produkcji jest niewiele warta. Nie mam nic przeciwko nagrywaniu w zaciszu domowym, sami tak zrobiliśmy, ale mamy w swoich domach profesjonalne studio i pracował z nami Rick Valcon, doświadczony producent i inżynier dźwięku, który miał narzędzia i umiejętności, aby zrobić to dobrze. Jak postrzegasz rolę i pozycję Martyr na współczesnej scenie metalowej? Z jednej strony dwie pierwsze płyty z lat 80. dały wam pozycję grupy klasycznej, dla niek tórych fanów nawet kultowej, ale dla wielu słuchaczy wciąż jesteście stosunkowo mało znani, co jest dla was szansą, że poszerzycie
krąg odbiorców? Liczymy, że nasz nowy album okaże się tym najlepszym. Może i jesteśmy klasykiem z lat 80. i mamy za sobą tylko dwie płyty studyjne, ale nasza baza fanów rośnie na całym świecie. Jesteśmy trochę zespołem DIY, staramy się większość robić sami i być niezależni (mamy wytwórnie i menedżera, ale są to dla nas bardzo bliscy ludzie). Naszym celem jest odwiedzenie wielu miejsc i granie na festiwalach, szczególnie tych większych i myślę, że ten album pomoże nam go osiągnąć. Z tak udanym materiałem jak "Planet Metalhead" nie powinno być z tym problemów jak zamierzacie promować ten album w dobie omikronu? Jedziemy w trasę i będziemy się starać grać jak najwięcej na żywo. Mamy kilka świetnych umów na dystrybucję płyty na całym świecie. Dawanie wywiadów dla radia i metalowych magazynów również pomaga, doceniamy każdy rodzaj pomocy. Co więcej takie wywiady możemy przeprowadzać zdalnie, czyli nie przeszkodzi nam w tym pandemia. Potrafimy myśleć nieszablonowo, to właśnie robiliśmy przez ostatnie dwa lata i nie mamy zamiaru przestawać. W dzisiejszych czasach trzeba myśleć o tym, co możesz zrobić, a nie skupiać się na tym, czego nie możesz. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
Deklaracja z tytułu waszego pierwszego demo "If It's Too Loud, You're Too Old" nie straciła więc nic a nic z aktualności? (śmiech) Zdecydowanie tak, to już nawet wygląda jak przepowiednia. (śmiech) Tytuł "Planet Metalhead" również jest dosyć jednoznaczny - myślisz, że po latach dominacji plastikowej, nijakiej muzyki metal ma szanse powrócić do mainstreamu w szerszej reprezentacji niż tylko kilku jego najbardziej znanych przedstawicieli jak Iron Mai-
MARTYR
143
Rzymskie dziedzictwo Starożytny Rzym to bardzo nośny temat dla twórczości wszelakich zespołów heavy oraz power metalowych. Nie ma się temu co dziwić. W końcu był to okres pełen wojen, intryg, ewolucji ustrojów politycznych i innych wydarzeń dających pole do tworzenia epickich historii. Zespół Custard z tego dziedzictwa skorzystał na swoim nowym albumie zatytułowanym "Impwrium Rapax" HMP: Cześć Chris! Jak tam dzionek mija? Chris Klapper: Witaj Bartku, Wszystko gra! Patrząc na Waszą dyskografię, od razu rzuca się w oczy fakt, że swe albumy wydajecie w cztero-pięcioletnich odstępach czasowych. No widzisz, takie z nas śmierdzące lenie (śmiech). Tak na serio, to jak zapewne wiesz, lub się domyślasz, nie jesteśmy pełnoetatowymi muzykami. W związku z tym mamy ograniczoną ilość czasu, którą możemy poświęcić na granie. Inną sprawą jest to, że stawiamy sobie poprzeczkę dość wysoko i nie nagramy albumu, jeśli nasze nowe utwory odbiegają od standardów, które przyjęliśmy. Mamy też ten komfort, że wytwórnia nas nie ciśnie, więc spokojnie możemy sobie pracować w swoim tempie. Nie potrafiłbym współpracować z wydawcą, który co roku wymagałby od zespołu nowego albumu. Rozumiem zatem, że ostatni krążek "Imperium Rapax" Wasze standardy spełnia. Mieliście jego wizję przed rozpoczęciem nagra nia, czy część elementów i całej koncepcji pojawiła się już w trakcie tego procesu?
Wiesz, pracujemy w nieco inny sposób niż większość zespołów. Nie działamy nigdy na zasadzie "to teraz piszemy materiał na nowy album". Taka metoda pracy jest nam obca. U nas tworzenie to ciągle trwający proces. Dopiero gdy stworzymy coś, co naszym zdaniem jest wyjątkowe, nieważne czy pod względem melodii, riffów, czy czegoś innego, nagrywamy to i wypuszczamy w świat. Kiedy zdecydowaliśmy się na koncept dotyczący starożytnego Rzymu, dopasowaliśmy tą historię do konkretnych utworów i obserwowaliśmy jak to się będzie rozwijać i jakiego kształtu ostatecznie nabierze. Wiele pracy pojawia się, gdy już dopasujemy do utworu odpowiedni tekst oraz linię wokalną. Jednak jak wiesz, wszyscy jesteśmy doświadczonymi muzykami i jakoś to ogarniamy od początku do końca. Koncept albumu "Imperium Rapax" obraca się głównie wokół starożytnego Rzymu. Skąd fascynacja tamtym okresem historycznym? To głównie działka Olli'ego, naszego wokalisty. Zawsze próbuje wepchnąć w teksty jakieś starożytne odwołania. Jeździ regularnie na
Foto: Custard
144
CUSTARD
różne targi i zloty, gdzie ludzie chodzą ubrani w stroje z tamtej opoki z różnych rejonów świata. Poza tym są uzbrojeni w miecze, topory i tym podobne. Olli ogląda także wiele filmów i czyta wiele książek dotyczących tamtej epoki. Kiedy wszyscy zgodziliśmy się na nagranie albumu o Imperium Rzymskim, on przejął rolę autora tekstów. Jak zapewne wiesz, w całej historii starożytnego Rzymu można znaleźć wiele wątków pasujących do power metalu. Wydarzyło się tam wiele wojen, pojedynczych bitew, intryg na szczytach władzy itd. O tym wszystkim można było spokojnie zaśpiewać. Problemem było, co by tu wybrać. Jak zapewne zauważyłeś, wszystkie utwory na albumie zawierają historie w chronologicznej kolejności. Wymagało to oczywiście pewnego rozplanowania, ale ostatecznie tworzy niesamowity koncept. Wiele elementów dziedzictwa Starożytnego Rzymu możemy odnaleźć we współczesnym świecie. To prawda. Choćby z racji tego, że było to pierwsze imperium z prawdziwego zdarzenia rządzone nie tylko przez dyktatora, ale też na zasadzie republiki. Tamtejsi senatorowie byli po prostu głosem zwykłych ludzi. Oczywiście było wtedy sporo korupcji, a ta niby demokracja była dość śliska. Jednak czy początki muszą być idealne? To był świetny punkt wyjścia do czynienia tego ustroju lepszym w przyszłości. Odziedziczyliśmy także wiele rzeczy kompletnie ni związanych z polityką. Powstało wtedy wiele wynalazków. Sam Rzym był wielkim miastem i musiał zmagać się z wieloma logistycznymi wyzwaniami. Ludzie potrzebowali więcej pożywienia, które trzeba było sprowadzać z dalszej okolicy. Musieli zatem szukać odpowiednich rozwiązań. Co więc robili? Budowali porty, organizowali floty, zdobywali zagraniczne kontakty handlowe. Budynki mające więcej niż dwa piętra czy nawet toalety to również osiągnięcie Rzymian. Wiele z rzeczy, które wymyślili, wymagało oczywiście poprawek w późniejszych okresach, ale na starcie błędy są po prostu nieuniknione. Swoją drogą ciekawe czy "poprawki" budowlane, które zlecił Neron są prawdą czy tylko legendą. Kto wie. W utworze "The Goddess of Magic and Death" możemy usłyszeć głos Marty Gabriel. Słyszałeś może jej ostatni album? Marta ma naprawdę wyjątkowy głos, który jest jej znakiem rozpoznawczym. Nie ważne czy śpiewa w Crystal Viper, czy też działa pod swoim nazwiskiem. Fajnie, że tak zdolna dziewczyna jest uzależniona od klasycznego heavy metalu. Z tym kawałkiem ogólnie wiąże się zabawna historia. Wokalistka miała się wcielić w rolę Kleopatry. Olli'emu jednak nie przychodził do głowy nikt, kto byłby do tego idealny. Kiedy zaczęliśmy miks, dotarło do nas, że coś tu nie gra. Wtedy zrozumieliśmy, że zapomnieliśmy znaleźć kogoś, kto by zaśpiewał te żeńskie partie, a bez tego ten numer tracił cały swój urok. A co się robi w takich przypadkach? Oczywiście trzeba się napić piwa (śmiech). No więc siedzieliśmy w studio i piliśmy, a Olli w tym momencie zapuścił jakieś randomowe kawałki z Youtube. W pewnym momencie trafiło na jakiś utwór Crystal Viper. Popatrzyliśmy z Ollim na siebie i niemal jednocześnie krzyknęliśmy: "mamy Kleopatrę!". Reszta poszła już łatwo, gdyż znam się z jej mężem Bartem kupę czasu. Marta okazała
się właściwą osobą na właściwym miejscu. Nie jest jednak ona jedynym zaproszonym gościem na ten album. Możemy tam usłyszeć także Athanasiosa Karapanosa oraz Marinos Kopasa. Athanasiosa, którego nazywamy Thanos, znam od kilku lat. To świetny muzyk, a jeszcze lepszy inżynier dźwięku. W naszym przypadku szczególnie tym drugim. To on odpowiada za brzmienie naszych dwóch ostatnich albumów. Nasza współpraca to sama przyjemność. Człowiek ten ma świetne wyczucie tego, czego dany kawałek potrzebuje, jeśli chodzi o brzmienie. Sugeruje nam również, co powinniśmy dodać do danego kawałka, by poprawić jego ostateczny kształt. Dam prosty przykład. Uznaliśmy, że w jednym kawałku dobrze sprawdzą się krzyki legionistów. Thanos na to: "dobra, nagramy dwadzieścia ścieżek". On nagrał swoje dziesięć, ja tyle samo, ale nagle w naszym studiu pojawił się nasz gitarzysta Oscar. Po prostu przechodził przypadkiem tamtędy i wpadł się przywitać. I co? Zmusiliśmy go, by nagrał swoją dziesiątkę. Ogólnie z Thanosem świetnie nam się współpracuje. Nawet pomimo tego, że on większość czasu spędza w Wielkiej Brytanii, a ja w Niemczech. Ta samo wygląda sprawa z Marinosem. Właściwie obaj oni pracują przy tych samych projektach. Marinos jest prawdziwym wyjadaczem, jeśli chodzi o orkiestrowe aranżacje, a także świetnym pianistą. Jesteśmy w pełni zadowoleni ze współpracy z nimi. Myślę, że mówimy tym samym językiem i finalnie daje to naprawdę niesamowite rezultaty. Na "Imperium Rapax" kilkakrotnie pojawiają się frazy po Łacinie. Znasz ten język? Szczerze mówiąc, praktycznie nie znam go wcale. Dziś język ten jest prawie martwy. Używają go już chyba tylko lekarze, prawnicy i księża. Użycie Łaciny na albumie wynika bezpośrednio z kontekstu całości. Wspomniałeś już, że swoje utwory piszecie na bieżąco. Robicie to wspólnie, czy któryś z Was odgrywa w tym procesie bardziej kluczową rolę? Za stronę czysto kompozytorską odpowiadają głównie nasi gitarzyści Oscar i Stefan, jednak nad ostatecznym kształtem utworów pracujemy wszyscy. Ja robię większość aranżacji oraz wraz Thanosem pracuję nad miksem. Dużą wagę przykładamy do pracy zespołowej i chcemy, by każdy był zaangażowany w jakiś sposób w ten proces. To w końcu nie jest "one man show". Macie fajne stroje rzymskich legionistów. Gdzie je zakupiliście. Też taki chcę (śmiech). Szukaj, a znajdziesz (śmiech). Wiem, że wizerunek zespołu oparty tylko o skóry i łańcuchy nie do każdego przemawia. Chcemy dać ludziom trochę rozrywki. Czasy, gdy wystarczyło stanąć na scenie i grać już dawno przeminęły. Dziś takie coś już mało kogo jest w stanie poruszyć. Niektóre kapele rozwijają wielkie banery w tle i bawią się pirotechniką. Uważam, że to jest dobre, ale bardziej pasuje do dużych festiwali. Wszystkie elementy naszych strojów kupiliśmy przez Internet. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy ich choć trochę nie podrasowali. Nie planujecie zatem zamieszczenia na scenie jakichś ozdób związanych z Rzymem?
Foto: Custard
Jeśli będziemy mieli odpowiednią ilość czasu na przygotowania, to jak najbardziej. Na festiwalach zazwyczaj czas występu jest bardzo ściśle limitowany. Jeżeli na przygotowanie sceny będziemy potrzebowali dodatkowych dziesięciu minut, o tyle skróci się czas naszego show. Nie jest to dobry interes. Oczywiście już od jakiegoś czasu myślimy o porządnej scenografii, ale zwykle zawodzą kwestie logistyczne. My tu o koncertach, a sytuacja z graniem na żywo ciągle niepewna. Właśnie z tego powodu musieliśmy nieco zweryfikować niektóre swoje plany. Zawsze po wydaniu albumu gramy koncert albo dwa w okolicach naszego miasta. Zaczęliśmy także planować inne występy i z tygodnia na tydzień musieliśmy coś zmieniać, bo rząd wprowadzał nowe regulacje. Najpierw mówią, że nie ma żadnych limitów, jeśli chodzi o publiczność, potem nagle się okazuje, że jest ograniczenie do 200 osób, za parę dni, że trzeba rozstawić krzesła w odległości półtora metra od siebie, potem kolejne udziwnienia typu wpuszczanie tylko zaszczepionych, testy przed wejściem do klubu… Normalnie zwariować można. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wstrzymać aktywność koncertową do czasu, aż wszystko się ustabilizuje i będziemy mogli zagrać normalny show bez żadnych ograniczeń. Może uda się to tego lata, może dopiero latem 2023, może jeszcze kiedy indziej. Któż z nas to wie. Jedyny plus jest taki, że nigdy nie utrzymywaliśmy się z grania koncertów, więc wszystkie te ograniczenia nie odbijają się w żaden sposób na stanie naszych portfeli.
wpływowych osób. Oczywiście obgadujemy wszystko razem. Tylko w naprawdę ekstremalnych sytuacjach bywam zmuszony podejmować decyzję samodzielnie. Na szczęście bardzo rzadko takowe się zdarzają. No właśnie, jak sam wspomniałeś, siedzisz w tym biznesie długo, bo od roku 1987. Jak wspominasz początki Custard? To były wspaniałe czasy. Głównie balowaliśmy, piliśmy ile wlezie, podrywaliśmy dziewczyny i robiliśmy wiele szalonych rzeczy. Nikt z nas jeszcze wtedy nie musiał się martwić o pracę, dom rodzinę. Właśnie na takiej wpadliśmy na pomysł założenia kapeli. Mieliśmy wtedy trochę w czubie, ale nie byliśmy jeszcze całkiem nawaleni. Nikt z nas nie miał pojęcia o graniu na żadnym instrumencie, ale wówczas nie widzieliśmy w tym kompletnie żadnego problemu. Jeden z moich dawnych kolegów wziął tą rozmowę całkiem na serio i jakoś skombinował salę prób i instrumenty. Zaczęliśmy się uczyć grać. Wiesz, nie mieliśmy wtedy Internetu, żadnych kontaktów, i kompletnej wiedzy jak się do tego zabrać, ale i tak daliśmy radę. Inaczej byś teraz ze mną nie rozmawiał (śmiech). Dzięki bardzo za miłą pogawędkę. Ja również dziękuję za zainteresowanie. Pozdrawiam wszystkich czytelników. I sorry, że tak dużo gadam. Bartek Kuczak
Jesteś jedynym muzykiem grającym w Custard od samego początku. Rozumiem, że daje Ci to prawo, do trzymania wszystkiego twardą ręką (śmiech). Dokładnie (śmiech). Określiłbym siebie jako "ten idiota, co rządzi całym tym pierdolnikiem" (śmiech). Tylko nie myśl, że uznaję się za jakiegoś dyktatora czy coś w tym stylu. Uważam jednak, że jestem dość dobry w planowaniu i negocjacjach z organizatorami koncertów. Ogarniam całą pozamuzyczną stronę działalności zespołu. Poza tym siedzę w tym biznesie dłużej, niż pozostali członkowie Custard i przez ten czas zdążyłem poznać parę
CUSTARD
145
nagraliśmy połowę kawałków na album. Skończyliśmy całą resztę później, po podpisaniu umowy z Black Dragon.
Dobry w byciu sobą Ten człowiek jest tak ciekawy, jak jego muzyka. Czas, jaki poświęciłem, by posłuchać najnowszej reedycji debiutu Heir Apparent, nie był absolutnie stracony. Wymiana zdań z Terrym Gorle również przyniosła wiele interesujących wątków. Nie tylko o wznowieniach płyta, ale i przeszłości, nauce gry na gitarze czy poglądach związanych z globalnym problemem Covid-19. Warto poznać tego gościa i jego spojrzenie na pewne kwestie. Wreszcie, dać sobie chwilę na kontakt z jednym z bardziej intrygujących zespołów - Heir Apparent na pewno nie zostawi nikogo obojętnym! HMP: Cześć Terry, jak się miewasz, czy zdrowie dopisuje? Terry Gorle: Mam się dobrze, dzięki!
W Hammerheart upierali się, by skopiować oryginalną okładkę i listę utworów, więc to była całkowicie ich decyzja.
Mam do Ciebie trochę pytań. Pretekstem do spotkania jest oczywiście najnowsza reedycja debiutu Heir Apparent, przygotowana przez Hammerheart Records. To od razu, Terry - jesteś zadowolony z efektu ich pracy? Tak. Zrobili kawał świetnej roboty w odtworzeniu oryginalnego wyglądu wraz z ulepszonym opakowaniem oraz innymi detalami. Remaster też jest zaskakująco dobry.
Album oryginalnie wyszedł w 1986 roku. Czy pamiętasz w jaki sposób odbywało się pisanie materiału, który się na nim znalazł? Tak, ale opowiedzenie tego wszystkiego zajęłoby mi kilka godzin (śmiech). Kilka utworów zostało nagrane w roku 1983 w piwnicy wynajmowanego domu, którą przerobiłem na salę prób. Nazywaliśmy się wtedy Nemesis. Cory Rivers był wokalistą, a Jim Kovach perkusistą. Kiedy Paul (Davidson) dołączył do zespołu jako wokalista w roku 1984, skończyliśmy pisanie reszty kawałków i nagraliśmy pięć utworów w wersjach demo w lipcu. Jim odszedł w sierpniu, a Ray został naszym perkusistą we wrześniu tego roku. Po tym, jak demo zebrało pozytywne opinie, pożyczyłem więcej pieniędzy i na początku 1985 roku
Co rzadkie, "Graceful Inheritance" w nowej wersji jest prawie identyczne z pierwowzorem Black Dragon Records. Postawiłeś warunek, żeby nie było żadnych bonusów lub ingerencji w szatę graficzną, czy to wytwór nia podeszła w ten sposób do tego wydawnictwa?
Jak wspominasz współpracę z ówczesnym składem Heir Apparent - Paul Davidson na wokalu, Derek Peace na basie i Raymond Black na perkusji? Paul, Derek i ja mieszkaliśmy w tym samym domu, który przeznaczaliśmy na próby, więc skoncentrowaliśmy się na codziennym pisaniu utworów i naszych partii. To było świetne miejsce do bycia produktywnym. Ray mieszkał jakieś 60 kilometrów od nas, więc ćwiczyliśmy wieczorami oraz w weekendy, zazwyczaj pięć razy w tygodniu jako pełny zespół. Założenie kapeli było moim życiowym celem, więc włożyłem w to całe swoje serce, by zdobyć rozgłos i iść naprzód. Trzy lata później kiedy wychodził drugi album - "One Small Voice" - skład był już poszerzony o klawiszowca i śpiewał nowy Steve Benito. Pamiętasz dlaczego Paul nie mógł już być w szeregach grupy? Na początku roku 1987 Paul zaczął tracić głos i odszedł po nagraniu dwóch piosenek "We, The People" i "Tomorrow Night". Było to dla niego za trudne. Idąc przykładem debiutu, to czy "One Small Voice" czeka w najbliższym czasie jakaś ciekawa reedycja? To już zostało ponownie wydane kilka miesięcy temu, w zremiksowanej i zremasterowanej wersji, w której gitara brzmi na odpowiednim poziomie. Zawiera tylko kompozycje napisane jako Heir Apparent. Przez 45-minutowy limit czasu na LP, usunęliśmy z listy covery zrobione przez pierwszy zespół Steve'a ("Two Hearts", "Alone Again" i "Screaming") oraz cover Paula Simona ("The Sound of Silence"). Winyl i wersja na CD zawiera utwór "The Haunting", której nie było na oryginalnej płycie, a kompakt zawiera jeszcze dodatkowy utwór "Tomorrow Night", który nigdy wcześniej nie został wydany. Ostatni album wyszedł w 2018 roku. Minęło parę lat, więc mogę zapytać czy jesteś zadowolony z efektu tych sesji? Rzecz "The View From Below" to owoc miłości i jestem dumny z tego, jak to wyszło. Po drodze musieliśmy pokonać pewne przeciwności losu. Kłopoty zdrowotne, przez które odwołane zostały festiwale, składanie przez Internet pomysłów do kupy, mieszkanie daleko od siebie i nie ćwiczenie razem jako zespół. Jeszcze nigdy nie pracowaliśmy w taki sposób. I nie, nie porównujemy się z przeszłością, bo po trzydziestu latach ma to być nowy rozdział. Will Shaw też musiał dopasować się jako wokalista.
Foto: Heir Apparentn
146
HEIR APPARENT
Trzecia płyta i trzeci wokalista. Tym razem na "The View From Below" śpiewał Will Shaw. To już tradycja w Heir Apparent, że co płytę mikrofon oddaje się komuś innemu? (śmiech) Dobry wokalista jest kimś, kogo najciężej znaleźć oraz najważniejszym elementem zespołu. Gość, który potrafi oddać sprawiedliwość Paulowi i Steve'owi jest kimś bardzo rzadkim, a znalezienie wokalisty, który potrafi zaśpiewać te wszystkie utwory, zachowując przy tym swój styl oraz uwzględniając umiejętność zaśpiewania 90-minutowych koncertów dwa
lub trzy dni z rzędu jest czymś prawie niemożliwym. Zwłaszcza, że nie ma gwarancji stabilnej pensji. Jest tylko nadzieja na zbudowanie czegoś, co przetrzyma. No ale mówiąc serio to kto z tej trójki jest dla ciebie najciekawszym wokalistą i z kim pracowało się najlepiej? Każdy z nich ma swoje zalety i wady, jak każdy z nas. Ważne jest uchwycenie chwil i maksymalne wykorzystanie sytuacji. Nic się nie dzieje bez motywacji, dyscypliny i chęci do pracy. Ostatecznie, włożony wysiłek w jak najlepszym wykorzystaniu każdego, kto zgłosi się na ochotnika do udziału w czymś takim, jest nagrodą i przekleństwem. Występują też czynniki rozpraszające oraz zmieniające się priorytety, które przeszkadzają w postępie. Jako gitarzysta grałeś w kilku grupach. Głównie w połowie lat 80. Z którą wiążesz najmilsze wspomnienia i byłbyś gotowy jeszcze coś zagrać? Był zespół, w którym grałem w latach 19921993. To z nim była najlepsza zabawa, jaką kiedykolwiek miałem. Jako gitarzyście dali mi całkowitą swobodę. Muzyka zacierała granice rocka i metalu i była naprawdę inspirująca oraz emocjonująca. Wciąż mam ochotę wziąć gitarę do ręki i grać niedokończone kawałki sprzed czterdziestu lat… Nadal chcę je nagrać. Chciałbym teraz zapytać o Twoje pierwsze muzyczne kroki. Pewnie tego się nie zapomi na, ale - czy dobrze pamiętasz pierwszy raz, kiedy chwyciłeś do ręki gitarę i czy wiedziałeś od razu, że to instrument, z którym zbudujesz swoją przyszłość? Cóż… nie (śmiech). Chciałem nauczyć się grać, kiedy miałem 14 lat, ale nie stać mnie było na lekcje. Słuchałem więc nagrań na okrągło i próbowałem kopiować to, co słyszałem. Tak było przez kilka lat. W ten sposób powoli poznawałem ten instrument. Pomogło mi to zbudować mój własny styl, bo wszystkiego nauczyłem się sam. Udzielałem się w zespole grającym covery i nauczyłem się ponad dwustu utworów, ale nigdy nie wiedziałem, czy grałem je dobrze. Większość kawałków, których się nauczyłem, miała dwie lub trzy ścieżki gitarowe lub dwóch gitarzystów, a ja zawsze grałem w zespołach z jedną gitarą, więc starałem się zagrać najważniejszą część danej kompozycji, jednocześnie próbując naśladować ogólny kontekst najlepiej jak potrafiłem. W rezultacie mam kilka niekonwencjonalnych i unikalnych sposobów podejścia do instrumentu. Mój styl grania z kostką to głównie uderzenia w górę i naprzemienne kostkowanie prawie każdej nuty, niewiele slide'ów lub hammerów. Za cholerę nie potrawię sweepować. Nawet nie próbuję. Kto inspirował Cię w młodym wieku do grania na gitarze? Zainspirował mnie pewien zespół, który grał na balu dla gimnazjalistów. A potem słuchałem już "IV" Led Zeppelin... Czy dziś możesz powiedzieć, że poznałeś wszystkie tajemnice tego instrumentu? A, w życiu. Jestem jedynie dobry w byciu sobą. Minęło kilka lat od ostatniej płyty Heir Apparent to chciałbym zapytać czy są już jakieś szkice tego, co może ukazać się jako kolejny album grupy?
Mam wiele pomysłów na nowe utwory i partie gitarowe. Naprawdę je lubię. Mogę coś nagrać sam, albo znaleźć kolejnego świetnego wokalistę i nazwać to coś Heir Appparent. Może zacznę nowe z kilkoma znakomitymi muzykami z Europy… Wszystko sprowadza się do podjęcia decyzji o wykonaniu pracy i znalezienia ludzi, którzy mają to samo marzenie. Jedno jest pewne, to nie jest coś, co robisz, aby zarobić na życie. Bycie zespołem to praca z miłości, która wymaga ogromnej inwestycji czasu i pieniędzy. Wymaga również cierpliwości i wsparcia ze strony rodziny, ponieważ spędzanie czasu z dala od bliskich, aby Foto: Heir Apparent uszczęśliwić kilka tysięcy ludzi na całym świecie, których znasz tylko z Facebooka, wydaje się być czymś samolubnym. Biorąc to pod uwagę, nie jest zaskakujące, że wystarczy kilku samozwańczych krytyków, abyś chciał to wszystko rzucić… Zostałeś teraz sam jako główny muzyk Heir Apparent. Istnieje wiele "zespołów" tworzonych przez jedną osobę. Powiedz, czy jeśli byłaby taka okoliczność, byłbyś gotów napisać i zarejestrować w pojedynkę nowy album? Tak. Choć znowu sprowadza się to do dokonania potrzebnych poświęceń, by wykonać robotę. Czym Terry Gorle zajmuje się w wolnym czasie? Pracuję na pełen etat i mój czas wolny jest czymś cennym. Ze względu na Covid pracowałem dwa lata w domu, przez co mogłem spędzić więcej czasu z rodziną. Poświęcili się dla moich priorytetów sprzed kilku lat, kiedy ostatni zespół był jeszcze aktywny. Lubimy camping, kolarstwo górskie, kajakować i chodzić po górach. Nie mogę nie zapytać o sytuację związaną z wirusem. Jak Ty się do tego odnosisz i czy przeszedłeś w miarę dobrze ten niepokojący czas? W czasie tego całego zamieszania moja rodzina czuła się dobrze. Pracujemy w domu, przestrzegamy protokołów i dystansu. Przyjęliśmy trzecią dawkę szczepienia, gdy tylko była dostępna. Z globalnego punktu widzenia sposób, w jaki każdy z nas radzi sobie z pandemią, stał się papierkiem lakmusowym naszej inteligencji. Publicznie wypowiadam się na Facebooku w tych sprawach, ponieważ dotyczą one poglądów politycznych, społeczeństwa i przyszłości życia na tej planecie. W rzeczywistości, oryginalne mówione intro Heir Appparent z 1984 roku jeszcze nigdy nie było takie prawdziwe. Brzmi on następująco: "From the inception of our present universal cycle, through the ages of our development, man has evolved to confront his last mortal enemy… himself. Who then will continue if man should fail? Who will be man's Heir Apparent?" (w tłumaczeniu: "Od początku naszego obecnego uniwersalnego cyklu, przez wieki naszego rozwoju, człowiek ewoluował, aby
stawić czoła swemu ostatniemu śmiertelnemu wrogowi… sobie samemu. Któż więc będzie kontynuatorem, jeśli człowiek poniesie porażkę? Kto zostanie dziedzicem człowieka?" przyp. red.). Koncepcja, że ludzkość jest silna, inteligentna, sprawiedliwa, zdyscyplinowana i współczująca, przewija się również przez nasze liryczne przesłanie… Idea, że to my trzymamy klucz do naszego przeznaczenia. Covid ujawnił idiotów i nierozważnych, politycznie i intelektualnie oraz smutną rzeczywistość. Jest nią to, że cierpienie trwa, ponieważ globalnym przywódcom wciąż brakuje woli do wdrożenia dwutygodniowego lockdownu, który pozbawiłaby wirusa nowych nosicieli. Tak więc, aby uniknąć krótkotrwałego zamrożenia gospodarki, utrwalają trwający kryzys za pomocą na wpół przemyślanych środków zaradczych w społeczeństwach pełnych dezinformacji i sprzecznych komunikatów. Jak mógłbyś zachęcić kogoś, kto nigdy nie słuchał Heir Apparent, do posłuchania Twojej muzyki? Nie mogę nikogo zmusić do czegoś, czego nie chce. Jedyne, co mogę zrobić, to mieć nadzieję, że sami się dowiedzą o naszej muzyce, lub pod wpływem kogoś znajomego. Mamy trzy albumy z trzema wokalistami i gramy różnorodną muzykę, od ballad po speed metal. Jedyną rzeczą, którą zawsze chciałem osiągnąć, jest pisanie muzyki, która unika stereotypów oraz sprawia, że ludzie myślą, czują i doceniają naszą pracę. Starałem się aby dwa utwory nigdy nie brzmiały tak samo i miałem nadzieję, że słuchacz zawsze będzie wiedział, że to my. No dobrze Terry, pora powoli kończyć. Bardzo dziękuję za miłą rozmowę i proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce… Zespół ma rację bytu tylko i wyłącznie dzięki przyjaciołom i fanom, którzy inwestują swój czas i energię, a emocjonalne wsparcie cały czas popycha mnie do przodu, bez względu na wszystko. Dziękuję wam wszystkim! Życzę dużo zdrowia! Dzięki Adam! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HEIR APPARENT
147
ści i innego składu zmienił swoją rolę w zes pole na bardziej aktywną? Cóż, na szczęście ma bardzo dobrych kompanów w kapeli, więc nie musi pracować tak ciężko, jak pracował w przeszłości. Próbowałem robić wszystko, co w mojej mocy pomagając w komponowaniu i tekstach, więc myślę, że wykonałem dla niego kawał roboty!
Jedna z najstarszych kapel w Grecji "First Attack" Spitfire to jedna z najstarszych heavymetalowych płyt wydanych w Grecji. Wbrew temu, co może sugerować przymiotnik, pochodzi dopiero z 1987 roku! Jak wspomina obecny wokalista zespołu, wtedy ludzie nie byli jeszcze gotowi na heavy metal. Zespół wznowił działalność już w XXI wieku i od czasu debiutu wydał dwie kolejne płyty. O ostatniej "Denial to Fall" rozmawiałam Tassosem Krokodilosem. HMP: Jesteście jednym z najstarszych heavymetalowych zespołów w Grecji. Wasz debiut to druga połowa lat osiemdziesiątych. W tym czasie w północnej i zachodniej Europie heavy metal już dawno rozkwitł, scenę zaczął wręcz przejmować nowy gatunek thrash. Jesteście twórcami i świadkami greckiej sceny. Jak wyglądała scena grecka w latach 80., dlaczego tak trudno było wystartować heavymetalowej muzyce? Tassos Krokodilos: Cóż, jako że jestem najmłodszym członkiem zespołu, wydaje mi się, że najmniej pasuję do odpowiadania na takie
czej coś w rodzaju potwierdzenia tego, przez co zespół przechodził przez lata. No właśnie, waszą karierę przerwał wypadek wokalisty. Jak to się stało, że mimo wszystko postanowiliście wydać materiał? Domyślam się, że zarejestrowaliście go przed wypadkiem. Wydanie tego materiału rok po wypadku świadczy o tym, że zastanawialiście się czy w ogóle jest sens wydawać tę płytę? Z tego co wiem, nie było wahania w kwestii wydawania płyty. Ale z pewnością było takie
Nowa płyta brzmi inaczej niż "First Attack". Nadal jest to heavy metal z wpływami hard rocka, ale w innej odsłonie. Domyślam się, że cały materiał napisany jest zupełnie na nowo? Wszystkie kawałki z wyjątkiem "Back to Zero" napisane są od podstaw. "Back to Zero" został napisany w latach 90. ale nigdy niewydany. Nie pytaj mnie dlaczego (śmiech). Poprzednia płyta powstała w 2009 roku. Jak to się stało, że kolejna wyszła akurat w tak z pozoru nieprzyjaznym czasie, jak pandemia? Chciałbym ją wydać wcześniej, ale wiele hałasu poza kapelą nie pozwoliło nam na to. Na szczęście przezwyciężyliśmy te złe rzeczy i mamy płytę! Śpiewasz bardzo charakterystycznie. Wydajesz się inspirować Jamesem Hetfieldem z ery "Czarnego Albumu". Nie obawiałeś się, że ten styl śpiewania tak bardzo przykuje uwagę słuchaczy, że przesłoni całą muzykę? To zespół chciał, żebym śpiewał w taki sposób. Potrzebowaliśmy ciężkiego, ale jednocześnie melodyjnego stylu śpiewania. Wierz mi, nic nie jest w stanie przyćmić dobrej muzyki! Wasza nowa okładka jest nieco w stylu okładek Firewind. Zważywszy, że Firewind też założono w Grecji, zastanawiam się czy to nie jakieś celowe nawiązanie? Bardziej prawdopodobne, że jest odwrotnie. Nie inspirujemy się innymi greckimi zespołami. I dla Twojej informacji, ta kulka na okładce wystrzeliła właśnie z pistoletu... więc nie ma żadnego podobieństwa.
Foto: Spitfire
pytanie, ale z tego co pamiętam, chłopaki mówiły, że tamte czasy były bardzo trudne. Trudne przez wiele czynników, ale najważniejszy z nich to społeczeństwo, które nie było gotowe na taką odmienną rzecz, jaką reprezentował heavy metal. W materiałach prasowych od No Remorse Records napisano, że jesteście najbardziej kultowym zespołem w Grecji. Domyślam się, że taki status to powód do wielkiej dumy ale też na pewno coś, co sprawia, że przy każdej nowej płycie czujecie presję i wiecie, że "poprzeczka jest wysoko zawieszona". To raczej presja, którą wywieramy sami na siebie, bo przede wszystkim musimy udowodnić sobie sami, że odpowiadamy wyobrażeniom o nas fanów, oraz że możemy zrobić to, w co wierzymy, że możemy zrobić. Ten "legendarny" status, o którym wspomniałaś, to ra-
148
SPITFIRE
wahanie w związku z kontynuowaniem działalności. Na szczęście zespół nadal działał I to jest powód, dla którego jesteśmy tu teraz! Po różnych zmianach wróciliście na dobre. Jakie najważniejsze różnice widzicie w nagrywaniu i we współpracy z wytwórniami wtedy i dziś? To raczej seria wzlotów i upadków. Dawniej było tak samo trudno, jak jest teraz. Kiedy zespoły hard rockowe i heavymetalowe rozkwitły w latach 90. było więcej okazji i więcej firm, które chciały inwestować w metalowe kapele. Teraz dzieje się rzecz odwrotna, to metalowe kapele inwestują w firmy. Wielkie gratulacje dla Eliasa Longindinisa, że prowadzi Spitfire. Wiem, że dziś jego rola jest kluczowa, jest głównym kompozytorem w Spitfire. Czy w obliczu nowych okoliczno-
Wasze logo jest bardzo pomysłowe! Wygląda jednocześnie nowocześnie i jednocześnie bardzo klasycznie heavymetalowo. Niesamowite, że powstało już w latach 80. Kto jest jego autorem? Wydaje mi się, że nasze logo zaprojektowano w 1986 roku. To był spory zespół w wytwórni EMI, który pracował wtedy ze Spitfire i włożył wielki wysiłek w naszą pierwszą płytę "First Attack". Tak, żeby mieć wszystko, czego potrzeba, żeby wyróżnić się na światowym rynku. Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages! Wszystkiego dobrego, oby udało Wam się zagrać koncerty promujące płytę! Mam nadzieję, że kiedy ten pandemiczny koszmar się skończy, będziemy mogli się znów spotykać na koncertach, pić piwo i słuchać dobrego heavy metalu! Życzymy Ci i czytelnikom dobrego zdrowia i pomyślności! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Adam Nowakowski
den przez te ponad 40 lat zbudował taką spuściznę i oddanych naśladowców, że to fanatyczne wręcz uznanie spływa na powiązane z nimi kapele. A Airforce jest jednym z tych związanych z Maidenami zespołów.
Jesteśmy częścią NWoBHM Bardzo mnie zaskoczyła koncertówka tego brytyjskiego zespołu. Kapela istnieje niemal od zarania ruchu NWoBHM, a pierwsze wydawnictwo koncertowe nagrywa... w Polsce. Sama historia, która kryje się za powstaniem tej płyty, jest ciekawa, niemal jak z filmu. Dla nas dodatkowo stała się ona pretekstem do poznania bliżej tego mniej znanego, ale mającego swoje miejsce w historii zespołu. HMP: Gracie koncerty zarówno u siebie w Anglii, jak i na kontynencie w Europie. Jak to się stało, że album koncertowy nagraliście akurat u nas, w Polsce? Airforce: Pod koniec 2018 roku Tony i Chop w Londynie udzielali wywiadu. Przeprowadzał go Marcin Puszka, który pracuje w Radio Lublin i wtedy przebywał w Anglii. Podczas wywiadu okazało się, że Marcin jest wielkim fanem Maidenów i Clive'a Burra. Cliv był pierwszym pałkerem Maiden, który zagrał na trzech pierwszych płytach Ironów i niestety zmarł na stwardnienie rozsiane. Dzień po wywiadzie Chop ze swoimi maidenowymi koneksjami zaaranżował dla Marcina wizytę u Mimi, wdowie po Clive. Podczas tych odwiedzin Mimi zabrała Marcina na grób Cliva. Pokazała mu pomnik, ale też bębny Clive'a i pamiątki. Kilka tygodni później Marcin zaprosił nas, żebyśmy zagrali sesję dla polskiego Radia Lublin. Przystaliśmy na to. Sesja odbyła się jak należy, w Radiu Lublin w 2018 roku w formie koncertu na żywo. Zostało to sfilmowane, nagrane, emitowane na żywo w radiu. Jakość nagrania była taka, że zaczęliśmy snuć plany o albumie koncertowym. Było kilka opóźnień, ze światową pandemią włącznie, ale w końcu ostateczny miks i produkcja została ukończona przez Pete'a Franklina, a krążek "Locked n' Loaded" wyszedł w październiku 2021 roku. Nagrywaliście każdy swój występ i ten wypadł najlepiej, czy nagraliście tylko ten jeden w Lublinie? Nagranie Radia Lublin było bardzo wysokiej jakości. To było jednorazowe rejestrowanie, nie było innych nagrań. A co jeszcze bardziej niezwykłe, był to pierwszy występ Lino (wokalisty - przyp. red.) z Airforce w ogóle. Przed występem w Radio Lublin było tylko kilka prób.
Airforce oryginalnie powstał około roku 1985 na gruzach kapeli EL-34. Jego trzon stanowili Chop, Doug i Tony, tylko zmieniali się różni wokaliści, aż do 1990 roku. Po tym jak przychodzili i odchodzili różni wokaliści, Tony i Doug zdecydowali w 1990 roku opuścić Airforce, żeby prowadzić różne interesy i pójść różnymi ścieżkami kariery. Po tym jak Doug i Tony odeszli, Chop działał jeszcze sporadycznie z różnymi składami Airforce, aż wreszcie troje oryginalnych członków zeszło się znów na krążku "Judgement Day" w 2016 roku. Tony w międzyczasie parał się okazjonalnie kilkoma muzycznymi projektami. Pod koniec lat 70 byliście też członkami EL34. Macie więc absolutne prawo czuć się członkami ruchu NWoBHM. Myślicie tak czasem o sobie? Pierwotnie Chop założył EL-34 około roku 1978, a Tony dołączył w 1979. Nie musimy odczuwać, że należymy do ruchu NWOBHM. Fakty są takie, że byliśmy częścią tej epoki. W zasadzie Doug został zwerbowany, żeby dołączyć do EL-34. A kiedy doszedł też jego brat, Sam, zdecydowaliśmy się na nowy start i zmieniliśmy nazwę na Airforce. Jest grupa brytyjskich zespołów, które czer pią inspiracje ze swoich słynnych rodaków z Iron Maiden (zarówno coverbandy jak i zespoły zainspirowane maidenami, jak choćby Monument). U Was tę fascynację słychać przede wszystkim w wokalach Flavio Lino. Chyba żaden żyjący zespół nie ma takiego grona oddanych naśladowców we własnym kraju. Skąd bierze się ten fenomen? Może Wy jako część tego fenomenu potraficie go wyjaśnić? Niestety nie jesteśmy w stanie tego wyjaśnić. Główny powód może być taki, że Iron Mai-
Doug Sampson grał kiedyś w Iron Maiden i nadal przyjaźni się z muzykami tego zespołu. Jak ta przeszłość oraz przyjaźń wpływa na kształt Airforce? Na Airforce wpłynęły i ukształtowały wczesne zespoły NWoBHM, wśród nich Judas Priest, UFO, Saxon i między innymi Iron Maiden. Przyjaźń z Maidenami nie miała dużego wpływu na Airforce, z wyjątkiem tego, że dołączył do nas Doug. Airforce wciąż pamięta ten sposób myślenia z czasów wczesnego NWoBHM. Nie specjalnie, naturalnie. A może wspólna trasa z British Lion to efekt tej przyjaźni? Wspólna trasa Airforce i British Lion wynika raczej z ciężkiej pracy, jaką włożyliśmy przez pięć lat od ponownego uformowania zespołu. Realizując ostatnio nasz drugi kontrakt z Rock of Angels Records (ROAR) musieliśmy sami stanąć na nogi i udowodnić, że jest w nas prawdziwa siła metalu. Nasze pierwsze wydawnictwo z ROAR to "Live Locked n' Loaded". Nasz ostatni studyjny krążek, "Strike Hard", będzie (ponownie - przyp. red.) wydany przez ROAR na początku 2022r. Steve Harris nie rozdaje jałmużny, ani znajomym, ani innym. Airforce musiało zapracować na swoje skrzydła i zdobyć prawo do udziału w trasie z British Lion. Mówię to po tym, jak udowodniliśmy, że jesteśmy bardziej niż kompetentni, dzięki długoletniej przyjaźni, żeby zabezpieczyć trasę. Do dziś przetrwaliście w prawie niezmienionym składzie. Może brak intensywnej działalności muzycznej sprawił, że nie zdążyliś cie się wypalić i znielubić? Airforce zawsze był zespółem złożonym z przyjaciół i kumpli, którzy dobrze się bawią oraz dobrze im się razem pracuje. Zarówno w początkach Airforce, jak i teraz. Dbamy o to, żeby było fajnie, więc nie ma żadnych antypatii. Jak zabawa, występowanie live i wspólne pisanie muzyki może kogokolwiek wypalić?
Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Joanna Pietrzak
Koncert brzmi naturalnie. Z pewnością nie poprawialiście niczego w studio jeśli chodzi o sam Wasz występ? Zastanawiam się tylko czy nie zmienialiście nieco odgłosów publiczności. W "The Raper" publiczność brzmi, jakby była masa ludzi w dużym klubie. Wzmocniliście dźwięk publiczności, żeby płyty się lepiej słuchało, czy moje spostrzeżenie jest błędne i to realny odgłos publiki? Koncert był naturalny, sala była pełna. I było dokładnie tak, jak to opisujesz: masa ludzi w dużym klubie. Żeby przenieść klimat na nagranie, mieliśmy przeznaczone dla publiczności mikrofony, a, że publika była tej nocy bardzo głośna, na nagraniu jest całkiem prawdziwy dźwięk. Może troszkę wzmocniony. Powstaliście pod koniec lat 80., a pierwszą płytę wydaliście dopiero w 2016 roku. Przez ten czas byliście aktywni muzycznie?
Foto: Airforce
AIRFORCE
149
Metalowe dusze W latach 80. im nie wyszło, ale nie dali za wygraną. Podbudowani świetnym przyjęciem kompilacji z archiwaliami oraz powrotnych koncertów duńscy weterani z Metal Cross zdołali, mimo pandemicznych utrudnień, nagrać debiutancki album studyjny. Odpalcie więc "Soul Ripper", będzie to bowiem świetny podkład do lektury rozmowy z gitarzystą Metal Cross.
HMP: Założyliście zespół w roku 1984, a więc w czasie największej popularności tradycyjnego heavy metalu - powiedzieć, że był wtedy na topie to zbyt mało. Jednak nie udało się wam wtedy przebić, raptem pięć lat później było już po wszystkim - wygląda na to, że zaczęliście grać zbyt późno i w drugiej połowie 80. wasza muzyka nie interesowała ani wydawców, ani większej liczby słuchaczy? John Lybaek: Gdy zaczynaliśmy w 1983 roku, byliśmy bardzo młodzi, najpierw musie-
jesteście uznawani za zespół ważny dla duńskiej sceny ósmej dekady, a wtedy nie mogliście liczyć na poważny kontrakt czy jakiekolwiek wsparcie? Kiedy powróciliśmy w roku 2014, graliśmy głównie dla rozrywki, więc dalej byliśmy w podziemiu. W 2016 roku zdecydowaliśmy, że chcemy iść naprzód, zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem i weszliśmy do studia, jednak nie byliśmy zadowoleni z nowego brzmienia, nasz ówczesny sound był zbyt oldschoolowy. Związaliśmy się z nowym gitarzystą i wokalistą, i to było to czego potrzebowaliśmy, żeby zacząć pracować nad "Soul Ripper". Pierwotnie planowaliśmy wydać ten album sami, ale okazało się, że jeden z naszych przyjaciół zna ludzi z Target Records, którzy mają pod swoją opieką małą wytwórnię From The Vaults. Najpierw zaproponowali nam udział w kompilacji, ale po odsłuchaniu całego Foto: Metal Cross
liśmy nauczyć się dobrze grać na instrumentach oraz jak pisać utwory; zachodziły też zmiany w składzie, to wszystko trochę trwało. Pod koniec lat 80. byliśmy już bardzo zgrani, ćwiczyliśmy trzy razy w tygodniu w piwnicy i mieliśmy sporo pracy, ale wytwórnie płytowe postawiły na grunge, więc masz rację, za późno osiągnęliśmy nasz szczyt możliwości. Wtedy nie było internetu, sukces zależał często od tego czy znalazłeś się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Nie jest to swoisty paradoks, że czasem coś zostaje docenione dopiero po latach, co stało się też w przypadku Metal Cross, bo teraz
150
METAL CROSS
materiału zdecydowali się na podpisanie umowy na album. Dziwi mnie tylko fakt, że kiedyś Büms Records zaryzykowała wydanie kompilacji "Metal Outlet" z pięcioma podziemnymi duńskimi zespołami, w tym również Metal Cross, ale skończyło się tylko na tym wydawnictwie, żadnemu z nich nie zaproponowała kontraktu? Po tym jak daliśmy im nasze pieniądze, nic nie zrobili; taki był ich plan od początku, po prostu chcieli nas wrobić. Jedynym ryzykiem dla nich było to, że to ktoś może ich wystawić.
Do roku 2014 było to, poza inną składanką z Reaction Records, wasze jedyne oficjalne wydawnictwo. Jednak właśnie wtedy wszys tko zmieniło się, bowiem dostaliście propozycję zagrania na festiwalu Metal Magic, co z kolei było dobrym pretekstem do wydania w końcu, planowanej już od jakiegoś czasu, winylowej kompilacji "Metal Cross" z nagraniami demo, koncertowymi i z "Metal Outlet"? Wszystko zaczęło się w roku 2009, kiedy Horror Records skontaktowała się z naszym byłym wokalistą. Chcieli wydać LP z naszymi starymi demówkami i dwoma kawałkami z "Metal Outlet". Zaczęliśmy szukać starych nagrań na strychach i piwnicach, niektóre z nich ciągle były w całkiem dobrym stanie, znaleźliśmy nawet zapis live z naszego ostatniego koncertu w Randers w roku 1989. Dzięki tym znaleziskom Horror Records mieli wystarczająco materiału aby wydać podwójny LP i bonusowy singiel. Szukając materiałów audio znaleźliśmy też dużo starych zdjęć, listów i recenzji. Chłopaki z Horror Records, zrobili z tego świetną okładkę i bio. Wszystko było niesamowitej jakości jak na tak mały label. Organizatorzy Metal Magic dowiedzieli się, że wydajemy album i zapytali czy nie chcielibyśmy wystąpić na ich scenie; było to dla nas szokujące, nie graliśmy ze sobą od roku 1989, niektórzy z nas nie dotykali instrumentów od 20 lat. Mimo to uznaliśmy, że wchodzimy w to, spotkaliśmy się w przerwie świątecznej na przełomie lat 2013/2014, próby poszły całkiem dobrze, ale musieliśmy sięgnąć pamięcią całkiem daleko w przeszłość. Plotki się rozeszły i Artillery nadali nam pracę w Randers. W latach 80. zagraliśmy z nimi kilka koncertów. Promotor uznał, że to świetny pomysł, żebyśmy po 25 latach znów znaleźli się na tej samej scenie, zgodziliśmy się. Zainteresowanie zespołem, świetny odbiór koncertów i tym archiwalnym wydawnictwem sprawiło, że postanowiliście wrócić na dobre, żeby dokończyć to, co zaczęliście 30 lat wcześniej? Nie, powróciliśmy bo chcieliśmy znów czerpać radość z grania, nie planowaliśmy nic więcej niż wspomniany festiwal Metal Magic i granie koncertów z Artillery, jednak na tyle nam się spodobało, że zaczęliśmy myśleć o tworzeniu nowych rzeczy. W 2016 roku weszliśmy do studia, żeby nagrać cztery utwory, ale nie odnaleźliśmy się w tym i nie byliśmy zadowoleni z brzmienia oraz jakości nowego materiału. Reaktywacja po tylu latach niebytu to coś więcej niż tylko nowy etap czy przygoda, ale też pewnie spore wyzwanie?
Tak, czasem myśleliśmy: "Czy nie jesteśmy tylko żałosnymi staruszkami, którzy powinni zająć się wnukami?", ale to pokazuje, że metalowa dusza się nie starzeje, więc dlaczego nie robić czegoś, co się kocha. Praca z muzyką sprawia nam wiele radości, ale wciąż mamy czas na wnuki. Dzięki temu, że jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi i wiemy, czego chcemy było nam łatwiej. Jesteśmy bardziej zrelaksowani i staramy się robić rzeczy najlepiej jak się da, już w pierwszym podejściu. To się chyba nazywa doświadczenie życiowe. Wszyscy mieliście przez te lata przerwy w funkcjonowaniu Metal Cross kontakt z muzyką, czy też niektórzy z was musieli znowu uczyć się grać, przypominać sobie wasze stare utwory? Pierwsze miesiące 2014 roku były ciężkie, nic nie pamiętaliśmy, utwór "Insanity" został przez nas wszystkich zapomniany do tego stopnia, że nie mogliśmy sobie nawet przypomnieć czy kiedykolwiek go graliśmy. Na całe szczęście mieliśmy album z roku 2014, pomógł on nam sobie przypomnieć niektóre kawałki. Zdarzały się skurcze, bóle tu i ówdzie, dodatkowo musieliśmy ponownie złapać poczucie rytmu, ale takich rzeczy się nie zapomina, to tak jak z jazdą na rowerze. Udało się wam wrócić w oryginalnym składzie, ale dwa lata temu wokalista Henrik Kjellerup opuścił zespół - zaskoczyła was jego decyzja? Miała wpływ na przesunięcie nagrań i premierę płyty? Nie było to dla nas dużym zaskoczeniem, Henrik miał problem ze znalezieniem dla nas czasu, z tego samego powodu, opuścił nas gitarzysta Michael H. W zamian za niego dołączył do nas fantastyczny gitarzysta, również o imieniu Michael. Jego następca to Esben Fosgerau Juhl, tak więc można powiedzieć, że wszystko skończyło się dobrze: nie dość, że macie świetnego, to w dodatku w pełni dyspozycyjnego frontmana? Dokładnie, dobrze nam się razem współpracuje, mamy do siebie wzajemny szacunek, a to bardzo ważne jeśli chcesz tworzyć dobrą muzykę. Oczywiście, ma to również związek z tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi w średnim wieku i mamy spore doświadczenie. Już z nim nagraliście debiutancki album "Soul Ripper" - lepiej późno niż wcale, chciałoby się rzec? Jeżeli zadałbyś mi to pytanie 15 lat temu, to bym się roześmiał, wtedy w naszych głowach Metal Cross umarł. Jaki wniosek możemy z tego wyciągnąć? Nigdy się nie poddawaj! Przypomnieliście też kilka starszych utworów: "Written In The Sand", "Fall Of Cimbria" i "Vernal Equinox" - szkoda ich było tylko na taśmy demo czy kompilację, daliście im więc nowe życie? One tak naprawdę nigdy tego życia nie miały, to jedne z naszych ostatnich utworów z lat 80., zagraliśmy je wtedy na żywo tylko raz, na naszym ostatnim koncercie (na tym, który Horror Records wrzuciło na album). Gramy je na żywo od roku 2014 i odnieśliśmy wrażenie, że są ponadczasowe i zasługują na ponowne nagranie ich z pomocą nowych technologii. Wierzcie nam, słuchaliśmy ich wielokrotnie, aby upewnić się, że nie ma między nimi a
Foto: Metal Cross
nowymi utworami rozbieżności. Uważamy, że są świetne. Jest to zarazem czytelny sygnał, że zespół nie wziął się znikąd, że macie swoją historię i wczesny dorobek, wcale nie gorszy od tych nowych kompozycji? Tak - naprawdę uważamy, że udało nam się zbudować most łączący ponad trzydziestoletni okres działalności Metal Cross. Nie jesteśmy jeszcze do końca pewni, czy to stare rzeczy brzmią takie jak nowe, czy na odwrót. Jakie historie możemy opowiedzieć o czasie w trasie i graniu undergroundowego metalu w latach 80.? Człowieku, to jazda starymi wysłużonymi furgonetkami, spanie w różnych miejscach, dziewczyny i alkohol!!! "Soul Ripper" to bardzo udany materiał, potwierdzający, że podjęliście słuszną decyzję co do tego powrotu - jesteś dumny z tej płyty, czujesz, że nie jest to kolejny album jakich wiele, że ma to coś, co sprawi, że fani metalu zechcą go posłuchać, a może nawet i kupić? Dzięki wielkie (śmiech). Tak, jesteśmy dumni, że osiągnęliśmy to, co zaplanowaliśmy w 2016 roku i jesteśmy pewni, że słuchając tej płyty fani poczują naszą duszę oraz miłość do metalu. To była długa podróż, nowi muzycy, pandemia i nagrywanie zdalne. A coś, co by odróżniało nas od innych nagrań? Powstaje tak wiele wspaniałych rzeczy, jest wiele młodych kapel, które są fantastyczne. Cieszymy się, że "Soul Ripper" został tak dobrze przyjęty. Może okładka coś zdziała, naszym zdaniem jest świetna. Jak wygląda obecnie rynek muzyki metalowej w Danii? Pandemia pewnie przewartoś ciowała to wszystko jeszcze bardziej, choćby w tym sensie, że nie wszystkie kluby przetrwały ten trudny czas i jest mniej miejsc do grania? Część mniejszych klubów została zamknięta, więc rzeczywiście jest mniej miejsc do grania, ale wszystko powoli wraca do normy. W Danii istnieje tendencja, że mniejsze festiwale są nowym początkiem podziemnej sceny metalowej, ale cały biznes musi znowu stanąć na nogi. Możemy sobie wyobrażać, że branża może inwestować swoje pieniądze w znane zespoły lub kapele, które ich zdaniem mogą osiągnąć sukces - mamy nadzieję, że właśnie dlatego
podpisano z nami kontrakt. (śmiech) Starsi fani na pewno was pamiętają, ale ważniejsze wydaje mi się dotarcie do młodszej publiczności i pewnie na tym chcecie się teraz skupić? Jesteśmy w średnim wieku, nie angażujemy się więc za bardzo na Instagramie czy Tik Toku, a właśnie tam wielu młodych ludzi szuka informacji, ale rozmawialiśmy o tym i mamy pomysł, żeby ktoś zajął się naszymi social mediami, więc zobaczymy, co się stanie. Do tego czasu mamy nadzieję, że metalowcy w każdym wieku nas odwiedzą i miejmy nadzieję, że uda nam się zagrać jakiś koncert w pobliżu. Ponoć planujecie sporo koncertów, w tym festiwalowych, a nawet trasę koncertową z prawdziwego zdarzenia - promocja albumu na koncertach to wciąż najlepszy sposób, żeby dotrzeć do nowych fanów? Wydaje nam się, że jest to kwestia bycia widocznym, udzielanie wielu wywiadów, takich jak ten, stałej aktywności na Facebooku i innych portalach społecznościowych oraz występowanie na żywo. W nowym świecie musisz korzystać z wszystkich tych sposobów. Niezaprzeczalnie i zdecydowanie, naszym ulubionym jest granie koncertów. Bierzecie pod uwagę opcję, że pandemia znowu może spłatać nam jakiegoś paskudnego psikusa, czy też jesteście optymistami, liczącymi, że w końcu wszystko się unormuje? Pandemia już kilkukrotnie opóźniła nam pracę nad "Soul Ripper", trudniej jest spotkać się aby nagrać wideo, ale dzięki internetowi, mogliśmy tworzyć muzykę zdalnie, wiele się z tego nauczyliśmy. Teraz możemy ponownie spotykać się w naszej piwnicy, myślę, że nowe doświadczenia pomogą nam usprawnić pracę. Tego się więc trzymajmy - dziękuję za roz mowę! Pozdrawiam! Dziękuję za zainteresowanie i poświęcony nam czas. "Jeśli tańczysz z diabłem - równie dobrze możesz prowadzić" (w oryginale "If you're dancing with the devil you might as well lead"). Pozdrowienia od ekipy Metal Cross! Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
METAL CROSS
151
Doomowe melodie przychodzą szybko i płynnie Najnowsza płyta Smith & Swanson (2022) to w zasadzie następca Seamount "Nitro Jesus" (2015), czyli gratka dla miłośników w miarę przystępnego heavy/doom metalu. Porozmawialiśmy chwilę na jej temat z wokalistą Phil'em Swanson'em. HMP: Dlaczego nie nazwaliście swojego nowego albumu Seamount? Phil Swanson: Nie ma żadnego konkretnego powodu, by nie nazywać tego albumu Seamount. Mogłaby być to płyta Seamount pod tytułem "Smith and Swanson". Zawartość albumu dobrze reprezentuje styl Seamount. Zawsze wraz z Timem zajmowałem się pisaniem, nagrywaniem i produkcją tej muzyki.
modzielnie, tak jak robiliśmy to jako Seamount. Nigdy nie nagrywaliśmy jednocześnie, ale spróbujemy tego przy następnej płycie. Cała muzyka została nagrana w domowym studiu Tima w Niemczech, a wokale zarejestrowałem w trzech oddzielnych sesjach: jedna odbyła się w piwnicy, druga w małym domowym studiu, a ostatnia w samochodzie na parkingu (dokładnie tak brzmiała odpo-
Foto: Smith/Swanson
Zawsze byliśmy duetem, chyba że akurat graliśmy na żywo. Czy nagralibyście nowy album bez zachęty ze strony No Remorse? Czy to oni zmotywowali was do sfinalizowania wszystkiego wcześniej, niż początkowo zamierzaliście? No Remorse było zdecydowanie katalizatorem motywującym do stworzenia pełnej płyty. Jestem pewien, że z czasem powstałaby ta płyta w jakiejś formie, czy to jako Smith and Swanson czy Seamount, ale zainteresowanie No Remorse na pewno przyspieszyło ten proces. Jak wyglądało nagrywanie Waszego nowego albumu? Czy wszystko robiliście samodziel nie w domach, przesyłając pliki tam i z powrotem? Tak, wszystko było nagrywane i przesyłane sa-
152
SMITH/SWANSON
wiedź: "in a car in a parking lot" - przyp. red.). Na następnej płycie planuję śpiewać w bardziej "komfortowy" sposób, ponieważ w końcu przestałem żyć w trasie i zdobyłem nowy, własny sprzęt. Podoba mi się, że atmosfera nowego albumu jest w miarę stonowania, nie bardzo przytłaczająca. To zdecydowanie doom metal, ale dość melodyjny, utrzymany w zróżnicowanym tempie i przystępny dla zwykłych słuchaczy. Czy odzwierciedla to Wasz wewnętrzny spokój ducha, czy wręcz przeciwnie, włożyliście dodatkowy wysiłek, żeby to wszystko brzmiało przystępnie? Tim zawsze był bardzo spokojną i stabilną osobą (myślę, że można to łatwo usłyszeć w jego wykonaniu), podczas gdy ja żyję w chaosie i rzadko mam okazję do odczuwania spokoju. Tim gra klarownie i przejrzyście, w grun-
townie przemyślany sposób. Natomiast ja śpiewam surowo, niechlujnie, pośpiesznie i często improwizuję. Wypadkową takich podejść jest muzyka ciężka lecz melodyjna, umiarkowanie brudno-czysta. Obaj miewamy swoje "momenty" i dobrze się uzupełniamy. Na jakim etapie powstają liryki do Waszej muzyki? Czy np. nagła zmiana tonacji gitarowej solówki w "Lucifer And Diana" miała odzwierciedlać dualizm pomiędzy ogniem (Lucyfer) a wodą (Diana)? W praktyce muzyka była w 100% gotowa, zanim napisałem teksty, które wniosłyby do niej jakąś historię. Ale tak właśnie piszemy z Timem i łatwo jest mi znaleźć historię w muzyce Tima. Słowa same się piszą, gdy tylko słyszę muzykę. Muszę usiąść i być gotowy do pisania i nagrywania przy pierwszym przesłuchaniu, bo słowa i melodie przychodzą tak szybko i płynnie. Moje partie do każdego utworu są napisane i sfinalizowane w ciągu pierwszych minut słuchania. "Refuse" to jeden z najlepszych utworów z Waszego najnowszego albumu. Lubię go ze względu na świetną melodię, mocny groove, płynnie sunące partie instrumentalne i odrobinę dramatyzmu w wokalu. Czy pamiętasz, jak dokładnie wpadliście na ten pomysł? Tim dał mi gotową muzykę krótko po ataku na Kapitol w Waszyngtonie, w którym to mieście pracuję, mieszkam i codziennie dojeżdżam do pracy przez National Mall. Wysłano nas wcześniej do domu, gdy akurat kopałem podziemne instalacje w Katedrze Narodowej. W drodze do domu mijałem "powstańców" setki grubych, niechlujnych, zagubionych i zdezorientowanych białych ludzi w średnim wieku, ze zwieszonymi ze wstydu głowami, których napędzał wrodzony rasizm i ignorancja. W "Refuse" chodzi o to, żeby ludzie wzięli odpowiedzialność za swoje idiotyzmy. Kim jest Harry? Zastanawiałem się, może Harry symbolizuje niedoskonałe alter-ego, podświadome źródło artystycznej inspiracji i motywacji, które nigdy nie pojawia się w fizycznej postaci, choć zawsze istnieje? Harry to Harold Spengler aka Lee Tarot ze Stormwitch. Jak powiedziałem przed chwilą, słowa przychodzą same, kiedy słyszę muzykę. Nie zastanawiam się nad tym zbyt długo i żyję chwilą, a w tamtej chwili najwyraźniej romantyzowałem muzykę Stormwitch. Oprócz heavy/doom, na nowym albumie gra cie trochę retro hard rocka, zwłaszcza w utworze "Worms". Po prostu słychać nasze wspólne muzyczne
inspiracje z lat siedemdziesiątych: m.in. AC/DC, ZZ Top, UFO, Alice Cooper. Kto wykonał partie perkusji na Waszym nowym albumie? Tim wykonał całą muzykę na tej płycie, tak jak na każdej płycie Seamount, co jest mało znanym faktem. Kiedy zakładaliśmy Seamount, Tim i ja mieliśmy zamiar pracować z pełnym zespołem, ale pomysły przychodziły tak szybko, że w praktyce działaliśmy tylko we dwójkę. Kontynuowaliśmy to, wzywając posiłki tylko na potrzeby koncertów. Zapytałem konkretnie o perkusję, ponieważ w amerykańskim heavy/doom metal jest jeszcze jeden wyjątkowy duet: perkusista David Snyder i wokalista Eric Wagner. David pomógł Ericowi skomponować utwory na jego pośmiertny solowy album "In The Lonely Light Of Mourning". Słyszałem już to i uważam, że niektóre fragmenty Waszego najnowszego albumu są stylistycznie bliskie "In The Lonely Light Of Mourning". Jak myślisz, czy David Snyder (Trouble, Black Finger) mógłby w przyszłości dołączyć do Waszego zespołu? Właściwie, o ile Tim zawsze był odpowiedzialny za perkusję, o następnej płycie rozmawialiśmy już z Justinem DeTore m.in. z Solemn Lament, Sumerlands, Magic Circle. Trouble to ulubiony zespół Justina, więc może coś w tym jest. Ile dobrej muzyki już skomponowaliście i nagraliście, ale jeszcze nie wydaliście? Właśnie nagrywamy dwa utwory, z których jesteśmy bardzo zadowoleni. Czujemy się tak, jakbyśmy zaczynali całkiem nowy zespół. Po tym debiucie, jako Smith & Swanson, jesteśmy jednocześnie niespokojni i podekscytowani tym, że kolejna płyta na pewno okaże się lepsza niż debiut. Czyli nazwa Seamount to już przeszłość? Mieliśmy zaplanowanych kilka koncertów jako Seamount, które zostały odwołane z powodu restrykcji, ale być może wkrótce wrócimy do tego tematu. Nie sądzę, żebyśmy nagrywali pod szyldem Seamount. Na żywo będziemy grać jako Seamount, żeby móc czerpać z większego repertuaru.
Foto: Smith/Swanson
Czy podzielasz perspektywę antynatalistów? Z antynatalistami w ogóle nie mam nic wspólnego. Jestem ojcem i dziadkiem bardzo wspierającym moją powiększającą się rodzinę. Moje odosobnienie wynika z samowstrętu i braku poczucia bezpieczeństwa. Przebywanie wśród innych ludzi tylko przypomina mi o tych uczuciach i je potęguje. Najlepiej czuję się we własnej przestrzeni, we własnej głowie. Kiedy rozmawiam z innymi, to właśnie wtedy wątpię w to, kim jestem. Przebywając samotnie, jestem pewny swoich myśli oraz pomysłów i wtedy mogę być kreatywny bez tłamszącego wpływu z zewnątrz.
Mieszkam i pracuję w Waszyngtonie, czyli w bardzo zaludnionym mieście. Pracuję na drogach i codziennie widzę setki ludzi. Nie mam możliwości mieszkania na wsi, ponieważ moja praca związana jest z infrastrukturą. Potrzebuję miejskich zarobków, żeby przeżyć, nawet w najprostszej formie. Więc pracuję, trenuję i zostaję w domu z moimi psami. Oto całe moje życie. Dziękuję za rozmowę. Wspierając tę płytę, wspieracie szansę na ukazanie się kolejnej. Jeśli spodoba Wam się ta płyta, to następna pozytywnie Was zaskoczy pod każdym względem. Dziękuję za rozmowę i wsparcie.
Czy wobec tego zamieszkałeś w jakimś odludnym miejscu?
Sam O'Black
A co ze scenariuszem filmu o zaginionej dziewczynie, który opublikowałeś kilka lat temu w formie papierowej książki? Czy zamierzasz to kontynuować? Film nigdy nie został wydany, ponieważ miał być rozprowadzany w ramach trasy "Phil Swanson's Hour of 13", a ta trasa się rozpadła. Wszystkim zaangażowanym brakło zwyczajnie motywacji, mnie również. Jest właściwy czas na tego rodzaju treści, a koncepcja Missing Girl nie wykorzystała swej szansy. Żyję pisaniem, ale pewne rzeczy stanęły mi na przeszkodzie i drzwi się zamknęły. Mam nadzieję, że pewnego dnia znów się otworzą. Czy to prawda, że nie grasz wielu koncertów, bo wolisz kontakt z naturą i zwierzęta mi niż z tłumem ludzi? Tak, to prawda, choć Tim uwielbia występować. Kiedy już występujemy, wszystko musi być idealnie dopracowane, a dla mnie jedynym powodem, dla którego to robię, jest możliwość spędzenia czasu z wieloletnim przyjacielem (Timem).
SMITH/SWANSON
153
we partie gitar, słuchał ich na słuchawkach i do nich grał.
Perkusję nagrywaliśmy u mnie w kościele Amerykański zespół Wolftooth powstał zaledwie pięć lat temu. Dość szybko odnalazł własne brzmienie, łączące elementy tradycyjnego heavy metalu, stonera, doomu i epic power metalu. Wydał trzy, pełne nawiązań do rozmaitych fantazji, longplaye: "Wolftooth" (2018), "Valhalla" (2020) i "Blood & Iron" (2021). O ostatnim spośród nich opowiedział nam gitarzysta i wokalista formacji, Chris Sullivan. Zapowiedział on przy okazji zbliżającą się dużą trasę Wolftooth po Europie i w pięknych słowach odniósł się do odejścia legendarnego wokalisty Erica Wagnera. HMP: Jak przebiegały prace nad najnowszym albumem Wolftooth "Blood & Iron"? Chris Sullivan: Pisanie nowych utworów rozpoczęliśmy natychmiast po ukazaniu się "Valhalla" (22 maja 2020). Dwa tygodnie po jego premierze skontaktowało się z nami Napalm Records. Otrzymaliśmy od nich e-mail z zapytaniem, czy jesteśmy związani z ówczesnym labelem Ripple Music na dłużej. Nie byliśmy, więc zdecydowaliśmy się na przejście do Napalm Records. Mieliśmy akurat czas na komponowanie nowych utworów, ponieważ nie odbywały się żadne występy promujące "Valhallę". Ćwiczyliśmy w sali prób, a następnie weszliśmy do studia. Pierwszy gig po ukazaniu
Kiedy weszliście do studia? Komponowanie "Blood & Iron" trochę nam zajęło, dlatego sesja nagraniowa rozpoczęła się dopiero w maju 2021. Przebiegła błyskawicznie. Ukończenie wszystkich prac zajęło pół roku. Płyta ukazała się w grudniu 2021. Może wydawać się to długim okresem, ale czuliśmy, że sprawy pędzą w zawrotnym tempie. Nie mogliśmy pozwolić sobie na codzienne przesiadywanie w studiu, a jedynie jeden lub dwa dni w tygodniu. Nie zajmujemy się muzyką na pełen etat, każdy z nas pracuje w innych zawodach. Byłoby super, gdybyśmy mogli zajmować się muzyką zawodowo.
Twoje miasto, Richmond w stanie Indiana, zostało podobno założone przez Quakersów. Czy mieszkasz w ich kościele? Dawniej był tu kościół, ale zamknięto go, sprzedano i przerobiono to na zwykłe apartamenty. Mieszkam w jednym z nich. Akurat mój budynek nie należał do Quakers, tylko do Nazarene Church. Co zrobiliście, kiedy mieliście już gotowe ścieżki perkusji? Ja, basista Terry McDaniel i gitarzysta Jeff Cole, nagraliśmy gitary oraz bas we wspomnianym wcześniej studiu. W dalszej kolejności wokale, a jeszcze później dodaliśmy solówki i wzbogaciliśmy harmonie. Nie robiliśmy tego wszystkiego jednocześnie w tym samym czasie, tylko oddzielnie, krok po kroku. Powiedziałeś, że sesja przebiegła błyskaw icznie. Czy gdybyście mieli więcej czasu do dyspozycji, zrobilibyście coś inaczej? Co najwyżej zmienilibyśmy drobiazgi. Niektórzy komentują, że perkusja jest za bardzo schowana w tyle. Ale osobiście nie zmieniałbym już nic. Jesteśmy zadowoleni z tego, co powstało. Wolftooth grało dotychczas utwory z poprzednich albumów na żywo niemal identycznie jak na płytach i tak samo będzie w przypadku "Blood & Iron". Słyszałem, że jesteście oficjalnymi endorserami Orange Amplifiers? Prawie od roku używamy Orange ad 30, Orange Rockerverb i Orange Terror Bass. Uwielbiamy ten sprzęt, bo uzyskujemy przy jego pomocy dokładnie takie brzmienie, jakiego dawniej szukaliśmy. Te wysokiej jakości urządzenia pozwalają nam na elastyczność. Możemy wiele z nimi zdziałać, zagrać zarówno czyściej (cleans) jak i ostrzej (crunchy metal sound), doom, stoner, itd. Struny precyzyjnie utrzymują dźwięk, a kable są niezwykle wytrzymałe (aczkolwiek nasi fani i tak nie skaczą po scenie podczas naszych występów).
Foto: Wolftooth
się poprzedniego albumu zagraliśmy dopiero w listopadzie 2021 - było to lokalne show z udziałem około dwustu / trzystu widzów. Podejrzewam, że ucieszyliście się z przejścia do Napalm Records? Tak. Napalm Records to znacznie większy label niż nasz poprzedni, co stwarza nam nowe możliwości na przyszłość. Mają bez porównania większe zasięgi. Cóż, mniejsze firmy specjalizują się w konkretnej niszy, świetnie znają się na promocji reprezentowanej stylistyki i w związku z tym łatwiej poprzez nich trafić do zaangażowanych maniaków danego podgatunku. Napalm Records zajmuje się natomiast rozmaitymi zespołami i umożliwia nam dotarcie do szerszej publiczności.
154
WOLFTOOTH
Jak nazywa się Wasze studio nagrań? Nie posiadamy własnego studia. Nagrywaliśmy w Led Fields w Connersville, Indiana. Znajduje się niedaleko nas, jakieś 20 minut od mojego domu, pół godziny od pozostałych muzyków Wolftooth. Działa ono od niedawna, otworzyli się zaledwie kilka lat temu. Rozpoczęliście od rejestracji perkusji? Tak, u mnie w domu, a mieszkam w kościele. Sanktuarium jest dość duże i doskonale nadaje się, aby nagrywać w nim perkusję. Pomieszczenie ma wysokość 20 stóp (ok. 6 lub 7 metrów - przyp. red.) i wymiary 40x60 stóp (ok. 13x20 metrów - przyp. red.). Efekt w pełni mnie zadowala, chociaż osobiście nie uczestniczyłem w fazie nagrywania perkusji. Perkusista Johnny Harrod dostał od nas demówko-
Czy utożsamiasz Wolftooth ze sceną stoner/doom metalową? Cóż, nasza muzyka nosi elementy stonera i doomu, ale nie tylko, bo również tradycyjnego heavy metalu. Trudno byłoby przypisać nas do jednej kategorii, raczej staramy się mieszać wpływy i inspiracje. Nie chcielibyśmy też nakładać na Wolftooth ograniczeń stylistycznych. Zgadza się, słychać u Was nawet elementy epic power metalu, ponieważ Wasze liryki są pełne nawiązań do fantazji i mitologii. Tak, ponieważ chcemy oderwać słuchaczy od pogoni za codziennością choćby na moment. Ale nie wynika to z żadnego planowania - po prostu gramy, co czujemy. Uważam, że wychodzi nam sensowna mieszanka stylistyczna. Utwór tytułowy "Blood & Iron" jest formą ody do irlandzkiego wojownika Cú Chulainn (właściwie Setanta). Co konkretnie zachwyciło Cię w tej postaci? Setanta zdobył status półboga, ponieważ potrafił zwyciężać bitwy w bardzo młodym wieku (siedmiu lat). Zmienił imię na Cú Chulainn po zabiciu gołymi rękoma psa stróżującego.
A jakiego żelaznego narzędzia powinien użyć, aby zabić stróżującego wilka? Może tarnik? W każdym razie, postanowiłem o nim opowiedzieć poprzez własną muzykę, bo wydaje mi się to ciekawe, a wątpię, żeby wielu ludzi znało irlandzkich wojowników. Ja usłyszałem o tym już piętnaście lat temu, ale nieustannie poszukuję w Internecie ciekawych historii, o których też mógłbym zaśpiewać. Uważam Internet za dobre źródło wiedzy o wszystkim, czego chcę się dowiedzieć. W zeszłym roku odszedł jeden z najwspanialszych wokalistów doom metalowych wszech czasów, Eric Wagner. Jak go wspominasz? Nie znałem Erica osobiście, ale wszyscy byliśmy zasmuceni, słysząc o jego odejściu. Cała metalowa społeczność dotkliwie odczuła jego śmierć. Mocno nas inspirował. Przez 40 lat należał do najważniejszych pionierów amerykańskiego doom metalu. Jego muzyka głęboko poruszała mnóstwo ludzi. Scena wiele mu zawdzięcza. Mnóstwo współczesnych zespołów doomowych brzmi tak jak brzmi dlatego, że wzorują się właśnie na Trouble. Wypatrujemy premiery jego pośmiertnego albumu solowego. Z przesłania albumu The Skull "The Endless Road Turns Dark" wynika, że Eric Wagner prawdopodobnie wierzył w reinkarnację, a skoro tak, to wkrótce może się odrodzić. Mam nadzieję, że Eric ma się dobrze i że faktycznie jeszcze powróci. Wolftooth również buduje własną bazę fa-
nów. Fani metalu tworzą jedną, globalną społeczność. Wolftooth aktywnie działa i dynamicznie powiększa grupę słuchaczy od 2017 roku. Cenimy wszystkich fanów, bo to oni najbardziej nas motywują. Video do Waszego nowego utworu "The Voyage" wygląda tak, jakbyście zachęcali młodzież do grania muzyki. Nie. Te dzieciaki w video reprezentują nas, kiedy byliśmy młodsi. Byli oni już metalowcami przed wystąpieniem w klipie. W jakim wieku są fani Wolftooth? W różnym. Szacuję, że między 5 a 60 lat. Wasze plany koncertowe? Na przełomie kwietnia i maja 2022 zagramy dużą trasę koncertową po Europie. Występ w Polsce nie jest jeszcze zabookowany, ale chcielibyśmy pokazać się i tam. Jesteśmy wdzięczni publiczności za support. Nie wiem dokładnie, jak rozpoznawalni jesteśmy w Polsce, ale mamy nadzieję, że takimi się staniemy po tym, jak pewnego dnia u Was zagramy. Jesteśmy otwarci na propozycje koncertowe z każdej części świata. Zamierzamy kontynuować tworzenie dobrej muzyki. Czy mógłbyś wyjawić trochę więcej szczegółów odnośnie trasy? Rozpocznie się ona 28 kwietnia w Anglii i potrwa dokładnie miesiąc. Z Anglii pojedziemy do Holandii. W sumie potwierdziliśmy, zdaje się, 26 koncertów. Niewykluczone, że dojdzie jeszcze gig w Polsce. Wraz z nami na
tą samą trasę wybiera się progresywno-doomowy zespół Huntsmen z Chicago. Oni grają prawie tak, jakby Tool zabrało się za doom. Nie znaliśmy się wcześniej, ale wymieniamy się mailami w sprawie owej trasy. Będziemy dzielić duży autokar, ale miejsca naszych występów są często w niewielkiej odległości od siebie (kilka godzin jazdy) i każda sala oferuje nam miejsce noclegowe (czyli nie będziemy spać w busie). Co chciałbyś dodać na zakończenie naszej rozmowy? Zapraszam fanów do nabywania Wolftooth "Blood & Iron" w lokalnych sklepach, na stronie Napalm Records lub na naszym Bandcampie. Dziękujemy za Wasze wsparcie. Sam O'Black
Śladami Candlemass Muszę przyznać, że rzadko mam do czynienia z muzykami tak pokornymi, że w rozmowie na temat własnego zespołu mówią w dużej mierze o… swoich muzycznych idolach. Jest to zachowania godne poszanowania tym bardziej, kiedy sam zainteresowany nie jest żadnym nowiczkiem tylko muzykiem dużego kalibru. Bruno Masulli, bo o nim mowa, to taki właśnie intrygujący człowiek. Przekonacie się sami czytając zapis tej krótkiej rozmowy z nim. HMP: Cześć Bruno! Jak mija ci życie pod dyktatem koronawirusa? Bruno Masulli: Cześć, miło cię poznać! Dzięki za możliwość zaprezentowania się na łamach waszego magazynu. Covid nie powstrzymał mnie przed tworzeniem muzyki. Początkowo żyłem w niepewności co do jutra, jak chyba wszyscy, ale szybko zebrałem się w sobie, zakasałem rękawy i zabrałem się do pracy nad swoimi muzycznymi projektami, a w szczególności nad In Aevum Agere. No właśnie, muzyczne projekty. Jeśli się nie mylę, to w tym momencie jesteś zaangażowany aż w pięć: Annihilationmancer, Et Signvm Erat, I Miti Eterni, Power Beyond, In Aevum Agere! W każdym z nich odpowiadasz nieomal za całość muzyki. Skąd czer-
In Aevum Agere to twój projekt doomowy. Co pociąga cię w tym niszowym gatunku? Po prostu kocham muzykę, metalową i nie tylko, a kiedy jesteś otwarty na różne style, to nie chcesz ograniczać się do ścisłych ram jednego tylko gatunku. Uwielbiałem thrash, amerykański power metal, death metal. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Candlemass, oczarowało mnie ich brzmienie, kompozycje, wokal. Pod ich wpływem mniej więcej w 2004 roku zacząłem pisać kawałki z myślą o projekcie, który ostatecznie nazwałem In Aevum Agere. Czy pamiętasz jeszcze jakie wrażenie zrobił na tobie doom metal, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś tak ciężkie, powolne i depresyjne dźwięki? Gdy słucha się dużo muzyki ekstre-
czy miała na ciebie wpływ włoska scena doom metalowa: Paul Chain, Black Hole, The Black i inni? Nie, moje wyobrażenie o doom metalu ukształtował wyłącznie Candlemass oraz zespoły z nim spokrewnione: Memento Mori, Abstrakt Algebra, Krux. Przy czym brzmienie In Aevum Agere nigdy nie było czysto doomowe. Znajdziesz w nim domieszkę innych gatunków. Wydaje mi się, że w muzyce In Aevum Agere wyraźniej słychać inspirację Candlemass z albumu "Chapter VI" niż tych wcześniejszych. Bo go uwielbiam. Jest magiczny! Te kawałki są kapitalne! Śpiew Vikströma brzmi na nim niepowtarzalnie. Wciąż lubię wracać do tej płyty. Chociaż pamiętam, jak w 1992 roku wiele osób mieszało "Chapter VI" z błotem tylko dlatego, że zespół postanowił wyrzucić Messiah Marcolina. Krytykowali zamiast posłuchać, a gdyby posłuchali, toby się zamknęli. To świetny krążek! Czytałeś może "Children of Doom" dzien nikarza muzycznego Eduardo Vitolo? Z opisu książka wydaje się bardzo ciekawa, bo opowiada o włoskiej scenie doom metalowej, tylko że ukazała się wyłącznie po włosku. Niestety nie czytałem jej, ale znam Eduardo. Straciliśmy ze sobą kontakt, ale kilka lat temu interesował się moimi albumami. Włochy mają bardzo pozytywny wizerunek: kojarzą się ze świetnym jedzeniem, winem, modą, samochodami sportowymi, romantyzmem, pięknymi ludźmi itd. Istnieje jednak również mniej znana, mroczna strona kultu ry włoskiej, którą eksplorują choćby horrory, filmy giallo, doom metal. Jak myślisz, skąd taka - wydawałoby się - trudna do pogodzenia dwoistość wizerunku? Myślę, że wszystkie kraje mają swoją jasną i ciemną stronę. Wszystko zależy od tego, jak toczyły się losy ich historii. Po prostu ludzie mają tendencję do ulegania stereotypom i myślenia schematami. Włochy są wspaniale położone geograficznie, ale każdy region ma też swoje ponure oblicze. Mieszkam na południu, w Neapolu, i jest to zdecydowanie miasto o dwóch twarzach: mamy morze i słońce, ale zarazem historię tysiącleci wojen i nieszczęść, które znalazły odbicie w mrocznych, tajemniczych, legendach. Nie mówiąc już o tym, że żyjemy w sąsiedztwie dwóch czynnych wulkanów…
Foto: Laura Brasile
piesz potrzebny do tego czas, motywację i natchnienie? Wiesz, motywację i natchnienie albo się ma, albo nie. Przynajmniej moim zdaniem w tej kwestii wszystko sprowadza się do człowieka. Co się tyczy czasu, to oczywiście nie ze wszystkimi projektami jeżdżę w trasy i nie wszystkie równocześnie działają na pełnych obrotach. Na każdy z nich przychodzi swoja pora. Piszę dużo różnorodnej muzyki i kiedy czuję, że mam wystarczająco materiału, to spinam się i nagrywam nowe LP lub EP. Często nie jest łatwo, ale doświadczenie bardzo pomaga. Kosztuje to niemało poświęcenia, ale kiedy uda ci się zrealizować swój zamysł, to czujesz, że było warto. Grasz przeważnie thrash i power metal, ale
156
IN AEVUM AGERE
malnej, to z czasem dopada cię efekt znieczulicy i to, co niegdyś skrajne, przestaje robić na tobie wrażenie. Mój pierwszy doom metalowy album to "Ancient Dreams" Candlemass. Jak już mówiłem, chociaż słuchałem dużo thrash i death metalu, czyli muzyki na przeciwległym końcu spektrum metalowej ekstremy, te dźwięki mnie absolutnie oczarowały. Podobnie zresztą czułem się, kiedy po raz pierwszy w bardzo młodym wieku usłyszałem hard rock czy heavy metal. Po dziś dzień odbieram tę muzykę tak samo emocjonalnie jak wówczas. Może mam wiele wad, ale znieczulica nie leży w mojej naturze.
We Włoszech doom metal i horrory częs tokroć idą ręka w rękę. Czy i ty lubisz takie kino? Pytam głównie dlatego, że "Emperor of Hell - Canto XXXIV" brzmi bardzo filmowo, niczym ścieżka dźwiękowa. Nie, ani trochę! Teksty na płytach In Aevum Agere nie mają najmniejszego związku z horrorami. "Emperor of Hell - Canto XXXIV", podobnie jak "Canto III", to owoce mojej fascynacji "Boską komedią" Dantego, a konkretnie "Piekłem". Z literackiego punktu widzenia jest to absolutne arcydzieło. Zawiera ono wiele przerażających opisów i stąd może brać się skojarzenie z kinem grozy. Prócz tego dzieło Dantego jest niezwykle teatralne i staraliśmy się przenieść ten element na płaszczyznę muzyczną.
No właśnie, Candlemass. Wskazujesz ten zespół jako swoje główne źródło inspiracji, a
Skąd wziął się pomysł, by poświęcić dwa
Nieoczywiste piosenki o miłości The Neptune Power Federation znowu zaskoczyli. Najnowszy album tej australijskiej grupy "Le Demon De L'Amour" jest więc nie tylko esencją hard rocka i powrotem do jego korzeni, ale też twórczym rozwinięciem pomysłów z wcześniejszych wydawnictw, na których nie brakowało również odniesień do progresywnego, psychodelicznego, a nawet pop rocka. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bowiem muzycy podążają ścieżką wytyczoną przed laty przez największych wizjonerów rocka z Queen na czele. albumy "Boskiej komedii"? Z tym zamiarem nosiłem się od dawna. W końcu uznałem, że nadszedł właściwy moment, by wcielić go w życie. Bardzo szanuję "Boską komedię", ponieważ jest to dzieło niezwykle złożone, pełne wydarzeń, ukrytych znaczeń, podlegające rozmaitym interpretacjom. Masz niemałe doświadczenie grania na festiwalach. Dzieliłeś scenę z wieloma wspaniałymi zespołami. Czy któryś występ szczególnie zapadł ci w pamięć? Zdecydowanie do najbardziej ekscytujących przeżyć należało granie przed Candlemass. Ale wiesz, wszystkie zespoły, z którymi występowaliśmy, szczególnie te podziemne, były znakomite, a przez to motywowały nas do pracy nad sobą i doskonalenia swoich umiejętności, co jest piękne! Wiem, że swoje teksty traktujesz bardzo osobiście. Czy nie krępujesz się wyśpiewując je przed setkami i tysiącami widzów? Nie, absolutnie nie! Jestem bardzo wylewnym człowiekiem; nie potrafię pohamować swoich emocji, zwłaszcza na scenie. A w występy wkładam całego siebie, niezależnie od tego, czy gram dla dziesiątki czy setki osób. Na koniec pytanie futbolowe. Jak oceniasz szanse reprezentacji Włoch w Mistrzostwach Świata w 2022 roku? Na Euro 2020 wypadliście znakomicie, a finał trzymał w napięciu do ostatniej sekundy. Tylko że Anglicy na rozdaniu medali zachowali się jak buce. Wiesz, dziwna sprawa, że chociaż jesteśmy mistrzami Europy, to musimy grać, żeby się zakwalifikować do Mistrzostw Świata. Ciągle coś mieszają w przepisach. Kiedy nasi piłkarze grali z Anglikami, to mieliśmy wrażenie, że cały świat jest przeciwko nim (śmiech). Wszyscy zakładali, że oni wygrają, a tu taka niespodzianka! Nie jestem już fanem piłki nożnej, bo ogromne pieniądze, które pompuje się w ten sport, zniszczyły go. Mimo to byłbym bardzo rozczarowany, gdybyśmy nie zakwalifikowali się. Mam nadzieję, że damy radę i zwyciężymy!
HMP: Pandemia pokrzyżowała wam plany w sposób nader brutalny, bowiem musieliście odwołać trasę po Eurpie, promującą bardzo udany album "Memoirs Of A Rat Queen". Nie rwaliście jednak włosów z głowy, ale weszliście do studia, czego efektem jest wydawnictwo "Can You Dig Europe 2020", zawierające wasze spojrzenie na klasyki Rainbow i Queen. Skąd taki wybór repertuaru oraz zestawienie akurat tych dwóch zespołów? Inverted Crucifox: Myślę, że oba te zespoły posiadają wiele cech, które podziwiamy w muzyce rockowej i dlatego mają duży wpływ na nasze podejście do tworzenia. Rainbow ma ten klimat oldschoolowego heavy metalu, ich utwory mają świetną strukturę, do tego niesamowite solówki Ritchiego i świetne wokale Dio. Jeśli chodzi o Queen to zawsze imponowały nam złożone aranżacje i liczne harmonie wokalne. Próbowali też swoich sił w najróżniejszych stylach i gatunkach, bez strachu, że stracą publikę; bardzo to podziwiamy. Praca nad tymi utworami zainspirowała was do tworzenia własnego materiału, czego efektem jest album "Le Demon De L'Amour"? Nie powiedziałbym, że konkretnie to one nas zainspirowały, ale pomysły obu zespołów, podobnie jak wielu innych z ich epoki, nigdy nie były odległe od tego co chcemy robić. Można powiedzieć, że ten pandemiczny czas wykorzystaliście w najlepszy możliwy sposób, tym bardziej, że udało wam się stworzyć bardzo urozmaicony zestaw utworów, według mnie jeszcze ciekawszy od poprzednie-
go? Spróbowaliśmy kilku rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiliśmy, ale myślę, że na tym etapie mamy już dość określony styl. Dodając pojedyncze smaczki z każdym kolejnym albumem staramy się sprawić, aby ten styl był jeszcze bardziej interesujący. Jakie sam dostrzegasz znaczące różnice pomiędzy "Memoirs Of A Rat Queen" a "Le Demon De L'Amour"? Wydaje mi się, że że można najnowszą płytę określić mianem materiału w 100 % reprezentatywnego dla The Neptune Power Federation, że jest ona nawet czymś w rodzaju kwintesencji waszego stylu i waszych dotychczasowych dokonań? Nasz album brzmi całkiem podobnie do tego jak gramy na żywo. Pamiętam, że nagrywając poprzedni album mieliśmy kilka utworów, które trudno było dobrze odtworzyć na scenie. To nic złego, nie mam problemu z utworami, które inaczej brzmią na koncertach, a inaczej na płycie, ale mam wrażenie, że najnowsze wydawnictwo odbiera się tak, jakbyśmy grali je na żywo. To już wasz piąty album - praca nad kolejnym wiąże się z jakimś stresem, że znowu trzeba mieć zestaw co najmniej 8-10 kompozycji na poziomie, a wena czasem nie dopisu je, czy przeciwnie, nie macie z nią problemów, trzeba dokonywać selekcji znacznie obszerniejszego zestawu numerów? Mamy tendencję do skupiania się na niewielkiej liczbie utworów i angażowania się w nie na dość wczesnym etapie pracy. Jak sądzę jest to pewnym ryzykiem, ale czuję, że obecnie
Trzymajmy kciuki! A tymczasem dzięki za wywiad. Trzymaj się zdrowo! Nie ma sprawy. Dzięki za zainteresowanie i ciekawe pytania. Ciepłe pozdrowienia dla wszystkich fanów metalu w Polsce! Adam Nowakowski Foto: The Neptune Power Federation
THE NEPTUNE POWER FEDERATION
157
dobrze rozumiemy, co czyni dobrą kompozycję The Neptune Power Federation. Nie jesteśmy zespołem, który dużo ćwiczy, więc w procesie nagrywania jest dużo spontaniczności.
nałem wcześniej. My tak brzmimy, kiedy gramy razem na próbie. Fakt, że przez tak długi czas nie mogliśmy grać, być może sprawił, że włożyliśmy w tę płytę całą niewykorzystaną energię.
Może kluczowe w tym wszystkim jest to, że nie traktujecie grania jako pracy, tak jak wiele innych zespołów, nie ma więc mowy o znużeniu, wypaleniu czy braku pomysłów, co dotyka nawet tych największych tak na wysokości trzeciej-czwartej płyty? Tak, to trochę niepokojące, kiedy jest się na tym etapie kariery, ale szczerze mówiąc, czuję, że jeszcze wciąż mamy dużo do zaoferowania. Nie ciąży na nas presja sprzedania gigantycznej ilości płyt itd. Robimy to, bo lubimy grać, a dodatkowo wygląda na to, że podąża za nami mała, ale bardzo zaangażowana grupa fanów. To jest naprawdę wspaniałe!
Na single wybraliście te nieco cięższe utwory, "My Precious One" i "Emmaline". Jeszcze bardziej chwytliwy "Weeping On The Morn" będzie następnym? Planowaliśmy zrobić teledysk do tego utworu, ale niestety restrykcje storpedowały i pokrzyżowały nam plany! "My Beasts Of The Night" będzie ostatnim singlem/teledyskiem.
Macie więc jeszcze ukryte rezerwy i moce przerobowe, możemy oczekiwać, że w przyszłości jeszcze nie raz nas zaskoczycie? (śmiech) Możesz na nas liczyć! Już teraz mamy gotowych kilka porządnych utworów na kolejny album i planujemy kilka niespodzianek. To mogę ci zagwarantować! To opowieści o miłości, widzianej nie tylko z kobiecej perspektywy, ale też nieoczywiste, pasujące do bogatej, różnorodnej i często po prostu przebojowej muzyki - można zaryzykować tezę, że "Le Demon De L'Amour" to swego rodzaju koncept? Tak, myślę, że to tematyczny koncept album, który pomaga wczuć się w kokreslony klimat. Dla nas jest to oczywiste, ponieważ zawsze staramy się wprowadzać naszą muzykę w obszary pewnego dramatyzmu i wielkich wyzwań - to jest właśnie terytorium piosenek miłosnych! Trudno pisze się i aranżuje muzykę dla takiego zespołu jak The Neptune Power Federation? Bo z jednej strony przyzwyczailiście już słuchaczy, że mogą się po was wiele spodziewać, ale z drugiej te wszelkie eksperymenty muszą jednak pasować do wybranej przez was stylistyki, co może być pewnym ograniczeniem twórczej swobody? Czuję się dość swobodnie z tym co robimy. Często pojawia się moment, w którym myślę: "Czy to nie za daleko? Czy nasi fani pójdą za nami tą drogą?". Ale później zaczynam zastanawiać się myślę, co zrobiłoby w takiej sytuacji Queen i zawsze odpowiadam sobie "go for it", i lecę dalej. Byłem naprawdę zadowolony i oczarowany tym, jak wielu fanów metalu wybrało się z nami w tę podróż. Duet w "We Beasts Of The Night" był zaplanowany od razu, bo to utwór w formie dialogu? Nie od początku. Pamiętam, że dopiero później pomyślałem, że duet może tu dobrze pasować i jak tylko wpadłem na ten pomysł nie było opcji, że tego nie zrobimy, więc przerobiliśmy tekst aby powstał taki właśnie dialog.
Zadedykowaliście "Le Demon De L'Amour" zmarłemu wiosną ubiegłego roku Jimowi Steinmanowi, tymczasem ten obecny zaczął się równie tragicznie, bo Meat Loafa też już nie ma na tym świecie. Fani metalu zwykle nie cenią ich twórczości, ale u was wygląda to chyba inaczej, bo trudno nie dostrzec geniuszu takiego "Bat Out Of Hell" czy innych wydawnictw, nie tylko Meat Loafa, w których powstaniu Steinman miał udział? Dla mnie "Bat Out Of Hell" to najprawdziwsze dzieło sztuki, niesamowite utwory i poziom. Domyślam się, że dla wielu fanów heavy metalu nasza aranżacja może nie być wystarczająco gitarowa, co jestem w stanie zrozumieć. Myślę jednak, że nasz hołd dla Jima/ Meat Loafa i tak dodaje jednak sporo gitarowego pomruku! Jeszcze kilka-kilkanaście lat i ci najwięksi rocka/metalu wykruszą się nieodwołalnie albo umrą, albo nie będą już w stanie grać. To niezbyt miła, ale niestety nieuchronna perspektywa i musimy nauczyć się z tym żyć? Tak, to nieuniknione! Wydaje się, że nie ma tygodnia, żeby nie odeszła jakaś wspaniała osoba. Staram się tym nie zamartwiać - jeśli wciąż o nich mówimy/myślimy to pozostawili po sobie wspaniałe dziedzictwo. To już nie te czasy, ale pewnie po cichu liczy cie na to, że dzięki "Le Demon De L'Amour" zdołacie zaistnieć nieco szerzej, wyrwać się z klubów na większe sceny, nie tylko w Australii? Bardzo chcielibyśmy wrócić do Europy, czy to grać na festiwalach czy w małych klubach. Wiemy, że mamy tu dla kogo występować. Jak wyglądają wasze plany koncertowe w tych, wciąż niepewnych, czasach? Z Australii jest wszędzie daleko, ale pewnie będziecie chcieli w końcu zagrać tę odwołaną, niemiecką trasę, a póki co do połowy czerwca zamierzcie promować "Le Demon De L'Amour" na żywo u siebie? Właśnie rozpoczęliśmy naszą pierwszą od prawie dwóch lat trasę koncertową po Australii. Trzymamy kciuki, żeby poszło dobrze, pandemia przestała być przeszkodą i żebyśmy mogli wrócić do zwiedzania reszty świata! Wojciech Chamryk, Szymon Tryk i Szymon Paczkowski
Brzmicie na tej płycie mocniej, mniej na niej popowych odniesień, więcej heavy rocka i ciężaru - to swoiste odreagowanie frustracji z czasu pandemicznych lockdownów? To sprowadza się do tego o czym wspomi-
158
THE NEPTUNE POWER FEDERATION
HMP: Cześć Klauf! Na wstępie powiem, że strasznie się cieszę z tego wywiadu! Już po pierwszym zetknięciu z "Harbingers of Power and the World's End", obudziliście we mnie niemałą ciekawość i z niecierpliwością oczekiwałem na Wasz pełen album, a wraz z nim na okazję do zadania kilku pytań. Zacznijmy standardowo: dla tych, którzy jeszcze o Was nie słyszeli - powiedz kilka słów o Morgul Blade - okolicznościach powstania zespołu, kto go tworzył, o obecnym składzie, itp. Klauf: Pochodzimy z Philly PA, a powstaliśmy na zgliszczach innego zespołu o nazwie MOTA, który był jako-tako popularny na lokalnej scenie, ale nic poza tym. Opuściłem MOTA, żeby stworzyć Morgul Blade w 2018 i zaraz potem zabraliśmy się do pracy nad naszą EP "Harbingers…". Metal-archives nie podejmuje wątku MOTA, wg podanych tam informacji niemal wszyscy jesteście nowicjuszami w muzycznym światku (jedynie Will Spectre ma w swoim muzycznym CV grę w innym zespole). Zweryfikuj proszę te informacje - wychodzi na to, że jednak nie jesteście zespołem zupełnych debiutantów? Nie, jeśli liczyć granie w lokalnych zespołach, ale to nasze pierwsze zetknięcie z międzynarodową sławą. Szczerze mówiąc, to dość odjechane uczucie. Wasze pierwsze EP zrobiło wkoło siebie sporo szumu. "Harbingers …" skierowało na Was oczy metalowego światka. Czy w związku z tym, tworząc materiał na pełnowymiarowy debiut czuliście, że macie coś do udowodnienia? Słowem - czy ciążyła na Was jakaś wewnętrzna presja? Niekoniecznie coś do udowodnienia, ponieważ chcę tworzyć muzykę, z której jestem po prostu zadowolony. Mam tylko nadzieję, że ludzie się do niej dokopią i zechcą wejść w nasz świat! Chyba fakt, że wylądowaliście pod skrzydłami No Remorse Records jest tu znamien ny, bo nie jest to wytwórnia, która zaintere sowałaby się słabym materiałem. To chyba niezłe przeżycie trafić do firmy, która współpracowała z takimi nazwami jak Heavy Load, Omen czy Medieval Steel? To niesamowita wytwórnia - od lat słucham kapel z No Remorse i to zaszczyt móc zostać teraz zaliczonym do tego grona świetności. Opowiedz o tym, jak doszło do tej współpracy. Czy rozmawialiście też z innymi wytwórniami? Zgłosiło się do nas kilka wytwórni, ale kiedy zadzwoniło No Remorse, już wiedzieliśmy, że to dla nas największa szansa, aby pokazać naszą muzykę światu. Jeśli idzie o Wasz pomysł na siebie, jest on tyleż oryginalny, co i bardzo prosty. Zdefiniowałbym Was po prostu jako tradycyjny, epic-heavy metal, ozdobiony jedynie black owymi wokalami i dungeon-synthowymi smaczkami. A jednak nie przychodzi mi do głowy żaden zespół, który zrobiłby to wcześniej. Skąd pomysł na takie połączenie? Jak wy definiujecie się gatunkowo? Zwykle nawet nie zastanawiam się nad gatunkami, to nie jest dla mnie naprawdę ważne, więc zawsze mówię, że gramy po prostu heavy
Koło Morgulu nigdy się nie zatrzymuje! Amerykanie z Morgul Blade proponują w swojej muzyce połączenie tyleż proste, co niemal niespotykane. Do klasycznego, epickiego heavy-power metalu, postanowili dodać klimat blacku. Ale nie poprzez popularne ostatnio ukłony w stronę pierwszej fali w stylu Vigilance, ale przez bezpośrednie sięgnięcie po screamy, riffy tremolo i synth-wave'owe, mroczne wstawki. Efektem jest bękart zrodzony z dziwacznego romansu pomiędzy Manowar i Bal-Sagoth. I uwierzcie, na papierze wielu z Was może to się wydawać niezbyt zachęcające, ale finalnie brzmi wprost doskonale. Tym bardziej że wszelka melodyjność nie ma tu nic wspólnego z euro-powerowym lukrowaniem - panowie preferują raczej polewy z klasycznej, oldschool'owej surowizny. Jak sami jednak podkreślili, szufladkowanie nie jest im bliskie (pewnie stąd tak odważnie realizują swój szalony pomysł na granie). Zachęcam do zapoznania się z nieco lakonicznym manifestem Ostrza Morgulu - niestety Klauf - wokalista i lider grupy - nie okazał się nader wylewnym rozmówcą, ale właściwie czego było się spodziewać po srogim, posępnym wojowniku epickiego metalu? Odpowiedzi to odpowiedzi, nie ma nad czym deliberować… metal. Co do "pomysłu", to nie było jako takiego per se. Po prostu podczas pisania utworów pozwalam by to one zabierały mnie w podróż i dodaję każdej z nich czegoś indywidualnego, czego potrzebuje. Muszę przyznać że na "Fell Sorcery Abounds" bardzo widoczne jest, jak silnie wokal wpływa na styl grania. Zestawiając choćby "In the Grip of the Dark Lord" i "Sons of the Night" (nota bene chyba moje 2 ulubione numery), słychać bardzo silny rozdźwięk stylistyczny. Scream automatycznie popycha całe brzmienie w stronę black metalu. Czy pomysł na to, jak dany numer zostanie zaśpiewany pojawia się wraz z pomysłem na niego, czy ujawnia się w dalszym procesie? To ujawnia się w trakcie procesu pisania. Czuję wtedy "vibe" piosenki i decyduję w którą stronę zmierza. Mógłbym udawać, że wygląda to bardziej artystycznie, ale byłoby to trochę banalne i pretensjonalne i nie byłoby to moim zdaniem coś, co reprezentuje Morgul Blade.
uniwersum Tolkiena. Z drugiej strony, jedynie co do "He Who Sits Upon the Black Throne of Angmar / The Morgul Blade" i "The Beacons Must Be Lit!" jestem pewien, że w to uniwersum się wpisują. Co z pozos tałymi? Trochę masz rację, a trochę nie, wiele z utworów jest inspirowanych Władcą Pierścieni, ale to raczej pisane przeze mnie, niekanoni-
to? Cóż, rozumiem to i tak jak wcześniej powiedziałem - to słuchacz jest tym, który decyduje w jaką szufladkę nas sobie umieścić. Czego by nie zadecydował, jest to dla mnie OK. Swoją drogą, dzięki Wam przypomniałem sobie o kilku takich kapelach. Masz swoich ulubieńców, kogoś kto stanowi dla Was wzorzec, jak wprowadzać tę tematykę w metal? Kto jest Twoim zdaniem najlepszym "Tolkien-worshiperem"? Dla mnie to właśnie ci, których wspomniałeś Blind Guardian i Summoning. Są prawdopodobnie najbardziej oczywistymi typami, ale jest tego prosty powód - oni po prostu niszczą! Są oczywiście kompletnie różni od siebie, ale kocham oba te zespoły po równo. Nie zapomnijmy jednak, że pierwszymi, którzy wprowadzili liryki tolkienowskie do rock and rolla byli Led Zeppelin. Na podstawie uniwersum Śródziemia pow stawały filmy, spektakle, muzyka, obrazy, gry i cała masa innych rzeczy. Jako fan Tolkiena, co uważasz za najlepszą spuściznę jego twórczości? To bardzo trudne pytanie. Szczerze mówiąc, to trochę tak, jakbyś miał zdecydować, które ze swoich dzieci lubisz najbardziej! Jednak muszę przyznać, że w przeszłości to filmy
Właściwie to powinienem był zacząć tę rozmowę od podziękowań. Po pierwsze oczywiście za dostarczenie mi bardzo przyjem nych przeżyć związanych z odbiorem Waszego albumu, a po drugie - za przypomnienie o wspaniałym tolkienowskim uniwersum. Po przesłuchaniu "Fell Sorcery Abounds" powróciłem do dawno odłożonej lektury "Sillmarilion" i mojej ukochanej animacji "LOTR" z 1978 r.! O tak, jeśli ktoś kocha Śródziemie i nie czytał "Silmarillionu", sugeruję żeby nadrobił to jak najszybciej. Dużo spośród nowych utworów które napisaliśmy, bazuje bezpośrednio na historiach z tej antologii. Czy Tolkien jest dla Was odgórnym tem atem przewodnim? Jak to właściwie wyszło, że wybraliście tę tematykę tekstów? Czy to w ogóle był świadomy wybór, czy coś, co przyszło naturalnie? Nie, nie jest. Świat stworzony przez Tolkiena dostarcza sporo dobrych tematów do tekstów, ale mamy też piosenki o historii czy folklorze, ponieważ to też ważna część moich zainteresowań. Właściwie "A Last Waltz of Gevaudan" to jedyny utwór na płycie, którego z całą pewnością nie jestem w stanie przypasować do
Foto: Dante Torrieri
czne historie, które mogłyby mieć miejsce w tym uniwersum. Nie do mnie należy mówienie słuchaczom, do jakiej szufladki nas dopasować - bardzo ważna jest dla mnie ich osobista interpretacja. Myślę że chcąc czy nie chcąc, przez samą nazwę, kilka tytułów i grafik weszliście już do pewnej szufladki, nazwijmy to "Tolkienworshipers". Możecie śpiewać o różnych rzeczach, ale wielu będzie Was i tak stawiać obok Blind Guardian czy Summoning (bez względu na różnice stylistyczne). Co Ty na
sprawiały mi szczególnie dużo radości. Na koniec powróćmy do działalności zespołu - czasy nie sprzyjają dalekosiężnym planom, ale podejrzewam, że macie jakieś cele na najbliższą przyszłość? Już niedługo ruszamy na koncerty, zagramy też na kilku festiwalach. Potem oczywiście zaczniemy pracę nad nagraniem kolejnego albumu, na którego piosenki są już gotowe. Koło Morgulu nigdy się nie zatrzymuje! Piotr Jakóbczyk
MORGUL BLADE
159
Rzecze Śmierć: co za płyta! Jesień zwykle przynosi urodzaj płyt doomowych, co nie powinno dziwić, bo w takich okolicznościach przyrody mroczna i ponura muzyka dodatkowo zyskuje w odbiorze. Świetny "Call of the Abyss", nowy album Death Has Spoken, ukazał się nie tyle jesienią, co konkretnie 1 listopada! Chyba trudno o lepszą datę premiery, gwarantującą, że płyta zadomowi się w Waszych odtwarzaczach. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby w rezultacie nadawała ton również Waszym świętom - jest tak dobra! Szczegółowo o niej oraz paru pokrewnych kwestiach ciekawie opowiedział nam Karol Pogorzelski, odpowiadający w Death Has Spoken za wokal, gitarę rytmiczną i teksty. Zapraszam do lektury i wspierania chłopaków! HMP: Cześć! Pozdrowienia z Krakowa. Mam nadzieję, że mimo covidowego szaleństwa trzymacie się zdrowo i mocno! Karol Pogorzelski: Raz z góry, raz pod górę. Raz z tarczą, a raz na tarczy. I tak dzień jak co dzień dzieje się życia cud. Hej, ale jesteśmy świeżo po premierze albumu, więc właściwie nie mamy powodu do narzekań. Zatem dziękujemy, u nas wszystko dobrze. Z łzą w oku wspominamy piękne, królewskie miasto Kraków. Gościliśmy u Was na kilku koncertach i zawsze był to dla nas świetny czas. W środowisku dziennikarzy muzycznych obowiązuje niepisana złota zasada, by nigdy nie zaczynać wywiadu od pytania o historię
my studio celem nagrania materiału, którego wtedy jeszcze nie mieliśmy. Nie muszę zatem dodawać, że byliśmy w dość paskudnych humorach. Dodatkowo szykowałem się do wyprowadzki do innego miasta, więc coraz częściej myślałem "chrzanić to wszystko" i skoncentrowałem się właśnie na tym wyjeździe. Ale umówiliśmy się z Maćkiem na ostatnią próbę, właściwie bardziej na jammowanie. Chociaż jak tak teraz o tym myślę, to chyba po prostu chcieliśmy zapić smutki i szukaliśmy do tego wymówki. Spędziliśmy dobre cztery godziny na rozmowie i brzdękaniu bez celu. Maciek cały czas suszył mi głowę, że to, nad czym pracowaliśmy, wyraźnie skręca w kierunku doom metalu i moglibyśmy pociągnąć
Foto: Death Has Spoken
zespołu. A jednak pozwolę ją sobie złamać, bo wydaje mi się, że kiedy mówimy o utalen towanych gościach z naszego podwórka, to warto w ten sposób nadać im lokalną tożsamość. Powiedz więc, skąd się wzięliście i jak się tu znaleźliście. W imieniu zespołu dziękuję za te słowa uznania. Tym chętniej przytoczę długą i nudną historię naszego powstania (śmiech). Jak na doom przystało, zaczęło się dość ponuro. Zamykaliśmy wtedy razem z Maćkiem (Chodynickim, basistą - przyp. red.) rozdział pt. "Kolejny, nieudany projekt muzyczny", nad którym pracowaliśmy od dłuższego czasu. Ponadto, zbyt optymistycznie, zarezerwowaliś-
160
DEATH HAS SPOKEN
ten temat. Ja jednak nie byłem wtedy do tego przekonany. Cóż, będąc szczerym przyznam, że jeszcze te kilka lat temu wcale nie byłem entuzjastą doom metalu. Pomimo, że przy okazji wcześniejszych projektów słyszałem dużo komentarzy, że właśnie z tego gatunku muszę czerpać sporo inspiracji. Daliśmy jednak temu szansę i wyciągnęliśmy z numerów to, co się dało, a reszta do pieca. Grając ten chaotyczny zlepek motywów pomyślałem, jak wiele mam na to pomysłów i jak naturalnie nam to wychodzi. Kolejne dni i tygodnie spędziłem na słuchaniu wszelakich płyt od klasycznego doom, przez death doom, po drone doom metal. Następnie wzięliśmy się do ka-
torżniczej pracy. Ze względu na zbliżający się termin rezerwacji studia mieliśmy mało czasu na dopieszczanie kompozycji, ale z perspektywy czasu myślę, że ma to swój urok i wyszło nam na plus. Wciąż byliśmy jednak studyjnym projektem muzycznym, bez pełnego składu i dalszych perspektyw. Brałem pod uwagę, że album może zostać zmieszany przez recenzentów z błotem. Jednak dochodzący do nas pozytywny odzew ludzi, którzy mieli okazję zapoznać się z naszym materiałem, popchnął nas do sformowania i przekształcenia Death Has Spoken w pełnoprawny zespół. Dalsza historia dzieje się tu i teraz. Na czym twoim zdaniem polega urok doom metalu? To przecież gatunek, którego nie rozumie nawet większość metalowców. Ciężko wyjaśnić komuś postronnemu metal w ogóle, a co dopiero doom. Mam kilka idei na ten temat, ale fan każdego innego podgatunku metalu z pewnością uzna je za nietrafne i takie, które równie dobrze mógłby przypisać swojemu stylowi. Pojadę więc najbardziej oczywistą i charakterystyczną cechą: tempo. Zwykle pisząc numery podkręca się ich szybkość, aby brzmiały jeszcze lepiej. Ale nie w doom metalu! "Tak, ten kawałek brzmi dobrze, ale może spróbujmy zagrać go jeszcze wolniej? Oooo tak, teraz jest naprawdę świetnie!". Jaki jest twoim zdaniem najbardziej niedoce niany zespół doom metalowy? Doomsterzy słyszeli o Pentagram, Trouble czy Saint Vitus, nawet jeśli nie są to powszechnie rozpoznawalne nazwy. A o jakich mogli nie słyszeć, choć byłoby warto? Grecki On Thorns I Lay, a z naszego rodzimego podwórka Cemetery of Scream. Wprawdzie obydwa zespoły mają sporo gotyckich naleciałości w swojej muzyce, ale doom metal zdecydowanie jest wiodącym nurtem. I cóż, jedna jak i druga formacja ma w swojej karierze ponad 10-letnią przerwę w wydawaniu płyt więc może tu trzeba doszukiwać się głównej przyczyny. Tak czy inaczej, rozgłos tych kapel jest całkowicie nieadekwatny do jakości ich dorobku i moim zdaniem zasługują na znacznie, znacznie większe uznanie. Do tak mrocznej i ciężkiej muzyki doskonale pasują teksty inspirowane klasyką horroru, nie dziwię się więc, że sięgacie po twórczość Poego, a ostatnio także Lovecrafta. Opowiesz coś więcej, o czym traktują teksty na "Call of the Abyss"? "Call of the Abyss" jest kontynuacją opowieści rozpoczętej na debiucie. "Fade" opowiada o śmierci i wszystkich rzeczach, które wydarzą się (lub mogą się wydarzyć) wkrótce po tym. Główny bohater orientuje się, że nadszedł koniec, ale mimo to nie czuje strachu. Wie, że jego podróż dopiero się rozpoczyna. Zaczyna myśleć o wszystkich rzeczach, które odchodzą, chce ulżyć w cierpieniu wszystkim tym, których kocha, ale nagle rozumie, że jest to bezcelowe i czuje ulgę. Widzi swoją nową ścieżkę i nawet jeśli jest ona pełna ciemności, wierzy, że to słabe, wciąż tlące się w nim światło pomoże mu przez to przejść. Zakończenie pierwszego albumu to metafora życia po śmierci. Żeglując prosto w mrok Północy, przez wiatry i sztormy do nieznanych krain. Ale podczas tej podróży główny bohater spogląda głęboko pod spienione, morskie fale. Czuje spokój i słyszy wołanie z głębi tej otchłani. Postanawia temu ulec. Wkrótce prze-
kona się jednak, że nie jest to tym, czego się spodziewał. Myślisz, że podejmiecie kiedyś wyzwanie napisania dobrego doom metalowego tekstu po polsku? Co jakiś czas przyświeca mi taka myśl, ale nie chcę się z tym śpieszyć. Z pewnością będzie to coś specjalnego, dlatego chciałbym mieć pewność, że nie będzie to robione na siłę. Jeśli poczuję, że ten moment właśnie nadszedł, z pewnością nie będę się temu opierał. Nie sądzę, abyśmy zdecydowali się kiedykolwiek na całą płytę w języku polskim, ale jeden numer jest jak najbardziej realny. Kto jest autorem fenomenalnej okładki zdobiącej "Call of the Abyss"? Czy jest ona realizacją waszej wizji, czy też po prostu natrafiliście na nią w bezkresach Internetu? Marcin (Grygoruk - przyp. red.), nasz gitarzysta prowadzący, jest autorem okładek na wszystkich naszych wydawnictwach. Idealnie potrafi zilustrować muzyczną zawartość naszych albumów. Bardzo lubię ten moment, kiedy po zakończeniu prac nad materiałem spotykamy się całym zespołem i rozmawiamy o tym, jakie odczucia i wyobrażenia ma każdy z nas po jego przesłuchaniu. Opowiadam szczegółowo o tekstach, wymieniamy się pomysłami, jaki obraz mógłby je podsumować. To chyba najbardziej zespołowa i twórcza praca w naszym wykonaniu (śmiech). Ale finalnie ostatnie słowo należy do Marcina. Zostaje z tym "workiem pomysłów oraz sugestii" i po jakimś czasie wraca do nas z konceptem. Przyznam, że często odbiega to trochę od naszych wizji, ale finalnie patrzymy na to i mówimy "kurde, to jest jeszcze lepsze niż sobie wyobrażałem". Im dłużej patrzymy na okładkę, widzimy, jak wiele z symboli, o których wcześniej rozmawialiśmy jako zespół, Marcin przemycił na okładkę. Z pewnością jest to jedna z rzeczy, która działa u nas bez zarzutu i na pewno nie chcielibyśmy tego zmieniać. Ten wywiad jest niestety spóźniony o miesiąc (mea culpa!), co jednak pozwala mi zapytać o dotychczasowy odzew. Jak media, a jak fani odebrali "Call of the Abyss"? Ja wystawiłem mu piątkę. Świetny album! Bardzo dziękujemy. Nie chcę popadać w samozachwyt, ale odbiór albumu zarówno ze
Foto: Death Has Spoken
strony fanów, jak i recenzentów, jest bardzo dobry. Oczywiście nie spoczywamy na laurach i wiemy, że wciąż są rzeczy, które musimy poprawić. Zwracamy również bardzo uwagę i rozpatrujemy konstruktywną krytykę, która oczywiście też się zdarza. Wciąż jest nad czym pracować, ale cieszymy się, że dotychczasowy odzew utwierdza nas w przekonaniu, że obraliśmy właściwą drogę. Czy będzie szansa zobaczyć was na żywo? Na razie nie słychać nic o nowych obostrzeniach, choć ponoć zmieni się to po świętach. Śpieszmy się kochać koncerty, tak szybko odchodzą. W obecnej sytuacji występy na żywo są tylko naszym pobożnym życzeniem. W trakcie pisania odpowiedzi na ten wywiad jak grom z jasnego nieba spadły na nas kolejne obostrzenia i co tu dużo mówić: niemiłosiernie nas to rozsierdziło i pokrzyżowało plany. Poprzedni rok, z racji na poświęcenie się tematowi nowego albumu, koncertowo spisaliśmy na straty. Jednak w 2022 planujemy postawić wszystko na jedną kartę i wynagrodzić wszystkim, jak i sobie samym, ten czas scenicznego zastoju. A propos koncertów, jest to bolączka wielu zespołów doom metalowych, bo ciężko odtworzyć na żywo atmosferę z płyt. Jak wy ra-
dzicie sobie z graniem na żywo? Czy pracu jecie nad prezencją sceniczną, werbalnymi i niewerbalnymi sposobami podniesienia immersyjności widowiska? Kierujemy się zasadą "mniej znaczy więcej", więc jesteśmy w tym temacie dość oszczędni. Jednak pracujemy nad tym i staramy się dodawać elementy, które niejako pozwolą osobom będącym na naszym występie jeszcze lepiej wczuć się w klimat panujący w naszych utworach. Z wiadomych względów, przez ostatnie dwa lata nie było ku temu niestety wielu okazji. Skoro przywołaliśmy wcześniej ducha Lovecrafta, to czy widziałeś ekranizację "Koloru z przestworzy" z Nicolasem Cagem? Trudno o naprawdę dobry film na motywach Lovecrafta, ale ten jest mocny. On i "The Resurrected" z 1991 roku. Niestety nie, ale z pewnością będzie to temat do nadrobienia w najbliższym czasie. Uwielbiam aktorstwo w wykonaniu Nicolasa Cage'a w niekonwencjonalnych produkcjach. Kiedy widzę średnią ocenę takiego filmu w granicach 5/10, ale w obsadzie widnieje Cage, to wiem, że mogę spodziewać się co najmniej 8/10 (śmiech). Mamy grudzień 2021 roku. Czego życzycie sobie na 2022 rok? Abyśmy wciąż szli naprzód. Patrząc wstecz widzę, że znajdujemy się znacznie dalej niż na początku naszej drogi, zarówno jako zespół, jak i muzycy. Nie wiem, czy aktualne czasy są ciężkie, ale na pewno cięższe niż te kilka lat temu. Pomimo borykania się z codziennymi problemami trzymamy i wspieramy się razem. Życzyłbym sobie i nam, abyśmy potrafili sprostać problemom i komplikacjom, które z pewnością są jeszcze przed nami. Wielkie dzięki za odpowiedzi i poświęcony mi czas! Do zobaczenia w terenie! Również dziękuję w imieniu całego Death Has Spoken. Pozdrawiamy czytelników oraz redakcję Heavy Metal Pages. Pamiętajcie, aby śledzić nasz profil na Facebooku oraz Bandcamp. Wciąż mamy kilka niespodzianek w zanadrzu, związanych z nowym wydawnictwem. Adam Nowakowski
Foto: Death Has Spoken
DEATH HAS SPOKEN
161
Uszate sowy w locie Bobby Blitz Ellsworth z Overkill pytany, jak nazwałby swój zespół, gdyby Motörhead nie wydało nigdy swej trzeciej płyty, zwykł odpowiadać, że może Bomber? Nastała nowa epoka, przyszło młode pokolenie, aby obalić stary porządek i faktycznie, Bomber w końcu został założony. Akurat nie przez Amerykanów, a przez Szwedów, którzy dodatkowo deklarują, że niewiele mają wspólnego z Lemmy'm, gdyż on grał rock'n'roll, a oni więcej. O wybuchowych występach, dualizmie nocy, podziwianiu sów na wolności, pokonywaniu depresji dzięki irańskim prorokom oraz debiutanckiej płycie "Nocturnal Creatures", dowiecie się od młodziutkiego Antona Skölda - gitarzysty, wokalisty i założyciela Bomber. HMP: Co dokładnie macie na myśli, gdy przedstawiacie Bomber jako głośny, dumny i piękny zespół? Anton Sköld: Myślimy, że ten opis dobrze pasuje do Bomber. Hałasujemy w najlepsze głośna perkusja wraz z ryczącymi na maksa Marshallami stanowią podstawę naszego brzmienia. Bez wątpienia jesteśmy z siebie dumni. A co do piękna... To rozumie się samo przez się, przecież prawda? Ktoś z zewnątrz mógłby sobie pomyśleć, że Bomber pojawił się znikąd i znienacka, naty-
törhead, ale nigdy nie uważaliśmy ich za inspirację dla naszej twórczości. Może intensywność i postawa nie przejmowania się - tylko to nas łączy. Zweryfikujmy przypuszczenie: nazwaliście się po tytule trzeciego albumu Motörhead, bo Overkill osiągnęło sukces, nazywając siebie po tytule ich drugiego? Może kogoś zaskoczę - nie chcę, żeby to było odebrane jako afront wobec wielkiego Motörhead - ale nazwa naszego zespołu nie ma z nimi nic wspólnego. O ile pamiętam, wymyśli-
Ostatnio doszło do roszad w składzie Bomber: Rasmus przestawił się z gitary na perkusję, a Max przejął po nim funkcję gitarzysty. Jak do tego doszło? Ja i Rasmus zrobiliśmy sesję (pracując nad tym, co będzie "Zarathustrą", nowym singlem z naszego nadchodzącego albumu) tylko we dwójkę. On musiał grać na perkusji, bo nie było nikogo innego, kto by to robił. I byłem po prostu zdumiony tym, jak dobrze brzmieliśmy! Okazało się, że przez cały czas był perkusistą rockowym. I był głośny, naprawdę głośny. I dobry Boże, dotarło do mnie, jak on potrafi sprawić, że utwory się kołyszą - w tym momencie nie miałem już wątpliwości. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby jeden z najlepszych perkusistów w okolicy pojawił się w moich drzwiach, a ja bym mu powiedział: "nie, dziękuję". Zupełnym przypadkiem Max, doświadczony gitarzysta wielkich zespołów, takich jak Atlas Losing Grip, widział nasz koncert i najwyraźniej zachwycił się naszym występem. Zaczęliśmy rozmawiać i wkrótce został naszym nowym gitarzystą. Zawsze niechętnie przyjmuję nowych wiosłowych. Sam będąc całkiem niezłym gitarzystą prowadzącym, nie zadowoliłbym się nikim, kto nie byłby przynajmniej tak dobry jak ja. Na szczęście spotkałem jednego z najlepszych w okolicy. Bomber przybierał formę zarówno power trio jak i kwartetu... Zaczynaliśmy jako power trio, w trzyosobowym składzie nagraliśmy EP "Arrival" (2017), ale już od czterech lat jesteśmy kwartetem. Zawsze zależało nam na podwójnym ataku gitarowym, nie wystarczała nam jedna gitara.
Foto: Bomber
chmiast zaznaczając swą obecność na heavy metalowej scenie za sprawą dobrego marketingu. Ale to nie tak - musieliście latami ciężko pracować nad własnymi pomysłami? Zdecydowanie. Zacząłem grać z naszym basistą Love Andersson'em w wieku około piętnastu lat. Od tego momentu konsekwentnie rozwijamy nasz styl. Max Huddén (gitarzysta i wokalista Bomber - przyp. red.) i Rasmus Grahn (perkusista i wokalista Bomber przyp. red.) od lat koncertują po całym świecie w ramach różnych zespołów i projektów. Wobec tego można spokojnie uznać, że nie jesteśmy gołowąsami. Działamy od lat. Jak bardzo inspiruje Was Motörhead? Szczerze mówiąc, wszyscy uwielbiamy Mo-
162
BOMBER
łem to sam, gdy miałem szesnaście lat. Nagle znikąd nawiedził mnie taki pomysł. Spodobało mi się, bo brzmi prosto i chwytliwie. Coś jak Kiss, przecież prawda? Love skomentował: "ale to utwór Motörhead", na co ja: "któż by się tym przejmował?". Zostaliśmy przy tym. Później zdarzyło nam się zagrać cover Motörhead. A jednak? Ale tylko podczas PA, przed kilkoma koncertami. Często zespoły puszczają przez głośniki jakiś utwór zanim rozpocznie się właściwe intro. Iron Maiden np. zawsze "Doctor Doctor" z repertuaru UFO. Chodzi o to, żeby rozgrzać publiczność. My zrobiliśmy tak kilkukrotnie z "Bomber", po prostu żeby było fajnie.
Żaden utwór z EP "Arrival" nie załapał się na LP "Nocturnal Creatures". Na ile aktu alne są te starsze numery? Dopiero okaże się, ile starszych utworów będziemy wykonywać na żywo, zwłaszcza że album "Nocturnal Creatures" (2022) stoi na zupełnie innym, lepszym poziomie. Jako trio byliśmy zupełnie inną kapelą, nie czuliśmy się zbyt pewni siebie, także te starsze kawałki napisane przez trzyosobowy Bomber brzmią stosunkowo kiepsko. Od tego czasu przeszliśmy jednak bardzo długą drogę rozwoju. W jakich okolicznościach dołączyliście do Napalm Records? Wysłaliśmy demo z czterema utworami na ich skrzynkę mailową, tak jak robi to każdy inny zespół. Byliśmy pewni siebie, ale z drugiej strony musisz zdać sobie sprawę, że tysiące zespołów robi to samo każdego dnia. W ciągu 20 minut dostaliśmy maila z informacją, że im się podoba. Jeszcze tej samej nocy odbyliśmy długie, osobiste rozmowy telefoniczne z sze-
fostwem wytwórni. Napalm Records okazało prawdziwe zainteresowanie nami i pokochało naszą muzykę. To jest naprawdę niesamowite. Jesteśmy bardzo podekscytowani współpracą z tak profesjonalną wytwórnią. Notka prasowa od Napalm Records wspomina o "wybuchowych występach na żywo w Szwecji i następującej po nich trasie po Niemczech". Jak to było? Czy zauważyłeś jakieś różnice między szwedzką a niemiecką publicznością? Ta trasa była świetna! Pamiętam, jak przednio bawiłem się w Stralsundzie przed wyprzedanym domem. Każda publiczność jest inna. Wszystko zależy od tak wielu czynników. Zdobyliśmy cenne doświadczenie, grając dla różnej publiczności, liczącej od kilkuset osób do zaledwie garstki ludzi. Z mojej perspektywy, odczucia wobec krajów są bardziej kwestią nastawienia muzyków. Słyszałem, że podobno borykaliście się z rozmaitymi trudnościami podczas nagrywania "Nocturnal Creatures"? Czy naprawdę było tak, że nikt Was nie wspierał w tych dążeniach? Nie dopingowała Was np. rodzina lub przyjaciele? Po tylu latach w biznesie nie potrzebujemy już dodatkowej motywacji. Czujemy, że skompletowaliśmy właściwy line-up. Od pierwszej sesji w tym składzie dzieje się coś wyjątkowego. Z czasem to uczucie w nas dojrzało. O ile w okresie nagrywania "Nocturnal Creatures" przechodziliśmy przez trudności związane z życiem prywatnym, to ani przez moment nie zawahaliśmy się co do naszej płyty. Nazwa Bomber nie mogłaby być prostsza, jednak nie powiedziałbym tego samego o tytule "Nocturnal Creatures". Numer tytułowy to zresztą tylko introdukcja, a nie regularny utwór. Tu nasuwa się pytanie: Lemmy zwykł zaczynać każde show deklaracją: "We play rock'n'roll". Czy Ty lubisz myśleć: "We play more than just rock'n'roll"? Z całą pewnością tak. "Nocturnal Creatues" zabiera słuchacza w podróż w różne miejsca. Zawiera bardziej bezpośrednie numery typu
Foto: Bomber
"Zarathustra", ale także mroczniejsze i bardziej skomplikowane typu "Aurora". Nie chcemy ograniczać się do jednej, wybranej konwencji, tak jak robi to większość współczesnych zespołów metalowych. Dążymy do wskrzeszenia ducha lat siedemdziesiątych oraz wczesnych osiemdziesiątych, kiedy kompozytorzy byli znacznie bardziej skłonni do swobodnego podążania za natchnieniem. Okładka "Nocturnal Creatures" wygląda mrocznie i depresyjnie, jednak wasza muzy ka brzmi dla mnie raczej energicznie niż przerażająco. To raczej rock'n'roll niż doom metal. Czy jest to wynikiem eksplorowania przez Was pewnych horrorowo-komediowych zagadnień? Poczekaj, aż usłyszysz następny singiel, możesz żałować tej etykietki "R'n'R"! Stay tuned! Konceptualnym tematem albumu jest noc i wszystko, co do niej należy. Noc to czas, kiedy wyobraźnia zaczyna działać i możemy naprawdę dać upust temu, co w nas żyje. Czasami noc oznacza dla nas strach, ale może też być sferą pocieszenia. Wykorzystaliśmy to jako autorzy piosenek, aby opowiedzieć historie o
tym, co dzieje się pod osłoną nocy: od opowieści o duchach i gwiazdach nad nami, po historie o miłości i złamanym sercu. W zasadzie wszyscy jesteśmy Nocturnal Creatures, a to jest nasz album. Jeśli piosenka potrzebuje rock'n'roll'owego klimatu, to właśnie taki kreujemy. Ale jest też wiele naprawdę mrocznych i ciężkich utworów na tym albumie. Fani heavy metalu, szczególnie Iron Maiden, Def Leppard i wczesnego Judas Priest z pewnością będą zachwyceni. Jaką intencją kierowaliście się, ukazując na okładce to ogromne ptaszysko? To był mój pomysł. Dopracowując koncept "Nocturnal Creatures", przeglądałem zdjęcia w rozmaitych czasopismach i w książkach (co często robię w poszukiwaniu inspiracji), aż znalazłem jedno, które przykuło moją uwagę. Kiedy zobaczyłam zdjęcie sowy uszatej (barn own) w locie, wiedziałam, że oto mamy zdjęcie na okładkę. Sowy zawsze mnie fascynowały - to takie piękne, a zarazem upiorne stworzenia. Mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się zobaczyć ją na wolności. A co zainspirowało Ciebie, żeby śpiewać o irańskim proroku Zarathustra? Utwór "Zarathustra" można rozumieć na wielu płaszczyznach. Na poziomie osobistym jest to opowieść o walce z depresją. Użyliśmy mitu o Zarathustrze, aby opowiedzieć historię o wyniesieniu siebie ponad przeciętność i stanięciu na wysokości wynikającego stąd zadania. W wielu aspektach to jest to, czemu my w zespole poświęcamy się już od dłuższego czasu. Chodzi o pozbycie się zahamowań i przebrnięcie przez trudne chwile, by znów dostrzec w życiu to, co dobre ("Dance the night away"). Motto: "out of our way, we're a long time comin" traktujemy jako wyraz misji wyznaczonej dla zespołu i dla albumu. Minęło trochę czasu, ale teraz nasza kolej, więc przygotujcie się! Wasze plany na przyszłość? Podbić świat, jeden utwór i jeden koncert naraz. Do zobaczenia w drodze. Sam O'Black
Foto: Bomber
BOMBER
163
...tak zwana muzyka progresywna nie musi być kreatywna Oddland to zespół pochodzący z fińskiego Turku, który założony został w roku 2003. Muzycy rozpoczynali, grając rock progresywny, lecz z czasem coraz śmielej sięgali po mocniejsze rozwiązania rodem z heavy metalu oraz różnych nowoczesnych odmian metalu. Choć jak sami podkreślają, nie do końca zależało im aby zostać zespołem metalowym. Dało to w rezultacie ciekawą muzyczną mieszankę, która chowa się właśnie pod terminem progresywnego metalu. Czy dokonania tej formacji są warte zapamiętania? To już kwestia waszych gustów i preferencji. Jednak wybór nie będzie łatwy, bo sama grupa jak ich najnowszy album "Vermilion" jest jednym z wielu propozycji z tej przeogromnej i ciekawej sceny. Zanim jednak sięgniecie po muzykę ze wspomnianej płyty, aby podjąć jakąś decyzję, przeczytajcie także ten wywiad. HMP: Zaliczani jesteście do zespołów progresywnego rocka i metalu. Jednak lwią część waszej muzyki stanowi mocny, nowoczesny metal, taka dziwna mieszanka groove metalu, nu metalu i djent metalu. Co skłoniło was do sięgnięcia po nowoczesne brzmienia? Joni Palmorth: Gdy zaczynaliśmy w 2001 roku, byliśmy zespołem grającym rock progresywny. Potem powoli zaczęliśmy grać trochę ciężej, ale nie mogę powiedzieć, że to była świadoma decyzja, aby stać się zespołem metalowym. Wszyscy z nas od zawsze czuli więź z bardziej melancholijną muzyką, dla nas jest bardziej naturalnym, przekazywać przez muzykę mroczniejsze emocje. Nigdy nie czuliśmy potrzeby bycia zespołem metalowym, to wyni-
te dwa umysły połączą się, tworzy się mieszanka tych gatunków i oczywiście powstaje nasz styl. Mam wrażenie, że każdy dźwięk, każdy detal jest dla was bardzo ważny i jakakolwiek ich zmiana wprowadziłaby na albumie wręcz chaos. Mam rację? W pewnym sensie zawsze chodzi o detale. Bardzo skupiliśmy się na płynności utworów, a szczególnie na przejściach między poszczególnymi partiami. To są rzeczy, które zajmują najwięcej czasu podczas komponowania. Dzięki rozwijającym się rytmom i powtarzającym riffom utwory ewoluują, tu też liczą się szczegóły. Jeśli chodzi o produkcję i sound, to
Foto: Oddland
kło z ewolucji zespołu. Progres to też kontrasty, zderzenie różnych muzycznych światów. W wypadku Oddlant tym dysonansem są bardziej nastrojowe i melancholijne fragmenty, które sięgają do brzmień progresywnego rocka. Skąd pomysł, aby przeciwstawić sobie akurat te dwa muzyczne światy? Zawsze opisywaliśmy naszą muzykę jako "zderzenie pokręconych umysłów". Nasz perkusista Ville, miesza elementy klasycznego i nowoczesnego metalu z muzyką elektroniczną. Natomiast Sakke nasz wokalista i gitarzysta wnosi klimaty progresu, grunge'u i folku. Gdy
164
ODDLAND
jesteśmy wymagający, szukamy perfekcyjnego tonu dla każdego z instrumentów. Część nowoczesna waszej muzyki niesie ze sobą bardzo mroczny klimat. Natomiast będące w kontrze fragmenty progresywne są bardziej melancholijne, ale czasami też pogodne i optymistyczne. Czy te nastroje współgrają z tematami, które poruszacie w swoich utworach? Nasze kompozycje, są zawsze jedną wielką całością, teksty, riffy i melodie, wszystko jest ze sobą zespolone. Zazwyczaj jak piszemy muzykę, to stoi za nią jakaś historia i nie mówię tu o tekstach, one często powstają na końcu, kie-
dy utwór ma już swój przekaz. Czasem zdarzy nam się napisać jedno słowo czy zdanie we wczesnym stadium tworzenia, coś, co świetnie pasuje do kompozycji. W tym gatunku bardzo ważne jest to, aby liryki były głębokie i dobrze napisane, słaby tekst, który poziomem nie dorównuje melodii, potrafi zepsuć każdy utwór. Chociaż Sakarii poświęca dużo czasu, nadając tekstom znaczenie, to traktuje swój wokal jak instrument, dba o artykulację, dobiera odpowiedni śpiew i klimat do każdego poszczególnego słowa i linijki. Prawie nigdy nie piszemy tekstów bez muzyki, wokale są tworzone tak, aby dobrze wkomponowały się w podkład i dopełniły całe dzieło. To jest niezwykle ważna warstwa, ponieważ jest odpowiedzialna za pierwsze wrażenie. Poświęcamy jej bardzo dużo pracy. Pięć pierwszych utworów z "Vermilion" to w zasadzie pięć części tytułowej suity. Czy łączy je wspólna opowieść? Definitywnie te pięć części ma ze sobą wiele wspólnego, zarówno muzycznie, jak i lirycznie. "Vermilion" to podróż z ciemnej i depresyjnej otchłani do odnalezienia w sobie światła, którym staje się połączenie z drugim człowiekiem. Te teksty pozostawiają słuchaczowi pewne pole do interpretacji. Czy pozostałe trzy kompozycje są kontynu acją tematu z głównej suity? Czy można powiedzieć, że "Vermilion" to concept-album? Druga część albumu nieoficjalnie nazywa się "The Aftermath" i jest refleksją nad historią "Vermilion". Mówi o umyśle, który bezskutecznie szuka ukojenia i spokoju. Opowiada o poszukiwaniu balansu między ciemnością, a nadzieją i o tym, że nasze kruche życie, to jedyne co kiedykolwiek otrzymaliśmy. Ale tak, myślę, że można go nazwać concept-albumem, albo naszą najlepszą próbą w stworzeniu czegoś takiego (nasz poprzedni krążek "Origin", w zamyśle też miał być concept-albumem, ale nie udało nam się tego pokazać w utworach). Muzycznie "Vermilion" jest znacznie bardziej ujednolicony od naszych poprzednich wydawnictw. Tym razem chcieliśmy, aby utwory jeszcze płynniej się łączyły ze sobą. Płytę z pewnością trzeba przesłuchać "na raz". W nowoczesnych odmianach metalu sola gitarowe nie stanowią znaczącego elementu kompozycji. Wy ten aspekt traktujecie poważnie i nie dość, że wasze sola są znakomicie wymyślone to, w dodatku zagrane są z pasją i perfekcją. Kto za nie odpowiada? Obydwaj nasi gitarzyści grają solówki, aczkolwiek niektóre z nich pisze nasz perkusista (Ville). Dla przykładu, solo z "Resonance" zostało zagrane przez Jussiego, ale skomponował je Ville. Solówki są znaczącym elementem w naszych utworach, nie piszemy ich tylko po to, żeby były. Często używamy ich jako łączników, tak było w przypadku "The Walls Of The Mid". Potrzebowaliśmy partii, która płynnie połączyłaby spokojny początek na pianinie, z późniejszą cięższą partią, rozwiązaniem było solo Sakke. Więc powiedziałbym, że solówki nie są tylko po to, by się popisać, chociaż okazyjny popis to nic złego. Wokal Sakari Ojanena jest melodyjny, zwiewny, eteryczny, radosny, ale także taki zwyczajny i normalny. Bardzo pasuje do muzyki kapeli, ale w metalu - nawet tym nowoczes -
Foto: Oddland
nym - głos wokalisty musi mieć moc i charakter... Masz racje, to na wokal ludzie zwracają najwięcej uwagi, większość obecnych zespołów metalowych ma wokalistów z głosem o dominujących wysokich tonach, wielu z nich też growluje. Głos Sakariego, to rzecz, która wyróżnia nas na tle innych zespołów metalowych. Czasem zdarzy się nam wrzucić partie z growlem, jednak wolimy raczej bardziej melodyjne wokale. Sakari spędza dużo czasu, analizując każdą linijkę tekstu i dba o to, aby zaśpiewać każde słowo z odpowiednim feelingiem. My też nad tym pracujemy i cały czas staramy się wycisnąć z niego jeszcze więcej. Sakari to zajebisty wokalista. Opisany sposób kreowania muzyki próbujecie oficjalnie wcielić w życie już trzeci raz. Z waszej perspektywy, na którym albumie udało się to wam najlepiej? Bez problemu mogę powiedzieć, że najbardziej jestem zadowolony z najnowszego wydawnictwa. Był to pierwszy raz, kiedy nie musieliśmy iść z nikim na kompromis. "Vermilion" był pierwszym albumem, który naprawdę zaplanowaliśmy. Wiedzieliśmy, jak chcemy, żeby brzmiał nawet przed rozpoczęciem nagrywania. Doszliśmy do wspólnego porozumienia, jak chcemy to zrobić i w jaki sposób zamierzamy to osiągnąć. Cała struktura albumu i utworów jest ambitniejsza od naszych wcześniejszych produkcji. Czy nadal można mówić, że progresywny metal jest ciągle najbardziej kreatywnym odłamem heavy metalu? To nie jest takie proste. Teraz jest bardzo wiele zespołów, które łączą różne interesujące style i gatunki, nie wszystkie z nich to metal progresywny. Weźmy Zeal & Ardor, mieszają black metal i industrial z elementami bluesa, to bardzo niecodzienne połączenie. Warto też zadać sobie pytanie, czym w ogóle jest metal progresywny? Metal rozwinął się na tak wiele stron, że ciężko ustalić, czy coś jest progresywne, czy nie. Kreatywność nie musi oznaczać niestandardowych progresji, złożonych struktur czy dziwnego metrum. W mojej opinii tak zwana muzyka progresywna nie musi być kreatywna. Jak powstaje wasza muzyka? Kto za nią odpowiada? Ile czasu potrzebujecie, aby ją wykreować i dopieścić każdy szczegół? "Vermilion" tworzyli wspólnie Sakari i Ville. Pięcioczęściową kompozycję "Vermilion" to w zasadzie kompozycja Villea, ale to z pomocą Sakke udało się złożyć ją w całość. Większość melodii wokalnych, tekstów i harmonii to też robota Sakke. Cała końcowa aranżacja to
wspólna praca całego zespołu. Na poprzednich wydaniach reszta chłopaków brała większy udział w pisaniu i myślę, że to powróci przy okazji kolejnych albumów. Trudno powiedzieć ile czasu zajmuje komponowanie, Ville i Sakke cały czas piszą coś nowego, ale tylko trzecia część tego trafia w obieg do zespołu. Stworzenie pierwszych dwóch albumów zajęło nam trzy lata. "Vermilion" tworzyliśmy około roku, głównie za sprawą tego, że Sakke i Ville odnaleźli skuteczną metodę wspólnej pracy i wszystko przyspieszyło. Nadal spotykacie się na próbach jako zespół? Czy wykorzystujecie możliwości internetu i poszczególne partie ćwiczycie we własnych domach? Regularne próby robiliśmy jeszcze przed "Treachery Of Senses", naszym pierwszym albumem. Mieliśmy około 18 lat, kiedy znaleźliśmy pierwsze porządne miejsce do prób. Wtedy spędzaliśmy tam każdy wolny wieczór. Teraz gramy więcej, kiedy zbliża się trasa albo przed wizytą w studiu. Kiedy jesteśmy w fazie pisania, nie spotykamy się zbyt często, każdy z nas ma możliwość, aby nagrywać i tworzyć u siebie w domu. Nie robimy prób online, wszyscy mieszkamy w jednym mieście, więc gdyby zaszła potrzeba możemy pograć na żywo. Gdzie i z kim nagrywaliście "Vermilion"? Czy jesteście zadowoleni z rezultatów tej sesji? Wszystkie partie instrumentalne nagraliśmy sami, jedyną osobą spoza zespołu był nasz inżynier dźwięku Tommi Siniranta, pomógł nam z ustawieniem mikrofonów podczas nagrywania perkusji. To był pierwszy raz, kiedy wszystko zrobiliśmy sami, to dało nam wolność, mogliśmy wybierać to, co nam się podobało, czy to w przypadku brzmienia basu, gitar czy perkusji. Z pewnością tak samo zrobimy, nagrywając kolejny album. Carson Slovak i Grant McFarland niesamowicie zmiksowali gotowe nagrania, pomijając to, okazali się świetnymi kumplami, łatwo nam się z nimi pracowało. Jesteśmy niezwykle zadowoleni z postprodukcji, mamy wrażenie, że każdy instrument i całokształt brzmi lepiej niż kiedykolwiek Osiągnęliśmy zamierzony cel. Wydaje was nowa wytwórnia Uprising! Records, jak znaleźliście się w ich stajni i co was przekonało do współpracy z nimi? Nasz menedżer Lars Larsen z Intromental nam o nich powiedział. Uprising!, złożyli nam propozycje, mimo że wytwórnia jest młoda, to ludzie, którzy w niej pracują to muzyczni weterani, ponadto mogą dystrybuować na cały świat z jedną z największych wytwórni SPV. Oczywiście sam kontrakt był bardzo za-
dowalający i poczuliśmy, że im na nas zależy. Jak na razie jesteśmy niezwykle zadowoleni ze współpracy. Otrzymaliśmy też kilka pozytywnych odpowiedzi z większych wytwórni, to zawsze podnosi na duchu, gdyż oni rzadko kiedy w ogóle odpowiadają. Ale tak jak mówiłem, jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego, że staliśmy się częścią Uprising!, a oni pokazali, że zatrudniają kogoś dopiero wtedy, kiedy naprawdę mogą mu się poświęcić. W dobie koronawirusa ciężko jest promować muzykę. Jak wy zaplanowaliście promocję "Vermilion"? Mamy trzy klipy, dwa z nich już wypuściliśmy, a trzeci będzie dostępny tuż przed wydaniem "Vermilion". Dodatkowo przygotowujemy reportaż z pobytu w studiu i planujemy jeszcze jedno wideo. Co więcej, potwierdzono nasz udział na dwóch letnich festiwalach i czekamy na potwierdzenie trasy, która niestety z powodu pandemii stoi pod znakiem zapytania, ale trzymamy kciuki, żeby wszystko wypaliło. Mamy też nasze single "Feed The Void" i "Unity" na wszystkich platformach streamingowych. W tych czasach bardzo ważne jest regularne umieszczanie nowej muzyki na Spotify, nie można zostać zapomnianym, szczególnie mniejsze zespoły jak nasz muszą o to dbać. W tym roku obchodzimy dziesiątą rocznicę wydania "Treachery Of Senses" i planujemy coś specjalnego, żeby to uczcić, ale skupimy się na tym później. Nie przepadam za współczesnymi odmianami metalu, ale wasza muzyka przypadła mi do gustu. Jak myślicie wielu takich fanów jak ja, przekonacie do siebie najnowszym albumem? Dzięki! Nie nastawiamy się na tworzenie takiego modern metalu, chcemy po prostu tworzyć muzykę, którą kochamy i, która nam się podoba. Nasze inspiracje wybiegają poza jeden gatunek, mamy nadzieje, że owoce naszej pracy spodobają się różnym osobom. No cóż, miej otwarty umysł i spróbuj! Ja w każdym razie będę czekał na wasz kole jną płytę, oby nie było to kolejne sześć lat czekania... Tym razem nie będzie trzeba tyle czekać, tak jak wspominałem, znaleźliśmy nową metodę pracy i już mamy bardzo dużo nowego materiału, wystarczy tylko wziąć się do pracy! Michal Mazur Tłumaczenie: Szymon Tryk, Szymon Paczkowski
ODDLAND
165
Pasjonat metalu w każdej postaci Warzy to jeden z pionierów heavy metalu w Japonii, zaangażowany w tamtejszą scenę podziemną od połowy lat 80. Ostatnio powrócił jednak do korzeni: zrezygnował na chwilę z death i thrash metalu, wraz z międzynarodowym składem, z norweskim wokalistą Jonem-Egilem Ramslie na czele, powołał do życia zespół heavy/power metalowy. "Bloodlust Awaken" jego debiutancki album - Warzy liczy, że zostanie przyjęty na tyle dobrze, że zespół zdoła nagrać kolejną płytę. HMP: Czy Dragon Sway nie miał być początkowo twoim pobocznym projektem, w którym chciałeś pograć trochę lżej, bardziej tradycyjnie i odpocząć od death/thrash metalu Hate Beyond? Warzy: Najpierw przez długi czas grałem w thrashmetalowym zespole Narcotic Greed. Potem zacząłem szukać czegoś własnego, ukierunkowanego na thrash metal i założyłem Hate Beyond. Natomiast Dragon Sway jest zespołem w którym chciałbym grać klasyczny, melodyjny metal, ale bez odcinania się od thrashu. Nigdy nie słyszałem o takim zespole jak nasz, więc nic dziwnego, że ty i inni fani jesteście nim zaciekawieni. Z racji twego wieku takie klasycznie dźwięki
mnie muzyka rockowa i metalowa, miałem wtedy może z dwanaście lat. Oczywiście nie miałem wówczas wokół siebie kolegów grających w zespołach, więc sięgałem po magazyn Young Guitar, słuchałem muzyki i szukałem nut, uczyłem się gry na gitarze sam. Dwa albumy Hate Beyond, do tego płyta Dragon Sway - wygląda na to, że pandemia dała wam sporo wolnego czasu i wiedzieliś cie jak go wykorzystać? Hate Beyond aktualnie wydał łącznie siedem albumów. Mieszkamy daleko od siebie, więc w każdym kraju sytuacja wygląda inaczej (ja i basista mieszkamy w Japonii, a wokalista i perkusista we Francji). Wydaje mi się, że to właśnie od Francji i Włoch Covid-19 zaczął
Foto: Dragon Sway
musiały ci towarzyszyć od najmłodszych lat, pewnie więc z tym większą przyjemnością do nich wróciłeś? Muzyką zainteresowałem się, gdy usłyszałem japońskie zespoły rockowe typu Hound Dog, Komodo Band i Lazy (później Loudness), miałem wtedy około dziesięciu lat. Uwielbiałem też zespół techno Y.M.O. (Yellow Magic Orchestra), fascynował mnie. Potem do Japonii przywędrowała NWOBHM (Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu). Zaszokowała nas okładka pierwszego albumu Iron Maiden, powstało Loudness, a japoński heavy metal stał się popularny również w Japonii. Natychmiast kupiłem tanią gitarę elektryczną i pochłonęła
166
DRAGON SWAY
zdobywać w Europie "popularność". Wkrótce nasze wypady zostały ograniczone, a francuscy muzycy nie mogli nagrywać w studiu. W tym czasie w Japonii nie było takich problemów z pandemią, więc byliśmy pochłonięci komponowaniem i aranżowaniem. Mieliśmy dużo wolnego czasu, ale kwestia finansowa, która podtrzymywała życie naszych rodzin, była zagrożona. Plusem powstania Dragon Sway jest też to, że z czasem zwerbowałeś do Hate Beyond Kenjiego i Maxa? Zgadza się, mamy wokół siebie kilku utalentowanych ludzi, poza tym trudno jest znaleźć
kogoś, kto ma prywatne studio. Ciekawa jest też historia twego spotkania z Jonem-Egilem Ramslie - od początku myśleliście, że dobrze byłoby spróbować coś razem stworzyć i w końcu się udało? Tak, od razu po usłyszeniu jego głosu, zaproponowałem coś takiego. Na przestrzeni czasu odwiedziłem wiele krajów, poznałem wielu muzyków z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Był okres, w którym prowadziłem sklep z instrumentami, było to w Bangkoku, stolicy Tajlandii. Mniej więcej w tamtym czasie rozwinęła się tajska firma Shark Effect i wypuściła przester sygnowany moim imieniem Warzy Drive. Było to około 2014 roku. Wtedy też Jram (Jon-Egil Ramslie) uczęszczał do szkoły zawodowej w Tajlandii, pewnego dnia odwiedził mój sklep i zobaczył Warzy Drive; był pod wrażeniem jego brzmienia. Skontaktował się ze mną przez Facebooka z propozycją spotkania. W tamtym okresie śpiewał i grał na gitarze w zespole Kilgore, gdy przesłuchałem ich CD, od razu zwróciłem uwagę na wokal. Był niesamowity! Zaproponowałem mu współpracę, a on bez wahania się zgodził. Po tym każdy z nas odjechał do swojego kraju, i powrócił do pracy ze swoim zespołem. Minęły lata, Jram wziął udział w nagrywaniu mojej solowej płyty "Doppelgänger's Deceit", wydanej w 2019 roku, na której nagrałem z nim jeden utwór. Okazało się to iskrą, która zapoczątkowała długo wyczekiwaną współpracę. Szybko rozpoczęły się prace nad naszym nowym projektem, jakim okazał się Dragon Sway. Praca nad "Bloodlust Awaken" obfitowała w jakieś niespodzianki czy zaskakujące sytu acje? Zawsze zgadzaliście się ze sobą co do ostatecznego kształtu poszczególnych kom pozycji, czy też do chodziło do jakichś różnic zdania, a może nawet tarć, chociaż cała muzyka jest twojego autorstwa? Szanujemy wzajemnie nasze opinie. Jednak wszystkie utwory, które są na tej płycie zostały zrobione w jak najlepszy możliwy sposób. Nikt nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Postawiliście na dość długie i zróżnicowane utwory - to kolejne, celowe nawiązanie do najlepszych lat takiej muzyki i zarazem swoista przekora wobec faktu, że na streamingowych playlistach dominują raczej krót sze utwory? Nigdy nie uważałem, że utwory muszą być długie czy krótkie. Kiedy tworzyłem dobry utwór to po prostu okazywało się, że jest dłuższy. Jednak nie za bardzo lubię zbyt długie kompozycje, tak jak niektóre utwory Dream Theater.
Ten delikatny posmak thrashu choćby w "Assassination" to nie przypadek, jak sądzę? Utwór "Assassination" najpierw grałem z Narcotic Greed i Hate Beyond, przez wiele lat przybierał różne formy. Teraz dzięki Dragon Sway ujrzał światło dzienne. Zawsze chciałem grać utwory takie jak ma Judas Priest, które prą mocno do przodu. Ten utwór wyewoluował, jest czymś w rodzaju zderzenia z "Painkiller". Dzięki muzykom z którymi teraz pracuję będę mógł iść w tę stronę i rozwijać ją. Sprawia mi to ogromną radość. Fajnie wyszedł wam ten bonusowy utwór "Dream Fantasy" Loudness. Pewnie uwielbiasz ten zespół, a ich czwarty album "Disillusion" z 1984 roku należy do twoich ulubionych, stąd ten wybór? Tak, uwielbiam Loudness ale tylko ich starszą muzykę, z czasów, gdy doszedł do nich perkusista Munetaka Higuchi. Kiedy w 2019 roku dołączył do mnie Jram, by zagrać na moim solowym albumie "Doppelgänger's Deceit", zrobiliśmy ten utwór. Bardzo nam się spodobał efekt końcowy, więc postanowiliśmy nagrać go ponownie na potrzeby Dragon Sway. Oryginalnym wokalistą jest Minoru Niihara, ale głos Jrama jest podobny do Michaela Vescery, nie sądzisz? Myślę, że jego głos pasuje do każdego utworu Loudness. Myślisz, że dacie radę grać tak długo jak oni, skoro Loudness w ubiegłym roku obchodzili 40-lecie nieprzerwanego funkcjonowania, czy to już nie te czasy? Akira Takasaki jest najlepszym gitarzystą (dla mnie i dla wszystkich innych fanów), do tego jako jako jedyny zachował aktywność i wciąż gra w Loudness. Praca nad nową płytą to nie tylko satysfakcja z kształtujących się na waszych oczach utworów czy rozwój artystycznych wizji, ale też często momenty zwątpienia czy znużenia, gdy dana kompozycja nie wychodzi, nie zmierza od razu we właściwym kierunku mimo wszystko są to chyba jednak niezapomniane chwile, a satysfakcja na koniec tym większa? 80-90 procent albumu jest już gotowe w mojej głowie. Nie ma chwil zwątpienia czy znużenia, jeśli już, to tylko podczas komponowania solówek. Czasem siedzą mi w głowie ciągle te same frazy, wtedy odpuszczam na kilka dni i staram się nie myśleć o danej kompozycji. Po tym czasie zazwyczaj problem znika i w 30 minut mam gotowy materiał.
niła, bo pewnie i tak nie zdołalibyście spotkać się w czasie jednej sesji? Działalność zespołu nie przebiega tak jak się spodziewałem, teraz wszyscy są przygnębieni. Będąc międzynarodowym konglomeratem będziecie mieli na pewno trudniej niż rdzennie japońskie, norweskie czy francuskie zespoły - Dragon Sway pozostanie z konieczności studyjnym projektem, czy może planujecie koncerty, jak sytuacja związana z pandemią już się unormuje? Oczywiście, w przyszłości planujemy koncerty. Możliwe będą występy zarówno Dragon Sway, jak i Hate Beyond! Praca z nimi to sama przyjemność. Wszyscy jesteśmy profesjonalistami, ale i świetnymi przyjaciółmi. Nie ma samolubnych czy szalonych muzyków w tych zespołach, oczywiście poza mną (Ha!). Jestem pewien, że to się uda.
Foto: Dragon Sway
Podpisanie kontraktu z firmą Steel Shark Records było dla was spełnieniem marzeń w tym sensie, że nie chciałeś brać na barki kolejnego zespołu we własnej wytwórni, wolałeś skupić się na twórczym aspekcie funkcjonowania Dragon Sway? Moja wytwórnia specjalizuje się w thrash metalu, szukałem więc wytwórni, która byłaby zainteresowana naszą muzyką. Stwierdzenie że: "nie chciałem brać na swoje barki innego zespołu we własnej wytwórni" to błędna opinia (Ha!), ponieważ w Japonii wydaję japońską wersję tej płyty w mojej wytwórni Jackhammer Music. Oczywiście, kilka innych japońskich wytwórni jest również zaangażowanych w ten proces,
ale Jackhammer Music jest jedną z tych większych. Wiesz już w jakim kierunku pójdziecie na następnym albumie, czy przyszłość jest dla was pod tym względem wciąż wielką, a więc i ekscytującą, niewiadomą? Przed kolejnym krążkiem, chcę dobrze zareklamować nowy album, żeby dużo osób go odsłuchało, a następnie poszło na nasz koncert. Wtedy nagramy drugą płytę. Szkoda, że niektórzy ludzie jeszcze nie słuchali tak wspaniałego albumu, prawda? Wojciech Chamryk, Szymon Tryk, Szymon Paczkowski
Zdradzisz który z tych ośmiu utworów powstał najszybciej, a który przysporzył wam najwięcej problemów? Wszystkie zajęły mi mniej więcej tyle samo czasu. Pomysły przychodzą mi do głowy naturalnie, często podczas komponowania. Nie było żadnych problemów. Kim jest Monica Charlott Rundqvist, współautorka większości tekstów na waszym debiutanckim albumie? Pochodzi z Norwegii, jest malarką i czasem pisze wiersze. Jram skontaktował się z nią i wspólnie napisali tekst pasujący do mojego utworu. Pracowaliście w kilku studiach w swoich ojczystych krajach - pandemia nic tu nie zmie-
DRAGON SWAY
167
Muzyka nie jest zawodem Większość wywiadów przeprowadzanych przy okazji reedycji to tak zwana "okazja do porozmawiania o przeszłości". W przypadku Elvenking sprawa nie jest taka banalna. Zespół wydaje reedycję pierwszej i trzeciej płyty, celowo pominąwszy drugą. A opowieść o okolicznościach wydawania wszystkich trzech płyt jest w zasadzie osnowną historii i dewizy muzycznej Elvenking. Zapewne wielu fanów (wiem coś o tym, bo sama się do nich zaliczam) nie zdawało sobie sprawy, jakie dramaty toczą się za kulisami wydawania poszczególnych krążków Wło-chów. Na szczęście Elvenking jest teraz na bardzo dobrej drodze, a opowiadali nam o niej Aydan i Damna. HMP: Wypuszczacie właśnie ponownie dwa wydawnictwa - "Heathenreel" i "The Winter Wake" na okrągłe rocznice ich wydania (20 i 15 lat). Czytałam w notce prasowej, że żeby zachować rocznicę, powinny wyjść w 2001 roku, jednak w tłoczniach winyli był korek i stąd wydanie w 2022. W notce napisano, że winę ponosi pandemia. Wydaje mi się, że innym powodem może być też fakt, że coraz więcej zespołów decyduje się na wydanie winyli i tłocznie się nie wyrabiają. Damna: Cóż, po pierwsze sytuacja z płytami winylowymi naprawdę oszalała wymknęła się spod kontroli, podobnie jak wiele innych rzeczy podczas pandemii. Tak więc, odpowiadając na pierwsze pytanie, oczywiście główne opóźnienia wynikają z kilku zakłóceń, które dotknęły (nieliczne) tłocznie, które nadal produkują winyle - brak materiałów, zamknięcie
stały zamknięte lata temu, kiedy rynek zamarł. W rzeczywistości właśnie to spowodowało ogromne opóźnienia i długi czas oczekiwania.
niektórych działań i oczywiście nietypowe zapotrzebowanie rynku. Tak więc ze zwyczajowych trzech miesięcy na dostawę szybko zrobiło się sześć, potem dziewięć, potem dwanaście... i mamy nadzieję, że na tym się skończy i wszystko w końcu wróci do normy. Oczywiście to ogromne zapotrzebowanie wcale nie pomaga. Dzisiaj wszyscy produkują płyty winylowe - nowe albumy, limitowane edycje, reedycje starych płyt. Firmy fonograficzne i zespoły dorabiają nawet całe zaległe katalogi, w tym albumy, które nigdy nie zostały wydane na płytach winylowych. Tak jak my robimy to w przypadku rocznicowych edycji. Można sobie wyobrazić, co to oznacza dla dzisiejszego rynku, ponieważ prawie wszystkie tłocznie zo-
razie nie zapowiadacie. W jednym z poprzednich wywiadów Damna powiedział nam, że planujecie w przyszłości nagrać tę płytę z jego wokalami. Czy wtedy "Wyrd" wejdzie już do kanonu klasyków Elvenking i także doczeka się wydania na winylu? Aydan: Nie wznawiamy "Wyrd" na winylu, tak jak innych albumów, z kilku różnych przyczyn. Przede wszystkim, nie jest to album, z którego jesteśmy dumni. Jest to jedyny album w naszej dyskografii bez Damny i już samo to powinno być ważnym powodem. Cały okres związany z procesem powstawania tego albumu był okropny. Z tego czasu nie mamy nic, poza złymi wspomnieniami. Jak zapewne wiesz, pisaliśmy i przerabialiśmy "Wyrd" kilka
Winyl padł ofiarą własnego sukcesu? Damna: Winyl jest dziś z pewnością modny, ale ma swój urok, zawsze miał. Najlepiej byłoby robić płyty na winylach tylko wtedy, kiedy ma się okazję nagrać album metodą, jak za dawnych czasów i doznać prawdziwego uczucia analogowego nagrywania i słuchania. Nie jestem wielkim fanem tłoczenia na winylach cyfrowej produkcji, ale mimo wszystko jest to dobry przedmiot kolekcjonerski i sprawia, że ludzie znów chcą mieć płytę w rękach. Tak jak trzeba (śmiech). Więc dlaczego nie! Pomiędzy "Heathenreel" a "The Winter Wake" jest jeszcze "Wyrd", którego reedycji na
Foto: Frater Orion
168
ELVENKING
razy: początkowo w oryginalnym składzie z "Heathenreel", idąc w zupełnie innym i złym kierunku w porównaniu z naszym debiutanckim brzmieniem. Potem Jarpen został poproszony o opuszczenie zespołu i napisaliśmy album bez niego, jako kwartet. Potem poprosił o powrót w szeregi zespołu i przerobiliśmy materiał. No i też bez Damny... To był kompletny bałagan. Jednak ostatecznie najważniejszym powodem, dla którego nie wznawiamy oryginalnego albumu, jest to, że od dawna planujemy oddać mu sprawiedliwość i nagrać go tak, jak pierwotnie planowaliśmy, z Damną i z utworami, nad którymi pracowaliśmy z nim na pokładzie. Myślę, że będzie to bardzo ciekawe. Prawdopodobnie dodamy niepublikowane utwory, które leżały w sekretnej szafie od początków istnienia zespołu. Myślę, że będzie to właściwy sposób, aby dać naszemu drugiemu albumowi właściwe miejsce w naszej dyskografii. Rzadko gracie na koncertach utwory z "Wyrd". To też wina złych wspomnień? Aydan: Tak, jak już wspomniałem, był to bardzo chaotyczny okres wypełniony wyłącznie złymi wspomnieniami. Zespół był naprawdę bliski rozpadu. Pamiętam, jak pewnego dnia latem 2004 roku zadzwoniłem do Zendera i powiedziałem: "Stary, odchodzę z zespołu i porozmawiam z Damną, żeby zrobić coś razem", a on mi powiedział: "Jeśli odejdziesz, zespół na pewno nie będzie mógł dalej istnieć". Wszyscy popełniliśmy błędy. Ja przede wszystkim, ponieważ to ja wraz z innymi chłopakami byłem odpowiedzialny za odejście Damny. Nawet jeśli byłem naciskany przez Jarpena, nie byłem wystarczająco silny, by sprzeciwić się decyzjom zespołu. Po kilku tygodniach próbowałem przywrócić Damnę do składu, przyjechał i zrobiliśmy nawet wspólną próbę, ale atmosfera była tak gęsta, że to nie mogło się udać. Mleko się rozlało. Wolę wykreślić z pamięci cały okres "Wyrd", bo to było dla mnie straszne. Damna: Oczywiście złe wspomnienia przyczyniły się do tego, że "Wyrd" znalazł się w "niewygodnym miejscu" naszej kariery. Ale to nie urazy czy fakt, że zespół zatrudnił innego wokalistę, przeszkadzają mi najbardziej. Szczególnie dręczy mnie to, że "Wyrd" powinien być inną płytą. W obecnej formie to wciąż dobry album, ale nie jest taki, jaki miał być. Miał być bardziej folkowy, a oryginalne utwory miały w sobie o wiele więcej świeżości i klimatu z "Heathenreel". Obecna wersja jest więc jak plaster naklejony na ranę. Nagrywając tę płytę ponownie i zachowując oryginalną tracklistę z utworami, które naprawdę miały się na niej znaleźć, chcemy w końcu ten plaster usunąć i tę ranę wyleczyć. Oczywiście, to nigdy nie zwróci nam czasu, który straciliśmy i szansy, którą mogliśmy mieć, trzymając się razem jako zespół (to był moim zdaniem największy, niewybaczalny błąd), ale będzie to coś w rodzaju "No dobrze, sprawiedliwości stało się zadość!". Wróćmy do "Heathenreel". Dziś folk metal to popularny gatunek metalu, jednak w 2001 roku byliście jednymi z prekursorów. Oczywiście istniał np. Skyclad oraz folk black metalowe kapele, ale coś, co zaprezentowaliście na "Heathenreel" było ówcześnie czymś nowym - połączeniem folku z heavy metalem. Jednocześnie melodyjne i chwytli we, jednocześnie na swój sposób agresywne. Jak dziś patrzysz na tę płytę? Czujesz, że
była przełomem nie tylko dla Was, ale w ogóle dla gatunku? Damna: Tu się z tobą zgadzam. To znaczy, na pewno niczego nie wymyśliliśmy, ale pamiętam bardzo dokładnie, jak wiele pracowaliśmy i jak bardzo byliśmy zdeterminowani w poszukiwaniu własnego brzmienia. Nasz cel nie był taki, jak innych muzyków w stylu "Chcę stać się sławny", "Chcę żyć z muzyki", "Nasz zespół będzie najlepiej sprzedającą się kapelą", czy inne tego typu bzdury. Ani przez chwilę. Naszym celem zawsze była możliwość tworzenia muzyki, którą kochamy, możliwość pisania utworów, które w stu procentach wyrażałyby naszą pasję i miłość do muzyki i metalu, jako gatunku. Tak było zawsze, a przy okazji nadal jest to dla nas priorytet. Dlatego też nigdy nie porzuciliśmy naszych codziennych zajęć i nie usłyszycie, że mówimy o sobie "muzyka to nasz zawód" i takie tam. Byliśmy w pełni świadomi tego, że obierając taką drogę, nasz zespół na długo pozostanie w podziemiu i byliśmy gotowi przyjąć to na klatę. Absolutnie. Więc tak, to jest swoisty incipit naszej kariery, za którym nigdy nie podążyliśmy. Oczywiście, pewien wpływ był silny i zawsze będzie się go słyszało, zwłaszcza jeśli chodzi o klasykę i metal lat 90. I tak, Skyclad był być może najwspanialszym z nich wszystkich, począwszy od mieszanki muzyki folkowej i thrash metalu (ich wczesny materiał zrobił na nas piorunujące wrażenie), przez ich mistrzowskie teksty, aż po niesamowity wygląd (spójrz na zdjęcia zespołu na tylnej okładce "Jonah's Ark"). Więc tak, pochodzimy "skądś". Mieszanka tych wpływów jest wyraźna na "Heathenreel", jako że pochodzą one głównie z melodyjnego metalu, ale także z ekstremalnej strony gatunku, muzyki ludowej i tak dalej, i tak dalej. Jednak naprawdę ciężko pracowaliśmy nad tym, żeby znaleźć swój unikalny sposób na stworzenie własnego metalu i możemy powiedzieć z dumą, że w tamtych czasach nie było takich zespołów jak my. Ani we Włoszech (zdecydowanie!), ani nigdzie indziej, więc myślę, że to jeden z powodów, dla których "Heathenreel" budzi taki szacunek. Na początku nie był w pełni zrozumiany, ale teraz jest uważany za małe arcydzieło, cytuję to, co inni o nim mówili. Dla mnie to wciąż niesamowite pierwsze doświadczenie młodego zespołu, który stworzył naprawdę świeży i magiczny album. Jak sądzisz, z czego wynikało to niezrozumienie? Świat metalu w 2001 nie był gotowy na "Heathenreel"? Aydan: Pamiętam zabawną rzecz, że po otrzymaniu pierwszych złych recenzji i nie najlepszych opinii od części ówczesnej prasy, powiedziałem coś w stylu: "Jestem pewien, że za 20 lat ten album będzie rozpoznawany ze względu na swoją jakość i wyjątkowość". I wspaniałe jest to, że to się spełniło. Przesłuchałem właśnie cały album, jak tylko otrzymaliśmy rocznicową edy-cję winylową i mam wrażenie, że "Heathenreel" nadal pozostaje unikalnym klejnotem. Z pewnością surowym i niepozbawionym wielu wad, ale też jednym z pierwszych przykładów folk metalu zrobionego z pasją i magią, której z pewnością nie da się dziś odtworzyć. Nie potrafię bezspornie stwierdzić, dlaczego w tamtym czasie nie został tak przyjęty, jak dzisiaj, ale na pewno jest to album, który trzeba przeżyć i zrozumieć w całości. A już na pewno nie jest to dzieło, które można przesłuchać tylko raz, odłożyć na półkę i zapomnieć. Wydaje mi się, że niektórzy tak zwani dziennika-
rze i część słuchaczy nie poświęciła wystarczająco dużo czasu na zrozumienie tej pracy, po prostu dlatego, że byliśmy młodym, początkującym zespołem bez niczyjego wsparcia, prezentującym coś złożonego, nowego i trudnego do zrozumienia bez poświęcenia odpowiedniej uwagi. Jak to się stało, że Wy, wtedy młody zespół, który prawie nie koncertował, miksował swój debiut w Studio Fredman w Szwecji i wydała go duża wytwórnia? Damna: Przed wydaniem "Heathenreel" wyprodukowaliśmy własnym sumptem demo "To Oak Woods Bestowed" i od razu zaczęliśmy posiadać pewien status w podziemiu. Dostawaliśmy tak wiele próśb o to demo, że musieliśmy wytłoczyć je dwa razy i zaczęliśmy zbierać wiele dobrych recenzji i reakcji w drukowanych fanzinach. Tak, takie jeszcze wtedy istniały! To pomogło zbudować nam dobrą reputację na metalowej scenie i jestem pewien, że było to bardzo pomocne, kiedy wysyłaliśmy demo do wszystkich wytwórni. W tamtym czasie AFM nie było tak duże jak dzisiaj, ale właśnie wydało "Vain Glory Opera" Edguy. Bardzo się ucieszyliśmy, kiedy zadzwonili do nas z informacją, że są zainteresowani podpisaniem z nami kontraktu. Oczywiście kontrakt podpisaliśmy od razu i byliśmy gotowi na kolejny duży krok. Na szczęście AFM nigdy nie ma nic przeciwko wymaganiom i prośbom, więc kiedy zapytali nas, gdzie chcielibyśmy zmiksować płytę, a my odpowiedzieliśmy, że w Fredman Studios z Fredrikiem Nordströmem (naprawdę uwielbialiśmy brzmienie, które wydobywało się z tego studia na albumach Dark Tranquillity, In Flames i tym podobnych), zgodzili się. Oczywiście minusem tego rozwiązania było to, że zajęło nam wiele lat, aby spłacić taką zaliczkę z marnych tantiem, które podpisaliśmy w naszym pierwszym kontrakcie. (śmiech) Ale było warto. To jest doświadczenie, które zawsze będziemy w sobie pielęgnować i bardzo się cieszę, że mieliśmy taką możliwość. Jak widzicie się na tle włoskiej sceny w tam tym czasie? Inne duże zespoły debiutowały niedługo przed Wami. Rhapsody w 1997, Labyrinth w 1996, a White Skull w 1995. Te zespoły były dla Was inspiracją, na zasadzie "skoro udaje się naszym rodakom, to i dla nas jest nadzieja"? Damna: Wymieniłaś dokładnie te trzy zespoły, które lubiliśmy i oglądaliśmy na żywo, kiedy tylko grały jakiś koncert. Może z wyjątkiem Rhapsody, które zaczęło grać na żywo później. Ja dodam do tej listy jeszcze Domine. Te zespoły były świetnym przykładem tego, że włoska scena mogła w końcu wyjść z sytuacji, w której zespoły były nieco "w tyle" za wszystkimi innymi europejskimi czy amerykańskimi zespołami. Muzyka we Włoszech (z wyjątkiem rzadkich przypadków w najmroczniejszym podziemiu, jak Death SS, Mortuary Drape, Necrodeath i kilku innych) nie była na tym samym poziomie, co w Niemczech, Skandynawii, Wielkiej Brytanii czy Stanach. W większości przypadków wokaliści bardzo źle mówili po angielsku, produkcje nie były dobrze zrobione, a to głównie dlatego, że we Włoszech nie mieliśmy wielu studiów i struktur, które byłyby gotowe na takie brzmienie. Na szczęście, wraz z pojawieniem się takich studiów jak New Sin Studios oraz chęcią i zaangażowaniem zespołów, by być nieco bar-
dziej "międzynarodowymi" i profesjonalnymi, pojawiły się takie przykłady, jak Rhapsody czy Labyrinth. One naprawdę pokazały światu, że Włochy mają scenę metalową, i te zespoły są gotowe. W tym właśnie sensie te zespoły były dla nas inspiracją. Musieliśmy podążać ich śladami, jeśli chcieliśmy wyrwać się z typowej, rzekłbym wciąż głupiej, włoskiej reputacji. A i tak było ciężko. W tamtych czasach scena metalowa nie zwracała uwagi na włoskie zespoły, więc nie było łatwo. Ale, jak to się mówi, wytrwałość w końcu się opłaciła. "The Winter Wake" to moja ulubiona Wasza płyta. Wróciliście z pełną parą, zachowaliś cie folkowy klimat, dobre teksty, podkręciliś cie moc. Umieściliście na niej cover "Skyclad", ale słychać, że Skyclad w ogóle był Waszą inspiracją w pisaniu własnych kawałków też na "The Winter Wake". Słychać to choćby w "Rats Are Following". Damna: Po pierwsze, cover "Penny Dreadful" Skyclad został nagrany podczas sesji do "Heathenreel" jako utwór bonusowy, ale nigdy nie został wydany. Potem AFM postanowiło wykorzystać go jako bonus do "The Winter Wake". Na tych nowych rocznicowych winylach wreszcie wszystko zostało naprawione i "Penny Dreadful" jest tam, gdzie powinien być, jako bonusowy utwór do pierwszego albumu, podczas gdy "The Winter Wake" ma swój własny, właściwy bonusowy utwór. Jeśli chodzi o album "The Winter Wake", to cóż... Jest on owocem twórczego i przełomowego okresu. Po katastrofie "Wyrd" wróciłem do zespołu i to już była wystarczająca rewolucja. Aydan miał mnóstwo świetnie brzmiących starych utworów, a przynajmniej takich, które naprawdę brzmiały jak Elvenking. Ja właśnie nagrałem demo z Leprechaunem, zespołem, który założyłem, gdy byłem poza Elvenking, i wciąż pisałem nowe utwory, wszystkie w duchu folk metalu. To był fundament "The Winter Wake". Byłem naprawdę podekscytowany powrotem do zespołu i czułem, że Aydan i reszta chłopaków również byli bardzo zadowoleni, że mogli zacząć od nowa po albumie, który powoli prowadził ich w złym kierunku. Było mi bardzo smutno, gdy zauważyłem, że Jarpen nie był z tego powodu zadowolony i nadal bardzo tęsknię za początkami, kiedy wszyscy byliśmy zjednoczeni w metalu. Ale wyznaczyliśmy już ścieżkę i byliśmy naprawdę skoncentrowani, by nią podążać. "Rats Are Following" to zdecydowanie jeden z moich najmniej ulubionych utworów z tego albumu i z całej dyskografii. To znaczy, są w nim świetne fragmenty, ale został zrobiony naprędce i myślę, że brakuje mu odpowiedniego "dopieszczenia", więc odpowiadając na twoje pytanie... Nie wiem, nie lubię zbytnio
ELVENKING
169
Foto: Frater Orion
rozmawiać o tym kawałku. Na "The Winter Wake" nie ma już Jarpena w składzie. W książeczce płyty jest jednak informacja, że Jarpen zagrał solo w tytułowym kawałku. Jak do tego doszło? Nagrał je jeszcze przed odejściem? Aydan: Jarpen nagrywał swoje solówki w trakcie przedprodukcji albumu. Pamiętam, że czekaliśmy na niego, żeby przyszedł i nagrał gitary w demówkach, ale się nie pojawił. Był to wyraźny znak, że zbliżamy się do końca naszej znajomości. Mimo to udało mu się nagrać kilka solówek i jeden napisany przez siebie utwór, który nagraliśmy na demo, czyli "The Open Breach". Niektóre z solówek, które nagrał w przedprodukcji, zostały później zastąpione przez skrzypce lub wycięte, ponieważ nie mieliśmy wtedy drugiej gitary. W trakcie pisania "The Winter Wake" przed powrotem Damny, przyniósł trzy, cztery kawałki, ale nie byłem zadowolony z kierunku, w jakim te utwory zmierzały. Nie było żadnej ostrej wymiany zdań ani nic takiego, po prostu powoli odszedł od zespołu i zniknął. To było tak strasznie dziwne. Był moim najlepszym przyjacielem, razem założyliśmy zespół i zrobiliśmy wszystko, żeby doprowadzić go do punktu, w którym się znaleźliśmy, a przed nami było jeszcze wiele drogi do przebycia. Jednak w życiu często przychodzą takie chwile, kiedy zdajesz sobie sprawę, że coś trzeba zmienić. Nadal jesteśmy z nim przyjaciółmi, spotykamy się od czasu do czasu, nagrał growle na album "The Pagan Manifesto" i mam nadzieję, że będzie częścią projektu "Wyrd", który planujemy z Damną, bo to będzie coś wspaniałego! Zaraz po "The Winter Wake" nagraliście swoją najcięższą płytę w historii - "The Scythe". Ciekawe jest to, że Jarpen ze swoimi harshowymi wokalami pasowałby do tej płyty idealnie. Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy płyta ta nie byłaby jeszcze bardziej ekstremalna, gdyby pozostał z Wami Jarpen? Aydan: Tak, patrząc z perspektywy czasu, to ciekawa sprawa, bo to Jarpen chciał, żebyśmy odeszli od folkowego brzmienia. Nie chciał już używać gitar akustycznych czy skrzypiec i to on naciskał na bardziej bezpośrednie podejście w naszych utworach, a my jak na ironię
170
ELVENKING
wydaliśmy "The Scythe" krótko po jego odejściu. Na pewno jego growle idealnie pasowałyby do tego albumu, ale nie sądzę, żeby okazał się on bardziej ekstremalny, ponieważ to ja z Damną zawsze byliśmy tymi ekstremalnymi gośćmi w zespole. Również w okresie poprzedzającym jego odejście Jarpen był bardzo lubił Korn, Deftones i w ogóle nu-metal, którego zawsze tak nienawidziliśmy. Dziś często mówicie w wywiadach, że płyty z lat 2007-2010 to nie do końca właściwy Elvenking, ale raczej czas poszukiwań i eksperymentów. Mimo to wciąż gracie kawałki z tych płyt na koncertach. To przyzwyczajenie, wyjście do fanów czy może akceptacja całej historii kapeli taka, jaka jest? Aydan: O ile "The Scythe" był świadomym i bardzo oczekiwanym krokiem w kierunku nowych obszarów, to albumy, które w tym czasie nastąpiły po nim, są dla mnie odzwierciedleniem kompletnego chaosu, jaki panował w zespole. Są wyraźnym znakiem, że tonęliśmy, że nie mieliśmy zaplanowanego kierunku. Każdy w zasadzie podążał własnymi drogami, mając różne opinie i pomysły. Myślę, że w tym okresie udało nam się napisać kilka dobrych piosenek, ale osobiście uważam ten okres za czarną erę dla Elvenking. Damna, jakiś czas temu mówiłeś nam w wywiadzie, że wraz z "Pagan Manifesto" (i częściowo "Era") rozpoczęła się nowa era Elvenking. Zespół nie tylko wrócił do folkowych korzeni, ale wreszcie znalazł właściwą drogę i wytyczył kierunek na przyszłość. Czy dziś, po ośmiu latach od wydania "Pagan Manifesto" nadal tak postrzegasz tę płytę? Damna: Uważam, że okres od 2007 do 2010 roku - ale dziś dodałbym też okres do 2012 to czas, w którym bardziej skupialiśmy się na pisaniu dobrych piosenek i udowadnianiu sobie, że jesteśmy dobrymi autorami, niż na poświęcaniu się naszemu brzmieniu. Z tamtych albumów pochodzi mnóstwo świetnych kawałków, ale byliśmy tak oderwani od pierwotnego ducha Elvenking, że straciliśmy nad tym kontrolę. I tak powstał cięższy album "The Scythe", po którym nastąpił lekki, niemal hardrockowy "Red Silent Tides", a następnie album, który desperacko chciał nawiązać do dawnego ducha, ale częściowo się nie udał,
czyli "Era". Wszystko zaczęło się podczas sesji pisania "The Scythe", kiedy to postanowiliśmy zdystansować się od sceny folk metalowej, która w naszych oczach zaczęła się stawać śmieszna. Wszystko przez eksplozję tego stylu i narodziny miliona zespołów, które próbowały przez cały czas kopiować się nawzajem. Nie chcieliśmy być częścią tego cyrku, więc postanowiliśmy zrobić coś innego. Nadal szanuję to podejście. Zarzucano nam, że robimy bardziej "komercyjne" kawałki, ale fani nie zdawali sobie wtedy sprawy, że decydując się na oderwanie od nurtu folk metalu, wykonujemy właśnie niekomercyjny ruch. Jednak po latach zdałem sobie sprawę, że dopiero przy "The Pagan Manifesto" znaleźliśmy klucz. Wraz z Aydanem odbyliśmy długą rozmowę na temat przyszłości zespołu. Byliśmy na skraju wielkiego rozdroża, z którego jedna droga mogła doprowadzić do rozwiązania Elvenking na zawsze. Wzięliśmy się więc za porządnie słuchanie starego materiału, starych demówek, starych kaset z mnóstwem starych pomysłów, których nigdy nie wykorzystaliśmy. To dało nam dużo energii i ostateczny klucz do odnalezienia siebie i rdzenia zespołu. A potem nagraliśmy album, który wciąż uważam za nasz najlepszy w historii. W samym środku pandemii wydaliście świetny singiel z coverem Iron Maiden. Genialnie wykorzystaliście melodie dopasowując je do folkowej stylistyki Elvenking. I te wokale Damnagorasa! Absolutne zaskocze nie. Aydan: Wiem, że chciałem zrobić cover "No Prayer of the Dying" od czasu, gdy po raz pierwszy usłyszałem ten kawałek w 1990 roku. Zawsze uważałem, że jest to niesamowity numer, który padł ofiarą produkcji i podejścia do tego albumu. Czułem, że możemy dołożyć swoje dwa grosze, by nadać jej blask, na jaki zasługuje. I wierzę, że nam się to udało. Udało Wam się zagrać trochę koncertów w 2020 roku i kilka w 2021. Dla wielu kapel ten czas był przestojem w koncertowaniu. Damna: Robiliśmy te występy w momentach, gdy ograniczenia covidowe były nieco luźniejsze, a organizatorzy naprawdę chcieli je robić. Niektóre z nich były dobre (jak Winter Masters of Rock czy kilka włoskich festiwali), inne nie... Naprawdę musimy wyjść z tego bałaganu, jeśli chcemy robić porządne koncerty. Ponieważ zespoły zazwyczaj promują nowe wydawnictwa na trasach, muszę zapytać czy reedycje "Heathenreel" i "The Winter Wake" sprawią, że w secie niedługo pojawi się jeszcze więcej kawałków z tych płyt? Damna: Rozmawiamy o tym. Na ostatnich koncertach zagraliśmy kilka utworów z "Heathenreel", ale musimy mieć lepszy plan trasy, zanim zrobimy obszerne próby i zaplanujemy dobrą setlistę. Poczekamy na lepsze czasy, które na szczęście już niedługo nadejdą! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Power metal - analiza i dekonstrukcja Jeśli współcześnie grany heavy metal w Kanadzie kojarzy Wam się tylko z głębokim oldschoolem, to czas poznać Hrom. Do klasycznego wachlarza inspiracji kanadyjskich zespołów Hrom dorzucił garść natchnienia prosto z Europy, pierwszej połowy lat 90. Choć muzycy deklarują w pakiecie zainteresowań różne kapele, to siła oddziaływania z Finladnii wydaje się szczególnie mocna. Jeśli jednak w Kanadzie szukacie klasycznego "oldschoolu", z pewnością ucieszą Was muzyczne powiązania Hrom i Traveler. HMP: Jeśli chodzi o heavy metal, ostatnimi laty Kanada kojarzy się z zespołami, które grają klasycznie, oldschoolowo i w stylu lat 80. Hrom też muzycznie nawiązuje do przeszłości, ale nieco bliższej. W muzyce Hrom słychać wiele inspiracji europejskim heavy czy power metalem lat 90. - Stratovarius i Domine. Skąd ta fascynacja? Alex Langil: Helloween z połowy i końca lat 80. wprawił nas w ruch, ale zespołem, który naprawdę wpłynął na Hrom był niemiecki Chroming Rose. Ich album "Louis XIV" jest perfekcyjnie wykonaną kontynuacją brzmienia lat 80. z początku lat 90., która zmotywowała Jana do pisania tego typu muzyki. Prawdę powiedziawszy, dzięki Wam zdałam sobie sprawę, że heavy metal lat 90. i wczesnych 2000 może być już swego rodzaju old schoolem. Wydaje Ci się, że to dobre określenie czy jeszcze za wcześnie na nie? Trudno nam uznać początek XXI wieku za oldschoolowy, ale biorąc pod uwagę, że minęło już 20 lat, można by się o to pokusić. Dla nas oldschool oznacza połowę lat 90. i wcześniej. Style w metalu i w samym heavy metalu mają swoje "pakiety". W pakiecie "europejskiego power metalu" występuje tematyka fantasy, szybkie tempa i epickie intra. Zastosowaliście wszystkie składowe. To zabawa konwencją czy totalna fascynacja gatunkiem? Największy wpływ na Hrom ma europejski power metal. To uderzające w twarz uczucie połączone z chwytliwymi melodiami to właśnie to, co nas napędza w pisaniu kawałków. Najpierw o fantasy pisaliśmy dla zabawy, ale poszliśmy dalej, gdy stworzyliśmy własną postać - Powerhearta - i chcieliśmy też opowiedzieć jakąś historię.
Jeśli mowa o europejskim power metalu, to inspirację Stratovariusem słychać czasem bardzo wyraźnie: w wielu liniach wokalnych (np. "Seers Trial") lub w samym songwritin gu i kompozycji (jak w "Final Strike"). Jak to działa? Jesteście tak osłuchani, ze Stratovarius, że takie kawałki wychodzą Wam same, czy siadacie, rozkładacie Stratovarius na czynniki pierwsze i wcielacie do Hrom? "Twilight Time" to jedna z ulubionych płyt Jana, więc jest to jeden z wielu albumów, na których opiera się nasza twórczość. Często słuchamy Stratovarius z ery od lat 90. aż po "Destiny". Myślę, że analizujemy i dekonstruujemy całą rozmaitość power metalu i heavy metalu od wczesnych lat 80. do połowy 90. Przede wszystkim albumy takich zespołów jak Scanner, Riot, Loudness, Cloven Hoof, Omen, a zwłaszcza Helloween i Running Wild. Uczepię się jeszcze tego Stratovariusa. Przeszedł ciekawą transformację. Obecnie nie ma w składzie zespołu ani jednego członka ze składu, który nagrał pierwszą płytę. Wymieniając członków zespołu w nieskończoność można osiągnąć nieśmiertelność. Sami muzycy mówią to czasem w wywiadach. Odpowiadałaby Wam tego rodzaju nieśmiertel ność jak w Stratovarius? Nie, nie taka, jak Stratovarius. (śmiech) Wydaje mi się, że to zupełnie inny zespół niż kiedyś. Gdyby to był Hrom, prawdopodobnie stworzylibyśmy zupełnie inny projekt. W związku z tym trudno wyobrazić sobie, żeby Hrom stał się kimś o sławie zbliżonej do Stratovariusa. Naszym zdaniem nieśmiertelność Hrom leży w wydawnictwach. Jesteśmy podekscytowani, że muzyka, którą kochamy i nad którą ciężko pracowaliśmy, będzie istniała także wtedy, gdy nas już nie będzie. W takim razie wrócę do Omen. Okładka Waszej drugiej płyty jest nieco podobne do okładki "Warning of Danger". Pomyślałabym, że to przypadek, gdyby nie fakt, że widzę też podobieństwo między Waszm logo i logo Omen. Wpływ "Warning of Danger" na "Legends of Powerheart: Part I" nie jest przypadkowy. To w zasadzie mój ekran na katanie. Muzyka Omen ma duży wpływ na mój sposób pisania. Jeśli zaś chodzi o logo, to powstało ono na długo przed tym, jak ktokolwiek z nas słyszał o Omen, więc w tym przypadku wszelkie podobieństwo jest czysto przypadkowe.
polskim jest podobnych do słowackich. Często "g" wymienia się na "h". Domyślam się, że nazwa zespołu to pomysł Jana Loncika, który pochodzi ze Słowacji. Jan założył zespół Hrom, napisał i nagrał wszystkie instrumenty oraz wokale na pierwszy album "Blesk", który jest słowackim słowem oznaczającym właśnie piorun. W przeszłości rozmawialiśmy o tym, żeby Jan napisał cały utwór po słowacku lub przetłumaczył utwór, który już mamy. A jak to się stało, że Jan postanowił przek ształcić Hrom z jednoosobowego projektu w normalny zespół? Zaczęło się od tego, że Jan po prostu chciał mieć skład, z którym mógłby grać pisaną przez siebie muzykę. W miarę jak skład się powiększał, a ludzie zostawali w nim na dłużej, wszyscy zaczęliśmy mieć swój wkład w proces pisania. W tym momencie mamy czterech autorów kawałków, co tworzy fajną, różnorodną i bardzo kreatywną mieszankę muzyki. Przyznam szczerze, że na Hrom trafiłam dzięki Traveler. Zapytam więc, czy Matt Ries ma swój wkład w pisanie kawałków dla Hrom czy jedynie pełni funkcję gitarzysty? Pytam, bo mimo tego, że zarówno Hrom jak i Traveler to tradycyjny heavy metal, obie kapele bardzo się różnią. Matt napisał wiele partii do kawałków Hrom. Niektóre z jego klasyków to "Tri-Force Command", "Time Diamond", "Fighting Force" i "Citadel of Heroes". W niektórych z tych utworów można usłyszeć elementy charakterystyczne dla Travelera, ale Matt ma tak szeroki wachlarz zainteresowań i umiejętności, że potrafi to ładnie zmienić. Domyślam się, że jesteście w kontakcie i dobrze się znacie. Stąd też pomysł, żeby wokalista Traveler zaśpiewał gościnnie w jed nym kawałku Hrom? JP z Traveler bardzo wspiera Hrom. Kiedy więc był w Calgary, żeby w studiu Jana, RH Studios, nagrywać wokale na album Traveler, my również nagraliśmy wokale na album Hrom. JP ma kilka solowych momentów i bardzo pomógł przy wokalach zarówno w tle, jak i w refrenach. Utwór "Tri-Force Command" to historia, która łączy w sobie historię Hrom i Traveler, więc pasowało, aby on zaśpiewał, a gitarzysta Travelera, Toryin Schadlich, miał w nim również solówkę na gitarze. Wydaje mi się jednak, że najważniejszy sposób, w jaki Hrom pozostaje w kontakcie z Travelerem, to przypominanie basiście, Dave'owi Arnoldowi, że jego ulubiona drużyna hokejowa (The Edmonton Oilers) jest do bani tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages! Dziękuję za możliwość wywiadu. To była świetna zabawa! Dziękujemy, za zainteresowanie! Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumacz: Szymon Paczkowski, Adam Nowakowski
Nazwa "Hrom" brzmi znajomo, bo po polsku "thunder" to "grom". Wiele słów w języku
HROM
171
myślałem o utworze "Faultline" stworzonym przez Yngwiego z albumu "Eclipse", kiedy go komponowałem. Tytuł roboczy brzmiał "YJM". Było to zanim powstał ostateczny tekst.
Nie patrzę w przeszłość Lider fińskiego Burning Point, Pete Ahonen to bardzo pozytywny i oddany muzyce gość. Swoją drogą ciekawe, czy jest on krewnym utytułowanego skoczka Jane Ahonena. W odmętach Internetu nic na ten temat nie znalazłem. W sumie… to przecież sam go mogłem o to zapytać. Ech, czasem z pozoru oczywiste pomysły przychodzą mi do głowy po fakcie. Może następnym razem. HMP: Może będzie to z mojej strony banalne, ale na początku chciałbym Wam pogratulować świetnego albumu "Arsonist of the Soul". Jak Wam się nad nim pracowało? PeteAhonen: Bardzo dziękuję! Nagrywamy w ten sam sposób od wielu lat. Nagrywam ścieżki gitarowe, potem perkusję, bas, a następnie nagrywamy ostateczną wersję gitar, po czym klawisze kończą pracę nad podstawowymi utworami. Potem Luca (Sturniolo - wokalista, przyp. red.) pojechał do naszego rodzinnego miasta, gdzie nagraliśmy wszystkie główne wokale. Wszystko to zajęło nam tylko półtora dnia! Ja produkowałem jego wokale i to był bardzo magiczny czas, i cały czas byliśmy na fali. Dlatego to była tak szybka sesja. "Arsonist of the Soul" trafił na rynek kilka miesięcy temu i jak na razie zbiera głównie pozytywne opinie. Bardzo się cieszę! Większość recenzji jest po prostu świetna, a reakcja fanów jest niesamowita. Nasza ciężka praca nie przeszła bez echa! Muszę przyznać, że tytuł albumu jest dość intrygujący. Chodzi o osoby, które po prostu szerzą negatywne nastawienie, zły nastrój, itp., i nigdy nie są z niczego zadowolone. Narzekają na wszystko. Pochłaniają twoją energię i pozytywność.(Polacy? - przyp. red) Nowy album został nagrany w całkiem nowym składzie. Jak Ci się udało go tak szybko skompletować? Kilka lat temu znalazłem się w sytuacji, w której prawie wszyscy ze starego zespołu odeszli. Każdy odszedł z różnych powodów. Niektórzy nie mieli czasu dla zespołu, inni stracili zainteresowanie graniem, itp. Pozostał mój towarzysz, kolega po fachu i jeden z najlepszych przyjaciół, Pekka (Kolivuori - gitarzysta, przyp. red.) i ja. Myślę, że to z Tuomasem
(Jaatinenem - perkusja - przyp. red.) skontaktowałem się jako pierwszym, ponieważ potrzebowaliśmy perkusisty, jako że ostateczne gitary były już nagrane, a nasz poprzedni perkusista Jussi Ontero już nagrał bębny, ale chciałem, żeby nowy członek zagrał na albumie. Potem, gdy basista zdecydował się odejść, zadzwoniłem do jednego z moich wieloletnich przyjaciół, Jarkka Poussu, i zapytałem czy ma chęć z nami pograć. Na szczęście był zachwycony tym pomysłem, i chętnie do nas dołączy. Brakowało nam tylko klawiszowca i wkrótce jeden z moich przyjaciół z Facebooka zaproponował mina to miejsce Mattiego Halonena. Zadzwoniłem do niego i już, podstawowy skład był kompletny. W 2014 roku graliśmy koncert, na którym poznaliśmy Lucę i kiedy myślałem o nowym wokaliście, przypomniałem sobie o nim. Skontaktowałem się z Lucą, a on był bardziej niż zainteresowany. Świetny nowy skład z niesamowitymi muzykami! Znów jesteśmy zgraną grupą. Liczne zmiany zdarzały się wam też w przeszłości. Nie miałeś przez to czasem ochoty się poddać i rzucić to wszystko w kąt? Jest to niezwykle frustrujące, pochłaniające energię i czas. Stały skład zawsze był moim celem i nadzieją. Teraz wygląda to bardzo fajnie, ci ludzie są świetni! Nowi członkowie mieli duży wpływ na stronę kompozytorską muzyki z "Arsonist of the Soul"? Jeśli chodzi o samą muzykę, to nie, ale zawsze powtarzałem, że nieważne, kto pisze muzykę, to zespół jako całość sprawia, że jest ona żywa! Napisałem teksty do pięciu kawałków i współtworzyłem z Lucą całą resztę. Wyróżniającym się utworem jest "Calling". Ta jego chwytliwość zrodziła się sama z siebie? Tak, to na pewno fajna piosenka. Właściwie
Jaka idea stoi za kawałkiem "Eternal Life"? Wierzysz w ogóle, że coś takiego, jak życie po śmierci w jakiejkolwiek formie jest możliwe? Luca napisał większość tekstów, w tym również "Eternal Life" i myślę, że on (a także ja) wierzy, a przynajmniej ma nadzieję, że istnieje jakieś życie po śmierci. No właśnie Luca pochodzi z Włoch, ale mimo pandemii u lock downów udało Wam się spotkać w jednym studio. Luca mieszka w Finlandii od około 16 lat. Mieszka około 600 kilometrów od nas, co stanowi pewną odległość, ale jak już zostało powiedziane, przyjechał do naszego studia na weekend i to wszystko. Nie wiem czy o tym jeszcze pamiętasz, ale to Ty śpiewałeś na pierwszych albumach Burning Point. Cóż, na pewno kocham śpiewać, zrobiłem wszystkie harmonie i chórki na albumie, ale chciałem być bardziej wolny na scenie i skupić się na grze na gitarze. Poza tym, daje mi to swobodę w pisaniu melodii wokalnych, które znacznie wykraczają poza mój zakres wokalny. Grasz w kilku innych zespołach poza Burning Point. Jak znajdujesz czas na to wszys tko? Czy któraś z kapel jest dla Ciebie szczególnym priorytetem? Jak się kocha coś robić, to zawsze się na to znajdzie czas. Wszystko, co robię, jest dla mnie priorytetem. Robię rzeczy z miłości do muzyki heavy metalowej. W zeszłym roku Wasz debiut "Salvation by Fire" obchodził dwudziestolecie. Dwadzieścia lat to dobra okazja by spojrzeć trochę w przeszłość. Czy Twoim zdaniem podczas całej twej kariery są jakieś rzeczy, które mogły pójść lepiej? Niestety, z powodu sytuacji związanej z Covidem wszystko było mniej lub bardziej "zamrożone". Może ponownie nagramy kilka utworów z "Salvation By Fire" albo coś w tym stylu. Cóż, staram się nie żyć przeszłością, wolę patrzeć w przyszłość, ale być może incydent z 2003 roku z naszą wytwórnią, która udzieliła nam licencji LMP, wciąż czasem prześladuje mnie w myślach. Byliśmy na do-
Foto: Burning Point
172
BURNING POINT
Właściwa droga Alex Staropoli to jeden z twórców sukcesy Rhapsody of Fire (wcześniej po prostu Rhapsody), który jednak przez większy okres działalności tej kapeli był w cieniu swego kolegi, gitarzysty Lucy Turilli. Obecnie jednak to on jest jedynym oryginalnym członkiem, głównym kompozytorem oraz mózgiem całego tego przedsięwzięcia. Ze swych zadań wywiązuje się wzorowo, gdyż jego kapela prężnie działa, czego dowodem jest ich nowa produkcja "Glory for Salvation", która jak się pewnie domyślacie, była głównym tematem naszej konwersacji. brej drodze, by stać się coraz bardziej znani w metalowym świecie, kiedy nasza wytwórnia nagle zaczęła żądać więcej pieniędzy za czas spędzony w studiu, itd. Wszystko było ustalone, kiedy zaczynaliśmy nagrania, ale coś się nagle poprzestawiało w głowach menadżerów i ludzi z wytwórni. LMP nie chciało mieć nic wspólnego z tą walką i powiedziało po prostu: "Zajmijcie się tym i wróćcie, jak będzie po wszystkim". Walczyliśmy przez cały czas, a kiedy wszystko zostało mniej więcej rozstrzygnięte, LMP znacznie zmniejszyło budżet na nasz trzeci album, a w tamtym czasie nie byliśmy w stanie zrobić tego za te pieniądze, więc odeszliśmy od LMP. Minęło kilka frustrujących lat, zanim wróciliśmy do gry i to mnie czasem wkurza, ale jak to się mówi, trzeba patrzeć w przyszłość. Czy uważasz, że w tamtych czasach heavy metalowe zespoły miały łatwiej? Cóż, przynajmniej nie było wtedy tak wielu zespołów jak dzisiaj, więc "konkurencja" była łatwiejsza. W dzisiejszych czasach są "setki" zespołów tygodniowo wydających nowe płyty. Pewnie poza dużą "konkurencją" są jakieś inne elementy współczesnej sceny, które Cię wkurzają? Nie do końca wkurzają, ale w pewnym sensie smucą. Gdybyśmy mieli mnóstwo pieniędzy do wydania albo jakiegoś "bogatego fana", który by nas wspierał, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze. Pieniądze sprawiają, że świat się kręci. Na początku graliście pod nazwą Planet Caravan. Poniewierają się gdzieś jakieś nagrania dokonane pod tą nazwą? To był mniej więcej pierwotny zespół/projekt ówczesnego gitarzysty. Chciał, żebym w nim zaśpiewał. Jestem wdzięczny, że o to poprosił, bo od tego momentu uzależniłem się od śpiewania i tworzenia muzyki, a także dzięki temu wszedłem w biznes muzyczny. Utwory demo można znaleźć na YouTube. "Tomorrow", "Anger" i "False Impressions", sprawdźcie je, jeśli jesteście zainteresowani.
HMP: Siemanko Alex, W sumie na początku nie wypada mi nic innego, jak tylko pogratu lować kolejnego świetnego albumu w Waszej dyskografii. Alex Staropoli: Witaj! Dzięki za pozytywną opinię. Tytuł wspomnianego albumu to "Glory for Salvation". Można go rozumieć na kilka sposobów. Chodziło nam przede wszystkim o właściwą drogę, którą należy podążać. "Glory for Salvation" powstał w okresie, w którym większość kapel była pozbawiona możliwości grania koncertów, co wcale im do końca na złe nie wyszło. Wręcz przeciwnie, miało dobry wpływ na ich kreatywność. Jak to wyglądało u Was? Każdą produkcję planuję dość szczegółowo, więc pomijając wydarzenia zewnętrzne, nad "Glory For Salvation" pracowałem w ciągu ostatnich dwóch lat z wielkim entuzjazmem i podekscytowaniem. Nieważne, co dzieje się na zewnątrz. Kieedy jestem w swoim studiu w celu pisania muzyki, odczuwam radość, którą praktycznie zawsze przekuwam w sukces. Od lat mieszkam w Wielkiej Brytanii i tutaj sytuacja była z pewnością opanowana znacznie lepiej, niż miało to miejsce w innych krajach. W czasie lockdownu i tak można było wyjść na zewnątrz, pobiegać, uprawiać sport, chodzić do parków i oddychać świeżym powietrzem i dotleniać organizm. Faktycznie nie było tak źle, jednak trasę musieliście przełożyć.
Dwa razy musieliśmy zmienić termin naszej trasy, podobnie jak wiele innych zespołów. Nikt nie chce jeździć w długie tournee, jeśli mają tam być jakiekolwiek ograniczenia. Jednym z głównych problemów jest ryzyko odwołania takiej trasy w trakcie jej trwania. W niektórych krajach można było koncertować, a w innych nie, więc jako zespół mieliśmy związane ręce. Trochę szkoda, bo mieliście po raz kolejny zajrzeć do Polski. Ostatni raz graliśmy w Polsce w 2020 roku i nie możemy się doczekać, kiedy wrócimy i ponownie spotkamy się z naszymi fanami. Polscy fani są naprawdę oddani i szczerze wspierają nas od zawsze. To dla nas prawdziwy zaszczyt. Wróćmy do tematu nowego albumu "Glory for Salvation". Lirycznie jest to nic innego, jak kontynuacja historii rozpoczętej na "The Eight Mountain" Dokładnie! "Glory For Salvation" to drugi rozdział nowej sagi o Imperium Nefilimów. W tym momencie opowieści bohater otwiera oczy i zdaje sobie sprawę z otaczającej go rzeczywistości, rozumiejąc, że będzie musiał walczyć ze wszystkich sił, aby osiągnąć swoje cele. Nie ma tu rzeczywistego związku z naszym codziennym życiem czy naszym społeczeństwem, ale jest to metafora, która ma napędzać ludzi do wiary w siebie i uświadamiać im, że każdy z nas ma drugą szansę, ale żeby ją otrzymać, trzeba na nią ciężko pracować. Zwróciłem uwagę na kawałek "Eternal Snow". Co to za instrument, który słyszymy
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę! Stay Heavy!!! Bardzo dziękuję za świetne pytania! Mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy mogli zagrać również w Polsce i dziękuję wam za wsparcie! Trzymajcie się mocno i zdrowo! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski Foto: Emanuele Aliprandi
RHAPSODY OF FIRE
173
na początku. To instrument zwany low whistler. Jest to rodzaj fletu prostego. Jest nieco większy od standardowego fletu ale ma nieco niższy dźwięk. Może przywodzić na myśl magiczne klimaty z filmu "Braveheart". Początkowo został nagrany z myślą o umieszczeniu go gdzieś w "Terial The Hawk", ale tak bardzo spodobał mi się w wersji solo, że stworzyłem to intro. Uwierz lub nie, ale miałem właśnie pytać o "Terial The Hawk". Co cię pchnęło, by stworzyć kawałek tak nasycony folkiem? Często zaczynam po prostu od chęci użycia konkretnych instrumentów i tak jest na przykład w przypadku "Terial The Hawk". Napisałem ten utwór z myślą o piszczałkach uilleannskich (irlandzka odmiana dud - przyp. red.), harfie celtyckiej, fletach oraz solowych smyczkach. To pragnienie użycia tych fantastycznych instrumentów popchnęło mnie do procesu komponowania. Uwielbiam piszczałki oraz wszystkie instrumenty barokowe i celtyckie. Połączenie metalu z tymi instrumentami jest dla mnie bardzo ekscytujące i na pewno w przyszłości będę robił więcej takich rzeczy. Jednym z bardziej inspirujących numerów na tej płycie jest "Abyss Of Pain (Part II)". To najdłuższy oraz najbardziej epicki utwór na albumie. Jednak z drugiej strony znajdziemy tam też krótkie, chwytliwe numery, jak choćby "Chains of Destiny". Zróżnicowanie muzyki jest dla Was ewidentnie istotną kwestią. Zdecydowanie. W momencie tworzenia nigdy nie mam pewności, co mi finalnie z tego wyjdzie. Wszystko zależy od tego, czy czuję, że konkretny utwór zyskałby na znacznym wydłużeniu i że trzeba go rozwinąć w sposób bardziej filmowy. Z drugiej strony uważam, że konieczne jest posiadanie utworów, które nie są zbyt długie. "Glory for Salvation" to już Wasz trzeci album nagrany z Giacomo Voli jako wokalistą. Widać, że gość świetnie się czuje w tym zespole. Myślę, że to jasne, iż Giacomo, który notabene jest w zespole już od pięciu lat, wniósł świeży wiatr zmian i wspaniałe brzmienie. Byłem zdumiony, jak niesamowicie dobrze został przyjęty przez naszych fanów! W obliczu takiego talentu i niesamowitego głosu nie sposób nie być pod wrażeniem. Spełnia się on na każdym polu działalności Rhapsody of Fire. Od pracy w studiu nagraniowym, po występy na całym świecie. Nie ma nic złego w byciu porównywanym z innymi wokalistami, a Giacomo ma dla każdego ogromny szacunek. Niewiele jest zespołów, które po zmianie wokalisty kontynuują swoją karierę i świetnie się rozwijają. To jest po prostu fantastyczne. Z jednej strony Giacomo faktycznie został zaakceptowany przez część fanów, z drugiej jednak nie brakuje głosów, że Rhapsody of Fire bez Fabio Lione i Lucy Turilli nie ma prawa istnieć. Jak widać kompletnie nic sobie z tego nie robisz. Co byś jednak powiedział osobom, które prezentują taki pogląd na tą sprawę? Moim zdaniem, takie patrzenie na sprawę jest bardzo uproszczone. Życie każdego z nas mogłoby być zupełnie inne, gdyby w pewnym momencie przytrafiła się nam jakaś pozornie błaha rzecz. Drobny szczegół może całkowicie
174
RHAPSODY OF FIRE
zmienić nasze życie. Dlatego nikt nie powinien z pełnym przekonaniem rzucać takich twierdzeń. Rhapsody powstało z połączenia sił dwóch osób, które pragnęły stworzyć nowy sposób komponowania heavy metalu, łącząc w nim elementy klasyczne, barokowe i filmowe. I tyle! Prawdopodobnie temu pomysłowi przysłużył się fakt, że Luca wydał kilka solowych albumów, które brzmiały i były wyprodukowane w bardzo podobny sposób w porównaniu do tego, co robiliśmy wtedy z Rhapsody. To prawdopodobnie dało mu większą rozpoznawalność jako kompozytorowi w tym gatunku. Ja nigdy nie czułem potrzeby wydania solowego albumu i z pewnością nie zdecydowałbym się na komponowanie muzyki zbyt podobnej do tej, którą tworzy mój główny zespół. Jak wspomniałeś, Giacomo jest w zespole pięć lat, za to perkusista Paolo Marchesich to Wasz zupełnie nowy nabytek. Znam Paola od czasu, gdy kilka lat temu brał udział w naszych przesłuchaniach. Wciąż mam nagranie, które mi wysłał, obejrzałem je i pomyślałem, że jest niesamowity! Paolo jest świetnym perkusistą, a do tego przyjacielem Roby'ego i Alessandra. Grali już razem w przeszłości, więc pomyślałem, że to będzie najlepsze, co może być. Wszyscy są z tego samego miasta, co zdecydowanie ułatwia im współpracę. Poza stałymi członkami zespołu na waszych albumach zazwyczaj udziela się także cała masa gości. Niekiedy jest ich tylu, że cały proces nagrywania można nazwać wręcz orkiestrowym przedsięwzięciem. Masz jakiś sposób, by nad tym wszystkim zapanować nie popadając jednocześnie w paranoję? Dokonuję dodatkowych nagrań w przerwach, kiedy nagrywamy wokale. Kiedy więc Giacomo odpoczywa, pracując nad tekstem, ja pracuję z wybranymi gośćmi. Naprawdę fajnie jest znać tak wielu muzyków, z których można wybierać. Na końcu to już tylko kwestia organizacji. Kiedy pracuję nad albumem, robię prostą listę wszystkich instrumentów, które chciałbym na nim wykorzystać. Jest to z jednej strony forma inspirowania samego siebie, ale także sposób na to, by lepiej szukać i organizować sesje nagraniowe z muzykami, których potrzebuję. Jednym z najznamienitszych gości, z którym miałeś okazję współpracować był Christopher Lee. Jak wspominasz tamtą kooperację? Luca i ja uwielbialiśmy ten głęboki głos Christophera Lee. Nasz ówczesny menedżer Joey DeMaio skontaktował się z agentem Christophera Lee i zaplanował spotkanie z nim w Londynie. Pomysł był taki, żeby pójść do studia nagraniowego i zrobić kilka ujęć z jego narracją. Po wykonaniu tych zdjęć pan Lee zaproponował, że zaśpiewa z nami piosenkę, co doprowadziło do niesamowitej współpracy muzycznej między Rhapsody Of Fire a Sir Christopherem Lee. To był pierwszy raz, kiedy śpiewał z zespołem metalowym i moim skromnym zdaniem efekt był niesamowity i niepowtarzalny. Mieliśmy okazję spędzić z nim trochę czasu w studio, rozmawiając o filmach i osobistych doświadczeniach. To było piękne przeżycie i prawdziwy zaszczyt. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Działacie w świecie melodyjnego metalu prawie dwadzieścia pięć lat. To szmat czasu, w którym można naprawdę nabrać doświadczenie zarówno muzycznego, jak i życiowego. Scott Leach: Nauczyliśmy się wielu rzeczy na najróżniejszych polach, od samej muzyki przez wszystkie kwestie strategiczne związane z całym tym biznesem dookoła niej. Z czasem doszliśmy do wniosku, że najważniejsze jest robić to co się kocha, osiągnięty "sukces" bez tego nie może być nazywany sukcesem. Wydaliście właśnie nowy album zatytułowany "Crysteria". Bez fałszywej skromności można śmiało powiedzieć, że to mocne wejś cie w nowy etap waszej historii. Scott Leach: W 2019 Zespół uczcił swoje dwudziestolecie podwójnym albumem "2020". Rozumiesz, dwadzieścia kawałków na dwadzieścia lat działalności Crystal Ball. Teraz jesteśmy gotowi na wkroczenie w naszą 3 dekadę, dołączył też do nas Peter Berger, nowy gitarzysta. Nowy album wydaje się być świeży, czujemy się podobnie jak podczas debiutanckiego krążka, to między innymi było powodem zmiany loga. Skąd żeście w ogóle wytrzasnęli Petera? Scott Leach: Petera poznaliśmy na jednym z koncertów, grał w zespole który nas wtedy supportował. Szwajcaria jest stosunkowo małym krajem, zatem tutejsza scena muzyki rockowej również nie jest zbyt duża. Wiedzieliśmy mniej więcej co robi też dzięki social mediom. Oczywiście zrobiliśmy małą burzę mózgów, ale pierwszą osobą która przyszła nam wtedy na myśl był właśnie Peter. To bardzo doświadczony muzyk. Czy wniósł coś do muzyki Crystal Ball ze swoich poprzednich projektów? Scott Leach: Nie zapoznaliśmy się za tym, co robił w swoich poprzednich zespołach, ale zainspirowały nas piosenki i pomysły, które wniósł na nowy album. No i oczywiście jammowaliśmy z nim wiele razy w trakcie jak do nas dołączał.
Okres pandemii okazał się dla was bardzo płodny. Napisaliście ponad trzydzieści numerów. Jakim sposobem wybraliście z tego te kilkanaście, które możemy usłyszeć na albu mie? Scott Leach: Wszyscy członkowie zespołu i producenci byli w pełni zgodni co do większości piosenek które chcieliśmy zamieścić na albumie, o reszcie decydowała większość, jeśli co najmniej 80% z nas chciało dany utwór, to wrzucaliśmy go na płytę. Niewykorzystane traki dostaną "drugą szansę", popracujemy nad nimi i zapewne znajdą się na kolejnych wyda-
Robić to, co się kocha Tym, którzy siedzą w muzyce z pogranicza hard rocka i melodyjnego heavy metalu nieco dłużej, nazwy Crystal Ball przedstawiać nie trzeba. Wydany na początku obecnego roku album "Crysteria" to świetna okazja, by sobie o tej kapeli przypomnieć. Gitarzysta Scott Leach i basista Chris Stone opowiedzieli nam nie tylko o tym albumie, ale również o tym, dlaczego w życiu nie warto się zbytnio przejmować. niach. "Crysteria" nie obyła się bez udziału gości. Wystarczy wspomnieć chociażby Stefana Kaufmana. Warto zaznaczyć, że jest on również producentem tego albumu, a wasza współpraca trwa sobie w najlepsze od 2003 roku. Scott Leach: Stefana Kaufmanna poznaliśmy kiedy supportowaliśmy U.D.O podczas ich trasy "Man & Machine" w 2002 roku. Zainteresował się nami i dał nam kilka wskazówek. Następnie nawiązaliśmy kontakt w sprawie produkcji albumu "HELLvetia". Od tego czasu współpraca układa się bardzo owocnie.
są skierowane są słowa utworu "What Part of No"? Chris Stone: Nie były one kierowane bezpośrednio do żadnej osoby ani grupy. Odnoszą się do kogoś, kto jest ignorantem, nie szanuje innego zdania lub jest tak zaszufladkowany, że nie zastanawia się nad opinią innej osoby. Ludzie zawsze powinni cechować się otwartym umysłem jeżeli chcą żyć szczęśliwie i normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Tak sobie słucham riffu do utworu "You Lit My Fire" i powiem ci, że to chyba najbardziej oldschoolowy motyw na tym albumie. To
Przesłanie kawałka "No Limits" mówi o tym, że tak naprawdę możesz mieć właści wie wszystko, jeśli tylko tego chcesz. Serio uważasz, że to takie proste? Scott Leach: To nie jest takie proste. Jeśli by tak było, to podróżowalibyśmy prywatnym odrzutowcem (śmiech). Ale o wiele łatwiej i lepiej jest mieć pozytywne nastawienie, zamiast chodzić smutnym i przygnębionym, choć na negatywne emocje też w życiu musi być miejsce. Właśnie do tego zainspirowało nas "No Limits". Większość waszych numerów ma bardzo pozytywne przesłanie. Inaczej, niż ma to miejsce w przypadku kapel śpiewających o wojnach i innych okropieństwach tego świa ta. Wy natomiast pewnie cały czas jesteście niepoprawnymi optymistami. Przynajmniej takie sprawiacie wrażenie. Chris Stone: Może nie dokładnie cały czas, ale tak jak mówisz, są ci którzy śpiewają o tym co złe, my natomiast chcemy pokazać ludziom to co dobre w życiu. Oczywiście przykre sytuacje to też życie, i zdarzają się całkiem często,
Stefan ostatnio udziela się w projekcie Dirkschneider and The Old Gang, który wśród fanów heavy metalu często wywołuje negatywne reakcje. Scott Leach: Szczerze mówiąc, nie wgłębiałem się w opinie innych. Warto pamiętać, że w zespole tym jest trzech oryginalnych członków Accept. To słychać i czuć. Co mam więcej powiedzieć na ten temat? Wspaniały zespół. Jak już o gościach rozmawiamy, to warto wspomnieć o Ronniem Romero, którego głos możemy usłyszeć w kawałku "Call of the Wild". Scott Leach: Znamy go ze lokalnych festiwali, grał wtedy w szwajcarskim zespole Core Leoni. Był miłym gościem, rozmawialiśmy trochę na backstage'u. Kiedy wpadliśmy na pomysł żeby nagrać utwór z Ronniem, dołożyliśmy wszelkich starań żeby się z nim skontaktować. Wysłaliśmy mu naszą piosenkę, a on od razu się zgodził, niezwykle nas to ucieszyło. Foto: Frank Kollbrunner
Sporą ciekawostką dla wielu słuchaczy może być numer "Crystal Heart". Został on nagrany razem z wokalistą Johanem Fahlbergiem oraz gitarzystą Peterem Östrosem znanymi z Jaded Heart. Skąd pomysł na taką hybrydę? Scott Leach: Powodem dla którego zdecydowaliśmy się na taki "duet" był fakt, że znamy się od bardzo dawna i wywodzimy się z podobnego środowiska muzycznego. Kiedy opracowano plan trasy koncertowej i stało się jasne, że Jaded Heart będzie naszym gościem specjalnym, nasz wokalista Steven wpadł na pomysł tego duetu. Naprawdę napisaliśmy tę piosenkę wspólnie, byłem w stałym kontakcie z ich gitarzystą Peterem Östrosem, wysyłaliśmy sobie w kółko kolejne partie i riffy aż powstał gotowy utwór. "Crystal Heart" pierwotnie był tytułem roboczym, lecz z czasem okazało się, że idealnie pasuje do całokształtu. Tekst, który napisaliśmy, idealnie nas w tym utwierdził. Zapytam bez owijania w bawełnę. Do kogo
brzmi trochę, jakbyście we współczesny melodyjny power metal próbowali wepchnąć trochę ducha lat siedemdziesiątych oraz wczesnych osiemdziesiątych. Scott Leach: Tak, inspirujemy się głównie hard rockiem lat osiemdziesiątychtych, nie nazwalibyśmy się zespołem power metalowym. Oczywiście jest to jedna z wielu naszych inspiracji. Ale jak już wspomniałeś, wywodzimy się z lat osiemdziesiątych, więc dzieje się to naturalnie. Kolejny interesujący numer to "I Am Rock". Porównanie muzyki rockowej do mesjasza może dla niektórych być nieco kontrowersyjne. Scott Leach: Te teksty są pisane z perspektywy muzyki, więc to ona mówi sama za siebie. Jeśli przyjrzysz się bliżej, to zobaczysz że wiele ludzi jest bardziej związanych z muzyką niż z religią. Dlatego takie porównanie ma sens. Oczywiście nie mamy zamiaru niczego wyśmiewać ani zranić czyichś uczuć. To to tylko piosenka.
ale zawsze znajdzie się coś co pomoże ci wyjść z nawet najgorszej opresji. Co byś w takim razie radził ludziom, którzy cały czas martwią się bez wyraźnego powodu i zdecydowanie myślą za dużo o rzeczach, na które nie mają żadnego wpływu? Chris Stone: Chciałbym nawiązać tu do naszego utworu "Crysteria". Słowo "crysteria" to wyraz hybrydowy, powstał z połączenia słów "kryształ" (kula) i "histeria". Bardzo spodobał nam się ten kalambur i zdecydowaliśmy, że to właśnie on powinien być naszym utworem tytułowym. Tekst tego kawałka opowiada o magii i mocy muzyki. Więc niezależnie od tego, czy sam jesteś muzykiem, czy tylko lubisz jej słuchaćm, tak długo, jak masz w życiu coś, co może cię uszczęśliwić, wprawić w dobry nastrój i pomóc ci przetrwać gorsze chwile, powinieneś się tym cieszyć i doświadczać tego tak często, jak tylko możesz. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Tryk
CRYSTAL BALL
175
lejność utworów na płycie "Human Heredity" została ustalona dopiero po miksach. To samo dotyczy nazwy albumu. Zatem w tym przypadku to płyta sama w sobie podsunęła odpowiednie pomysły.
Muzyka bez emocji przestaje być muzyką Bogusław Balcerak's Crylord to dość osobliwy projekt. Choćby z tego względu, że na wszystkich swoich dotychczasowy albumach korzysta z pomocy wielu gościnnych wokalistów, którzy śpiewają poszczególne numery. Skąd ten pomysł? O tym i o kilku innych aspektach swej twórczości opowiedział nam Bogusława Balcerak, który dowodzi projektem o nazwie Crylord. HMP: Witaj. W nowy rok wchodzisz z trzecim albumem swego projektu zatytułowanym "Human Heredity". Warto jednak zauważyć, że od wydania poprzedzającego go "Gates Of Valhalla" upłynęło całe osiem lat. Co ciekawego porabiałeś w tym czasie? Bogusław Balcerak: Tak rzeczywiście może się wydawać, że minął długi czas od wydania płyty "Gates of Vallhalla". Jednakże nie był to czas bezowocny. Przez cały ten okres muzyka była grana i tworzona. W 2015r. powstał projekt Tyc/Balcerak a następnie pojawił się album "Rock Fever" wydany własnym siłami w 2017 roku. Płyta ta utrzymana została w innym, lubianym przeze mnie również klimacie hard rocka. Z przyczyn personalnych nie doszło do kontynuacji tego projektu i to pomimo tego, że materiał na drugą płytę w dużej mierze był już skomponowany. Po zakończeniu projektu Tyc/Balcerak zająłem się kompono-
utwory już całkiem nowe jak "Death is Rising" dedykowany mojemu zmarłemu bratu. Długo zastanawiałem się czy utwory z czasu Tyc/ Balcerak realizować pod szyldem Crylord, albowiem odbiegają stylistycznie. Po dłuższym namyśle stwierdziłem jednak, że nie ma co komplikować sprawy i tworzyć kolejnych projektów muzycznych. Dlatego też powstała dość różnorodna stylistycznie płyta. Jeśli chodzi o tworzenie, to w rozmowach z różnymi muzykami trafiłem na dwa główne podejścia do tego tematu. Jedni piszą utwory cały czas, a kiedy przychodzi do wydania konkretnego albumu mają z czego wybierać. Inni zaś piszą dopiero, gdy dochodzi do nich, że wypadałoby wydać coś nowego. Tworzą zatem z myślą o konkretnym albumie. Które z tych podejść jest Ci bliższe? Ja raczej należę do tych muzyków, którzy two-
Foto: Crylord
waniem muzyki na następną płytę Crylord. Prace nad płytą przedłużały się ze względu na jednego z muzyków, więc w tak zwanym międzyczasie powstała płyta - "Human Heredity". Czy materiał, który możemy usłyszeć na "Human Heredity" to efekt pracy rozłożonej na cały ten ośmioletni okres, czy może zacząłeś tworzyć go w pewnym konkretnym momencie? Myślę, że to jest efekt moje pracy twórczej z okresu ośmiu lat. Znajdziemy tu utwory utrzymane w klimacie Crylord. Pojawiają się także utwory rockowo-hard rockowe napisane na drugą płytę Tyc/Balcerak. Wreszcie są też
176
rzą przez cały czas. Jeżeli pojawia się pomysł w głowie, to zaraz muszę go zmaterializować. Nie myślę w kategoriach przymusu wydawania czegoś nowego. Koncentruje się na tym co lubię robić, a więc na graniu i tworzeniu. Jedynie co może być w pewnym sensie zaplanowane to kierunek w jakim chcę podążać z moim brzmieniem. Czasami proces materializacji może trwać długo i dojrzewać w czasie. Jest też tak, że kiedy nazbiera się trochę utworów, to staje się naturalną rzeczą myślenie o wydaniu płyty. Materiał nie powinien zalegać. Tak było w przypadku "Human Heredity". Oczywiście najlepiej jest mieć odpowiednio więcej utworów, ażeby móc z czego wybierać. Tym niemniej zauważyć należy, że ostateczna ko-
BOGUSLAW BALCERAK’S CRYLORD
Co jest dla Ciebie, jako twórcy ważniejsze? Techniczna strona grania, czy może emocje, które niesie muzyka. Muzyka bez emocji w zasadzie przestaje być muzyką stanowiąca naturalny, zatem ludzki sposób uzewnętrzniania się duszy artysty. Przez muzykę wyrażam własne emocje, to co czuje i to co mnie wewnętrznie nakręca. Z kolei technika mojej gry pomaga mi w precyzyjnym wyrażeniu tych emocji. Trudno mi w ogóle wyobrazić sobie muzyka grającego bez jakichkolwiek emocji. Nawet odtwarzając muzykę innego artysty gramy mimowolnie włas-nymi emocjami. Zresztą tak było w utworze Dio - "Rainbow In The Dark", który znajdzie się na wydawnictwie japońskim płyty "Human Heredity". Zaśpiewał go mój dobry znajomy Ricky Vaniec. Moja wersja nawiązuje do klasycznego wykonania, aczkolwiek moje emocje związane z tym utworem doprowadziły do zmian aranżacyjnych. Dzięki temu utwór nabrał innych barw emocjonalnych. Przez wszystkie lata w muzyce Crylord pojawiło się, więcej przestrzeni dla wyrażenia moich emocji. Można powiedzieć, ze moje emocje dojrzały. Nie porywam się teraz na dalece idące progresywno-techniczne fajerwerki muzyczne, choć nie jest to prosta muzyka i staram się żeby w każdym utworze utrzymać właściwy poziom. Jeśli utwór ma prostszą strukturę wtedy odbijam to sobie bardziej w solach gitarowych. Staram się to tworzyć tak aby miało odpowiedni poziom emocji i myślę, że zawsze tak robiłem. Ta muzyka jest i zawsze była emocjonalna. Co do solówek to też jest to wypośrodkowane. Elementy shredu przeplatane są wolniejszymi dźwiękami lub krótkimi melodiami. Specjalnie się nad tym nie zastanawiam, intuicyjnie mi to jakoś samo wychodzi, lecz jak ktoś by to chciał analizować to właśnie tak to jest skonstruowane. Przecież nie można kogoś męczyć samym shredem, tak jak i nie można zanudzać samymi melodyjkami. Oczywiście też można spaprać i zagrać źle kombinację shredu i melodii, ale takiego przypadku tutaj nie omawiamy i taki nas nie interesuje. Grasz na wielu instrumentach. Czy pisząc dany numer układasz sobie w głowie ścieżkę każdego z instrumentów osobno, czy też od razu masz wizję wszystkich partii jako całości? Po części tak, mam w głowie wstępny obraz każdego instrumentu. Choć ostateczny szlif utwór zyskuje po wstępnym skomponowaniu. Czyli mając szkielet utworu dopracowuje szczegóły. Potrafi to trwać nawet parę dni. Sprawdzam warianty melodii i ostatecznie dopasowuję akordy i ozdobniki aż do uzyskania zadowalającego efektu. Jeśli przez parę dni komponowania nic z tego nie wychodzi to odstawiam utwór, żeby nie męczyć go "na siłę" i wracam do niego za jakiś czas z nowym spojrzeniem. W sferze komponowania nie jest tak, że mam wizję i natchnienie, i wtedy rzucam się do komponowania. Nie, czasami pogrywam na gitarze i to przeradza się w kompozycję, a czasami siadam do instrumentu z myślą o skomponowaniu jakiegoś utworu. Zawsze udaje się cos stworzyć. Jeżeli nie cały utwór to
na pewno jakąś jego cześć. Twoja przygoda z graniem zaczęła się od gitary, czy to jednak inny instrument był tym pierwszym? Nie będę tu zbyt oryginalny i powiem, że gitara była tym pierwszym, najważniejszym instrumentem, choć interesowałem się też śpiewaniem, niestety nie poszedłem tym śladem od razu, odrzucając swój głos jako kiepski. Teraz po latach uważam, że nie ma złych głosów, w każdym głosie można coś znaleźć ciekawego, z każdego głosu można by coś ułożyć. Inna sprawa, że nie każdy potrafi dobrze śpiewać. Problem śpiewania uwydatnia się przy bardziej złożonych i zaawanasowanych kompozycjach. Muzyka to jedno, a jak u Ciebie wygląda kwestia tekstów? Starasz się nadać im jakieś konkretne przesłanie, czy postrzegasz je po prostu jako dodatek do muzyki, a wokal to po prostu jeden z instrumentów? Teksty to całkowicie inna partia tworzenia, komponowania. Nie jest łatwo pisać w obcym języku i do tego pod melodię utworu. Tłumaczenie tekstu wprost nie wchodzi w grę. Problem tekstów wydaje się być szeroki, albowiem grono artystów korzysta obecnie z zawodowych tekściarzy. Ja starałem się pisać najlepiej jak potrafię. Z tego co zaobserwowałem po sobie to siadając do napisania tekstu warto wiedzieć o czym on ma być, wtedy o wiele szybciej idzie sam proces z lepszymi efektami końcowymi. Wspominam o tym bo czasami siadałem do tekstu wiedząc, że musi powstać. Próbowałem pisać bez konkretnej koncepcji myśląc, że powstanie w trakcie takiego posiedzenia. Niestety była to ślepa uliczka. Od niedawna teksty są pisane dla mnie przez mojego znajomego Artura Miłonia. Po wielu latach znajomości i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mam pod ręką gościa, który w sposób naturalny oraz dowolny pisze teksty do moich utworów. Efekty tej współpracy widoczne będą na nadchodzących projektach Crylord. Co do samego wokalu oczywiście, że to jeden z instrumentów, z taką jednak różnicą, że głos ludzki posiada większą siłę niż jakikolwiek inny instrument. Potrafi przenosić emocje np. poprzez barwę czy skale głosu, ale oprócz tego daje przekaz słowny.
Foto: Crylord
"Human Heredity" podobnie jak Twoje poprzednie wydawnictwa powstał przy gościn nym udziale wielu wokalistów. Wśród nich są na przykład Goran Edman, David Akesson czy Tim Owens. Nie myślałeś o tym, by nagrać płytę z jednym tylko głosem? Czy jednak konsekwentnie stawiasz w tym aspekcie na różnorodność? Dobre pytanie we właściwym czasie. Odpowiem jedynie, że scenariusz płyty z jednym wokalistą na płytę jest realizowany. Naturalnie są dwie strony medalu realizacji płyty z jednym albo kilkoma wokalistami. Mając wielu wokalistów płyta staje się bardziej urozmaicona. Każdy wokalista dysponuje inną barwą głosu, skalą głosu, sposobem śpiewania. W związku z tym mogę znacząco różnicować kompozycje. Praca z jednym wokalistą wygląda z kolei inaczej. Można rzec, że relacja muzyków jest na innym zawiązanym poziomie. Skala odpowiedzialności artystycznej wydaje się być szersza. Proces komponowania i realizacji nagrań także wygląda inaczej. Muzycznie album staję się bardziej spójny. Nadto istnieje możliwość przedstawienia wokalisty,
jego talentu w różnych odsłonach muzycznych. Jestem bardzo ciekaw, według jakiego klucza przydzielasz wokalistę do danego utworu? To Ty decydujesz, kto co będzie śpiewał, czy może jest to efekt długich rozmów i burzy mózgów? Kiedyś, na początku przy pierwszej płycie Crylord część melodii było pisane przeze mnie na gitarze i to nie sprawdzało się. Podejście było zbyt gitarowe i tym samym zbyt trudne, skomplikowane a wręcz czasami nie możliwe do zaśpiewania. Dostrzegając ten problem z czasem zacząłem komponować melodię po prostu ją śpiewając. W ten sposób mam pewność, że nie wymyślam, rzeczy niestworzonych. Skoro ja to mogę zaśpiewać to tym bardziej zaśpiewa to każdy zawodowy wokalista. Oczywiście wokalista może sobie interpretować podaną linię melodyczną w sposób dla siebie charakterystyczny. Reszta zależy od samego wokalisty. Ważne jest, ażeby śpiewał w sposób, w którym poczuje utwór. Jeżeli jakaś zmiana w tym pomoże to czemu nie. Jedni śpiewają po prostu linię, którą zaproponuję, inni mniej lub bardziej ją modulują. Nie staram się ich na siłę ciosać do swoich wyobrażeń, zawsze zostawiam trochę luzu w interpretacji. Przynosi to czasami bardzo fajne, zaskakujące efekty. Przez te parę lat doszedłem już do jako takiej wprawy w przydzielaniu utworów dla wokalistów. Trzeba mnie więcej orientować się jaką skalą dysponują i wiedzieć jaki efekt chce się uzyskać w danym utworze. Oczywiście nigdy nie ma 100% pewności co do takiego przydziału, ale raczej to się sprawdza. Bywa też, że wokaliści sami rezygnują z danych utworów. Najbardziej przestrzelonym "przydziałem" wokalisty do utworu było zaproponowanie tytułowego "Gates of Valhalla" dla takiego giganta jak Tony Martin. Odpowiedział mi wtedy, że on takiej muzyki już nie śpiewa. Szkoda, bo to wciąż świetny wokalista. Ze wspomnianym już Goranem Edmanem współpracujesz praktycznie od początku istnienia Bogusław Balcerak's Crylord. Jak w ogóle do tego doszło?
Foto: Crylord
BOGUSLAW BALCERAK’S CRYLORD
177
HMP: Cześć! Po pierwsze, to muszę przyznać, że to zaszczyt móc z Tobą porozmawiać! Keiko Terada: Och, dziękuje! Spotykamy się z uwagi na nowy album Show-Ya. Idea tego albumu wygląda nieco podobnie do płyty "Nucleus" Anthem. "Showdown" wygląda, jakby był specjalnie przygotowany na rynek Europejski. Mam rację? No tak, ten album faktycznie został stargetowany tak, aby trafić do fanów za morzem, a zwłaszcza do fanów w Europie. Marzyłyśmy o tym od dawna. Z tego też powodu zaprosiłyśmy do współpracy Nozomu Wakai, producenta, który jest dobrze obeznany ze sceną metalową poza Japonią. Pomijając już ideę, wciąż słychać, że to klasyczne Show-Ya - chwytliwy, melodyjny heavy metal z klawiszam - co było zawsze Waszą domeną. Tak, też tak myślę. Foto: Crylord
Z Goranem spotkałem się raz w życiu. Było to na koncercie Royal Hunt i Gutter Sirens w 2008 roku. Był tam też wtedy Mark Boals. Po koncercie było spotkanie z muzykami. Niesamowicie miłe postacie, aczkolwiek charaktery biegunowo przeciwstawne. Goran miły, ale bardziej zdystansowany. Mark z kolei wesoły i otwarty. Niesamowici profesjonaliści. Muzycznie Goran jest dla mnie Geniuszem. Jego podejście do muzyki, feeling, aranżacje muzyczne są mistrzowskie. Czasem potrafią wywrócić całą piosenkę do góry nogami i to w taki sposób, którego ja bym nigdy nie wymyślił. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mimo upływającego czasu ciągle w świetnej formie. Mark Boals powala siłą i czystością głosu. Równie zaskakujący i zawsze w pełnej formie. Praca z tymi wokalistami stanowi czystą przyjemność. Ciekawą postacią w kontekście całego projektu jest również wspomniany wcześnie Tim "Ripper" Owens. Jak to się stało, że zaśpiewał w utworze "Wolf At The Gates"? Tim zaoferował, że zaśpiewa i pomoże gościnnie. Zaproponowałem mu więc utwór. To były dość twarde negocjacje dotyczące aranżacji i wykonania utworu. Ciekawostką jest to że "Wolf..." powstał już za czasów płyty "Gates of Valhalla" i grany był dwa razy wolniej w rytmice "Headless Cross" Black Sabbath. Zapomniany powrócił w wersji power metalowej, gdyż brakowało mi szybszego utworu na płytę. Czasem się zastanawiam, czy nie nagrać jeszcze takiej pierwotnej wolno kołyszącej wersji w rytmie Sabbath. Jesteś miłośnikiem albumów, które nagrał z Judas Priest? Jeżeli idzie o śpiewanie w Judas Priest to dla mnie przede wszystkim są to utwory: "One On One", "Bloodsuckers", "Feed On Me" i oczywiście "Burn In Hell" oraz "Abductors". Ja osobiście bardzo lubię mocne śpiewanie Owensa. Takie też było na obydwu studyjnych płytach Judas Priest. Wizytówką możliwości wokalnych Rippera wydaje się być płyta nagrana z Iced Earth - "Glorious Burden". Utwory takie jak "Declaration Day", "Hollow Man" czy też "Reckoning" są wokalnie niesamowite.
178
Muszę przyznać, że okładka albumu to dość ciekawy pomysł. Czy ta odcięta głowa nawiązuje do jakiejś realnej osoby? "Human Heredity" to tytuł akcentujący dziedziczność natury ludzkiej. Z pokolenia na pokolenie ludzkość niezmiennie przekazuje sobie wraz z kodem DNA cechy, które pomimo upływu setek lat pozostają te same. Jest to chociażby naturalna i wewnętrzna potrzeba obcowania ze sztuką w szerokim tego słowa znaczeniu, z drugiej zaś strony okrutność i barbarzyństwo tej samej ludzkiej natury. Okładka jest w pewnym sensie odzwierciedleniem tych przeciwstawnych cech. Mamy piękno rzeźby i instrumenty muzyczne. Mamy jednak jednocześnie obciętą głowę autora płyty "Human Heredity". Ludzkość zawsze poruszała się w kontrastach. Dlatego też ta płyta również cała w sobie jest mocno skontrastowana. Od samego początku współpracujesz z zagranicznymi wytwórniami. Ciężko było w Polsce znaleźć wydawcę zainteresowanego taką twórczością, jak Twoja? Zawsze mnie to zastanawiało, dlaczego nie promuje się krajowych muzyków przez krajowe wytwornie. Nie znam szerzej tego problemu, ale wydaje mi się dziwne, że muzycy z naszego kraju muszą poszukiwać pomocy za granicą. Mam wrażenie, że przy wielu okazjach nie doceniamy rodzimych muzyków. Jest wiele dobrych zespołów w tym kraju. Tymczasem wydawnictwa ich płyt znacząco kuleją. Dlatego też wydaje płyty przez zagraniczne wytwórnie. Dziękuję bardzo za rozmowę. Dziękuje i mam nadzieję, że spotkamy się przy następnym wydawnictwie.
BOGUSLAW BALCERAK’S CRYLORD
Bartek Kuczak
Keiko, muszę Ci się do czegoś przyznać swego czasu kompletnie zakochałem się w Waszej płycie "Outerlimits", która dziś jest już uznawana za Wasz klasyczny album. Wiem, że wydałyście wiele innych płyt, ale powiedz mi, jak wiele zmienił ten album w Waszym życiu? Wiele kawałków pochodzących z tego wydawnictwa to w Japonii wielkie hity! Dzięki, "Outerlimits" to również mój ulubiony album! Czy wiele zmienił? Nie wiem. Po wydaniu "Hardway" w 1992 roku przerwałam swoją muzyczną karierę - miałam nieco inne podejście do tego wszystkiego, inne myślenie, miałam też pewne problemy ze zdrowiem, wszystko się na siebie nałożyło… Tak czy inaczej, w 2005 roku, po 13 latach przerwy, znów grałyśmy razem. I wtedy zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Znów poczułam się jak podczas pracy nad "Outerlimits", kiedy przede wszystkim grałyśmy live i robiąc album, starałyśmy się przelać te wszystkie emocje z grania na żywo. Wiesz, zawsze myślimy, w jaką stronę powinien pójść zespół, ale lubimy różne wyzwania, które sprawiają, że jako zespół wciąż ewoluujemy. Show Ya był jednym z pierwszych heavy metalowych girlsbandów w Japonii. Czujecie się trochę jak matki Japońskiego metalu? Szczerze mówiąc, nie czuję się jak "matka". Wszystkie te girlsbandy, które grają obecnie, cóż, bardziej traktuje ich jak moje przyjaciółki, niezależnie od tego, w jakim jesteśmy wieku. Ale tak, masz rację, z perspektywy tych
jestem. Jestem dumna ze swoich dokonań w przeciągu prawie czterdziestoletniej kariery, nie ucieknę od tego i nie chcę od tego uciekać. "Tokyo, I Scream" to numer o rozrywkowej dzielnicy Tokyo, Roppongi, a w zasadzie jej wyglądzie w latach 80.
Matka, młodsza siostra i inne, szalone dziewczyny Japonia, choć znajdująca się na planecie ziemia, czasami wydaje się być odrębnym światem, rządzącym się swoimi regułami. Tyczy się to również muzyki, a metalowej w szczególności. Nie ma szans żebyście znaleźli drugi taki kraj, w którym tak wiele kobiet chwyta za instrumenty i tworzy jakościowy, solidny i szlachetny heavy metal nie ustępując swymi dokonaniami kapelom dowodzonym przez mężczyzn. Keiko Terada, legendarna wokalistka i frontmenka, od lat stoi na czele żeńskiego kwintetu Show Ya, który w Kraju Kwitnącej Wiśni ma już status kultowego. Formacja właśnie wydała nowy album, "Showdown" którego głównym zadaniem jest zainteresować muzyką japonek Europejską część publiczności. Ten krążek, oraz miejsce kobiety na metalowej scenie Japonii, były głównymi przedmiotami naszej krótkiej, acz treściwej rozmowy. młodych bandów, faktycznie można mówić, że jesteśmy trochę jak ich matki! W rozmowie z basistką Miho z Lovebites poruszyliśmy temat popularności metalowych girlsbandów w Japonii - Japonia to przecież lider jeśli chodzi o ilość kobiecych kapel rockowych. Jak myślisz, z czego to wynika? Hmmm… Kiedy debiutowałyśmy z Show Ya, było raptem kilka kobiecych kapel i ogólnie niewiele kapel z dziewczynami w składach. Więc jeśli Japonia faktycznie jest liderem, jeśli chodzi o dziewczęce kapele, to dlatego, że nasz zespół był zawsze bardzo aktywny i widoczny w mediach a koncerty i płyty sprzedawały się naprawdę nieźle. Wiesz, ja zawsze chciałam widzieć więcej kobiecych bandów, kobiet-managerów, dlatego swego czasu wystartowałam z kobiecym eventem "Naon No Yaon" - to był rok 1987. Od tamtego czasu działo się bardzo wiele i dzieje się wciąż - kolejny taki koncert mamy zaplanowany na 29 kwietnia 2022 roku. Właśnie, miałem o to pytać! Wasze wspar cie dla młodych dziewczyn w Japonii wydaje się być bardzo ważne. Wiem, że pomagacie, chociażby ostatniemu z Japońśkich met alowych objawień, kapeli Nemophila… Powołując "Naon No Yaon", chciałam stworzyć okazję dla wielu ludzi, żeby ich praca została zauważona przez fanów. Było kilka kapel, które zaprosiliśmy na sesję i z którymi potem pojechałyśmy w tournee. Nemophila, o której wspominasz to zespół, który ma ten sam management co my, są dla nas jak młodsza siostra. Podczas jednego z koncertów, w lutym 2020, nasza perkusistka, Miki Tsunoda grała jako ich zastępczy bębniarz. To szalone dziewczyny, energetyczny i atrakcyjny band, cóż mogę powiedzieć więcej. Dobra, pogadajmy teraz chwilę o Waszym nowym albumie. W jednym z kawałków słychać niezwykle znajomy głos… To Doro! Jak doszło do tej współpracy? Nasz producent, Nozomu, przedstawił nas Doro, która przecież pracuje na metalowej scenie tak samo długo, jak i my. Zasugerował, że powinna z nami zaśpiewać. Uznałam to za świetny pomysł! Aczkolwiek miałam wątpliwości, czy Doro w ogóle się zgodzi. Kiedy się zgodziła, byłam jej niesamowicie wdzięczna, wiesz, przecież tyle zrobiła niesamowitych
rzeczy w metalu przez te wszystkie lata! Jeszcze przed wybuchem pandemii nagraliśmy wszystkie ścieżki i miałyśmy nadzieję, że spotkamy się na żywo podczas koncertów. Niestety, póki co nie było nam to dane - my nie pojawiłyśmy się poza Japonią a Doro nie dotarła, póki co do nas. Tak czy inaczej, wierzę, że kiedy to całe szaleństwo się skończy, w końcu
Rozmawiamy w momencie, kiedy epidemia koronawirusa wycięła już w zasadzie dwa lata normalnego funkcjonowania świata. Wygląda na to, że przed nami jeszcze długa droga do normalności, ale jestem ciekaw jak Show Ya radzi sobie w tych ciężkich czasach? Tęsknicie za przed-pandemicznym porządkiem świata? No tak, pandemia nieźle zmasakrowała świat, w tym ten metalowy. Zorientowałyśmy się, że nie możemy po prostu siedzieć i czekać aż to się skończy, więc odpaliłysmy, chociażby livestreamy, w sumie dość wcześnie. Ostatni rok to było nasze trzydziestopięciolecie i cóż, sporo koncertów musieliśmy odwołać lub przełożyć, przesunęłyśmy też premierę naszego nowego albumu. Staramy się działać i iść naprzód, tak bardzo, jak tylko się da. Prawda jest taka, że bez względu na sytuację, nie możemy ot tak po prostu przestać grać. Keiko, wiem, że to ciężkie pytanie w obliczu obecnej sytuacji, ale czy jest szansa, że Show
Foto: Show Ya
spotkamy się razem na scenie! Doro, była wielką inspiracją dla tysięcy młodych dziewczyn, które chciały śpiewać w metalowych kapelach. Czy zdarza Ci się śledzić jakieś zespoły z dziewczynami w rolach głównych, które nie pochodzą z Japonii? No niestety, aktualnie nie bardzo ogarniam metalową scenę poza Japonią… Aczkolwiek swego czasu gadałyśmy z dziewczynami z Vixen! To, co urzekło mnie w Waszym nowym albumie to fakt, że nawet jeśli jest on bardziej na Europejską modłę, nie zapominacie o swojej tożsamości - świetnym przykładem jest nu-mer "Tokyo, I Scream", które brzmi wręcz jak manifest Waszego pochodzenia. Tak, dzięki. Nawet jeśli język wykonania jest inny, starałam się być tym, kim faktycznie
Ya pojawi się w Europie w tym lub przyszłym roku? Cóż… Bardzo chciałybyśmy zagrać w Europie… Dziękuje za Twój czas! To była czysta przy jemność móc z Tobą porozmawiać. Ostatnie słowo dla Polskich fanów należy do Ciebie. Dziękujemy za Wasze wsparcie. Bardzo chcielibyśmy się z Wami spotkać, naprawdę liczymy, że to się w końcu uda! From Tokyo with love. Marcin Jakub
SHOW YA
179
Komfort utartych schematów Nasz wywiad z Samuelem, wokalistą Manimal obracał się wokół muzycznego fenomenu Szwecji. Szczególnie uderzyła mnie pokora, z jaką Samuel mówi o tym, że teksty w metalu wcale nie muszą być świeże, bo są częścią konwencji, a obecne miejsce Manimal na metalowej scenie jest czymś, o czym zespół 20 lat temu nawet by nie pomyślał. Pierwsze pytanie może uderzyć Was - wszak opis "świata stającego na głowie" już się zdezaktualizował. Wywiad jednak przeprowadzaliśmy jeszcze przed wojną na Ukrainie, a sama płyta powstawała w samym szczycie pandemii. HMP: Tytuł Waszej nowej płyty, "Armageddon" to słowo, które często pojawia się w heavymetalowych tytułach płyt i kawałków. Ostatnie dwa lata sprawiły, że wiele osób odnosi takie tytuły do aktualnej sytuacji, w której świat stanął na głowie. Tytuł Waszej płyty nawiązuje w jakikolwiek sposób do pandemii? Samuel Nyman: Tytuł nie odnosi się zbytnio do pandemii. Odnosi się raczej do ogólnej sytuacji panującej obecnie na świecie i do tego, co nas czeka, jeśli nie zaczniemy traktować siebie nawzajem i naszej planety z szacunkiem. Tytuły i teksty Waszych kawałków poruszają sprawdzoną i klasyczną dla heavy metalu tematykę. Jaka jest Wasza recepta na to, żeby taka tematyka wciąż była świeża? Nie wydaje mi się, żeby zachowanie świeżości, było jakoś szczególnie konieczne. Nie boimy się wykorzystywać w naszych utworach klasycznych metalowych utartych schematów i sądzę, że taka rozpoznawalność daje słuchaczowi pewien komfort. Przynajmniej ja sam tak się czuję, kiedy słucham muzyki metalowej. Mówicie, że tworzycie muzykę szczerą, taką, jakiej sami chcielibyście posłuchać. Cieszy mnie taka deklaracja, bo kiedy rozmawiam z metalowymi muzykami, oni mówią, że albo w ogóle nie słuchają muzyki, albo słuchają samych starych rzeczy i nie są otwarci na nowości. Niektórzy autorzy tekstów i muzycy mogą myśleć inaczej, ale dla nas szczerość zawsze była podstawą wszystkiego, co robimy. Nigdy nie będziemy pisać muzyki z głównym nastawieniem "to jest to, co ludzie chcą usłyszeć". Tak jak powiedziałaś, piszemy muzykę,
której sami lubimy słuchać. Jeśli my lubimy naszą muzykę, to najprawdopodobniej znajdzie się jeszcze kilku metalowych głąbów, którym też się spodoba. Dla mnie nie ma nic dziwnego w tym, że muzyk słucha dużo własnej muzyki. Wręcz przeciwnie. Właściwie nadal słucham naszego nowego albumu prawie codziennie. Po tym, jak brzmią Wasze kawałki, mogę zgadywać, których kapel słuchacie najchęt niej. Ponieważ "Burn in Hell" i "Evil Soul" brzmią w stylu Judas Priest, zgaduję, że to Wasza główna inspiracja? Masz całkowitą rację. Judas Priest jest i prawdopodobnie zawsze będzie jednym z naszych głównych muzycznych inspiracji i nigdy nie staraliśmy się tego ukrywać. Postrzegamy naszą muzykę jako uczczenie zespołów i muzyki, którą lubimy. Z mniej oczywistych zespołów słyszę w "Chains of Fury" motywy z "Book of Heavy Metal" Dream Evil. W przeciwieństwie do Judas Priest, Dream Evil to Wasi rodacy. Może znacie ich nie tylko z płyt, ale zdarzyło się, że koncertowaliście razem lub dzieliliście salę prób, lub studio? Nigdy nie graliśmy razem z Dream Evil, ale mamy mały związek z tym zespołem, ponieważ nagrywaliśmy perkusję na nasz drugi album w Studio Fredman, które jest studiem gitarzysty Dream Evil, Fredrika Nordströma. Ponadto, nasz perkusista André jest osobistym przyjacielem Snowy'ego Shawa, który wcześniej grał na perkusji w Dream Evil. Ostatnie skojarzenie jest najmniej oczywiste. W kawałku tytułowym słychać echa Nocturnal Rites z okresu płyty "Afterlife". W tym konkretnym przypadku jest to najpra-
wdopodobniej bardziej zbieg okoliczności niż cokolwiek innego. Wiem, że Henrik, który napisał kawałek "Armageddon", wcale nie słuchał tak dużo Nocturnal Rites. Jednak to normalne, że autor kawałków czasami nieświadomie inspiruje się innymi utworami. Więc nigdy nic nie wiadomo. Zarówno Wy jak i wspomniany wcześniej Dream Evil jesteście z Göteborga. Mam wrażenie, że w tym - przecież nie aż tak wielkim mieście - co druga osoba słucha lub gra metal (śmiech). Tak przynajmniej wygląda to z perspektywy mieszkańców innych krajów. Jak jest w rzeczywistości? Z pewnością coś w tym jest. Göteborg jest metalową stolicą Szwecji, jeśli nie całej Europy, kto wie? Przynajmniej jeśli się spojrzy ile osób gra metal w przeliczeniu na liczbę mieszkańców. W szczególności Göteborg słynie z połączenia melodii z agresywnym metalem. Jedni mówią, że Göteborg dla melodyjnego death czy black metalu jest tym, czym dawniej Paryż dla artystów, lub Ateny dla filozofów i dramatopisarzy. Inni mówią, że tu wcale nie chodzi o jakieś "artystyczne kuźnie talentów" ale o konkretne miejsca, takie jak choćby Studio Fredman. Wydaje mi się, że ma to wiele wspólnego z muzycznym klimatem w mieście. Jeśli jednemu zespołowi uda się zdobyć uznanie, inni muzycy i zespoły z tego samego regionu będą czuć inspirację, żeby spróbować osiągnąć to samo. To jak efekt kuli śnieżnej. Fenomen Göteborga ma wiele do zawdzięczenia takim zespołom jak In Flames, At The Gates, Dark Tranquility i HammerFall. Te zespoły, i może jeszcze kilka innych, wprawiły kulę śnieżną w ruch, a ona od tamtej pory toczy się i rośnie. Wielu metalowych muzyków, na przykład Axel Rudi Pell, zachwyca się ABBĄ. Jak sądzisz, ABBA nadała ton muzyce pop, rock i metal w kwestii pisania melodii? Czy wręcz przeciwnie? Po prostu Szwedzi mają we krwi pisanie melodii, a także talent do ich nieoczywistego łączenia? Björn i Benny z zespołu ABBA mają wyjątkowy talent, jeśli chodzi o pisanie, aranżowanie i produkcję muzyki. Niezależnie od tego, jaką muzyką się zajmujesz, trudno odmówić im talentu. Sądzę, że wielu dzisiejszych muzyków dorastało na ich muzyce, a więc ulegało ich wpływom i inspirowało się nimi. Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że to oni zrewolucjonizowali pisanie piosenek, ale z pewnością mieli na to duży wpływ. W 2021 roku obchodziliście 20-lecie istnienia. Jakby Wam ktoś powiedział w 2001 roku, że w 2001 roku nadal będziecie grać i wydawać sprzedające się płyty, jakbyście zareagowali? Gdybym w to uwierzył, pewnie byłbym bardzo szczęśliwy i dumny. Bo teraz jestem bardzo dumny z tego, co udało nam się osiągnąć przez ostatnie 20 lat. Wydaliśmy cztery albumy z muzyką metalową wysokiej jakości i odbyliśmy trasy koncertowe nie tylko po Europie, ale także po Stanach Zjednoczonych i Rosji. Kto by o tym pomyślał, gdy 20 lat temu zakładaliśmy zespół? Na pewno nie ja. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Adam Nowakowski
Foto: Kenny Boufadene
180
MANIMAL
rozumiesz, o co mi chodzi.
Freaks And Clowns powstało jakby wczoraj, a już wydali trzy duże albumy studyjne. Ich skład w większości składa się z muzyków Astral Doors. Grają to, co czują najbardziej, czyli tradycyjny heavy metal we współczesnej odsłonie. Przy okazji premiery "We Set The World On Fire" ucięliśmy sobie kilka słów w windzie z ich wokalistą, Chrille'm Wahlgrenem.
Jasne. A jak sprawy się mają z Waszymi teledyskami? Nie publikujecie ich natychmi ast po ich przygotowaniu, tylko wyznaczacie datę ich premiery i każecie fanom czekać. Czy to nie jest aby tak, że sztuka bardziej ekscytuje, gdy musimy wyczekiwać jej pre miery? Dobry teaser to dobry teaser. Sytuacja przypomina dzieci czekające na prezenty i odliczające dni, kiedy je otrzymają i rozpakują.
HMP: Czy to tylko przypadek, że Freaks And Clowns pojawiło się nazajutrz po ukazaniu się ostatniej płyty studyjnej Astral Doors "Worship Or Die"? Chrille Wahlgren: Och, to zbieg okoliczności.
Dzieci? Ale czy Wasz wizualny image nie jest zainspirowany słynną serią "The Purge"? Co byś zrobił, gdyby faktycznie doszło do takiej "doby oczyszczenia" w Europie? Spierdalałbym stamtąd (śmiech).
Głęboko umetalowiona dusza
Czy uważacie Freaks And Clowns za poboczny projekt muzyków Astral Doors? Raczej za samodzielny projekt, funkcjonujący niezależnie. Oprócz osób znanych z Astral Doors (Ulf Lagerström - bas, Johan Lindstedt - perkusja, Mats Gesar - gitara), w skład Freaks And Clowns wchodzi również (drugi gitarzysta) Mathias Hennryson oraz Ty. Jak doszło do skrzyżowania się Waszych artystycznych dróg? Od dawna obaj działaliśmy w Szwecji z rozmaitymi zespołami oraz artystami. Znaliśmy się, więc to naturalne, że w pewnym momencie zaproszono nas do dołączenia i stworzenia wspólnej kapeli. Wszyscy wykonujemy agresywną muzykę, dlatego doskonale do siebie pasujemy. Moja dusza jest głeboko umetalowiona.
ziaływu-ją. To oni uformowali moje metalowe serce, które wkładam we wszystko, co tworzę. Jedną z Waszych najzabawniejszych piosenek jest "Scream Until You Like It". Koniecznie musi ona wejść na stałe do kościoła! Czy wysłaliście już stosowny wniosek do Watykanu? (śmiech) Oczywiście, że to zrobiliśmy! Nie przyszła jeszcze żadna odpowiedź... Zastanawiam się, czemu (śmiech). Wydaliście trzy albumy z premierowymi utworami, a czy graliście już jakieś koncerty? Jako Freaks And Clowns jeszcze nie koncertowaliśmy. Mam nadzieję, że kiedyś to zrobimy.
Dla kontrastu, ballada "Heaven Calling My Name" sugeruje, że jak nasze ciała przestają należycie funkcjonować, to wtedy idziemy do nieba. Mark Twain mawiał, że to musi być cholernie nudne miejsce. Wyobrażasz sobie te anielskie harfy zamiast ostrych gitar? Naprawdę mam nadzieję, że posiadają tam większe studio nagrań, niż kiedykolwiek widziano na Ziemi (zaciera ręce). Pełne elektrycznych gitar.
Wydajecie ostatnio nową płytę każdego roku. Czy oznacza to, że doświadczacie teraz najbardziej kreatywnego okresu w swoim życiu? Tak. Wraz z Johanem dłubiemy już nad czwartą płytą. Jak przebiega Wasz twórczy proces? Robię wszystko z Johanem w studiu. Co jest w tym dla Was najbardziej ekscytującego? Że efekt końcowy okazuje się inny, niż pierwotnie sobie wyobrażaliśmy. Ponoć na Waszym najnowszym albumie "Set The World On Fire" chcieliście uhonorować wszystkich ulubionych metalowych bohaterów lat osiemdziesiątych. Należą im się najwyższe słowa uznania. Bardzo nas inspirują. Ich muzyka, teksty i sposób scenicznego bycia silnie n a
mnie odd-
Foto: Freaks And Clowns
Z kim dzielilibyście najchętniej scenę? Może ze Steel Rhino? Pewnie, chętnie zagralibyśmy wraz ze Steel Rhino. Dopiero niedawno ich poznałem. Bardzo spodobała mi się ich muzyka. Wokal przypomina mi mieszankę Saxon z Shakrą mają tam świetny głos. Deklarujecie, że jesteście w pełni oddani uczciwemu heavy metalowi. Jednocześnie zdarza się, że niektóre Wasze kawałki są puszczane na amerykańskich radiostacjach. Jakie formalne warunki muszą spełnić media, aby grać Waszą muzykę? Podpisujecie jakieś kontrakty z radiostacjami, czy po prostu cieszycie się, że docieracie do nowych fanów? Osobiście, zależy mi, aby dzielić się swoją muzyką z wszystkimi, którzy chcą jej słuchać i lubią ją. Wierzę, że źródłem muzyki jest serce, a nie rachunek bankowy. Mam nadzieję, że
Jak doświadczenia z Freaks And Clowns wpłyną na kształt kolejnego longplaya Astral Doors? O ile wiem, mają oni już zaplanowany następny longplay, niepowiązany z Freaks And Clowns. OK. Co jeszcze chciałbyś nam powiedzieć o Freaks And Clowns? Każdy może interpretować teksty naszych utworów, jak zechce. Taką zasadą zawsze się kierujemy. Niech muzyka i liryki zabierają Was dokądkolwiek chcecie się wybierać. Wielkie dzięki dla wszystkich, którzy wspierają poczynania Freaks And Clowns. Bez fanów nie byłoby nas. Sam O'Black
FREAKS AND CLOWNS
181
Szczyty Marzeń Urząd Celny to pierwsza legnicka grupa hardrockowa stworzona przez grupę przyjaciół z podwórka. Zespół działał w latach osiemdziesiątych, a swojego premierowego materiału doczekał się... dopiero ponad 30 lat po rozpadzie. O tworzeniu inspirowanej Ameryką muzyki w realiach stanu wojennego, walce z PRL-owskim sprzętem i czyhającymi na młodych muzyków przeciwnościami losu, oraz wydanej nakładem projektu Czerwone Miasto płycie "Szczyty Marzeń", opowiadają muzycy Urzędu: Stefan Melcer (gitara, wokal) oraz Jacek Talko (gitara). HMP: Czy płyta stanowiąca zbiór waszych wszystkich nagrań to - nomen omen - wasz "szczyt marzeń", niemożliwy do zrealizowania w czasie, gdy Urząd Celny funkcjonował? Jakie to uczucie w końcu trzymać w ręku album swojego zespołu? Jacek Talko: Z jakim wzruszeniem tego słuchaliśmy... Trzy dni piliśmy! (śmiech) Po tych wszystkich latach o płycie myślimy jednak bardziej umysłem niż sercem. Bardzo cieszymy się, że wyszła, ale tak naprawdę co to zmienia w perspektywie całej naszej historii? Śmieję się, że premierę "Szczytów marzeń" bardziej przeżywał mój syn. Pochwalił się nawet zdjęciem, na którym pozował ze swoim synkiem przy jednym z plakatów promujących premierę albumu. "Dziadek, to jest ważne!" - powtarzał. Miło usłyszeć od własnego dziecka, że mogę być dumny z tego, w czym uczestniczyłem. A emocje, które nam towarzyszyły
Cofnijmy się do najdawniejszych dziejów... Dlaczego wybraliście muzykę, a nie bieganie za piłką czy osiedlowe bijatyki? Jacek Talko: Gdy zaczęliśmy grać, bijatyki mieliśmy już za sobą! Stefan Melcer: A Jacek ma za sobą poważną sportową przeszłość. W dzieciństwie trenował przecież... Jacek Talko: No, ciekawe, czy sobie przypomnisz. (śmiech) Stefan Melcer: Lekkoatletykę? I z tego co pamiętam, zdobyliście jakieś mistrzostwo Polski. Jacek Talko: Gimnastykę sportową! Ale muzyka towarzyszyła nam całe życie. Już jako dzieci chodziliśmy do szkół muzycznych. Stefan Melcer: Chcąc nie chcąc nam towarzyszyła. Przez jakiś czas myślałem, że szkołę muzyczną można rozbić o kant dupy. No bo co mi, muzykowi rockowemu, miałaby dać klasyka? Dopiero po latach zrozumiałem, że
Foto: Urząd Celny
40 lat temu podczas grania, są nieporównywalne z niczym innym - nawet z najdroższym samochodem czy najpiękniejszą kobietą. Stefan Melcer: To ważna historia, tylko ucięta kawał czasu temu. To wielkie przeżycie wziąć taką płytę do ręki. Szkoda tylko, że o 35 lat za późno, kiedy mamy za sobą już tyle doświadczeń. Jacek Talko: To smutne, że Urząd Celny nie doszedł do końca swojej drogi twórczej, która została przerwana w trakcie rozwoju. Co tu dużo mówić, zanim osiągnęliśmy dojrzałość wszystko się rozpierdoliło. A nie mieliśmy wtedy nawet 25 lat...
182
URZAD CELNY
edukacja dała mi coś, czego jako samouk nigdy bym nie miał: pojęcie o harmonii... Jacek Talko: Po prostu słyszenie. Chodzenie do szkoły muzycznej było takie trochę na wpół musowe i wynikało z kultury panującej zarówno w mojej, jak i Stefana, rodzinie. Rodzicom zależało na naszym ogólnym rozwoju w nieciekawych komunistycznych realiach. Stefan Melcer: Ale dziewczyny też oczywiście wchodziły w grę, zaczęliśmy grać praktycznie dla nich... (śmiech) Co chcieliście grać w wieku szkolnym? Mieliście już jakieś pojęcie o muzyce? Jacek Talko: Zacząłem naukę w szkole muzy-
cznej jako dziesięciolatek. Nieco później niż wszyscy, ponieważ nie mieli na stanie harfy, na której najbardziej chciałem grać. Zmieniłem jednak perspektywę, gdy mój tato kupił radio Elizabeth Stereo. Usłyszałem wówczas koncert Andrésa Segovii i spytałem ojca, co to za instrument. Chwilę po otrzymaniu odpowiedzi wiedziałem już, że będę grać na gitarze. Ale, jak to dziecko, szybko znienawidziłem zajęcia i obowiązki związane z jeszcze jedną szkołą. Kiedy zaczęliście poszukiwać i postanowiliś cie sami, bez konieczności wygrywania menuetów i zdawania egzaminów, chwycić za instrumenty? Jacek Talko: Gdy tylko skończyła się szkoła muzyczna. Rok przerwy i... Stefan Melcer: Robimy co chcemy! Podobało nam się coś zupełnie innego niż szkolny repertuar. Jacek Talko: Zawładnęła nami muzyka rockowa. Usłyszałem nagrania Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath i poszło... Rok po roku robiliśmy niesamowity postęp w graniu. Szkoła muzyczna, choć katorżnicza, dała nam wiele i wpoiła pewną kulturę - gdy grasz, musisz słyszeć siebie oraz resztę zespołu. Nie ma tak, że jesteś gitarzystą, najważniejszą osobą na scenie. Masz rozumieć partie pianisty i umieć odnieść się do tego, co wybija bębniarz - nawet podświadomie. Myślę, że mimo wszystko obaj w dużym stopniu sporo zawdzięczamy szkole. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nawet to, że gramy do dziś. W takim mieście jak Legnica, zwłaszcza czterdzieści lat temu, chyba nie było łatwo zebrać hardrockowy skład? Stefan Melcer: Z pierwszym składem Urzędu Celnego znaliśmy się z podwórka. Jesteśmy z jednego rocznika - 1961. Jacek potrafił wpadać na papierosa i wychodzić o 6 rano. Nasz klawiszowiec, Robert Kwasiński - który też chodził do szkoły muzycznej, ale jej nie skończył - mieszkał po sąsiedzku, a Waldek Szelepiński był kolegą z klasy. Początki znajomości nie były jednak oparte na muzyce, a koleżeńskich posiadówkach na boisku. Jacek Talko: Led Zeppelin też poznali się "wokół komina" i stworzyli najlepszy zespół wszech czasów. Gitara wtedy przeżywała swój renesans, wszyscy młodzi chcieli grać. Miałem instrument, jakieś struny, ale gdy próbowałem odgrywać solówki do oryginalnych nagrań, mogłem jedynie zachodzić w głowę, jak to jest możliwe. Dopiero później pojawiły się struny Presto, gdzie G nie była owijana, a H cieńsza. Ich miękkość sprawiła, że dało się je podciągać. Wreszcie mogłem domyślić się, jak to robi Jimmy Page. Wcześniej mi się wydawało, że musi mieć rękę jak koń, czy jakiś potwór. (śmiech) Byłem wtedy małym kajtkiem - zresztą do dziś specjalnie nie wyrosłem. Paluszki miałem cienkie, stawy słabe a tu nagle trzeba było walczyć z akcją strun. Akcja trzy centymetry nad gryfem - i jak tu coś takiego docisnąć, nie mówiąc już o zagraniu tematu w pozycji ósmej. Wróćmy do premiery "Szczytów marzeń". Kilku z Was nie doczekało tego szczególnego wydarzenia... Stefan Melcer: Niestety... Nie ma już z nami już mojego brata, Andrzeja Melcera, który w zespole odpowiadał za gitarę basową oraz wokale. Odeszli od nas także perkusiści współ-
tworzący Urząd na różnych etapach: Mirosław Wasielewski oraz Tomasz Ofman. Muzycy, którzy kiedyś tworzyli Urząd Celny, starają się podtrzymywać ze sobą kon takt? Stefan Melcer: My z Jackiem utrzymujemy stały kontakt nawet z moim nieżyjącym bratem. Każdy, kto żyje w naszej głowie, nigdy dla nas nie umrze. Spotykamy się w miarę możliwości, jak tylko pozwalają na to okoliczności. Każdy ma swoją pracę i obowiązki, ale wciąż jesteśmy ekipą starych przyjaciół. Urząd Celny nie doświadczył szczególnie dużych roszad personalnych. Porównując z innymi zespołami, można raczej mówić o stabilnej egzystencji... Stefan Melcer: Zmiany składu najczęściej wymuszało życie. Rodziny, dzieci, praca... Jak już wcześniej powiedzieliśmy, byliśmy zgraną ekipą i napędzaliśmy się wzajemnie w muzycznym rozwoju i poszukiwaniach. Jak doszło do wydania "Szczytów marzeń Archiwum 1981-1985"? Kto był inicjatorem tego pomysłu i czy ktoś z muzyków pilnował prac nad tym wydawnictwem? Stefan Melcer: Serdecznie chciałbym podziękować koledze, dzięki któremu tu siedzimy. Nasze nagrania zostały wyciągnięte ze studni niebytu, a konkretnie z archiwum Studia A legnickiego radiowego pasjonata Zbigniewa Tymyka. Realizator Robert "Lucha" Luchowski w swoim studiu Atrament Records spędził bardzo długie godziny nad tym, żeby te nagrania w ogóle zabrzmiały. Daliśmy mu wolną rękę w doborze tracklisty i sprawach brzmieniowych. Jakość jest jaka jest, ale dzięki ciężkiej pracy Roberta oraz Mateusza Nowaka da się w ogóle słuchać tego materiału, co wcześniej wcale nie było takie oczywiste. Był nawet moment nie posiadaliśmy z Jackiem żadnego nagrania Urzędu. Następnie za robotę wziął się Paweł Jurczyk z Legnickiego Centrum Kultury, który wraz z Atrament Records, powołał do życia projekt Czerwone Miasto. Nakładem tego wydawnictwa pod koniec 2019 roku ukazał się nasz "debiutancki" materiał, który na przestrzeni czterech dekad, zmaterializowany wyłącznie na kasetach i szpulach, gdzieś nam poginął. Jacek Talko: Podczas przeprowadzki żona wyrzuciła wszystkie moje szpule i w ten niefartowny sposób straciłem całą muzyczną bibliotekę. Co zatem stało się z żoną? Jacek Talko: Odeszła. (śmiech) Obok dwupłytowego albumu wydana została też książka. Niesamowita rzecz - nie dość, że przypomina dawne czasy, to jeszcze opowiada o szczegółach działalności Urzędu Celnego. No i te zdjęcia... Jacek Talko: Wszystkie fotografie pochodzą ze zbiorów naszego klawiszowca, Roberta "Kwaśnego" Kwasińskiego. Żaden zespół z okolicy nie doczekał się takiego wydawnictwa. Stefan Melcer: W tym miejscu ogromne podziękowania i ukłony dla Aleksandry Kondrackiej z PA-TU Studio, odpowiedzialnej zarówno za projekt graficzny książki, jak i wygląd płytowego bookletu. To dzięki jej pracy i wyobraźni te wydawnictwa nabrały pełni kolorów i przywodziły na myśl epokę, w której powstawały nasze nagrania. Gdy pierwszy raz zobaczyłem ten design, byłem pod wielkim
Foto: Urząd Celny 1979
wrażeniem. Mówiąc o polskim hard rocku wspomina się głównie zespół Test. Istniały jednak jeszcze takie grupy jak Nurt czy Stress, nawet Budka Suflera w początkowej fazie grała hard rocka. Później też działały kapele eksplorujące ten gatunek - w tym Urząd Celny - ale już o tym tak często się nie wspomina... Stefan Melcer: Oczywiście słyszeliśmy o tych zespołach. My jednak spoglądaliśmy w stronę Zachodu, choć Test wywarł na mnie ogromne wrażenie. Gitara Darka Kozakiewicza była niesamowita, to jedyny wówczas tak fenomenalny muzyk w naszym kraju. Każdy się od niego uczył. Jacek Talko: Wrażenie na mnie zrobiło też Turbo, które widziałem w Kołobrzegu. Hoffman na gitarze mógł się podobać. W tych czasach dobrze brzmiało TSA, Perfect też był perfect - takie Thin Lizzy pomieszane z The Police. Ale nie mogliśmy słuchać polskich zespołów w kontekście inspiracji, skoro mieliśmy dostęp do nagrań takich kapel jak Led Zeppelin, Kansas, Journey, Toto, Yes czy Mahavishnu Orchestra. To byli - i są - muzyczni giganci! Stefan Melcer: Budka Suflera brzmiała przy nich jak amatorzy. Jacek Talko: W legnickim klubie Parnasik występował wówczas Trójkąt - bardzo ambitny zespół, który miał zachodnie graty sprowadzane przez kogoś z rodziny mieszkającego w USA. Naprawdę dobrze brzmieli, a na gitarze grał tam chłopak, dla którego potrafiłem już o godzinie 20:00 zawinąć się z koncertu Exodusu. Już w latach osiemdziesiątych zauroczył mnie granym nutka w nutkę tematem z "Hotelu California". Miał Ibaneza i wzmacniacz Peaveya Classica ze świetnym przesterem i echem.
zwykle istotny. Nagrywaliśmy pierwsze wydawnictwa Zeppelinów oraz krążki Purpli - potem porównywaliśmy te dwa zespoły i próbowaliśmy połączyć ich szkoły. Tworzyły się nawet obozy! Ja byłem bardziej bluesowy, a Stefan hardrockowy. Ale wszyscy uwielbialiśmy riffy. Potrafiłem nie pójść do szkoły, odpalić "Since I've Been Loving You" i odpłynąć. Ojciec wracał z roboty, a muzyka grała tak głośno, że... walił w drzwi, póki ich nie wywalił. Ja z kumplem, odcięci od rzeczywistości niczym pod narkozą, siedzieliśmy wsłuchani w Zeppelinów. Całkowicie trzeźwi! A wszystkie używki, w tym kompot, dostępne były pod nosem - koło Empiku w Rynku. Ludzie wtedy normalnie padali na ulicy od heroiny. Stefan Melcer: Nas na szczęście ominęła ta "przyjemność". A jeśli chodzi o nasze granie, choć pojawiały się w nim jakieś drobne naleciałości tego, co wcześniej usłyszeliśmy, na początku praktycznie wszystko dawaliśmy od siebie. Nagrania kapel takich jak choćby Deep Purple gdzieś krążyły, a praktycznie każdy nieco bardziej zainteresowany muzyką miał jakieś swoje źródła dotarcia do płyt, które traktowaliśmy jak białe kruki. Bo wiedzieć trzeba, że sporo osób zupełnie nie chciało się dzielić swoimi albumami! Tak samo wyglądała nauka gry na gitarze. Nie było, kurwa, możliwości, żeby ktoś pokazał ci jak ogarnąć jakąś zagrywkę. Muzykę i wszystko co z nią związane traktowano niczym wiedzę tajemną. Do tego polskie gitary były ortopedycznie szkodliwe. Nie mieliście ochoty wykrzyczeć swojej złości na szarą rzeczywistość? Jacek Talko: Byliśmy wkurwieni na to, co się
Gdy czytałem, jak zdobywaliście nagrania swoich ulubionych zespołów, uśmiechałem się pod nosem. Chyba większość młodych Polaków w ten sposób docierało wtedy do muzyki. No chyba, że miało się rodzica w partii czy górnictwie, albo wujka za granicą... Jakimi płytami zasłuchiwaliście się pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych? Czerpaliście z tej muzyki sporo dla siebie? Jacek Talko: Mieliśmy ogromny deficyt płyt i każdy album, którego słuchaliśmy, był nie-
URZAD CELNY
183
dzieje, ale nie angażowaliśmy w to muzyki. Piosenki naszych ulubionych zespołów też opowiadały o miłości i przyjaźni, a nie napierdalaniu policjantów. (śmiech) Choć jeszcze wtedy nie znaliśmy zbyt dobrze angielskiego, to już zaczęliśmy coraz bardziej zagłębiać się w ten temat i interpretować ich teksty. Stefan Melcer: Nasi idole nie byli buntownikami. Nam zawsze zależało przede wszystkim na jakości - graliśmy po to, żeby ją osiągnąć. Żeby uzyskać dobre brzmienie, musieliście pewnie się nieźle nabiedzić. W Polsce wtedy było niewiele dobrego sprzętu nagłaśniającego dla rockowego zespołu. Jak sobie z tym radziliście? Stefan Melcer: Nie radziliśmy sobie. Graliśmy na tym, co było. Kręciliśmy z tego, co się dało. W Młodzieżowym Domu Kultury w Legnicy, gdzie mieliśmy próby, na stanie były dwa stare Musiały. Jacek Talko: Piękne! Jakie one miały tremolo
Były prawdziwe kapele - Armia, Dezerter czy Moskwa - ale tysiące szły tylko za modą. My może na scenie byliśmy ugrzecznieni, ale poza nią potrafiliśmy dać czadu! (śmiech) Ten problem - dostępu do dobrego sprzętu dotyczył także instytucji takich jak Polskie Radio. W dodatku ich specjaliści od dźwięku jeszcze w latach osiemdziesiątych wciąż nie potrafili poradzić sobie z klasyczną muzyką rockową. Twierdzę tak po przesłuchaniu "Urzędu Celnego" - utworu otwierającego pierwszy dysk waszego albumu. Nagrano go na żywo podczas waszego wrocławskiego występu w 1981 roku. Jego brzmienie jest takie sobie. W ostatnich latach wiele brytyjskich zespołów zdecydowało się na wydanie płyt z sesji radiowych z BBC - pochodzą one głównie z lat siedemdziesiątych - i te nagrania brzmią praktycznie jak z ówczesnych studiów nagraniowych. Wręcz perfekcyjnie... Stefan Melcer: Radio, owszem, zarejestro-
demdziesiątych brzmiały jeszcze lepiej. Czym było to spowodowane? Niedoskonałością materiału archiwalnego, czy też fak tem, że nie mieliście szczęścia do ludzi, którzy rejestrowali wasze nagrania? Jacek Talko: Polemizowałbym, czy nagrania Testu brzmiały świetnie. Dysponując archiwaliami o dość kiepskiej jakości chcieliśmy zamknąć to w spójnej całości - wiedzieliśmy, że nie wyciągniemy ani dobrej rockowej gitary, ani basu, ani bębnów. To taki kompromis, bo nie dało rady położyć nacisku na pewne ważne dla nas elementy. Stefan Melcer: Na pewno nie na polskich stołach, na jakich pracowali nasi realizatorzy. Jacek Talko: Dopiero podczas sesji w Szczecinie doczekaliśmy się warunków, w których mogliśmy swobodnie nagrywać. W studiu byliśmy tylko my, realizator i nasza sesja. A poza tym to wcześniej traktowali nas trochę jak harcerzy - w Dwójce czy w Trójce chcieli jak najszybciej nas nagrać i zakończyć robotę. Przerzucali się odpowiedzialnością, a finalnie najczęściej wychodziło z tego gówno. Jak panowie z Testu wchodzili do studia, to mieli komfort pracy, bo wszystko było pod ich dyktando. Tych stricte hardrockowych utworów jest raptem siedem. Czy w latach 1981-1983 opieraliście się tylko na tak krótkim repertuarze, czy też nie mieliście szansy nagrać więcej swoich kompozycji? Jacek Talko: Nie mieliśmy szans nagrać niczego więcej. To materiał zebrany z dziesięciu lat, a Urząd Celny ewoluował co roku. Szukaliśmy drogi i własnej muzyki - wcale nie zakładaliśmy, że będziemy grać hard rocka czy cokolwiek innego. Wyrażaliśmy siebie. Dopiero w Szczecinie nasza muzyka nabrała dojrzałości; wcześniej budowaliśmy bazę wyjściową. Chwilę potem zespół się rozsypał. Stanisław Cejrowski został zwolniony, więc skończyła się przygoda z Estradą, a do tego nasz perkusista poszedł do wojska.
Foto: Urząd Celny
- w sam raz do grania Floydów! Stefan Melcer: Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie było gitar i to stanowiło dla nas największy problem. Mój brat poszedł do tematu kreatywnie i podpierdzielił mamie pieniądze na remont. Ktoś sprzedawał włoski bas podobny do Fendera i Andrzej sobie go sprawił. Postawił rodziców przed faktem dokonanym. Jak duże były to koszty? Stefan Melcer: To zawsze były duże koszty. Jacek Talko: Graty dla rockmana wtedy kosztowały w granicach tysiąca dolarów. Za dwa można było wybudować domek... To tak, jakby dziś za zwykłą gitarę i wzmacniacz zapłacić kilkaset koła. Nasi rodzice na szczęście mieli jakieś oszczędności i nas wspierali. Może dlatego nigdy nie graliśmy w kapeli punkowej krzycząc, że nam źle i że musimy walczyć. My w zasadzie o nic nie musieliśmy walczyć i spokojnie zajmowaliśmy się muzyką. Nie było w nas buńczucznych emocji i chcieliśmy dawać przyjemność zamiast kogokolwiek napadać. A każdy bunt promował w tym czasie kapele. Dużo zespołów podszywało się pod punk. Grzeczni chłopcy ze szkolnej ławki robili irokezy, zakładali glany i już jechali do Jarocina.
184
URZAD CELNY
wało ten utwór, ale nie w studiu, tylko w plenerze. Był to przegląd "Muzyczny Start", a na płytę trafiła wersja, którą dysponowaliśmy kopia kopii kopii. Ale nie bazowaliśmy na tych początkowych tematach i bardzo często zmienialiśmy repertuar. Jacek Talko: Nie ma co w ogóle porównywać naszej rzeczywistości z sesjami BBC. Polscy realizatorzy wtedy nie mieli pojęcia o nagrywaniu. W każdym studiu instruowaliśmy ich, ale i tak nie mogliśmy osiągnąć spodziewanego efektu. Co mógł zaoferować mi ktoś, kto dziesięć minut wcześniej nagrywał Halinę Frąckowiak? Co taka osoba wiedziała o gitarze elektrycznej, skoro na co dzień współpracowała z Eleni? W Tonpressie powiedzieli nam, że teraz modne jest brzmienie Papa Dance... Żeby moja gitara odpowiednio zagadała, zbudowałem zakończony mikrofonem tunel do nagrań z kartonów i rury. Realizator nie chciał albo nie umiał dać mi reverbu, to sam sobie ogarnąłem! (śmiech) Kolejne nagrania z tego dysku to zbiór utworów, które stylistycznie zbliżone były do hard rocka. Brzmią one zdecydowanie lepiej od wspomnianego utworu, ale nagrania takiego Testu czy Stressu z początku lat sie-
Do Estrady jeszcze wrócimy. A jak wyglądała sesja w Polskim Radiu? Łatwo można było uzyskać możliwość takich nagrań? Stefan Melcer: Nie było możliwości załatwienia niczego. Wrocław przyszedł trochę szczęśliwym przypadkiem. Po dobrym występie na "Muzycznym Starcie" Radio nas zauważyło i zaprosiło na warsztaty do siebie. Tam zaprezentowaliśmy się najlepiej ze wszystkich kapel i zaproponowano nam dwa nagrania w Radiu Wrocław. Zarejestrowaliśmy "Szczyty marzeń" i "Śnieżną kulę". Poszczęściło nam się także w Poznaniu, gdzie w jury siedział Wojtek Hoffmann wspierający nas tak mocno, że zdobyliśmy pierwsze miejsce. Tam nagrodą też była sesja radiowa. To był czas, kiedy Jacek do nas dołączył i przyjechał na swoje pierwsze nagrania. Potem jeszcze wróciliśmy do Poznania, bo redaktor, który się nami tam zajmował, okazał się gościem otwartym na współpracę. Kolejna sesja odbyła się już jednak w innym studiu. Jacek Talko: Sesja w Poznaniu była dla nas bardzo udana. Wiem, że można mieć wiele do życzenia, ale my wtedy jeszcze nie byliśmy na tyle wyrobieni, żeby czegoś żądać od studia. To jeszcze oni czegoś od nas żądali, a my byliśmy trochę przerażeni. Chłopcy, jakby nie było, z prowincji nagle zobaczyli inny świat musisz zacząć grać, a tu rozprasza cię obecność ludzi i jakieś migające światełka. Do tego
na korytarzu minął nas Krzesimir Dębski. "Spokojnie chłopaki, zrelaksujcie się, ja tylko po skrzypce" - usłyszeliśmy. (śmiech) To naiwne, ale byliśmy zadowoleni. Stefan Melcer: Kolejne sesje, już w Warszawie, wywalczyliśmy sobie sami. Niestety, zostały one zepsute przez realizatorów. A żeby to ogarnąć jeździliśmy z Jackiem regularnie raz w tygodniu pociągiem do stolicy. Na jeden dzień! Dla mnie największym mankamentem w tych kompozycjach jest brzmienie klawiszy. Nie są to potężne Hammondy tak jak w Deep Purple czy w Uriah Heep ani syntezatory typu Moog. Bardziej coś, co mi trudno nazwać. Organy elektronowe? Czasami brzmią one całkiem nieźle, ale bardziej denerwują... Jacek Talko: Powinny denerwować, to komunistyczny wytwór. Nas denerwowały jeszcze bardziej. (śmiech) Stefan Melcer: Jaki Hammond? Kto w Polsce, a zwłaszcza wśród naszych znajomych, mógł pomarzyć o takim instrumencie? Jacek Talko: I kto by wniósł, jak my pijani od rana? (śmiech) Stefan Melcer: Klawisze w Urzędzie zawsze były mankamentem. To strasznie drogi instrument. Na niego mogli pozwolić sobie ci, którzy mieli kasę i jeździli za granicę: Czesław Niemen, Andrzej Zieliński i Wojciech Karolak. Jacek Talko: Hammond, Moog czy Fender Rhoads były nieosiągalne dla amatora. Gitary i perkusja brzmią nieźle, ale domyślam się, że można byłoby uzyskać lepsze rezultaty... Stefan Melcer: Zawsze można. Jak na dwa tygodnie wejdziesz do studia, zrobisz co trzeba. My się musieliśmy spieszyć, bo na następny dzień przyjeżdżało Papa Dance. Za to zachwycony jestem basem. Partie Andrzeja zawsze były świetne wymyślone i zagrane. W dodatku dobrze brzmiały, obojętnie na jakim etapie kariery znajdował się wasz zespół... Stefan Melcer: Andrzej był bardzo ambitny. Zawsze chciał i kierował się przekonaniem, że bas to nie tylko podstawa. Był kolorystykiem. Nigdy nie lubił zagrać zbyt prosto. Jacek Talko: Myślał bardzo melodycznie, w końcu w szkole grał na skrzypcach. Słyszał świetnie w dole i zawsze bardzo go doceniałem. Mimo, że marudzę przy tych nagraniach, to przez długi czas nie mogłem się od nich oder wać. To niesamowite, że ktoś wyciągnął je z otchłani niebytu i teraz świadczą o tym, że w Polsce grano ciekawego hard rocka... Jacek Talko: Nigdy nie graliśmy, żeby się komuś przypodobać. Najpierw musieliśmy być uczciwi wobec siebie. Nasza muzyka ewoluowała i dlatego jest taka różnorodna. Jeden temat nie przypomina drugiego. Byliśmy bardzo młodzi i rozwijaliśmy się metodą prób i błędów. Stefan Melcer: Nigdy, do końca istnienia zespołu, nie tworzyliśmy przebojów. Miało jechać! Ta muzyka była trochę bardziej harmonicznie rozbudowana, a Jacek potrafił niektóre partie polecieć wprost po skali jazzowej. Groove był jednak cały czas zachowany. Nie chcieliśmy być kolejną kapelą grającą piosen-
Foto: Urząd Celny 1985
ki. Drugi dysk rozpoczynają nagrania z Jarocina 1983. To zapewne musiało być dla was bardzo duże wydarzenie? Stefan Melcer: Nie czuliśmy przytłoczenia. Bardziej nam zależało, żeby tam wystąpić. Jarocin już wtedy zaczął zdobywać swoją markę i otwierał drzwi kapelom z całej Polski. Andrzejowi Nowakowi z TSA podczas dodatkowych przesłuchań w JOK-u bardzo spodobało się, jak Jacek gra na gitarze rurą. Dzięki jego rekomendacji mogliśmy zagrać na głównej scenie. Tę imprezę traktowaliśmy jednak bardziej jak festiwal, gdzie jedziesz pokazać swoje, niż konkurs. Jacek Talko: Wiedzieliśmy, że do polski wchodzi już nowa fala, punk czy - przede wszystkim - reggae. Ale mieliśmy świadomość, że nasze miejsce jest na festiwalu rockowym i że musimy tam zagrać. Jarocinem rządzili jednak Walter Chełstowski i Irek Dudek, a wszystko było robione "pod glany". Publiczność nie składała się już z hipisowskich dziecikwiatów. Pod sceną toczyła się walka w pogo, a na nas patrzyli jak na zjawisko. Musiałem się wyróżniać wśród skórzanych kurtek, bo założyłem wtedy sweterek w szpic. Mimo spokojnego wizerunku otwieraliśmy się na wszystko - w tym demolki, które zawstydziłyby The Who. Byliśmy blisko awangardy i lubiliśmy skrajności w muzyce. Nie zależało nam na jarocinowym szpanowaniu. Równie dobrze mogłem grać rocka w butach tańcówkach. W muzyce nie jest ważny ubiór, a dusza i ekspresja. Stefan Melcer: Przypomina mi się jeszcze jedna historia. Byliśmy już w Estradzie, gdy ktoś tam wmówił nam, że musimy wystąpić w Ogólnopolskim Młodzieżowym Przeglądzie Piosenki. Pojechaliśmy, tam też rządził pan Chełstowski i... ewidentnie nas uwalono. Dużo układów i układzików, liczyło się też szczęście. Muzycznie ciągle byliście w epoce hard rocka, ale już zerkaliście w stronę tego, co nazywano wtedy heavy metalem. Przypominało mi to trochę warszawskie Fatum, które powstało dopiero w 1984 roku. Ogólnie świetnie to zabrzmiało - pominąwszy bootlegową jakość nagrań - i miało całą masę energii. Musieliście być wtedy dynamitem na
scenie? Stefan Melcer: Zawsze lubiliśmy ostro przygrzać. Połowa naszego materiału to był ciężki rock spod znaku groove'u Van Halen. Byliśmy zakochani w Judas Priest. To podstawy, na których bazował nasz styl. Ostra jazda nigdy się nie skończyła. Dalej twierdzę, że nasza twórczość nie została odpowiednio ukazana w utworach, którymi dysponujemy. Graliśmy ostro - można by nawet powiedzieć, że metalowo! Podczas sesji radiowych nie rejestrowaliśmy jednak najbardziej czadowych numerów. Widzieliśmy, że to nie ten czas i takie kompozycje nie przejdą. Nagrywaliśmy tylko i wyłącznie piosenki, które naszym zdaniem mogły przebić się przez cenzurę muzyczną. Jacek Talko: Na naszych nagraniach na próżno szukać dynamiki instrumentów. Na próbach czy koncertach te tematy brzmiały zupełnie inaczej. To nie ma nic wspólnego z "Trochę śmielej" (Jacek nieśmiałym falsetem śpiewa motyw z jednego z utworów Urzędu przyp. red.) - jaka tam bomba idzie! Ta gitarka jest nagrana cieniutkim strumykiem, basik coś tam plumka. Nie dało się nie zauważyć, że pojawiła się wtedy nowa, pędząca, muzyka klasycy żeby ją dogonić, musieliby się przekierunkować. Ale oni mieli kasę, więc nie martwili się trendami i oczekiwaniami rynku. Bogate kapele przygasły, ale trzymały swój kurs. Biedniejsi musieli się podporządkować. Jednak wkrótce waszą domeną stało się granie wywodzące z hard rocka, choć zdecydowanie łagodniejsze - przebojowe, ale ambitne i świetnie zaaranżowane. Mam tu na myśli muzykę A.O.R. czy rock stadionowy grany przez zespoły typu Toto, Journey, Styx czy Saga. Co urzekło was w takim gatunku i spowodowało, że się nim zainteresowaliście? Stefan Melcer: Gdy nagraliśmy w Szczecinie instrumenty - jeszcze bez wokali - nasz realizator, który spędził dwa lata na nauce w Stanach, od razu porównał nas właśnie do Toto. Słucham tego materiału po latach - nie ma w nim dynamiki i wszystko brzmi jak zamknięte w kotle - ale to już kręci się wokół tego, do czego dążyliśmy. Na początku urzekło nas brzmienie. Jacek Talko: Ja uważam, że żeby wypowiadać się o jakiejkolwiek muzyce - choćby twórczości Ireny Santor - trzeba ją najpierw poznać i mieć pojęcie o co tam chodzi, skąd ona czer-
URZAD CELNY
185
pie i dokąd zmierza. A zespoły, które wymieniłeś, cenimy po prostu i przede wszystkim za zajebistą jakość grania, do której sami staraliśmy się dążyć. To ogólnie przebojowa muzyka, ale w Polsce praktycznie nie miała odbiorców. U nas preferowano proste melodie, ale jak je zaaranżowano trochę ciekawiej to stawały się mało interesujące dla szerszego odbiorcy... Jacek Talko: To nie jest tylko kwestia Polski. Opowiem historię z dawnych czasów. Nie miałem jeszcze trzydziestki, gdy wyjechałem do dalekich krajów, gdzie spotkałem pewnego Amerykanina. Spytałem go, czy kojarzy taki zespół jak Toto. "Jaki był ich największy hit?" usłyszałem w odpowiedzi. To zespół z tak szerokim spectrum i wachlarzem, a pierwsze co przyszło mi do głowy to ta pierdolona "Africa". (śmiech) Mój rozmówca pokręcił tylko głową mówiąc coś o "toilet music". Jak widać, nawet wśród młodych ludzi w Stanach łatwo było trafić na ignorantów. Stefan Melcer: Inną sprawą jest to, że ludzie z zagranicy nigdy nie mieli okazji posłuchać naszej muzyki, więc możemy tylko zastanawiać się, jak by nas odebrali. Oczywiście jeśli moglibyśmy tylko zagrać na porządnym, zachodnim sprzęcie...
rockowców. Jeżeli nam się coś podobało i wszyscy to akceptowaliśmy, po prostu to robiliśmy. Jacek Talko: Już ocieraliśmy się o Warszawę, gdy dostaliśmy od Waldemara Parzyńskiego - faceta, który dużo mógł - kompozytora do współpracy. Stwierdziliśmy, żeby wsadził sobie to w dupę. (śmiech) Takie mieliśmy podejście do zrobienia kariery za wszelką cenę. Chcieliśmy być zauważeni ze względu na swoje rzeczy. Sporą zmianę do muzyki zespołu wprowadziło kompozytorskie uaktywnienie się gitarzysty Jacka Talko. Stefan, czy świat muzy czny Jacka wydawał się dla ciebie dużo ciekawszy od własnego, skoro warstwę muzy czną zostawiłeś jego gestii, a sam skupiłeś się na pisaniu tekstów? Stefan Melcer: Muzyczne spojrzenie Jacka wydawało mi się znacznie bardziej ciekawe i o wiele bardziej techniczne. Przyjaźniliśmy się od jakiegoś czasu, wiedziałem jakim jest gitarzystą i w którym kierunku podąża. Realizator w Szczecinie nie mógł uwierzyć, że Jacek jedną z solówek zagrał od ręki i bez dubli. Ale to też nie jest, że zostawiłem mu wolną rękę. Zwyczajnie szukaliśmy nowych brzmień i rozwiązań. Po zakuciu w hardrockowe kajdany Deep Purple czy Rainbow poznanie Toto
Foto: Urząd Celny
Jednak zupełnie nie zrezygnowaliście z pazura w swojej muzyce, który wtedy był wsparty takimi wpływami jak Van Halen czy Boston, a dowodem jest, chociażby kawałek "Jak dzieci" pochodzący z sesji zarejestrowanych w latach 1983 i 1984 w Polskim Radiu Poznań. Ciekawostką tych nagrań jest to, że podjęliście współpracę z tekściarzami z zewnątrz, a także fakt, że w muzykę wpletliście jazzowe ozdobniki. Skąd pomysł na te wtręty? Jacek Talko: Rock czy muzyka klasyczna też są jazzem. To tygiel, zmieszenie wszystkiego. Chodziło chyba o nierockowe rzeczy... Stefan Melcer: Skale niepentatoniczne. Jacek Talko: Może niektóre eksperymenty były nieudane, ale musieliśmy robić coś innego. Stefan Melcer: Jako kapela rockowa zasłuchiwaliśmy się w Johnie Scofieldzie. To wcale nie jest nazwisko powszechnie znane wśród
186
URZAD CELNY
czy Journey było czymś odświeżającym. Urodziła się między nami chemia i czuliśmy, że podążamy w jednym kierunku. Bardzo nie lubię dzielenia historii naszego zespołu na etap przed przyjściem Jacka i czas z nim w składzie. Wcześniej tworzyliśmy to, na co nas było stać. Jacek otworzył przed nami inne spojrzenie. No i jego umiejętności gitarowe przewyższały moje. A uważam, że to dobrze mieć obok siebie lepszego instrumentalistę. Jacek Talko: Urząd, zanim jeszcze dołączyłem do składu, potrafił zagrać trzy koncerty dziennie w zapchanym do granic możliwości legnickim kinie Ognisko. Ludzie nic tam nie słyszeli, bo nie byli w stanie. Pomimo braku porządnego sprzętu i tak było to owiane kultem. Ludzie rozwalili nawet główne drzwi do kina. Weszliby pewnie i przez ścianę, a gdyby Urząd śpiewał treści polityczne, fani z pewnością rzuciliby się na milicjantów. To czas, kiedy zespół powinien być najbardziej lansowa-
ny. Słuchając waszych nagrań mimo wszystko trudno oprzeć się wrażeniu, że gdzieś przez te amerykańskie wpływy i punkty odniesienia i tak przebija słowiańskość. Stefan Melcer: Uważam, że jest całkiem odwrotnie. Nie lubię polskiej muzyki z jednego względu - rodzime kapele bardzo często grają strasznie... po polsku. Jacek Talko: Skoro tak uważasz, to nie będę z tym polemizować. (śmiech) To niezależne od nas. Jesteśmy stąd i to żadna zniewaga. Kochamy amerykańską muzykę. Możesz kopiować Dylana, ale zawsze będziesz Polakiem. Poza tym dzisiejsza Ameryka nie ma zbyt wiele wspólnego ze Stanami lat siedemdziesiątych. Mieszkałem tam, pracowałem, grałem i uczyłem się, więc mogę coś na ten temat powiedzieć. Sesja z roku 1985 w Polskim Radiu Szczecin była chyba najważniejszą w karierze Urzędu Celnego. Myślę, że wtedy zgrało się wszystko, do czego dążyliście. Odpowiednie utwory, konkretne wykonanie, a co najważniejsze - nagrano was bardzo dobrze. Te cztery numery śmiało mógłby być pierwszą stroną waszego pierwszego longplaya. Czemu nie poszliście za ciosem i nie dograliście kolejnych czterech piosenek, co mogło zaowocować wydaniem pełnego albumu? Jacek Talko: To była najważniejsza sesja! Już zresztą kilka razy wcześniej nawiązywałem do niej, bo rzeczywiście poczuliśmy namiastkę profesjonalizmu. A nie poszliśmy za ciosem, ponieważ bezpartyjnego Cejrowskiego zwolnili wtedy z Estrady. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że mogliśmy dograć jeszcze cztery utwory i zrobić z tego longplaya. Cejrowski powiedział wcześniej: "Macie 750 tysięcy, jedziecie do studia i wydamy was w Polskich Nagraniach!". Pokazując na mebel w swoim gabinecie, pytał retorycznie: "Wiecie, kto siedział przy tym stole?". Myśleliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. "Jak się czujecie jako gwiazdy" - zagadywano do nas. Niestety, dość szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Jest to dla mnie o tyle dziwne, że współpracowaliście ze Stołeczną Estradą, która gwarantowała wam możliwość swobodnego kon certowania i promocji. Jeśli wtedy ktoś pracował z którąś Estrad, w zasadzie był na samym szczycie polskiego show bussinesu! Stefan Melcer: W Estradzie Warszawskiej oprócz nas byli tylko Lady Pank i Bajm Stanisław Cejrowski przyjął nas jako trzeci zespół. Byliśmy wyróżnieni. Myśleliśmy, że to otwarta droga do prawdziwej kariery. Nie zostaliśmy jednak gwiazdami, a Estrada - mówiąc kolokwialnie - położyła na to laskę. Nie pojawił się żaden menadżer, który mógłby zająć się naszymi sprawami. Jacek Talko: Usunęli nas jako nabytek Cejrowskiego. Nie pasowaliśmy do ich wizerunku. Potrafiliśmy ładnie rozpierdalać komunistyczne twory takie jak Grand Hotel. Może nie ganialiśmy z koktajlami Mołotowa, ale nie popuściliśmy żadnej gaśnicy. Stefan Melcer: Cejrowski znał się na muzyce, ale w pewnym momencie wszystko się skończyło i odcięto nas. Estrada Stołeczna po odejściu prezesa stała się nieudolnym domem kultury. Nikt nic nie wiedział, ani nie robił. Lady Pank i Bajm zatrudniali dobrych menadżerów i szli dalej swoim torem. Ale oni
mieli za sobą lata kariery i rozpoznawalność. Naszym menadżerem miała być jakaś małolata, którą wcisnęli tam chyba z przypadku. Jacek Talko: Spytałem ją o ulubiony zespół. "Ja za bardzo nie słucham muzyki" - usłyszałem. Bardzo wam przeszkadzał fakt mieszkania w Legnicy? Odczuwaliście małomiasteczkowość podczas wizyt w stolicy? Jacek Talko: Siedzieliśmy w Legnicy, a musieliśmy stale pilnować warszawskich spraw. Na pewno nie ułatwiał tego fakt, że Stefan jako jedyny z zespołu miał telefon w domu. To były czasy, kiedy podróż pociągiem do stolicy trwała dziesięć godzin, a jeździliśmy tam co tydzień. Na szybko w dworcowych toaletach poprawialiśmy sobie fryzury, żeby mieć jakąkolwiek prezencję. Stefan Melcer: A propos telefonu... Moja mama była niesamowicie ogarnięta w kwestii muzyki i bardzo nam kibicowała, pomagając nierzadko w odbieraniu połączeń. Nieraz wyszukiwała też informacje o festiwalach - to ona znalazła "Muzyczny Kemping" w Brodnicy czy "Trybunę Ludu". Jacek Talko: Wiedziała chyba więcej o zespole niż Kwaśny, który rzadko do ciebie przychodził. A nie jest tak, że powstaliście o kilka lat za wcześnie? Albo za późno... Lata osiemdziesiąte chyba nie były stworzone dla was. Jacek Talko: Tak jakbyśmy nie zmieścili się w epoce... Wykładnią tego, co będzie się puszczać była wtedy "Wideoteka" Krzysztofa Szewczyka. Inni redaktorzy też raczej podążali za modą. Stefan Melcer: Nie trafiliśmy w czas. Gdy wchodziliśmy z naszą muzyką, na rynku pojawiali się Kapitan Nemo, Papa Dance czy Rezerwat. Oprócz nas było mnóstwo innych rockowych kapel, które nie zgrały się z panującymi muzycznymi realiami. Jak wyglądały wasze relacje z mediami? Którzy dziennikarze wam sprzyjali? Jacek Talko: Mamy wspaniałe wspomnienia z Markiem Niedźwieckim, który puszczał nas w Trójce. Pół dnia czekałem na niego na portierni, wreszcie udało mi się przekazać mu naszą taśmę. Spytałem, czy jest szansa, że zaprezentuje nasz utwór. Przyznał, że wszystko będzie zależało od tego, czy spodoba mu się nasze granie. Wróciłem do Legnicy i... o siódmej rano kolejnego dnia usłyszałem "Nałóg". Przeszły mnie ciary i przybiegłem do Stefana z tą informacją na boso. Dziś daleki jestem od chełpienia się, ale jego pomoc bardzo nam pomogła. To był człowiek z zupełnie innego obozu, niezwiązany z nami żadnymi emocjami. Za to w Jedynce w "Muzyce nocą" ktoś prawdopodobnie Bogdan Fabiański - puszczał "Ostrogi życia". Stefan Melcer: Potem pojawił się komunistyczny menadżer, który zażądał od Niedźwieckiego kasy za puszczanie naszych utworów. No ludzie... Ten jeden fałszywy ruch przypadkowego człowieka, którego Estrada zatrudniła jako naszego "opiekuna", zaprzepaścił kilkuletnią pracę Urzędu Celnego. Próbowaliśmy z Jackiem to potem odkręcać, ale było już za późno. W trakcie szczecińskiej sesji nagraliście bardzo przebojowy utwór "Ostrogi życia". Wcześniej tę kompozycję nagraliście dla Tonpressu. Miał być z tego singiel, ale chyba
nigdy nie wyszedł... Jego pro dukcja, brzmienie oraz kom pozycja bardzo mi przypominały to, co parę lat później nagrała warszawska formacja Syndia. Słyszeliście ich nagrania? Stefan Melcer: Syndia to znakomity zespół - gdy go usłyszałem, byłem w szoku. Ale szczerze mówiąc, w niczym niepodobna do nas. Wielki ukłon, jednak to kapela stricte heavymetalowa. Mądre i niebanalne użycie klawiszy, ciekawie położone smyki, chłopaki śpiewali na głosy - a to nie wstyd. Do tego bardzo dobry gitarzysta! Światowa klasa. O tym, że ocieraliście się o wspomniane szczyty, może świadczyć fakt współpracy z Lombardem. Możecie zdradzić parę ciekawostek o tym incydencie? Stefan Melcer: W końcu trzeba zamknąć ten temat. Ktoś kiedyś coś powiedział i plotka zaczęła żyć własnym życiem. Nigdy nie graliśmy z Andrzejem w zespole Lombard. Mieliśmy jednak przygodę z tą grupą. Spotkaliśmy się z nimi na przeglądzie w Brodnicy (1982), Foto: Urząd Celny 1985 gdzie zajęliśmy drugie miejsce, i dostaliśmy propozycję od ich menadżera, żeby przyjechać na próbę i pogadać. To był czas, kiedy wymieniali Kwietnie-wską na Ostrowską, a grupę opuszczał basi-sta Maurycy Przybyłowicz. To nie były cza-sy łatwego kontaktu, ale mieli nasz telefon, umówiliśmy się i pojechaliśmy do Poznania. Prawda jest taka, że niespecjalnie potrzebowali wtedy chórków czy dodatkowego gitarzysty. Ale Lombard nigdy nie grał muzyki, która mnie ciekawiła. Myśleliśmy o tym bardziej w perspektywie furtki do zaistnienia - byliśmy w końcu grającymi bliźniakami, bardzo charakterystycznymi. Nie oszukujmy się, nasze umiejętności w tych latach nie były wystarczające na ich wymagania i nic się z tego nie urodziło. Choć to fantastyczni ludzie, z Piotrem Zanderem przesiedzieliśmy i przegraliśmy całą noc w hotelu słuchając płyty Gino Vannellego. Kto dziś pamięta jego muzykę? Nie wiem, czy dobrze zauważyłem, ale od czasu do czasu gdzieś tam sobie pogrywacie. Czyli nie zarzuciliście muzykowania... Jacek Talko: Gramy! Wciąż tym żyjemy i czekamy na wyjście z nowymi pomysłami. Stefan Melcer: Jesteśmy muzykami, którzy cały czas robią swoje. To jednak już nie te lata i emocje. Za ciągłymi ćwiczeniami muszą iść marzenia i siła, która do nich popycha. Ja dziś mam prawie 62 lata i przygodę muzyczną praktycznie za sobą... Ostatnie lata - nie wstydzę się tego - przegrałem na weselach. Z czegoś trzeba żyć. Ale temat nie jest zamknięty. Gdy jeszcze żył mój brat, stworzyliśmy tribute band ZZ Top - SS Top. Wyszło naprawdę dobrze, a na stare lata kupiłem oryginalnego Gibsona Explorera i Marshalla JCM 800. Bez Andrzeja jednak bardzo trudno podejmować mi jakiekolwiek muzyczne decyzje. Z nim wszystko się rodziło i... wszystko umarło.
Chyba potrzebowałem trochę czasu. Muzykiem się jest dopóki chce się nim być. Jacek Talko: Pracowaliśmy razem, a Urząd Celny był naszym "baby". Istotny był dla nas artyzm - Stefan interesował się poetyckimi sprawami, ja byłem niesamowicie zaangażowany w muzykę free. Z Tomkiem, perkusistą Urzędu, stworzyłem nawet poboczny projekt fusion, który dostał się na prestiżowy festiwal do Leverkusen, ale zamiast nas pojechało Walk Away - tak zadecydowała Akademia w Katowicach. Nadal słuchacie muzyki? Macie swoich aktualnych faworytów? Stefan Melcer: Po co słuchać nowej muzyki? (śmiech) Jest coraz gorzej. Jacek Talko: Mam swoich niezastąpionych, rewelacyjnych idoli od dziecka. Innych nie widzę. Przede wszystkim koncentruję się na instrumentalistach. Bardziej śledzę też gitarowe nowinki niż cały ten błyszcząco opakowany muzyczny cukiereczek. Muzycy nie powinni skupiać się na ubiorze... (Jacek w tym momencie zerka na swoją młodzieżową bluzę w liście marihuany i wybucha śmiechem - przyp. red.) Skądinąd wiem, że szykują się kolejne archi wa Urzędu Celnego. Możecie zdradzić parę szczegółów? Stefan Melcer: O to już trzeba raczej pytać naszego realizatora, Roberta. (śmiech) Ale rzeczywiście, z czeluści nieistnienia wygrzebaliśmy jeszcze trochę archiwów i w przyszłości będziemy planować wydanie suplementu. Materiału ponoć jest sporo! Michał Przechera & Michał Mazur Podziękowania dla Pawła Jurczyka bez pomocy którego ten wywiad nie miałby szansy odbyć się.
URZAD CELNY
187
dzo zróżnicowany, dlatego nigdy nie chciałbym się ograniczać do jednego gatunku.
Skosztujże to, (nie) święty grzeszniku Frank Pané od ponad dwudziestu lat gra na gitarze w niezliczonej liczbie rozmaitych zespołów i projektów. Obecnie promuje on czwarty album Sainted Sinners, pt. "Taste It", który słucha się łatwo i przyjemnie, zwłaszcza jeśli ktoś lubi tradycyjny hard rock typu "esencja rock'n'rolla". W niniejszym wywiadzie podsumowaliśmy krótko dorobek artystyczny Franka, ze szczególnym naciskiem na jego udział w Bonfire oraz Sainted Sinners. HMP: Urodziłeś się 19 lipca 1977 roku w Bawarii, prawda? Frank Pané: To prawda. Urodziłem się w mieście Kempten, które leży w regionie zwanym Allgäu. To całkiem piękny obszar z wieloma jeziorami i górami, często odwiedzanymi przez turystów. Jakie były Twoje pierwsze doświadczenia z muzyką hard rock / heavy metal? Pierwszym zespołem, którego słuchałem, był Queen. Było to w latach 80-tych, w okolicach wydania "A Kind of Magic". Jednak w tamtym czasie nie skupiałem się jeszcze na żadnych konkretnych gatunkach muzycznych. Po prostu cieszyłem się muzyką, bez względu na to, czy były to ich cięższe rockowe utwory czy popowe hity. Na początku lat 90-tych zacząłem bardziej interesować się gitarą i jej rolą w muzyce rockowej. To właśnie wtedy odkry-
źniej, gdy dostałem prawdziwej obsesji na punkcie gitary, jak Randy Rhoads, Stevie Ray Vaughan, Jeff Beck, Gary Moore... Lista może się ciągnąć i ciągnąć. Skoro wskazujesz na Eddie'ego Van Halena, to dlaczego żadna z jego kompozycji nie znalazła się na Bonfire "Legends" (2018)? Ponieważ utwory na album "Legends" zostały wybrane przez Hansa (Hans Ziller, gitarzysta i lider Bonfire - przyp. red.), który miał również na uwadze promocyjną trasę koncertową Bonfire & Friends. Więc, jako że pewni wokaliści byli już zarezerwowani na tę trasę, większość piosenek pochodziła z repertuaru ich zespołów. Oczywiście, z chęcią wykonałbym dowolny utwór Van Halen. Czy miałoby sens takie stwierdzenie, że Twoja kariera składa się z trzech głównych
Jakie są Twoje odczucia odnośnie zmiany niemal całego składu Bonfire w 2015 roku? Myślę, że był to trudny krok dla Hansa, ale okazał się być właściwym i sprawił, że zespół przetrwał i powrócił z nową energią. Miałem szczęście uczestniczyć w tych wydarzeniach od czasu reinkarnacji Bonfire i widzę, że naprawdę jesteśmy teraz silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej. Jak Ci się pracuje z Hansem Zillerem? Mamy świetne relacje. Dla mnie zawsze będzie jasne, że to on jest szefem Bonfire, ponieważ bez względu na to, kto gra w zespole, Bonfire to jego dziecko od dziesięcioleci. Zdecydowanie uważam go za przyjaciela i mam dla niego wiele szacunku za to, że po tylu latach wciąż jest w zespole. Cieszę się, że mogę wnieść do Bonfire nieco moich pomysłów, a fakt, że Hans jest otwarty na kreatywność swoich kolegów z zespołu, nadaje brzmieniu Bonfire nowe oblicze. David Reece był głównym wokalistą na dwóch pierwszych albumach studyjnych (debiut z 2017r. i "Back With A Vengeance" z 2018r. - przyp.red.) Sainted Sinners. Co spowodowało, że wasze drogi się rozeszły? Krótko po wydaniu drugiego albumu "Back With A Vengeance", David zwrócił się do mnie ze swoimi przemyśleniami. Miał wrażenie, iż ludzie nie są zainteresowani Sainted Sinners, ale raczej jego solowymi poczynaniami. Chciał zająć się solową twórczością. Śledzisz karierę solową Davida Reece'a i jego śpiewanie w Wicked Sensation? Nie. Szczerze mówiąc, istnieje tylko kilka zespołów, które podziwiam i śledzę. Są to zresztą zespoły z różnych gatunków, ponieważ poza słuchaniem moich bohaterów z dawnych lat, którzy zainspirowali mnie w pierwszej kolejności, wolę sięgać po zupełnie inne dźwięki, aby zachować świeżość podczas komponowania. Poza tym, jeśli zawsze sam pracujesz nad muzyką, to nie masz czasu na słuchanie czegoś innego.
Foto: Sainted Sinners
łem Van Halen oraz wiele innych zespołów i artystów o bardzo gitarowym zacięciu. (Śpiewający w Twoim zespole Sainted Sinners) Jacopo Meille nie byłby wokalistą bez Chrisa Tsangaridesa (wiemy to z wywiadu opublikowanego w HMP 79, str. 78 - przyp. red.). Franku Pané, bez kogo Ty nie byłbyś gitarzystą? Cóż, musiałbym wymienić wiele imion i nazwisk. Oczywiście Eddie Van Halen, bo kiedy usłyszałem płytę "F.U.C.K" (1991), to aż mnie pchnęło, żeby zająć się gitarą poważniej. Również Brian May, który był pierwszym rockowym gitarzystą, którego słuchałem, a także wielu innych, którzy pojawili się pó-
188
SAINTED SINNERS
okresów: thrash metalowy z Red To Grey (1998-2008), heavy metalowy z Solemnity (2008-2015) oraz hard rockowy z Bonfire & Sainted Sinners (od 2015)? Tak, aczkolwiek zawsze miałem po kilka projektów w tym samym czasie, reprezentujących różne gatunki muzyczne, np. mniej więcej w okresie formowania się Red To Grey grałem również w lokalnym zespole bluesowym. Szczerze mówiąc, każdy z wymienionych stylów jest dla mnie wciąż aktualny, nawet jeśli w danym momencie zdarza mi się koncentrować bardziej na jednym z nich. Może pewnego dnia zrobię kolejny thrash metalowy album lub jeszcze cięższy, a może coś w innym kierunku, jak blues czy pop? Mój gust jest bar-
Kiedy Jacopo Meille zastąpił Davida Reece'a, poziom energii w waszym zespole sięgnął zenitu. Tytuł trzeciego albumu Sainted Sinners, "Unlocked & Unloaded", odzwierciedla ten stan. Czy podzielasz przekonanie, że trzeci album jest często przełomowy dla zespołów rockowych? Jak to było w Waszym przypadku? Jasne. Dzięki dołączeniu do zespołu Jacopo, a także Ernesto i Rico, w końcu staliśmy się zespołem z prawdziwego zdarzenia. To oczywiście przekłada się na wyższy poziom kreatywności i energii. Myślę, że "Unlocked & Reloaded" okazał się naszym najlepszym wydawnictwem spośród pierwszych trzech i sprawił, że zwrócono na nas większą uwagę niż dawniej. Dyskusyjnie jest, czy można uznać to za przełomowy krok pod względem popularności, ponieważ heavy rock i tak jest undergroundowy i obecnie już nie tak mainstreamowy jak np. w latach 80-tych. Ale na pewno był to dla nas wielki krok, by w końcu stać się prawdziwym zespołem, a nie projektem, i powrócić z naszym najlepszym wówczas wydawnictwem.
Sainted Sinners "Unlocked & Unleashed" wydaje się być raczej hołdem złożonym tradycyjnemu rockowi niż próbą zrewolucjonizowania gatunku. Czy Wasze motto "esencja rock'n'rolla" to efekt znalezienia wspólnego języka muzycznego pomiędzy ludźmi o bardzo różnym zapleczu muzycznym? Innymi słowy, czy świadomie nakładacie ramy na swoje kompozycje, aby wszystkim członkom Sainted Sinners podobał się ten sam, wykonywany styl? Motto "esencja rock'n'rolla" przyświeca nam od pierwszego albumu. Podkreśla, że chcemy pozwolić naszym naturalnym inspiracjom i wpływom ujawniać się w formie nowych, oryginalnych utworów, oddających hołd wszystkim wielkim mistrzom w historii rocka, bez których nie robilibyśmy tego, co robimy. W heavy rocku wszystko zostało już zrobione i nie wymyślisz koła na nowo. Jednak style każdego członka zespołu zmieszane z wpływami, w których każdy jest zakorzeniony, w końcu stworzą coś, co mamy nadzieję będzie w stanie określić jako nasze własne brzmienie Sainted Sinners. Czy zgodziłbyś się z moim przypuszczeniem, że "Taste It" jest bardziej eklektyczne niż "Unlocked & Unleashed", ponieważ czuliście się pewniej z eksperymentami wykraczającymi poza tradycyjnie rockowy obszar? Na pewno. Na "Unlocked & Reloaded" dopiero testowaliśmy sposób pracy oparty o wymianę plików. Piątka z nas spotkała się po raz pierwszy razem jako zespół, kiedy album był już ukończony. Na szczęście wszystko poszło bardzo gładko i od pierwszej minuty panowała między nami właściwa chemia. Na "Taste it" mieliśmy więcej pewności co do tego, co możemy razem stworzyć I wiedzieliśmy, że wszyscy jedziemy na tym samym wozie. Myślę, że to sprawiło, że wszyscy czuli się bardziej swobodnie i wnosili swoje pomysły, co z kolei przyczyniło się do powstania bardziej zróżnicowanej kolekcji utworów. "Taste It" jest pełen świeżych i porywających pomysłów. Jak często doświadczaliście momentów "eureki" podczas komponowania tego materiału? Wspaniałe przy tworzeniu utworów na "Taste It" było to, że po raz pierwszy pisanie przebiegało bardziej zespołowo, wraz z Ernesto i Jackiem przynoszącymi do stołu pomysły, na podstawie których następnie wspólnie szlifowaliśmy ostateczne wersje kawałków. Wzajemnie się nakręcaliśmy i bardzo często zdarzało nam się czuć, jak to określiłeś, "eurekę".
Foto: Sainted Sinners
efekt końcowy z dodanymi klawiszami, brzmiało to jak jeden utwór, więc uznałem, że nie ma sensu nadawać mu dwóch osobnych tytułów. Słyszę wiele mini ornamentów granych na klawiszach i gitarach, towarzyszących głównym partiom utworów z "Taste It". Ktoś mógłby nawet wziąć kilka riffów za orna menty, zwłaszcza że wasze instrumenty są nastrojone na wysokie częstotliwości (domyślam się, że może to być wyższa częstotli wość w porównaniu do współczesnego heavy metalu). Jak dużo miejsca na improwizację lubicie sobie zostawiać w stałych struktu rach utworów? Lubimy zostawiać wiele miejsc otwartych na improwizację, szczególnie w partiach solowych. Wywodzimy się z tej szkoły rocka, w której ekscytujące było granie każdej nocy trochę inaczej (typowe zwłaszcza dla Deep Purple czy Led Zeppelin). To dla mnie osobiście czyni rock'n rollowe występy na żywo o wiele bardziej interesującymi. Większość utworów piszemy myśląc o tym. "Heart Of Stone" to absolutnie niesamowity i zapierający dech w piersiach utwór. Kiedy tylko go usłyszałem, zapętliłem go jakieś 20
czy 30 razy, a potem podzieliłem się tym utworem z kilkoma przyjaciółmi, którzy nigdy nie słuchają muzyki rockowej czy metalowej (dostali gęsiej skórki i docenili perfek cyjną dykcję). Czy mógłbyś nam opowiedzieć trochę więcej o tej piosence? Bardzo dziękuję za komplementy. Ta piosenka zaczęła się od pięknego, ale bardzo podstawowego i prostego pomysłu Jacka. Nagrał siebie z gitarą akustyczną, śpiewającego zwrotki i refren, a następnie wysłał to do nas z prośbą o opinię. Na tamtym etapie był to pomysł na folkową piosenkę o długości około dwóch minut. Wspólnie przedyskutowaliśmy, że jego świetna melodia i pomysł na tekst może zostać rozwinięty do czegoś większego. Ernesto pracował nad orkiestracją, a ja nad wieloma warstwami gitar, z akustycznymi partiami dwunastu strun, kilkoma uzupełnieniami gitary slide i tymi ciężkimi gitarami, które przejęły kontrolę po połowie utworu. "Heart Of Stone" jest świetnym przykładem na to, że dobrze współpracujący zespół może stworzyć coś większego niż stworzyłby jeden kompozytor samodzielnie. Najpierw powstał prosty pomysł z dużym potencjałem, a potem został on przeniesiony gdzieś indziej dzięki wspólnej kreatywności. Sam O'Black
Dlaczego zdecydowaliście się zachować gitarowe solo na początku "Taste It" jako część "Against The Odds", zamiast umieścić je jako osobny utwór wprowadzający / intro? Motyw ten brzmi idealnie na wstęp albumu, ale może są jakieś czynniki z teorii muzyki, które sprawiają, że jest on w jakiś sposób powiązany np. z klawiszami użytymi w "Against The Odds"? Cóż, szczerze mówiąc, najpierw był to osobny utwór, ale szybko stało się jasne, że doskonale sprawdza się jako integralna część "Against The Odds". Każdy z nas chciał, żeby dokładnie tak rozpoczynał się album. Komponowałem ten gitarowy motyw, będąc tego świadomym. Oczywiście zadbałem o płynne przejście pod względem tonalnym. Kiedy usłyszałem
SAINTED SINNERS
189
szej przyjemności.
Duch Livin Fire Krakowski Livin Fire ma już na koncie kilka krótszych materiałów. Najnowszy z nich to koncertowa rejestracja na setkę czterech utworów w ramach cyklu "Luneta Nocą", stąd też taki właśnie tytuł tej EP-ki. Grupa w nowym składzie najwyraźniej złapała drugi oddech, dzięki czemu nie tylko znowu gra koncerty, ale też pracuje nad debiutanckim albumem. Jak zapowiada liderka Livin Fire Alda Rei pierwsze single poprzedzające tę płytę pojawią się już niebawem, tak więc fani melodyjnego hard 'n' heavy w rodzimym wydaniu mogą już zacierać ręce. HMP: W ubiegłym roku wasza dyskografia powiększyła się aż o dwa materiały - wygląda na to, że maksymalnie wykorzystaliście okres pandemicznych lockdownów? Alda Rei: Owszem, biorąc pod uwagę ogólne zawirowania, zarówno na świecie jak i w naszych szeregach, jak najbardziej czuję, że maksymalnie wykorzystaliśmy ten czas. Bardzo nam zależało aby jak najszybciej przygotować nowy materiał i kiedy tylko pojawi się taka możliwość powrócić do grania na żywo. Był już chyba na to najwyższy czas, zważywszy, że poprzednie demo/promo "Deal With The Devil" wydaliście ponad pięć lat temu, nawet jeśli od tego momentu skład zespołu zmienił się niemal w całości?
Myślę, że chyba nie jestem tak straszna (śmiech). Zmiany personalne zwykle pojawiały się u nas w związku ze zmieniającymi się planami życiowymi dotychczasowych członków zespołu lub kiedy czas weryfikował kompatybilność pod względem podejścia do grania, chęci zaangażowania - bez tego ciężko jest na dłuższą metę się zgrać. Poszukiwanie muzyków do zespołu to nie jest prosta sprawa, również ze względu na obecne czasy, kiedy rock i metal niebezpiecznie są spychane w pewną niszę. To wszystko złożyło się u nas na wielokrotne zmiany personalne. Mam nadzieję, że nie będzie potrzeby nic już zmieniać. Jak chłopaki trafili do składu, znaliście się wcześniej z jakichś imprez, koncertów?
Foto: Naomi Muras, Zuza Baum
Faktycznie trochę czasu minęło. Niestety tak czasem bywa, że sprawy się komplikują i realizacja planów się opóźnia. Jednak trzymam się tego, że nie ma tego złego, co by finalnie nie wyszło na dobre i bardzo się cieszę z miejsca w którym jesteśmy z Livin Fire w tym momencie - szlifując nowy materiał, szykując go z myślą o pełnoprawnej płycie oraz grając koncerty. Z byłych muzyków Livin Fire byłoby można śmiało skompletować ze trzy zespoły - jesteś istnym dyktatorem i ciężko z tobą wytrzymać, czy raczej wpływ na te ciągłe zmiany składu mają realia funkcjonowania podziem nego zespołu?
190
LIVIN FIRE
Z żadnym z chłopaków nie znaliśmy się wcześniej. Z Michałem Węglowskim (perkusja) poznaliśmy się zupełnym przypadkiem mijając się w salce prób, miło nam się rozmawiało i od słowa do słowa okazało się, że jest zainteresowany aby pograć z Livin Fire. Myślę, że to spotkanie można uznać za początek Livin Fire w obecnej odsłonie. Reszta chłopaków odnalazła się dzięki ogłoszeniom. Brzmi to bardzo prosto, jednak był to złożony proces, który trwał pewien czas. Na szczęście finalnie tak jak wspominałam czuję, że udało się skompletować naprawdę fajny zespół, który jest spójny zarówno pod względem gustu muzycznego jak i podejścia do grania, pasji do muzyki i chęci czerpania z tego jak najwięk-
Łatwiej było znaleźć dwóch gitarzystów, stąd twoja decyzja o przekwalifikowaniu się i sięgnięcie po bas, żeby Krystian bądź Tomasz nie musieli rezygnować z gitary? Ta historia wygląda nieco inaczej. Krystian Gajewski pierwotnie przyszedł do zespołu jako basista. Okazało się, że znalezienie dwóch gitarzystów, którzy dobrze odnajdą się w naszych klimatach, wcale nie jest tak proste jak mogłoby się wydawać, w związku z czym po wielu próbach i kombinacjach powstał pomysł, że Krystian wskoczy na gitarę, z którą miał wcześniej do czynienia i dla niego jest to poniekąd "powrót do korzeni". Ja tymczasem zdecydowałam się okiełznać gitarę basową, co było dla mnie o tyle naturalne, że w początkach Livin Fire grałam już równocześnie z wokalem na gitarze i w sumie trochę brakowało mi instrumentu w rękach. Najwyraźniej tak po prostu miało być. Przy okazji warto wspomnieć, że aktualnie na drugiej gitarze jest z nami Nelson Juarez Nunez, gitarzysta pochodzący z Chile. Tomasz niestety z niezależnych powodów nie mógł z nami dłużej grać "na stałe", jednak pozostaje bardzo ważną osobą dla nowego Livin Fire, pozostaje częścią naszej ekipy i nie wykluczamy, że czasem jeszcze będzie go można z nami zobaczyć. Nie jest czasem tak, że grając na basie i śpiewając masz teraz większy wpływ na stronę rytmiczną kompozycji Livin Fire, szczególnie, że grasz palcami, bez użycia kostki? Na pewno zwracam w tym momencie zdwojoną uwagę na ten aspekt. Nauka gry na basie sprawiła, że wyczuliłam się na rytm i nauczyłam się wielu rzeczy, które wcześniej były dla mnie mniej dostrzegalne, patrząc na całość utworu. Gra palcami jest u mnie efektem upartego charakteru - jako że wcześniej grałam na gitarze naturalnym było dla mnie granie kostką, z palcami natomiast musiałam się oswoić. Z czasem granie palcami stało się jednak dla mnie bardzo naturalne i wygodne, można powiedzieć, że sprawia mi to podwójną przyjemność. Gra na basie to moja podróż i co chwilę poznaję jakieś nowe interesujące aspekty, które wpływają na moje nowe pomysły kompozycyjne, tak więc oczywiście, że ma to wpływ na nową twórczość. Jednakże zawsze tworząc nowe utwory w pierwszej kolejności stawiałam na melodie, co wciąż pozostaje dla mnie najważniejszą częścią kreacji twórczej. Najpierw opublikowaliście studyjny mate riał "Livin Fire", ale zdaje się tylko w wersji cyfrowej - znak czasów, fizyczne nośniki w dobie streamingu to już przeżytek? EP "Livin Fire" z 2021 roku została opublikowana jedynie w formacie digital, gdyż stanowi zapis pewnego procesu, który w momencie jej wydania zakończył się. Chciałam podzielić się tymi utworami ze światem, równocześnie jednak zespół żył już kolejnymi planami i nagraniami w związku z czym wydawnictwo fizyczne zostało zrealizowane dopiero przy kolejnych naszych nagraniach. "Luneta Nocą" wyszła jednak na srebrnej płytce - skąd wybór, że akurat ten materiał zostanie wydany w takiej właśnie formie? Macie już w dyskografii demówki i EP-ki, do kompletu brakowało więc tylko wydawnictwa koncertowego?
Tak jak wspominałam było to w tamtym momencie pełnoprawne dziecko Livin Fire w aktualnym składzie. Rejestracja tego, czego można spodziewać się na koncertach, również prezentacja części najświeższego materiału zespołu. Był to także trudny okres, kiedy nie można było grać koncertów w formie tradycyjnej, pojawiła się jednak możliwość realizacji nagrań live w ramach Lunety Nocą co nas bardzo ucieszyło. Warto tutaj wspomnieć, że "Live session" rzeczywiście taką była. Nagraliśmy video podczas którego zarejestrowaliśmy dźwięk. Jako, że video z YouTube nie można słuchać na Spotify postanowiliśmy wydać to również w formacie minialbumu live. Pomysł wydał się ciekawy także z tego powodu, że zespoły rockowe współcześnie dość rzadko nagrywają na tak zwaną "setkę". Niestety ze względu na dużą słyszalność perkusji w mikrofonie wokalnym, która czyniła tę ścieżkę bezużyteczną, wokal musieliśmy nagrać ponownie, jednak z zachowaniem warunków oryginalnych. Jak doszło do realizacji tego projektu? Znacie ludzi z fundacji Fort Luneta Warszawska, śledziliście odbywające się tam koncerty? Krystian znał się wcześniej z ekipą Lunety gdyż miksował materiały z ich różnych realizacji live, przez to również i reszta nas z zespołu ze zdwojonym zainteresowaniem obserwowaliśmy co się w ramach tych wydarzeń dzieje. Dzięki uprzejmości Michała Warmusza z Lunety powstała możliwość aby zrealizować materiał w ramach Lunety Nocą. Ciekawostką tutaj z pewnością jest, że Krystian podjął się również rejestracji i miksu materiału, który stanowił udźwiękowienie video "Live session" w Lunecie. To bardzo ciekawa inicjatywa, nie tylko w sensie promocyjnym, ale przede wszystkim artystycznym, stawiająca na różnorodność, bez zamykania się jakąś stylistykę - z tym większą frajdą tam zagraliście? Jak najbardziej, bardzo cieszymy się że zostaliśmy zaproszeni do zagrania w ramach projektu i nie zostaliśmy skreśleni, na przykład z powodu zbyt mocnego charakteru naszej muzyki - co niestety kilkukrotnie nam się przydarzyło na naszej muzycznej drodze. Była to dla nas wielka przyjemność i cieszymy się, że nasza muzyka mogła zostać zaprezentowana pośród, tak jak wspomniałeś, różnorodnych artystów, dzięki czemu wierzę, że więcej osób może nas poznać. Nie był to czasem pierwszy koncert tego składu, tak więc wyzwanie było spore, skoro
Foto: Naomi Muras, Zuza Baum
całość była rejestrowana audio i video? Tak, był to nasz pierwszy koncert. Było to dla nas spore wyzwanie przede wszystkim dlatego, że mamy bardzo ograniczony czas codzienny z powodu licznych obowiązków, do tego chłopaki mieszkają w Krakowie, a ja aktualnie w Warszawie - w związku z tym nie mamy możliwości przeprowadzać regularnych prób, ćwiczymy sami i jak zbliżają się terminy do zagrania, wówczas spotykamy się na określoną liczbę prób, aby złożyć wszystko w kształtną całość. Pomimo oczywistych nerwów przy pierwszym wspólnym graniu przed publiką zdecydowanie realizacja nagrań dodała nam skrzydeł i głodu kolejnych występów. Zagraliście tylko te cztery utwory, czy też wykonaliście ich więcej, a akurat one zostały wydane i upublicznione? Z powodu ograniczeń pandemicznych pierwotny zamysł połączenia nagrań live z koncertem musiał zostać zmieniony, w związku z tym ostatecznie zagraliśmy i tym samym wydaliśmy jedynie od początku planowane do pu-blikacji cztery utwory. Już na poprzedniej EP był polskojęzyczny utwór "Biegnij" teraz pojawił się "Kiedy zobaczysz" - otworzyłaś się na pisanie po polsku, z czasem będzie więc takich prób więcej? Wydaje mi się, że pisanie tekstów w języku angielskim jest dla mnie bardzo naturalne przede wszystkim dlatego, że większość mojej ulubionej muzyki to zespoły amerykańskie, brytyjskie lub po prostu tworzące teksty w języku angielskim. Jednak zawsze czułam, że szkoda nie mieć w repertuarze nic we własnym języku, co z całą pewnością może dodać ciekawy charakter kompozycjom. Wspomniane dwa utwory są jak najbardziej zapowiedzią tego, że można się u nas spodziewać co jakiś czas kolejnych tekstów polskich. Projektów mamy już w zanadrzu więcej! Ogląd waszej dyskografii potwierdza, że od lat konsekwentnie stawiacie na krótsze materiały - przyjdzie w końcu pora na wasz debiutancki album? Taki jest plan! Aktualnie kończymy ostatnie szlify nad nowym materiałem i już pierwsze utwory rejestrowane są w studiu. Tym razem chcemy aby powstał z nich właśnie pełnopra-
wny album. Pierwszych singli będzie można spodziewać się w tym roku i to niebawem. Teraz jest chyba najlepszy moment, żeby się za niego zabrać - jesteście w uderzeniu, nowy skład dociera się, również koncertowo? Jest dokładnie tak jak mówisz - czuję, że jest to najlepszy okres Livin Fire, wszyscy są zaangażowani i zmotywowani, wszyscy czujemy że sprawia nam to przede wszystkim wielką radość, co również sądzę, że czuć na żywo. Tak więc po prostu - zapraszamy na koncerty. (śmiech) Najnowszy utwór "Out Of Control" można traktować jako zapowiedź przyszłego kierunku Livin Fire - z większym naciskiem na melodie czy lżejsze, bardziej rockowe, amerykańskie brzmienie? Ten wspomniany kierunek Livin Fire cały czas się jeszcze klaruje, ale niewątpliwie utwór "Out Of Control" jako jedno z najnowszych dzieł, stworzony w pełni w obecnym składzie, oddaje nasze wspólne inspiracje i to co nam może grać w głowach. Na żywo gramy już kilka kolejnych numerów i faktycznie można stwierdzić, że jest bardziej gitarowo, bardziej riffowo, ale cały czas melodyjnie, gdyż dobra melodia zawsze stanowiła dla mnie mocną podstawę utworu. Postawicie na całkowicie premerowy mate riał, czy też ten planowany album będzie swoistym the best of Livin Fire z ostatnich kilku lat, z wykorzystaniem, tak jak na "Luneta nocą", utworów w powstaniu których mieli też udział byli już muzycy zespołu? Nowy album będzie prezentować przede wszystkim premierowy materiał. Pojawi się na nim faktycznie kilka tematów znanych wcześniej, jednak zostaną one nagrane z nowej perspektywy, tak więc na pewno nadal będzie interesująco. Natomiast bardzo nam zależy na skupieniu się teraz na przyszłości, a więc aby tworzyć i wydawać nowy i oryginalny content, utwory w których będzie można poczuć ducha Livin Fire takiego, jakim jest tu i teraz. Wojciech Chamryk
LIVIN FIRE
191
Promil życia i wehikuł czasu Debiutancki album Bad Taste ukazał się niemal 20 lat temu. Losy tej trójmiejskiej formacji potoczyły się tak, że do niedawna była to jedyna duża płyta w jej dorobku. Jesienią ukazał się jej następca, bardzo udany materiał "Zanim zgasnę". - Mamy nadzieję że ta płyta pozwoli nam i słuchaczom przeżywać emocje z tamtych lat - mówi wokalista Sebastian "Bob" Mazurowski i trudno się z nim nie zgodzić, bo to faktycznie metalowy wehikuł czasu. HMP: Uaktywniacie się wydawniczo tak średnio co 10 lat, co sprawia, że dyskografia Bad Taste jest bardzo skromna. Powrót w roku 2019 od razu odbył się z założeniem, że stworzycie drugi album, czy też doszliście do tego stopniowo, po udanych koncertach? Sebastian "Bob" Mazurowski: Pomysł reaktywacji zespołu był pewnym impulsem, który poczułem w sobie po dość długiej przerwie. Oczywiście uczestniczyłem w innych projektach lecz tylko studyjnie. Ale poczułem ochotę powrotu do grania prób i koncertów, omówi-
bie, granie zeszło na dalszy plan? Myślę, że dyplomatycznie odpowiadając to tak, proza życia definitywnie jest dobrą odpowiedzią na to pytanie (śmiech). Jednak chyba wszyscy czuliśmy gdzieś w głębi, że do muzyki jeszcze wrócimy. Jak to mówią: ciągnie wilka do lasu, czegoś wam brakowało? Oj tak!!! Tęsknota za tym była niemalże codzienna. Bawimy się teraz w zespół, co prawda trochę w inny sposób, ponieważ jednak na
nami w zastępstwie. No cóż, nie gramy na dwie gitary postanowiliśmy stworzyć Chudemu więcej przestrzeni, dlatego Daniel chwycił za bas. No i mamy trzy osoby faktycznie ze składu, na dodatek dwóch braci i szwagier. Ogi to perkusista, którego szukałem sześć miesięcy. Energia jaką ma w sobie odmładza nas i sprawia, że zespół brzmi jeszcze bardziej dynamicznie. To strzał w dziesiątkę! Mniej więcej rok po powrocie wypuściliście pierwszy w historii zespołu teledysk - "Życie" już wtedy miało być zapowiedzią albumu, ale z oczywistych powodów jego premiera opóźniła się? No tak, ten klip to było nasze marzenie od zawsze, ale nigdy się nie spełniło aż do teraz. (śmiech) Tak generalnie płyta miała wyjść wcześniej, ale niestety pandemia to zweryfikowała. O jakiejś rewolucji nie było mowy, to wciąż stary, dobry hard'n'heavy, ale odnoszę wrażenie, że w ramach wybranej stylistyki chcieliś cie jednak pokazać, że nie zasklepiliście się w niej na dobre? Tak naprawdę dla mnie Bad Taste to zawsze była mieszanka heavy z hard rockowym klimatem z domieszką thrashowego akcentu. Czyli wszystko to, co każdy z nas słucha. Co ciekawe nikt tu się z tym nie siłuje, to tak zwyczajnie wychodzi.
Foto: L.Kurant
łem to z bratem... No i cóż po kilku uzgodnieniach i kilku telefonach jechaliśmy już na próbę. Co najlepsze pierwsze próby odbyły się nawet z pierwszym perkusistą ze składu z 1998 roku. Potem wspieraliśmy się muzykiem z Jaguara, bo bardzo chciało nam się grać, a nie szukać perkusisty, a Majowy już nam kiedyś pomagał, wiec wszedł w to z marszu. No i cóż pierwszym planem było zagrać koncert pokazać się, że jeszcze Bad Taste nie umarło. Koncert zagrany w klubie Metro wypalił w stu procentach. I to dało nam jeszcze większego kopa i chęci do zrobienia czegoś więcej. Z początku myśleliśmy, żeby na płycie zebrać wszystkie numery, jakie kiedyś były zarejestrowane, a niestety nie wydane. No, ale w rezultacie czasów pandemicznych udało nam się wykonać dziewięć nowych i podrasować trzy bonusy z dawnych czasów. Co sprawiło, że przydarzyła się wam tak długa przerwa? Proza życia dała znać o so-
192
BAD TASTE
skali życiowych obowiązków zespół jest promilem. Natomiast jest to promil życia, w którym znów jesteśmy sobą i cieszymy się tym dokładnie tak jak kiedyś. Nie baliście się wracać po tak długiej przerwie? Mieliście obawy czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta Bad Taste? Chyba nikt o tym nie myślał. Na początku był nawet pomysł, aby zespół nazywał się inaczej. Chyba nikt tak naprawdę nawet nie spodziewał się tego, że nas ktoś jeszcze pamięta. Ale z biegiem czasu przekonujemy się coraz bardziej, że ludzie o nas nie zapomnieli i to doświadczenie jest nie do opisania. Co ciekawe wróciliście w niemal oryginalnym składzie, tylko perkusista Daniel "Ogi" Ogorzałek jest z nowego zaciągu? Jak już mówiłem pierwsze próby były nawet z pierwszym perkusistą. Potem na perce zasiadł Majowy z Jaguara. On też lata temu grał z
Potwierdzacie też, że intensywność i moc rif fów oraz sekcji nie musi automatycznie oznaczać braku dobrych melodii - to w sumie patent znany od wielu lat, ale jakby zapomi nany w metalowym światku, bo zwykle albo się łoi, albo gra melodyjnie? No tak, my też albo łoimy, albo gramy melodyjnie, z tym że wszystko w tym samym momencie. (śmiech) Uważasz, że lata 80. były najważniejszym okresem dla muzyki metalowej, zarówno artystycznie jak i pod względem komer cyjnym, co teraz jest nie do pomyślenia? Tamte czasy to czasy w których powinienem mieć 20 lat i wówczas założyć Bad Taste. Wtedy zapewne nie musiałbym co rano wstawać do fabryki i byłbym celebrytą. Obecne czasy myślę, że generalnie są ciężkie dla muzyki. W wywiadach często padają pytania o źródła inspiracji, ale zwykle jest tak, że polscy muzycy wymieniają zagraniczne zespoły. Zapytam więc jaki krajowy zespół miał na ciebie największy wpływ kiedy byłeś w wieku nastu lat, dopiero wkraczałeś w świat rocka i metalu?
No to tutaj też nie będę oryginalny. Oddział, Turbo, TSA, Ziyo, Ira, Mech, Acid... I to chyba tyle z polskich. Teraz was określa się mianem weteranów trójmiejskiego metalu, bo zespół powstał jeszcze w końcówce lat 90. To były zupełnie inne czasy, liczyliście wtedy, że zdołacie przebić się, jakoś szerzej zaistnieć? Oczywiście i cały czas na to liczymy, bo jak już wcześniej stwierdziłem uczestnictwo w koncertach czy próbach to mega wehikuł czasu. Często było też tak, że byli muzycy Bad Taste trafiali później do bardziej znanych zespołów, choćby Barti Sadura do CETI, a Artur Zaniewski do Access Denied, a wy wciąż tkwiliście w podziemiu? Z Bartim przyjaźnimy się do dziś, i naprawdę pękamy z dumy mając świadomość że chociaż jednej osobie z tamtego składu się udało. No a podziemie zawsze wydawało mi się ciekawsze i chyba jeszcze bardziej wymagające, a tak naprawdę to im bliżej tego środowiska, można powiedzieć bardziej profesjonalnego, tym mniej rock'n'rolla i radości z tego co się robi. Tak myślę. (śmiech) I trudno się z tym nie zgodzić... "Zanim zgasnę" to dla Bad Taste nowy początek, a do tego sygnał, że po przerwie wróciliście do pełnej aktywności? Chyba takiej aktywności na jaką mogliśmy sobie pozwolić lata temu nie zdołamy już z siebie wykrzesać. Natomiast jesteśmy w formie i wróciliśmy z nadzieją, że jeszcze gdzieś, coś, może się uda. Wydaliście ten album w SadZoneRecords, czyli zapewne własnej firmie, odpowiedzialnej też za wypuszczenie przed laty "3miasto Metal Split"? To nie nasza firma. Firma przyjaciela, która kiedyś, tak jak i my, próbowała coś w muzyce zrobić. Nie myślałem o innym logo na płycie jak SadZoneRecords, dlatego zadzwoniłem i tak też się stało. SadZoneRecords, a tak naprawdę przedstawiciel tej firmy, zgodził się również nam pomóc jako menago zespołu.
Foto: L.Kurant
tem, stąd ten prezent dla fanów i jednocześnie ocalenie od zapomnienia udanych utworów sprzed lat? Generalnie pierwszy plan był taki aby na płycie większość numerów było takich, które zostały zarejestrowane dawno temu, ale nigdy nie zostały wydane. Ale sytuacja odwróciła się po kilku próbach na których tworzenie nowych numerów stało się codziennością, dzięki gitarzyście Piotrkowi, który zasypał nas kompozycjami. No i mamy dziewięć nowych i trzy w naszym mniemaniu najlepiej brzmiące numery z tamtych lat. Tytuł płyty czy główną frazę tego utworu można odebrać też w taki sposób, że chcecie po sobie coś pozostawić, indywidualnie i zespołowo - w tym sensie ma to również sym boliczne znaczenie? Bardzo ładnie zinterpretowane (śmiech) w końcu rozumiem ten tytuł. (śmiech) Co teraz? Wydawanie płyty w pandemii może wydawać się średnio udanym pomysłem, ale w waszym przypadku czekać nie wiado mo na co też nie było dobrym rozwiązaniem -
zaryzykowaliście, a czas pokaże czy była to słuszna decyzja? Decyzja na bank była słuszna bo mieliśmy taką wewnętrzna potrzebę, którą spełniliśmy. Co teraz? Jakieś koncerty w podziemnym świecie tego gatunku i myślenie o nowym albumie, bo lat nie ubywa a z naszą tendencją, hmmm? Żebyśmy nie nagrywali jej w demencji starczej. (śmiech) Może w tak zwanym międzyczasie zaczęliś cie też pracować nad kolejnym materiałem, tak więc są szanse na trzeci album Bad Taste, wydany nieco szybciej niż w roku 2030? O to, to, to. Chcielibyśmy zrobić coś szybko z naszym obecnym perkusistą Ogim, póki jeszcze nam go nikt nie podebrał, bo jest w nim tyle emocji, że warto to nagrać i wydać na płycie. Tak, że jak tylko uzbieramy kasę to wchodzimy do studia i was jeszcze zaskoczymy (śmiech). Dzięki za rozmowę i pozdrawiam całą redakcję MHP oraz oczywiście naszych fanów. Wojciech Chamryk
Leonard Cohen mawiał, że "Sukces to przetrwanie" i faktycznie coś w tym jest, bo mimo przeciwności wasz zespół wciąż istnieje, a do tego wróciliście z tarczą? Cohen to był mądry facet. (śmiech) Nieważna jest faktycznie skala. Cieszy nas fakt, że po tylu latach jest jednak ktoś, kto o nas pamięta. Spotkania na koncertach z ludźmi z tamtych czasów to rewelacyjne przeżycie. A i nowi wielbiciele też się pojawiają, co jest bardzo budujące. Gramy na tę chwilę w małych klubach i jak do tej pory były one napchane po brzegi. Cieszy nas to niezmiernie. A tarczą chyba jest nasza nowa płyta, która według mnie broni się, nieskromnie powiem, wyśmienicie. Mamy nadzieję, że ta płyta pozwoli nam i słuchaczom przeżywać emocje z tamtych lat. Bo wydaje mi się, że taka właśnie jest jak z tamtych wspaniałych lat. Mamy nadzieję, że słychać na niej, że robiliśmy ją bez spiny z radością na twarzach. Dziewięć utworów podstawowych, do tego trzy bonusy sprzed 11 lat, w tym dwa zamieszczone na wspomnianym splicie - płyta CD staje się już takim kolekcjonerskim gadże-
BAD TASTE
193
nie, że dawne tradycje muzycznych dodatków są jeszcze w podziemiu kontynuowane. Kontakt: hellishband@o2.pl
R'Lyeh # 17 Ani się obejrzeliśmy i proszę, 17 numer "R'Lyeh" ujrzał światło dzienne - tempo i konsekwencja godne komplementów. Z merytoryczną zawartością zine'a - ponad 100 czarnobiałych stron A4 z kolorową okładką - nie jest gorzej. Przeważa oczywiście prawdziwy metal w różnych odmianach, od tych bardziej tradycyjnych do ekstremalnych, z naciskiem na thrash, death i black. Z okładki spogląda Frederick "Freddan" Melander - nie wiecie kto zacz? To basista pierwszego składu Bathory, grający z Quorthonem w przełomowym dla formowania się jego zespołu okresie 19831984. Było więc co wspominać, chociaż jak dla mnie ta rozmowa mogłaby być znacznie dłuższa. Dopełniają ją jednak artykuły traktujące o Bathory, tak więc jego wyznawcy nie mają wyjścia, muszą sięgnąć po najnowszy numer "R'Lyeh". Inne spore, chociaż już nie tak powszechnie znane nazwy, to amerykańscy mistrzowie death metalu Cianide, Yoth Iria (muzycy kojarzeni z Rotting Christ i Necromantii) oraz nasi reprezentanci, Rob Bandit Magnus, Varien - Damnation i Stos (40 pytań na 40-lecie zespołu, jest więc co czytać). Jeszcze więcej cierpliwości trzeba mieć, chcąc zapoznać się z rozmową z Morgulem (Putrid Cult), bo to pierwsza część cyklu: "Setka z…", czyli nie ma zmiłuj, sto pytań i sto odpowiedzi. Mamy też pełny przegląd metalowego podziemia z różnych stron świata, w postaci ogromu, nie tylko płytowych, recenzji oraz wywiadów, choćby z włoskim Ireful, francuskim Gorgon, amerykańskim Drawn & Quartered czy kanadyjskim Antediluvian. Kłania się też Monthy Python (rozrachunkowe, a jakże, "Ministerstwo głupich kroków"), pojawia się kolejna odsłona cyklu "Metal i X Muza"; są też oczywiście relacje z koncertów, w tym wspomnienia ze S'thrash'ydła '90 oraz wcześniejszego o rok gigu Active Minds w Radomiu. W tym ostatnim nie brakuje niestety dowodów na to, że niektórzy metalowcy byli i pozostaną troglodytami, skoro autora stać na "przemyślenia" w rodzaju "o kurwa Autograph co to był za syf" (pisownia oryginalna) z konkluzją, że w ten zespół "sam rzuciłbym młotkiem". Tymczasem radziecki Autograph był w tym czasie jednym z najlepszych progresywnych zespołów w Europie, a jego płyty ukazywały się również w USA i w Japonii, więc o grupie na tym poziomie mogliśmy w Polsce, do pojawienia się Collage i jego ogólnoświatowej kariery, tylko pomarzyć. Mimo tych zgrzytów warto "R'Lyeh" nie tylko przeczytać, ale i mieć na własność. Do pierwszych dwustu kopii dodano kompaktową EP krakowskiego zespołu Igne Crematur. "The Last Witch" to solidny black/death metal, mroczna okładka też jest niczego sobie - świet-
194
ZELAZNA KLASYKA
Exciter - Heavy Metal Maniac Oldschool Metal Maniac # XXI Okładkę najnowszego, tym razem polskojęzycznego numeru "Oldschool Metal Maniac", zdobi podobizna Romana Kostrzewskiego. Z oczywistych względów rozmówcą Łukasza Orbitowskiego nie jest jednak dawny wokalista Kata, obecnie frontman formacji Kat & Roman Kostrzewski, lecz gitarzysta jego grupy Jacek Hiro, a główne tematy to stanu zdrowia lidera oraz niedawny koncert charytatywny we Wrocławiu na jego rzecz. W obszernym, liczącym 134 strony magazynie nie zabrakło też światowych gwiazd metalu. Z tych głośniejszych mamy rozmowy z Sodom czy Running Wild, zaś z kiedyś znanych, a teraz już tylko kultowych, pojawiają się Artillery, Blood Feast, Bulldozer i Master. Czasem są to wywiady dość krótkie, ale rzetelne i ciekawe, a przedzielają je rozmowy z reprezentantami światowego podziemia, by wymienić tylko hiszpański Leprophiliac, brazylijski Evilcult czy amerykański Temple Of Void. Mamy też wspomnienie australijskich techno thrashers z Bezerker, dopełnione rzecz jasna wywiadem, a materiały tego typu z rodzimej sceny to Incest i Unborn, czyli kolejne dwie ekipy warte uwagi; akurat tak się składa, że obie reprezentujące scenę olsztyńską przełomu lat 80 i 90. Świeża krew made in Poland to Bladestorm (składzie muzycy znani z Leviathan, kolejnej legendy podziemia z tamtego okresu), Damage Case, Abominated, Sex-Mag czy, zaskoczenie, punkowy Jad - generalnie dźwięki totalnie oldschoolowe, zgodne z profilem pisma. Relacji koncertowych nie ma wielu - poza imprezą dla Romana znajdziemy tu tylko wrażenia z wrocławskiego występu Kill, Manticore i Hellgoat jeszczez wiosny 2019 roku, ale czasy mamy teraz takie, że cieszą nawet takie archiwalne już relacje sprzed lat - pozostaje mieć tylko nadzieję, że już niebawem będzie to tylko wspomnienie czasów, po którym zostało nam jeszcze więcej niż zwykle płyt. Wiele z nich zostało na łamach "Oldschool Metal Maniac" skrupulatnie opisanych, dzięki czemu, w czasach natychmiastowego dostępu do muzyki, można też poznać opinię innych na temat interesujących nas płyt, co osobiście wciąż uważam za ważne i potrzebne. Piszcie więc do Leszka, póki ma jeszcze na stanie ten najnowszy numer - kontakt: oldschool_metal_maniac@wp.pl Wojciech Chamryk
1983 Shrapnel
Dawno temu mój dobry znajomy włączył mi ten zespół. Naturalnie byłem na początku drogi poznawania muzyki metalowej, więc prawie każdy krążek jaki gościł w odtwarzaczu, to była totalna świeżość. Nie inaczej było z Exciter. Wtedy, pamiętam, była to płyta numer trzy w dyskografii, czyli "Long Live The Loud" (1985). Na resztę przyszedł czas trochę później. Jednak kiedy już moje uszy spotkały pozostałe albumy z wczesnego okresu tej kanadyjskiej kapeli utwierdziłem się w przekonaniu, że to bardzo dobre granie. Wszystko zaczęło się w Kanadzie, w 1977 roku, kiedy gitarzysta John Ricci grał w kapeli o nazwie Hell Razor. Rok później zespół się rozpadł, a John po krótkiej chwili zdecydował się reformować kapelę i zatrudnił basistę Allana Johnsona oraz perkusistę Dana Beehlera (obaj wcześniej w Jet Black). W 1980 roku Dan wziął na siebie obowiązek śpiewania i skrystalizowała się też nazwa dla tria - od utworu Judas Priest - Exciter. Tak oto powstał zespół, który lata później będzie jednym z synonimów świetnego metalu spod znaku czerwonego klonowego liścia. Debiut grupy ukazał się w 1983 roku nakładem firmy Shrapnel. Chwilę wcześniej nagrane zostało demo "World War III" ale to właśnie pierwszy pełny krążek odcisnął duże piętno na późniejszych wydarzeniach. Trzeba brać poprawkę, po latach, że wtedy każdy chciał grać - muzyka była dla tych ludzi wszystkim, a że na rynku wciąż były zmiany stylów, to niektórzy na tym korzystali. Niemal równo z eksplozją thrashu w Ameryce działał speed metal, ale i klasyczne heavy. Exciter na swojej pierwszej płycie deklaruje jasno - "Heavy Metal Maniac". Tytuł jest wyraźny, choć na krążku przenikają się style zarówno klasyki jak i speed metalu. Po krótkim instrumentalnym intro, jakie ma za zadanie wprowadzić w odpowiedni nastrój, maszyna rusza z pełną mocą. Całość materiału liczy sobie niecałe czterdzieści minut, także nie ma tutaj czasu na zbędne dźwięki. Jest soczyście i do przodu. Debiut w sumie jest dość surowy jeśli chodzi o kompozycje. Z premedy-
Zelazna Klasyka tacją piszę o nim, a nie o którejś z późniejszych płyt. Uważam, że ta swoista szorstkość jest zaletą tego krążka. Nie wyobrażam sobie aby brzmiało to ładnie i gładko. Tu musi być po prostu czuć szybkość, drapieżność i szaleństwo. Wystarczy rzucić uchem na "Stand Up And Fight" albo tytułowy. Przecież tak naprawdę nie ma w tym nic "wybitnego" - a jednak te dźwięki osaczają nas jak wygłodniałe wilki. Perkusja pędzi, napędzana dwoma centralami, a bas prowadzi piękną linię, która punktuje bez litości. Do tego dodajmy gitarę niczym wiertarkę udarową, wwiercającą się w głowę słuchacza. Potem lekkie zwolnienie, niezły "kroczący" rytm w "Iron Dogs". Mocny, utrzymany w średnim tempie kawałek, ozdabiany kąśliwymi partiami gitary Ricciego. Kapitalnie wypada Beehler, który nie dość, że musiał grać na perkusji sprawnie i gęsto, to jeszcze na dodatek jego wokal idealnie wpasowuje się w kompozycje. To rzadkość - mało gdzie w tak intensywnych dźwiękach "frontmanem" jest tłukący w gary. W końcówce wspomnianego "Iron Dogs" Exciter rozpędza się, wychodząc z pierwotnego rytmu, czerpiąc garściami z klasycznego heavy metalu, aż to eksplodującego finału. Na winylu podzielono materiał na dwie strony. A nazywała się "Heavy" a B - tak, zgadza się - "Metal". Pierwszą kończył numer "Mistress Of Evil". Kolejny szybki, choć wcale nie krótki, dowód na to, że grupa krystalizowała swoje brzmienie. Granie w trzech miało zaletę jasnego podzielenia obowiązków, a wtedy też nie było aż tak modne nakładanie tysiąca ścieżek w studio. Dla niektórych Exciter może więc brzmieć trochę "sucho". Mamy gitarę - szarpaną, szybką, często "jęczącą" efektami. Do tego sklejona sekcja, w której bas współpracuje z perkusją bardzo gęsto, nadając rytm ale przed wszystkim rozpędzając kompozycje. Na tym fundamencie dane utwory zyskiwały, bo nie był to podkład toporny i jednostajny. Warto wsłu-
chać się w partie Johnsona i Beehlera, który w końcówce tego i na początku kolejnego numeru pokazuje swoją szybkość. Odwracamy winyl i mamy wrażenie, że zespół gra jeszcze intensywniej. Nadal utrzymuje pewny azymut - szybkie kawałki, ale z subtelnymi zmianami rytmu. W końcu to speed metal, choć nikt nie mówi, że jak tak to ma być bezsensowna młócka. Od razu idzie wychwycić niezłe różnicowanie tempa w "Under Attack". Parę momentów typu "start-stop" i desant gitarowej solówki. Perkusja chodzi jak wściekła. Gęsty, dudniący podkład jest miodem na uszy każdego, kto uwielbia prawdziwy speed metal! Numer "Rising Of The Dead" to kolejna dawka prędkości, choć i są tutaj pierwiastki melodii. Nieźle jest poprowadzona linia wokali, a i gdzieś w połowie bas pięknie gra w tle mini solo podczas zwolnienia. Potem zaczyna się kanonada dająca pretekst do krótkiej, świdrującej solówki Johna. Coraz bliżej końca płyty i totalne zaskoczenie - "Black Witch". Najdłuższy kawałek i najbardziej ambitny. Zaczyna się delikatnie, bardzo klimatycznie, budując nastrój. Stopniowo się rozkręca, choć grupa stara się w ogóle nie śpieszyć. To kompozycja złowieszcza, osadzona na powolnym rytmie, z szalejącym (żadna nowość) za perkusją Beehlerem i surowych riffach Ricciego. W żadnym wypadku nie ma mowy o jakiejś nudzie, bo cały czas pulsuje tutaj klasyczny heavy metal z obowiązkowymi solówkami i natchnionym wokalem. Na dwie minuty do finału pojawiają się subtelne przejścia, prawie balladowy klimat, prowadzący słuchacza do niespodziewanego zwrotu akcji. Paręnaście ostatnich sekund dosłownie zmiata z fotela. Nie pozostaje po tym nic innego, jak zadać kończący cios w postaci "Cry Of The Banshee". Po utworze opowiadającym o Czarnej Wiedźmie nic nie mogło być już ciekawsze - dlatego grupa postanawia dodać gazu i pożegnać się w
swoim stylu, który dominował na "Heavy Metal Maniac". Naturalnie z mini-smaczkami, fajnymi, rzężącymi gitarowymi partiami i absolutnie zabójczym combo basu i perkusji… Trio Ricci-Beehler-Johnson tym albumem zaczęło wspinać się na swój szczyt. Wiem, że może on być doskonałym przykładem stylu grupy, ale jest też na pewno totalnym fundamentem. Dlatego warto zacząć słuchać Exciter od samego początku, bo pokazuje to progres, ale i uzmysławia jaka siła tkwi w prostym, speed metalowym graniu i niekoniecznie trzeba od tego odchodzić, żeby uzyskać piorunujący efekt. Po trzech albumach w grupie zaczęły się tarcia, a finalnie Ricci w 1986 nie był w szeregach grupy, którą założył. Potem wracał, a odchodził Johnson, a potem zespół stał się kwartetem i od 1997 roku jedynym oryginalnym członkiem był John. Beehler i Johnson wrócili gdzieś w okolicach 2014 roku, kiedy Ricci ponownie reformował Exciter, ale dziś grupa funkcjonuje ponownie w trio - Beehler, Johnson a struny szarpie od czterech lat Daniel Dekay. Jak widać niezła telenowela. Nie będę się więc gniewać, jeśli ktoś patrzy już na to z przymrożeniem oka. Tym bardziej polecam sięgnięcie po klasyczny okres zespołu. To naprawdę ponadczasowe dźwięki. Nie trzeba tego powtarzać kilka razy. Zwłaszcza dla wszystkich Heavy Metalowych Maniaków sprawa powinna być prosta. Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA
195
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Absolva - Fire In The Sky 2022 Rocksector
Na najnowszym albumie Brytyjczycy kontynuują kierunek z poprzednich płyt, dodając jednak do tradycyjnego heavy starej szkoły jeszcze więcej melodii. Muzyka Absolvy tylko na tym zyskała, co słychać już w trzech pierwszych utworach. Jednocześnie zespół wciąż nie potrafi uwolnić się od wpływów Iron Maiden i Helloween, które są najbardziej słyszalne w openerze "Demon Tormentor" i "Burn Inside". Później jest już nieco lepiej: "Addiction" kąsa jak trzeba, ballada "What Does God Know" jest jedną z najciekawszych w ich dorobku, kompozycja tytułowa udatnie czerpie z Rainbow i klasycznego hard rocka lat 70., a podniosły "Man For All Seasons" brzmi bardziej epicko. W "Galloglaigh" robi się z kolei bardziej folkowo, zaś "Historic Year" jest w pierwszej części zwiewnie balladowy, by w drugiej już zdecydowanie zyskać na ciężarze. Są tu również typowe wypełniacze ("Refuse To Die", "Stand Your Ground"), ale mimo wszystko "Fire In The Sky" to kawał solidnego, godnego polecenia heavy metalu. (5) Wojciech Chamryk
Achelous - The Icewind Chronicles 2022 No Remorse
Gorąco polecam "The Icewind Chronicles" wszystkim osobom ceniącym porządny heavy metal. Album ten wypełnia melodyjny, mocarny i epicki kawał mięcha. Wszystkie numery są wyjątkowo pieczołowicie zrobione, bardzo starannie zaaranżowane i nader przekonująco zagrane. O koncepcie lirycznym odnoszącym się do trylogii "The Icewind Dale" autorstwa R.A. Salvatore'a możecie szczegółowo przeczytać w wywiadzie, ale nie sposób o nim nie wspomnieć
196
RECENZJE
przy opisie tak epickiej muzyki. Tym bardziej że wokalista Chris Kappas wymiata. Dysponuje umiarkowanie wysokim tenorem, ale robi z niego efektowny użytek w bitewnych hymnach, niekiedy wykazuje się większym zadziorem (np. a capella w "Halfling's Game"), a żeńskie głosy wyśmienicie uzupełniają jego starania (Vicky Demertzi, Christiny Petrogianni). Instrumentaliści nie reprezentują typowego poziomu nowicjuszy robiących dopiero drugi album. Wręcz przeciwnie - ich partie mogą uchodzić za wzór do naśladowania, a oni sami raczej za nauczycieli niż uczniów. Zgodnie z deklaracją Chrisa Kappasa, że Achelous inspiruje się rozmaitymi gatunkami, słyszę na "The Icewind Chronicles" nie tylko heavy metal, ale również fragmenty zaczerpnięte z hard rocka (np. w "Face The Storm"), folk metalu (np. w "Savage King") lub US poweru (np. w Jag Panzerowskim "Halfling's Gem"). Najbardziej podobają mi się u nich doskonałe harmonie. Mimo, że Achelous zrodził się jako indywidualny projekt basisty Chrisa Achelousa, to jego najnowsza muzyka brzmi jak efekt kolektywnej współpracy intensywnie zaangażowanych we wspólną sprawę przyjaciół, którzy wzajemnie się nakręcają: jedni partiom drugich potęgują dynamikę, a także fenomenalnie podchwytują i uzupełniają motywy w płynne przejścia do kolejnych pomysłów. Z drugiej strony, miejscami można odnieść wrażenie, że całość grana jest przez jednego multiinstrumentalistę, ponieważ o cud zakrawa fakt, że różni ludzie tak perfekcyjnie rozumieją swoje wzajemne intencje i z wyprzedzeniem przewidują, co za chwilę ma wydarzyć się w danym kawałku (a dzieje się naprawdę sporo). Efektem tej symbiozy jest rewelacyjny flow - te dźwięki raz płyną jak rwąca rzeka, a innym razem kołyszą jak spokojne fale na skąpanym w słońcu morzu po ustaniu ostrego sztormu. Na pewno zrobiono dobry użytek z wielu lat wytężonej pracy nad doskonaleniem zespołu. Achelous pracuje w tej chwili nad trzecim longplay'em. Jeśli przebiją "The Icewind Chronicles", nie omieszkam postawić piątki. (4,5) Sam O'Black Alcatrazz - V 2022 Silver Lining Music
Alcatrazz to naprawdę niezła historia. Grupa gwiazd, która nigdy nie osiągnęła gwiazdorskiego statusu. Przez jej szeregi przewinęli się
muzycy tacy jak Yngwie Malmsteen, Steve Vai, Clive Burr a przede wszystkim jej założyciel, Graham Bonnet. Cóż, Grahama w zespole już nie ma, jednak zastępuje go kolejny facet z doświadczeniem. Doogie White, bo o nim mowa, to równy chłop i w kategorii śpiewaków do wynajęcia, występujących chyba z każdym, nie ma sobie równych. Jak wypada na "V"? Przystało na zawodowca, zatem świetnie wpasował się w Alcatrazz. Śpiewa inaczej, mniej zadziornie od Bonneta, którego głos trudno byłoby podrobić (szanuję, że nikt nie podjął się takiej próby). Doogie brzmi mocno, pewnie i wysoko. Czuję, że próbuje mi opowiedzieć jakąś historię, nawet jeżeli teksty utworów bywają funta kłaków warte. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie znajomość historii grupy, przysiągłbym, że wokalista śpiewa w niej od zarania dziejów. Gorzej, że sama muzyka nie zawsze broni się tak dobrze, jak nowy wokalista. Słychać tu jakieś niezrozumiałe w tym kontekście elementy power metalu - sprawdźcie dla przykładu tempo i linie melodyczne "Guardian Angel" albo "Nightwatch". W ogóle cały materiał leci do przodu bez trzymanki, nawet w utworach takich jak "Target" czy "Alice's Eyes", które, wydawałoby się, aż proszą się o chwilę wytchnienia i budowania klimatu. Całość dopełniają wirtuozerskie partie gitarzysty (Joe Stump) i klawiszowca (Jimmy Waldo, niezmiennie od samych początków grupy), co jest oczywiście w duchu muzyki, jaką Alcatrazz wykonywali już w zamierzchłej przeszłości. Tym razem, o dziwo, to bardziej przeszkadza niż zachwyca. Odnoszę wrażenie, że "V" to album stojący trochę w rozkroku. Z jednej strony mamy nowego wokalistę, co aż prosi się o otwarcie jakiegoś nowego rozdziału w historii. To raczej się nie dzieje, a jeśli już, to z ostrożnością. Jakby wpłynięcie na nieznane wody wiązało się z ryzykiem opuszczenia okrętu Alcatrazz przez wiernych fanów. Nie oszukujmy się, tych jakoś fanatycznie dużo nie ma. Zespół właściwie nigdy nie trafiał na pierwsze strony gazet. Można było więc zagrać danymi przez los kartami w
nową grę. Oczywiście, hołdowanie stylistyce z przeszłości nie jest niczym złym. Jednak nie odnoszę wrażenia, że w tym wypadku to się sprawdziło. Po czasie spędzonym z "V" niewiele zostaje ze mną na dłużej. Jeżeli już, to stawiałbym na singlowe "Sword Of Deliverance" i "Turn of the Wheel". Dobre i to, ale chciałoby się więcej. (3,5) Igor Waniurski
Amorphis - Halo 2022 Atomic Fire
Amorphis to ciekawy zwierz. Wydawałoby się, że skoro zespół łączy w swojej muzyce elementy skrajne, potencjalnie się wykluczające, ryzykuje przez to nieutrafienie w gusta niczyje, za wyjątkiem bardzo specyficznych słuchaczy: takich, którzy nie pogardzą ani death metalem, ani skoczną melodią, ani progresywnymi wstawkami. Ilu by się takich znalazło? Chyba niewielu. Tymczasem jako bywalec koncertów Finów mam wrażenie, że lubią ich wszyscy; nawet tacy, którzy na co dzień nie słuchają metalu, a co dopiero metalowej ekstremy. Może to po prostu najwyższy muzyczny kunszt robi swoje? W każdym razie, najnowszy album Amorphis, "Halo", również podbije niejedno serce. Finowie kontynuują na nim kurs obrany na genialnym "Queen of Time". Skrajność goni tu skrajność: brzmienie jest ciężkie i nowoczesne, instrumentaliści co i rusz uprawiają młóckę, Tomi Joutsen obficie korzysta ze swojego fantastycznego ryku (jednego z najlepszych na scenie), ale równocześnie każdy kawałek ozdabiają melodyjne gitary, smakowite solówki, przebojowe refreny, atmosferyczne zwolnienia, a także od niedawna eksplorowane przez zespół orkiestracje, które mogą przywoływać skojarzenia z gigantami symfonicznego power metalu. Cały album to energetyczna jazda, ale zamyka go "My Name is Night" - absolutnie przepiękna, klimatyczna ballada w stylu symfonicznego rocka lat 70. Żeby było śmieszniej, wcześniejszy utwór to bodaj najbrutalniejszy na albumie "The Wolf"… Cały Amorphis! Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to trochę szkoda, że tym razem
Finowie zaserwowali nam mniej nowych elementów, przez co "Halo" jest albumem o mniej wyrazistym obliczu niż chociażby "Queen of Time". Dostajemy zatem więcej względnie tego samego, co mimo wszystko oznacza… muzykę bardzo wysokiej jakości. Trudno mieć o to pretensje. (5,5) Adam Nowakowski
Annihilator - Metal II 2022 earMusic
Grupa, która śmiało może tytułować się mianem jedną z najbardziej zasłużonych dla kanadyjskiego metalu (i światowego thrashu), w swojej liczącej kilkanaście płyt dyskografii musiała liczyć się z kilkoma wpadkami, co przy tak długim stażu jest raczej nieuniknione. Albumowi "Metal" z 2007 roku zarzucano wiele: że nie jest to pełnoprawna płyta Annihilator, że przesadzono z ilością gości, że zabrakło na nią pomysłu, że nie był to najlepszy okres w karierze zespołu... Nie powinno dziwić, że Jeff Waters często wspominał, że chciałby móc ją powtórzyć - choćby ze względu na ten ostatni powód. Cały katalog Annihilatora zostanie wkrótce wznowiony, ale płytę rozpoczynającą ten długi cykl spotkało specyficzne wyróżnienie: odświeżenie miksu i masteringu, dogranie zupełnie nowych ścieżek (choć nie wszędzie), zaproszenie nowych gości specjalnych, a nawet zmiany w setliście. Ulepszoną wersję "Metal" z równie minimalistyczną okładką, nawiązującą do poprzedniczki, jak i tytułem, promował w końcu singiel "Romeo Delight" - cover grupy największego idola Watersa, Van Halen, który oryginalnie znalazł się przecież na trzynastej, self-titled płycie Annihilator. Tym razem w nowej wersji głosu użyczył Stu Block (ex-Iced Earth), a perkusistą został Dave Lombardo (i w ten sposób Annihilator dołączył, obok Slayera, Testamentu czy Suicidal Tendencies do przyzwoitego grona zespołów, w których się udzielał). Trzeba przyznać, że wokal Stu dobrze sprawdza się nie tylko w hard-rockowych (choć w zmetalizowanym aranżu) klimatach, ale i w samym zespole - fani sami zaczęli dopraszać się o możliwość usłyszenia go w szeregach Annihilatora, co może się niebawem wydarzyć w trakcie nadchodzącej trasy koncertowej. Co do samej płyty, "Romeo Delight" to nie jedyny tribute dla utraconej nie tak dawno legendy gitary - nie można
zapomnieć, że na oryginalnej wersji "Metal" wśród gości znalazł się także Alexi Laiho (Children of Bodom), którego solówkę można ponownie usłyszeć w oświeżonym miksie "Downright Dominate" z bębnami Lombardo i wokalem Stu Blocka. Wokalnie kawałek nabrał charakteru Pantery z okresu "Far Beyonds Driven" czy "Cowboys From Hell" (podobnie będzie jeszcze w przypadku "Army of One" - nie mam pewności, czy ten styl pasuje do Annihilator), z tym, że solówka odbiega od stylu Dimebaga i słychać w niej głównie harmoniczne patenty Laiho (a także zachowano gitarowy pojedynek z gitarami Watersa, który był akurat mocną stroną oryginału). Wszystkie elementy, pomijając to, czy słuchaczowi bardziej odpowiada barwa Blocka, czy Dave'a Paddena, są o wiele lepiej osadzone w miksie, a to akurat zasługa legendarnego produenta i inżyniera dźwięku Mike'a Frasera (powiązanego też, co trudno uznać za przypadek, obok AC/DC czy Metalliki między innymi z Van Halen!). Sam Waters nabrał nieco doświadczenia jeśli chodzi o pracę studyjną, jednak rękę (a raczej przede wszystkim ucho) profesjonalisty, jakim jest Fraser, słychać tu w przypadku większości kawałków. Na uwagę zasługuje też cover innej kanadyjskiej legendy, Exciter - "Heavy Metal Maniac", gdzie na perkusji, podobnie, jak na pierwszej wersji "Metal", zagrał oryginalny perkusista grupy, Dan Beehler. Pierwotnie cover był tylko dodatkiem do wydania specjalnego na japoński rynek, tym razem (i słusznie) jest częścią standardowej tracklisty. Pozbyto się jednak "Operation Annihilation" (być może ze względu na to, że oryginalnie śpiewał go sam Waters?). Pomijając te na ogół pozytywne zmiany, trudno jest jednak oceniać płytę sprzed kilkunastu lat, do której przylgnęła już łatka średniaka. O ile błędy produkcyjne czy ścieżki muzyków uchodzących za niezgranych ze względu na wspomniany już niełatwy okres, w jakim znajdował się wtedy Annihilator można poprawić, a do przyciągających wzrok i słuch imponującej listy sławnych gości dopisać jeszcze kilka głośniejszych nazwisk, to same kompozycje pozostają takie same - przeciętne. Z tych "mocniejszych" dzięki nowemu lineupowi udało się wydobyć potencjał - np. "Clown Parade" stał się odpowiednio ubrutalniony (nawet mimo bardziej heavy/powerowych niż thrashowych refrenów, które drażniły w oryginale i w dalszym ciągu drażnią - choć mniej). Rolę kawałka otwierającego (oryginalnie był to właśnie "Clown Parade") przechwycił za to "Chasing the High" również ubrutalniony i bardziej "gęsty" produkcyjnie - i jest to wybór o wiele lepszy, od popisowych solówek od samego startu, przez
masę chwytliwych, typowo "annihilatorowych" riffów od początku do końca. W kontekście całej płyty - jest jednak raczej nudno, co próbowało, i nadal próbuje się zamaskować, ilością zaproszonych do współpracy muzyków. Samych utworów nie dało się jednak zmienić - "Metal" naprawiono na tyle, na ile dało się go naprawić i jeśli już musiał ukazać się we wznowieniu, to dobrze, że przynajmniej po gruntownym remoncie. Jako ciekawostkę - można przesłuchać, szczególnie, że Annihilator zazwyczaj milczy w kwestii nowego materiału, a oryginalna wersja "Metal" zniknęła z serwisów streamingowych, zastąpiona ulepszoną. W katalogu zespołu to jednak nadal średnia płyta. Zobaczymy, co pokaże przyszłość ze Stu Blockiem. (-) Iga Gromska
wokal w "Scarlet Skies". Warstwa tekstowa tego wydawnictwa na pewno trafi do miłośników science fiction, gdyż liryki opowiadają o zmaganiach ludzi, którzy byli zmuszeni opuścić naszą planetę i poszukać lepszego miejsca do życia w kosmosie. Tego typu opowieści to raczej nie mój klimat, ale doceniam wysiłek włożony w stworzenie i dopracowanie owej historii. Jeśli już miałbym się czegoś w tym albumie doczepić, to jest to angielszczyzna wokalista. Blash Raven zdecydowanie powinien popracować nad wymową. Z drugiej strony jednak słyszałem już wielu jego kolegów po fachu, którzy radzą sobie z tym znacznie gorzej. "Mankind's Odyssey" otwiera nowy rozdział w działalności Aquilla. Myślę, że ten materiał jednak nie oddaje w stu procentach potencjału, który drzemie w tej kapeli. Oczywiście nie jest to album zły, ale słuchając go, mam nieodparte wrażenie, że stać ich na jeszcze więcej, a ten album jest zaledwie niewielką próbką ich możliwości. Czy mam rację? Zobaczymy w przyszłości (4). Bartek Kuczak
Aquuilla - Mankind's Odyssey 2022 Osuarry
Nie myślcie sobie przypadkiem, że to płatna promocja albo że uprawiam tu tanie włazidupstwo, ale dobrze się stało, że w naszym kraju wreszcie pojawiła się taka wytwórnia, jak Osuarry Records. Nie da się ukryć, że mieli oni przeogromny udział w promocji takich kapel, jak Shadow Warrior, Ironbound czy Divine Weep. Warszawska Aquilla to kolejna polska formacja w ich stajni, a efektem tej współpracy jest pierwszy longplay w dorobku chłopaków zatytułowany "Mankind's Odyssey". Heavy metal uprawiany przez Aquilla już na pierwszy rzut oka (a raczej w tym wypadku ucha) charakteryzuje się dość selektywnym brzmieniem. Nie uświadczymy tu żadnej przesadnej surowizny, ale też nie ma mowy o pójściu w drugą stronę, czyli całkowitym wygładzeniu. Bardzo cieszy mnie fakt, że na tym albumie wyraźnie słyszalny jest bas, co w tej muzyce niestety jakiś czas temu przestało być regułą. Kompozycje wypełniające "Mankind's Odyssey" mają w sobie się sporą dawkę melodii. Gdzie niegdzie można też usłyszeć efekty fascynacji bardziej progresywnymi klimatami. Są też tu momenty nieco bardziej złowieszcze (np. "Rapt in Darkness"). Słuchając albumu nietrudno odnieść wrażenie, że członkowie Aquilla inspirują się także niekoniecznie heavy metalowym graniem. Poza przepełnionymi elektroniką intro ("Echoes of the Past") oraz outro ("New Dawn of Evadera"), możemy usłyszeć na przykład typowo gotycki niski
Arched Fire - Remote Control 2021 WormHoleDeath
Z tymi wszystkimi powrotami nie jest w żadnym razie tak, że wznawiają działalność tylko dawne gwiazdy lub zespoły, które chociaż zakosztowały sławy, choćby tylko w lokalnym wymiarze. Potwierdza to casus fińskiego Arched Fire, istniejącego bardzo krótko na przełomie lat 80. i 90. Wtedy za długo nie pograli, ale odchowawszy potomstwo, a może nawet doczekawszy się wnuków panowie doszli do wniosku, że nie ma nic lepszego niż druga młodość. Po 30-letniej przerwie skrzyknęli się więc w niemal oryginalnym składzie, zwerbowali nowego wokalistę Kristiana Herkmana i nader efektywnie wykorzystali czas pandemicznych lockdownów. Efekt to debiutancki album "Remote Control", blisko 40 minut siarczystego heavy/speed metalu. Zaraz po intro uderzają więc dwa intensywne, nawet nie trzyminutowe strzały o iście thrashowej intensywności, "Back On Track" i "Remote-Controlled End", tak jakby zespół chciał pokazać, że żaden uwiąd starczy mu nie grozi. Później oczywiście trochę zwalaniają ("...And Ride Away", "Crawling Down"), jednak najczęściej tylko do czasu, bo słychać, że lubią łoić i hałasować na całego. Kombinują też jednak z aranżacjami, wplatając
RECENZJE
197
czasem w te szybkostrzelne kanonady balladową wstawkę ("Wormhole"), albo łącząc bardziej delikatne partie z mocarnym, doomowym riffowaniem ("Futile"), co sprawia, że chce się do "Remote Control" wracać. (4) Wojciech Chamryk
Armored Saint - Symbol of Salvation Live 2021 Metal Blade
Jak to jest z tym graniem całych albumów na żywo? W metalowym środowisku zdania na ten temat są mocno podzielone. Steve Harris na przykład do tego tupu posunięć zawsze by nastawiony sceptycznie i twierdził, że nigdy się na takowy krok nie zdecyduje. Z zaś drugiej strony nie brakuje kapel, które najwidoczniej nie mają z tym żadnego mentalnego problemu. Dio na przykład grywał cały "Holy Diver", Slayer też grał całe "Reign In Blood". Armored Saint na całe szczęście również należy do tej drugiej kategorii zespołów. "Symbol of Salvation Live" to zapis nagrań z nowojorskiego koncertu będącego częścią trasy, która odbyła się w roku 2018. Album ten został wydany z okazji trzydziestej rocznicy ukazania się krążka "Symbol of Salvation". Warto zatem w tym miejscu wspomnieć nieco owy album, bez którego owego koncertu nigdy by nie było. "Symbol of Salvation" pierwotnie ukazał się w 1991 roku. Nie było to najciekawsze czasy dla klasycznego metalowego grania. Grunge za sprawą sukcesów Nirvany i Pearl Jam bardzo umocnił swą pozycję i zaczął powoli przejmować sporą część zbuntowanych długowłosych nastolatków. Ci zaś, którzy za wszelką cenę chcieli pozostać wierni metalowi, kierowali swój wzrok w stronę bardziej ekstremalnych form tej muzyki (coraz mocniej rozwijająca się scena death metalowa). Tymczasem słuchając utworów nagranych w tamtych czasach przez Armored Saint, śmiało można powiedzieć, że kompletnie nic sobie nie robili z tych wszystkich niesprzyjających okoliczności. Cały "Symbol of Salvation" to taki środkowy palec wycelowany we wszystkie ówczesne trendy. Jest to album klasyczny do bólu. Jedyną innowacją jest utwór "Tribal Dance", do którego w niezwykle efektowny sposób wprowadzono plemienne instrumenty (zrobili to parę lat przed Sepulturą). Główną część albumu wypełniał jednak tradycyjny heavy pełen melodii i poweru (a może nawet "rockowego
198
RECENZJE
pazura", cokolwiek to jest). Spójrzmy chociaż na otwierający całość "Reign of Fire". Już jego "drażniący" riff może mocno zelektryzować niejedno serducho bijące dla heavy metalu. Refren natomiast jest z tych, które chce się śpiewać, nawet mając poważne ubytki w talencie wokalnym. "Dropping like Flies" to kolejny kopiący tyłek hit, stworzony niemal do podskakiwania (ta solóweczka to po prostu miód dla uszu, a refren po prostu mistrzostwo). Nieco spokojniej robi się natomiast w "Last Train Home". Jest to pół-balladowy, mroczny, bardzo ciekawie skonstruowany numer, w którym dość znaczącą rolę odgrywają liczne kontrasty. Warto jeszcze wspomnieć o instrumentalnym, mocno rozbujanym "Half Down Bridge" gładko przechodzącym w budzącą dość niepokojące emocje balladę "Another Day". "Symbol of Salvation" to album, na którym próżno szukać jakiegokolwiek słabego fragmentu. OK., tylko teraz rodzi się zasadnicze pytanie, jak te utwory sprawdzają się na żywo. Zwłaszcza po tylu latach. Należy w tym miejscu pamiętać, że część z nich nie była grana od bardzo dawna. "Burning Questions" to utwór, który nie był grany na żywo nigdy (swoją drogą trochę mnie to dziwi, bo to naprawdę świetny numer). Mogłoby się wydawać, że zespół wziął na siebie trudne zadanie. Być może nie było im łatwo, jednak musieliby nie być starymi wyjadaczami, by sobie z tym nie poradzić. "Symbol of Salvation Live" to dowód na to, że chłopaki/ panowie/dziadki (niepotrzebne skreślić) z Armored Saint są ciągle w niesamowitej formie. Przed przesłuchaniem omawianego krążka nie przypuszczałem, że będąc dobrze po pięćdziesiątce potrafią oni wytworzyć tyle energii. Ewidentnie porwali publikę już od samego początku "Reign of Fire". Szczególnie jestem pod wrażeniem Johna Busha, którego już od bardzo dawna uznaję za jednego z najlepszych wokalistów w historii tego gatunku. Ten gość jest jak dobre wino. Im jest on starszy, tym bardziej mam wrażenie, że jego głos nabiera większej mocy. Nie muszę chyba pisać, że potrafi on nawiązać świetny kontakt z publicznością. Ale oczywiście mam świadomość, że nie tylko on odpowiada za sukces tego całego przedsięwzięcia. Poza nim tą machinę tworzą przecież także Joey Vera, Gonzo i Phil Sandowal oraz Jeff Duncan. Słuchając nagrań z nowojorskiego koncertu ewidentnie słychać, że między nimi na scenie zachodzi prawdziwa chemia, a nie ograniczają się tylko do rutynowej współpracy. Dla nich zarówno ten konkretny występ, jak i cała trasa ewidentnie była totalną frajdą i możliwością powspominania dawnych czasów. Album ten udowadnia jeszcze jedną istotną kwestię. To niesamowite wręcz, jak "Symbol of
Salvation" przetrwał próbę czasu. Przy okazji tego koncertowego wydawnictwa po dłuższej przerwie odświeżyłem sobie studyjny pierwowzór. Byłem naprawdę pod sporym wrażeniem, jak świeżo brzmi tamten krążek i ciężko mi było uwierzyć, że od jego nagrania minęło już całe trzydzieści lat. Przecież spokojnie w dokładnie takiej samej formie mógłby on zostać wydany nawet dziś. Swoją drogą ciekawe, czy członkowie Armored Saint zdawali sobie sprawę, że trzydzieści lat później nad walorami "Symbol of Salvation" będzie się zachwycał koleś, który w 1991 roku miał aż całe cztery lata. I ciekawe czy przewidywali, że na ich koncertach przy tych utworach będą się bawić ludzie jeszcze młodsi (6). Bartek Kuczak
Asgard Warriors - Fuertes 2021 Self-Released
Na obrzeżach sceny hard 'n' heavy nie brakuje zespołów hołdujących najbardziej tradycyjnej odmianie metalu, grających niczym w pierwszej połowie lat 80. Hiszpański kwintet Asgard Warriors należy właśnie do tej grupy: w tym roku stuknie mu dwudziestka, a co 6-8 lat panowie przygotowują kolejną płytę. Działają na zupełnym luzie, obywając się zwykle bez wydawcy, a hiszpańskie teksty dobitnie pokazują, że nie zależy im na podboju anglojęzycznego świata. Warto jednak poświęcić "Fuertes" nieco uwagi, bo to udany materiał. Totalnie oldschoolowy, surowo brzmiący i do tego całkiem melodyjny. Już opener "Dios nos mande callar" pokazuje, że muzycy Asgard Warriors opanowali tę dawną stylistykę do perfekcji, zresztą zespołu nie tworzą młodzieniaszkowie, tak więc najwidoczniej mają takie dźwięki po prostu we krwi. Nie ma więc mowy o jakiejś stylizacji czy taniej kopii, 100% metalu w metalu made in 80. Z utworów szybszych najbardziej przypadł mi do gustu cudownie archetypowy "Sigo aqui", z tych wolniejszych niczego sobie jest zaś "Flores del metal". Mamy też klasyczną balladę "311", czyli wszystko, co powinno złożyć się na zawartość rasowego krążka z dawnym, lecz wciąż robiącym wrażenie heavy metalem. (4,5) Wojciech Chamryk
Athemon - Athemon 2021 Wormholedeath
Czasami internet dokonuje rzeczy niebywałych, dzięki niemu dochodzi do wydarzeń kiedyś zupełnie nie do pomyślenia. Do tego coraz lepsze sposoby realizacji nagrań w domowych warunkach powoduje, że otacza nas coraz więcej muzyki. W dodatku dobrej. Tom MacLean (basista/producent, To-Mera, exHaken) jest Brytyjczykiem, Adriano Ribeiro (wokalista i gitarzysta) zaś jest Brazylijczykiem. Mimo to Panowie poznali się i zaprzyjaźnili się waśnie dzięki sieci, choć do tej pory nie spotkali się osobiście. Niemniej złączyła ich pasja i chęć tworzenia niesamowitej muzyki. Rezultatem tego porywu jest nowy projekt muzyczny Athemon oraz nowy album tak samo zatytułowany. Zawiera on muzykę, która jest kolażem różnych odcieni progresywnego metalu, post metalu oraz alternatywnego metalu. Jest ona strasznie mroczna, ponura, dołująca i klaustrofobiczna. Pewnie dlatego nieraz czuję w niej sporo klimatycznego doom metalu. Najwyraźniej usłyszycie go w "Different From What Was Missing". Bywa tak, jak w utworze "Seed of Change", że fragmentami przechodzi on w deathdoom (a przynajmniej mam takie wrażenie). Jednak najbardziej przemawia do mnie kawałek "Perception", który kojarzy mi się ze starciem muzycznej wizji wczesnego Voivod z post metalem w ogóle. Naprawdę intrygujące spojrzenie na muzykę. Niestety w pozostałej części albumu przeważa post metal i alternatywne odmiany metalu. Generalnie nie do końca jest to moja działka. Niemniej pasja założycieli Athemon jest wysoce zaraźliwa, pozwala to takiemu odbiorcy jak ja, nie odrzucić tego krążka po kilku dźwiękach. Duże znaczenie ma również głos Adriano Ribeiro, głęboki i mocno uwodzący. Fakt, że swoim głosem głównie koloryzuje różne odcienie smutku, ale towarzyszą temu melodie, które naturalnie wciągają i intrygują słuchacza. Poza tym płyta zawiera dziewięć różnych kompozycji, niemniej sami muzycy twierdzą, że jest to muzyczna całość, jedynie podzielona na dziewięć części. Mnie to bardzo odpowiada, bardzo lubię właśnie w ten sposób słuchać płyt, zwłaszcza z kręgu progresywnego metalu. Zresztą nie ma co się oszukiwać debiut Athemon w tym wypadku sprawdza się bardzo dobrze. Na tym krążku oprócz Toma MacLeana i Adriano Ribeiro usłyszymy rów-
nież znakomitego brazylijskiego perkusistę Gledsona Goncalvesa. Swoją grą wzbogacił on znacznie ten krążek. Dodam jeszcze, że ta posępna atmosfera całej muzyki wynika również z podjętego przez zespół tematu, który dotyczy samotności. A jeśli chodzi o produkcję to, zachowuje ona dzisiejsze dobre standardy. Także, jeżeli są wśród was fani Nevermore, Pain of Salvation, Opeth, Gojira czy Mastodon, to powinniście zainteresować się nowym projektem Athemon. Ja natomiast mimo wszystko traktuję ich z pewnym dystansem. (3,7) \m/\m/
Bad Taste - Zanim zgasnę 2021 SadZone
Trudno nie zastanawiać się nad zasadami rządzącymi obecnie muzycznym biznesem, skoro przy tej całej nadprodukcji zespołów tak wiele z nich przemyka gdzieś niezauważenie, egzystując na obrzeżach podziemia. Gdański Bad Taste jest dobitnym przykładem takiego marnotrawstwa: zespół istnieje z przerwami od roku 1998, a jego wydawniczy dorobek to raptem dwa albumy i udział w splicie. Przyznacie, że nie jest to wiele, na szczęście grupa nadrabia niedobory ilościowe jakością swych wydawnictw, proponując klasyczny heavy wysokiej jakości. "Zanim zgasnę" to dziewięć utworów podstawowych oraz trzy bonusy nagrane w roku 2010, z których "Noc" i "Bliżej ciebie" trafiły na wydany wkrótce "3miasto Metal Split", łącznie ponad 48 minut muzyki. Trudno się tym materiałem nie zachwycić, bowiem Bad Taste stawiają na konkrety: z jednej strony nie unikają melodii i chwytliwych partii ("Na szafot", "Matowe tła"), a praktycznie w każdym utworze pojawiają się dopracowane, robiące spore wrażenie solówki. Na drugim biegunie mamy zaś kąśliwe, mocne riffy, pracującą na najwyższych obrotach sekcję oraz zadziorny głos Sebastiana Mazurowskiego nawet balladzie "Życie" nie brakuje mocy, nie mówiąc już o takich killerach jak opener "Sznur" czy "Wiatr". Kolejna ballada "Wyznanie" jest oparta na fortepianowej partii, klawiszowe brzmienia rozpoczynają też zróżnicowany w warstwie rytmicznej, mroczony numer "Noc". W finałowym "Bliżej ciebie" zespół co prawda zbytnio zapatrzył się w Irę - zbyt blisko temu utworowi do "Wyznania", ale i tak "Zanim zgasnę" zdecydowanie
zasługuje na uwagę fanów hard 'n' heavy. (5) Wojciech Chamryk
Bastet - Bastet 2021 Steel Shark
Bastet spadło na nas jak grom z jasnego nieba. Dostałam płytę do posłuchania i zaintrygowana jej treścią natychmiast zaczęłam szukać w sieci czegokolwiek na temat zespołu. Jednak poza notką prasową dołączoną do promo nie znalazłam kompletnie nic. Dopiero w wywiadzie wokalistka kapeli, Nico Gilli przyznała, że ówczesna nieobecność na metal-archives i brak kont Bastet w mediach społecznościowych wynikał z chęci kreowania tajemnicy. No i niespecjalnie zależy im na czymkolwiek, poza robieniem muzyki. W każdym razie jest szansa, że w ogóle na Bastet nie wpadliście. A jeśli lubicie oldschoolowowy heavy metal z wokalistką, to powinniście wpaść. Bastet to włoski zespół kilka lat temu założony przez Mike'a Petrone'a i wspomnianą wokalistkę, w którym znajdziecie masę odniesień do heavy metalu i hard rocka lat 80. Nie tylko zresztą takich, bo numer "Don't Look Back" zaczyna się klawiszowym intro w klimacie synth popu, który stał już się ikoną klimatu lat 80. (ciekawe o tyle, że dużo więcej metalowych zespołów wykorzystuje takie motywy dziś, niż robiły to heavymetalowe kapele w latach 80.). Choć Nico przyznaje, że jej największą inspiracją wokalną jest Janis Joplin, jej drapieżny sposób śpiewania i barwę docenią z pewnością także fani Doro, Leather czy - bardziej z bastetowego podwórka - White Skull. Twórcy Bastet zdają sobie sprawę z atutu, jakim są wrzaski Nico i wysunęli jej wokal w miksie tak, że dominuje całą płytę. Krążek jako całość kompozycjami, riffami, klimatem doskonale przywołuje hard' n'heavy płyty z przełomu lat 80. i 90. Fanów takich klimatów nie trzeba dwa razy namawiać. (4) Strati Battle Beast - Circus Of Doom 2022 Nuclear Blast
Nie mogę napisać, że zawartość szóstego albumu Battle Beast mnie rozczarowała, bo nie spodziewałem się po tym zespole niczego nadzwyczajnego. Liczyłem jednak na coś więcej niż mdły, odarty z mocy pseudo metal z symfonicznymi akcentami, które w każdej filharmonii wzbudziłyby za-
żenowanie. Prawda jest niestety taka, że fińska grupa ma tylko jeden atut, wokalistkę Noorę Louhimo. Chociaż nie ma ona imponującego skalą głosu, jego barwa też jest taka sobie, ale śpiewa zadziornie, bardzo drapieżnie i to tylko dzięki niej popowe potworki w rodzaju "Wings Of Light" czy "Eye Of The Storm" nadają się chociaż do jednego odsłuchu. Cała reszta jest niestety in minus: schowane w miksie, bzyczące gitary, dyskotekowe akcenty niczym z początku lat 90., powerowe melodyjki, wykrzesana z syntezatora symfonika dla ubogich - gdyby darować sobie te "ozdobniki" i wzmocnić brzmienie to z utworu tytułowego i kilku innych coś by mogło być. A tak mamy album, który dla fanów popu i tak będzie pewnie zbyt metalowy, a dla zwolenników prawdziwego metalu za popowy i po prostu nijaki. Recenzenta jedynego pisma rockowego w Polsce zawartość "Circus Of Doom" zainspirowała do energicznego fikania z szerokim uśmiechem - dobre i to, ale u mnie wywołała wrażenie całkowicie odmienne. (1) Wojciech Chamryk
Black Magic Rites - Psychocoven 2019 Self-Released
Kolejny produkt mody retro? Chyba jednak niekoniecznie, bo za debiutancki album Black Magic Rites odpowiadają perkusista Marcel Łękawa (Shine, ex Moanaa) oraz gitarzysta, basista i wokalista Michał "Neithan" Kiełbasa, który, jeśli wierzyć sieci, udziela się obecnie w bodaj 10 zespołach i projektach, choćby Whalesong czy Nothing Has Changed. Dlatego śmiem wątpić, żeby tacy pasjonaci dali się złapać na "lep modnych prądów", nawet jeśli proponują mroczny, psychodeliczny doom metal nawet nie starej, ale już totalnie oldschoolowej szkoły, takiej z końca 60. i z wczesnych lat 70., będącej wypadkową dokonań Black Sabbath i Coven. Poza archetypowym heavy rockiem/proto i doom metalem mamy tu również sporo nieoczywistych odniesień i dźwięków, szczególnie sły-
szalnych w tych najdłuższych, najbardziej transowo-psychodelicznych utworach "Serpent On Her Throat" i "Into The Void", który jest na tym albumie prawdziwą perełką. No i ta okładka, niczym plakat kultowego już dziś horroru klasy B z Hammer Film Productions nie jest to najnowsza produkcja, być może komuś umknęła w natłoku rozlicznych wydawnictw, ale fani takich klimatów nie mogą "Psychocoven" przegapić. (5) Wojciech Chamryk
Black Rose - Game Of Souls 2021 Sleaszy Ride
Szwedzkie Black Rose istnieje od 1990 roku. Do tej pory nagrali siedem pełnych albumów i EP-kę, ale regularniej płyty zaczęli wydawać dopiero w latach dwutysięcznych. Ich muzyka to energetyczny melodyjny heavy metal z prostymi kompozycjami i dźwiękami bezpośrednio trafiającymi w serce fana. Pełno w nich klisz, ale są one tak dobrane, że słuchacz ma wrażenie, że są one tam od zawsze. Tym razem można to poczytać za atut tej kapeli. Gitarzysta Thomas Berg sadzi wyraziste riffy oraz nadaje swoim partiom porywające melodie. Perkusista punktuje i nadaje muzyce dynamikę. Wtóruje mu Peter Hag swoim tłustym i wyrazistym basem. Ale to mocny, za to ciepły i klimatyczny głos Jakoba Sandberga kreuje ostateczny przekaz muzyki Black Rose. W tym ich heavy metalu znajdziemy sporo hard rocka, ale także trochę power metalu. Najwięcej chyba w rozpoczynającym, bardzo dynamicznym i nośnym "The Fall", w tytułowym "Game Of Souls", czy w łatwo wpadającym w ucho "Victory". Ogólnie rzecz biorąc, nie jest trudno odnaleźć na tym krążku swój ulubiony kawałek, bo w zasadzie może być nim każdy. Przebojowością, riffem i skandowanym refrenem może zachwycić "We Fight", z radochą możemy machać głową do szybszego "Love Is The Start", czy też rytmicznie przytupywać sobie do bardziej hardrockowego "Queen Of The Night", ba nawet taki standartowy "Find My Way In Time" ma swój urok. Muzycy Black Rose nie wymyślają koła na nowo, oni po prostu adoptują po swojemu to, co już wymyślono i jedynie starają się, aby wszystko miało swoje miejsce, a w dodatku świetnie się przy tym bawią. I właśnie do tej zabawy zapraszają swoich fanów. Tym bardziej że wszystko brzmi rasowo i soczyście. Grzech nie sko-
RECENZJE
199
rzystać z tej zabawy. (3,7) \m/\m/
Black Soul Horde - Horrors From The Void 2022 Self-Released
Uruchomienie trzeciej płyty Ateńczyków wywołało u mnie jak najbardziej pozytywne pierwsze wrażenie. Nie minęła jednak nawet minuta, a potwornie masywny heavy/doomowy groove został zastąpiony rozpędzoną na maksa lokomotywą parową, tratującą wszystko, co stoi na jej drodze. Sekcja instrumentalna niszczy, ale słychać to wtedy i tylko wtedy, gdy nie psuje jej wokal. Tutaj niestety lokomotywa wjechała wraz z głosem. Jim Kotsis powinien skupić się na basie, a dać sobie całkowicie spokój ze śpiewaniem, ponieważ jego nieciekawa barwa kładzie klimat. Kiedy usłyszałem wspomnianą lokomotywę, pomyślałem, że raczej bym z niej wysiadł, byle się z tym gościem nie męczyć. Po chwili Jim odpuścił, a ja cieszyłem się thrash metalową nawałnicą z Musteinowską solówką gitarową, przechodzącą w melodyjniejszy motyw utrzymany w średnim tempie. Takiej fajnej sekcji przydałby się charyzmatyczny wokalista, niekoniecznie technicznie wzorowy, ale przynajmniej utrzymujący dynamikę. A tu zawalidroga, traktor na oznaczonej jednopasmówce (nie powiem, traktor przegląd u mechanika przeszedł raczej pomyślnie, a kierowca wie, co robi, ale i tak działa na nerwy otoczeniu). W pozostałych numerach dzieje się istne szaleństwo. Gitarzyści proponują porywające, zajadłe, intensywne riffy, którym wtóruje często doom metalowy podkład (czyli szybkie heavy z utuczoną podstawą). Na koncertach musi być mega, publiczność oszaleje. Natomiast komponowanie całych utworów tak, aby skłaniać fanów do uważnego wsłuchiwania się w ich konstrukcję, nie wydaje się najmocniejszą stroną Black Soul Horde. Niektórym metalowcom w gust wpada "God Of War" - uważam, że to mocno przeciętny numer, ale odnotuję go jako kontrprzykład potwierdzający regułę. Brakuje na "Horrors From The Void" zapadających w pamięć motywów przewodnich, stopniowego lecz konsekwentnego budowania napięcia, bardziej przejrzystych struktur, a także frapujących aranżacji. Wprawdzie "Blinding Void" wydaje się bardziej pod tym względem dopracowane, gdyż obiecujący początek utworu kilkukrotnie przewija
200
RECENZJE
się (w zmodyfikowanej postaci) w dalszej części, ale oczekując na powrót (tym razem średniawo brzmiącej) puenty, musimy przedrzeć się przez dziwne growle i dotkliwie pozbawione wyobraźni szarpanie strun (aczkolwiek słyszymy również pozytywnie wyróżniające się, krótkie, wirtuozerskie wygibasy). Mając tego typu mankamenty na uwadze, odsłuch "Horrors From The Void" polecam głównie jako rozgrzewkę przed koncertem Black Soul Horde, gdyby akurat nadarzyła Wam się kiedyś okazja w takowym uczestniczyć. Wątpię, żeby zespołowi udało się tą płytą przebić. Trzeci LP nie okaże się dla nich tym przełomowym. Najlepsze, co autorzy mogą w tej chwili osiągnąć, to załapać się na supportowanie na wspólnych deskach własnych bohaterów młodości (kimkolwiek by oni nie byli). Bez uzupełnienia składu Black Soul Horde o bardziej przekonującego wokalistę oraz o utalentowanego kompozytora, pozostaną w głębokim undergroundzie. (2,5) Sam O'Black
Bloodkill - Throne of Control 2021 Punishment 18
"Throne of Control" to debiutancki album tych młodych indyjskich thrasherów. Powiedzmy sobie szczerze, że jest to w dodatku debiut wręcz wymarzony, którego niejedna kapela mogłaby im pozazdrościć. Myślę, że ani trochę nie przesadzę, jeśli napiszę, że zawartość tego krążka doskonale pokazuje, jak powinien prezentować się thrash metal w XXI wieku. Decydując się na przesłuchanie pierwszego albumu tych Hindusów, słuchacz może liczyć na naprawdę wspaniałą i intrygującą przygodę. Zostaje on w nią wprowadzony poprzez hipnotyzujące intro zatytułowane "The Unveiling", które gładko przechodzi w oldschoolowy thrashowy killer w postaci "Blinded Circus". Utwór ten może nie pędzi z prędkością wystrzelonego pocisku, nie mniej jednak sporo mocy w sobie ma. Mocy, która w dodatku sprawia, że głowa sama mimowolnie chce uprawiać ostry headbanging. Uroku temu kawałkowi dodaje zwolnienie gładko przechodzące w przepiękną (w tym konkretnym przypadku to określenie nie jest ani trochę przesadzone) solówkę. W bardzo podobnym tonie utrzymany jest następny utwór, mianowicie "False Face". Sporym atutem tego kawałka jest naprawdę chwytliwy, na swój sposób nawet melo-
dyjny refren. Jeszcze więcej melodii znajdziemy w kawałku "3B". Co ciekawe maniera, z jaką śpiewa tu Anirudh Gollapudi, bardziej może budzić skojarzenia ze szwedzkim death metalem, niż z thrashem. Jak widać (i słychać) rock'n'roll chłopakom też nie jest obcy. "Unite and Conquer" to taki dość skoczny (w pozytywnym znaczeniu) kawałek opowiadający o wesołym życiu muzyka metalowego i różnych uciechach, jakie się z nim wiążą. Od strony muzycznej usłyszymy tam sporo nawiązań zarówno do heavy metalowych, jak i punkowych korzeni thrashu. Warto tu jeszcze wspomnieć o utworze "Horrorscope". Nie, to nie jest cover, jak na początku myślałem przeglądając listę utworów, tylko w stu procentach autorski numer Bloodkill. Czy jest on hołdem dla Overkill? Po części na pewno, ale możemy go potraktować bardziej jako niski ukłon w stronę całości muzycznego zjawiska jakim jest oldschoolowy thrash metal. W solówkach ewidentnie za to po raz kolejny słychać wpływy kapel heavy metalowych. Ciężko mi na tym albumie wskazać jakiekolwiek słabe punkty. Wręcz przeciwnie. Jestem pełen podziwu dla Bloodkill. W natłoku przeciętnych thrash metalowych wydawnictw "Throne of Control" jawi się jako prawdziwy brylant. Powiem więcej, ta płyta jest tak dobra, że ciężko mi uwierzyć w to, że została nagrana przez młodych muzyków pochodzących z kraju, który dla muzyki metalowej ciągle jeszcze pozostaje egzotycznym miejscem. Gdyby się jednak pokusić o nieco głębszą refleksję, to może właśnie fakt, że indyjska scena metalowa jest sceną stosunkowo młodą, a co za tym idzie nie skażoną jeszcze rutyną powoduje, że krążki tam wydawane brzmią niezwykle świeżo. Świeżości tej zarówno debiutanci, jak i większość starych wyjadaczy z Europy czy USA może im tylko pozazdrościć. W tym miejscu można się śmiało pokusić o tezę, że to właśnie w tamtej części świata być może rozwija się przyszła czołówka muzyki metalowej. Kto wie... Zobaczymy za parę lat (5). Bartek Kuczak
Blackhearth - The Wrath Of God 2021 Self-Released
Blackhearth pochodzi z Hiszpanii i działa od roku 2010. "The Wrath Of God" jest ich drugim studyjnym albumem, który ukazał się w grudniu roku 2021. Grają progresywny metal, a jak sami określają,
progresywny heavy metal. Ogólnie chodzi o to, że są bliżej tego, co robiły na początku swojej kariery takie kapele jak Fates Warning, Queensryche i Dream Theater, czyli samych korzeni progresywnego metalu. Nie znaczy, że zupełnie odcięli się od współczesnego spojrzenia na metalową progresję, bo słuchając płyty "The Wrath Of God" z pewnością doszukacie się pewnych wspólnych cech, chociażby z takim zespołami jak Symphony X czy Witherfall. Można też wziąć dosłownie definicję Hiszpanów, bowiem niewątpliwie ich muzyka zawiera też inspiracje takimi ikonami heavy metalu, jak Black Sabbath, Dio, Judas Priest itd. Poza tym pierwsze odsłuchy kierują nas także w stronę US power metalu, a szczególnie w kierunku Iced Earth. Także już same skojarzenia mówią nam o bogactwie wrażeń, które mogą dotrzeć do naszych zmysłów, podczas słuchania tej płyty. A przecież to nie wszystko, bowiem sama budowa oraz pomysły muzyczne umieszczone w tych dziesięciu kompozycjach również mogą mocno rozpalić umysł. Jak to w progresyjnych odmianach rocka pełno w nich kontrastów i sprzeczności, przeróżnych muzycznych idei i klimatów, głęboko sięgających naszych doznań. Sporo jest też znakomitych melodii, które wraz z głosem Alaina Concepcióna gładko nas przeprowadzają przez cały album. Tak, muzyka mimo swojej złożoności płynie i bezpośrednio do nas trafia oraz próbuje zapaść jak najgłębiej w naszej jaźni. To po prostu umiejętności i talent Hiszpanów w kompletowaniu dźwięków, ich aranżowaniu, a później w odegraniu. Gitarzyści starają się wymyślić jak najlepsze riffy oraz zagrać najbardziej dopracowane sola. Sekcja pulsuje bez przerwy jak fascynujący żywy organizm. Klawisze wyłapujemy tylko wtedy, gdy muszą dopełnić wymyśloną aranżację. Muzycy od początku imponują umiejętnościami, warsztatem i perfekcją. A wspomnianego już wokalistę można porównywać z najlepszymi, Tony Marinem, Ronnie J. Dio, Ronnie Romero czy chociażby Jornem Lande. Można wyróżniać poszczególne kompozycje, tak jak "Betrayal" za jego ciężar, "My Bornless Child" za świetne wokale Alaina, "This World" za znakomite riffy, tytułowy "The Wrath Of God" za udział Tima Owensa, "Banished Forever" za chwytliwość, ale po co, jak całość słucha się z zapartym tchem. Oczywiście produkcja utrzymana jest na wysokim poziomie itd. Ogólnie "The Wrath of God" to znakomity album z jakościową muzyką, który wyróżnia się na każdym kroku. Tylko że to kolejny taki krążek na progresywnej scenie, jak dla mnie, jest to coraz bardziej trudne do ogarnięcia. (5) \m/\m/
Boguslaw Balcerak's Crylord Human Heredity 2022 Pride & Joy Music
Bogusława Balceraka bardziej kojarzę z Hetmana. To, że miał swój poboczny projekt Craylord też wiedziałem, ale jakoś nie było mi z nim po drodze. Na tę chwilę Pan Bogusław skupił się właśnie na swoim solowym projekcie, co wydaje się organizacyjnie ciut łatwiejsze. Sam komponuje, aranżuje, nagrywa i to nie tylko gitary, bo także klawisze, bas oraz chórki. Jedynym muzykiem, który go wspomaga to perkusista Jeremiasz Baum. Wokalnie udziela się tu spora gromadka. W trzech utworach śpiewa Göran Edman (jego akurat nie trzeba przedstawiać), w czterech David Akesson (również wokalista projektu Qantice) oraz Rick Altzi, Ryan Beck, Jota Fortihno, a nawet Tim "Ripper" Owens (ta czwórka wystąpiła samodzielnie w różnych kawałkach). Kwestie miksu i masteringu Pan Balcerak również oddał w ręce specjalistów, tym razem są to Robert i Magda Strzedniccy (Studio Serakos). Muzycznie projekt Craylord obraca się w kręgu neoklasycznego power metalu. Nie wiem, czy lider tej formacji słyszał o Axelu Rudi Pellu, czy też o Dushanie Petrossi i jego Iron Mask oraz Magic Kingdom, ale na pewno jego muzyka lewituje również w tym Uniwersum. Z pewnością skojarzenia z Firewind i chyba zapomnianych już Domain czy Time Requiem, też są na miejscu. Niemniej z pewnością najważniejszą inspiracją dla Bogusława Balceraka jest i chyba będzie Yngwie Malmsteen. Całe szczęście polski gitarzysta skupia się na muzyce, a nie na ego czy na eksponowaniu własnych umiejętności. W ten sposób przygotował jedenaście całkiem niezłych kompozycji, złożonych, różnorodnych, klimatycznych, pełnych melodii i zapału. Są wśród nich momenty dobre, ale także te gorsze. Jest trochę błysku, ale i sztampy. Mnie (dla przykładu) podobają się "Thunderbolt" z Rickiem Altzi, kawałek, który chyba jest najbardziej bezpośredni i heavy-power metalowy, oraz balladowy, świetnie zaaranżowany "Lord Of The Light". Najmniej do gustu przypadła mi za to bardzo piosenkowa "Wind Me Up" oraz dość ostry "Wolf At The Gates" z udziałem Rippera, którego jest wszędzie pełno, co stało się wręcz nudne. Choć ogólnie pomysł na zaproszenie wielu śpiewaków uważam za udany. Bogusław
Balcerak stara się jak może, aby urozmaicić swoją płytę muzycznie (stąd też lekkie wycieczki w stronę progresu i symfoniki), klimatycznie czy wykonawczo. Robi również spore wrażenie, jeśli chodzi o grę na gitarze, potrafi grać rzeczowo i z wyrafinowaniem, ale także z pasją i wyczuciem. Słowem klasa. Brzmienie typowe dla takiej produkcji, selektywne, ciepłe i finezyjne, z dobrze słyszalnym basem i grającą z wyobraźnią rockową perkusją. Jednak neoklasyczne odmiany heavy czy power metalu odbierane są przez fanów z mocnym dystansem, więc nie przewiduję jakiegoś zwiększonego popytu na "Human Heredity". Warto jednak pamiętać, że ten album zawiera niezłą muzę, w dodatku bardzo dobrze zagraną. (4) \m/\m/
Bomber - Nocturnal Creatures 2021 Napalm
Malcu, strzeż się drogi, którą podążasz. Wspomnisz me słowa, kiedy wrócisz do domu. Zaznasz bowiem głodu, otrzesz się o śmierć a wszystko, co ujrzysz w zaroślach, to "Nocturnal Creatues". Mniej więcej tymi słowami rozpoczyna się niniejszy album o utworach spojonych kategorią: noc. Lemmy zwykł śpiewać piosenki z lekko zadartym do góry noskiem. Chociaż szwedzka młodzież nazwała swą grupę Bomberem, to deklaruje, że nic więcej z Motórem ich nie łączy. Skoro wąsów na zdjęciach nie widać, to faktycznie, inni ludzie. No dobra, to przypomnijmy sobie, co ostatnio powiedział Dave Mustain (nie żeby nazwisko Mustain kojarzyło mi się z moustache): "Jeśli chcesz być muzykiem, to jedno. Jeśli chcesz być gwiazdą rocka, to już inna sprawa. Ale jeśli chcesz być legendarny, musisz mieć trzy bardzo ważne elementy: musisz mieć umiejętności, musisz mieć wygląd i musisz mieć nastawienie. Bez wszystkich tych trzech rzeczy, to trochę tak, jakby chcieć trójnożny stoliczek nocny bez trzech nóg - to po prostu nie zadziała" (cytat z "The Irish Sun", październik 2015). Bomber posiada trzy wymienione czynniki sukcesu. To nie tylko dobra muzyka, ale skoro o niej mowa, to zaznaczmy, że ich dźwiękowa oferta daleko wykracza ponad "fajny rock'n'roll", bo jest na to określenie zbyt melodyjna i zbyt mroczna, a wobec tego lepiej słucha się jej w skupieniu niż tańcząc. Jeśli nie "Zarathustra", to kolejny kawałek "Fever Eyes" dobitnie o tym świadczy. Robi się uroczo.
Występujące tam wspólne harmonie wokalne nadają się do odchamienia niemowlęcia. Niewiele zespołów na świecie ma tak, że cały line-up śpiewa. Rewelacyjnie skomponowane "A Walk Of Titans (Hearts Will Break)" brzmi jeszcze śmielej - kojarzy mi się z Priestową melodyką z okresu "Ram It Down" (pasowałoby obok "Blood Red Sky" i "Monsters Of Rock"), a może nawet z Bon Jovi. Największe rockowe legendy byłyby skazane na granie tego na każdym koncercie. W równie rozśpiewanym "Black Pants Magic" słychać zaś styl... Cauldron. Przecież identycznie brzmiały refreny z albumu "Burning Fortune". Sekcja instrumentalna "The Tiger" jest wyraźnie intensywniejsza, co nadaje albumowi zdrowej równowagi. Jak sugeruje tytuł, swingujący "You've Got Demons" odkrywa mroczniejsze oblicze nocy, której kulminację odnajdujemy dokładnie w zwolnieniu z pohukiwaniem sowy w tle. W pewnym sensie, "Hungry For Your Heart" kontynuuje złowieszczy przekaz, ale tym razem chodzi o wybudzanie ze spokojnego snu tych, którzy smacznie śpią. Powtarzanie tytułu w refrenie nie wynika z braku lepszego pomysłu, lecz odzwierciedla uparte kuszenie potencjalnej ofiary aż do skutku. Instrumental "Kassiopeia" pozornie stanowi odpowiednik maidenowskiej "Transylvanii", choć to oczywiście kompletnie inna, bogato zaaranżowana kompozycja. Wieńcząca całość "Aurora" ostatecznie rozwiewa podejrzenie, że Bomber próbuje przypodobać się fanom Lemmy' ego, bo takich gęstych partii instrumentalnych nie znaleźlibyśmy nawet na "Another Perfect Day". Szwedzka młodzież kroczy drogą do zdobycia w przyszłości statusu reprezentantów kolejnego pokolenia linii Motörhead - Overkill … I nie tylko w zaroślach ich album ujrzymy. (4)
Kompozycje Jacka są bardzo solidne, głównie dynamiczne, trzymające się kanonu, przez co są utrzymane w oldschoolowym klimacie, a przy okazji brzmią klasycznie. Jack nie wymyśla niczego nowego, ale z pewnością swoją propozycją ucieszy, wszystkich maniaków klasycznego hard'n'heavy, szczególnie tego w wydaniu amerykańskim. Jednak to, co wyróżnia album "Sunset And Clark" to zaproszeni wokaliści. Są to: Keith St. John (Montrose), Andrew Freeman (Last in Line), Paul Shortino (Quiet Riot), Steve Overland (FM), Nick Walsh (Slik Toxic), Jesse Damon, Todd Poole (Roxy Blue). Każdy inny, ale za to bardzo intrygujący, potrafiący przykuć uwagę i wciągnąć w proponowaną przez siebie muzykę. Także jest co słuchać. Mnie najbardziej pasuje bardzo mocny opener "Bitch Is Crazy", kawałek w stylu Mötley Crüe oraz równie cięty "Last To Know" ale już z wyraźniejszym sznytem epoki hard rocka (te Hammondy). W pozostałych utworach też można wybierać, to już zależy od własnych preferencji, bo nic nie brakuje typowemu i bezpośredniemu "The City Never Sllep" ze znakomitym wokalem Steve'a Overlanda, czy też bardziej blues-rockowemu "Feel The Love" z gitarami a la slide. W ten sposób można wymieniać kawałek za kawałkiem. Ogólnie Jack potrafi wymyślić świetne riffy czy zagrać znakomite solo, ale potrafi też wypozycjonować pozostałe instrumenty tak, żeby wszystko soczyście zabrzmiało. A pomagał mu w tym Jeff Kalemba, który odpowiadał również za miksy. "Sunset And Clark" nie robi jakiejś rewolucji, nie o to chodziło, a bardziej o dobrą zabawę przy klasycznym hard 'n' heavy, co moim zdanie się udało. (3,7) \m/\m/
Sam O'Black
Bullet-Proof - Cell XIX Brothers In Arms - Sunset And Clark 2021 Deko
Jacka Frosta znamy głównie z Seven Witches. Wspomagał on również przy różnych okazjach takie formacje jak, Savatage, Lizzy Borden, Circle II Circle, Metalium, Marshall Law itd. Brothers In Arms to jego nowy projekt, którym wraz z Karlem Wilcoxem (perkusja), Alexem Jansenem (bass) oraz Charlie Calv'em (klawisze) wyruszyli w świat złotej ery hard'n'heavy rodem z lat 70. i 80.
2021 Sleaszy Rider
Bracia Hupka grali przed laty w Anguish Force, a zwerbowawszy do składu włoskich muzyków stworzyli własny zespół. BulletProof gra coś na styku tradycyjnego i thrash metalu, łącząc intensywne partie rytmiczne z mocarnym riffowaniem i sporą dozą melodii. Nie jest to na pewno nic oryginalnego, ale to muzyka ze znakiem jakości, zagrana z ogromną energią, co szczególnie efektownie wypada w szybkostrzelnych "Brainocide", "Paralyzed" czy kom-
RECENZJE
201
pozycji tytułowej. Nie ma tu jednak mowy o tylko trzech kwadransach monotonnego i na dłuższą metę nudnego łomotu: "When Truth And Trust Collapsed", "No Future" czy "Cold Sigh" wzbogacają aranżacyjne urozmaicenia i zmiany tempa, świetnie wypada też gitarowy duet, dość sprawiedliwie dzielący się solówkami - w kilku utworach mamy ich nawet więcej niż jedną. Słychać też, że "Cell XIX" nie nagrali debiutanci, to dojrzały, dopracowany materiał - ktoś powie, że przy trzeciej płycie nie powinno to dziwić, ale historia zna wiele przykładów zespołów rozkręcających się przez długie lata. Mamy też ciekawostkę, ostrą wersję "All I Want" pop-punkowców z The Offspring, w żadnym razie nie odstającą od materiału podstawowego. (4.5) Wojciech Chamryk
Bulletproof - Dynamite 2021 Ossuary
Running Wild jest zespołem, którego twórczość dla wielu słuchaczy momentami może jawić się jako zbyt infantylna oraz trącąca myszką. Nawet jeśli tego typu opinie nie są całkiem nieuzasadnione, to trzeba przyznać, że nawet w roku 2022 liczba kapel zainspirowanych twórczością Rolfa Kasparka jest dość imponująca. Jakiś czas temu dołączyła do nich argentyńska ekipa ukrywająca się pod nazwą Bulletproof. Nie wszyscy muzycy tworzący ten zespół są całkowitymi debiutantami. Perkusista Matias Pena ma za sobą choćby występy w znanej naszym czytelnikom grupie Feanor. "Dynamite" to zaledwie pięcioutworowy minialbum będący pierwszym wydawnictwem w dorobku tego stosunkowo młodego zespołu. Każdy z kawałków zawartych na tym EP można opisać jako szybki, dynamiczny, jednocześnie bardzo melodyjny numer. Duch wspomnianego Running Wild (i flaga z Jolly Rogerem) unosi się nad każdym zawartym tu dźwiękiem. Z tą uwagą, że na przykład pierwszy z brzegu "Banners High" czy choćby tytułowy "Dynamite" swym poziomem znacznie przewyższają większość numerów nagranych w ostatnich latach przez Rolfa i spółkę. Bulletproof to zespół, który zapewnie nie zrewolucjonizuje sceny NWOT HM, ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, ma szanse być jednym z jej jasnych punktów. Tak czy owak, czekam na ich pełne wydawnictwo. Wtedy zobaczymy dopiero ich
202
RECENZJE
pełny potencjał (4,5). Bartek Kuczak
Burning - Scourge Of Humanity 2021 Self-Released
Na kolejnym albumie Burning wciąż hołdują starej szkole metalu, tak jakby czas zatrzymał się dla nich na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Dla wielu słuchaczy będzie to zasadnicza wada tego materiału, jednak ja odbieram takie podejście jako zaletę, bo nie ma sensu poprawiać czegoś, co nie tylko się nie popsuło, ale wciąż jest w idealnym stanie. Wystarczy tylko (sic!) dodać coś od siebie, nie nastawiać się wyłącznie na kopiowanie i proszę, efekty są nader interesujące. Osiem utworów, 37 minut muzyki - tu również wszystko się zgadza, bo to winylowy czas trwania, a zespół zadbał również o wydanie "Scourge Of Humanity" na czarnej płycie, a co jeden numer to lepszy. Singlowy opener "Black Pope" z oganowymi brzmieniami i "Follow The Crowd" z gościnnym udziałem wokalistki Rity Bakker mają w sobie coś z hard rocka; "Keep Me Safe", tytułowy "Scourge Of Humanity" i "You Are Invited" to klasowy hard 'n' heavy z lat 80., granie mocne, ale też i melodyjne ze świetnie radzącym sobie w wysokich rejestrach Hugo Kochem. Trzyminutowy "Taking Out The Thrash" jest z kolei najbardziej siarczysty, a na drugim biegunie mamy prawie dwa razy dłuższy, wielowątkowy utwór "Leatherface". No i wisienka na torcie, "Bodyfarm": dynamiczny numer z melodyjnymi unisonami i gościnnym udziałem byłego gitarzysty Iron Maiden Dennisa Strattona. Pewnie zachęci to fanów Żelaznej Dziewicy do sprawdzenia "Scourge Of Humanity", ale bez tego gościnnego udziału to i tak płyta warta uwagi. (5) Wojciech Chamryk
Burning Ground - Last Day Of Light 2017 Minotauro
Burning Ground to kapela, która pochodzi ze Sardynii i została założona w roku 2002. Straszny żal,
że przez ten czas wydali tylko jeden album, właśnie omawiany "Last Day Of Light". Zespół preferuje granie heavy/power metalu w stylu amerykańskim, dziwi mnie to bardzo, bo jakby nie było ci muzycy to Włosi. A oni wymyślili dźwięki bardzo rasowe, mroczne i potężne, które bardziej przystoją Amerykanom. Zwolennicy dokonań Iced Earth czy Metal Church odnajdą się w nich bez problemu. Oprócz przed chwilą wymienionych inspiracji odnajdziemy lekkie echa bardziej progresywnego grania w charakterze zbliżonym do Queensryche czy Fates Warnig. Poza tym dość potężną dawkę tradycyjnego heavy metalu w stylu Iron Maiden, a z rzadka czegoś z europejskich brzmień pokroju Tad Morose. Także na "Last Day Of Light" przeważa amerykański power metal, przesiąknięty ciężkimi riffami oraz ujmującymi melodiami. Zaklęty jest on w dość potężnych i złożonych kompozycjach, które jednak z łatwością bezpośrednio trafiają do słuchacza. Jest to bardzo ważna cecha włoskich muzyków. Nie licząc intro "Dark Ages", płytę rozpoczyna mocarny, w średnich tempach, acz chwytliwy "The Killing Hand", w którym na uwagę zawracają gitary. Wybrzmiewają one bardziej europejko, tworząc znakomicie współbrzmiący dźwięk. "Darkned Desire" podkręca trochę tempo, ale nie popada w szybkie tempa. W średnich tempach Burning Ground czuje się bardzo dobrze. Dodatkowo w tej kompozycji odnajdziemy pewne echa thrash metalu w stylu Megadeth. Odważnie tną riffy również w klimatycznym "Facing The Shame", gdzie z animuszem wtóruje im sekcja rytmiczna. Po raz kolejny można doszukiwać się w nim również wpływów Iron Maiden. Za to "Before I See" podkreśla swoją melodyjność oraz pewne epickie zacięcie. Natomiast w utworze sztandarowym "The Burning Ground" brzmienie i riffy mocno zagęszczają się, budując w ten sposób chyba najbardziej intensywny kawałek na albumie. Za to tytułowa kompozycja "Last Day Of Light", choć skupia wszytko co najlepsze w Burning Ground to, wydaje się tą najbardziej przestrzenną. Na finał mamy instrumentalną miniaturę "Dawn Of Hope". Ogólnie brzmi to doskonale, ja nie bardzo umiem się do czegoś doczepić. W dodatku znakomity wokal Maurizio Meloni buduje niesamowitą atmosferę całego krążka, także fani US power metalu nie powinni odpuścić tej płyty. Jako uzupełnienie dopiszę, że tematyka związana jest ogólnie z ochroną środowiska, choć nie wydaje mi się, żebyśmy mieli do czynienia z tzw. concept-albumem. Domniemywam, że niewielu wie o "Last Day Of Light", ale jak możecie "odkopcie" sobie tę płytę. Warto! (5) \m/\m/
Caveat - Alchemy 2022 Self-Released
Kanadyjski Caveat to zespół o sporym stażu, chociaż przytrafiła mu się kilkuletnia przerwa. Jednak od momentu powrotu w roku 2015 grupa nie zwalnia tempa, proponując kolejny, czwarty już w swej dyskografii album. Wcześniejszych nie słyszałem, a zawartość "Alchemy" nie zainteresowała mnie na tyle, abym zaczął ich szukać czy tylko chciał posłuchać. Caveat preferują techniczny power/progresyny metal i radzą sobie w tej stylistyce naprawdę dobrze, mają jednak problem z dobrymi kompozycjami niby dużo się w nich dzieje, ale niewiele się z nich pamięta. To w sumie zupełne przeciwieństwo takiego Rush, gdzie już po dwóchtrzech odsłuchach, nawet bardzo długich utworów, zapadały w pamięć różne motywy melodyczne czy solówki - tu nie ma o tym mowy, praktycznie każdy z tych siedmiu numerów to typowa sztuka dla sztuki, utwory pisane najwidoczniej w celu zrealizowania wygórowanych ambicji muzyków. Do tego Amanda Marie Bourdon sprawdza się za klawiaturami, ale za mikrofonem już nie za bardzo: "Silver" jest pod tym względem najsłabszy, "Ghost" nieco lepszy, a "Alchemy" chyna najbardziej udany, chociaż wokalistką w pełnym tego słowa znaczeniu raczej bym jej nie określił. Z kolei gitarzysta Greg Musgrave dla odmiany tylko groźnie porykuje, co przy korzystniejszych wiatrach skutkuje duetem piękna i bestia (rzeczony "Ghost"), ale czasem spala jednak na panewce, kiedy takie partie odstają od warstwy instrumentalnej (progresywny "Black Mirror"). Można, nie trzeba, bo porównania do Opeth czy Cynic są wzięte z sufitu. (3) Wojciech Chamryk
CETI - CETI 2022 MMP
"Oczy martwych miast" z roku 2020 pokazały, że CETI nie zamierza spuszczać z tonu, a pandemiczne zawirowania i brak możliwości koncertowej promocji tej płyty nie załamały poznańskiej formacji. Przeciwnie, muzycy zaczęli
tworzyć nowy materiał, opatrzony wiele mówiącym tytułem "CETI". Rzeczywiście można traktować ten album jako nowy początek w historii istniejącego od 1989 roku zespołu, jest to bowiem pierwszy w jego dorobku materiał bez udziału Marii Wietrzykowskiej, a więc zorientowany w 100% gitarowo. Gitarowy duet CETI okrzepł, a kompozytor tego materiału Tomasz Targosz dał Bartiemu Sadurze i Jakubowi Kaczmarkowi spore pole do wykazania się - nie tylko w kontekście partii solowych czy uatrakcyjniania melodii za sprawą unison, ale też siły riffowego ognia. Grupa w świetnym stylu wróciła więc do korzeni hard 'n' heavy lat 80., proponując urozmaicony, robiący ogromne wrażenie materiał. Jego dobrymi próbkami są singlowe utwory "Zaraza" i "Pajac", ale takich dynamicznych perełek jest na "CETI" zdecydowanie więcej, z siarczystym openerem "Głos krwi" i "Synem przestworzy" na czele. Nie brakuje też kompozycji utrzymanych w średnim tempie ("Horyzont życia", lekko orientalizujący "Portret"), jest rozpędzający się archetypowy numer ("Adrenalina") i w końcu na finał piękna ballada "Po drugiej stronie życia". O Grzegorzu Kupczyku nie ma się co rozpisywać, wciąż jest w rewelacyjnej formie, co potwierdza też na bonusowym CD nr 2, zawierającym aż 18 utworów koncertowych, zarejestrowanych w Warszawie i w Poznaniu pod koniec ubiegłego roku. Przeważa wśród nich materiał z "Oczu martwych miast", dopełniony utworami Turbo z różnych płyt, z których "Jaki był ten dzień" został wykonany z gościnnym udziałem Wojciecha Hoffmanna i Bogusza Rutkiewicza. Premiera i natychmiastowy klasyk w jednym, nic dodać, nic ująć. (6) Wojciech Chamryk
Cherokee - Blood & Gold 2021 Dying Victims Productions
Wiecie co? Do tej całą modą na takie retro granie mam lekki problem mam dość mieszane uczucie Bo z jednej strony samo słowo "moda" sugeruje zjawiska, które jest na fali przez pewien okres, natomiast istnieje duże prawdopodobieństwo, że za jakiś czas niewiele z niego zostanie (ten scenariusz, mimo że jest bardzo prawdopodobny, oczywiście wcale nie musi się spełnić). Patrząc na to jednak z nieco innej perspektywy, owy trend przyniósł nam kilka interesujących kapel. Jedną z nich
jest ten pochodzący z Niemiec młody band. Nazwa zespołu z jednej strony może sugerować zapatrzenie się w Amerykę albo przywodzić na myśl jeden z popularniejszych utworów szwedzkiej grupy Europe. Raczej bardziej prawdopodobna jest ta pierwsza opcja, gdyż w niektórych kawałkach ewidentnie słychać plemienne dźwięki "Blood and Gold" to pierwszy długograj w ich dorobku. Słuchając tego albumu, miałem nieodparte wrażenie, że obcuję z płytą, która została wydana nie w roku 2021, a gdzieś na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Muzyka grana przez Cherokee to taki idealny mariaż oldschoolowego hard rocka z hipisowskimi klimatami (nie wiem, czy to tylko moje prywatne odczucie, ale podczas słuchania przed oczami miałem wielki kolorowy napis Woodstock 1969). Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z utalentowanymi twórcami, którzy ze swojego talentu potrafią zrobić użytek. Kompozycje zawarte na "Blood & Gold" sprawiają wrażenie dość dojrzałych, jak na debiutantów, a jednocześnie wręcz kipią rockendrollem. Właśnie o to chodzi, bu umieć znaleźć w tym wszystkim złoty środek. Im się to udało (5).
nadmiernego przepychu, a mimo wszystko mają klasę. To samo można powiedzieć o gitarach, sekcji rytmicznej oraz ogólnie o dwunastu utworach wypełniających debiut Confidential. I właśnie to wyróżnia "Devil Inside" na tle innych wydawnictw tego typu. Skromność, umiejętny balans między brzmieniami, nastrojami, a dobranymi melodiami. Myślę, że fani takiego grania spokojnie wybiorą swoje ulubione kawałki, niemniej może zdarzyć się tak, że całość "Devil Inside" może stać się dla nich na tyle zajmująca, aby nie odpuścić sobie nawet fragmentu tego albumu. Płyta brzmi profesjonalnie, także zwykły fan ma gwarantowaną satysfakcję od jego początku do samego końca. Co tu dużo pisać nawet mnie fajnie słuchało się debiutu Norwegów, jednak nie mogę postawić więcej niż (3,5). Myślę, że maniacy takiego grania będą bardziej szczodrzy. \m/\m/
Bartek Kuczak Corners Of Sanctuary - Blood And Steel: Fight Till The End 2021 RFL
Confidential - Devil Inside 2022 Massacre
Ty razem mamy do czynienia z norweskimi muzykami, którzy dają swój upust uwielbieniom symfonicznych brzmień w melodyjnym power metalu, a mowa o formacji Confidential. Przewodzi im wokalistka Astrid K Mjoen, która nie tylko zachwyca pięknym kobiecym głosem, ale także umiejętnością pisania i aranżowania udanych kompozycji i muzyki. Jej utwory nie są jakoś specjalnie złożone, bardziej stawia w nich na bezpośredniość, melodyjność, a nawet piosenkowość, ale nie stara się popadać w zbytnią popową ostentacyjność. Dzięki czemu jej muzyka ma wiele przestrzeni na prezentację jak najciekawszych dźwięków, brzmień, emocji i nastrojów, choć w niektórych wypadkach bywa zbyt zachowawcza. W te konstrukcje bardzo fajnie wpisane są wszelkie orkiestracje, o dziwo świetnie skrojone, przemyślane i brzmiące tak jak trzeba. Potrafią być one bardzo romantyczne i melancholijne, ale także podniosłe i epickie. Jest też w nich jakaś oszczędność, nie ma
Mam coś w tej transzy płyt do recenzji wyraźnego pecha do obdarzonych ogromną fantazją autorów promocyjnych materiałów. Może ktoś z czytelników już o tym wiedział, ale ja nie miałem pojęcia, że Corners Of Sanctuary to tytani tradycyjnego heavy metalu. Szybko to poszło, zważywszy, że zespół powstał raptem przed 10 laty... Jednak pobożne życzenia to jedno, fakty zaś drugie. Te zaś są dla grupy z Filadelfii nieubłagane i mimo powrotu, już któregoś z kolei, wokalisty Frankiego Crossa, Corners Of Sanctuary z płyty na płytę obniżają poziom - jeśli to tytani, to co najwyżej trzeciej kategorii. A w sumie jeszcze tak niedawno, na wysokości "Cut Your Losses"/"The Galloping Hordes", power/tradycyjny heavy w ich wykonaniu naprawdę robił wrażenie. Na "Heroes Never Die" nie było już tak dobrze, a na najnowszym albumie zespół tylko potwierdza, że kryzys wciąż trwa. Już pierwszy utwór "Fight (Brave Is The Heart)" to nic więcej jak zbieranina wyświechtanych klisz, zaś w kolejnych mamy multum przykładów zbytniego zapatrzenia się w klasyków pokroju Iron Maiden - owszem w takim "Earth Fighter" Mick Michaels ozdabia to wszystko piękną solówką, jego partia w "Casualties Of War" również zachwyca, ale oryginalności w tych kompozycjach za grosz. Doskwiera też brak
pomysłów na wyraziste refreny, a kilka utworów kończy się dziwnie szybko, jakby muzycy nie za bardzo wiedzieli co z nimi zrobić. Wygląda na to, że seryjne wręcz wypuszczanie kolejnych płyt (od października 2020 wydali dwa albumy oraz dwa kolejne z kolędami) nie wychodzi Corners Of Sanctuary na zdrowie - panowie, lepiej zwolnić tempo, ale nagrać w końcu coś naprawdę dobrego. (2) Wojciech Chamryk
Craving Angel - Dark Horse 2014 - Minotauro
Craving Angel to amerykańska grupa działająca w latach 19841994, jednak pozostawiając po sobie tylko jedno Demo (1987). Kilka nagrań z niego właśnie znalazło się na kompilacji, którą w 2014 roku wydało Minotauro Records. To dość ciekawy zbiór poprawnego heavy metalu. Twórczość grupy nie była odkrywcza, ale też nie można za mocno się do niczego przyczepić. Takie były czasy, nie każdy miał talent do ponadczasowych kompozycji i siłą rzeczy czas zweryfikował pewne zespoły. Wśród nich też, odnoszę wrażenie, był kwartet z White Bear Lake. To ich amerykańskie podejście do grania, czasem trochę pachnące Motley Crue, też nie każdemu musi się podobać. Ja nie mam zamiaru się tutaj nad zespołem pastwić - na sucho i bez emocji odsłuchałem "Dark Horse". To nie tak, że to jest jakaś mielizna. Chłopaki Joey Late (bas), Phil Coffman (perkusja), Scott T. Schleen (gitara) i Bud Hughes (wokal) czuli się dość swobodnie i serwowali trochę nośnej muzyki. Inna sprawa, że te kawałki długo w głowie nie siedzą, ale to bez znaczenia. To są sprawnie zagrane numery, posypane odrobinkę brokatem, ale też w tamtym okresie USA wypluło takich załóg tysiące. Niby wszystko jest okej, grają z ciekawym riffem, motoryczną sekcją, ale refreny zdradzają ich pochodzenie od razu. Bliżej im do Bon Jovi czy Motley Crue niż do Omen czy Savage Grace. Nie umniejszam też Craving Angel, bo kilka kompozycji jest niezłych, choć to za mało, żeby mój puls zaczął wariować. (3,5) Adam Widełka Craving Angel - Redemption 2017 Minotauro
Grupa wróciła w latach dwutysięcznych do grania. Dwie piosenki z tego albumu były nagrywane w
RECENZJE
203
2009 roku. Można więc dedukować, że "Redemption" powstawało po części przez parę dobrych lat, by w końcu finalnie ukazać się pięć lat temu. Szczerze jednak - gdyby tego krążka nie było, nic absolutnie by się nie stało. Craving Angel są wierni tutaj swojemu pochodzeniu. Kawałki jakie wypełniają ten album to w większości typowo amerykański rock/heavy metal, jaki też grali w latach 80. Godzina materiału i 17 utworów. Dużo różnych klimatów, przez co płyta jest mało spójna. Sporo rozmarzonych, delikatnych dźwięków. Trochę też jakichś nawet blues-rockowych zakusów. Do tego riffy typowo heavy metalowe, szybkie i zadziorne. Ta rozbieżność nie służy odbiorowi tego wszystkiego. Mam wrażenie, że chcieli wcisnąć ile się da, realizując wiele pomysłów, jakie nawarstwiały się przez okres, gdy grupa była świeżo po reaktywacji. Fajnie, może komuś to się spodoba, bo tragedii ogólnie w tym nie ma. Trzeba tylko lubić granie w stylu zmiksowanego Bon Jovi, Aerosmith, Motley Crue i garści klasyki rocka. Możliwe, że gdyby ten album był krótszy i z naprawdę najlepszymi momentami tego wydawnictwa obszedłbym się z nim milej. Niestety, dla mnie "Redemption" to rzecz, jakiej mogłoby nie być. Nie zamierzam też sięgać po raz kolejny po ten krążek - mam zbyt mało cennego czasu na takie nic nie wnoszące do mojego świata pozycje. (2) Adam Widełka
Crisix - Full HD 2022 Listenable
Młodzi Katalończycy tak wydają swoje albumy, żeby fanom chciało się sięgać po ich fizyczne wydania. Ostatnio był numer z pizzą (wywiad z jajem w HMP 80, str. 46), a teraz z dołączanymi do płyt okularami, pozwalającymi zobaczyć okładkę "Full HD" w całej okazałości, w trójwymiarze i z wszystkimi schowanymi przed gołym okiem detalami, które odnoszą się bezpośrednio do motywów poruszanych w tekstach. Zabawne, że tytuł "Full HD" oznacza wg nich "Full Hate-Definition", zaś wyko-
204
RECENZJE
nany z niezliczoną liczbą thrashowych gości (w tym Chuck Billy z Testament) "W.N.M. United" "World Needs Mosh United". Przyznam, że to akurat prawda, świat faktycznie potrzebuje więcej thrashowego moshu ("Macarena Mosh" również), nie da się ukryć. Crisix wie, co mówi (krzyczy, powtarza), skoro sami zaczynali w okresie ostatniego wybuchu popularności thrashu (2008) i od tego czasu bardzo intensywnie działają, zarówno scenicznie jak i wydawniczo. Roznosi ich energia. Są bardzo pomysłowi, nieposkromieni i dziarscy. Gdyby mogli, roznieśliby całą planetę, czyniąc to jednak ze sporą dawką zaskakującego poczucia humoru. Czują się super, bo doskonale trafili w swoją niszę i otrzymują potężny odzew ze strony odbiorców, o czym świadczy ponad 140 000 followersów na Facebooku oraz bez porównania więcej usatysfakcjonowanych koncertowiczów na niemal całym świecie. Udowadniają tym samym, że thrash wcale nie należy do skansenu i absolutnie nie skończył się wraz z nastaniem epoki Alice In Chains. Przytoczone argumenty przemawiają za tym, że Crisix fajnie znać jako zespół, natomiast co z samą zawartością "Full HD"? Julián Baz nie do końca czuł się pewny swego, kiedy mi o niej opowiadał. Główne jego przesłanie polegało na tym, że przedstawiany album jest najlepszy w jego dyskografii, ale tylko dlatego, że "wypada tak się wypowiadać o własnym najnowszym albumie i wszyscy tak robią", ale gdyby tylko ktoś wskazał na inny krążek, to Julián bez mrugnięcia okiem by się zgodził. Zagubienie twórcy może wynikać z tego, że trudno odnosić się do dzieła na miesiąc przed jego oficjalną premierą, ale od artystów wkładających w coś serce oczekiwałbym silnej woli, żeby sypać na ten temat więcej konkretów. Nawet, jeśli w postawę autorów zaczyna czasami wkradać się rutyna, to jestem pewien, że fani wysłuchają "Full HD" z zadowoleniem. Album ten jest bowiem nacechowany dokładnie taką energią i spontanicznością, jakiej można by się spodziewać. Dominują szalenie szybkie, drapieżne motywy, choć z pewnością może podobać się, gdy zespół stawia na bardziej melodyjny i zrównoważony podkład instrumentalny (np. druga połowa "Boc De Biterna"). Ogólnie można uznać, że płyta pobudza, podnosi ciśnienie i sprawia, że trudno jest się od niej oderwać aż do końca jej trwania. Nowej jakości nienawiści tu się nie definiuje, ale ukontentowanie gwarantowane. (4) Sam O'Black Crusade of Bards - Tales of the Seven Seas 2022 Rockshot
Crusade of Bards to formacja, która pochodzi z Hiszpanii i działa
od roku 2015. Natomiast "Tales of the Seven Seas" to jest ich druga płyta studyjna. Muzycznie skupia się ona na melodyjnym symfonicznym power metalu. W dodatku główny wokal należy do pani z pięknym głosem. Generalnie brzmi, to jak dziesiątki, jeżeli nie setki, takich samych kapel. Ma tyle samo atrybutów, co najlepsze produkcje z tej półki, a może jeszcze więcej. Niemniej coraz mniej na mnie to działa, a i mam wrażenie, że sami fani też coraz mniej uwagi zwracają na tego typu produkcje. Od dawna na tej scenie jest ustawiona hierarchia i praktycznie nic się nie zmienia. Owszem krytycy i co niektórzy fani mogą popaść w zachwyt przy nowych produkcjach debiutujących kapel, może nawet i słusznie, ale w żaden sposób ich euforia oraz starania zespołów nie są w stanie naruszyć wspomnianej zwierzchności. Po prostu dawno nastał przesyt takim graniem i kropka. Na "Tales of the Seven Seas" bywa bardzo filmowo i epicko, szczególnie w intrze i outrze "Anuri" i "As Above, So Below". Niemniej najbardziej monumentalny taki fragmencik jest na początku kompozycji "Naupaktos". Bywa szantowo-folkowo jak choćby w skocznym "The Red Charade". Jest słonecznie, promiennie i nieznośnie lekko jak w "Hasard" (mimo jakichś tam growlowych pomrukiwań). Jest ciężko, przytłaczająco, ponuro jak we wspominanym już "Naupaktos". Jest ulotnie i melancholijnie jak w prawie akustycznym "Samudr Ka Madir" czy bardziej filmowym "The White Witch". Jednak generalnie przeważa wersja rozśpiewanego i rozbrykanego melodyjnego symfonicznego power metalu tak ja w praktycznie rozpoczynającym "The Northwest Passage". Ogólnie "Tales of the Seven Seas" przygotowane, zagrane i wyprodukowane jest na najwyższym poziomie, także do tych kwestii nie ma co się przyczepiać. Najwięksi fani takiego grania oceniają ten album bardzo wysoko (5), takie osoby jak ja będą co najwyżej wzruszały ramionami (2), także średnia z tego wychodzi tak (3,5). Może to i sprawiedliwe... \m/\m/ Crystal Throne - Crystal Throne 2021 Self-Released
Francuski Crystal Throne to kolejny zespół, wobec którego użyto określenia: progresywny heavy metal. Z tym że w ich wypadku istotniejszą jest fascynacja tradycyjnym
heavy metalem i NWOBHM, a szczególnie Iron Meiden oraz jego bardziej epicko-progresywnym wcieleniem. Owszem znajdziemy także odniesienia do wczesnego Fates Warning oraz Queensryche, ale w muzyce Crystal Throne to klasyczny heavy metal jest stylem przewodnim. Album zaczyna się krótkim i nastrojowym instrumentalem, który od razu informuje, że w tym wypadku będą rządziły gitary. Kolejny utwór "Rise to Glory" jest szybki i bezpośredni. W takim tempie jest większość kompozycji, ale w porównaniu do "Rise to Glory" usłyszymy więcej technicznych zagrań, zmian temp i klimatów, oraz bardziej intrygujących aranżacji. Tak jest już w kolejnym, w dodatku wyśmienitym kawałku "Timescape". Jednak z tych szybszych utworów najbardziej podoba mi się "Shades of Existence". Głównie ze względu na pomysłowość, klimat, a przede wszystkim za gitary Maxa Waynna. Zresztą przez cały album udowadnia on, że jest nie lada graczem, a w jego wyobraźni jest wiele pomysłów na znakomite riffy i jeszcze lepsze popisy solowe. Na debiucie Crystal Throne są też dwie wolniejsze kompozycje "Foreshadowed Sands" i "Crystal Warrior". Obie utrzymane są w średnich tempach, dzięki czemu wyraźniej zaznaczone są zmiany temp, techniczne zagrywki oraz bardziej epicki i dostojny klimat, a także progresywny sznyt. No cóż, jak ma się talent to, się tworzy naprawdę dobrą muzykę. Towarzyszy temu świetna gra muzyków. O możliwościach gitarzysty pisałem, teraz warto podkreślić walory sekcji rytmicznej - w roli głównej Jefferson Brand (bas) i Alex Gricar (perkusja) - która głównie buduje fundament pod gitary i wokal, ale robi to z dużą wyobraźnią i ze swadą. Jak zahaczyliśmy o wokal, to należy wyrazić duże uznanie Terry'emu DeFire, którego głos można umieścić gdzieś między Dickinsonem, Tate'em i Alderem. Muzycy Crystal Throne zadbali też, aby albumu słuchało się nam dobrze. Brzmienie nawiązuje do lat 80. zeszłego wieku, ale nie czuć w nim jakichś nachalnych starań, aby sound był mocno oldschoolowy. No cóż, myślę, że fani dobrze zagranego tradycyjnego heavy metalu powinni namierzyć debiut francuskiego Crystal Throne. Z pewnością satysfakcja gwarantowana. (4,7) \m/\m/
Crystal Viper- The Last Axeman 2022 Listenable
Jak się okazuje, czas pandemii można było wykorzystać całkiem konstruktywnie. Jasne, że brakowało koncertów i branża muzyczna dostała niezłego kopniaka w tyłek, ale całkiem spore grono muzyków pokazało, że w każdych warunkach można po prostu zakasać rękawy i robić ze zdwojonym zaangażowaniem tyle, ile się da (a czasem nawet trochę więcej). Doskonałym przykładem jest nasz Katowicki Crystal Viper. Patrząc na działalność Marty Gabriel i spółki, właściwie trudno uwierzyć, że w ciągu ostatnich dwóch lat ich działalność miałaby być czymkolwiek ograniczona. W minionym tylko roku wyszedł świetny "The Cult", dodatkowo Marta wypromowała swój solowy debiut i nagrała partie basowe na ostatni krążek szwedzkiego Blazon Stone. Do tego m.in. z jej inicjatywy ruszył projekt #RockOutSessions, w którym udział wzięła zresztą i sama Kryształowa Żmijka (a o efekcie tego poniżej). Dziś gdy stoimy (podobno) u progu końca pandemii, zespół postanowił uczcić 15. rocznicę wydania debiutanckiego "The Curse of Crystal Viper", poprzez wypuszczenie odświeżonej wersji klasyka "The Last Axeman". Tak wiem jak to brzmi i jak to się zwykle kończy, ale nie wyrokujcie, póki nie przesłuchacie. A że ekipa miała w zanadrzu trochę więcej gotowego materiału, to pierwotne założenie singla rozrosło się do rozmiarów EP (a raczej do rozmiarów LP, ale wydano je jako EP). Co więksi fani mają już pewnie na półce wydawnictwo o tym samym tytule - w roku 2008 wyszła już bowiem kompilacja "The Last Axeman", która zawierała - jakże by inaczej - alternatywną, polskojęzyczną wersję tytułowego przeboju, do tego covery, dwa nowe numery i nagrania koncertowe. Nowy "Axeman" to zasadniczo podobna kombinacja, ale "w mniejszej skali". Na otwarcie dostajemy wspomniany wyżej re-recording, nad którym właściwie nie warto specjalnie się rozwodzić. Spieszę z odpowiedzią na pytanie, które na pewno ciśnie się na usta większości zainteresowanych - nie, nie został sprofanowany, zgwałcony ani nie daj Boże paskudnie zremiksowany. To po prostu bardzo sprawnie odegrany, doskonale znany fanom Crystal Viper numer. Podobnie wypadają covery. Marta Gabriel ma fajny zmysł brania na warsztat niby świetnie znanych, ale jednak nie-
oczywistych utworów i naprawdę dobrze dopasowywać do nich swój głos (na poprzednim albumie potrafiła przecież zaskoczyć mierząc się z samym Kingiem Diamondem). Mamy więc do czynienia z bardzo dobrym odegraniem klasyków - właściwie może trochę szkoda, bo prócz oczywistych zmian w wokalu i produkcji, są one zrobione trochę "od linijki". Nie chcę tu absolutnie odmawiać im jakiegokolwiek polotu - niemniej chętnie usłyszałbym jakieś drobne akcenty urozmaicające kompozycje względem oryginałów. Osobiście więcej radości miałem tu podczas odsłuchu "Ulitsa Roz", ale to chyba kwestia wyłącznie preferencji, jako że wolę Ariję od Diamond Head. Wię-cej można za to powiedzieć o jedynym w pełni "premierowym" utworze. "In The Haunted Chapel" to prawdziwa perełka, osadzona mocno w duchu NWOBHM, naładowana świetnymi partiami gitar i doskonałymi melodiami. Prosty, dość lekki numer, ale ile tam energii, ile pomysłów! Powtarzam: Perełka! Ostatni "segment" krążka stanowią nagrania ze studyjnego koncertu zespołu w ramach wspomnianej wyżej akcji #RockOut Sessions. To cztery kawałki, zaczerpnięte wyłącznie z ubiegłorocznego "The Cult" - dosyć szczególny wybór setlisty, pozbawiony hitów ze starszego okresu Crystal Viper. Ciekawy pomysł na odświeżenie tak naprawdę najlepszych momentów ostatniej płyty i usłyszenie choćby namiastki tego, jak mogą one brzmieć na żywo (niestety rzeczywistość pandemiczna sprawiła, że nie było zbyt wielu szczęśliwców, którzy tej radości dostąpili). Warte posłuchania również ze względu na, nieco bardziej "przytłumioną", surowszą produkcję oraz na wokale. Z jednej strony słychać tu wyraźnie, jak wszelkie "wspomagacze" w stylu chórków doskonale sprawdzają się w muzyce Kryształowej Żmijki (uczciwie trzeba przyznać że trochę ich tu brakuje), z drugiej odarcie z nich, uwidacznia w pełnej krasie, że partie wokalne Marty to po prostu wyższa szkoła jazdy. Zasadniczo "The Last Axeman" rozpatruję w kategoriach ciekawostki dla co zagorzalszych fanów zespołu, tudzież dla kolekcjonerów - po prawdzie nie usłyszycie tam wiele nowego. Ale z drugiej strony przestrzegam przed zignorowaniem materiału. Jak by nie patrzeć Crystal Viper to zawsze jakaś gwarancja jakości. W covery zawsze umieli, no i do tego mamy "In The Haunted Chapel" - okropną stratą byłoby, gdyby ten numer przepadł w "B-side'owych odmętach". A że sporo przy tym "odgrzanych kotletów"… Cóż, jak danie jest dobre to i po odgrzaniu daje radę. ( 4) Piotr Jakóbczyk
resowani starożytną historią (4,5). Bartek Kuczak
Custard - Imperium Rapax 2022 Pure Steel
Niemieccy power metalowcy z Custard zdążyli już swych słuchaczy przyzwyczaić do tego, że raczą ich nowym wydawnictwem mniej więcej co cztery-pięć lat. "Imperium Rapax" to już siódmy album w ich dorobku. Tym razem chłopaki wzięli na tapet dość nośny i idealnie pasujący do epickiej power metalowej estetyki temat, jakim jest historia starożytnego Imperium Rzymskiego i całej towarzyszącej mu mitologii. Zespół świetnie sobie poradził z interpretacją tematu i na jego bazie potrafił stworzyć interesującą i trzymającą słuchacza w napięciu historię, która zaczyna się od momentu odratowania dwóch bliźniaków przez wilczycę ("Children of the Wolf"), a potem przeprowadza nas przez najważniejsze wydarzenia w historii Rzymu (na przykład bunt pod dowództwem Spartacusa w utworze "Blood and Sand" czy bitwie pod Teutoburgiem w "Furor Teutonicus"), aż do chrystianizacji będącej punktem zwrotnym dla całego Imperium, jak i układu sił w Europie (niezwykle epicki "Quo Vadis"). Utwory opowiadające o kluczowych wydarzeniach często są poprzedzane instrumentalnymi przerywnikami, które mają za zadanie wprowadzić słuchacza w klimat opowiadanej historii. Warto zaznaczyć tutaj, że cały kontekst tekstowy ma raczej za zadanie relacjonowanie opisywanych wydarzeń, niż ich konkretną ocenę. Custard swą muzykę określa mianem power metalu. Jeżeli uznamy to określenie za trafne, to najbliżej im do podejścia do tego gatunku prezentowanego przez późniejszy Blind Guardian. Podobnie jak u ich rodaków, tutaj też nie brakuje różnej maści ozdobników, rozmaitej ornamentyki, i innych dodatków jak choćby odgłosy bitew czy kobiece wokale (gościnny udział znanej tu i ówdzie Marty Gabriel w utworze "The Goddess o Magic and Death"). Kapela ta podobnie jak zespół dowodzony przez Hansi'ego Kurscha. W muzyce tej pochodzącej z Nadrenii-Westfalii kapeli słyszalne są również inne inspiracje. Objawiają się one choćby judasowym riffem na początku "Blessed by Baal" czy maidenowymi pojedynkami gitarowymi we wspomnianym już "Furor Teutonicus". "Imperium Rapax" to dość solidny zbiór muzyki. Miłośnicy niemieckiego podejścia do gatunku będą z niego zadowoleni. Zwłaszcza jeśli dodatkowo są oni zainte-
Damon Fowler - Alafia Moon 2021 Landslide
Poszukując metody, żeby odchamić się po brutalnym thrashu, natrafiłem na album artysty nominowanego w kategorii "Blues Rock Album" do tegorocznej edycji "Bluesowych Oscarów" (tzn. Damon Folwer póki co jest nominowany, a wkrótce okaże się, czy wygra Blues Music Awards, które od 43 lat regularnie przyznawane jest przez The Blues Foundation). Płytę Damon Fowler "Alafia Moon" wypełnia dokładnie taki blues, jaki najbardziej lubię i cenię, czyli zorientowany na autorskie kompozycje (a nie np. na odgrzewanie starych kotletów, czy też na niekończący się jam), hołdujący amerykańskiej tradycji, a przy tym mocno podbasowany potężnym dołem masywnej sekcji rytmicznej. Pod względem kompozycyjnym i aranżacyjnym to jest podobna estetyka, jaką znamy w Polsce dzięki Tadeuszowi Nalepie, ale wykonanie, a przede wszystkim miks nagrań, zdradzają znamiona znakomitego wyczucia hard rockowego klimatu lat siedemdziesiątych. Nic w tym dziwnego, skoro producentem albumu "Alafia Moon" jest George Harris, znany ze współpracy z Cheap Trick, Rickiem Derringerem oraz z Brianem Johnsonem (oczywiście ten ostatni śpiewa na co dzień w AC/DC). Możemy wręcz odnieść wrażenie, że słuchamy hard rockowej kapeli dążącej do współczesnego brzmienia - choć z sercem niezbywalnie zakorzenionym w old schoolu która mierzy się jakby z materiałem skomponowanym na długo przed pojawieniem się Beatlesów, dlatego że właśnie tak to brzmi. W rzeczywistości cały materiał jest nowy, za wyjątkiem dwóch utworów: skocznego folku "Guitar" (duet autorski: Verlon Thompson i Guy Clark) oraz chicagowskiego bluesa "Hip To Your Trip" (kompozycja Damon Fowler z twórczym współudziałem Jima Suhlera); pozostałe dziewięć kawałków należą już do repertuaru autorskiego. Zdecydowanie jest czym się delektować. Warto usiąść wygodnie w fotelu i nic innego nie robić, tylko zatopić się w tych niesamowitych dźwiękach. Mają one magiczną moc wprawiania w nieopisaną zmysłową rozkosz i wypełniania duszy radosną energią. Podejrzewam, że na jednym odsłuchu może
RECENZJE
205
Destruction - Diabolical 2022 Napalm
Lansowany jako najbrutalniejszy album thrash metalowy od ponad 40 lat, Destruction "Diabolical" rozczarowuje. Nie siedzę w ekstremie, a nawet dla mnie jest oczywiste, że agresywniejsze i bardziej bestialskie albumy thrashowe nagrywano już w latach osiemdziesiątych. Miał mnie ten nowy krążek "katapultować do siódmego nieba metalicznej błogości" (naprawdę wydawca tak obiecuje), a nic takiego się nie dzieje. "Diabolical" to raczej toporna kontynuacja stylu znanego od trzech ostatnich płyt Destruction. Jedyny oryginalny muzyk grający u nich bez przerw, gitarzysta Mike Sifringer, został zastąpiony przez Furię, ale nie wpłynęło to wyraźnie na charakter nowej płyty, dlatego że i tak skomponował ją Schmier. Niby jest okej, ale bez szału. Nie ma fajerwerków, ale Destruction pozostaje w swoim światku, także bezkrytyczni fani powinni być zadowoleni. Innych nie namawiam, bo moim osobistym zdaniem całość składa się wyłącznie z przewidywalnych i nijakich schematów. (2) Sam O'Black Destruction - Diabolical 2022 Napalm
Słuchając najnowszego wydawnictwa zespołu Detruction, zacząłem się zastanawiać, za co ja właściwie lubię tą kapelę. Im dłużej myślałem, tym coraz więcej odpowiedzi przychodziło mi do głowy. Na przykład za słusznej postury wściekłego rzeźnika. Za bestialską inwazję. Za okrzyki "Thrash Till Death!" i jeszcze za wiele innych pociesznych akcentów. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, że lubię samego Schmiera. To naprawdę swojski chłop, że którym można pożartować, nie ma kija w dupie (jak wielu jego kolegów po fachu) i generalnie zachowuje zdrowy dystans zarówno do muzyki, jak i innych aspektów życia. Ponadto tak, jak niżej podpisany uwielbia pizzę, co daje mu przynajmniej +10 do cechy zajebistością potocznie zwanej. Destruction nie należy co prawda do zespołów, których nowych płyt oczekuję z wypiekami na twarzy i rzucam się na nie w dniu premiery jak Janusze na karpie w Lidlu przed świętami, nie mniej odkąd interesuję się muzyką metalową, żadne premierowe wydawnictwo Shmiera i ekipy nie uszło mojej uwadze. Nie inaczej
206
RECENZJE
sprawa ma się z "Diabolical". Album ten to porządna dawka agresywnego thrashu zagranego z polotem, w którym ewidentnie czuć sporo pasji. W porównaniu z ich ostatnimi krążkami (które tak BTW nie były aż tak tragiczne, jak twierdzą niektórzy) czuć tu też lekki powiew świeżości. Przede wszystkim w solówkach gitarowych. Zapewne nie bez znaczenia jest tu rola nowego nabytku grupy, mianowicie gitarzysty Martina Furii. Wszystkie utwory zawarte na "Diabolical" trzymają równy poziom, gdybym jednak musiał wskazać jakieś wyróżniające się punkty, to na pewno wymieniłbym tu "Tormented Soul". Uroku temu numerowi dodają mroczny, choć niepozbawiony thrashowej mocy wstęp gładko przechodzący w charakterystyczny dla tej kapeli riff i oczywiście gitarowe solówki, w których słychać, że chłopaki (trochę starsze chłopaki, ale niech im będzie) potrafią wykorzystać potencjał tkwiący w dwóch wiosłach. Drugim jasnym punktem jest "Servant of the Beast" od samego początku atakujący nas gitarowo perkusyjną nawałnicą, a ogólnie mający sporo wspólnego z korzeniami gatunku. Bardzo interesujące harmonie gitarowe usłyszymy na przykład w mającym trochę wspólnego z klasycznym heavy kawałku "The Lonely Wolf". Nie chcę tu sugerować, że reszta utworów jest zła. To po prostu solidny niemiecki thrash metal. Taki, przy którym pomachasz piórami, wkurwisz sąsiada i doprowadzisz do kręćka swojego psa. Czyli mamy do czynienia z naprawdę fachową robotą, jak na naszych zachodnich sąsiadów przystało. Co z tego, że słyszeliście już takie coś tysiąc razy? W czym macie problem, by posłuchać tego po raz tysiąc pierwszy? Oczywiście zawiodą się bardzo ci, którzy twierdzili, że bez Mike'a Sifringera zespół ten nie da sobie rady. Osobiście zaryzykowałbym śmiałą tezę, że jego odejście tego kudłatego wymiatacza wyszło Destruction na dobre. (4) Bartek Kuczak
się nie skończyć, więc chciałbym przedstawić Wam w tym miejscu dodatkową informację o Damon Fowler, tak żeby ułatwić Wam zaznajamianie się z jego dorobkiem. Mianowicie, z dostępnych mi źródeł wynika, iż pochodzący z okolicy Tampy (Floryda) wokalista, kompozytor i gitarzysta Damon Fowler zadebiutował w 1999 roku (LP "Riverview Drive"), natomiast przykuwający moją uwagę "Alafia Moon" to jego ósmy album; w międzyczasie wydał również: "Roots And Branches" (2001), "Sugar Shack" (2009), "Devil Got His Way" (2011), "Sounds Of Home" (2014) i "The Whiskey Bayou Session" (2018), a także koncertówkę "Live At Skipper's Smokehouse" (2004). Życzę Wam niezapomnianych doznań przy tych nagraniach, a tymczasem trzymam szczerze kciuki za Damona, żeby wygrał główną nagrodę Blues Music Awards. (6) Sam O'Black
Dawnrider - The Fourth Dawn 2022 Alma Mater
Różnica między Dawnrider a Candlemass jest mniej więcej taka jak między Candlemass a Black Sabbath. Portugalczycy skomponowali standardowy doom metal w stylu Candlemass, ale przesunęli jego kandlemassową atmosferę ku psychodelicznym rewirom w taki sposób, że "The Fourth Dawn" stało się albumem już nie do słuchania, lecz do spirytualnego podróżowania po niepospolitych wibracjach. Aby dobitnie przekonać się, że nie są to niuanse, należy zacząć od uważnego słuchania, a następnie pozwolić sobie odpłynąć w nieznaną dal. Po przeszło trzech kwadransach ożywiamy się dokładnie w tym samym miejscu i wymiarze, w którym znajdowaliśmy się poprzednio, ale z wrażeniem, jakbyśmy w międzyczasie doświadczyli fenomenu na pograniczy jawy i snu. Można to uznać za kwintesencję gatunku doom metal, ale uważam, że w obecnych czasach większość albumów doom metalowych wcale takich efektów nie wywołuje. Metalowe walce bywają cięższe, wolniejsze, bardziej klimatyczne, bardziej psychodeliczne (w powszechnie wśród metali przyjętym znaczeniu tego słowa), ale rzadko skutecznie doprowadzające słuchaczy na haj. Oczywiście, że różne osoby różnie mogą reagować na te same dźwięki, ale skoro mnie ta płyta zamroczyła, to możliwe, że kogoś innego również. Po wszy-
stkim czuję się dobrze i stabilnie. Doceniam dzień, bo dzięki Dawnrider wydarzyło się w nim coś szczególnego. (5) Sam O'Black
Death Angel - The Bastard Tracks 2021 Nuclear Blast
Czymże jest ten cały "The Bastard Tracks", zapewne zapyta kolega jeden z drugim. Jest to nic innego jak kolejne wydawnictwo koncertowe w dorobku thrasherów z San Francisco. Jednak ten zarejestrowany w ich rodzinnym mieście materiał jest wyjątkowy co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że na tym krążku znalazły się w głównej mierze utwory niegrane od bardzo dawna. Takie, które nie znajdują się w stałej koncertowej set liście Kalifornijczyków, a i trafiają się songi, które nie były grane na żywo nigdy wcześniej. Jakby to nie wystarczało, to jest jeszcze jeden czynnik świadczący o wyjątkowości tego krążka. Otóż cały koncert został zarejestrowany bez udziału publiczności. Tyle teorii. Jak to wszystko wygląda w praktyce. Powiem wam drodzy czytelnicy, że jest dużo lepiej, niż się spodziewałem. Owszem, brak publiczności czasami jest ewidentnie słyszalny i może on powodować w słuchaczu dziwne wrażenie (gdzie niegdzie prosi się aż o krzyki, dośpiewywanie czy dialog Marka z fanami). Razi to jednak tylko, gdy jesteśmy w fazie pierwszych odsłuchów owego krążka. W miarę osłuchiwania się z tym albumem słuchacz przestaje na to zwracać uwagę, gdyż zostaje ona przekierowana na coś innego. Mamy tu bowiem kontakt z zespołem naprawdę głodnym grania na żywo. Zespołem, któremu niesprzyjające okoliczności zabrały coś, co jest jedną z kwintesencji jego działalności. I wreszcie z zespołem, który wszystkimi dostępnymi metodami i dozwolonymi środkami nawet w ograniczony sposób stara się to odzyskać. Polecam nie tylko fanom tej kapeli. Na scenie żywioł. A że pod sceną pustki, to przecież nie ich wina… (5) Bartek Kuczak Death Has Spoken - Call of the Abyss 2021 Ossuary
Oprawa graficzna nie jest elementem wydawnictwa muzycznego, do którego zwykle przywiązuję wagę, a jednak to od niej zacznę tę recen-
zję. Otóż okładka "Call of the Abyss" jest fenomenalna: estetyczna, dobrze oddająca zawartość, oddziałująca na wyobraźnię. Zdaje się obiecywać słuchaczowi, że zostanie pochłonięty przez czarne morze rozpaczy. Dla przypadkowego przechodnia może to być zachęta cokolwiek wątpliwa; tymczasem osoba wtajemniczona w arkana doom metalu ochoczo sięgnie po album i… nie rozczaruje się. Białostocko-warszawska ekipa Death Has Spoken przygotowała bowiem dzieło bardzo wysokiej jakości. Promujący płytę numer tytułowy, będący zarazem otwieraczem, może stworzyć nieco mylne wrażenie, że czeka nas melodyjna death/doomowa jazda spod znaku Swallow the Sun. To zacny kawałek i doskonale rozumiem, dlaczego jemu powierzono tyle ważnych ról, ale znacznie bardziej reprezentatywne dla całości są te następujące po nim: potężne walce utrzymane w najlepszych death/doom metalowych tradycjach, otoczone aurą mroku i tajemnicy. Mi osobiście najbardziej kojarzą się one z "Dance of December Souls" Katatonii. Co więcej, bodaj najlepszy w tym zestawie "In Vain" może śmiało mierzyć się z utworami z genialnego przecież debiutu Szwedów. Wielkie brawa dla zespołu, bo sobie zasłużyli! Naturalnie, "Call of the Abyss" nie jest dla każdego, ale sympatycy naprawdę ciężkich i ponurych dźwięków docenią jego wyjątkowy kunszt. To znakomity album, zwłaszcza na długie jesienno-zimowe wieczory. Z taką muzyką w odtwarzaczu aż nie chce się, żeby odchodziły. (5) Adam Nowakowski
Destructo - Demonic Possesion 2021 Dying Victims
Był Sarcófago, był Holocausto, przyszła pora na Destructo - tym razem nie z odległej Brazylii, a nieco bliższej Holandii, dokładniej z samej stolicy - Amsterdamu, choć wyraźnie się sceną brazylijską inspirujący - co widać po samym logo. Holendrzy wypuścili w 2019 roku swoje pierwsze demo - bez tytułu (dosłownie: po prostu Untitled), które już wtedy, co warto
wspomnieć, ukazało się na trzech formatach: kasecie, winylu i płycie CD. Tak samo jest w przypadku ich pierwszego longplaya "Demonic Possesion", który wyszedł już pod szyldem pokaźniejszej wytwórni - Dying Victims Productions. Jak na blackened thrash przystało, produkcja jest wciąż surowa i brutalna, ale nie amatorska, więc szatańskie riffy, wokale i blasty wybrzmiewają tu od początku do końca jak należy. Rozpoczynający album "Succubus" faktycznie zahacza o klimaty blackowe bardziej, niż thrashowe już od pierwszych dźwięków, przywodząc na myśl gigantów pokroju Emperor, czy wczesny Sodom. Wokalnie udziela się zarówno basista Soulcrusher jak i gitarzysta Motörphallus i wokal również podpada bardziej pod black. Natomiast "zakłócające" budowany przez Destructo klimat agresywne riffowanie i bardzo dynamiczna - na plus perkusja, pasują już bardziej do brutalnej, europejskiej szkoły thrashowej. Rytmiczny, budowany na solidnej linii basu "In Service Of No One" jest dobrym przykładem tego dualizmu zespołu, bo momentalnie gitarowo i wokalnie przechodzi ponownie w bezkompromisową, cięższą młóckę. "Necromancy" przypomina nieco naszą rodzimą deathową scenę undergroundową z lat 80.-90., jak i ponownie wczesne Sodom czy Slayera z okresu "Haunting the Chapel". Moment, by zwolnić przychodzi w "Satans Hammer", gdzie Destructo interesująco bawi się rytmiką - swój moment święci tutaj mocno przesterowany bas - świetny breakdown i jeden z najlepszych kawałków na "Demonic Possesion", kończący się dodatkowo czymś na kształt efektu psującej się taśmy (co powróci jeszcze w tytułowym). Innym kandydatem na faworyta jest zdecydowanie następny numer, "Lycanthro Kommando" - z wręcz heavy/speed metalowymi, melodyjnymi, błyskawicznymi lickami gitarowymi - zapadają w pamięć, nie nudzą i wprowadzają coś nowego w kontekście całej płyty. "Spokojniej" - jeśli przy tym gatunku w ogóle można tak powiedzieć - i melodyjniej jest jeszcze w przypadku "I, Witchfuckker", które potem rozpędza się w blackened-speedową sieczkę - genialną! Na dodatkowe wyróżnienie zasługuje tu nieoczywista solówka - również w harmoniach. "Bloodthirst" powraca już do mroczniejszych black-thrashy, a cały album kończy najdłuższy, tytułowy "Demonic Possesion", łączący właściwie wszystkie obrane na płycie kierunki - jest też dzięki temu najbardziej rozbudowany. Podsumowując - to nie tak, że nie przemawia do mnie cięższe, bardziej zbliżone do Sarcofago oblicze Destructo, bo radzą sobie w tym temacie prawie perfekcyjnie (brak tylko czegoś zapamiętywalnego jak w przypadku kawałków w innym
stylu i właściwie się ze sobą zlewają) - ale to, co robią w przypadku blackened-speedowych numerów jak "Lycanthro Kommando" i "I, Witchfukker" to mistrzostwo, które najzwyczajniej zapada w pamięć i chce się do nich wracać - a tak powinien działać udany album z udanymi numerami. Nic więcej pisać nie trzeba - tylko kupować! Tym bardziej, że płytę można dorwać także w naszym polskim Ossuary Records - dobry wybór. (5)
zmiksowany przez Patricka Damiani w Tidalwave Studios Karlsdorf oraz zmasterowany przez Robina Schmidta w 24-96 Mastering Karlsruhe. Efekty ich pracy są wyborne. Wiem, znajdą się tacy, co przyczepią się do jakichś szczegółów. Jednak nie zmieni to faktu, że ten album słucha się dobrze. Ta płyta jest dla wielbicieli melodyjnych odmian rocka/hard rocka. Inni co najwyżej docenią muzyczną solidność i dobrą produkcję. (3,5)
Iga Gromska \m/\m/
DeVicious - Black Heart 2022 Pride & Joy Music
Diaboł Boruta - Żywioły
DeVicious to niemiecki zespół, który działa od roku 2016. Do tej pory wydał krążki "Never Say Never" (2018), "Reflections" (2019), "Phase Three" (2020) i teraz "Black Heart". W Metal Archives przy nazwie kapeli widnieje melodic heavy metal/hard rock, wytwórnia promuje ich jako melodyjny hard rock, a dla mnie jest to mieszanka rocka i AOR-u z elementami hard rocka oraz akcentami hair metalu i heavy metalu. Takie radiowe rockowe granie na zachodzie Europy jest bardzo popularne. Wystarczy za przykład podać włoską wytwórnię Frontiers Music Srl. Istnieje od 1996 roku, działa z powodzeniem i wypromowała całe mnóstwo melodyjnej muzyki rockowej. Od jakiegoś czasu zauważyłem, że inni też próbują pójść za ich przykładem. Może o tym świadczyć historia i muzyka DeVicious. Ich każdy kawałek na "Black Heart" jest dość prosty, z przebojowym refrenem, dobrze zaaranżowany i zagrany. W sam raz do przytupywania nóżką i umilania sobie czasu podczas jakichś zajęć. No, ale mnie te pieśni akurat zupełnie nie ruszają. Świetnie pracuje sekcja rytmiczna, a szczególnie bas. Ciekawie wybrzmiewa również gitara, zarówno w sferze rytmicznej, jak i solowej. Nie wiele dobrego mogę za to powiedzieć o klawiszach. Starają się nie rzucać się w uszy, ale i tak ich brzmienie czasami lekko irytuje. No i niezły meldyjno-wrzaskliwy głos wokalisty znakomicie zamyka muzyczne propozycje niemieckich muzyków. Można by pokusić się o stwierdzenie, że to typowy współczesny przedstawiciel tej sceny. Niemniej Niemcy robią to po swojemu, trzymają fason, ale mają też ambicje, aby do swojej muzyki dodać sporo klasy. "Black Heart" został wyprodukowany przez Alexa Freya w Tower 13 Studios w Karlsruhe,
2022 Self-Released
Były "Stare ględźby", "Widziadła" i "Czary", teraz przyszła pora na "Żywioły". Folk metal w wydaniu tej rzeszowskiej grupy staje się coraz ciekawszy i bardziej dopracowany - aż dziwne, że Pure Underground Records przestała na nią stawiać. Można tu jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa obstawiać, że niemiecka firma nie była zadowolona ze sprzedaży płyt, bo jednak Diaboł Boruta to głównie polskojęzyczne teksty, tylko nieliczne swe utwory opatruje angielskimi słowami, więc zachodnia publiczność mogła traktować nasz zespół tylko jako ciekawostkę. Nic to - tym bardziej, że wydane własnym sumptem "Żywioły" trzymają poziom, będąc przy tym najbardziej dojrzałym materiałem w dorobku formacji. Tytułowe cztery "Żywioły" nie są jakoś wyeksponowane w programie płyty, pojawiając się w jej drugiej części, ale traktuję te kompozycje jako główny punkt albumu. "Woda" to mroczny, folkowy utwór z przyspieszeniami. "Ogień" jest szybszy jako całość i faktycznie ognisty, zaś "Powietrze" najbardziej zróżnicowane, bo to numer z iście blackowym zrywem, chociaż głównie balladowy. "Ziemia (Dreamtime)", drugi obok "Of Black Fairies" anglojęzyczny utwór na tej płycie, to z kolei kwintensencja folk metalu w wydaniu Diaboła Boruty: surowe, dynamiczne i mocne granie, ale urozmaicone, z balladowym zwolnieniem. Nie brakuje również na tym wydawnictwie całkiem przebojowych, chociaż zarazem mocno brzmiących utworów, by wymienić choćby "Pielgrzyma" czy "...Z popiołów". Dochodzi do tego ballada "Prawdziwa historya o Wiedźmaku", rzecz niczym spod pióra dawnego skalda, melodyjna i przewrotna w warstwie tekstowej, z odniesieniami i tropami wywołującymi szeroki uśmiech -
RECENZJE
207
dobrze wiedzieć, że kolejna po Velesar polska formacja tak dobrze odnajduje się w tej, dość już wyeksploatowanej, formule. (5) Wojciech Chamryk
Dragon Sway - Bloodlust Awaken 2021 Steel Shark
Świat jest teraz tak mały, że międzynarodowy projekt, skupiający muzyków z Japonii, Norwegii i Francji nikogo nie dziwi. Dragon Sway powstał z inicjatywy gitarzysty Hiroshiego Yamashity, który grając przez lata w Hate Beyond death/thrash metal postanowił wrócić do swej pierwszej fascynacji, tradycyjnego heavy/speed metalu z lat 80. Tej inicjatywie przyklasnął wokalista/gitarzysta Jon-Egil Ramslie i oto mamy jej efekty w postaci debiutanckiego albumu Dragon Sway. "Bloodlust Awaken" to stylowe połączenie melodyjnych i ostrych patentów z lat 80., ale w mocnej, współczesnej oprawie dźwiękowej. Króluje tu przede wszystkim US power metal niczym z płyt Obsession czy Attacker, wymieszany z niewielkimi wpływami thrashu - Forbidden, etc. oraz rzecz jasna tradycyjny metal. Tu dobrym drogowskazem jest bardzo kompetentna przeróbka "Dream Fantasy" Loudness, numeru z czwartego LP Japończyków "Disillusion" z roku 1984, ale autorski materiał Dragon Sway nie jest wcale gorszy, zwłaszcza "Living For The Weekend", rozpędzony "Final Attack" i intensywny "Assassination". Co ciekawe zespół stawia przede wszystkim na długie, rozbudowane, trwające 5-7 minut kompozycje, ale wcale się tego czasu nie czuje, tak więc są one po prostu dobre i dopracowane. Ciekaw jestem jak potoczą się dalsze losy tego projektu w pandemicznych czasach, ale liczę, że "Bloodlust Awaken" nie będzie jego ostatnim słowem. (5)
werze. Nawet podoba mi się "harrisowskie" brzmienie basu. Aktualnie w składzie Greków nie ma klawiszowca, ale zespół nie zrezygnował z nich w ogóle. Klawisze są, rzadko, ale są, przeważnie jako symfoniczne tła, ale naprawdę, w ogóle nie narzucają się. Ogólnie jest szybko, skocznie, chwytliwie, bardowsko, z charakterystycznymi dla tej formacji chórami, które nie wybrzmiewają klasycznie, a raczej jak w trakcie "pijacko-pirackich" szant, choć mocno patetycznie. Bywają momenty, gdzie jest bardziej oldschoolowo i Emerald Sun wkracza w muzyczne rejony kapel typu Gamma Ray czy Iron Savior. Najlepszym przykładem jest kawałek "Hellbound". Innym razem bywa, że Grecy wkraczają w klimat tradycyjnego heavy metalu, nawet z takim lekkim epickim zacięciem. Wystarczy posłuchać tytułowego "Kingdom Of Gods". No cóż, nowa płyta jest już szóstą pozycją w dyskografii Emerald Sun, więc Grecy mają na tyle doświadczenia i umiejętności, że spokojnie potrafią przygotować swoim fanom kilka nowych, fajnych i solidnych kawałków. Oprócz dobrego brzmienia i przyzwoicie skomponowanych kompozycji formacja ta wyróżnia się też dobrym wokalem Steliosa "Theo" Tsakiridesa, którego raczej trzeba zaliczyć do klasycznych heavy metalowych śpiewaków. Fani melodyjnego power metalu przyjmą z "Kingdom Of Gods" z radością, ja niestety coraz częściej odbieram takie granie jak coś niezłego lub solidnego, nic więcej. (3,7)
dzaju Nightwish za czasów Tarji Turunen. Niestety wraz z kolejnymi kompozycjami całe to napięcie najzwyczajniej siada, robi się nudno i totalnie bezbarwnie. Ciężko mi określić gdzie jest błąd i czy takowy w ogóle jest. Kompozycje wydają się całkiem niezłe, w zasadzie każda ma jakieś fragmenty (a nawet kilka), które powinny budzić w słuchaczu zainteresowanie. Także muzycy myśleli o jak najciekawszej budowie utworów, dobrych melodiach oraz orkiestracjach i takich, że aranżacjach. Niestety nic z tych na pozór udanych zagrywek i aranżów w mojej głowie nie pozostaje, a tym bardziej nie przyciąga mojej uwagi. No dobra, początek "Fall's First Storm", mocny, mroczny, filmowy, robi na mnie wrażenie i bardzo chętnie do niego wracam. Jednak jak sami przyznacie dwa kawałki i początek trzeciego, to za mało, aby uznać cały krążek za dobry. Wokalnie też wydaje się ciekawie, oprócz głównego pięknego damskiego głosu, są chóry, troszkę growli, także teoretycznie muzycy kontynuują różnorodność muzyczno-aranżacyjną. Owszem można to zrzucić na załamanie się mojego zainteresowania takim graniem, ale czuję, że problem jest głębszy, że proces twórczy nie poszedł tak, jak powinien. Być może muzycy chcieli też zbyt dobrze odtworzyć "nithwishowskie" wczesne lata, może poszli za ambitnie i o krok za daleko, przez co wszystko się posypało. Odnośnie wykonania to nie słyszę jakichś wpadek, głos pani też spełnia wysokie wymogi tego stylu, całość brzmi również przekonywująco. Także jakby szukać problemów to raczej w kwestii postrzegania i kreowani muzycznego świata przez muzyków tworzących Emetropie. Niemniej, jak zawsze zachęcam zainteresowanych do sprawdzenia każdej płyty samemu, bo ja po prostu nie mam patentu na nieomylność. (2)
\m/\m/
Emerald Sun - Kingdom Of Gods Zacznę od tego, że tak powinien brzmieć każdy melodyjny power metalowy zespół, a nie silić się na odgrzewanie kiepskich brzmień z początku tego stulecia, aby być "oldschoolowcami" w stu procentach. Na najnowszej płycie Emerald Sun, "Kingdom Of Gods", instrumenty brzmią soczyście i mocno, ale tylko w kanonach mieszczących się w melodyjny po-
208
RECENZJE
Adam Nowakowski
\m/\m/
Eric Wagner - In The Lonely Light Of Mourning 2022 Cruz Del Sur Music
Wojciech Chamryk
2022 El Puerto
ki. Aż do teraz! Otóż ukazujący się właśnie "Vargtimman" stanowi jakby brakujące ogniwo między wczesną a późną twórczością Ereb Altor. Elementy black metalowe wciąż są na albumie obecne, natomiast znajduje się na nim również prawdziwe bogactwo patosu i melodii. Takie utwory jak "Alvablot" oraz "Heimdals Horn" mogłyby śmiało znaleźć się na pomnikowej "dwójce", czyli "The End". Nie myślcie jednak, że pod wpływem nostalgii Szwedzi wykonali parę kroków wstecz i zaserwowali nam odgrzewane kotlety. Nic z tych rzeczy, gdyż "Vargtimman" to równocześnie ich najbardziej dojrzałe kompozycyjnie dzieło. Może nie wydawać się tak przy pierwszym odsłuchu, ale każdy z ośmiu utworów na płycie skrywa głębokie pokłady inwencji. Zespół eksperymentuje na nich z brzmieniem, efektami gitarowymi, ciszą, różnymi formami werbalnej ekspresji (śpiewem, skrzekiem, rykiem, deklamacją, szeptem). Owocem tych poszukiwań jest niespotykana wcześniej teatralność, dzięki której muzyka Ereb Altor zyskuje bardzo wiele. Za koronne dowody niech posłużą genialne kawałki "Ner" i "Mörkret" oraz "Den Dighra Döden", które brzmią, jakby napisano je na potrzeby ścieżki dźwiękowej jakiegoś diabelskiego horroru. Czy więc "Vargtimman" to najlepszy album w historii zespołu? Nie czuję się jeszcze na siłach wyrokować, gdyż z "The End" oraz "Järtecken" jestem znacznie bardziej zżyty, a tę dwójkę do tej pory stawiałem na piedestale. Niezależnie jednak od kwestii rankingowych, jest to album fenomenalny, pobudzający wyobraźnię, gwarantujący bogactwo doznań. (6)
Emetropia - Equinox
Ereb Altor - Vargtimman
2022 Self-Released
2022 Hammerheart
Emetropia to szwedzki zespół, który powstał w roku 2017. Po roku działalności wydali EP-kę "Procession of the Kings", aby w bieżącym roku debiutować pełnym studyjnym albumem "Equinox". Płyta zaczyna się z niezłym animuszem, a utwory "Seasonal Warfare" oraz "A Summer Breeze" nawet nieźle nakręcają tę płytę. Jest to melodyjny symfoniczny power metal z panią za mikrofonem. Coś w ro-
Mija dziesięć lat od ukazania się "Gastrike", czyli trzeciego albumu Ereb Altor, na którym zespół dokonał radykalnej wolty, porzucając swoją firmową hybrydę epickiego doom i viking metalu na rzecz wściekłego black metalu. Na kolejnych płytach Szwedzi zaczęli wplatać do swojego obecnego stylu elementy poprzedniego, lecz mimo to ich dyskografia pozostawała rozbita na dwie skrajnie odmienne epo-
Niektórzy ludzie są skłonni skorzystać z pomocy Medium, aby otrzymać ukojenie w żałobie po stracie bliskiej osoby. Inni uważają, że od dziesięcioleci istnieje nagroda biliona dolarów dla tego, kto jako pierwszy zademonstruje swoje zdolności parapsychiczne, i nikt jeszcze takiej nagrody nie odebrał. Tymczasem "In The Lonely Light Of Mourning" to wiadomość Erica Wagnera nadana po jego śmierci 22 sierpnia 2022r., ale przygotowana jeszcze za życia, kiedy ów najwybitniejszy przedstawiciel amerykańskiego doom metalu był w pełni swych fizycznych władz
umysłowych. Ze względu na przekaz koncepcyjnego albumu The Skull "The Endless Road Turns Dark" (2018) możemy uważać, że błędem byłoby opłakiwanie Erica Wagnera, a najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że żaden człowiek nie jest za życia wolny od grzechu (więcej o tym w recenzji: HMP 80, str. 193). Natychmiastowe zwracanie się do Medium z prośbą o kontakt ze zmarłym to zaś rzadko uświadamiana zbrodnia popełniana wobec duszy istoty w tranzycie pomiędzy ziemskim a astralnym Uniwersum. Najbezpieczniej założyć, że odchodzący potrzebuje spokoju oraz czasu, aby zorientować się w nowej sytuacji, a kilka tygodni bądź nawet kilka miesięcy (w zależności od poziomu spirytualnej dojrzałości) może wręcz błąkać się po naszej Planecie. Na pewno próba nawiązania kontaktu na tym etapie szkodzi. W związku z tym dobrze się stało, że ludzie z otoczenia Erica Wagnera niechętnie udzielali ostatnio wywiadów prasie (o ile w ogóle jakichś wywiadów udzielili), zaś "In The Lonely Light Of Mourning" ukazuje się dopiero 18 marca 2022r. Fani wokalisty otrzymali niniejszym niebywały dar w odpowiednim czasie, w doskonale zwyczajny sposób (po prostu płyta z adekwatnymi lirykami), bez wsparcia wróżbiąt, Tarota czy innych psychic readerów. Najważniejszą zaletą ukazania się "In The Lonely Light Of Mourning" jest w moim odczuciu brak zniekształceń wiadomości pośmiertnej wywołanej interpretacją pośrednika. Praktyki okultystyczne są przecież podatne na błąd interpretacji. W tym przypadku mamy zamiast nich fizycznie wygenerowany dźwięk wprost ze źródła. Bez zbędnych komplikacji - osiem utworów po cztery minuty, styl znany fanom poprzednich dokonań Mistrza, konkretnie i na temat. Biorąc to pod uwagę, uznaję za niepożądane i wręcz szkodliwe, abym dokonywał interpretacji zawartości ostatniego albumu Erica Wagnera. Każdy metalowiec może go posłuchać samemu. Jeśli inni recenzenci interpretują zawartość, to ja nic do tego nie mam, chcę raczej powiedzieć, że według mojego rozeznania, ja powinienem zachować grobową ciszę, kiedy słucham "In The Lonely Light Of Mourning". W kwestii życia i śmierci umysł zawodzi, słuch odbiera tylko fale o stosunkowo wąskiej częstotliwości, serce może się złamać, a interakcje wydają się kwestią indywidualną, podczas gdy wszystko jest w istocie złudną manifestacją tej samej, niepodzielnej cząsteczki istnienia. (-) Sam O'Black Evil Shade - Vandals 2022 Spookies Productions
Kiedy członkowie tej meksykańskiej grupy przychodzili na świat
pomiędzy obecnym Bon Jovi a Alter Bridge. (1) za głos Portmanna i perfekcyjne solówki Martina Raubera, zwłaszcza za orientalizującą w przedostatnim "Where". Reszta do kosza. Wojciech Chamryk po tradycyjnym metalu pozostało już tylko wspomnienie. Teraz wygląda to nieco inaczej, ale wybierając taką właśnie stylistykę trzeba być wciąż pasjonatem, liczącym się z tym, że kariery się na tym nie zrobi. Evil Shade pewnie zdają sobie z tego sprawę, proponując na pierwszym minialbumie heavy/ speed metal z wczesnych lat 80. Tak, ten najbardziej oldschoolowy z możliwych, pełen pasji, ostrych riffów, świdrujących solówek i dynamicznych bębnów. Z czterech utworów autorskich wyróżniłbym dynamiczny "Beneath The Pentagram" z niżej śpiewającym Diego Rojasem oraz mocarny, ponad 6minutowy "Shade Of Evil", numer dość zróżnicowany i na tę estetykę wręcz efektowny. Finał to kompetentna, ale w sumie odegrana jeden do jednego przeróbka "Black Demon" Running Wild; mogli ją sobie darować, ale traktuję ją jako hołd dla ekipy Rock 'N' Rolfa z tych najlepszych czasów. Na razie jest więc poprawnie i tyle - chłopaki mają już opanowany metalowy elementarz, ale z czasem powinno być lepiej. (3,5) Wojciech Chamryk
Felskinn - Enter The Light 2022 ROAR!
"Enter The Light" is a perfect example for a powerful, melodic, aggressive Heavy Metal record, still with a positive message and a wide range of dynamics!" błysnął inwencją spec od markietingu z firmy ROAR!, dodając jeszcze, pewnie tak na wszelki wypadek, że mamy tu do kompletu "heavy riffing, a pumping rhythm section, larger than life vocals and twelve brand-new songs that can enlighten an entire stadium!". Zanim jednak zaczniecie nerwowo przeszukiwać sieć w celu odsłuchu, bądź nawet zakupu tego arcydzieła na CD, dodam tylko, że w powyższych frazesach nie ma ani cienia prawdy poza tym, że frontman Felskinn Andy Portmann jest naprawdę świetnym wokalistą. Reszta to reklamowa ściema, chyba że ktoś preferuje mdły, nowoczesny i melodyjny pseudo metal na współczesną modłę, skrojony i zaaranżowany tak, żeby trafić idealnie pośrodku
pszymi atutami. Pozostałe kawałki są niezłe, z wyjątkiem "The Stain", który wydaje się wręcz niedopracowany. Taka ważna uwaga, muzyka, kompozycje i ogólnie płyta zyskują za każdym kolejnym odsłuchaniem. "The Speed Of Dreams" otrzymało dobrą produkcję, nieodbiegającą od dzisiejszych standardów. Każdy z instrumentów jest dobrze słyszalny, a jego brzmienie jest odpowiednio wyeksponowane. Także fani amerykańskiego klasycznego grania powinni być zadowoleni. (4) \m/\m/
Fierce Atmospheres - The Speed Of Dreams 2021 Qumran
Fajnie jest wyrwać się z uścisków upierdliwie miłych brzmień melodyjnego symfonicznego power metalu. Fierce Atmospheres to zespół, który od roku 2001 działa sobie gdzieś tam na amerykańskich undergroundowych deskach sceny. Nie wiem, czy ktoś słyszał o tym zespole, choć do tej pory wydali dwie EP-ki i dwa pełne albumy. "The Speed Of Dreams" opublikowali we wrześniu 2021 roku i chyba tylko przez przypadek zaplątał się w propozycjach do promocji. Muzykę formacji zaliczyć trzeba do amerykańskiego progresywnego power metalu. Przynajmniej tak sądzę po przesłuchaniu wspomnianej płyty. Zawiera ona muzykę inspirowaną NWOBHM, głównie Saxonem, ale też Tygers Of Pan Tang oraz Iron Maiden. Jednak podana jest ona w typowy amerykański sposób, który przede wszystkim może kojarzyć z Queensryche, w mniejszej części z Fates Warnig. Jest na pewno zagrana technicznie, dość agresywnie, ale muzycy potrafią zagrać też wysublimowanie, z wyczuciem, czy zbudować odpowiednie przestrzenie, aby każdy z nich mógł popisać się swoimi umiejętnościami, i to niemałymi. Dbają o cięte riffy, gęste gitary, dudniący bas i miażdżące bębny. Kompozycje są głównie dynamiczne, różnorodne, rozbudowane, pełne kontrastów oraz melodii. W zasadzie każdy utwór posiada porywający refren z płomiennym mocnym wokalem niczym wyjętym z amerykańskiego metalu z lat 80. Mimo wszystko budują czytelny i zintegrowany album. Nie jest to mistrzostwo świata w tej materii, ale z pewnością pokazują w dobrym świetle amerykańskie granie metalowej progresji i power metalu. Sporo jest dobrych utworów, do nich możemy zaliczyć rozpoczynający i sprzedający za jednym zamach wszystkie atuty tej kapeli "From Ashes", gęsty i techniczny "Fear is a One Way", najbardziej bezpośredni "High and Hellbound", chyba najlepszy na całej płycie "Easy to Fall" oraz "One More for the Dying", w którym zespół znowu żongluje swoimi najle-
FireWolfe - Conquer All Fear 2021 Limb Music
W czasach, gdy byłem nastoletnim szczylem (niby było to już dość dawno, a mnie się ciągle wydaje, jakby to było wczoraj) zaczynającym swą fascynację szeroko pojętym gitarowym graniem, kompletnie nie zwracałem uwagi na produkcję i brzmienie słuchanej muzyki. Album mógł brzmieć jak nagrywany kiełkującym kartoflem w zapyziałej piwnicy. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Liczyła się po prostu pasja grania u muzyków i emocje jakie towarzyszyły słuchaczowi (konkretnie mnie) podczas katowania się ich wypocinami. Wszystkich recenzentów narzekających na produkcje uważałem za snobów, którym się mocno w dupskach poprzewracało. Do pewnych rzeczy człowiek jednak musi dorosnąć (boomersko się tu robi, juhuu). Dziś uważam, że produkcja jest czynnikiem, który rzeczywiście może popsuć nawet potencjalnie dobry album. Jak to jest w przypadku "Conquer All Fear"? Skłamałbym, gdybym napisał, że brzmienie jest tu jakoś szczególnie skaszanione, nie mniej jednak zachowawcza produkcja psuje nieco ostateczny odbiór tego krążka. Słychać to zwłaszcza w szybkim, nieco punkowym "Pedal to Metal", który powinien kopać dupy, a brzmi niestety trochę plastikowo. Ciekawe czemu. Przecież ten szczerzący się wilczunio z okładki raczej sugeruje nieco bardziej agresywne podejście do tematu. Dobra! Uznajmy, że się czepiam (jak jakiś snob, któremu się mocno w dupsku poprzewracało). Fajnie, że powrócili po siedmiu latach niebytu na rynku wydawniczym. Powrócili w dość odmienionym składzie z nowym gitarzystą Michaelem Davidem, perkusistą Marco Bicca oraz wokalistą Freddym Kruminsem. Ze względów, których chyba nie
RECENZJE
209
muszę nikomu specjalnie tłumaczyć, to właśnie ten ostatni miał szczególny wpływ na odświeżenie stylu grupy. Można? Pewnie, że można, Nawet jeśli porusza się po polu, które jest już przeorane wzdłuż i wszerz. Lider zespołu Nick Layton to jegomość, który w muzyce ewidentnie stawia duży nacisk na zróżnicowanie. Serwuje nam tu szybką jazdę w postaci wspomnianego "Pedal to Metal", przeplata to z melodyjnym, na poły balladowym "Shallow My Pride", pełnym mroku utworem tytułowym czy nastrojowym "Candle in the Night". Dla każdego coś miłego, a jednocześnie wszystko trzyma się kupy. Moim zdaniem jednak ten krążek mógłby mieć nieco większego kopa (4). Bartek Kuczak
Flames Of Fire - Flames Of Fire 2022 Melodic Passion
Ci, co znają nazwisko Christian Liljgren, wiedzą, że ten wokalista preferuje muzykę z pazurkiem, ale melodyjną, dopracowaną, dobrze zaaranżowaną i ogólnie z harmoniami, które określa się jako europejskie. Ogólnie ciąży ku mieszance melodyjnego heavy metalu, takiegoż power metalu i rockowej neoklasyki. Być może wynika to też z faktu, że przekłada nade wszystko tematykę ukrytą pod terminem white metal. Takiż jest też jego nowy projekt Flames Of Fire, muzycznie zbliżony do Rainbow, Dio, Yngwie Malmsteen's Rising Force, Alcatrazz, MSG, Thin Lizzy, Narnia itd., ale podany w jasny i dostępny sposób. Do udziału w nim zaprosił starych wyjadaczy, są to Mats-Ake Andersson (gitarzysta i główny kompozytor), Jani Stefanovic (gitary, klawisze, perkusja, śpiew, produkcja), Stephen Carlson (gitary) i Per Schelander (bas). Ogólnie powyżej wymienieni panowie związani są lub byli m.in. z Narnia, The Waymaker, Audiovision, Zaragorn, Solution 45, Miseration, House of Shakira, Astrachan, Royal Hunt, Pain of Salvation, Viva itd. W sumie można pokusić się o określenie: supergrupa. Debiutancki album tej formacji oprócz intra i outra zawiera siedem utworów i nie trwa więcej niż 37 minut. Kompozycje są przeważnie w szybkich tempach, dość zadziorne, z wyraźnymi melodiami, całkiem nieźle ułożone, z wieloma muzycznymi pomysłami oraz równie licznymi aranżacjami. Pierwszy z nich "Gloria" zawiera wszystkie wspominane
210
RECENZJE
już atuty muzyki Flames Of Fire, aczkolwiek tak jakby inspiracje Iron Maiden miały w niej najważniejsze znaczenie. Można potraktować ją jako muzyczny manifest tego projektu. Tytułowy "Flames of Fire" ma sporo średnich temp, ale też najwięcej elementów hard rockowych, zawiera również sporą ilość melodii, a także heavy metalowe akcenty. "Madness" ma najbardziej nośny temat, może to działać na korzyść tego songu, jak i przeciw niemu. Jeżeli można mówić o słabym momencie na "Flames Of Fire" to typowałbym któryś z tych dwóch powyższych utworów. "I Am" to taki "malmsteenowski" kawałek doprawiony szczyptą Helloween i Blind Guardian. Zaś na "Time To Live" neoklasyka układa się z bardziej melodyjnym power metalem. W blisko dziesięciominutowym mocno epickim i monumentalnym "Solution" odnajdziemy mieszankę wpływów Black Sabbath, Dio i Rainbow. Natomiast "Soldiers Of The King" to taki niezobowiązujący melodyjny heavy/power metalowy atak, podszyty neoklasycznymi gitarami, ale w sumie wyszedł im pysznie. Całość brzmi dobrze jak wspominana mieszanka melodyjnego heavy metalu, power metalu i rockowej neoklasyki. Trzeba być fanem takiego grania, aby docenić debiut Flames Of Fire. Inni mogą go traktować jako radosne plumkanie, ale tak naprawdę w tej muzyce jest dużo serca, emocji i pozytywnego przekazu i trzeba to docenić. (4) \m/\m/
zują wystarczającą dawkę emocji. Cechuje je również nienaganna, dość selektywna produkcja (słychać wyraźnie ścieżkę każdego instrumentu). Fili zastosował też bardzo ciekawy zabieg. Otóż gdzie niegdzie wplótł on partie klawiszy, które pomimo że są dość dyskretne, to jednak dodają muzyce zawartej na "Don't Spare the Wicked" sporo przestrzeni. Szczególnie słychać to w utworze "Children of the Night", który ma w sobie sporo elementów zarówno hard rocka, jak i rocka progresywnego. Warto w tym miejscu również pochwalić wokalistę Chrisa Nuneza, którego barwa trochę przypomina JeanPierre'a Abbounda (znanego między innymi z Traveler), natomiast śpiewa on tu z manierą charakterystyczną dla Bruce'a Dickinsona, co finalnie daje dość intrygujący efekt. Oczywiście ze względu na wspomniany krótki czas trwania, album ten zostawia w słuchaczu pewien niedosyt. Istnieje jednak bardzo proste rozwiązanie, by sobie z nim poradzić. Po prostu wcisnąć "reapeat". Warto (4,5). Bartek Kuczak
Freaks And Clowns - We Set The World On Fire 2021 Metalville
Fortress - Don't Spare the Wicked 2021 High Roller
Fortress to dość powszechna nazwa wśród heavy metalowych bandów. Zatem jeden w tę czy w tę jakiejś wielkiej różnicy nikomu nie robi. "Don't Spare the Wicked" to debiutancki album młodej kapeli pochodzącej z Kalifornii na czele której stoi dość utalentowany gitarzysta Fili Bibiano. Płyta ta jest dość krótka, gdyż trwa niespełna dwadzieścia dziewięć minut. Czy to wystarczy? Cóż, Slayer potrzebował mniej więcej tyle czasu, by wraz ze swoim "Reign in Blood" na dobre wpisać się do metalowego kanonu. Omawianemu albumowi taki status raczej nie grozi, nie mniej jednak dość sporo jasnych punktów na nim znajdziemy. Jak się zapewne domyślacie, kompozycje są dość zwarte (tylko dwie z nich nieznacznie przekraczają cztery minuty), niemniej przeka-
Moim zdaniem, projekt Freaks And Clowns może być przede wszystkim dobrym powodem do osobistej satysfakcji wokalisty Chrille'a Wahlgrena. Z powodzeniem realizuję on kolejne heavy metalowe płyty, śpiewając do rzetelnego akompaniamentu muzyków Astral Doors (basista Ulf Lagerström, perkusista Johan Lindstedt, gitarzysta Mats Gesar) oraz gitarzysty Mathiasa Henryssona. Najnowsza, trzecia spośród tych płyt, nazwana "We Set The World On Fire", może wydać się Wam schematyczna i sztampowa, zwłaszcza na tle masy innych albumów z kategorii współczesnego hard'n'heavy. Nie można jej jednak odmówić energii i zaraźliwego entuzjazmu - szczególnie właśnie wokalista dwoi się i troi, aby dźwięki nie wlekły się z mozołem, tylko żywo fruwały. Chrill sprawnie nadaje poszczególnym kompozycjom rozpędu za sprawą swego szorstkiego i zadziornego głosu. Sekcja instrumentalna jest zaś raczej prosta, niewyszukana i oddająca hołd tradycji lat osiemdziesiątych, choć całości nadano masywnego i jak najbardziej aktualnego brzmienia. Przebojowe i rozkrzyczane "Scream Until You Like It", urokliwy rocker z nutką melan-
cholii "One Last Ticket" oraz porywająca ballada "Heavens Calling My Name" należą prawdopodobnie do najbardziej udanych kompozycji w zestawie. Słuchając kilku pozostałych, odnoszę natomiast wrażenie, że narobiły one burzy w szklance wody o nic. Nie jestem np. przekonany, czy skandując "I'm toxic", ktokolwiek wyznaje skruchę za bycie toksycznym, ani też, że refleksja "We are the freaks of the town" odnosi się do czyjegoś statusu bycia największym rozrabiaką miasta. A po co? To po prostu rock'n'roll, konwencja dla konwencji, przekaz wyrażony jak gdyby dlatego, że tak to się chyba robi w tym gatunku, nieprawdaż? Mam wątpliwości, czy naprawdę wszystko wypływa tam z duszy twórców bądź wykonawców jako wynik ich głębokich przekonań i przemyśleń, czy też to i owo jest próbą dopasowania się do najlepszych wzorców? W tym sensie ośmieliłbym się skrytykować Freaks And Clowns za wtórność i niski stopień wiarygodności przekazu. Wolałbym, żeby następnym razem zagrali bardziej po swojemu, a nieco mniej bili pokłony legendom. Pozowanie muzyków na bohaterów "The Purge" podczas sesji fotograficznej też mnie nie bawi, kiedy dowiaduję się, że w przypadku nastania prawdziwej nocy oczyszczenia, natychmiast spieprzaliby oni w siną dal. Kiedyś coś takiego nazywało się pozerstwem. Nie zmienia to mojej opinii, że "We Set The World On Fire" da się słuchać. Ten krążek, wraz z wcześniejszymi "Freaks And Clowns" (2019) oraz "Justice Elite" (2020) to nie najgorszy punkt wyjścia do kontynuowania kariery wokalnej Chrille'a Wahlgrena. Byłoby wspaniale, gdyby niespodziewanie zaskoczył on nas kiedyś czymś pozytywnym. Ale nawet gdyby na Freaks And Clowns zaprzestał, to i tak przyjemnie było zapoznać się z jego dźwiękami. (3) Sam O'Black
Fugatta - The Darkest Planet 2022 Shamash
Symfoniczny power metal, czyli zjadania własnego ogona ciąg dalszy. Fugatta to zespół z Meksyku, a "The Darkest Planet" jest jego trzecim albumem od roku 2011. Trzecim, a więc teoretycznie tym przełomowym, ale najwidoczniej coś chłopakom nie wyszło. Z power metalem, chociaż w dość sztampowym wydaniu, jeszcze sobie jakoś radzą ("Beyond The Light", "The Freedom Of My Spi-
rit"), ale już ten symfonicznoorkiestrowy sztafaż odstaje in minus, brak mu rozmachu i epickiego klimatu, co szczególnie razi w "The Dark Land We Belong". Dziwi to o tyle, że odpowiadający za te elementy klawiszowiec Homero Lezama jest wybornym instrumentalistą; kilkakrotnie popisuje się dobrze skonstruowanymi solówkami, a wykorzystuje w nich nie tylko różne brzmienia syntezatorowe, ale też klasyczne organowe, dzięki czemu bardzo zyskuje taki "Sons Of Syria". Po stronie plusów mamy też gitarzystę Eusebio Ismaela Medrano, mającego swoje pięć minut w "Slaves Of Heaven" i w instrumentalnym "Gates Of Atlantis", z racji klawiszowych partii mającego w sobie nawet coś z Bachowskiego idiomu. Ale z kolei wokalista Daniel Vina wypada tak sobie - wchodzenie w najwyższe rejestry nie sprawia mu większego problemu, ale w balladowym początku "Lethal Virus" wypada znacznie słabiej, w "Metal Invaders" jego głosowi również brakuje skali i mocy. Jest to tym bardziej słyszalne, gdyż w drugiej wersji tego utworu udziela się Ivan Giannini z Vision Divine i jest od frontmana Fugatty zdecydowanie lepszy. Mamy też drugi bonus, "The Dark Land We Belong" z hiszpańskim tekstem i gościnnym udziałem gitarzysty Alberto Riondy, ale to tylko ciekawostka. Dobrze przynajmniej, że nie ma na tej płycie utworów trwających 8-10 minut, bo wtedy jej zawartość byłaby już naprawdę trudna do przełknięcia. A tak można, ale wcale nie trzeba poświęcić jej 50 minut. (2,5) Wojciech Chamryk
Gallileous - Fosforos 2021 ProgMetalRock Promotion
Poprzedni longplay naszych rodaków, "Moonsoon" (2019), ceniłem za zdrową dawkę pozytywnego szaleństwa. Wynikało ono prawdopodobnie z intensywnego zestawienia rock'n'rollowej werwy z całkiem przestrzennymi, a niekiedy wręcz podniosłymi, aranżacjami. Nie tylko perkusja ponaglała przebieg kompozycji, czego najdobitniejszym przykładem był pozbawiony niej, nerwowy wstęp na gitarę akustyczną i głos w "Dance With The Planet Caravan". Dlatego przy "Moonsoon" czułem się, jakbym obserwował pracę zagonionych kucharzy w wykwintnej tajskiej restauracji. Podczas kontaktu z najnowszym LP "Fosforos" czuję się natomiast tak, jakbyśmy po posił-
ku pozostali przez jakiś czas przy stole, aby wspólnie pomyśleć o czymś ważnym. Wprawdzie w naszych żołądkach trawią się jeszcze ("wewnątrz duszy coś się kruszy jak rośliny w czasie suszy" - utwór "Ja Monster") różne monstra i potwory (ktoś ma ochotę na pad thai z mięsem Frankensteina?), ale wysnuwane wnioski dodają nam ostatecznie ochoty do życia (moje ulubione "The Basilisk"!). Mistrzowie swej sztuki wykonali znakomitą robotę, a teraz znajdują chwilę, aby się zatrzymać. Sprawiają dzięki temu wrażenie bardziej opanowanych, a ich otoczenie wreszcie wygląda na uporządkowane. Analogicznie, "Fosforos" brzmi dojrzalej niż "Moonsoon". Artystyczna równowaga wypiera tutaj pozytywne szaleństwo. Ale o tym, jaki jest "Fosforos", każdy zadający sobie to pytanie powinien sam się przekonać, dlatego że w praktyce i tak każdy heavy metalowiec usłyszy na tym albumie coś innego, w zależności od swoich wcześniejszych doświadczeń z niemetalową muzyką. Dla jednych to będzie stoner, dla innych blues rock, dla kogoś innego progresywna art psychodelia lub po prostu hard rock, a co bardziej wnikliwi słuchacze słusznie zauważą stylistyczną mozaikę, ponieważ wszystkie utwory zamieszczone na "Fosforos" mają własny, śmiało nawiązujący do różnych gatunków muzycznych, indywidualny charakter. Na świecie istnieje mnóstwo kapel potrafiących tworzyć dające się lubić kawałki, ale zapytani, dlaczego tak a nie inaczej, odpowiadają, że inaczej grać nie potrafią. Gallileous ma dokładnie na odwrót, absolutnie nie można zarzucić mu powtarzania się. Zręcznie manewrując pomiędzy różnymi dźwiękowymi światami, zespół ten niezbicie udowadnia swą wszechstronność i odwieczną chęć eksperymentowania z nowymi podejściami. Na nowej płycie tego powstałego ponad 30 lat temu zespołu słyszymy więc elementy nieznane z wcześniejszych krążków, takie jak: zagraną z niesamowitym wyczuciem, fantastyczną partię saksofonu ("Bakeneko"), poetyckie liryki w języku polskim ("Fosforos", "Ja Monster"), czy też biesiadę ("Golem"). Coś czuję, że oni dopiero się rozkręcają i przed nimi kolejne 30 lat muzykowania. Szczerze życzę Gallileousowi wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że nacieszą się nowym materiałem podczas wielu świetnych koncertów z żywo reagującą publicznością, a we właściwym czasie przystąpią do tworzenia równie ciekawej, następnej płyty. (4,5)
"Heaven's Demise". Aktualnie promują swój drugi krążek "Attarghan". Formację zalicza się do tzw. soundtrack metal bandów. I coś w tym jest. Na najnowszym albumie mamy do czynienia z opowieścią, gdzie poszczególne kompozycje stanowią jej rozdziały. Muzyka jest bardzo filmowa, klimatyczna, emocjonalna i bardzo różnorodna. Muzycy chętnie penetrują różnorakie style, gdzie najbardziej charakterystyczne są aranżacje orientalne. Dodatkowo chętnie używają łączników w postaci krótkich inscenizacji słowno-dźwiękowych. Jednak wszystko zamyka się w stylu, który określamy jako melodyjny symfoniczny power metal z panią za mikrofonem. Przypomina to Nightwish z okresu współpracy z Tarją Turunen. Głowna wokalistka Glasya, Eduarda Soeiro przede wszystkim operuje głosem operowym. Można go próbować porównywać z głosem Tarji, ale ogólnie głos Eduardy ma swoją klasę, więc bardziej tę kwestię trzeba rozpatrywać w wartościach porównywalnych wokalistek. Oprócz głosu operowego mamy także bardziej normalny głos kobiecy, współgrające wielogłosy, przeróżne chóry, męskie heavy metalowe wrzaski, a trafiają się również growle itd. Jak już wcześniej napomknąłem jest to porównywalne z Nightwish. Myślę, że muzycy nie będą się od tego odcinać, niemniej potrafią nadać swoim dźwiękom własnych cech, że po prostu da się tego słuchać. Tym bardziej że kompozycje są ciekawie zrobione. Miesza się w nich wiele stylów, pomysłów i emocji. Orkiestracje są wyważone i nie przytłaczają ogółu muzyki. Dobrze są dobrane również melodie, które mają swój charakter i nie ciągną jakoś mocno w popowe rejony. Wszystko współgra z samą opowieścią. Dodatkowo bardzo dobrze pracuje sekcja rytmiczna, klawisze, choć jest ich sporo to, nie denerwują, gitary bardziej są słyszalne przy partiach solowych i w większości są one świetne. Mimo że Glasya garściami czerpie z tego, co zrobił Nightwish na początku swojej kariery, to umiejętnie zaadaptowała to na swoje potrzeby, co umożliwiło przygotować fanom dobry produkt. Tak przynajmniej oceniam całość "Attarghan". (4)
Sam O'Black Glasya - Attarghan 2022 Scarlet
Glasya to portugalski zespół, który działa od roku 2017. Dwa lata później debiutowali dużym albumem
\m/\m/ Grzegorz Kupczyk - 40 lat na sce nie 2021 Metal Mind
Jeden z najwybitniejszych wokalis-
tów w historii rodzimego rocka podsumowuje jubileusz 40-lecia pracy artystycznej wyjątkowym wydawnictwem. "40 lat na scenie" nie jest bowiem retrospektywną kompilacją czy składanką typu the best of, zresztą takich wydawnictw w dyskografiach CETI, Turbo czy nawet solowej artysty było wcześniej sporo - pomysł na tę podwójną płytę był taki, żeby przedstawić artystyczną drogę Kupczyka, ukazaną przez pryzmat dokonań nie tylko jego głównych zespołów, ale też gościnnych występów czy okazjonalnej współpracy. Dlatego wszystko zaczyna fenomenalna wersja "Headless Cross" Black Sabbath nagrana z Aion, jeszcze mroczniejsza niż w oryginale i z dodanymi partiami klawiszy. Z coverów mamy tu jeszcze "Livin' Like A Prayer" Bon Jovi z albumu "Memories II - akustycznie", wciąż robiące wrażenie "Paint In Black" The Rolling Stones supergrupy Panzer X oraz solidną reprezentację utworów z CD "Memories" nagranego z Krukiem. "Child In Time", "July Morning" czy choćby nasz rodzimy klasyk "Jest taki samotny dom" nader dobitnie potwierdzają, że Kupczyk jest w stanie zaśpiewać wszystko - szkoda, że zabrakło kilku innych przeróbek tego typu, choćby wielkiego przeboju "500 Miles" Hooters, ale nie można mieć wszystkiego, a przynajmniej nie od razu. Mamy za to dwa utwory z albumu "Klassika" nagranego przez bohatera niniejszej recenzji z deathowym Esqarial oraz kilka mniej oczywistych z dorobku CETI, w tym kolejny rarytas, "Iluzjonistów fałszu", czyli polską wersję "Wizzards Of The Modern World" z "Brutus Syndrome", "Second Sin" z tegoż albumu czy "W dolinie światła" z ostaniego wydawnictwa "Oczy martwych miast" oraz nieco starsze "For Those Who Aren't Here" i "Ghost Of The Universe". Z repertuaru Turbo nie mogło zabraknąć "Dorosłych dzieci", ale ten hymn lat 80. trafił tu w innej wersji, z akustycznego albumu zespołu, a z jego dorobku mamy jeszcze "Armię" z powrotnego "Awatara", "Toczy się po linie" i "Wybacz wszystkim wrogom". Etap Non Iron przypominają na "40 lat na scenie" trzy utwory: nie tylko doskonale znane fanom "Candles And Rain" i "My City Will Die Soon", ale też kolejna ciekawostka, nagrany w nietypowym składzie, choćby z Muckiem za bębnami, "Drawn Soldiers". Jeśli komuś to nie wystarcza sprawę załatwi utwór bonusowy: zarejestrowane w poznańskim stu-
RECENZJE
211
dio Polskiego Radia w roku 1979 "Przemijanie" Kredytu, zespołu w którym udzielało się kilku muzyków związanych później z Turbo czy Non Iron, nie tylko Grzegorz Kupczyk, ale też Andrzej Łysów czy Zbigniew Ślatała. To konkretny, hardrockowy numer z długą solówką, pokazujący, że nasz jubilat już jako 21-letni chłopak miał kawał głosu i nie bez powodu po niedługim czasie zasilił skład Turbo. Reszta jest już historią polskiej muzyki, a najważniejsze jest to, że dalsze rozdziały tej muzycznej opowieści, choćby kolejne albumu CETI, to tylko kwestia czasu. (6)
muzyce tej przestrzeni oraz witalności. Ogólnie sound jest dobry, uwadze rzuca się różnorodność brzmień gitar i klawiszy. Nie ma jakichś szaleństw, ale dopasowują się one do bieżącego klimatu. Zachwyca też bezprogowy bas Tony' ego Franklina, który można wyłapać w odpowiednich momentach. Jak ktoś jest fanem Rush czy Dream Theater z okresu "Images And Words", ogólnie dobrego progresywnego rocka/metalu powinien zainteresować się debiutem Guild Of Others. Mnie jedynie pozostaje wierzyć, że moja łepetyna będzie w stanie jednak zapamiętać kolejną dobrą formację z tej sceny. (4,7)
Wojciech Chamryk \m/\m/
Guild Of Others - Guild Of Others 2021 Pride & Joy Music
Guild Of Others to formacja powołana przez perkusistę Toma Wallace'a oraz gitarzystę Steve'a Pottsa. Pozostali muzycy to w zasadzie goście i to nie byle jacy, są to przede wszystkim basista Tony Franklin oraz klawiszowiec Derek Sherinian. W utworze "Veil Of Insanity" mamy jeszcze popis solowy Craiga Goldy'ego. Za większość wokali odpowiada Mark Hammond, jednak w utworze "Elysium" usłyszymy jeszcze głos Michaela Sadlera, a w "Balance" Henrika Batha. Muzyczny świat Guild Of Others to specyficzny miks progresywnego metalu oraz progresywnego rocka. Ta specyfika polega na tym, że muzyka podana jest tak jakby przez pryzmat A.O.R.-u lub tzw. rocka stadionowego. Daje to muzyce specjalny posmak, który rzadko można spotkać w muzyce progresywnej. Niemniej muzyka Guild Of Others jest bardzo przestrzenna, bardzo umiejętnie potrafi podkręcić dynamikę, jak i podkreślić momenty bardziej nastrojowe. Także, jak łatwo się domyślić, Panowie Wallace i Pottsa potrafią się zabawić kontrastami. Kolejną cechą tej formacji jest umiejętność balansowania między technicznym graniem a przekazywaniem poczucia bezpośredniości w muzyce. Więc, jak są momenty lekko zagmatwane to, są tak podane, że nawet przypadkowy słuchacz też z przyjemnością ich posłucha. Muzycy bez oporów potrafią zagrać nowocześnie, tak jak w "Veil Of Insanity" lub wpleść w kompozycje ciekawe aranżacje ocierające się o jazz, tym razem kłania się "Memento". Także słuchając debiutu Guild Of Others nie ma mowy o nudzie. Sporo jest też melodii to, one właśnie nadają
212
HammerFall - Hammer of Dawn 2022 Napalm
RECENZJE
Są takie zespoły, których żadna krytyka się nie ima: mają długi staż, grają w sobie charakterystycznym stylu, nieszczególnie garną się do eksperymentów, nie zaliczają spektakularnych zwyżek lub zniżek formy. Kto raz przekonał się do ich muzyki - ten ochoczo sięgnie po kolejny album, niezależnie od obiegowej opinii. Kto zaś był do tej pory obojętny - ten pewnie obojętnym pozostanie i pozytywna recenzja niewiele w tej kwestii zmieni. Znacie na pewno ten typ zespołu. Pewnie też zgodzicie się, że HammerFall dobrze wpisuje się w tę charakterystykę. Nie zdziwicie się więc, kiedy napiszę, iż najnowszy, dwunasty już album Szwedów, zawiera dźwięki przyjemnie znajome: wciąż jest to klasyczny heavy metal o różnorakich odcieniach. Szwedom niekiedy zarzuca się "cukierkowość", lecz moim zdaniem "Hammer of Dawn" broni się przed tym, proponując muzykę często szybką, bardzo melodyjną, lecz niepozbawioną pazura. Jeśli kojarzycie HammerFall wyłącznie z anegdot, to możecie być zaskoczeni liczbą solidnych metalowych riffów, jakie tu usłyszycie. Z kolei taka ballada "Not Today" ma posmak klasycznie rockowy. Słuchasz i słuchasz tego albumu i zaczynasz rozumieć, dlatego Joacim Cans reaguje alergicznie, kiedy muzykę HammerFall nazywa się power metalem, bo faktycznie - jest to spore uproszczenie. Ostatnimi laty słuchałem Szwedów raczej sporadycznie, ale ich najnowsza propozycja bardzo mi się spodobała. Fanów "Hammer of Dawn" na pewno nie rozczaruje. Przeciwnicy raczej się nie przekonają. Niewtajemniczonym warto posłuchać, bo to
złoty standard melodyjnego grania. (5) Adam Nowakowski
Home Style Surgery - Brain Drill Poetry 2021 Metal On Metal
W wywiadzie muzycy zasilający fiński skład thrashowej maszyny Home Style Surgery przyznali, że zależało im przede wszystkim na spełnieniu trzech warunków: ma być krótko, szybko i bez nudnych momentów. Grupa działa prężnie już od 2008 roku i ma za sobą wiele singli, demówek czy EPek, ale "Brain Drill Poetry", ich najnowsze wydawnictwo, to dopiero druga długogrająca płyta studyjna. Pół godziny szybkiego, zwięzłego thrashu - napakowanego tak interesującymi, technicznymi riffami że można bezsprzecznie uznać, że udało się spełnić wszystkie założenia. Tekstowo zespół sięga między innymi po klasykę w postaci "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", co akurat bardzo dobrze współgra z samym tytułem i bliską im estetyką gore. Jest też kontynuacja gierek językowych w postaci mocno nasiąkniętego Toxik i innymi przedstawicielami amerykańskiej sceny thrashowej "Necrodecoration". Nie bez znaczenia jest tu wokal - Kami Launonen, ich najnowszy nabytek, znany z grupy Brainthrash, to wokalista bardzo wszechstronny, który poza klasyczną, agresywną manierą, tak charakterystyczną dla amerykańskiej sceny thrashowej potrafi też wejść w wysokie, Halfordowskie rejestry (choć pozostając w klimatach thrashowych należałoby tu raczej przypomnieć styl właśnie Mike'a Sandersa z Toxik) czy typowe linie power-metalowe. Zespołowi zauważalnie zależało na zbalansowaniu tech-thrashowych riffów w zwrotkach z bardzo melodyjnymi refrenami - to, co dzieje się w refrenach "434" trudno właściwie nazwać thrashem - gdyby wyizolować tę partię, łącznie z chórkami i melodią podgrywaną przez gitary solowe, możnaby ją śmiało umieścić na współczesnej płycie power metalowej. Więcej wpływów amerykańskiego powera usłyszymy jeszcze w "Actio in Distans". To ciekawy kontrast, biorąc pod uwagę rozpoczynający album, najkrótszy, bo trwający zaledwie minutę, kawałek tytułowy, "Brain Drill Poetry" (w przeciwieństwie do poprzedniczki, "Trauma Gallery", tym razem umieszczony na początku tracklisty). To oczywiste nawiązanie do sceny crossoverowej, przypomi-
nającej Municipal Waste i Anthrax (a wokalnie szczególnie tę drugą grupę). Może jednak zbić z tropu, bo poza tym jednym smaczkiem więcej tak krótkich i oczywistych w swojej formie numerów crossover-thrashowych już nie znajdziemy (choć Anthraxowe patenty znajdą się np. w wykrzykiwanych chórkach w refrenach, riffach i partiach wokalnych w zwrotkach "Petrified in Vertigo"). "Petrified in Vertigo" to swoją drogą świetny przykład na poszukiwanie balansu między tymi dwoma światami wciąż są tu obecne heavy metalowe, wymagające, wysokie partie wokalne z vibrato czy melodyjne wstawki gitarowe, których trudno spodziewać się po przeciętnym thrashowym numerze. Home Style Surgery przeszli jednak długą drogę od klasycznego thrashu do progresywno-tech-thrashowych klimatów, co słychać nie tylko w technice gry, ale przede wszystkim chęci do podobnych eksperymentów - i nic dziwnego, skoro muzycy nasłuchali się choćby Coronera. Po płycie powstającej w okresie pandemii, nagrywanej przez skład, w którym każdy z muzyków mieszka w innej części kraju czy nawet świata, można się spodziewać, że będzie brzmieć niespójnie, jednak miksom nie można nic zarzucić to akurat robota profesjonalistów. Kończący płytę "Surgical Sculpture" to powrót do technicznego oblicza thrashu, z frazowaniem wokali w stylu Zetro z Exodusa, ale też riffami z wręcz blackowymi naleciałościami (również wokalnie zdarza się, że Kami zaryczy) i licznymi zmianami rytmów, co nie jest zasługą wyłącznie perkusji, a splatających się ze sobą technicznych riffów, których połączenie nie byłoby wcale tak oczywiste. "Brain Drill Poetry" to solidna pozycja dla spragnionych świeżego podejścia do thrashu i tych, którzy nie boją się, że ilość riffów technicznego oblicza tego gatunku ich przerośnie - szczególnie, ze materiał zespołu nie jest rozwleczony do godziny samych popisów. Od czasu "Trauma Gallery" Finowie nauczyli się, czym jest umiar i każdy element zdaje się mieć swoje uzasadnione miejsce. O ile powerowe eksperymenty nie są dla mnie, to nie umiem nie docenić prób połączenia tak odległych pozornie muzycznych światów - co, może z wyjątkiem cukierkowego "434" jest naprawdę smaczne. Płyta do zaangażowanego słuchania, wymagająca skupienia - ale przy spełnieniu tych warunków, będąca interesującą i wyróżniającą się muzyczną przygodą. (4,5) Iga Gromska Hrom - Legends of Powerheart: Part II 2021 Self-Released
Jeśli po zespole z Kanady oczekujecie grania retro, to macie. Z tym że
retro w wykonaniu Hrom wiedzie nas raczej do lat 90. (a momentami nawet wczesnych 2000, kiedy chwilę glorii miał europejski power metal) niż klasycznie, do lat 80. Alex Langill to wokalny Fin prosto z Kanady. Jego sposób frazowania i akcentowania sylab jest tak szalenie fiński, że z powodzeniem można by go pomylić z Timo Kotipelto (co ciekawe, podobną "finofilię" obserwowaliśmy ostatnio u wokalisty Seven Sisters). Ponieważ inne elementy muzyki, takie jak melodyjne wykorzystanie basu czy szybka podwójna stopa, także nawiązują do tak zwanego "europejskiego power metalu" łatwo zadać sobie pytanie, czy te zabiegi są celowe. Pozytywną odpowiedź dał wywiad z muzykami. Okazuje się, że założyciel Hrom, Jan Loncik to niepoprawny fan Stratovarius, ale też Helloween i Running Wild, a wszystkie jego inspiracje otwarcie pojawiają się na płytach Hrom. Są nawet kawałki, które brzmią jak miks powyższych - taki "Stargunner" brzmi jak Stratovarius ugotowany na runningwildowym riffie. Co ciekawe, pojawienie się tak eurocentrycznego zespołu w Kanadzie wcale nie jest takie totalnie "od czapy". Twórca Hroma, Jan Loncik jest z pochodzenia Słowakiem, a słowo "hrom" to nasz swojski "grom" w jego ojczystym języku. Jeśli jednak brakuje Wam tej "kanadyjskości" w kanadyjskiej heavymetalowej kapeli, znajdziecie i taką. W zespole na gitarze gra Matt Ries znany z Traveler i jego styl, choć nieco zmodyfikowany na potrzeby estetyki Hrom, słychać w wielu momentach. Co więcej, z racji kumpelskich i z racji dzielenia RH Studios JP, wokalista Traveler zaśpiewał fragment w kawałku o wręcz travelerowym tytule "Spectral Horizon". (4,5) Strati
Hyperia - Silhouettes of Horror 2022 Self-Released
Okładka dobrze reprezentuje, czego można spodziewać się po drugim longplay'u kanadyjskiej Hyperii: przyprawiającego o dreszcze i szargającego nerwy horror thrashu. Słowo "silhouettes" oznacza
nie tyle "sylwetki", co "mroczne kształty widoczne w postaci cieni". Liryki dotyczą parapsychologii, nocnych halucynacji, a także nieludzkich rządowych eksperymentów. Muzyka może komuś kojarzyć się z Exmortus, Arch Enemy, Unleash the Archers lub z Havok, to są te rejony. Największym dotychczasowym osiągnięciem koncertowym Hyperii było prawdopodobnie supportowanie Soulfly oraz Toxic Holocaust w lutym 2020 w Gateway Venue w Calgary (Kanada), także fani tych formacji również mogą zainteresować się tematem. Zastanawiałem się, czy płyta ma coś wspólnego z death metalem, ale za mało na niej blastów i bardziej zorientowani w ekstremie koledzy stanowczo temu zaprzeczyli. Ciekawostką jest, że "Silhouettes Of Horror" kończy się coverem ABBY "Gimme Gimme Gimme" w jak najbardzej thrashowym wykonaniu. Nie kręci mnie takie granie, źle się przy nim czuję, ostrzegam przed nerwówką. (-)
zowanie i nawracanie na siłę ani też oazowe pitu-pitu w stylu "Jezus cię kocha, sialalalala". Teksty bardziej odnoszą się do wewnętrznych przeżyć członków zespołu, zmian, jakie w nich zaszły oraz osobistej relacji ze Stwórcą. Ogólne przesłanie "Angel Born" doskonale oddaje cover zespołu Triumph zatytułowany "Fight the Good Fight". Połączenie takiego przekazu tekstowego z progresywnym metalem naprawdę trzyma się kupy. Jak sami zatem widzicie, niekoniecznie jest to album dla smutnych jesieniar, które same sobie na siłę wmawiają depresję. Niech sobie one zostaną przy swoich post-blackach. Chociaż z drugiej strony ja chętnie powrócę do twórczości Images Of Eden, gdy na drzewach dookoła pojawią się żółte liście (4). Bartek Kuczak
Sam O'Black
Imaginature - Imaginature 2021 Self-Released
Images Of Eden - Angel Born 2021 Pavement Entertainment
Piąty album w dorobku Images Of Eden rozpoczyna się (oraz kończy) trzaskiem wydawanym przez płytę winylową. Mimo całej popularności tego nośnika, który ostatnimi czasy ewidentnie przechodzi swą drugą młodość, odgłosy te budzą raczej sentyment, a nawet nostalgię. Owe uczucia potęguje wszechobecny na całej płycie motyw jesieni (wystarczy wspomnieć, że otwierający "Angel Born" utwór nosi tytuł "Autumn Is Burning"). Sama muzyka sprawia, że słuchacz pozostaje w tym stanie. Nie ma żadnych wątpliwości, że Images Of Eden to kapela, która przez ponad dwadzieścia lat istnienia wypracowała sobie swój własny styl, który pozwala jej się swobodnie poruszać po progresywnym poletku. Nie oznacza to jednak, że w muzyce granej przez tą pensylwańską nie znajdziemy różnorodności i wszelkiej maści urozmaiceń. Fragmenty dość zadziorne i na swój specyficzny sposób agresywne ("Killing God") zgrabnie przeplatają się tu z tymi bardziej lirycznymi ("Angel Born" czy też przepiękna ballada "If?"). Uczucie nostalgii, o którym wspominałem, znika, gdy głębiej przyjrzymy się warstwie lirycznej. Images Of Eden śmiało można zaliczyć do kapel uprawiających szeroko pojęty rock chrześcijański. Nie jest to jednak morali-
Polska scena symfonicznego power metalu (jeśli w ogóle można o takowej mówić) jest jak na razie dość mała, a całe to poletko stylitstyczne jest w naszym kraju bardzo słabo eksploatowane. Ta sytuacja jednak wbrew pozorom ma swoje plusy. Chociażby ten, że gdy na naszym rynku pojawi się jakaś nowa interesująca formacja poruszająca się w tych obszarach, nie zawieruszy się ona w morzu konkurencji i jest spora szansa, że zostanie zauważona przez potencjalną grupę docelową. Czy pochodzący ze Szczytna Imaginature do takich interesujących kapel należy? Zdecydowanie tak. Chociażby ze względu na fakt, że grupa na chwilę obecną nie ma w swoim składzie "pełnoetatowego" frontmana, a nagrywając swój debiut, zdecydowali się korzystać z usług gościnnych wokalistów. Warto tu nadmienić, że nie są to ludzie z łapanki, tylko postacie, które na naszej (i nie tylko naszej) metalowej (i nie tylko metalowej) scenie mają już wyrobioną pewną markę. Wystarczy wspomnieć tu chociażby Konstantina Naumenko z ukraińskiego Sunrise czy też Małgorzatę Szkodę-Hreczuch, wokalistkę wrocławskiej grupy Moyra. Zresztą chłopaki skorzystali ze wsparcia gości nie tylko w przypadku warstwy wokalnej. Na przykład w utworze "Atonement" świetną solówkę zagrał Krzysztof Elzanowski znany szerzej jako "Gunsen". I tak w naszych rozważaniach przeszliśmy do warstwy czysto muzycznej. Wspomniany już utwór "Atonement" do-
skonale oddaje kierunek, w jakim ten band podąża. Może budzić on oczywiste skojarzenia z twórczością Nightwish (muzycznie, wokal to akurat w tym konkretnym przypadku nieco inna kwestia) z okolic albumu "Century Child" (czy tylko mnie ten wstęp kojarzy się z nightwishowym "Bless the Child"?). Słuchając całości krążka od początku do końca, trudno nie ulec wrażeniu, że to właśnie twórczość Finów stanowi dla Imaginature jedno z głównych źródeł inspiracji. Objawia się to między innymi w zaproszeniu do nagrania albumu Anny Dembowskiej, wokalistki specjalizującej się w klasycznym śpiewie, której głos możemy usłyszeć w czterech utworach. Oczywiście nie powoduje to, że płyta ta nie posiada rockowego charakteru. Wystarczy posłuchać choćby "Edge", który jest świetnym przykładem posthelloweenowego grania, a symfoniczne elementy i inne klawiszowe partie dodają mu jedynie przestrzeni. Nie brakuje tu też nawiązań do typowo włoskiej szkoły power metalu, czego przykładem jest doskonale połączenie klawiszy (będącychna pierwszym planie, ale w tym konkretnym przypadku nie przeszkadza to ani trochę) z przebijającą się dość surową jak na ten gatunek gitarą w utworze tytułowym. Na albumie tym nie brakuje także pewnych nawiązań do muzyki filmowej (wstęp do "Renegade"). "Imaginature" to debiut spójny, przemyślany i co najważniejsze dojrzały. Z przyjemnością dołączę ten zespół, do kapel, których poczynania śledzę niekoniecznie z "dziennikarskiego obowiązku" (4,5). Bartek Kuczak
Kalle Wallner - Voices 2022 Gentle Art O Music
Kalle Wallner znamy głównie z progresywnego RPWL, ale także z innego projektu, któremu przewodzi tj. Blind Ego. Tym razem Kalle wypuszcza materiał, który sygnuje własnym imieniem i nazwiskiem. Składa się na niego siedem długich, rozbudowanych, różnorodnych, pełnych klimatów i melodii, kompozycji. Praktycznie wszystkie są instrumentalne, jedynie kompozycja "Three" jest śpiewana przez wokalistę Subsignal, Arno Menesa. Zresztą ten utwór wybrano na singiel promujący to wydawnictwo. Przy okazji Kalle jakoś nie wysilił się, nadając kompozycjom tytuły, kolejno "One", "Two", "Three"... jedynie przy ostat-
RECENZJE
213
nim błysnął dowcipem, tytułując ją "Seven. Out". Całe szczęście kreatywności nie zabrakło przy pisaniu muzyki. "One" jest bardzo hałaśliwy i mocno rockowy, może wprowadzać słuchaczy w błąd. Co niektórzy mogą się przestraszyć, że będą mieli znowu do czynienia z czymś podobnym do tego, co było na ostatnim Blind Ego. Wyjaśniam, że nie ma co się martwić. Na "Voices" przeważa melancholijnonastrojowe oraz pinkfloydowskogilmurowskie wcielenie Pana Wallnera, choć Kalle nie unika mocniejszych wstawek i dynamicznych tematów. Można powiedzieć, że ta kwestia jest pięknie wyważona. Ogólnie Kalle Wallner otacza się dźwiękami, których możemy spodziewać się tylko po nim. No cóż, ja je bardzo lubię i byłbym bardzo zdziwiony, gdyby ten muzyk zaczął tworzyć zupełnie inną muzykę. Myślę, że fani Kalle Wallner nie będą rozczarowani "Voices" i chętnie będą jej słuchali w wolnych chwilach, jak innych wydawnictw, w które ten muzyk był zaangażowany. Tym bardziej że w przedsięwzięciu wspierają go bardzo dobrzy muzycy. Na perkusji gra wzięty amerykański perkusista Marco Minnemanna. Na klawiszach wspomaga go Yogi Lang, partner in crime nie tylko w kwestiach muzycznych, ale też biznesowych. Zresztą Pan Lang odpowiada też za brzmienia tej płyty, jak i jej produkcję, a zrobił to wyśmienicie oraz profesjonalnie. Mamy też dyskretny udział Carmen Tannich w utworze "Six". Tak czy siak, warto sięgnąć po nowy album sygnowany nazwiskiem Kalle Wallner. (4) \m/\m/
Kill Ritual - Thy Will Be Done 2021 Blood Blast Distribution
Po świetnym albumie "The Opaque And The Divine" Steve Rice postanowił dopełnić dyskografię Kill Ritual pierwszą EP-ką. Efekt końcowy to niemal pół godziny premierowej muzyki, co wielu innym twórcom wystarcza na pełnowymiarowy materiał. Jednak Amerykanie podeszli do zagadnienia niczym w latach 80. i 90. kiedy to takie krótsze wydawnictwa z 4-6 utworami były na porządku dziennym, dopełniając single, albumy studyjne czy koncertowe danego wykonawcy. Thrash w wydaniu Kill Ritual nie zmienił się: to wciąż bardzo dynamiczne, zaawansowane technicznie granie ("Angels In Black", "Thy Will Be Done"), ale też surowe, mroczne ("Light The Fire (Tonight We Fly)") , a do tego
214
RECENZJE
też bardzo melodyjne ("Obey The Ritual"). Mamy tu też prawdziwą perełkę, trwającą ponad dziewięć minut, nawiązującą tytułem do ostatniego albumu kompozycję "The Opaque Is Divine". Chyba nie przypadkiem zamyka ona ten materiał, jest to bowiem ambitny, zróżnicowany numer, łączący elementy thrashu, tradycyjnego i momentami nawet progresywnego metalu - wygląda więc na to, że o przyszłość Kill Ritual możemy być spokojni, ten zespół wciąż jest na etapie twórczych, bardzo udanych poszukiwań. (5,5) Wojciech Chamryk
Kontact - First Contact 2022 Temple Of Mistery
Pierwszy kontakt z muzyką tej kanadyjskiej grupy mogę zaliczyć do udanych. Kontact tworzą znani i doświadczeni muzycy, choćby gitarzysta Matt Ries z Traveler, tak więc ryzyka jakiejś spektakularnej wtopy raczej nie było. Kwartet z Calgary poświęcił się tej najbardziej tradycyjnej odmianie klasycznego heavy metalu z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego stulecia, kiedy wszystko było nowe i ekscytujące, a z hard rocka wyłaniał się heavy metal. Teraz o zaskoczeniu nie ma mowy, ale słychać, że takie dźwięki wciąż tych muzyków ekscytują, czego potwierdzenie znajdujemy już w szybkim, świetnym openerze "Ancient Malice". Równie dynamiczny jest "Heaven's Gate" czy bardziej hardrockowy "City Of The Pyramid", ale z dalszej części tego minialbumu zdecydowanie wyróżniam "The Devil In Iron", mocarny, surowy utwór łączący dynamikę tradycyjnego heavy z surowością doom metalu. Na okrasę dostajemy cover, całkiem udaną przeróbkę "Fieldz The Sunshine" Sacred Blade - dobrze, że ktoś jeszcze pamięta o tym zespole i oddaje mu w ten sposób hołd, bo nowych wersji tych najbardziej popularnych klasyków mamy już i tak istne zatrzęsienie. Ciekawy to i udany debiut, czekam na ciąg dalszy już w dłuższej formie. (5) Wojciech Chamryk Krilloan - Stories Of Times Forgotten 2021 Stormspell
Krilloan to projekt szwedzkiego kompozytora i gitarzysty Klasa Holmgrena, który przerodził się w regularny zespół. I teraz, oprócz lidera mamy jeszcze wokalistę Alexa VanTrue, gitarzystę Steve'a
go wrażenia. Na początku roku 2000. z pewnością byłoby inaczej, a teraz mogę ocenić go na niezgorszą ocenę. (3,7) \m/\m/
Brockmanna, basistę Marco Toba oraz perkusistę Davida Lanasa. Muzycznie kapela nawiązuje do melodyjnego europejskiego power metalu z przełomu wieków inspirowanego Blind Guardian, Gamma Ray, Helloween itd. Także sporo w nim grania w stylu włoskim, począwszy od Rhapsody po Kaledon. Jednak wzorce co jakiś czas przebłyskują i wtedy gitary brzmią bardziej klasycznie i heavy. Niemniej to taki smaczek, który niesie dobra produkcja, za którą odpowiadają Lars Ramcke i Piet Sielck. Panowie zadbali, żeby brzmienie było klarowne i miało nawet pewną moc, co bardzo dobrze sprawdziło się w wypadku tej formacji. "Stories Of Times Forgotten" to EP-ka i zawiera tylko pięć kompozycji. Są one szybkie, rozbrykane, nośne i melodyjne, a zarazem różne od siebie oraz dobrze wykreowane. Takimi bardzo szybkimi strzałami na wszystkie "patataje" świata są dwa pierwsze kawałki "Into the Storm" i "Yggdrasil". Pierwszy z nich jest bardziej skoczny, ale też ma trochę heavy metalowych akcentów. Wraz z "Fireborn" tak jakby zespół leciutko zwalnia, czego efektem są lepiej i pełniej wybrzmiewające melodie. Kolejny "Moonblade" w swojej drugiej części ma świetny rytmiczny gitarowy motyw oraz niezłe sola. W tym ostatnim bije go na głowę wieńczący płytkę "Times Forgotten". Ogólnie w wypadku Krilloan sola gitarowe są świetnie wymyślone i ze smakiem zagrane. A za to odpowiada Steve Brockmann. Generalnie instrumentalnie na tej płycie jest zawodowo, czy to chodzi o gitary, czy też perkusję i bas, czyli sekcję rytmiczną. Za to nie jest to zimne i wyrachowane granie, bowiem jest w nim sporo emocji i serducha. Nad wszystkim góruje wysoki melodyjny wokal Alexa VanTrue, ale tak jak muzyka ma pewnego pazura i lekkiej mocy. "Stories Of Times Forgotten" to płyta dla niepoprawnych maniaków rozbrykanego melodyjnego europejsko brzmiącego power metalu, która pod względem muzycznym, wykonawczym i brzmieniowym jest na niezłym poziomie. Formacja niczego nowego nie wymyśla, zresztą nie sądzę, aby na coś takiego się porywali. Jedyny wyróżnik i to spory to brzmienie, Krilloan na tle wielu innych brzmi bardzo konkretnie. W tym wypadku wszyscy inni powinni brać z nich wzór. Dla mnie fonograficzny debiut Krilloan to jedynie miły przerywnik, który doceniam, ale nie zrobił na mnie jakiegoś wielkie-
Lalu - Paint The Sky 2022 Frontiers
Lalu to, formacja klawiszowca Viviena Lalu powołana w roku 2003. "Paint The Sky" to już trzeci studyjny album, na którym Vivien wraz z kolegami z powodzeniem prezentuje progresywne odmiany rocka/metalu. Słuchając tej płyty, od początku mam wrażenie, że doskonale ją znam. Dosłownie wszystko, od kompozycji, brzmień, poszczególnych nut, dźwięków, po szczegóły w aranżacjach. I nie chodzi o to, że muzycznie jest to osadzone gdzieś między dokonaniami Yes, Genesis, Saga, Kansas, Rush, Dream Theatre itd. Nie chodzi o to, czy się tylko inspirują tą muzyką, czy z niej zrzynają, ale o samo jej przekazanie. Muzyka progresywna z natury jest złożona, zajmująca, potrzebująca skupienia, nawet gdy czasami zanuci melodyjnie i przystępnie. "Paint The Sky" słucha się niezwykle łatwo i przyjemnie, bez wysiłku czy jakiejś udręki próbującej zrozumieć zamysł artysty. A przecież muzycy zachowali wszystkie potrzebne cechy w muzyce progresywnej, więc na pewno nie jest jakoś prościutko i bezproblemowo. Jednak czego by muzycy się nie dotknęli to, dźwięki na tej płycie płyną i roznoszą się po całej przestrzeni i uniwersum świata, który sami wymyślili. W dodatku muzycy odgrywają tą całą muzykę na niesamowitym luzie i bez krępacji. Posłuchajcie swobody w przeskokach z głównych tematów w jazzową improwizację w "Standing at The Gates of Hell" czy też beztroskę w mieszaniu wątków kompozycji z motywami latynoskimi w finałowej części "Paint The Sky". No i głos Damiana Wilsona... Uwielbiam gościa, jego tembr głosu (nie dziwię się, że niektórzy próbują porównać go Jona Andersona) oraz olbrzymi talent do niezwykłych melodii. Niemniej na "Paint The Sky" przeszedł siebie samego. Myślę, że sukces tego krążka to w dużej mierze jego aktualna i niesamowita forma jako śpiewaka. Ogólnie Viviena Lalu jak zwykle dostał od swoich kolegów niezwykłego wsparcia. Oprócz wspomnianego Wilsona, byli to Jelly Cardarelli (perkusja) oraz ponownie Joop Wolters (zajął się basem i gitarą). To głównie ta gro-
madka odpowiada za znakomity produkt, który znalazł się na "Paint The Sky". I nie ma co rozkładać tej płyty na poszczególne części, bowiem każda z nich, te dwanaście wyśmienitych, złożonych, różnorodnych, za to bardzo witalnych fragmentów muzycznych tworzy niezwykłą i cenną całość. A czegoś takiego nie tworzą kiepskie kompozycje. Wracając do listy gości na krążku, dodajmy znamienitych gości, jest ona bardzo długa i niema co, dodaje jeszcze więcej pikanterii. Wymieńmy ich po kolei: Jordan Rudess, Alex Argento, Steve Walsh, Simon Phillips, Simone Mularoni, Marco Sfogli, Alessandro Del Vecchio, Jens Johansson, Gary Wehrkamp, Vikram Shankar i na końcu Tony Franklin. Także po dziewięciu latach od poprzedniego studyjnego krążka Viviena Lalu z kolegami przygotował naprawdę wspaniałą ucztę dla fanów progresywnego grania. Myślę, że do "Paint The Sky" będę często wracał. (6) \m/\m/
Muzyka do uprzyjemniania czasu i dobrej zabawy, choć lekko zadziorna. Jima wspomaga wokalista David Cagle, który robi to doskonale, z wyczuciem, ale także z fantazją. Może to kojarzyć się z dokonaniami wielu formacji tamtej epoki, mnie to przypomina Bryana Adamsa, Bad English, REO Speedwagon, Winger itd. Każdy kawałek to potencjalny przebój radiowy, ale kto teraz w radio puszcza takie kawałki? Dla przykładu wolałbym słuchać takiego balladowego rockera "Love Is Just A Matter Time" niż tę papkę, którą proponują nam współczesne popularne stacje radiowe. Z drugiej strony może to i dobrze, że nie lansują takiego grania na siłę, bo można go docenić, a także w spokoju wysłuchać, bez tej dawnej nagonki. Fani melodyjnego rocka z pewnością z przyjemnością posłuchają płyty "Time" projektu Lastworld, a nawet może stanie się ona dla nich bohaterem najbliższych dni. Ja lubię czasami posłuchać takiego grania, nie jest to jednak mój priorytet, no i nie może być tego zbyt dużo. (3,7)
ponownie, ale nie ma mowy, skoro szybkim riffem udrerza następny w kolejności "Il Sabba". To L'Impero Delle Ombre w nieco bardziej dynamicznej, ale wciąż piekielnie mrocznej odsłonie, numer nieco bardziej zakorzeniony w tradycyjnym heavy lat 80. Takich odniesień mamy na "Racconti Macabri Vol. III" znacznie więcej ("In Morte di Buono Legnani"), pojawiają się też nawiązania do epickiego metalu "Verso l'Abisso" z silniej zaznaczonym udziałem wokalistki (Tatyany Planki) a nawet progresywnego rocka ("Incubo A Dunwich"), głównie dzięki klawiszowcowi Davide Cristofoli. Ciekawe jest też zakończenie w postaci "Finale Ballata dell Uroboro... o della Speranza", mrocznej ballady o nieco folkowym klimacie, pokazującej, że kiedy ma się pomysły, to i archetypowy doom metal może zabrzmieć znacznie ciekawiej, wręcz oryginalnie, co teraz nie zdarza się często. (5) Wojciech Chamryk
\m/\m/
Livin Fire - Luneta nocą 2021 Self-Released
Lastworld - Time 2021 Perris
Melodyjny rock/AOR był bardzo popularny w latach 80., głównie w Stanach. Dostawało mu się równo wraz z sleaze, hair, glam rock/metalem itd. Nie miało to zbytniego wpływu na tę scenę, a jej popularność sięgała dość daleko. Miała nawet grupkę fanów w Polsce mimo mało sprzyjających warunków. Zainteresowanie taką muzyką przetrwało i zdaje się, że od wielu lat ma ono swój renesans. Co ciekawe źródła tego odrodzenia trzeba doszukiwać się w Europie i wytwórni Frontiers Records. To włodarze tego labela przypomnieli wielu znaczących artystów z tamtej epoki, a także wylansowali nowych. Firma Perris Records jest jedną z tych, która współtworzyła nową koniunkturę na tę muzykę. Z pewnością skupia uwagę fanów tej odmiany cięższego rockowego grania. Pod ich sztandarem właśnie ukazał się debiut projektu Lastworld zatytułowany "Time". Kryje się za nim kompozytor, gitarzysta, multiinstrumentalista Jim Shepard, bo on to skomponował i nagrał wszystkie partie instrumentów. Zrobił to znakomicie, naturalnie i nie ma się wrażenia czegoś sztucznego. Jego pieśni to w zasadzie reminiscencja lat 80., cudowne i nastrojowe melodie do puszczania w weekendowe wieczory.
L'Impero Delle Ombre - Racconti Macabri Vol. III 2020 Black Widow
Makabryczne, podszyte horrorem opowieści w doomowym wydaniu warto czekać na takie płyty nawet kilkanaście lat. L'Impero Delle Ombre od dawna pracują na swoich zasadach, do studia wchodzą nie za często, ale kiedy już skompletują nowy materiał nie ma zmiłuj, to kolejna perełka. "Racconti Macabri Vol. III" nie jest tu żadnym wyjątkiem, to mroczny, mocarny doom ze znakiem Q, nie tylko z racji gościnnego udziału tak zasłużonych dla włoskiej sceny postaci jak: Daniele Bud Ancillotti (Strana Officina) oraz Steve Sylvester i Freddy Delirio (Death SS). Jest to bowiem nader zacny, ale jednak tylko dodatek, taka przysłowiowa wisienka na torcie podstawowego, i tak już świetnego, materiału. Poszczególne kompozycje są długie, wielowątkowe i urozmaicone, a już pierwsza następująca po "Introduzione - Accesso in Requiem", ponad ośmiominutowa "Il Cimitero delle Anime" potwierdza, że Włosi są w swej dziedzinie absolutnymi mistrzami: niemal symfoniczny rozmach, mimo relatywnie oszczędnej aranżacji, urokliwa melodia w oprawie surowego brzmienia, solówki gitary i syntezatora - aż chce się ten utwór odpalić
Kolejne w dyskografii krakowskiego zespołu Livin Fire wydawnictwo to materiał koncertowy. "Luneta nocą" została zarejestrowana w ramach cyklu imprez odbywających się w Forcie Luneta Warszawska w Krakowie, pokazując potencjał nowego składu formacji, bowiem z poprzedniego została już w nim tylko liderka Alda Rei. Obecnie poza śpiewem gra również na basie, wspierana przez gitarzystów Krystiana Gajewskiego i Tomasza Lewickiego oraz perkusistę Michała Węglowskiego. Szkoda, że to tylko cztery utwory, bo uchwyciły Livin Fire w ciekawym momencie, coraz wyraźniejszego odchodzenia od klasycznego hard 'n' heavy na rzecz hard rocka/ blues rocka w amerykańskim wydaniu. Potwierdza to już oszczędnie zaaranżowany opener "Liberate", po którym następuje, kojarzący mi się z najlepszymi dokonaniami Alannah Myles, nieco surowszy, premierowy "Out Of Control". Znany z cyfrowej EP "Livin Fire" utwór "Diving" jest nieco bardziej zróżnicowany, z lżejszą, typowo rockową zwrotką i mocniejszym refrenem. Z kolei "Kiedy zobaczysz", najwyraźniej kolejna premiera, to następna próba zmierzenia się Aldy Rei z polskimi tekstami, surowa, ale też przebojowa. Jestem więc ciekaw co nastąpi dalej, bo przy kilkunastoletnim stażu Livin
Fire oraz skromnym w sumie dorobku jest już chyba najwyższa pora na wydanie pierwszego albumu. (4) Wojciech Chamryk
Lucifist - Goat Slaying Devil Party Music Vol. 666 2022 World War Now
Nie mam bladego pojęcia czy na diabelskim party debiutancki album Lucifist faktycznie mógłby stać się przebojem, ale thrash w ich wydaniu rzeczywiście może się podobać. Słychać, że zespół od ładnych kilku lat robił na podziemnym poziomie swoje, wydawał kolejne krótkie materiały, a do wybuchu pandemii zapamiętale występował w małych klubach, czego efektem jest koncertowy "Alive Undead". To wszystko przełożyło się na poziom "Goat Slaying Devil...". Żeby była jasność: żadne to wydarzenie ani objawienie, ale Amerykanie grają thrash na tyle solidnie i z taką pasją, że akurat mnie zdołali do siebie przekonać. Poszczególne kompozycje są więc bardzo energetyczne (nad wyraz agresywny "Wretched Retribution"), ale zrazem dopracowane aranżacyjnie ("Invert The Cross" to idealny przykład, w dodatku pierwszy z brzegu), a do tego nie brakuje w nich całkiem wyraźnie zaznaczonych melodii, szczególnie słyszalnych w rozbudowanych partiach gitarowych ("Legend Of The Moshman"). Pojawiają się też mocarne, iście doomowe zwolnienia ("Menance To Sobriety", "Nothing"), ale finałowy, ultraszybki "Pronucleatron" jest nader czytelną zapowiedzą tego, czego możemy spodziewać się na kolejnej płycie Lucifist. (4) Wojciech Chamryk
Lucille - Too Proud to Beg For Mercy 2021 Self-Released
Muzyczne skojarzenia z powyższym imieniem miałem dotąd jednoznaczne, w postaci piosenki Little Richarda oraz gitary B.B. Kinga. Teraz doszło do nich kolejne, związane z młodym thrashowym zespołem Lucille. Już kiedy
RECENZJE
215
w roku 2019 widziałem ich w roli supportu Destroyers łoili nader konkretnie, teraz zaś, mimo personalnych perturbacji, wypuścili debiutancką EP-kę. "Too Proud to Beg For Mercy" to krótki, zwarty i pod każdym dopracowany materiał, otwierający całość instrumental "Enter The Island" i cztery kompozycje właściwe, łącznie blisko 20 minut muzyki. Lucille nie wymyślają koła czy prochu na nowo, każdy dźwięk z tego CD jest zakorzeniony w najlepszych dla thrashu latach 80. - to wręcz hołd tej grupy dla tego, co wtedy grały amerykańskie i europejskie zespoły. Slayer, Destruction, Sodom, ale też Violent Force czy Exumer - każdy fan prawdziwego thrashu znajdzie tu wiele dla siebie, tym bardziej, że białostoczanie w żadnym razie nie ograniczają się tylko do kopiowania pomysłów sprzed lat, szukając z powodzeniem własnej, thrashowej ścieżki. Jak dla mnie najefektowniej czynią to we wściekle intensywnym "False Flag" oraz najdłuższym, trwającym ponad sześć minut i najbardziej zróżnicowanym "Blinded Dogs", ale pozostałe utwory niczym im nie ustępują panowie, pora na pierwszy album! (5) Wojciech Chamryk
Lynx - Watcher of Skies 2021 No Remorse
Muszę przyznać, że w zeszłym roku trochę zwątpiłem w potencjał Nowej Fali Tradycyjnego Heavy. Jasne że były albumy godne uwagi, scena jest szeroka i prężna, heavy metal przechodzi renesans jakiego jeszcze nigdy nie było. I być może to właśnie kwestia ilości wydawnictw, bo coraz trudniej znaleźć coś, co byłoby nie tylko "dobre". Takich nagrań jest mnóstwo, ale dziś nie wystarczy być dobrym. Uwagę zwracają już tylko ci najlepsi, doba jest zwyczajnie za krótka na pozostałych. Stąd moje zainteresowanie NWOTHM najczęściej kończy się ostatnimi czasy na powrocie do Eternal Champion, Satans Hallow albo Riot City, a do mózgu coraz częściej wkrada się malkontencka myśl, że zbyt wielu takich zespołów już po prostu nie będzie. I wtedy pojawiają się światełka w tunelu. Płyty, które na nowo rozbudzają znaną nam wszystkim podnietę i przywracającą nadzieję. W minionym roku z taką płytą pojawił się Lynx. I od razu uprzedzam, że może odpłynąłbym stawiając ich na piedestale, ale to jest wreszcie ta muzyka, która wy-
216
RECENZJE
biła się choć trochę ponad przeciętność i słusznie zwróciła na siebie wzrok całkiem pokaźnej części undergroundu. Niemiecka formacja obrała stosunkowo popularną ostatnio drogę, wytyczoną przez takie nazwy jak Hallas czy Freeways. Inspiracją są więc przede wszystkim lata 70. - jest sporo Thin Lizzy, trochę Blue Oyster Cult i wczesnego Scorpions. Ale to wszystko tylko moje skojarzenia, prawdopodobnie każdy znajdzie tu inne odniesienia do ogromnego spectrum muzyki tamtej dekady od progresywnego rocka i AORu, po hard n' heavy. Czy mówimy więc jeszcze w ogóle o metalu? No cóż, dobre pytanie… Z jednej strony są tu troszkę mocniejsze i mroczniejsze kompozycje, jak "Savage Mountain" albo niemal speedowe "Dark Shadows Rising", ale to tylko balansowanie na granicy hard i heavy. Do tego mocniejszemu uderzeniu nie sprzyja produkcja, dostosowana zdecydowanie pod granie rockowe. Niemniej te szufladki nie mają tu większego znaczenia, bo Lynx niczego nie traci na międzygatunkowym rozkroku. Tak naprawdę wszystkie numery są na bardzo równym poziomie, bez względu na to czy akcent jest położony na ciężar ("Dark Shadows Rising"), rock and roll'owy feeling ("Heartbreak City"), mrok ("Savage Mountain") czy atmosferyczne bujanie ze space rockowymi syntezatorami ("Beyond Infinity"). Wybór ulubionych momentów jest wyłącznie kwestią preferencji odbiorcy ja prawdopodobnie wskazałbym wspominane "Dark Shadows Rising", "Beyond Infinity" i przebojowy otwieracz "Grey Man" - ale tak naprawdę wszystkie numery trzymają bardzo równy poziom. Za jednym wyjątkiem… po przebyciu naprawdę satysfakcjonujących 27 minut albumu zostajemy sam na sam z ostatnim, tytułowym utworem. A ten brzmi trochę jak esencja wyciągnięta z najlepszych momentów albumu. Refren jest chyba najnośniejszy ze wszystkich, kompozycja najbardziej rozbudowana i zróżnicowana, atmosfera najpodnioślejsza, do tego świetne, emocjonalne partie wokalne i wysmakowana solówka. "Watcher of Skies" może sprawiać wrażenie jeszcze trochę nieopierzonego materiału. Perfekcjoniści pewnie dopatrzą się drobnych niedociągnięć, ale jak dla mnie to naprawdę jedna z ciekawszych płyt w minionym roku. Zdecydowanie polecam, ale niech Was Ręka Boska broni, by przerwać odsłuch przed zakończeniem! (5) Piotr Jakóbczyk Magnum - The Monster Roars 2021 Steamhammer/SPV
Magnum obchodzi w tym roku 50-lecie istnienia. Ciekawe, że zespół powstał dokładnie w tym samym miejscu (Birmingham) i w
podobnym okresie co Black Sabbath i Judas Priest. Magnum nie grało jednak nigdy heavy metalu, za to stało się legendą progresywnego hard rocka. Kompozycje słynnego duetu: Tony Clarkin (gitara) i Bob Catley (wokal), przenosiły słuchaczy do magicznych krain nie z tego świata, choć często udawało się to osiągać za pomocą stosunkowo prostych środków wyrazu. W Polsce wystąpili po raz pierwszy dopiero 8 kwietnia 2018 roku (relację z Bydgoszczy możecie znaleźć gdzieś w odmętach archiwum naszej strony internetowej), ale w wielu innych krajach zapełniali stadiony już w latach osiemdziesiątych. Mnóstwo ludzi chciało ich słuchać, co świadczy o przystępności i chwytliwości progresywnego stylu Magnum. Zdecydowanie doceniano również malowniczy charakter ich najwspanialszych albumów. Mimo, że na łamach "Heavy Metal Pages" padły kilka lat temu gorzkie słowa: "Nie czarujmy się, Magnum ma już najlepsze lata za sobą" (HMP 62, str. 144), to jednak tytuł jednego z ich najnowszych utworów temu przeczy: "The Present Not The Past". W praktyce, zespół podziwiamy ostatnio w akcji po raz trzeci, bo "Lost On The Road To Eternity" (2018; HMP 68, str. 142), "The Serpent Ring" (2020; HMP 74, str. 156) i teraz "The Monster Roars" (2022) są przez nas polecane jako fajne albumy z premierowym materiałem studyjnym. Tempo i jakość idą tu w parze, co więcej niekoniecznie odnosi się wrażenie powielania schematów. O ile "The Monster Roars" generalnie brzmi tak jak klasyczne krążki Magnum, to jednak wiele niuansów wciąż odświeża formułę, z której skostniałością polemizowałbym. Nie pamiętam, żeby na którejkolwiek wcześniejszej okładce pojawił się sam diabeł na czarnym tle. Poszczególne utwory z nowego LP nie tylko wyróżniają się na tle całego dorobku twórczego Magnum, ale też znacznie różnią się wewnętrznie wobec siebie. Już singlowy numer "I Won't Let You Down" wzbudzał wśród fanów mieszane reakcje, bo nie do okazywania dźwiękami troski o pogrążonych w smutku życiowych rozbitków przyzwyczaił nas Tony Clarkin. Skąd u licha wzięły się długie i puste ulice? Utwór ten przyprawia raczej o trwogę i prosi się o chwilę powagi, zamiast zapraszać do baśniowego świata. Nie ma lekko, ale Bob Catley przekonuje, że nie pozwoli swym towarzyszom całkiem upaść.
Ze zdrową nieufnością wkraczamy więc w bramy, u których ryczy potwór. Zostajemy tam powitani przesłaniem, że beznadzieja łączy ludzi, ponieważ jeśli wszyscy ją odczuwamy, to nie ma wówczas kogo za nią obwiniać. Po wstępie rozpisanym na sam głos i pianino wchodzą wręcz sabbathowsko masywne gitary. Bob Catley raz płaczliwie nuci, to znów porywiście grzmi. Utwór miarowo nabiera coraz gwałtowniejszej dynamiki, staje się niemal brutalnie rytmiczny, aby ostatecznie rozchmurzyć swe posępne oblicze niepozornym wtrąceniem klawiszy w tle oraz niejednoznacznym westchnieniem wokalisty. Co przyniesie przyszłość? O czym należy jeszcze pamiętać, aby stawić jej czoła? Szczególnie wtedy, gdy ludzie wydają się beztrosko tańczyć, nie bacząc na zawiłość realnego świata ("Remember")? Tak, aby kiedyś nie okazało się, że historia topi się we łzach, a dorośli rozliczają się z doczesnych błędów w obliczu wizji ich potomków umierających w dzieciństwie na bruku ("Walk The Silent Hours"). Pod względem muzycznym, odnajduję na "The Monster Roars" wiele ciężkich, gęstych, rozpędzonych, zahaczających o heavy metalową estetykę momentów (szczególnie w "That Freedom Word", "Your Blood Is Violence", "Come Holy Men"). Dla kontrastu przeplatają się one ze wzruszającymi melodiami, które naciskają na wrażliwe pokłady podświadomości, wyciągając na wierzch nawet najbardziej uśpione emocje i wspomnienia (tu wskazałbym głównie na "All You Believe In" oraz "Can't Buy Yourself A Heaven"). Innym razem, płyta pozwala na przyjemny relaks - wesołe "No Steepin' Stones" wybucha optymizmem, choć kilkunastosekundowy przerywnik klawiszowy (tuż przed gitarowym solo, również na samym końcu) nie pozwala nam się w pełni zatracić. Ostatecznie, musimy starać się postępować w życiu słusznie i dbać o siebie oraz o dobre relacje z innymi ludźmi (cokolwiek to oznacza), bo za żadne pieniądze nie da rady kupić sobie pełni baśniowego szczęścia ("Can't Buy Yourself A Heaven"). (4,5) Sam O'Black
Magnus - Death Revolution 2021 Awakening
Magnus to trochę zespół-karaluch. Nie da się go zabić, żyje w ukryciu przez długi czas, co jakiś czas wychodząc na powierzchnię, żeby zaznaczyć swoją obecność - a tym
razem w momencie, gdy wydawało się, że świat naprawdę się skończy. Po jedenastu latach doczekaliśmy się ich szóstej płyty studyjnej, "Death Revolution", być może nawiązującej tytułem do poprzedniczki - "Acceptance of Death". Właściwie zmieniło się nie tak wiele - jest utrzymana w podobnej stylistyce, również wizerunkowo (wystarczy spojrzeć na teledysk do promującego ją "My Death is My Freedom"), choć zdarza się muzyczny rozstrzał (o czym później). Jest trochę starego Magnusa, jest trochę starego, wczesnego Sodomu, klasyczne deathowe riffy i nieco ponad pół godziny metalowej młócki, w których udało się zmieścić aż dwanaście utworów. Zdecydowana większość oscyluje więc w granicach trzech minut, co jest w miarę optymalne (i nawiązuje też w pewien sposób do początków samego gatunku), dzięki czemu dość ekstremalny materiał tak nie nudzi i nie męczy. Choć osobiście bardzo lubię wracać do o wiele mniej profesjonalnych, pierwszych demówek Magnusa, to biorąc pod uwagę ich najważniejsze, kultowe wydawnictwa i zestawiając je z najnowszym nie sposób nie przyznać, że nie udało się przebić tego poziomu. Nie znaczy to jednak, że "Death Revolution" jest albumem nieudanym, bo to nadal zbiór porządnie zagranych, bezkompromisowych kompozycji - bez zbędnego wygładzania czy przejścia na delikatniejszą stronę mocy, co często zdarza się polskim (choć zagranicznym również) zespołom z przeszłością zakorzenioną w ekstremalnym metalu. Jednym z kawałków o najciekawszej formie jest "I Reject" z agresywnym otwarciem, w którym poza zmianami tempa i pewnego rodzaju zwolnieniem z wytłumionymi gitarami, znajdziemy też riffy z wpływami wspomnianego już blackowego Sodomu - okolice po pierwszej minucie, przeplatane solówką są tu całkiem smaczne. Dość spokojnie jak na cały krążek jest również w "Transit" ze spokojną partią przypominającą intonowanie mnichów i ciekawym basem, a w początkowych zwrotkach Rob pokazuje tu nieco odmienne oblicze swojego wokalu. W kwestii niespójności produkcyjnie i brzmieniowo wyróżnia się ostatni, umieszczony w tym miejscu nieprzypadkowo numer "Hipertrophy" - i do mnie akurat jego surowość przemawia, choć w kontekście całości brzmi trochę jak z odrębnej sesji nagraniowej. Pozostałych jedenaście przykładów wydaje się jednak bardziej przemyślaną całością z dobrymi instrumentalami - co może być zasługą powrotu pierwszego basisty oryginalnego składu Magnus, Edwarda "Ediego" Juszczaka. Nową energię w szeregach zespołu zapewnia także bębniarz, Młody, godnie zastępujący Jarasa i proponujący porządne partie perkusyjne. Tekstowo to wciąż klasy-
czny Magnus, choć - jak od dłuższego czasu - ponownie po angielsku, czasów, w których zespół wróci do języka ojczystego raczej już nie doczekamy. A na przekaz akurat warto zwrócić uwagę, choć nie wszystkim dość poetycki, operujący symbolami styl Roba Bandita może odpowiadać. Jest tu wzięty rodem z koszmarów sennych "Moan" z interesującą wstawką megafonową czy próba zastanowienia się nad kondycją gatunku ludzkiego, jego niedoskonałością i pojmowaniem wartości w "Edict". Technicznie robi wrażenie "Code", gdzie Rob musiał zmierzyć się ze ścianą szybko wypowiadanego tekstu z bardzo dobrą dykcją - i sam numer jest dzięki temu zabiegowi o wiele bardziej interesujący. Końcówka płyty jest ogólnie rzecz biorąc nieco odmienna od jej startu, jednym z kończących ją kawałków jest na przykład "Timelessness and Spacelessness" rozpoczynający się od szaleńczej, kakofonicznej solówki (zupełnie innej od tej z otwierającego płytę "My Death is My Freudom", przypominających raczej syreny alarmowe - częsty i zawsze efektowny zabieg, bliźniaczej za to względem "Code"), powracającej też w późniejszej części w towarzystwie perkusyjnych blastów. Tempo zwalnia w ociężałym (i przypominającym nieco w tych partiach Beherit), monumentalnym "Mumble of the Future", co kontrastuje z partiami wokali, tworząc dość interesujący rezultat. "Death Revolution" nie jest najlepszą propozycją w katalogu Magnusa, ale też niedostającą od poprzedniczek i trzymającą się nadal gatunku, który należy jednak do niszy. Choć chaotyczne partie solowe gitar i specyficzny kształt krótkich kompozycji nie każdemu przypadnie do gustu - to chwała Magnusowi za autentyczność, który i tak o odmienne gusta dbać nie musi, tworząc dla siebie i dla stałego odbiorcy, będącego w stanie poczekać na kolejną płytę kilkanaście lat. (4) Iga Gromska
Mamorlis - Sturdy As An Oak 2022 Self-Released
Na dobrą sprawę ten album mógłby spokojnie ukazać się gdzieś w roku 1975, zawiera bowiem mnóstwo archetypowego hard 'n' heavy starej szkoły. Co prawda w openerze "Wolfric The Wild" oraz w finałowym "Gor", zmyślnie połączonym z "Journey's Of Acquisition", Mamorlis łoją nawet na thrasho-
wą nutę, ale to tylko ozdobniki, takie puszczenie oka do słychacza: OK, wiemy, że XXI wiek trwa już od dawna. Jednocześnie mamy przecież w tym utworze akcenty progresywne z organowymi brzmieniami i partią fletu na czele, partia syntezatora spokojnie mogłaby znaleźć się na LP "Rising" Rainbow, a wzmocnienie w środkowej części kompozycji to żywcem Black Sabbath. Równie mocarny, doomowy wręcz, jest równie majestatyczny "Over The Border" z wymiatającym basistą, mocnych riffów nie brakuje również w klimatyczno-balladowym "The Glade" oraz w efektownie łączącym prog/ hard/proto-metal "Salamandastron". Wszystkie te kompozycje są długie i urozmaicone, ale Mamorlis sprawdzają się również w krótszej formie, trwającym niewiele ponad trzy minuty i całkiem chwytliwym "The Kurgan". A "Sturdy As An Oak" jest to więc dopracowana, nad wyraz efektowana płyta, na pewno warta swojej ceny. (5) Wojciech Chamryk
Manimal - Armageddon 2021 AFM
Manimal mógłby być dużo fajniejszym zespołem. Ze swoim potencjałem brzmienia, produkcji, warunków pracy w Göteborgu i ciągotami do priestowych riffów, spokojnie mógłby stać się miksem wczesnego Primal Fear z Persuader. Tymczasem słuchając "Armageddon", wciąż mam wrażenie, że zespół nie wykorzystuje potencjału. Już się witam z gąską przy ciętych riffach w kawałku tytułowym, czy w "Insanity", a wraz z wejściem wokali, dynamika siada. Są na tym krążku dobre, heavymetalowe kawałki, takie jak "Evil Soul" czy "Forged in Metal", ale są też słabe, jak okraszony dziwnym efektem wokalu "The Inevitable End", nijaki "Slaves of Babylon" czy "Path to the Unknown". Ciekawą kategorią są w Manimal te ich majestatyczne walce, takie jak "Burn in Hell" czy "Chains of Fury", który brzmi jak wariacja na temat "The Book of Heavy Metal" Dream Evil. Plusem jest to, że ten rozstrzał stylistyczny jest spięty spójną produkcją i brzmieniem - masywnym, przejrzystym, perfekcyjnym. Napotykamy się, słuchając "Armageddon" na Primal Fear, na Dream Evil, na Nocturnal Rites, ale całość brzmi jak jeden zespół. Bardzo możliwe, że moja.... wynika z oczekiwań. Być może Wam Manimal przypada do gustu i taki miks
odmian heavy metalu od bardziej po mniej tradycyjne pasuje, ale moim zdaniem płyta jest nierówna i przyznaję, że z przyjemnością słucham tylko pojedynczych kawałków. A moje subiektywne poczucie, że Manimal stać na więcej to komplement - wszak kryje się w Manimal jeszcze większy potencjał. (3,5) Strati
Marcin Pajak - Sound Of The Trees 2021 Self-Released
"Sound Of The Trees" to już czwarty studyjny album multiinstrumentalisty i wokalisty Marcina Pająka. To ponad 50 minut bardzo przemyślanej, interesującej muzyki. Lider przyzwyczaił nas już zresztą do tego na swych wcześniejszych wydawnictwach, proponując własne spojrzenie na progresywnego rocka lat 70. i 80. Tym razem podszedł jednak do niego nieco inaczej, bardziej eksponując instrumenty klawiszowe, stawiając na prostsze aranżacje i mroczny klimat. To ostatnie ma zapewne związek z warstwą tekstową poszczególnych kompozycji, traktujących o tym, że jednostka w współczesnym świecie jest coraz bardziej zagubiona i samotna, chociaż pozory zdają się świadczyć o czymś zupełnie innym, a najnowsze trendy tylko tę izolację pogłębiają. Przeważają tu długie, rozbudowane kompozycje, nawiązujące do dokonań Pink Floyd, Camel czy Marillion, z wyrazistą sekcją rytmiczną, gdzie perkusja Piotra V. Gawlika (również autora barwnej, symbolicznej okładki) oraz gitara basowa W.R.Ony są prawdziwym fundamentem dla partii fortepianu, syntezatora czy gitary. Tych ostatnich jest niestety mniej niż na poprzednich płytach - tym bardziej warto docenić piękną solówkę lidera w "Long Journey" czy odniesienia do jazzu w "Silent Planet", co też nie jest nowością w przypadku tego muzyka. W "Escape From Reality" gościnnie na instrumentach klawiszowych zagrał Michał Wojtas z Amarok, co w żadnym razie nie jest tylko dodatkową ciekawostką, jest on bowiem również autorem syntezatorowych partii w tej kompozycji. Jeśli więc ktoś zachwycił się poprzednim albumem Marcina Pajaka "Last Day", to po "Sound Of The Trees" powinien sięgnąć obowiązkowo. (5,5) Wojciech Chamryk
RECENZJE
217
Martyr - Planet Metalhead 2022 Pt78
Po koncertówce "Live In Japan" Martyr przygotował piąty album studyjny. Następca "You Are Next" sprzed prawie sześciu lat pokazuje holenderski kwintet w bardzo dobrej formie - tradycyjny metal w jego wykonaniu nie zardzewiał nawet odrobinę. Inna sprawa, że bez wpływów Judas Priest ("Children Of The Night"), Dio ("Metal Overdrive") czy Queensryche ("No Time For Goodbyes") nie brzmiałoby to wszystko tak efektownie, co w przypadku tak doświadczonego, założonego przecież jeszcze w 1982 roku zespołu, jest jednak pewnym minusem. Twórców kultowych materiałów "For The Universe" i "Darkness At Time's Edge" stać też jednak na zaproponowanie czegoś od siebie, na czym szczególnie zyskują singlowy opener "Raise Your Horns, Unite!", mocarny i mroczny "Demon Hammer", faktycznie diablesko dynamiczny "La Diabla" czy mająca w sobie coś z bluesa, klimatyczna ballada "Wings In A Darkened Soul". Wszystko to zostało opatrzone konkretnym, surowym brzmieniem, a wokalista Robert van Haren jest wciąż w wysokiej formie co prawda, z racji nagrania obu płyt dla mnie głosem Martyr lat 80. wciąż pozostaje Gerard Vergouw, ale to van Haren był jednak pierwszym frontmanem tej formacji i ostatecznie stanął za mikrofonem po jej reaktywacji. Dlatego "Planet Metalhead" to coś więcej niż tylko ciekawostka dla najwierniejszych fanów Martyr. (4,5) Wojciech Chamryk
Maule - Maule 2022 Gates Of Hell
Maule są z Kanady, grają tradycyjny heavy metal i debiutują albumem powtarzającym w tytule nazwę zespołu. Metalowa scena w tym kraju nie jest jakoś wyjątkowo silna, ale od połowy lat 70. tamtejsze zespoły, by wymienić tylko Anvil, Exciter, Razor, Witchkiller czy Thor, działały całkiem prężnie, a dzisiaj też nie brakuje ich młodszych sukcesorów. Maule na-
218
RECENZJE
leżą do tej grupy i poczynają sobie bez żadnych kompleksów, zapatrzeni w legendarne zespołu z nurtu New Wave Of British Heavy Metal. Już opener "Evil Eye" potwierdza, że Iron Maiden musi być jednym z ich ulubionych zespołów, o czym świadczą dynamika całości, melodie i charakterystyczne unisona. Słyszalne są również wpływy Angel Witch, Blitzkrieg, Diamond Head, Jaguar i Tygers Of Pan Tang, a więc kolejnych brytyjskich mistrzów, tyle, że nie mogących się pochwalić tak wielką karierą, jaka stała się udziałem ekipy Steve'a Harrisa. Mimo pozostawania w cieniu sławniejszych kolegów wymienione wyżej grupy na swych najlepszych płytach grały jednak jak z nut, tak więc Maule i setki innych młodych zespołów mają od kogo czerpać. Poza obowiązkowym Maidenowaniem w "Summoner" i "March Of The Dead" z melodyjnymi solówkami obu gitarzystów na wyróżnienie zasługują jeszcze archetypowy dla lat 80., surowszy utwór tytułowy i dynamiczny "Red Sonja", który byłby również mocnym punktem wielu płyt wydanych w tamtym czasie. (4,5) Wojciech Chamryk
Max Pie - Passengers 2021 Rock City Music
Też tak macie? Niby wiecie, o co chodzi, ale niczego nie pamiętacie? Wydaje się, że debiut Max Pie "Initial Process" (2011) słyszałem i nawet podobał mi się, ale pewności nie mam, czy oby tak na pewno było. Jeszcze mniej kojarzę faktów z kolejnymi albumami Belgów, "Eight Pieces - One World" (2013) i "Odd Memories" (2015). Nie najlepiej to o mnie świadczy. Jednak po tym, co usłyszałem na "Passengers" mogę założyć, że jeżeli słyszałem te wcześniejsza wydawnictwa to, z pewnością przyniosły mi trochę satysfakcji. Ogólnie muzyka na "Passengers" rozciąga się między melodyjnym progpowerem a takim że progresywnym metalem. Kojarzyć się może ona z dokonaniami takich zespołów jak Symphony X, Pyramaze, Evergrey, DGM, Redemption, Suspyre, Myrath itd. Generalnie z zacnym gronem. Album rozpoczyna się krótkim instrumentalem utrzymanym w konwencji epicko-kosmiczno-filmowej. Przechodzi on bezpośrednio w utwór prog-powerowy "A Thousand And One Lives", w którego końcówce zaakcentowano go technicznym progresywnym fragmentem. Niemniej cały kawa-
łek opatrzony jest w nośną melodię, co akurat jest cechą dotyczącą się każdej kompozycji z tej płyty. Oprócz prog-poweru mamy także typowe konstrukcje dla progresywnego metalu, jak chociażby utwór "Lucy", w którym bardzo udanie zestawione są melodie, pewien klimat oraz techniczne granie. Mamy też mocniejsze współczesne akcenty tak, jak w "Breath Of The World". Ogólnie na "Passengers" spotykamy się właśnie z mieszanką takich odniesień do muzyki, co w sumie daje bardzo ciekawy efekt. Dodatkowo jest kompozycja "Grains Of Sand", która dzięki orientalnym motywom może kojarzyć się z Myrath. Także pod względem muzycznym jest dobrze. Wszystko usadowiono w niezłych, starających się zaciekawić słuchacza kompozycjach. Pełno w nich ciekawych tematów, melodii, kontrastów i różnorodnych klimatów. Może w niektórych momentach można było bardziej twórczo podejść do tematu, w innych zaś odpuścić sobie, ale to bardziej rzecz własnego postrzegania muzyki. Nic, co mogłoby być mocno upierdliwe dla odsłuchu całego albumu. Muzycy też zachwycają. Perkusja jest mocarna, pełna werwy, a także dość kreatywna. Bas podkreśla doły, choć czasami gdzieś mi tam ucieka. Klawisze zastosowane są z umiarem, nie pchają się, gdy nie trzeba. Za to, jak się pojawiają to, w odpowiednich momentach i ze zdecydowanie przemyślanymi motywami. Z instrumentów najlepiej wypadają gitary, które zawsze są pełne treści i zapału. Jak trzeba, kipią energią, innym razem emocjami, znakomicie wyczuwając odpowiedni klimat. Wraz z gitarami muzyce Max Pie przewodzi wyśmienity oraz pełen pasji i emocji wokal, wybornie pilotujący wszelkie niuanse krążka. Produkcja i brzmienia typowe dla takich wydawnictw. Oczywiście ktoś zawsze może się do czegoś przyczepić. Jak lubi to proszę bardzo, ja wolę cieszyć się muzyką, zresztą całkiem niezłą. (4) \m/\m/
Memory Garden - 1349 2021 No Remorse
Zwierzę się Wam, Drodzy Czytelnicy, że osobiście nie przepadam za power doom metalem, czyli mocno przyśpieszoną i odciążoną wersją muzyki uprawianej przez takich klasyków gatunku jak Saint Vitus. Nawet tak zacny zespół jak Memento Mori, firmowany przez
Messiah Marcolina i Mike'a Weada, nie był w stanie mnie do siebie przekonać. Czy udało się to Szwedom z Memory Garden? Nie do końca, ale owszem, zaintrygowali mnie na tyle, bym zachciał zgłębić przynajmniej ich własną dyskografię. "1349" to bardzo solidna płyta, której liczne atuty są dla mnie ewidentne, lecz która zwyczajnie mnie nie porwała. Jest to jednak raczej kwestia gustu niż jakości produktu. Podobają mi się śpiewne refreny (rzecz niebywała w tradycyjnym doom metalu), chwytliwość kompozycji, a trwające nawet pod minutę różnorodne gitarowe solówki robią spore wrażenie. Generalnie płyta jest bardzo dopracowana pod każdym względem (tekstowym, kompozycyjnym, technicznym, brzmieniowym) i ma szansę spodobać się każdemu, kto lubi solidne metalowe granie. Mój jedyny problem z nią jest taki, że… jest zbyt mało doomowa jak na mój gust. (4) Adam Nowakowski
Mentor - Wolves, Wraiths and Witches 2021 Pagan
Są w Polsce takie składy metalowe, o które z każdym kolejnym wydawnictwem trzeba się martwić - albo eksperymentują za dużo i całkowicie zmieniają wypracowaną przez lata stylistykę, albo wręcz przeciwnie - od lat tkwią w martwym punkcie. Nic nie cieszy bardziej, jak fakt, że Mentor, śląska grupa gromadząca muzyków zasłużonych składów, jak J.D. Overdrive czy Furia, jest kompletnym przeciwieństwem i nie rozczarowuje nigdy - a na każdą ich kolejną płytę czeka się z niecierpliwością. Nie znaczy to, że są wiecznie poszukujący (w złym tych słów znaczeniu), bo wypracowali rozpoznawalny styl będący mixem thrashu i sceny HC z motorheadowym, rock and rollowym zacięciem, idący w parze z podobną stylistyką okładek i sposobu zapisywania tytułów, a przy tym zawsze idą o krok dalej. W przypadku "Wolves, Wraiths and Witches" tym znaczącym, pozytywnym krokiem jest zdecydowanie brzmienie basu - w porównaniu do poprzedników selektywne, ciężkie i co najważniejsze o wiele lepiej słyszalne. Gusion's Drone zajął się poza tym realizacją nagrań, a jako że Haldor ma na koncie wiele świetnie zrealizowanych albumów metalowych, w przypadku nowinki od Mentor nie mogło być inaczej. Wciąż są tu harcore'owe wokale, blackened-
thrashowe riffowanie (w obu przypadkach reprezentatywnym przykładem będzie "Creature Feature" czy "The Great Grave in the Sky", swoją drogą, gra słów nawiązująca do klasyka od Pink Floyd?) i punkowy rock and roll (przezabawne "Fed After Midnight" z tekstem opartym na Gremlinach, przyjemnymi liniami basu i perkusją stworzoną do headbangingu albo "Dance of the Dead" z mocno motorheadowym basem osadzonym w black-speedowym stylu Midnight). Bardzo dobrze wyważono dynamikę całego albumu i jest kiedy odpocząć po mocniejszym uderzeniu, choćby po to, żeby za chwilę dostać w twarz ze zdwojoną siłą, bo mimo że jest wolniej, bywa ciężej - jak w przypadku "Blood is Love" z ciekawą, inną odsłoną nie tylko instrumentalną, ale i wokalną. "Blood is Love" zaskakuje z kolei czystymi wokalami, co chociaż wyróżnia się w kontekście całości, nie zgrzyta z klimatami, w których zazwyczaj odnajduje się Mentor, a nawet można zaryzykować, że jest to jedna z ciekawszych propozycji, gdzie linia melodyczna ociera się nawet o doom/stonerowe klimaty w stylu Electric Wizard. Tekstowo oprócz intertekstualnych nawiązań do, jak zwykle, horrorów i przypowieści o niszczycielskiej sile ognia w singlu "Equal in the Fire", znalazł się też kolejny wyraz sprzeciwu wobec katolicyzmu i instytucji kościoła "Satan's Snake Handlers", idealny do poskandowania na koncertach (a była ku temu okazja, w końcu Mentor wyruszył w tym roku w trasę z Vaderem!). Album kończy powrót do solidnego thrashu w postaci "A Night So Grim" i "Sealed in a Tomb" w stylu sceny amerykańskiej z kolejną przestrzenią na bas, który wreszcie ma gdzie oddychać. Chłopaki nie odcinają się od wpływów swoich poprzednich projektów, stąd też mimo że Mentor to odbicie głównie thrash/hardcore'owych upodobań muzyków, da się też usłyszeć black-noise'owe wpływy Thaw, przez skład którego przewinęło się większość ekipy. Osobiście jestem jednak zdania, że pełnię swoich możliwości wszyscy wykorzystali właśnie komponując dla Mentora, czego efektem jest kolejna płyta, do której z chęcią się wraca i którą - co więcej - ma się ochotę usłyszeć na żywo. Robota na piątkę. (5) Iga Gromska Mercury X - Imprisoned 2021 Frontiers
Mercury X pochodzi ze szwedzkiego Norrtälje, które położone jest niedaleko Sztokholmu. Do tej pory wydali własnym sumptem dwa albumy "That's Blasphemy" (2014) i "Between Worlds" (2017) oraz trzeci "Imprisoned" (2021), ale już nakładem Frontiers Records. Niektórzy traktują
"Imprisoned" jako ich oficjalny debiut. Nieważne. Płyta ta przedstawia czwórkę Szwedów jako formację grająca progresywny metal, którego korzenie sięgają dokonań Dream Theater, ale oprawionego bardziej nowoczesnym brzmieniem ocierającym się o groove. Oczywiście, jak w takich wypadkach bywa, tych inspiracji jest znacznie więcej. Także odkrywanie ich jest przed wami. Ogólnie muzyką Szwedów targają sprzeczności, tak jak w progresywnym metalu jest przyjęte. Jest ciężko, ale również melodyjnie, jest dosadnie, ale także subtelnie, muzyka potrafi być bezpośrednia, ale też mocno techniczna i zagmatwana, jest sporo taktownych aranżacji, ale bywa, że posłużą się toporną zagrywką. Słowem pełno w niej muzycznej zabawy dla muzyków, jak i jej odbiorców. Najważniejsze w tym wszystkim, że muzycy Mercury X potrafią zainteresować nią, a przy okazji nie zanudzać słuchaczy. Najmocniej zauważalne jest to w trakcie słuchania ponad dwudziestominutowej tytułowej suity "Imprisoned". Słucha się jej tak jak pozostałych utworów, które wahają się między pięcioma a siedmioma minutami. Komfort odsłuchu całej płyty ułatwia także sprawność muzyków odgrywających swoje partie perfekcyjnie, ale z pasją i wyczuciem, optymalizując w ten sposób emocje, które targają całą muzyką na tym krążku. Nie bez znaczenia jest głos Martina Björklunda, znakomity i perfekcyjnie pasujący do narracji muzyki Mercury X. Niestety nie mam informacji, gdzie i z kim nagrywali Szwedzi ten album, ale ogólnie brzmi to zacnie i produkcja nie stanowi dla niego balastu. Generalnie maniacy progresywnego metalu, mają kolejny klejnot na scenie, ale czy będą umieć cieszyć się nim, jak sejf od dawna przepełniony jest takimi skarbami? Ja jeszcze się potrafię napawać muzyka oferowaną przez Szwedów z Mercury X. (5) \m/\m/ Metal Cross - Soul Ripper 2022 From The Vaults
W latach 80. Metal Cross za wiele sobie nie pograli, płyty też nie zdołali wydać, poza splitem "Metal Outlet" i udziałem w mało liczących się składankach. W ojczystej Danii byli jednak zespołem kultowym, tak więc przed siedmiu laty ponownie zwarli szeregi, aż w końcu nagrali i wydali pierwszy album. Co dziwne oryginalny
wokalista Henrik Kjellerup tego nie doczekał, płytę zrealizowano z jego następcą Esbenem Fosgerau Juhlem, ale z mojego punktu widzenia nie ma to większego znaczenia, bo nowy frontman radzi sobie doskonale. Instrumentalnie również wszystko się zgadza: to tradycyjny heavy/power/thrash metal, jak reklamuje nie bez racji wydawca coś dla fanów Armored Saint, Riot, Artillery czy Metal Church. "Written In The Sand", "Fall Of Cimbria" i "Vernal Equinox" to nowe wersje utworów powstałych jeszcze w latach 80., reszta to świeżynki, z których intesywny "My Time", mocarny "Memento Mori" i Judasowy "Distasteful Party" bodaj najdobitniej potwierdzają, że decyzja o wznowieniu działalności była ze wszech miar słuszna. (5)
który gra głośno" również nie pasuje mi do zawartości "Hostile Resistance". Ot, czterech przyjaciół (basista Mirko Miettinen, perkusista Mikko Nokelainen, gitarzysta prowadzący Lauri Ikonen oraz gitarzysta uzupełniający i wokalista Tuomas Lahti) sobie hałasuje, by dać upust złym emocjom. Chałtury nie odstawiają, nikt się tam nie kompromituje, nagrania zostały wykonane w miarę przyzwoicie, itd., ale podejrzewam, że supportując Blaze Bayley'a 12 maja 2017 roku w Helsinkach, nie mieli przed sobą szczerze zaangażowanej publiczności, która przyszłaby posłuchać oba sety. To trochę tak, jak kiedyś One Machine supportując Overkill miało niby tłum pod sceną, ale w gruncie rzeczy wszyscy czekali na gwiazdę wieczoru. Midnight Bullet reprezentuje po prostu inną estetykę, kreowaną dla mało siedzącej w tradycyjnym metalu grupy odbiorców. A skoro po ponad dekadzie nie zrobiło się jeszcze o nich choć w małej części tak głośno, jak powiedzmy o Avenged Sevenfold, to w swojej niszy raczej też nie dokonali żadnych wartych uwagi odkryć. (2) Sam O'Black
Wojciech Chamryk
Midnight Bullet - Hostile Resistance 2022 Inverse
Wysłuchałem tej płyty jeden raz i więcej do niej wracać nie zamierzam, ponieważ takie plastikowe podejście do heavy metalu zupełnie ze mną nie rezonuje. Nie mam jednak nic przeciwko, by wspomnieć, że taki zespół jak Midnight Bullet w ogóle istnieje (od 2009 roku) i wydaje obecnie swoją czwartą płytę pt. "Hostile Resistance". Opisują oni swoją muzykę jako "perfekcyjną mieszankę groove, melodii oraz agresji", inspirowaną Motörheadem, Panterą, bluesem i punkiem. Możliwe, że oni tak siebie oceniają, a inni recenzenci również chwalą za podobne walory, ale ja zamiast tych składników słyszę bezduszny plastik. Gdyby album wyprodukowano rasowo, to na pewno uzasadnione byłyby skojarzenia (częste w innych recenzjach) niektórych partii instrumentalnych z Annihilarem lub Testament, ale tak to lipa. Co z tego, że np. "Wait And See" oraz "Rise And Fall" mają testamentowe zrywy, skoro duszno w nich od syntetycznych tworzyw sztucznych. Opisywanie siebie samych jako "rockowy zespół z metalowym vibe i punkowym podejściem,
Moonlight Haze - Animus 2022 Scarlet
Pani Chiara Tricarico śpiewała na trzech pierwszych płytach zespołu Temperance, po czym zrezygnowała z tej współpracy. Może coś innego było na rzeczy, nieważne... Za to zaczęła działać w innym zespole Moonlight Haze, założonym wspólnie z perkusistą Giulio Capone. "Animus" to już trzeci krążek pod tym szyldem, a zawiera nic innego jak melodyjny symfoniczny power metal z niesamowicie przebojowymi refrenami. Wszystko na tej płycie począwszy od kompozycji, poprzez wykonanie, po brzmienia i produkcje trzyma się mocno standardów obowiązujących w tym stylu. Ci, co są za pan brat z taką muzą, z pewnością wyłapią wszystkie niuanse i smaczki, które muzycy zawarli w jedenastu kawałkach tej płyty. Mnie to się zlewa z setkami innych podobnych produkcji i szczerze, wszystko mi jedno, czy to się nazywa Moonlight Haze, Temperance, Epica czy Nightwish. Lecą po kolei miłe dla ucha pieśni, od czasu do czasu mocniej eksponując orkiestracje, przemykając niczym szybka japońska kolej Shinkansen. W mojej głowie nie pozostaje nic, oprócz pysznego relaksu i chilloutu. Może o to
RECENZJE
219
właśnie chodzi, choć pamiętam, gdy na początku zaczynałem słuchać "Oceanborn" Nightwisha to ich muzyka wzbudzała we mnie zupełnie inne emocje. Jedynie co zwróciło moją uwagę to bas, który znakomicie i klarownie "dudni" na tle perkusji. Tak jak pisałem takie produkcje, jak "Animus" to takie zwyczajne solidne granie. Natomiast dla maniaków tej sceny z pewnością będzie to ciekawa propozycja. No i super! (3) \m/\m/
Morgul Blade - Fell Sorcery Abounds 2021 No Remorse
Syntezatorowa, posępna melodia, zdaje się rozpościerać jakiś mroczny pejzaż. Maluje obraz krainy rodem z uniwersum Tolkiena, nad którą słońce nigdy nie wschodzi. Jej pustka przeszywa grozą, a oddalona na horyzoncie, potężna forteca kryje w sobie nieznane zło. To klimat, który przy użyciu odrobiny wyobraźni otoczy Was na najbliższe 38 minut obcowania z "Fell Sorcery Abounds" - debiutem amerykańskiej hordy Morgul Blade. I od tego klimatu chciałbym zacząć, bo jeśli o mnie idzie, to punkt wyjścia w odbiorze tego albumu. Amerykanie użyli stosunkowo oryginalnej mieszanki środków wyrazu, by zbudować atmosferę idealną dla tekstów i muzyki które stworzyli. Gdy usłyszałem o zespole, który łączy tradycyjne heavy z black metalem, to oczyma (a może raczej uszami?) wyobraźni zobaczyłem (usłyszałem?) heavy metal ze speed-blackową energią i surowością - słowem, ukłon w stronę pierwszej fali, który z powodzeniem uskuteczniają dziś choćby Butcher, Bewitcher czy Vigilance. Tymczasem mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Jeśli odrzemy Morgul Blade ze screamów i tremolowych riffów (a dużo ich tu nie ma), otrzymamy czystej wody, epicki heavy/power metal. Doskonale widać to na "In the Grip of the Dark Lord", które nie ma absolutnie NIC wspólnego z ekstremą i spokojnie można go wrzucić do jednego worka z numerami Manowar, Blind Guardian albo Visigoth. Pozostałe (jak "The Five Will Ride at Down", "A Last Waltz of Gevaudan") są zrobione według de facto tego samego przepisu, z tą jedynie różnicą, że kucharz postanowił solidnie skropić je polewą w stylu Summoning czy Bal-Sagoth. I przyznam, że początkowo nie przemawiało do mnie podobne połączenie, bo choćby wspomnia-
220
RECENZJE
nemu Bal-Sagoth zdarzało się przecież balansować na granicy dobrego smaku w posługiwaniu się melodią i ozdobnikami. Tymczasem Morgul Blade udało się zachować w pełni ducha tradycyjnego metalu, korzystając z ozdobników i mieszania stylistycznego w naprawdę wysmakowany sposób. Ale przede wszystkim - skomponować bardzo dobre numery! A dobre kompozycje to podstawa, która potrafi uczynić atrakcyjnymi nawet dziwne pomysły, nieudane produkcje czy niedociągnięcia techniczne (tym bardziej że tu akurat wszystko jest na swoim miejscu). Słuchając "Sons of the Night" czy "The Five Will Ride at Dawn", naprawdę szkoda tracić uwagę na zastanawianie się, co tu pasuje, a co nie. Stokroć lepiej dać się wciągnąć atmosferycznym opowieściom i płynącym melodiom. Tym bardziej, że po kolejnych odsłuchach, te całe "ryki i skrzeki" (czyli chyba najczęściej krytykowana strona Morgul Blade) zdają się nabierać coraz więcej sensu w odbiorze całości. Większą część albumu stanowią zresztą i tak czyste wokale (czy tylko mnie kojarzą się z Christopherem Lee?), w wielu numerach sprowadzając screamy do roli drobnych ornamentów ("The Beacons Must Be Lit!", "The Five Will Ride at Dawn"). Podobnie sprawa ma się z syntezatorowymi intro i outro czy akustycznofolkowym, lirycznie płynącym interludium "Oak in the Mist" - nie są nachalne ani sztucznie napompowane i efektywnie budują mroczno-baśniowy nastrój. Atmosfera, melodie, no i jakby nie patrzeć solidny, metalowy wygar - jak na mnie to wystarczyło żeby "Fell Sorcery Abounds" nie kurzyło mi się na półce. Zachęcam nawet tych, dla których black metalowe wstawki są barierą. W tym przypadku powinna pęknąć dosyć szybko. (5) Piotr Jakóbczyk
Oddland - Vermilion 2022 Uprising!
Oddland to zespół z Finlandii, który założony został w roku 2003. Od tamtej pory nagrali dwa dema ("Connection Critical Behind", "Away from the Watching Eye") oraz dwa pełne albumy ("The Treachery of Senses", "Origin"). Trzecim będzie właśnie omawiany "Vermilion". Ogólnie Oddland zalicza się do zespołów grających progresywny rock/metal. Niemniej ich domeną jest mocny współczesny metal, jest to taka dziwna
mieszanka groove metalu, nu metalu i djentu. Gównie te brzmienia wplecione są w muzyczne konstrukcje znane z progresywnego metalu. Instrumenty są nisko nastrojone, także doły nas od początku miażdżą. Przygniata nas też atmosfera, bardzo dołująca i ponura. Niemniej jak to bywa w progresie na tym albumie mamy do czynienia też z kontrastami, które bardzo swobodnie się przenikają. W opozycji do tej mrocznej i mocarnej muzy mamy bardziej nastrojowe i melancholijne fragmenty, które sięgają do brzmień progresywnego rocka. Pojawiają się w nich bardziej pogodne i promienne momenty tak jak w końcówce czwartej części utworu tytułowego noszącej podtytuł "Feed the Void". Wygląda to tak jakby wokół basu i perkusji, które głównie tworzą niesamowitą technicznie zagraną ścianę dźwięku, pląsają misterne gitary i kruche partie fortepianowe. W nowoczesnych odmianach metalu partie solowe gitary traktowane są po macoszemu, w wypadku Finów wybrzmiewają one wyraźnie, soczyście oraz zagrane są z pasją i wyobraźnią. Ogólnie utwory są bardzo dobrze przemyślane, co krok słyszymy niemały talent muzyków do wymyślania przeróżnych nakładających się tematów muzycznych, jak ich dużą wyobraźnię, co do aranżowania szczegółów tejże muzyki. Mam wrażenie, że dla muzyków Oddland każdy dźwięk, każdy detal jest bardzo ważny i jakakolwiek ich zmiana mogłaby łatwo spowodować niekontrolowany chaos. Dużą rolę w tej muzyce odgrywa głos wokalisty Sakari Ojanena, jest on melodyjny, zwiewny, eteryczny, radosny, ale także taki zwyczajny i normalny. Na całą płytę składa się osiem kompozycji, które wypełniają niecałe czterdzieści minut mocnego progresywnego grania. Najciekawsze w tym wszystkim jest fakt, że pięć z nich to części tytułowej suity "Vermilion" (w sumie gdzieś dwadzieścia sześć minut). Niemniej nie robi to na mnie jakiegoś większego wrażenia, bo uważam, że wszystkie osiem utworów stanowią nierozerwalną całość. Mimo że przeważają nowoczesne brzmienia to ogólnie sound i produkcja tego albumu jest bardzo dobra. Nie wiem, jak inni fani progresu zareagują, ale Oddland ogólnie kupił mnie swoim pomysłem na muzykę. Wiem, że poznanie wcześniejszych krążków "The Treachery of Senses" i "Origin" jest warte zachodu, bowiem fińscy muzycy od początku mieli jasną wizję swojej muzyki, co z zapałem i klasą wcielali w życie. No cóż, Oddland to kolejna nazwa do zapamiętania dla prog-maniaków. (4,5) \m/\m/
On The Loose - On The Loose 2022 Self-Released
Portugalski gitarzysta Marco Marouco wymyślił sobie, że będzie grać instrumentalny, epicki doom metal z orkiestrą symfoniczną. Chciał osiągnąć swój cel byle szybko, na już. Zniecierpliwiony oczekiwaniem na trzy różne orkiestry, postanowił z nich zrezygnować, a lukę uzupełnić wokalem w stylu Dio. Nie znalazł osoby o takim głosie w Portugalii, ale jego znajomy Flávio Lino (Airforce, Master Spy) nadciągnął z pomocą. W efekcie, napisane na kolanie doomowe kloce zostały ozdobione wokalem Bruce'a Dickinsona (Flávio śpiewa identyczną barwą i ma takie same vibrato). Jedno do drugiego zupełnie nie pasuje (nie, "Chemical Wedding" to nie był album doom metalowy). Gdyby jeszcze kompozycje były ciekawe, to możnaby potraktować to jako ciekawostkę, ale powstałe numery są strasznie generyczne, odtwórcze, pozbawione kreatywnego zmysłu, nie wspominając o próbie budowania w nich niecodziennej atmosfery (rozmaite przerywniki, odgłosy wron, recytacje czy partie akustyczne niewiele zmieniają). Wlecze się to donikąd, nudzi. Perkusista Joao Pedro Ventura (Dawnrider) zadbał przynajmniej o solidny groove, maskujący monotonię gitar. Dodatki jednak nie wystarczają, gdy podstawowe struktury utworów są bezbarwne. Można to od biedy załączyć jako muzykę tła, ale tak żeby słuchać uważnie to tylko w ramach trenowania cierpliwości. (1) Sam O'Black
Out Of This World - Out Of This World 2022 Atomic Fire
No to się narobiło. Z powodu reorganizacji w strukturach Nuclear Blast Records na rynku pojawiła się nowa wytwórnia Atomic Fire Records. Prowadzona jest ona przez część ludzi dotychczas związanych z NBR. No i w swojej stajni mają już nie byle kogo, m.in. Helloween, Primal Fear, U.D.O., Michael Schenker, Sonata Arctica itd. Także będzie się działo. Ale o dziwo wśród pierwszych po-
zycji ich katalogu pojawiła się formacja Out Of This World, której domeną jest melodyjny rock i AOR. Nie przypominam sobie, aby coś takiego na koncie miało Nuclear Blast i w sumie jestem ciekaw gdzie to zaprowadzi ten nowopowstały label. Choć z drugiej strony debiut Out Of This World nie jest zupełną nowością, bowiem wcześniej ukazał się on w Japonii (pierwsza połowa 2021 roku) i zdobył dobre recenzje, także inwestycja zdaje się być bezpieczna. Za pomysłem Out Of This World stoi gitarzysta Kee Marcello. Do współpracy zaprosił znakomity głos Tommy'ego Hearta (przede wszystkim znany z Fair Warning) oraz sekcję rytmiczną w postaci Darby'ego Todda (m.in. Gary Moore, The Darkness) i Kena Sandina (Alien). Na klawiszach w czterech kawałkach gra nawet Don Airey (Deep Purple). Muzycznie przypomina to lata 80. i produkcje takich mistrzów melodyjnego klasycznego rocka, jak Survivor, Styx, Journey, Night Rider itd. Z rzadka zespół próbuje zabrzmieć ostrzej i wtedy zbliża się do dokonań Van Halen czy Europe. Ogólnie muzycznie jest to sentymentalna podróż w melodyjne lata 80., w dodatku bardzo dobra eskapada. Nie trzeba w tej płycie doszukiwać się czegoś szczególnego, po prostu puszczasz ją dla przyjemności słuchania. Przy każdym kawałku bawisz się dokładnie tak samo, jak przy porywających i melodyjnych "Twilight" i "Lightning Up My Dark", ostrzejszym i podlanym bluesem "The Warrior", czy też balladzie "Only You Can Teach Me How To Love Again". Oczywiście wszystko to dzięki niesamowitym melodiom i znakomitemu wokalu Hearta, ale także dzięki wysmakowanej, perfekcyjnej, czasami delikatnej, inny razem ostrej gry Marcello. Cały album brzmi klasycznie, tak jakby powstał w tej złotej minionej epoce, za co odpowiada znany producent Ron Nevison (m.in. Kiss, Ozzy Osbourne). Fanów melodyjnego rocka i AOR-u nie trzeba namawiać, z pewnością sięgną po tę płytę bez oporów, jeżeli wcześniej nie ściągnęli jej z Japonii. Nad takimi jak ja, jednak trzeba będzie popracować, aby skusić tą płytą. Niemniej czasami lubię uciec w takie klimaty, a krążek Out Of This World najwidoczniej trafił w odpowiedni czas. (4) \m/\m/ Painters of Ether - Painters of Ether 2021 Self-Released
Wirtuoz gitary Luciano Launius to mózg projektu ukrywającego się pod nazwą Painters of Ether. Formację zalicza się do symfonicznego metalu tudzież symfonicznego power metalu. Owszem w ośmiu kompozycjach ich debiutu
jest bardzo wiele orkiestracji i to niekiedy naprawdę ciekawie wymyślonych i zaaranżowanych, niestety nie ma w nich mocy, przez co brzmią, gdzieś tam w tle i człowiek nie zwraca na nie uwagi. W warunkach naturalnych orkiestra brzmi bardzo potężnie, wiele power metalowych zespołów stara się odtworzyć tę moc, lecz jak wiadomo, nikomu do tej pory się to nie udało. Tak samo przebiega zestawienie orkiestracji Luciano Launiusa ze wspomnianymi najlepszymi produkcjami symfonicznego power metalu. Moim zdaniem dzieli je przepaść. W ogóle debiut Painters of Ether charakteryzuje się lekkością, rachitycznością, zwiewnością, przestrzenią itd. Bardziej pasuje mnie to do produkcji AOR-owych zmieszanych z realizacjami gitarowych wirtuozów. To one bardziej wiodą prym w muzyce tego projektu, dopiero później dochodzą jakieś cechy power metalu i orkiestracji. Jeszcze bardziej pasuje mnie takie umiejscowienie brzmień Painters of Ether, ponieważ pod względem budowy kompozycji czy samego wykonania bardzo zbliżone jest to do podejścia muzyków parających się graniem AOR-u. Utwory są świetnie przygotowane, wymyślone i zaaranżowane, a muzycy prezentują niesamowite umiejętności i kulturę muzyczną. Dokładnie tak jest z Painters of Ether. Poprzeczka jest podniesiona jeszcze bardziej, bowiem kompozycje są bardzo długie, a trafiają się nawet dwie minisuity, które rozbudowane są do dwunastu i ponad trzynastu minut. Utwory nie są jakoś technicznie rozbudowane, Luciano bardziej stawia na prostotę środków przekazu, ale jest ich tak wiele i tak bogato są zaaranżowane, że rekompensuje ewentualne braki bardziej wymagających słuchaczy. Ciekawostką jest fakt, że do nagrania każdej kompozycji Launius zaprosił zupełnie różnych muzyków i śpiewaków. W ten sposób zgromadził całkiem pokaźny zespół gości, z których najbardziej znani są Michele Luppi, Henning Basse, Mike Terrana czy Mike LePond. Nie znaczy, że ci mniejznani stanowią gorszy sort. O nie! Wszyscy, jak jeden mąż, mogą zachwycać swoimi umiejętnościami i talentem. Co ciekawe nie powoduje to chaosu, utwory pomimo różnorodności i wielobarwności tworzą spójną całość muzycznie, jak i brzmieniowo. Bardzo duże pochwały przysługują również samemu Luciano Launius. Faktycznie gitarzystą jest przednim. Zagrał na tej płycie kilka fajnych riffów, a
popisami solowymi wręcz zachwyca. Także, gdybym miał oceniać debiut Painters of Ether w kategorii symfonicznego power metalu byłaby to taka sobie ocena. Natomiast podchodząc do tego wydawnictwa jak do czegoś w miarę oryginalnego, czyli dziwnej mieszanki AOR-u, produkcji gitarowych wirtuozów oraz melodyjnego symfonicznego power metalu, na wskroś europejskiego, wtedy można pokusić się o lepszą ocenę. Choć w sumie wołałbym, żeby Luciano zdecydował się na mocniejsze brzmienia w swojej muzyce. (3,7) \m/\m/
Perpetual Etude - Now Is The Time 2021 Black Lodge
Przeszywający pisk. Uderzenie. Nie ma czasu, żeby rozejrzeć się wokół. Jesteśmy tu i teraz. Wchodzi riff Magnusa Milda. Otaczająca nas atmosfera natychmiast ulega totalnej zmianie. To dlatego, że muzyka Perpetual Etude ma moc wskrzeszania świetnego humoru. Podnosi na duchu i daje niesamowicie pozytywnego kopa. Opiera się na oklepanych schematach melodyjnego hard'n' heavy sprzed dziesięcioleci, ale ze swadą robi z nich znakomity użytek. Rozpala w duszach słuchaczy rockowy płomień. Wybucha entuzjazmem. Nieustępliwie porywa do zabawy, dziarsko sunąc do przodu. Po czasie okazuje się też, że nie pozwala o sobie zapomnieć. Słucham mnóstwo najnowszych płyt i uważam, że rzadko zdarza się, aby debiutancka płyta nowego zespołu stała na tak wysokim poziomie kompozycyjno-wykonawczym. Rewelacyjne riffy, melodie, solówki i refreny przywodzą tu na myśl rozmaite wzorce pokroju Rainbow, Scorpions, Dokken, Edguy, Demon, Masterplan, itd., ale wcale nie stoją w ich cieniu, tylko wprawiają w nieujarzmioną wręcz egzaltację. Owszem, są zróżnicowane, ale nie powodują huśtawki emocji. Przeciwnie - konsekwentnie sprawiają, że chce się żyć. Z drugiej strony, "Now Is The Time" nie jest nabuzowanym manifestem ulicznych bandziorów, lecz starannie poukładanym, przejrzyście brzmiącym i przyjemnym w odbiorze albumem. Zdecydowanie bliżej mu do najlepszych produkcji Edguy niż do surowych EP-ek nieletnich adeptów NWOTHM. Wirtuozerskim (ale zawsze podporządkowanym całokształtowi kompozcji, czego nie powiedziałbym o aranżacjach preferowanych przez Yngwie'
go Malmsteena) partiom instrumentalnym nie brakuje metalowej szorstkości, przy czym występuje ona w bardzo umiarkowanej dawce. Wokalista Kristian Fyhr śpiewa tak wdzięcznym, opanowanym i pewnym siebie głosem, że ja akurat mu nie wierzę, gdy podejmuje temat typu "Hell Fire Burn" ("Lost in a dream, I'm going insane / With broken wings on the run / Closing my eyes and trying not to scream / Hiding the pain from the one"), ponieważ wyobrażam sobie, że zbyt dobry z niego chłopak, aby wiedział cokolwiek o piekle z własnego doświadczenia. Ale gdy tylko zaintonuje on jakże banalne "I've got the power / just waiting for the thunder / I don't know what it is / But it's alright, all night" (akurat w opatrzonym teledyskiem utworze "I've Got The Power") to wówczas jestem przekonany, że on taką siłę na pewno w sobie odnajduje. Świetnie wypadają poszczególni instrumentaliści. Choć wielokrotnie demonstrują swe techniczne zdolności, aranżacje utworów na tej płycie nigdy nie gubią się w nadmiernie pogmatwanych, ślepych zaułkach. Zdecydowanie całość grana jest zespołowo i wszystko doskonale ze sobą harmonizuje. Jedynym mankamentem jest długość trwania albumu: 34 minuty, 8 kawałków to stanowczo za krótko. (5) Sam O'Black
Pinn Dropp - ...Calling From Some Far Forgotten Land 2022 Pinn Dropp
Niniejsza EP to zapowiedź drugiego albumu warszawskiej formacji. Debiut "Perfectly Flawed" z roku 2018 mnie zachwycił, a ta, trwająca niespełna 25 minut, zajawka kolejnej dużej płyty zapowiada, że nie będzie ona gorsza, a kto wie, może jeszcze lepsza. Po intro "The Call" z Carlem Jungiem w roli głównej zespół uderza dynamicznym "Vortex" z mocniejszą zwrotką, lżejszym refrenem, piękną solówką i robiącym wrażenie śpiewem Mateusza Jagiełły. Główny punkt programu to trzyczęściowy, trwający prawie dziewięć minut "Cluster", progresywna perełka najwyższej próby; szkoda tylko, że solówka w finałowym "Long Way Home" została bez pardonu wyciszona - liczę, że na album trafi pełna wersja, już bez żadnych cięć. Równie udany i urokliwy jest podniosły "Always Here", wzbogacony partiami skrzypiec. Warto więc sięgnąć po ten materiał, nie tylko w oczekiwaniu na
RECENZJE
221
kolejny album Pinn Dropp, bowiem "...Calling From Some Far Forgotten Land" w żadnym razie nie jest jakimś półproduktem, tylko pełnoprawnym, pod każdym względem dopracowanym wydawnictwem. (5) Wojciech Chamryk
Power Paladin - With The Magic Of Windfyre Steel 2022 Atomic Fire
Islandię kojarzymy raczej z zupełnie innym graniem niż power metal, ale debiutujący albumem "With The Magic Of Windfyre Steel" Power Paladin lubują się właśnie w takiej stylistyce. Baśniowa okładka w klimacie fantasy, a na krążku mnóstwo świetnej muzyki, którą bez trudu powinni też docenić fani mocniejszych dźwięków. Zespół nie przesadza bowiem z eksponowaniem syntezatorów, stawiając też chętnie na fortepianowe partie ("There Can Be Only One", "Evermore") organowe ("Creatures Of The Night") czy klawesynowe brzmienia ("Ride The Distant Storm"), a i melodie zdecydowanie odstają od niskiej, powerowej średniej - słychać, że chłopaki wychowywali się nie tylko na płytach Dragonforce, ale też Iron Maiden ("Kraven The Hunter" z akustyczną solówką), nie unikając przy tym thrashowych wydawnictw (siarczysty "Dark Crystal"). Wokalista Atli śpiewa głównie wysoko, ale nie unika też niższych rejestrów, całość porywa bardzo energetycznym wykonaniem, a do tego ten materiał jest nad wyraz dojrzały, brzmiąc nie jak pierwsza, ale co najmniej trzecia płyta - aż bierze ciekawość co w takim razie Power Paladin sprokurują na kolejnych wydawnictwach, skoro zaczynają z tak wysokiego pułapu. (6) Wojciech Chamryk
Powertryp - Midnight Marauder 2022 Rafchild
No tak, Niemcy - po mało której nacji można spodziewać się tak archetypowo-klasycznego materiału, utrzymanego w stylistyce tradycyjnego heavy metalu lat 80.
222
RECENZJE
Dodam od razu, że Powertryp odnajdują się w nim doskonale, nawet jeśli materiał na "Midnight Marauder" powstawał przez lata, bo aż pięć tych utworów liczy sobie już kilka ładnych wiosen. Nie ma to jednak żadnego znaczenia w kontekście jakości tej płyty, dopracowanej pod każdym względem, świetnie brzmiącej i kipiącej energią. Przeplatają się tu wpływy NWOBHM, amerykańskiego power metalu i tego bardziej tradycyjnego z kontynentalnej Europy, tworząc magiczną miksturę jedyną w swoim rodzaju - to kolejny z zespołów, których muzykę można komuś puścić i bez trudu wmówić, że to jakieś zapomniane nagrania sprzed blisko 40 lat. W tym miejscu recenzji pojawiają się zwykle jakieś przykłady utworów, uwagi na temat tych najciekawszych, etc. W przypadku debiutu Powertryp mija się to jednak z celem, bowiem każdy kolejny odsłuch tej płyty utwierdza mnie w przekonaniu, że nie ma tu wypełniaczy, tylko same killery. No i wokalista Johannes Korda, znany ze wspierania w swoim czasie Atlantean Kodex klasa, ot co! Jedyny minus związany z "Midnight Marauder" jest taki, że "Nail Your Prophet" trafił jako bonus tylko na płytę CD, trzeba więc będzie sobie zafundować dwie wersje tej świetnej płyty. (6)
takie rozśpiewane podejście do hard rocka czy lekkiego, melodyjnego rocka. Jeśli chcemy żrących riffów, dudniącej sekcji i piejących wokali - to nie ten adres. Możemy wtedy sobie "Katharsis" darować i w ogóle nie zbliżać się do tej formacji. Natomiast jeśli jesteśmy w grupie fanów rozmarzonych, choć zagranych ze smakiem numerów (trochę jak Scorpions…) i troszkę dynamiczniejszych, ale wciąż osadzonych w swobodnym rocku - to myślę, że możemy ze śmiałością sobie to odpalić. Nie ma w tym krzty metalu, ale słucha się nieźle. Co prawda, "Katharsis" mógłby być trochę krótszy, na pewno wtedy nie pojawiłoby się znużenie, bo zwłaszcza pod koniec kawałki są lekko monotematyczne i spokojne. Jako tako idzie przebrnąć, choć nie jest to granie wybitne i niektórych może rozczarować. Momenty są, jest to sprawnie zagrane, no ale jak mówię - to album strasznie przesycony soft rockiem. U niewprawionych być może pojawi się symptom mdlenia. Tak, jak po przejedzeniu się totalnie słodką czekoladą… (3,5 ) Adam Widełka
Wojciech Chamryk
Redstacks - Revival Of The Fittest 2022 Pure Steel
Praying Mantis - Katharsis 2022 Frontiers
Legendarny w pewnych kręgach zespół Praying Mantis wydaje właśnie swój najnowszy krążek. Rzecz o tytule "Katharsis" to dopiero dwunasta pozycja od 1981 roku, jednak trzeba pamiętać, że po debiucie grupa miała dziesięć lat przerwy wydawniczej. No ale nie patrzymy wstecz - słuchamy tu i teraz! Szczerze to mam spore braki od Modliszek. Znam bardzo dobrze debiut, ale potem to już strasznie wybiórczo, a nowe albumy gdzieś mi umknęły. Nie mam więc punktu odniesienia do tego jakie cele przyświecają grupie współcześnie, ale słuchając gdzieś pół "Katharsis" mogę spokojnie rzec, że nadal to bardzo melodyjne granie skręcające w kierunku nawet soft rocka. Debiut jeszcze miał pazur trochę z klimatu NWOBHM, no ale, ale to było w 1981 roku… Odrzucając jednak przeszłość zespołu i obcując z najnowszym materiałem na poziomie "zero" można mieć mieszane uczucia. To nie jest rzecz dla wszystkich. Trzeba lubić
Klasyczny hard rock wciąż trzyma się mocno, mimo tego, że tak naprawdę jego największe artystyczne wzloty skończyły się w połowie lat 70. Łatwo obliczyć, że od tego czasu minęło blisko pół wieku, ale wciąż są muzycy zafascynowani taką stylistyką i świetnie się w niej odnajdujący. Holenderski kwartet Redstacks, założony raptem w roku 2018, należy właśnie do tej grupy, hołdując dźwiękom z czasów świetności Deep Purple czy Uriah Heep, proponując w "Oceans", "Cold", "Mind's Eye" i "Vortex" porywające, archetypowe, ale jak słychać wciąż aktualne granie: z organowymi solówkami Jeffrey'a Reveta i gitarowymi popisami Jouke'a Westerhofa oraz gościnnym udziłem kilkorga wokalistów, z których warto wyróżnić Laurę Guldemond z Burning Witches i Jana Willema Ketelaersa z Ayreon. Na drugim biegunie mamy typowy hard/AOR z lat 80., jak kojarzący się z dokonaniami Foreigner "Dreamworld Junkie" czy jeszcze bardziej chwytliwy "Jealousy", a program tej bardzo ciekawej płyty dopełnia fenomenalny blues "Mercy", kolejny popis Laury Guldemond. Ciężko będzie wcisnąć kolejny kompakt na pół-
kach z R, ale dla tej płyty miejsce będzie musiało się znaleźć. (5,5) Wojciech Chamryk
Reece - Blacklist Utopia 2021 El Puerto
Żyjemy w zakłamanych czasach, kiedy mówienie prawdy jest często postrzegane jako akt rebelii. David Reece otwarcie dzieli się własnymi poglądami w tekstach utworów, co bardzo doceniam i szanuję. W pewnym sensie zasługuje on na miarę autorytetu, ale przede wszystkim powinniśmy go kojarzyć jako niezwykle utalentowanego wokalistę, który wnosi wiele dobrego we współczesną scenę rockową i metalową. Accept "Eat The Heat" (1989) to nieporozumienie powstałe na skutek próby podboju Ameryki w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze handlarze pływali statkami za Ocean Indyjski. Znacznie bardziej przekonującą wizytówką Davida Reece'a jest fajna kolekcja jego pięciu płyt solowych. Nagrywałby ich więcej, gdyby nie dostawał aż tylu zaproszeń do współpracy ze strony wybitnych artystów z całego świata. W zeszłym roku współpracował z Hermanem Frankiem, John Steel, Wicked Sensation (osobne projekty), odrzucił też trochę ofert od innych, no i wypuścił solowy album. W grudniu 2021r. ukazało się Wicked Sensation "Outbreak" z nim za mikrofonem, a w październiku 2021r. recenzowana tutaj "Blacklist Utopia". Wojciech Chamryk opisał już trafnie tą muzykę w recenzji "Cacophony Of Souls" (HMP 75, str. 158) - o piątym albumie solowym Davida Reece można napisać praktycznie to samo, bo brzmi jak kontynuacja poprzedniego krążka, czyli jest to rasowy hard rock/ heavy metal, z analogicznymi niuansami i równie udanymi kawałkami. Dodam, że troszkę większa różnica stylistyczna nastąpiła wraz ze zmianą szyldu z "Reece" na "David Reece". Pierwsze trzy albumy podpisane jako Reece nosiły bowiem więcej podobieństw do Whitesnake, natomiast dwa najnowsze LP David Reece dostały większego pazura i kopa. Tak jak Bruce Dickinson miał swoje rockowe "Tattooed Millionaire" (1990), "Balls To Picasso" (1994) i "Skunkworks" (1996), a później przestawił się na heavy metal na "Balls To Picasso" (1997) oraz "Chemical Wedding" (1998), tak samo David Reece śpiewał rock na "Universal Language" (2009), "Compromise"
(2013), "Resilient Heart" (2018), ale później dał większego czadu na "Cacophony Of Souls" (2020) i "Black Utopia" (2021). Na pewno znaczny wpływ miało na ową zmianę kompozycyjne zaangażowanie Andy'ego Susemihla, jak również rezygnacja Davida z dalszego udziału w zabawie esencją rock'n'rolla (Sainted Sinners). Samo "Blacklist Utopia" składa się z 13 fajnych utworów, których naprawdę chce się słuchać, bo płyną żywo i brzmią wybornie (zgadnijcie, dlaczego mam słabość do "Most Of The Time" - śmiech!). Zadziorne "Down To The Core" i balladowe "American Dream" zostały opatrzone ciekawymi wideoklipami, które również polecam. (4) Sam O'Black
Rizon - Prime Time 2022 Pure Steel
Takie podejście rozumiem i doceniam: tu nikt nie stroi się w cudze piórka, nie udaje metalowej kapeli - o Rizon autor promocyjnej notki od razu pisze "melodic power rock" i owo określenie idealnie oddaje muzykę szwajcarskiej ekipy. "Prime Time" to już piąty album braci Götzów, chociaż pierwszy z wokalistką Anastasią Panagiotou - ciekawe czy zagrzeje miejsce w składzie nieco dłużej niż jej trzy poprzedniczki, bo zwykle było tak, że zmiana następowała po jednej płycie. Przeważa tu melodyjne, dynamiczne granie, które momentami można nawet podciągnąć pod współczesne hard'n'heavy, chociaż z zastrzeżeniem, że nie ma tu mowy o mocnym, metalowym brzmieniu, mimo tego, że odpowiada za nie Jacob Hansen, producent choćby Pretty Maids, Pestilence, Destruction czy Onslaught. Lepszym tropem będzie tu na pewno Kobra And The Lotus, chociaż Szwajcarzy grają jeszcze bardziej przebojowo - nie mam pojęcia jak wyglądają listy przebojów ery streamingu, ale od popowego "Rebel Heart", jeszcze bardziej nośnego "Fuckin' Rock It" i surowszego "Love Your Life" naprawdę trudno się uwolnić. Warto też zwrócić uwagę na smaczki, szczególnie dopracowane wokalne duety oraz perełki w rodzaju "High Noon", utworu ozdobionego organowym solem, mającego w sobie sporo z bluesa. Można określić ten album czymś w rodzaju nowego startu dla Rizon i niewątpliwie jest on bardzo udany - oby na kolejny fani nie musieli jednak znowu czekać aż sześć lat. (5) Wojciech Chamryk
Sabaton - The War To End All Wars
Saxon - Carpe Diem 2022 Silver Lining
2022 Nuclear Blast
Sabaton z jednej strony jest zespołem, którego wielkim fanem nigdy nie byłem, nie jestem i zapewne już nim nie zostanę. Ta cała wojenna otoczka i ten przesadnie patetyczny sposób, w jaki jest podawana po prostu średnio do mnie przemawia. Z drugiej strony jednak miałem kilkukrotnie przy różnych widzieć ten zespół na żywo i naprawdę zrobili na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Raz na jakiś czas nadrabiam sobie zaległości w dyskografii tej kapeli, więc pewnie "The War To End All Wars" również prędzej czy później zostałoby przeze mnie przesłuchane nawet bez dziennikarskiego obowiązku. Warstwa tekstowa (gdyż akurat w przypadku tej kapeli nie pozostaje ona bez znaczenia) dotyczy wydarzeń mających miejsce podczas pierwszej wojny światowej. Jest zatem kontynuacją tematyki, którą Joakim i koledzy rozpoczęli na poprzednim krążku "The Grat War". Nie dziwie się w sumie, gdyż ten temat w kulturze masowej (tej mniej masowej zresztą też) jest traktowany bardzo po macoszemu i niestety wiedza o nim wśród tak zwanych zwyczajnych ludzi też delikatnie mówiąc nie powala. Jeśli chodzi o muzykę, to Sabaton na dobrą sprawę gra to, do czego przez lata przyzwyczaił swoich słuchaczy. Możemy tu się spokojnie spodziewać chóralnych refrenów (najlepiej wypadają one w "The Unlikable Soldier" i "Stormtroopers"), różnych ozdobników (klawisze, chóry, kobiece wokalizy), sporej dawki chwytliwych melodii oraz charakterystycznego szwedzkiego "r" Joakima, które mimo, że brzmi dość śmiesznie, to jednak stało się jednym ze znaków firmowych tej formacji. Niektórych może trochę irytować (a innych zachwycać) nagromadzenie elektroniki w "Soldier of Heaven". Przez to ten kawałek może przypominać nieco twórczość kapel pokroju Battle Beast. Z drugiej strony jest to numer, który chyba specjalnie skrojony pod singiel. Sabaton to kapela, która ma już wyrobioną naprawdę mocną pozycję nie tylko wśród fanów "metalu środka", ale też ludzi nie będących częścią tego środowiska. Czy "The War To End All Wars" ją jeszcze poprawi? Nie wiem. Myślę jednak, że raczej jej nie osłabi (4). Bartek Kuczak
Saxon po 44 latach istnienia nie zwalnia tempa. Panowie zamiast przechadzać się w kaloszach po swoich pokaźnych włościach i wspominając przeszłość - tworzą kolejny rozdział swojej historii. Słuchając "Carpe Diem" mam wrażenie, że ani myślą odchodzić w niebyt. To konkretny strzał. Dziesięć kompozycji trwających czterdzieści pięć minut. To jak lekcja w szkole. Lekcja z nauczycielem, który tłumaczy proste zagadnienia, ale robi to w taki sposób, że budzi zachwyt. Nawet jeśli temat nie jest totalnie interesujący to po paru minutach siedzisz z otwartą gębą i chłoniesz każde słowo. Taki właśnie jest Saxon na "Carpe Diem" - stosuje patenty znane od lat i podaje je z niebywałą energią. Do tego precyzyjnie i zabójczo. Wystarczy posłuchać jakie riffy wysmażyli Doug Scarratt i Paul Quinn. Jak absolutnie wyśmienity jest Nigel Glockler, tłukący w bębny tak, jakby zapomniał, że ma już swoje lata. Wtóruje mu jego partner z sekcji, "młodzieniaszek" Nibbs Carter (grający w zespole od… 1990 roku!). No i Biff Byford. Elegancki, szorstki i porażający formą wokalną. Facet w wieku, z całym szacunkiem, niejednego dziadka na świecie brzmi W-YB-O-R-N-I-E. W każdym numerze daje popis mocy swojego głosu i sprawnych linii melodycznych, skon-struowanych kompatybilnie z ostrą i żywiołową muzyką. Muszę zaznaczyć, że "Carpe Diem" to nie jest jakaś zawrotna płyta. Tempa są średnie, raczej heavy metalowe, za to z naciskiem na klimat, riff i wyraźne solo gitary. Dźwięki płyną niczym rwący potok, zabierając po
Sainted Sinners - Taste It 2021 ROAR!
Obawiam się, że recenzenci psują mniej osłuchanym odbiorcom zabawę w słuchanie Sainted Sinners, kiedy krytykują konsekwencje wynikające z motta zespołu "esencja rock'n'rolla". To trochę jak z pomarańczami, które za każdym razem smakują podobnie, ale wielu ludzi lubi ich orzeźwiający smak,
drodze co mniej stabilne elementy. Osobnym punktem są teksty. Biff jak zwykle daje upust swojej fascynacji historią i porusza inne, dość ważne tematy. Poświęca czas na wspomnienie tych, którzy odeszli w związku z Covid-19 ("Remember The Fallen"), pokazuje, że warto jest szukać swojej drogi czy sensu życia ("The Pilgrimage") oraz jak "przyjemne" są noce polarne ("Black Is The Night"). Do tego mamy dreszczowiec ("Lady In Gray") czy opowieść o wieku pary czyli "Age Of Steam". No i wspomniana historia - kapitalny tytułowy kawałek z mocarnym riffem mający w warstwie tekstowej Wał Hadriana i rzymskie legiony. Czwarty na płycie, energiczny "The Dambusters" traktujący o niebywale niebezpiecznej misji w 1943 roku, kiedy to oddział Lancasterów zrobił nocny, brawurowy rajd na niemieckie zapory wodne a operacja miała kryptonim "Chastise". Przemykają nam też muszkieterowie ("All For One") oraz bardzo luźny, choć niebywale pozytywny numer kończący album ("Living On The Limit"). Być może nie jest to najlepsza płyta Saxon i ja się wcale nie upieram, że tak ma być. Zresztą tych "najlepszych" to panowie nagrali dość sporo. Od 2000 roku trzymają niesamowitą formę i co rusz zarzucają absolutnie unikalne materiały. Najnowszy "Carpe Diem" to dobrze znany zespół od lat, brzmiący mocno i zdecydowanie. Wzrusza, wprawia w zachwyt i spuszcza łomot za pomocą gęstego, ostrego jak żyleta brzmienia. Bez zbędnego patosu, dopisywania ideologii czy udowadniania komukolwiek swojej pozycji. To szczere heavy metalowe granie przez grupę z wielkim dorobkiem, traktującą jednak swoje ostatnie dzieło niczym pustą kartę - w żadnym wypadku Saxon nie odcina kuponów od kapitalnych dokonań z przeszłości a albumem "Carpe Diem" cios wyprowadzają szybko, sprawnie i co ważne, bezbłędnie. (6) Adam Widełka zwłaszcza gdy są świeże i aromatyczne, a nie np. stare, kwaśne i zakurzone. Poprzedniemu albumowi Sainted Sinners, "Unlocked & Reloaded" (2020), zarzucano przekraczanie granic dopuszczalnego zżynania z Led Zeppelin (recenzja w HMP 78, str. 240), ale to była współczesna produkcja, a nie zabytkowa. Od jej premiery nie minął nawet rok, skład Sainted Sinners okrzepł i pojawiła się kolejna płyta, brzmiąca trochę inaczej. Oczywiście, nadal ich muzyka bazuje na dawno ogranych standardach rockowych i motto "esencja rock'n'rolla" równie dobrze do niej pasuje, ale "Taste It" wcale nie brzmi jak tribute dla jednego, innego zespołu. Wątpię, żeby słuchając choćby pierwszego numeru
RECENZJE
223
"Against The Odds" ktoś pomyślał, że to Zeppelini. Słuchaczom niezmęczonym nadmierną znajomością hard rockowego abecadła może udzielić się pełna życia energia tego rozpędzonego kawałka. W ogóle całe "Taste It" jest łatwe i przyjemne w odbiorze. Dominują na nim rześkie, skoczne, przebojowe, raźne dźwięki. Robert Plant chciałby dzisiaj śpiewać z takim wigorem i witalnością jak Jacopo Meille. Ten znany bardziej z Tygers Of Pan Tang Włoch ma rewelacyjną barwę głosu. Przez cały czas trwania krążka czujemy jego przyjazną i ujmującą obecność. Zdarza mu się czasami pieścić z własnym głosem lub swawolnie pokrzykiwać jak Robert Plant ("Coffee, Whisky & Rock'N'Roll"), ale robi to z wyczuciem i w dobrym guście. Absolutnie genialną kulminacją talentu Jacopa są jego cudowne partie w niesamowicie urokliwym i przepięknie rozwijającym się "Heart Of Stone". W tym też utworze znalazło się miejsce na nienachalne orkiestracje w tle (Włoch Ernesto Ghazzi) oraz na popis znakomitego niemieckiego gitarzysty Frank Pané (szczególnie ciekawie wypadają jego solówki w środkowej części). Zdecydowanie nie gra on jak Jimmy Page. Preferuje proste, ale wyraziste i zapadające w pamięć, dosadne zagrywki. Dzięki temu jego gitara rzadko wychodzi na pierwszy plan i pozostawia sporo przestrzeni na zespołowe harmonie. Idealnym tego przykładem jest "Out Of Control", gdzie wszystkie instrumenty tworzą coś na kształt jednej spójnej, mocnej struktury, a solo jest podzielone na część klawiszowca Ernesto Ghezzi oraz na część Franka Pané. Gdyby ktoś się zastanawiał, skąd wziął się w ich repertuarze cover R.E.M. "Losing My Religion", to proszę zauważyć, że takie melodie doskonale pasują do charakteru kilku innych melodii z "Taste It". Przed "Losing My Religion" słyszymy przecież "On & On (Chained)", którego spokojniejsze fragmenty to praktycznie ta sama stylistyka, podobnie zresztą jak "One Today". Istotną rolę pełni też na omawianym albumie sekcja rytmiczna (węgierski perkusista Berci Hirleman, amerykański basista z popową przeszłością Rico Bowen): zwłaszcza "The Essence Of R'N'R", "Out Of Control", "Never Back Down", "Down Dirty" oraz "Coffee, Whisky & Rock'N'Roll" wiele zyskuje za sprawą mocno akcentowanej rytmiki. W każdym razie, jeśli od dłuższego czasu niecierpliwie oczekujecie nowej muzyki z udziałem Jacopo Meille za mikrofonem, to Sainted Sinners "Taste It" możecie uznać za trafną odpowiedź na tą potrzebę. (4,5) Sam O'Black
224
RECENZJE
Scream Maker - BloodKing 2022 Self-Released
Pojawienie się w sieci utworu "Mirror, Mirror" mocno mnie zelektryzowało. Postanowiłem szybko zareagować. Tyle lat nie działo się w materii nowego krążka Scream Maker, a tu proszę, cały album z blisko 70-minutową dawką muzyki. Dość szybko mogłem słuchać całości w dodatku bez ograniczeń i przyznam się, że robiłem to kilka razy pod rząd i to bez opamiętania. Po tym, jak po pierwszych ekscytacjach opadł kurz, mogłem spojrzeć na "BloodKing" jaśniejszym i chłodniejszym umysłem oraz uchem. Płyta rozpoczyna się krótkim intro "Invitation", w nim to od razu orientujemy się, że gitary będą tu rządzić bezapelacyjnie. Tak naprawdę rozpoczynającym utworem w nowym muzycznym rozdziale Scream Maker jest wspomniany kawałek "Mirror, Mirror". Szybki, kąśliwy, konkretny, a zarazem łatwo wpadający w ucho. Duch Judasów (mniej Ironów) unosi się od samego początku, ale podany jest on kreatywnie, na sposób i talent warszawskich muzyków. W kolejnych kompozycjach te inspiracje są utrzymane, pozwalając to jednej, to drugiej zaistnieć czytelniej lub wyraźniej. Oczywiście muzyczne odniesienia nie tylko dotyczą się tylko tych dwóch formacji, ale ogólnie szeroko rozumianego tradycyjnego heavy metalu, począwszy od Queensryche, solowego Dio, poprzez Black Sabbath z Tonny Martinem, a skończywszy na takich AC/DC czy Dokken. Jednak, jak wspominałem od początku słychać też sznyt wrażliwości muzyków Scream Maker. Jest zatem oldschoolowo, ale muzycy tej kapeli nie postawili na odwzorowanie takiegoż brzmienia, w pełni korzystając ze współczesnych możliwości. Dzięki czemu ich muzykę można spostrzegać podobnie jak dokonania Primal Fear, Death Dealer czy Cage. Wracając do "Mirror, Mirror" to, niesamowite wrażenie robi praca gitar, za które odpowiada Michał Wrona. Riffy, sola, część rytmiczna, są wręcz znakomite. Można byłoby teraz sięgnąć po same heavy metalowe ikony gitary, aby jakoś to zobrazować, ale po co? Zdecydowanie radzi sobie również mocarna i wyraźna sekcja rytmiczna w postaci gry Jana Raodsza (bas) i Tomasza Sobieszka (perkusja). No i wokalna narracja Sebastiana Stodolaka. Nie jest on ani Halfordem, ani Dickinsonem, bliżej mu chyba do Seana Pecka, ale generalnie nie
chodzi o porównania, a o to, że wykonując wokalną robotę na "BloodKing" może z czystym sumieniem dobijać się do wymienionej czołówki wokalistów. Ogólnie wyżej wspomniane wartości zaakcentowane na rozpoczynającym utworze odnajdziemy w każdej następnej kompozycji tego krążka. Dość szybkim jest kolejny, tytułowy "BloodKing". Gitary, jak i sekcja pracują w nim konkretnie, znowu mamy świetne riffy, zacna jest też sama kompozycja, w której muzycy lekko bawią się klimatem. Wraz z "When Our Fight Is Over" formacja zaczyna mościć się w średnich tempach, co chyba jej najbardziej opowiada. Owszem są pewne wahania, niekiedy coś zagrają troszkę szybciej, innym razem ciut wolniej. Niemniej nie zmienia się kreatywność, co do wyśmienitych riffów, nośnych i klimatycznych muzycznych tematów czy też wokali. Kolejne cztery kompozycie to taki właśnie popis inwencji twórczej Scream Maker. Słuchając "When Our Fight Is Over", "End Of The World", "Scream Maker" i "Hitting The Wall" możemy delektować się pomysłowością muzyczną oraz umiejętnościami wcielania jej w rzeczywistość. Mnie z tego bloku najbardziej pasuje "End Of The World", za wstęp, który przypomina "judasowskie" "Tulbo Lover" oraz zabójczy temat nośny. Jest tam też skandowany wokal (fragmencik) w stylu Zaka Tella (Clawfinger), a wszystko pasuje do siebie rewelacyjnie. Natomiast wraz z "Join The Mob" (tak jakby) zahaczamy o "Amerykę", czyli amerykański heavy metal z początku lat 80. Z tym że jest to widziane znowu przez pryzmat Judasów. Po prostu kolejny bardzo dobry pomysł muzyków Scream Maker. Jak na razie wszystko na "BloodKing" podane jest na dużej intensywności, więc niedziwne jest, że muzycy w połowie albumu decydują się na metalową balladę "Die In Me". Później kapela wraca na swoje normalne tory, wymierzając kolejne ciosy w postaci sześciu kawałków z tradycyjnym heavy metalem. Generalnie jest z czego wybierać. Mnie ruszył "Tears Of Rage", który "szoruje po dnie" niczym w najlepszych momentach Alice In Chains. Do takich skojarzeń przyczynia się także Sebastian Stodolak, który zawodzi tam niczym Layne Staley. Jednak ciągle jest to interpretacja podana przez pryzmat heavy metalu (Black Sabbath, Judas Priest). Następnie chyba najbardziej rozbudowana kompozycja (bez przesady) "Candle In The Wind". Zachwyca ona, riffami i tematem muzycznym, a przede wszystkim klimatycznym motywem, który zaczyna się w drugiej części utwory i ciągnie się aż do finału utworu. No i kończący płytę "Too Late", który od początku aż pulsuje swoją niepowtarzalną mroczną atmosferą. To, że
nie wymieniłem wszystkich utworów z drugiej części płyty, nie znaczy, że są one jakieś słabsze. "Powerlust", "Petrifier" oraz "Brand New Star" mają swoją wartość i jest je za co cenić. Sound całej płyty jest wyborny. Album nagrywano w różnych miejscach, natomiast miksem oraz masteringiem zajął się Tomasz "Zed" Zalewski z Zed Studio (z małymi wyjątkami), co samo z siebie jest marką. Świetna jest także okładka, bardzo heavymetalowa, a jej wykonawcą jest Damian Augustyniak. Ogólnie można pogratulować muzykom Scream Maker udanego albumu. Jednak na koniec trochę po marudzę. Za wszystkie gitary na "BloodKing" odpowiada Michał Wrona, robi to wyśmienicie i nie ma do czego się czepiać. Jednak ja, chciałbym usłyszeć, jak w tym repertuarze sprawuje się prawdziwy, "żywy" duet gitarowy. Była taka szansa, bo przez jakiś czas zespół współpracował z gitarzystką Adą Kaczanowską. Może uda się to z nowym gitarzystą na pokładzie, Bartoszem Ziółkowskim. Inna sprawa, większość kompozycji na "BloodKing" utrzymana jest w średnich tempach. Mnie brakuje jeszcze jednej petardy (albo dwóch) w stylu "Mirror, Mirror". Mogłyby być jeszcze szybsze. Pozwoliłoby to bardziej skupić się na całości materiału z płyt. No i album mógłby być krótszy, tak okrojony do "staroszkolnych" 40-45 minut. Wydaje się, że byłoby to jeszcze lepsze dla tej płyty, aczkolwiek słuchając jej, nie maiłem wrażenia, że "zamula". Zespół może to uczynić, chociażby wydając częściej płyty, a nie publikując je co sześć lat i wrzucając na dysk, ile tylko się da, aby umilić fanom ten bardzo długi okres oczekiwania. Niemniej sami przyznacie, że to tylko niuanse i w żaden sposób nie mogą zepsuć przyjemności z odbioru "BloodKing". Oby więcej takich krążków na polskiej scenie! (5) \m/\m/
Septem - Pseudonica 2022 Nadir Music
Ponad pięć lat po niezłym "Living Storm" Septem wracają z kolejnym, równie udanym albumem. "Pseudonica" to dziesięć utworów utrzymanych w stylistyce tradycyjnego heavy metalu, zakorzenionego w dokonaniach zespołów nurtu NWOBHM z Iron Maiden na czele. Takie podejście najlepiej słychać w dynamicznym "The
Otherside", mocnej balladzie "Sa Femmina Accabadora" oraz "The Lust Within", które bez problemu mogłyby ukazać się na każdym heavy albumie wydanym w latach 80. Druga ballada "Call Of Love" jest już bardziej klimatyczna, mamy też zresztą inne przykłady utworów melodyjniejszych ("The North Star"), ale też zdecydowanie mroczniejszych, z robiącym wrażenie, drapieżnym śpiewem Daniele Armaniniego (utwór tytułowy), a nawet idących w kierunku speed/ thrash metalu ("Blood And Soul"). Generalnie "Pseudonica" jest więc robiącym wrażenie, dopracowanym materiałem, ale ma też pewien minus: brutalne wokale absolutnie nie pasują do numerów typowych dla lat 80., takich jak choćby "Devil In Disguise" czy wspomniany tytułowy i na miejscu zespołu przy kolejnym wydawnictwie zrezygnowałbym z tych, wątpliwej jakości, ozdobników. (4,5) Wojciech Chamryk
power metalu. Skutku nie przynosi też hit w postaci "Fallen Hero", ani też ballada "The Storry", która bardziej przypieczętowuje nijakość całego albumu. Odnośnie wykonania i produkcji sprawa jest zgoła inna. Można to określić jako czysty profesjonalizm. Niestety propozycje Serious Black ciągle mnie, nie leżą, ale kapela ma swoich fanów, więc może problem tkwi w mojej osobie. Odpowiedź musicie znaleźć sami, także musicie przesłuchać "Vengeance Is Mine", aby wyrobić swoje zdanie. (3) \m/\m/
Seventh Dimension - Black Sky 2021 Sel-Released
Serious Black - Vengeance Is Mine 2022 AFM
Lubię solidny niemiecki melodyjny power metal w stylu Mob Rules, Brainstorm czy Bloodbound. Podobają się mnie nawet harce dawno niesłyszanego Edguy, ale do Serious Black jakoś nie mogę się przekonać. "Vengeance Is Mine" to już szósty album tego zespołu, nagrany z nowym, trzecim w kolejności wokalistą. Został nim Nikola Mijić niektórym znany z Eden's Curse. Zmiany wokalistów często źle odbijają się na karierze zespołów, jednak w tym wypadku zdaje się, że wyszła ona nawet na lepsze. Album zaczyna się nawet całkiem nieźle. "Rock With Us Tonight" to właśnie takie solidne dość mocne niemieckie power metalowe granie z wyraźnym melodyjnym tematem. Niestety jej melodyka jest typowa dla tej formacji i już mnie to trochę drażni. A to właśnie ona opanowuje resztę utworów z "Vengeance Is Mine". Bez względu, czy są one trochę wolniejsze lub szybsze, bardziej cięte lub wpadające w ucho to, epatują melodiami, które ogólnie rozmywają charakter muzyki tego zespołu. Tym samym spychają ten krążek do roli jako takiego wypełniacza tła dla codziennych zajęć. Nie pomaga ani "Soul Driver" który dzięki riffom próbuje się odnaleźć w bardziej solidnych muzycznych rejonach, ani "Queen Of Lies", choć typowa dla tej formacji, to próbuje przemycić klimat klasycznego melodyjnego
Seventh Dimension powstało w roku 2009 w Sztokcholmie. "Black Sky" to ich czwarty pełny album. Na "Black Sky" szwedzcy muzycy skupiają się głównie na progresywnym metalu, którego korzenie sięgają dokonań Dream Theater. Jednak w ich muzyce jest więcej melodii, a to za sprawą umiejętnych wypadów w stronę ambitnego power metalu. Także dokonania Seventh Dimension można zestawić z twórczością nie tylko z Dream Theater, ale także z Vanden Plas, Symphony X, Seventh Wonder, Pyramaze itd. W muzyce Seventh Dimension napotkamy zawiłe fragmenty, które jednoznacznie będą kojarzyć się z Dream Theater. Nawet jest ich sporo, co może być dla niektórych sporym przewinieniem. Zresztą nie tylko chodzi o owe zawiłości, bo mamy też podobne, co u Amerykanów zabawy kontrastami czy też nastrojami. Niemniej, który z zespo-łów progresywnych tych byłych i aktualnych nie korzystał z pomysłów muzyków Dream Theater? Być może Szwedzi robią to częściej i czytelniej, niemniej nie można im odmówić tego, że starają się zrobić to po swojemu i według własnych zasad. A to, że mają umiejętności, wyobraźnię oraz talent udowadniają każdą z ośmiu odmiennych kompozycji (nie licząc intro). Dzięki czemu wielu fanów ciężkiego progresywnego grania z chęcią posłucha całości "Black Sky". A, co najciekawsze płyta potrafi utrzymać słuchacza w skupieniu nawet bardzo długo. Taką ciekawostką może być także fakt, że ich poprzedni dwupłytowy album "The Corrupted Lullaby" trwa ponad dwie godziny i też potrafi przykuć uwagę słuchacza. A to może znaczyć tylko jedno, muzycy Seventh Dimension potrafią
umiejętnie wykreować muzykę utrzymaną w konwencji progresywnego metalu. Na "Black Sky" mam kilka swoich faworytów, chociażby najbardziej przystępny "Kill The Fire", instrumentalny "Black Sky: Into The Void" oraz najbardziej rozbudowany "Incubus". Jednak ogólnie album należy do tych, które słucha się w całości. A jak wiadomo dla mnie to duży atut. W dodatku instrumentaliści dają spory popis swoich kunsztów. Najlepiej wypadają gitary Luca Delle Fave w zasadzie każda jego partia wybrzmiewa znakomicie, a niektóre z popisów solowych są wręcz przekozackie. Całkiem nieźle wypadają klawisze Erika Bauera. Bardzo trafnie dobrane są ich brzmienia. Wyeksponowane są tylko tam, gdzie jest potrzeba. Generalnie na "Black Sky" nie narzucają się swoją obecnością. Sekcja rytmiczna Rikard Wallström (bas) i Marcus Thoren (perkusja) tworzy bardzo solidna formację z kreatywnymi zrywami. Skądinąd bardzo lubię bardzo ciepły głos Nico Lauritsena. Całkiem nieźle radzi sobie z narracją całego albumu, ale mam ciągle wrażenie, że stać go na więcej. Do tego dobrze dobrane brzmienia oraz niezłe wypozycjonowanie instrumentów i wokalu ostatecznie kształtują nam bardzo solidna pozycję ze sceny progresywnego metalu. Wydaje mi się, że właśnie tak trzeba traktować "Black Sky". (4) \m/\m/
Shady Glimpse - Supreme Gift 2021 WormHoleDeath
Pandemiczne spowolnienie przydało się tej japońskiej ekipie, bo po długiej przerwie Shinya i Yuichi zdołali w końcu nagrać i wydać studyjny album numer cztery. Jeśli ktoś w roku 2010 katował "Thrash Refrain/ Splash Ref:rain", to "Supreme Gift" również jest płytą dla niego; bez fajerwerków, ale też bez zejścia poniżej pewnego poziomu. Niedzielni fani thrashu i crossover nie znajdą tu jednak zbyt wiele dla siebie, bo to mimo wszystko granie dość sztampowe i bardzo przewidywalne, niczym spod sztancy. Chłopaki wciąż są jednak niezłymi prześmiewcami, stać ich na coś melodyjniejszego (singlowy "DIOV ig-C"), a i łoić też potrafią ("Solar & Green"). Ale i tak najciekawiej brzmią tu dwa instrumentalne numery z odniesieniami do starego, poczciwego bluesa: "Route 56" tylko na gitary i klimatyczny "G.G. Blues" - kto wie, może idąc tym tro-
pem na kolejnej płycie Shady Glimpse doczekamy się jazzowych akcentów? (3,5) Wojciech Chamryk
Skeletoon - The 1.21 Gigawatts Club 2021 Scarlet
Lubię tych Makaroniarzy. Dlaczego? Bo kurde tak! Bo mogę. Bo chcę. Bo są świetni w tym, co robią. Bo mają totalny dystans do samych siebie i swej wesołej twórczości. I tak mógłbym sobie wymieniać w nieskończoność. Totalnie wali mnie to, że to zwykłe italo disco grane z dodatkiem gitar i podwójnej stopy, że "San Remo" itp. Tak naprawdę w ich graniu i całym podejściu do muzyki jest więcej rockendrolla, niż u niejednej "trve hordy". Jestem prostym gościem. Pewnie w tym miejscu większość z Was uzna mnie za heretyka, lub co gorsza… pozera (juhuuu), ale dla mnie słuchanie metalu (czy jakiejkolwiek innej muzyki, bo wcale się w tej kwestii nie ograniczam) to dla mnie przede wszystkim forma niewymagającej rozrywki. Nie traktuje tego ani jako obcowania wielką sztuką (bo metal takową nie jest), ani nie dorabiam sobie do tego żadnej dziwnej ideologii. W moim odczuciu muzyka jest czymś, co ma za zadania dawać ludziom radość. Tej na "The 1.21 Gigawatts Club" nie brakuje. I jak tu razem z Tomim Foolerem nie śpiewać refrenów "Enchant Me" czy "Holding On"? Jak tu nie tańcować (nawet całkiem na trzeźwo) do "2204"? Szczególnie fani Beast In Black przy tym numerze będą wniebowzięci. Co zrobić, by morda sama się nie uśmiechała przy "Pleasure Paradise (Oh La La)"? Wie ktoś? Ja nie. Dla mnie absolutnie bez(o)cenne. Bartek Kuczak
Smith / Swanson - Smith / Swanson 2022 No Remorse
Tim Schmidt to niemiecki multiinstrumentalista grający doom metal m.in. w Naked Star, Thronehammer i Seamount. Jego amerykański druh Phil Swanson śpiewał
RECENZJE
225
zaś na pierwszych trzech longplayach doomowego Hour Of 13, a jednocześnie we wspomnianym już Seamount. Recenzowany przeze mnie album mógłby być nazwany szóstym LP Seamount, ale od poprzedniego "Nitro Jesus" minęło siedem lat i duet zdecydował się porzucić tamtą nazwę na rzecz własnych nazwisk. Jak można się domyślić, Tim zajął się całą warstwą instrumentalną, a Phil wszystko zaśpiewał. Tak powstał solidny kawał tradycyjnego heavy / doom metalu, stanowiący wypadkową stylów ich poprzednich zespołów, a także Slough Feg, Trouble oraz Black Sabbath. Przypomniawszy sobie "Nitro Jesus" doszedłem do wniosku, że nowe kawałki brzmią masywniej i mroczniej. Unosi się nad nimi lekko stęchła atmosfera, ale nie odurzająca, tylko prosząca się o uchylenie okna w pokoju. Niektóre fragmenty wydają się jałowe (np. cały utwór "Worms" mogliby sobie darować), ale sporo elementów pozytywnie się wyróżnia zwłaszcza zdatny do hipnotyzowania zombiaków groove ("Refuse"), fajne melodie ("Song For Harry"), przybierajace na intensywności harmonie (z początku niepozorny, ale z czasem nabierający zaciętego charakteru bridge w końcówce "Like Glass"), czy też frapujące szczegóły do odkrycia dopiero po wielu odsłuchach (np. gwałtowna zmiana tonacji w solówce "Lucifer And Diana"). Niezwykłości utwory zawdzięczają jednak nie gitarom ani sekcji rytmicznej, lecz nieznośnie cierpkiemu zawodzeniu Phila. W "Lucifer And Diana" przechodzi on wręcz samego siebie, przybierając obłędny głos lucyfera podstępnie podążającego ku niebu za pomocą, uczącej go białej magii, Diany. Ale zamiast uciekać się do growlu w co bardziej ekstremalnych wycieczkach, podejrzewam, że najwidoczniej Phil przeszedł wpierw na dietę złożoną z samych surowych neradzi i dopiero potem próbował wykonać swoje "standardowe" partie (rosnące na drzewach ateńskich ulic pomarańcze nie są przeznaczone do bezpośredniego jedzenia, lecz głównie do wchłaniania spalin, stąd ich równie gorzki smak co głos Phil'a Swansona). Nienazwany album nie próbuje budować żadnej marki. Jest to zwyczajny krążek z kilkoma udanymi kawałkami, które mają swoje zalety, ale zostaną w pełni docenione tylko przez koneserów. (3,5) Sam O'Black Sonata Arctica - Acoustic Adventures, Volume One 2022 Atomic Fire
Skoro Finowie grają akustyczne koncerty można było przewidzieć, że nie zechcą zmarnować pracy włożonej w stworzenie innych aranżacji i płyta z takim materiałem to tylko kwestia czasu. I tak jak power metal w wydaniu tej
226
RECENZJE
grupy już od dawna mnie nudził, to wersje akustyczne dały tym utworom nowe życie, a niektóre z nowych opracowań brzmią według mnie lepiej od sztampowych oryginałów, czego najlepszym przykładem jest "A Little Less Understanding" - wcześniej dziwnie rozlazły i pseudo przebojowy, teraz pięknie brzmiący, z wyekspononowaną melodią. W aranżacjach poszczególnych utworów wyeksponowano oczywiście gitary akustyczne, ale duże pole do popisu ma w nich również Henrik Klingenberg: sola organowe i fortepianowe perfekcyjnie dopełniają fakturę "Alone In Heaven" czy "Paid In Full", nie brakuje też odniesień do folku czy bluesa, co tylko dodaje całości atrakcyjności. Są też akcenty progresywne: "Tonight I Dance Alone" urzeka klimatycznym połączeniem fortepian plus organy znanym z płyt Procol Harum, a "Wolf & Raven" to w partii fortepianu jakby nawiązania do najsłynniejszego z Bachów, przefiltrowanego jednak przez ujęcie Ekseption. I chociaż płyta to akustyczna, ale nie do końca, bo w finałowym "On The Fautline" pojawia się w tle delikatna, elektryczna partia - wcześniej mocniejsza gitara nie była jednak potrzebna, nawet w bardzo dynamicznym "Don't Say A Word". Te akustyczne przygody mają też głównego bohatera, bowiem głos Tony'ego Kakko dopiero w takiej oprawie zalśnił pełnym blaskiem aż chce się czekać na volume two. (5) Wojciech Chamryk
Space Parasites - The Spellbound Witch 2022 Iron Shield
Witch metal? Nic z tych rzeczy, to kolejny kit z press kitu. Space Parasites łoją siarczysty thrash, nie zapominając przy tym o nawiązaniach do tradycyjnego heavy z lat 80. Efekt końcowy to dopracowany, dynamiczny materiał, wymarzony wręcz dla fanów takich dźwięków. "The Spellbound Witch" to ich drugi album, surowy i brutalny nie tylko muzycznie, ale też w warstwie brzmieniowej - aż miło włączyć w obecnych czasach
coś tak dalece odległego od wymuskanej, sterylnej i bezpłciowej produkcji, która dla setek innych zespołów jest najwidoczniej szczytem marzeń. U Space Parasites odwrotnie: mimo pewnej dozy melodii ("Rot in Hell", "...And Again" czy "He-M-An") metalowe uderzenie i ogromna dawka energii są w tych utworach zdecydowanie na pierwszym planie. Czasem jest jeszcze ostrzej, tak jak w "Enter The Void" czy kompozycji tytułowej, ale nawet gdyby Space Parasites grali melodyjny AOR, to z taką wokalistką jak Nadine Woelk i tak nie mieliby szans na podbój list przebojów - nie tylko z racji barwy jej ostrego niczym brzytwa seryjnego zabójcy głosu, ale też wykorzystywania techniki wokalnej zaczerpniętej z blacku. I muszę przyznać, że ten szaleńczy skrzek sprawdza się tu wyśmienicie, zwłaszcza w "Crimson Eyes" czy "Cross The Line", gdy czyste wokale w na poły balladowym "The Spear" wypadają już tak sobie. Mimo wszystko ta muzyka coś jednak w sobie ma, dlatego "The Spellbound Witch" to na pewno coś więcej niż tylko ciekawostka dla najwierniejszych fanów tej niemieckiej grupy. (5) Wojciech Chamryk
Spitfire - Denial to Fall 2022 No Remorse
Bardzo przykro mi to pisać, ale w moim odczuciu najnowsza płyta jednego z najstarszych zespołów z Grecji do szczególnie ciekawych nie należy. Stylistyka jest bez wyrazu - oczywiście to heavy metal, ale ani nie czerpie ona z tradycji debiutu Spitfire, ani nie określa zespołu na nowo. Trudno mi nawet porównać ją do konkretnego zespołu czy nurtu. Niewyraziste kompozycje nie tworzą ciekawej całości. Płyta płynie sobie swobodnie, nie zwracając szczególnej uwagi słuchacza. Coś, co rzeczywiście przyciąga uwagę to pojawiająca się tu i ówdzie maniera wokalisty, który w pewnym stopniu naśladuje Hetfielda z ery "Load" i "Reload". Fakt, że płyta jako całość nie porywa, nie oznacza wcale, że nie ma w Spitfire dobrych muzyków czy dobrego wokalisty. Słychać po wielu zabiegach, że zespół starał się napisać coś, co sprawdzi się choćby na koncertach. Być może bardziej wprawny kompozytor lub może producent potrafiłby z tych puzzli zrobić ciekawszą układankę. Na pewno gitarzyście Eliasowi Longinidisowi, jedynej osobie, która została z pierwotnego składu Spitfi-
re, należy się wielki szacunek, że mimo trudności udało mu się zespół reaktywować i go prowadzić. Zwłaszcza że w pierwotnym składzie nie pełnił roli lidera. Współcześnie część tej funkcji niejako oddał wokaliście. Choć obecny Spitfire to inny zespół, niż ten sprzed 35 lat, warto pamiętać, że w Grecji ma ważny wśród fanów status, a ich pierwszy krążek "First Attack" to najprawdopodobniej najstarsza heavymetalowa płyta w Grecji. (3) Strati
Steve Vai - Inviolate 2022 Favored Nations
Vai ostatnimi laty nie rozpieszcza fanów, coraz rzadziej wydając kolejne płyty - poprzednia "Modern Primitive" ukazała się jeszcze w roku 2016, co w obecnych realiach wydaje się bardzo długą przerwą. Wiadomo jednak, że ten wirtuoz od dawna gra w swojej lidze i na określonych zasadach, nie musi więc robić niczego pod publiczkę. Najnowszy album pokazuje go w różnym świetle, eksplorującego z powodzeniem rozmaite style - w żadnym razie nie jest to jednowymiarowa płyta gitarowego wymiatacza. Inna sprawa czy po latach postawimy ją obok najlepszych dokonań tego nietuzinkowego wizjonera, ale na tę chwilę słucha mi się "Inviolate" bardzo dobrze. Utworów jest dziewięć, wszystkie instrumentalne. W pierwszym "Teeth Of The Hydra" Vai demonstruje brzmienie swej nowej - patrz okładka - trzygryfowej Hydry, płynnie przechodząc od klimatycznych, lekko jazzujących motywów do bardziej rockowego grania. Zaskoczeniem jest dla mnie "Greenish Blues", bo Vai jak dotąd nader rzadko zapuszczał się w takie rejony, a tu proszę, oddaje hołd Peterowi Greenowi, a gitarowe solówki dopełniają w tym utworze organowe brzmienia. Z kolei końcówka płyty w postaci "Knappsack" i "Sandman Clout Mist" zabiera nas w jazzowe okolice, bliskie Pata Metheny czy Mike'a Sterna - niby wszystko się tu zgadza, ale jednak wolałbym na jego płycie słuchać 100% Vai'a, takiego jak w utworach "Zeus In Chains" czy "Apollo In Color", gdzie od pierwszej nuty wiadomo kto gra. Są tu też klimatyczne, bardziej nastrojowe "Little Pretty" i "Candle Power", za to w "Avalancha" mamy dla odmiany niezły czad, pokazujący, że mimo szóstego krzyżyka na karku Vai wciąż lubi zagrać mocno i szy-
bko. Jego fanów zawartość "Inviolate" na pewno nie rozczaruje, dla innych słuchaczy może zaś stać się niezłym wprowadzeniem w gitarowy świat tego nietuzinkowego artysty. (4,5) Wojciech Chamryk
Steel Crusher - Metal Possessed 2021 Self-Released
Steel Crusher to nowy zespół na scenie NWOTHM, ale tworzą go muzycy, którzy już swoje przeżyli (większość z nich jest około pięćdziesiątki). Na początek promują się EP-ką (a może mini-LP?), która zawiera sześć utworów utrzymanych w konwencji tradycyjnego heavy metalu. Ich muzykę można zestawić z Judas Priest i Iron Maiden, a także z Accept, czy też AC/DC. Generalnie nie wymyślają na nowo koła, ale po prostu łoją jak się patrzy. Każdy kawałek jest zgrabny, bezpośredni, dynamiczny i do machania głową. W dodatku zagrane są na luzie i w punkt. Słowem bardzo przyzwoite rzemiosło. Bardzo dobrze wypada wokalista Daniel Wamsler, który ma mocny i konkretny wokal z predyspozycją do kreowania wyraźnych oraz chwytliwych melodii. Zacnie wypada także gitarowy dwugłos, wystarczy posłuchać kompozycję "Rock Power". Panowie potrafią także wymyśleć nośne riffy oraz atrakcyjne gitarowe sola. Sekcja pracuje motorycznie i z zacięciem, nadając muzyce żywotności i witalności. Niemniej mnie najbardziej pasuje najprostszy i bezpośredni kawałek "Hard Rock Legend", który brzmi jak połączenie Accept z AC/DC. Prawdopodobnie nagrania zrealizowano w domowym studio basisty Christiana Prinza, także produkcja i sound debiutanckiego krążka jest naprawdę przyzwoity. Jest dobrze, ale czy pozwoli to wedrzeć się Steel Crusher na szczyty popularności? Nie mam pojęcia, a nawet trochę powątpiewam, ale podejrzewam, że sami muzycy tego za bardzo nie chcą. Po co im taki kłopot na stare lata, pewniej bardziej liczy się sama zabawa, a ta przy "Metal Possessed" jest gwarantowana. (4) \m/\m/ Sun Of The Endless Night Life... A Tragedy Tainted By Malevolence 2021 Punishment 18
Anihilated nigdy nie zdołał przebić się do thrashowej czołówki, ale co bardziej osłuchani fani cenią ich
wczesne albumy, zwłaszcza debiutancki "Created In Hate" z roku 1988. Co ważne 14 lat temu grupa reaktywowała się i od tego czasu zdążyła dorobić się trzech kolejnych płyt. Jej wokaliście Simonowi Cobbowi najwyraźniej to nie wystarcza, dlatego z równie doświadczonymi muzykami założył przed czterema laty Sun Of The Endless Night. To, co za zaskoczenie, zespół grający thrash, ale nie tak brutalny jak w jego macierzystej formacji, melodyjniejszy, by nie rzec bardziej przystępny. Konkretnego łojenia jednak na drugim albumie Sun Of The Endless Night nie brakuje, ze wskazaniem na siarczyste "Who Let The Night In?", "Once Upon A Death" i "Darkness Is Falling (For The Human Race)". Na drugim biegunie mamy utwory nieco lżejsze, w rodzaju "Beyond The Reason Of Man", w których Cobb jednak całkiem nieźle daje do wiwatu, a czasem nawet zaskakujące. Mam tu na myśli przede wszystkim dwa długie utwory instrumentalne "The Holocene Has Ended" i "Forest Of Dreams", głównie balladowe, bardzo klimatyczne, ze smykami i partiami fortepianu. Jeszcze bardziej orkiestrowa jest druga wersja "Sun Of The Endless Night", opisana jako Lord of the Frost mix, mroczniejsza od tej oryginalnej, faktycznie brzmiąca niczym utwór Celtic Frost z najlepszego okresu. Cieszy więc, że weterani są wciąż w formie, a granie thrashu nadal ich kręci, skoro efekt końcowy to tak dobre płyty jak "Life... A Tragedy Tainted By Malevolence". (5) Wojciech Chamryk
sugeruje Metal Archives grali oni progresywny metal. Okazuje się, że gitarzysta Joe Marselle i wokalista Scott Oliva nie potrafili zapomnieć o muzyce. Czego efektem jest zespół Sunrise Dreamer, który w roku 2021 debiutował płytą "A World To Know". Przy jej powstaniu wsparli ich basista Justin Hosman (również były muzyk Inner Strength) oraz perkusista Eric Sanders (m.in. Stuck Mojo). I ogólnie jest to kontynuacja tego, co muzycy tworzyli w Inner Strength, przynajmniej tak przypuszczam po przesłuchaniu "A World To Know", czyli progresywny metal z amerykańskim sznytem w stylu lat 80. Sporo w nim wpływów Fates Warning, Queensryche i Dream Theater (i to dokładnie w takiej kolejności). Kompozycje są konkretne, złożone, z ciekawymi pomysłami, znakomitymi melodiami i w dodatku świetnie technicznie zagrane. Gitary czasami brzmią niczym wyjęte z jakiejś techno-thrashowej kapeli z przełomu lat 80. i 90. Jednak jeszcze więcej od gitar dają melodie, to one pod wodzą wyśmienitego wokalu Scotta Olivy przeprowadzają słuchacza po pełnej energii i emocji muzyce formacji. Czasami Scott zawodzi niczym Alan Tecchio w Non Fiction. Zresztą Sunrise Dreamer tak jakby zapatrzyło się na atmosferę płyt wspomnianej kapeli. Prawdopodobnie zwolennicy US metalu i progresywnego metalu od ręki zaanektują dla siebie to wydawnictwo. Zupełnie mnie to nie zdziwi, bo "A World To Know" to naprawdę dobra pozycja. W dodatku brzmi tu wszystko zacnie, no może bardziej pozwoliłbym zaistnieć sekcji rytmicznej, bo z tego, co usłyszałem bas i perkusja oferują konkrety, a czuć, że stać je na więcej. No, chyba że Joe Marselle bardzo zależało, aby nic nie umknęło słuchaczowi z jego zawiłości oraz subtelności gry na gitarze. Zresztą oceńcie sami, może wyłapiecie coś jeszcze, ale przyznacie, że to niuanse niemające wpływu na całość "A World To Know". (4,7) \m/\m/
Sunrise Dreamer - A World To Know 2021 Divebomb
W latach 1989 - 1997 działała w Stanach kapela o nazwie Inner Strength, która w roku 1993 wydala debiutancki album "Shallow Reflections". W roku 2019 znana nam wytwórnia Divebomb Records wydała jeszcze ich krążek "The Common Theme", prawdopodobnie znalazły się na nim nagrania z części dem, które pozostawiło po sobie Inner Strength. Jak
Swarm Chain - Looming Darkness 2022 Punishment 18
Czym może poskutkować rozbrykana wędrówka w głębokie otchłanie poprzez labirynty zwojów mózgowych? Włosi ze Swarm Chain próbują zademonstrować na albumie "Looming Darkness", że niekoniecznie do chaotycznych sprzężeń zwrotnych, ani do zmasowanej
dźwiękowej kakofonii. Ich zrodzona ze szczerej pasji metalowa muzyka jest zadziwiająco eklektyczna, choć stylistyczna żonglerka odbywa się ukradkowo - tak zręcznie potrafią łączyć heavy metal z doomem, a hard rock z death metalem. Dla przykładu, w utworze "Witch Of The Wood" wzajemne przekazywanie sobie mikrofonu między Paolo Veluti (czysty głos) a Emanuele Cirilli (growling) wystarczy, by ta sama sekcja instrumentalna raz wybrzmiewała mrocznym hard rockiem, to znów death metalem. A kiedy po chwili śpiewają jednocześnie, wszystko doskonale ze sobą harmonizuje. Numer tytułowy rozpoczyna się jak typowy funeral doom z niedźwiedzim, death metalowym growlingiem; w czwartej minucie rozwija się to w przystępniejszy, lecz dość melancholijny motyw, do którego dochodzi czysty wokal, żeby nagle i niespodziewanie zostać porzuconym na rzecz apokaliptycznej kobiecej recytacji na tle łagodnie plumkających gitar akustycznych, które z kolei zostały wkrótce zastąpione marszowym bridgem, zmierzającym do euforycznego wybuchu w harmonii z growlującym pohukiwaniem, i jakby tego było mało, uzupełnionym o jeszcze jeden motoryczny fragment z druzgocąco zawodzącym Paolo: "looming darkness is here to take us all" (w wolnym tłumaczeniu: "zapętlony mrok pochłonie nas wszystkich" - przyp. red.). Chcę przez to powiedzieć, że utwór tytułowy pozornie składa się z wielu średnio pasujących do siebie fragmentów, ale wzorowo ze sobą połączonych. Cały album jest zróżnicowany, a przy tym spójny. Z rozmachem wykonany, intrygujący, pełen ciekawych niuansów, inteligentnie zrobiony. Z drugiej strony, jego nowatorstwo nie polega ani na irytującym popisywaniu się wirtuozerią, ani na stosowaniu nowoczesnych brzmień, ani na odcinaniu się od tradycyjnych wpływów. "Looming Darkness" jest nowatorskie dlatego, że Swarm Chain ruszyło głową, co ciekawego można zrobić ze skostniałym doomem - przy wykorzystaniu posiadanych talentów oraz poprzednich doświadczeń wyniesionych z kapel grających zupełnie co innego (np. Dark Horizon symfoniczny power metal, Tragodia - progresywny gothic, The Scars In Pneuma - black metal). Pomimo tego, że produkcja na pewno nie jest analogowa, to wielu słuchaczom może podobać się takie dociążone i przejrzyste brzmienie. Osoby stroniące od death metalu nie powinny mieć problemu z obficie występującym tu growlingiem, bo ten brzmi raczej jak odgłos misia polarnego niż życiowego przegrywa. Ogólnie, zespół zapowiada się obiecująco na przyszłość. Tworzący go ludzie są koło czterdziestki, więc mają dopiero długą przyszłość przed sobą. Na
RECENZJE
227
zdjęciach noszą dziwne maski może jak dostaną szansę na większe koncerty, zaprezentują też nietypową prezencję sceniczną. (4,5) Sam O'Black
Tales And Legends - Struggle of The Gods 2021 Punishment 18
Jedną z moich linii obrony melodyjnego power metalu rodem z Włoch i Finlandii była teza, że te wszystkie zespoły nie miały dostępu do dobrze wyposażonych studiów nagraniowych. Niby stąd miały wywodzić się te cienko brzmiące gitary i mocno rozmyte partie klawiszowe. Ale słuchając debiutu Włochów z Tales And Legends mam wrażenie, że współcześni muzycy podchodzą do tej kwestii zgoła inaczej. Te wszystkie niedoróbki z początków wieku, traktowane są jako coś, co powinno stanowić kanon tego gatunku. Wartości, które w melodyjnym power metalu winny tworzyć fundament dobrej produkcji albumu kapel z tej sceny. Rzecz dla mnie niezrozumiała i ocierająca się o absurd. Właśnie z czymś takim mamy do czynienia na "Struggle of The Gods". Gitary wybrzmiewają bardzo leciutko, a klawisze zalewają swoją nijakością każdą nutkę muzyki na całym albumie. Strasznie mecząca sprawa. I nie jest to kwestia przypadku, to świadomy wybór muzyków, bo ogólnie wszystko brzmi tak, jak właśnie muzycy sobie wymyślili. Jest to na tyle przykre, że kompozycje są wymyślone dość ciekawie i przy konkretnym brzmieniu mogłyby stać się solidną pozycją dla współczesnych fanów melodyjnego power metalu. Przysłuchując się utworom na debiucie Tales And Legends ma się wrażenie, że ich podstawą są inspiracje wczesnymi dokonaniami Helloween, skrzyżowanymi z całą masą symfoniczno-powerowych produkcji rodem z Włoch (z Rhapsody na czele). W dodatku odnajdziemy sporo odniesień wyciętych z rockowej neoklasyki, folku, a także progresywnego metalu. Także stanowią one konglomerat różnorodnych form, pomysłów, klimatów oraz dźwięków, które ogólnie tworzą ciekawe konstrukcje muzyczne. Podkreślane są one starannym wykonaniem i niektórymi bardzo udanymi partiami instrumentalnymi, szczególnie jeśli chodzi o sola gitarowe, a bywa, że i klawiszy. Dobrą robotę robi również wokalista Patrik J Selleby, którego znamy głównie z Bloodbound oraz Shadowquest. Jednak
228
RECENZJE
na "Struggle of The Gods" bardzo ciekawie wykorzystał on podejście do melodyki i wokali Kiske z okresu "Keeperów...", co jeszcze bardziej kieruje nasze skojarzenia muzyki Tales And Legends z wczesnymi dokonaniami Helloween. Wystarczy odpalić taki "The Fighters" aby zorientować się, o co chodzi. Niemniej najbardziej zapadająca w pamięci kompozycją z tego albumu jest utwór sztandarowy "Tales And Legends", a to głównie za sprawą nośnego tematu głównego, ale także świetnej konstrukcji muzycznej oraz jeszcze lepszego wykonania. "Struggle of The Gods" można byłoby rozpatrywać podobnie jak wydawnictwa Rhapsody, a tak, z powyższych powodów, nie wiadomo czy można byłoby ją postawić przy dokonaniach takiego Kaledon. (2) \m/\m/
The Black - Ars Metal Mentis 2020 Black Widow
W wywiadzie z zespołem Vanexa, który znajduje się w niniejszym wydaniu HMP, odnotowaliśmy wybranych przedstawicieli włoskiego hard rocka / heavy metalu lat osiemdziesiątych. Padły takie nazwy, jak: Vanexa, Skanners, Death SS, Vanadium, Strana Officina, Raff oraz TIR. W przypadku The Black mówimy natomiast o czymś innym - ta wywodzący się jeszcze z lat 80. kapela reprezentuje zgoła inne podejście do ciężkiego grania, a mianowicie psychodeliczno-doomowe. Wraz z m.in. Black Hole, Paul Chain i Requiem zalicza się ich do pionierów włoskiej szkoły doom metalu, która w jaskrawy sposób różni się od najmroczniejszej odmiany sztuki muzycznej zainicjowanej głównie przez - wymieńmy dla uproszczenia - Szwedów (Candlemass, Count Raven, Grand Magus, Isole), Anglików (Black Sabbath, Witchfinder General, Pagan Altar, Cathedral) i Amerykanów (Solitude Aeturnus, Trouble, Saint Vitus, Pentagram). Włoska psychodelia zaadoptowana do doom metalu niezbyt przypominała eksperymenty Black Sabbath w rodzaju "Planet Caravan", wątpliwe aby była inspirowana wizjonerstwem polskich muzyków tworzących później Gallileous (a Rosjan ze Scald też bym raczej w to nie mieszał), ani nie kładła podwalin pod stoner wraz ze szwedzkim Orange Goblin (ci ostatni wybili się znacznie później niż The Black, bo dopiero pod koniec XX wieku). Jej źródeł
należy podobno szukać we włoskiej progresji (Goblin, Black Widow, Coven) oraz w soundtrackach do włoskich horrorów kategorii "giallo", ale wydaje mi się, że również we włoskim temperamencie. Okazuje się, że w tym samym czasie, kiedy debiutowało The Black, powstawały w Italii zespoły wypierające dotychczasową apenińską modę na odtwarzanie XIX-wiecznego weryzmu (specyficzna muzyka nacechowana zwyczajnością) poprzez wykonywanie muzyki barokowej (ekstrawaganckiej) na swój unikatowy sposób (np. preferowano teatralność symfonii barokowych Antonio Vivaldi'ego zamiast zdyscyplinowanych oper Giuseppe Verdi'ego). Umuzykalnieni Włosi rozumieli to jako przejaw tendencji do właściwej tylko sobie wylewności, a zatem szukali nowych sposobów na egzaltowane okazywanie uczuć. Idąc tym tropem, można zauważyć, że The Black nie dążyło i nadal nie dąży do formułowania wybuchów namiętności w uproszczonej, standardowej, tradycyjnej ani w bezpośredniej formie. Słychać to na ich najnowszym albumie pt. "Ars Metal Mentis" (przed którym zrobili sobie dziesięcioletnią przerwę, jako że poprzedni longplay The Black "Gorgoni" ukazał się w 2010 roku). Zamiast nadawać własnym pomysłom cechy tradycyjnego metalu, zaciekawiają intrygującym potraktowaniem old schoolowych brzmień w nietuzinkowym kontekście. Introdukcja "Praesagium" nie jest wszak odgłosem wydawanym przez przypadkową przeskakiwankę palców na klawiszach monumentalnych organów kościelnych. Zgoda - "Marius Donati" pasowałoby po prostu do sabbathowskiego LP "Master Of Reality", ale już w następującym po nim utworze tytułowym da się wyczuć próbę rytmicznego bałamucenia nas przez prężącego się macho, gdyż na drugim planie wobec pełnej powabu partii perkusji dochodzi do gitarowych figlów i igraszek, niewymagających zresztą wiele głosowego komentarza za wyjątkiem podwójnego śpiewu unisono tajemniczych treści na samym początku. Na LP "Ars Metal Mentis" znajdujemy mnóstwo tego typu dłuższych instrumentalnych fragmentów nadających się do niejednoznacznej interpretacji. Fascynujące, że trudno określić relację, jakim stanom emocjonalnym odpowiadają poszczególne motywy na płycie, ponieważ na ogół nie są nacechowane explicite ani pozytywnie, ani negatywnie. Niekiedy bywają zawiłe, innym razem chwytliwe, zawsze - skłaniające do indywidualnej refleksji. (4) Sam O'Black
The Neptune Power Federation Le Demon De L'Amour 2022 Cruz Del Sur Music
Odkryłem ten australijski zespół dopiero na wysokości albumu "Memoirs Of A Rat Queen". EP "Can You Dig Europe 2020" z coverami Rainbow i Queen też im wyszła, tak więc po kolejny materiał długogrający The Neptune Power Federation sięgnąłem z zaciekawieniem. I "Le Demon De L'Amour" w żadnym razie mnie nie rozczarował - słychać, że zespół nie dość, że wciąż ma na siebie pomysł, to do tego ustawicznie rozwija się w sensie kompozytorskim, proponując bardzo udane, urozmaicone utwory. Już wcześniej The Neptune Power Federation znacząco odstawali od tego całego retro nurtu, ciekawie łącząc elementy klasycznego popu, hard rocka i metalu. Nowy materiał jest jeszcze bardziej nieoczywisty i zakręcony, zdecydowanie skręcając w stronę progresywnej psychodelii o mocnym brzmieniu. Nie znaczy to rzecz jasna, że na "Le Demon De L'Amour" brakuje krótszych, przebojowych utworów - są i do tego "My Precious One", funkujący "Baby You're Mine", popowy "Madly In Love" czy drugi singiel "Emmaline" z mocarnym riffem są naprawdę świetne. Jednak jeszcze bardziej podobają mi się archetypowy dla lat 70. opener "Weeping On The Morn", surowy heavy rock "Loving You Is Killing Me", szybki, równie mocny "Stay With Thee" oraz finałowy "We Beasts Of The Night". To mająca w sobie coś z bluesa ballada z wokalnym duetem - a propos, Screaming Loz Sutch rządzi i dzieli na tej płycie niepodzielnie, ale od The Imperial Priestess niczego innego wymagać przecież nie można. (6) Wojciech Chamryk
The Night Flight Orchestra Aeromantic II 2021 Nuclear Blast
Zazwyczaj do tego typu projektów staram się podchodzić z rezerwą, tudzież zdrowym dystansem. Bo tak na czysto chłopski rozum, czy goście, którzy na co dzień parają się nieco bardziej ekstremalną
(potraktujcie to określenie jako pewien skrót myślowy, gdyż oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla wielu miłośników cięższych brzmień taki Arch Enemy to zwykły pop) formę muzyki metalowej będą w stanie oddać, jak w tym przypadku istotę melodyjnego hard rocka zakorzenionego w latach osiemdziesiątych? Z drugiej zaś strony sam uwielbiam przecież Bourbon Boys, które jest niczym innym, niż grającym outlaw country alter ego industrialnego Raubtier. Jak to zatem sprawa się ma z The Night Flight Orchestra? Jeśli ktoś miał obawy podobne o opisanych na początku tekstu, może śmiało odrzucić je w piz… ekhm… w siną dal. Sharlee D'Angelo ze wspomnianego już Arch Enemy, Bjorn Strid znany głównie z Soilwork i ich towarzysze już od ponad dziesięciu lat bawią się połączeniem progresywności z kiczem rodem sprzed czterech dekad. Co najważniejsze, w pełni jarzą, o co w tej całej zabawie chodzi, nawet jeśli jest to dla nich tylko "odskocznia po godzinach". Na drugiej części "Aeromantic" usłyszymy sporo przebojowych i chwytliwych melodii (choćby "How Long?" czy "I Will Try"), sporo klawiszowych pasaży ("Chardonnay Nights"), duże chórków, elektronicznych wstawek i mnóstwo ozdobników, bez których taka muzyka byłaby pozbawiona uroku. Niektórzy oczywiście mogą się wielce zdziwić, że dziś jeszcze ktoś tak gra. Gra, jak zresztą widać na załączonym obrazku. "Aeromantic II" to dobry album na rozkręcenie rockandrollowej imprezy. Oczywiście, jak jeszcze wszyscy nie mają zbyt dużo w czubie. Natomiast ci, którym w sercu gra Asia z okolic debiutu, a w duszy pobrzmiewa Journey z początku lat osiemdziesiątych, będą tym albumem wniebowzięci (4). Bartek Kuczak
The Three Tremors - Guardians of the Void 2021 Steel Cartel
Super-grupy rządzą się swoimi prawami i zwykle staram się podchodzić do nich z dystansem. Dynamika pomiędzy zasłużonymi artystami, z których każdy czuje się gwiazdą, może działać czasem na niekorzyść całego projektu wobec którego ze względu, co oczywiste, na mocny skład, ma się zazwyczaj wygórowane oczekiwania. Tima "Rippera" Owensa, udzielającego się obecnie w KK's Priest, Harry'ego "Tyranta" Conklina z Jag Panzer i Seana "Hell Destro-
yera" Pecka z Cage uważam za fantastycznych wokalistów ze znakomitym warsztatem, o nieocenionym wkładzie w scenę metalową. Problem pojawia się jednak, gdy panowie próbują stworzyć coś wspólnie poza swoimi głównymi projektami i choć współbrzmią naprawdę nieźle, sprawiają, że muzyka sama w sobie schodzi na drugi plan - a to ona powinna być tu przecież najważniejsza. Poprzednia płyta The Three Tremors, składu nawiązującego do trzech słynnych tenorów, tylko w tym przypadku "zmetalizowanych", udowodniła, że owszem, cała trójka wokalistów jest niezaprzeczalną czołówką w swoim fachu, ale jednocześnie obnażyła brak konkretnego pomysłu na same kompozycje. Choć wszyscy biorą mniej lub bardziej czynny udział w powstawaniu materiału, instrumentaliści schodzą nieco na drugi plan - nie tylko nie są wystarczająco wyeksponowani we wszystkim, co dotyczy projektu (płycie, materiałach promocyjnych, stronie internetowej), ale nawet brzmieniowo, w kawałkach, które znalazły się na selftitled "The Three Tremors". Jej następczyni, "Guardians of the Void" jest lepsza, stylistycznie również cięższa, jednak wciąż dominują tu partie wokalne, które lśniłyby bardziej, gdyby umieszczono je w równie dobrych partiach instrumentalnych. Technicznie i produkcyjnie "Guardians..." cechuje pełen profesjonalizm, jednak brak jest tej jednej iskry, która zbalansowałaby mocne i słabe strony całego projektu. Nie jest to kwestia składu, bo muzycy wspierający trzech wokalnych maestros zasilali także szeregi zespołu Hell Destroyera - Seana Pecka, czyli Cage, a perkusista, Sean Elg, pracuje z Timem w KK's Priest. Trudno znaleźć przyczynę. Nie znaczy to jednak, że płyta ma same słabe momenty - "Kryptonian Steel" to na przykład porządny przykład koncertowego bangera (nie sposób nie wyobrazić sobie przy tym tempie, perkusji i riffie olbrzymiego mosh pitu), łączący komiksowe pasje Pecka z muzyką - tekst poświęcony jest bohaterowi DC, Supermanowi. Cieszy też ilość cięższych riffów, stylistycznie nawet thrashowych, co w połączeniu z wokalami spotykanymi dotychczas głównie w heavy metalowych aranżach jest miłym zaskoczeniem, które o dziwo się broni. Udowodnił to już jeden z pierwszych singli promujących album, energetyczny "Bone Breaker", rozbudowany numer, w którym słychać echa chyba wszystkich projektów, w których udzielali się Tremorsi, ale także nowego Priest, dawnego Kinga Diamonda, czy otwierającego riffu w stylu... Death Angel, a wszystko to z udanymi, technicznymi harmoniami zarówno gitar (nie bojących się ponownie rozwiązań - skal z bardziej ekstremalnych gatunków) jak
i wokali. Są i klasyczne harmonie power-heavy, słyszalne już w intro "War of Nations" z rytmiką w stylu battle hymnów, gdzie dominują wysokie partie wokali, co na dłuższą metę (a nie oszukujmy się, na popisowej płycie tego trio tych partii znajdzie się mnóstwo) potrafi zmęczyć. W gruncie rzeczy jest więc to bardzo dobrze zagrany i jeszcze lepiej zaśpiewany album, brakuje jednak wyraźnego pomysłu i konkretnego hitu. Każdy utwór ma za zadanie odkrywać pełen wachlarz możliwości wokalnych, zabrakło jednak wyważenia poszczególnych partii. Spragnionych stylistyki, w której na co dzień odnajdują się Tim, Sean i Harry powinien przypaść do gustu "Crufifier" - kawał monumetalnego heavy metalu, gdzie faktycznie zadbano o zróżnicowanie sposobów śpiewania. To, co uderza najbardziej, to nie tylko wysoki poziom warsztatu wokalistów, ale też niestety podobieństwo ich manier, w wyniku czego często brakuje jakiejś wokalnej przeciwwagi, kontrastu, zaskoczenia. Najważniejsze, że The Three Tremors czerpie jednak z muzyki przede wszystkim przyjemność i nawet po latach działalności w służbie heavy metalowi jest to dla nich przede wszystkim dobra zabawa - wystarczy spojrzeć na ich ostatnią trasę koncertową. Warsztatowe i ideowe wypalenie to zdecydowanie nie jest, ale kompozytorskie? Tutaj na pewno można coś poprawić. Zanim jednak doczekamy się kolejnej płyty Tremors, będziemy mieć prawdopodobnie okazję, jak w przypadku poprzedniego albumu, dostać jego trzy solowe wersje, gdzie każdy z wokalnych gigantów zaśpiewa całość od początku do końca po swojemu. Jeśli komuś po odsłuchu "Guardians of the Void" będzie brakować solowych popisów - w co właściwie wątpię - można sprawdzić. Za sam album - 50% maksymalnej oceny. (3) Iga Gromska
Thola - Somewhere 2021 Art Gates
Taki power/thrash metal rozumiem i w pełni akceptuję - Thola łoją bowiem nader konkretnie, nie unikając przy tym całkiem chwytliwych melodii. Jedyne co odróżnia ich trzeci już album od tego typu wydawnictw z przeszłości to nowomodne, słyszalne tu i ówdzie, elektroniczne wtręty - w połowie lat 80. nikt czegoś takiego nie praktykował, bo jednak światy metalu,
nawet tego bardziej melodyjnego i muzyki pop były z zasady odrębnymi bytami, nawet jeśli któryś z mocniej grających zespołów wykorzystywał syntezatory. Thola również z nich korzysta, nierzadko w szlachetnej, organowej odsłonie, na czym takie utwory jak "XTreme" tylko zyskują. Po stronie plusów zapisuję również dynamiczny "Heroes" z chóralnym refrenem, szybkostrzelny "P.A.R.A.S.I. T.E." i jeszcze szybszy "Rage Hard". Trudno też nie docenić wokalisty Fredy'ego Salzmanna, szczególnie w "Storm" i "Wish You Well", w których brzmi momentami nie gorzej od Tima "Rippera" Owensa z najlepszych lat. I chociaż "Somewhere" nie jest żadnym objawieniem, to mamy tu pięćdziesiąt minut muzyki z okładem na niezłym poziomie, a to jest już coś, co warto docenić. (4) Wojciech Chamryk
Tony Martin - Thorns 2022 Battlegod Productions
Na wstępie muszę powiedzieć, że długo czekałem na tę płytę. Nie tylko dlatego, że jej powstawanie wyglądało wyjątkowo mozolnie i od pierwszych jej zapowiedzi minęło niemal dziesięć lat. Po prostu, to z głosem tego właśnie wokalisty zaczęła się moja przygoda z metalem. "Cross Purposes", jedno z wydawnictw Black Sabbath, na których udzielał się Martin była pierwszym, jakie w pełni świadomie posłuchałem. Do tego solowe albumy Tony'ego, debiutancki "Back To Where I Belong" i wydany osiemnaście lat temu "Scream", to według mnie bardzo udane pozycje. Oczekiwania miałem więc spore i cieszę się oznajmić, że w konfrontacji z nimi, nowa płyta Martina wychodzi obronną ręką. Oczekiwać po weteranie, że odmieni swoje artystyczne emploi nie byłoby realistyczne, toteż nic takiego tu nie ma. Nie znaczy to jednak, że zupełnie brakuje zaskoczeń. Otwierający płytę singiel "As The World Burns" brzmi ciężko i tak nowocześnie, jak Tony nie wypadał nigdy wcześniej. To pewnie zasługa Scotta McClellana, młodego gitarzysty, który obecnie jest główny partnerem artystycznym wokalisty. Tony nadal ma swój charakterystyczny tembr głosu, chociaż odnoszę wrażenie, że brzmi nieco mniej plastycznie niż dawniej. Muzycznie dzieje się za to sporo - dominują mocne riffy, ale nie zabrakło miejsca dla innych emocji. Uroczo wypada bal-
RECENZJE
229
ladowy "Crying Wolf" (słychać tu echa Rainbow, na basie występuje zresztą Greg Smith, niegdyś członek wspomnianego zespołu) czy chóralny "Book Of Shadows". Nad całością materiału unosi się dość mroczna atmosfera, co słychać, między innymi w świetnym utworze tytułowym. Do zestawu nie za bardzo pasuje "This Is Your Damnation", sprawiający wrażenie żartu, tak tekstowo jak muzycznie. Myślę, że album mógłby zyskać jakby pozbawić go tej pozycji. Nie zmienia to jednak mojej bardzo pozytywnej oceny wydawnictwa. "Thorns" to po prostu dobra płyta, brzmiąca szczerze i zasługująca na to, aby dać jej oraz jej twórcy szansę. Kariera Martina w Black Sabbath była słodko-gorzka - musiał mierzyć się z wielkimi poprzednikami takimi jak Ozzy Osbourne, Ronnie James Dio, Ian Gillan czy Glenn Hughes, w dodatku, czas w którym gościł w szeregach grupy nie był sprzyjający dla wykonywanej przez nią muzyki. Jakby tego było mało, atmosfera w zespole była toksyczna, o czym Tony w wywiadach mówić zaczął dopiero po latach. Wszystko to złożyło się na raczej lekceważący stosunek, jaki do wokalisty i twórczości Sabbath z jego udziałem miało sporo ludzi. Taka postawa to błąd, czego recenzowana płyta niech będzie najlepszym przykładem. Co więcej, mimo podobieństw jakich wielu słuchaczy na pewno będzie się doszukiwać, "Thorns" wcale nie brzmi jak Black Sabbath. A przynajmniej, na pewno nie brzmi tylko jak owa grupa, mimo wszystko będąca największą spuścizną wokalisty. Najbardziej dostrzegalna wada albumu? Może to, że po kilku tygodniach słuchania, te fajne kawałki nie zostały we mnie na tak długo, jakbym sobie tego życzył. Ale być może to kwestia metryki mojej, nie Tony'ego Martina. (4,5) Igor Waniurski
Tygers Of Pan Tang - A New Heartbeat 2022 Mighty Music
Po albumie "Ritual" weterani nowej fali brytyjskiego metalu zaczęli nabierać wiatru w żagle, ale przyszła pandemia. Dała on Tygrysom czas na tworzenie nowego materiału, którego zapowiedzią jest niniejsza EP-ka. Jej wydanie cieszy, ale już nieco mniej fakt, że Robb Weir po raz kolejny zdecydował się zarejestrować stare kompozycje Tygers Of Pan Tang. Tym razem padło na "Fireclown" i "Killers" z
230
RECENZJE
debiutanckiego albumu "Wild Cat" sprzed, bagatela, już prawie 42 lat. W sumie nie wiem na co komu te nowe wersje, bo nie mają żadnego startu do surowych, pełnych energii oryginałów, a zmiany są czysto kosmetyczne, tak jak wolniejszy wstęp w pierwszym utworze i znaczne skrócenie drugiego - jak widać fani metalu w roku 1980 byli w stanie słuchać długich utworów. Do tego Jack Meille ma znacznie wyższy i delikatniejszy głos niż Jess Cox - jak ma się zakodowane w pamięcistare wersje trudno przestawić się na te nowe. Z numerów premierowych lepiej wypada siarczysty, melodyjny "Red Mist"; "A New Heartbeat" brzmi niczym z tych lżejszych LP's Tygers z drugiej połowy lat 80. Mimo wszystko jest jeszcze nadzieja, że zreformowany już po raz nie wiadomo który skład zespołu (m.in. nowy basista Huw Holding, znany z nowszych wcieleń Blitzkrieg i Avenger) zdoła zaskoczyć nas czymś na poziomie klasycznych albumów z lat 1980-1982, kiedy to raptem w 36 miesięcy nagrali aż cztery świetne płyty. (3,5) Wojciech Chamryk
Tymo - The Art Of A Maniac 2022 Spiritual Beast
Trzask igły opuszczanej na płytę, wchodzi gitara i zaczyna się szybka jazda. "The Art Of A Maniac" to drugi album kanadyjskiego kwartetu, wydany pięć lat po debiutanckim "Purge & Reset". Słychać na nim, że lider grupy Tim Tymo wraz z kolegami nie zmarnowali tego czasu, zresztą od wiosny roku 2020 mieli go pewnie aż w nadmiarze. Na nowej płycie Tymo jeszcze bardziej opowiadają się po thrashowej stronie mocy, proponując wściekłe, pełne agresji i siarczyste łojenie. Z jednej strony mamy tu totalny old school, słyszalne wpływy Slayer czy Exodus, z drugiej zaś Tymo można śmiało porównać do takich młodszych ekip jak Municipal Waste albo Fueled By Fire, jednak z zastrzeżeniem, że gdy one zaczynały grać thrash był ponownie czymś modnym i ekscytującym, gdy teraz kolejnej hołdującej mu generacji jest nieporównywalnie trudniej nie tylko przebić się, ale nawet zainteresować swą muzyką nieco szersze grono fanów. Tymo mają jednak ku temu wszelkie szanse, grają bowiem energetycznie i pomysłowo, wplatając też w niektóre kompozycje akcenty tradycyjnie metalowe ("War Beneath The Skull") czy
bardziej speedowe ("Sanity Clause"), na czym całość materiału tylko korzysta. Sprawdźcie ten numer i drugiego singla "Mars Attacks", bo to rzeczywiście reprezentatywne utwory dla "The Art Of A Maniac", po której to płycie powinno zrobić się o Tymo nieco głośniej. (5) Wojciech Chamryk
Tysondog - Midnight 2022 From The Vaults
Miło słyszeć, że angielski Tysondog nagrywa coś premierowego. Co prawda poprzedniej płyty nie znam ("Cry Havoc" 2015) ale pamiętam zespół z dwóch pierwszych studyjnych albumów z połowy lat 80. Zwłaszcza debiut zrobił na mnie wrażenie swego czasu. Po odsłuchu "Midnight" mogę jednak powiedzieć, że jest moc. Generalnie to ciężko, żeby takie grupy jak Tysondog grały cokolwiek odkrywczego. To wciąż jest ten sam, solidny, angielski heavy metal. Zakorzeniony w NWOBHM, z domieszką speed metalu i klasycznego heavy. To zawsze odczucie indywidualne, ale nowy materiał jest równy i nie powinien rozczarować. Jest jakby skrojony pod wielbicieli gatunku, choć nie ma tu mowy o pójściu na łatwiznę. Numery są szybkie, gęste, zwarte i "do przodu". Całość liczy sobie raptem 40 minut, więc bardzo klasycznie. I dobrze. Taka muzyka nie może być przesadnie rozwleczona, bo człowiek zapomina o co chodziło na początku będąc na końcu. Fragmenty utrzymane w takim rytmie "kroczącym" są wyraźne i nieźle bujają. Czuć w tej muzyce współczesność, ale wymieszaną z takim oldschoolowym wkurzeniem i energią. Album "Midnight" to dobry strzał. Należy się cieszyć, że po siedmiu latach grupa wreszcie wydaje nowy materiał. Zdaję sobie sprawę, że tęsknią za nimi maniacy gatunku i ich zagorzali fani, bo to nie jest granie z mainstreamu. Miło, że jednak nie łamią się i robią co lubią - pewnie i tak dokładają do tego muzykowania, albo przynajmniej wychodzą na zero. Na muzyce zarabiają kapele z wierzchołka, wydając generalnie przeciętne albumy. Obiektywnie taki Tysondog za "Midnight" powinien być na miejscu kilku z nich. No, ale nie ma co narzekać tylko włączyć po raz kolejny ten krótki, mocarny niczym pitbull materiał. Za każdym razem cementuje się jeszcze lepiej! (5 ) Adam Widełka
Unzane - Nation Attack 2017 Self-Released
Ostatni album Unzane, "Test of Time" jest nawet całkiem niezły, dlatego pozwoliłem sobie sięgnąć po ich poprzednią płytę "Nation Attack". No i przeżyłem niemałe rozczarowanie. "Nation Attack" brzmi bardzo topornie, surowo i szorstko. Teraz to nawet tak nie nagrywa się demówek. Trudno uzmysłowić sobie, co myśleli Portorykańczycy, rejestrując w taki sposób ten materiał. Do tego rozpoczynający kawałek "Lazarus" jest prosty, grubo ciosany, po prostu niezgrabny i wręcz wyraziście podkreśla ten brzmieniowy niewypał. Także pierwsze wrażenie jest bardzo negatywne. Całe szczęście od kolejnego utworu - "Stronger Than Hell" - formacja prezentuje się zdecydowanie lepiej. Przynajmniej pod względem kompozytorskim. Muzycy wpadają w swoją hipnotyczną motoryczność i bujający rytm, przeplatany ciekawymi riffami oraz przemyślane, spójne i płynące do przodu konstrukcje kompozycji z pogranicza heavy i thrashu. Niestety ten nieszczęsny sound niweczy ich starania, zlewa utwory w jedną i nierozróżnialną muzyczną masę, przez co na płycie od razu wieje beznadzieją i nudą. Nie pomaga ani chwytliwość tytułowego kawałka "Nation Attack", ani transowy mrok w "March Of Insanity", czy też stonerowy sznyt z "Arsonist". Zresztą ten stoner w kawałku "Evolution" zaczyna wręcz przytłaczać. Jeżeli wam mało, to wokalista na tej płycie warczy i bulgocze, przez co jest bardzo blisko growlingu. W żaden sposób nie pasuje to do muzycznej wizji Portorykańczyków. Za to mocno uwypukla błędne decyzje podjęte przez nich w kwestii brzmienia. Generalnie Unzane te kilka lat temu wydało nieudane wydawnictwo i w sumie nie ma co nim sobie głowy zawracać. Na "Test of Time" zespół zaprezentował się o niebo lepiej. (2) \m/\m/ V-Hajd - No Man's Land 2021 Self-Released
Zacząłem słuchać debiutanckiego albumu V-Hajd, rzuciłem okiem na skład i moją uwagę przyciągnęły znajome personalia. Harry Wilkens, no tak, przed wielu laty gitarzysta Destruction z okresu "Release From Agony"/"Cracked Brain" - płyt może nie tak ważnych dla rozwoju sceny metalowej i zarazem kultowych jak te pierwsze, ale mi-
mo wszystko udanych, szczególnie gdy mowa o trzecim albumie ekipy Schmiera z roku 1987. Reszta składu V-Hajd to również doświadczeni muzycy, ale bez cienia wypalenia czy rutynowego podejścia do grania. Dlatego surowy, chociaż jednocześnie całkiem melodyjny, metal w ich wykonaniu broni się od pierwszego od ostatniego utworu. Szczególnie podobają mi się te momenty, w których grupa łączy tradycyjny heavy z mocarnym doom metalem, brzmi wtedy bowiem bardzo ciężko i złowieszczo ("Gods Of The Nile"). Już nieco mniej gdy za bardzo spoglądają w stronę Metalliki ("Mockery"), ale V-Hajd potrafią też podejść do thrashu po swojemu, czego efektem jest znacznie ciekawszy "Le Misanthrope" z francuskojęzycznym tekstem. Sami muzycy określają swój styl jako teutonic swing metal, ale o klasycznym swingowaniu na jazzową nutę nie ma tu mowy - jeśli już, to jest to podejście bliższe "Swing Of The Axe" Possessed, a takich kontynuacji nigdy za wiele. (5) Wojciech Chamryk
europejskiego power metalu. W takim "The Ten Thousand" w tle słyszymy echa czegoś w rodzaju orkiestracji, ale jest tego naprawdę niewiele. Niemniej jak formacja rozpędza się na "Son Of Fire" to gna do samego końca, do najdłuższego i lekko rozbudowanego "Conquest Of Steel". Generalnie muzyka preferowana przez Odi to, witalne, bezpośrednie, podniosłe, z hymnicznymi i nośnymi refrenami, heavy metalowe granie. Każdy kawałek jest dość zgrabnie wymyślony i odtworzony. Znakomicie wypada perkusja (za bębnami niejaki Hammers Of Vengeance), zagrana jest w punkt i z wyczuciem, zdecydowanie podkreśla pełną patosu atmosferę. Na basie wtóruje mu Bob Katsionis, od czasu do czasu zagrywając niczym DeMaio. Odgrywa on też nieliczne partie klawiszowe, ale przede wszystkim gra niezłe sola gitarowe, które też sam wymyślił. Za to Odi odpowiada za wszystkie gitary rytmiczne, zresztą znakomite. Poza tym Thunderer również śpiewa, czasami próbuje brzmieć jak Adams, innym razem jak DeFeis, ale robi to po swojemu, jednak jedynie solidnie i zwyczajnie. To też oddaje odbiór całego albumu. "Full Triumphed" słucha się bardzo fajnie, kawałki nie nudzą i wciągają w przednią zabawę, jednakże w porównaniu z najlepszymi dokonaniami Manowar czy Virgin Steele, to tylko dobre, solidne granie. Lecz ani jedni, ani drudzy, jakoś nie potrafią wrócić na swoją zwycięską ścieżkę, także lepiej posłuchać sobie "Full Triumphed", niż ostatnie dokonania wspomnianych delikwentów. Tym bardziej że Bob Katsionis zapewnił albumowi niezły sound i produkcję. (4) \m/\m/
Validor - Full Triumphed 2021 Symmetric
Zdaje się, że Odi Toutounis vel Thunderer jakoś ostatnimi czasy mocniej się uaktywnił. Nie wiem, czy to pandemia, czy też wena go przycisnęła, ale po ponownym nagraniu debiutu "In Blood in Battle" z 2011r. i wydaniu go w 2020 roku, po niespełna dwóch latach wypuścił na rynek najnowszy pełny album swojego projektu Validor. Coś podobnego wydarzyło się Grekowi przy okazji wydania debiutu i drugiego albumu. Później przerwy między krążkami były dużo dłuższe. Na "Full Triumphed" odnajdziemy osiem utworów (nie licząc intro) autorstwa Odi'ego utrzymanych w konwencji power metalu mocno inspirowanego epickim metalem w stylu Manowar (głównie) czy Virgin Steel (mniej). Odnajdziemy też nieliczne odniesienia do starego europejskiego power metalu (Helloween, Running Wild), a nawet współczesnego melodyjnego
Vandallus - 4 2021 Self-Released
"Co do ciężkiej cholery?!" - mniej więcej taka była moja reakcja w momencie pierwszego kontaktu z nową muzyczną propozycją tej wesołej ekipy z Ohio. Nie ulega wątpliwości, że chłopaki wbrew temu, co sami twierdzą w wywiadzie udzielonym naszemu magazynowi, dość mocno złagodzili swoje brzmienie. Starość? A gdzie tam Panie, znowu jakoś bardzo wiekowi to oni nie są. Poza Timem Federickiem (którego bardzo ciężko nazwać dinozaurem) to oni nawet nomen omen "czwórki" z przodu nie mają. Skoro wykluczyliśmy już podeszły wiek, to może członkowie
grupy postanowili nagle być grzecznymi chłopcami? Whisky i piwo zamienili na niegazowaną mineralną i sojowe latte, a zamiast na motorach po mieście śmigają hulajnogami elektrycznymi? Taaa Panie, idź Pan w ch… to znaczy tam, gdzie Pana akurat teraz niema. Powód zmian, które zaszły w muzyce Vandallus jest prawdopodobnie znacznie bardziej przyziemny i prozaiczny. Otóż estetyka, która zaczęła się na debiucie zatytułowanym "On the High Side", znalazła swe rozwinięcie na "tym albumie z cyckami" ("Bad Disease"), swe apogeum znalazła na płycie "Outbreak". Było to nic innego jak prosty przesycony fajnymi melodiami beztroski rockendroll. Może nie był on ostry niczym brzytwa ani jego ciężar nie wgniatał słuchacza w fotel, ale mimo to pewną dawkę energii posiadał. Co zatem się zmieniło? Przede wszystkim na "4" tej mocy zdecydowanie ubyło. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pojawia się tutaj znacznie więcej chwytliwości, sporo aranżacyjnych smaczków, a nawet odrobina melancholii. Powiem szczerze, że słuchając otwierającego całość "Short Fuse Grove", można odnieść wrażenie, że z obskurnego pubu dla motocyklistów w skórach przenosimy się na jakiś dancing z lat sześćdziesiątych, na którym bawią się chłopaki w marynarkach i dziewczyny w eleganckich sukienkach. Ale spokojnie, już wspominałem, że nie jest tu przesadnie grzecznie. O tym, że członkowie Vandallus o jednośladach nie zapomnieli, mówi utwór "Motor High City". A że robią to bardziej na sposób bluesowy niż metalowy czy nawet hard rockowy… Można i tak. Duży plus za to ckliwe pianinko w tle. Sporo elementów blues rocka znajdziemy też w "Radio Love Train". Refrenu tego numeru nie powstydziłaby się natomiast grupa Journey w latach swej największej świetności. "Brainwashed" to zaś kawałek, który odwołuje się do bardzo wczesnych korzeni ruchu NWOBHM. Przypomina mi on archaiczne dokonania zespołu Overdrive (taka kapela "z kredensu pradziadka" jak to bardzo ładnie jeden z naszych redaktorów określa). W szalone lata siedemdziesiąte przenoszą nas także wesoły "Living For the Season" (oj, niezła gratka dla fanów Status Quo) oraz najostrzejszy w tym zestawieniu "Parasite". Posłuchać jest czego. Mam oczywiście świadomość, że nie wszystkim te zmiany przypadną do gustu, ale ja je kupuje w całości i łykam bez popitki. (5) Bartek Kuczak Vanexa - The Last In Black 2021 Black Widow
Vanexa była na początku lat osiemdziesiątych społecznie zaangażowanym pionierem oddolnego
ruchu heavy metalowego we Włoszech. Po przeszło czterdziestu latach od powstania, latem 2021r., wydała nowy album studyjny z premierowym materiałem, pt. "The Last In Black". Moim zdaniem, wyszło im to jako tako dobrze, ale bez szału. Zagorzali fani na pewno są rad, że dostali nową porcję przyzwoitej muzyki od podziwianego przez siebie zespołu. Nie zdziwiłbym się też, gdyby osoby niekojarzące wcześniej Vanexy spędziły fajny czas przy ich nowym albumie. Wpisuje się on w bardzo przeze mnie lubianą stylistyczną niszę melodyjnego grania na granicy hard rocka i heavy metalu. Mimo że na ogół mniej przepadam za europejskim power metalem, to uważam, że młodszy o całe pokolenie zespół Secret Sphere (włoski power) osiągnął bez porównania więcej i nokautuje Vanexę pod każdym względem, a "The Last In Black" wypada blado w porównaniu z "Lifeblood". Czuję to instynktownie, ale żeby Wam to wyjaśnić, spróbuję przedstawić szerszy kontekst. Otóż jeden z utworów na "The Last In Black" nazywa się "Perfect!". Kojarzy mi się ten tytuł oczywiście ze Zbigniewem Hołdysem (założyciel zespołu Perfect), który z kolei uznawał naszego żyjącego na emigracji rodaka Marka Olbricha (który niedawno zmarł w wieku 70 lat) za najbardziej odlotowego basistę bluesowego na świecie (opinia wielokrotnie cytowana w rozmaitych mediach). Mark zwykł natomiast mawiać, że "hard rock to ta sama heca (co blues), tylko gama jest pentatoniczna. Jest ten sam blues, tylko grany brutalnie" (cytat z: "Kwartalnik Twój Blues" nr 86, str. 20). Ja zaś - słuchając dziś po raz kolejny "The Last In Black" - skomentowałbym to: "niekoniecznie, bo hard rockowe utwory mogą być komponowane wykonywane przez tych, którzy bluesa nie czują". Tymczasem Ted Nugent twierdził podobno, że "każda znacząca muzyka wywodzi się z czarnoskórych bluesmenów, muzyków gospel lub muzyków soulowych, którzy w rewolucyjny sposób wyrażali bunt, niezależność i brak zgody na zastany porządek świata" (słowa przytoczone z portalu blues.gr). Vanexa nawiązuje bardziej do muzyki bliskiego wschodu (śladowo, ale sprawdźcie utwór "Armless"), a tej przecież nie nazwalibyśmy muzyką "nie-znaczącą". No i co. Jak Secret Sphere pędzi z power metalowymi tempami, to któż by się nad tym zastanawiał, czy tam jest jakiś ślad bluesa, czy też nie? Absurd. Zamaszysty, huraganowy, zawrotnie pędzący,
RECENZJE
231
współczesny metal oddziałuje na słuchaczy tak intensywnie, że wcale nie potrzebuje skarpet sorry, chciałem napisać uśmiechu Johna Lee Hookera. Ale jak Vanexa polega na średnich tempach i sięga do hard rocka, to wtedy czuć brak zmysłu bluesowego twórców, co skutkuje wrażeniem doskwierającego, metalicznego chłodu aury generowanych przez nich dźwięków. Kiedy hard/ heavy wydaje się komuś pozbawione życia, nasuwa mi się pytanie - a kto nie czuje bluesa: wykonawca czy słuchacz? Nie zawsze o to chodzi, ale dokładnie tego brakuje mi akurat na "The Last In Black". (2,5) Sam O'Black
Vanderlust - Vanderlust 2022 Rockshots
Vanderlust eksplorują na swym debiutanckim albumie kosmiczne przestrzenie. Akurat odniesieniami do współczesnego power metalu mnie nie przekonali, Rhapsody (teraz Of Fire) czy Angra są w takim graniu zdecydowanie lepsi, nawet jeśli "Suns" trzyma pewien poziom. Z kolei "The Last Ganymedian", wedle wydawcy kosmiczną balladę i zarazem drugi singiel po dynamicznym "Scavengers Of Kuiper Belt", trudno określić inaczej niż próbą powtórzenia pomysłów Clannad ze ścieżki dźwiękowej serialu "Robin Of Sherwood", co brzmi nawet przyjemnie, ale w żadnym razie nie porywa. Zaciekawiają za to nawiązania do muzyki klasycznej w "Orphan Planet", "Mass Effect Destruction" i "Requiem For An Ancient World", szczególnie w aranżacjach partii chóralnych i z racji udziału w tym ostatnim sopranistki, warto też docenić progresywne elementy, dodające całości patosu i specyficznego klimatu. "High Hopes" bliżej jest do tradycyjnego heavy, zaś końcówka płyty w postaci "Ten Years Back" i "Zima Blue" to już po prostu wariacje na temat Iron Maiden, efektowne, ale jednak bardzo wtórne. Grając progresywny metal Vanderlust wypadają zdecydowanie lepiej, szczególnie w "Dyson's Swarm", najbardziej zakręconym aranżacyjnie utworze na tej na pewno wartej uwagi, ale mającej lepsze i gorsze momenty, płycie. (3,5)
Vass/Katsionis - Ethical Dilemma 2022 Symmetric
Bob Katsionis uczestniczył w bardzo wielu projektach jako muzyk, gość czy producent. Tym razem do swojego nowego pomysłu zaprosił wokalistę Billy'ego Vossa (znanego z Terra Incognita), który przygotował wszystkie linie wokalne oraz napisał wszelkie teksty. W ten sposób Bob zapewnił nowej formacji znakomity głos i niezłe opowieści. Sam za to przygotował całą muzykę, wymyślił ją, zaaranżował, przekuł ją w konkretne konstrukcje, oraz zagrał na gitarach i klawiszach. Do pomocy zaprosił znakomitą sekcję rytmiczną w postaci basisty Telisa Kafkasa oraz perkusisty Billa Di Benedtto. Muzycznie Bob subtelnie oparł się na amerykańskich drużynach z lat osiemdziesiątych takich jak Fates Warning i Queensryche. W sumie tworząc "Ethical Dilemma" przy okazji zbudował pomnik w hołdzie dla ojców założycieli progresywnego metalu i ogólnie ambitnego ciężkiego grania. Tak oto powstała nowa grupa, którą firmują nazwiska jej dwóch głównych filarów Vass/Katsionis. Te osiem utworów na "Ethical Dilemma" to w sumie ciekawe, intrygujące, przemyślane oraz różnorodne kompozycje, charakteryzujące się pewną złożonością (bez przesady), niezłymi tematami muzycznymi i melodiami, a także zajmującą aurą, za każdym razem inną. Pełno w nich także pasji i wszelkich emocji. Myślę, że każdy fan progresu znajdzie tu dla siebie wiele wspaniałych chwil. Z pewnością odnajdzie też swój ulubiony kawałek. Dla mnie jest nim "Web Weaver", za znakomity, motoryczny i klimatyczny fragment w drugiej jego części. Jednak, jak to w przypadku takich produkcji to, najważniejsze jest to, że wszystkie one tworzą spójną całość, którą można delektować się bez końca. A ułatwia to nie tylko świetna muzyka, ale równie doskonałe wykonanie instrumentalistów i wokalisty, a także brzmienie oraz produkcja. Słowem prog-maniacy mają kolejny "orzech" do zgryzienia, co zrobić z kolejnym udanym wydawnictwem. Niemniej ja mam nadzieję, że Panowie Vass i Katsionis nie poprzestaną na "Ethical Dilemma". (4,5)
Wojciech Chamryk \m/\m/
232
RECENZJE
Veonity - Elements Of Power 2022 Scarlet
Kiedy słuchałem tej płyty pierwszy raz byłem przekonany, że Veonity to zespół włoski, bowiem power metal w ich wykonaniu był totalnie bezpłciowy, wtórny i w dodatku pozbawiony mocy, w kontekście czego tytuł albumu odebrałem jako niezamierzoną kpinę. A tu proszę, Szwedzi - jak widać nie wszyscy przedstawiciele tej nacji mają predyspozycje do grania metalu, nawet w tak cukierkowej postaci. Przy kolejnych odsłuchach robiłem notatki - przy postępującej sklerozie inaczej się nie da - i widzę, że jest nawet słabiej niż początkowo zakładałem. Nuda, sztampa, klisze zgrane już do cna 20-30 lat temu, miękie, pozbawione pazura brzmienie z często schowanymi w miksie gitarami, oklepane melodie marniutko. Nawet tym marniej, że to już piąty album zespołu, czyli chyba nic z nich już nie będzie. Po stronie plusów wokalista Anders Skold oraz gitarzysta Samuel Lundstrom, ale poza tym "Elements Of Power" to tylko sprawne rzemiosło i nic więcej - jak na obecne realia to jednak zdecydowanie zbyt mało. (2) Wojciech Chamryk
Vicious Knights - Alteration Through Possesion 2022 Dying Victims
Grecja jest ostatnio wyjątkowo płodna, jeśli chodzi o porządne zespoły metalowe - od poweru, po death. Tym razem trafiła im się thrashowa perła - pierwszy album Vicious Knights wydany pod szyldem Dying Victims Productions. Obecność Greków w wytwórni takiego kalibru nie powinna dziwić. Pomijając demoniczne, dość kampowe, nawiązujące stylistycznie do horrorów intro ("Infestation"), już od pierwszego kawałka, "From Nothingness (To a Slave of Darkness)" można przekonać się o ich porządnym warsztacie (mimo że późniejsze numery lepiej będą ukazywać międzygatunkowe nawiązania - to w zasadzie typowy blackened thrash). I choć okładka budzi nieodłączne skojarzenia z "Alice in Hell" kanadyjskiego An-
nihilatora, z tą grupą Vicious Knights mają niewiele wspólnego. Zarówno okładka, jak i muzyczna zawartość, nawiązują raczej do tradycji kina grozy, a jeśli trzeba się już pokusić o nawiązania do "gigantów" (choć niepotrzebnie: zespół wypracowuje powoli markę samą w sobie), to fani Possesed i pierwszych dokonań Slayera (wliczając demówki) nie będą rozczarowani. Mimo ze całość jest porządnie zagrana, album produkcyjnie nadal jest utrzymany w duchu DYI z brudnym, old-schoolowym brzmieniem, agresywnym wokalem podpadającym właściwie pod black/ deathowe klimaty i perkusją z punkowym zacięciem (która w połączeniu z deathowymi riffami z "Disenchanting the Matter" (The Statue is Alive)" potrafi zdziałać cuda, przechodząc z łatwością do rytmów typowo blackowych). Jeszcze bardziej blackowo zaczyna się robić w "It Was in My House" kolejnej opowieści o istotach nadnaturalnych, być może nawiązującym nawet do postaci z okładki. Perkusję należy szczególnie wyróżnić w przypadku "The Boneghoul King (The Miserly)" z licznymi zmianami tempa i wstawkami w stylu małych partii solowych upchanie tych wszystkich smaczków w czterech minutach - razem z brudną, surową, ale porządną solówką gitarową, nie jest łatwym zadaniem, ale przynajmniej nie jest nudno. Trudno powiedzieć jednak to samo o całej płycie. Wydawać by się mogło, że zespół, który potrafi zaciekawić słuchacza i zdezorientować go - na plus - w obrębie jednego kawałka, powinien umieć wyważyć ciężar całej płyty. W większości kawałki na "Alteration Through Possession" będą jednak potęgować wrażenie, że zlewają się ze sobą, bo mimo bogactwa inspiracji to mniej więcej ten sam schemat - thrashowe riffy odczarowane mocniejszymi naleciałościami z gatunków bardziej ekstremalnych (np. w przypadku, swoją drogą bardzo dobrego "Sleep with the Ghouls" z thrashowym riffem głównym, mroczniejszym "wnętrzem", dającej wytchnienie wolną jak na całą płytę partią powracającą znów do thrashu i najlepszą chyba solówką ze wszystkich - jak dla mnie idealny reprezentant całego albumu). Jest tylko jedna kwestia - chociaż kompozycje są do siebie faktycznie podobne i działają według podobnego schematu, są w zasadzie dzięki temu równie dobre, bo jest to przede wszystkim świetna płyta. Bliskość stylistyczna świadczy tu właściwie o świadomości własnego stylu i warsztatu, dzięki czemu "Alteration Through Possession" jest spójne. Fanom grupy, którzy poznali ich poprzez poprzednie wydawnictwa, być może jeszcze nawet za czasów, gdy nazywała się Obsession, spodoba się fakt, że pojawił się tu self-titled "Vicious
Knights". To pewnego rodzaju hymn zespołu, wykonywany już wcześniej na koncertach, znany wcześniej, za czasów Obsession, jako "Vicious Nights". Zmieniła się nie tylko ubrutalniona nazwa nie tylko samego kawałka i zespołu, ale i sama jego forma - poprawiło się brzmienie i akcentowanie perkusji, ubrutalniono wokal i ciekawiej zaaranżowano sam riff, nie tracąc przy tym samego wrażenia "surowości", a więc autentyczności. Od czasów EPki "Malevolent Spirits" chłopaki przeszli długą drogę i rozwinęli skrzydła (choć akurat pamiętnego intro z EPki, na której przeplatała się muzyka kościelna i okrzyki z koncertów nie udało się przebić - namiastką niech będzie drobny ambient z dzwonami przed "It Was in My House"...). To nadal to samo, old-schoolowe granie, choć teraz bardziej świadome i nie bez zaskoczeń. Jednym z nich jest "Swing for the Grave" - umieszczone pod koniec płyty, ale zaskakujące swoim delikatnym, jak na przyjęty styl, intro, które mogłoby się równie dobrze sprawdzić jako otwarcie numeru heavy metalowego. Pragnienie tych, którym w oldschoolowym graniu brak jest ciekawszych partii solowych, powinna zaspokoić obszerna partia gitary solowej ciągnąca się aż do outro w ostatnim numerze, "Disenchanting the Matter" (The Statue is Alive)", przeplatana dodatkowo solowymi wstawkami basu. Bardzo dobra płyta - mimo stosunkowej powtarzalności. (4,5) Iga Gromska
Victory - Gods Of Tomorrow 2021 AFM
Jestem pod wielkim wrażeniem, jak potężną energią i pasją do muzyki wykazuje się 63-letni Herman Frank. To wspaniale, że po opuszczeniu Accept w 2014 roku zapragnął on nie tylko prowadzić intensywną karierę solową, ale również kontynuować działalność innego wielkiego zespołu - Victory (a robi nie tylko to, bo na dniach ma się ukazać płyta Iron Allies z nim oraz z Davidem Reece za mikrofonem info potwierdziłem u źródła). Od poprzedniego krążka, "Don't Talk Silence", minęło dziesięć lat. Nie istniała opcja powrotu oryginalnego składu, no to Herman zwerbował całkiem innych muzyków. Już pierwsze dźwięki "Gods Of Tomorrow" mówią wprost, kto tu rządzi. Starannie dobrany gitarowy akord introdukcji wybrzmiewa niczym sygnał, że czas na nową jakość. Nie ma co spodziewać się po-
wtórki z przeszłości. Powstała zupełnie inna płyta niż poprzednie. Przede wszystkim, nie jest tak zadziorna jak "Don't Talk Science". Chaotyczną hard rockową nawałnicę zastąpiono tu czytelną strukturą wpadających w ucho utworów. Chciałoby się rzec, że nareszcie w pełni ogarniamy wszystko, co słyszymy. Nie brakuje mocy, dynamiki i spontaniczności, ale kompozycje są zdecydowanie lepiej poukładane. Dodając do tego proste riffy i szczyptę bluesującego rock'n'rolla, nie dziwię się, że w innych recenzjach przywołuje się nazwy AC/DC, Gotthard oraz Krokus. Momentami jest to uzasadnione, ale generalnie nowe wcielenie Victory ma swój własny, indywidualny charakter. Opiera się on na łączeniu rozsądnej dawki przemiłych melodii o klimacie AOR z mnóstwem solidnych, heavy metalowych riffów na tle umiarkowanie ciężkiej, ale wyrazistej sekcji rytmicznej (przy czym każdy spośród 14 utworów jest nieco inny). "Don't Talk Science" miało jednak więcej wspólnego z łobuzerskim heavy rock'n'rollem. Śpiewający tam Jioti Parcharidis nie potrafił dbać o higienę swego zadzirnego, ochrypłego głosu, odbiło mu się to na zdrowiu i w końcu lekarze zagrozili, że całkiem przestanie mówić, więc zszedł ze sceny. Szwajcar Gianni Pontillo, którego słyszymy na "Gods Of Tomorrow", nie wrzeszczy tak zajadle, za to dysponuje czystszym (też trochę chrypi, ale wyraźniej mniej) i w moim odczuciu cieplejszym głosem. Oczywiście, daje czadu tam, gdzie potrzeba, ale częściej robi to z radosnym entuzjazmem niż z wściekłą furią. Takie podejście doskonale współgra zarówno z utworami łagodniejszymi ("Dying In Your Arms", "Unconditional Love", "Leave You Alone"), jak i żwawszymi (tytułowy, "Hold One Me", "Into The Light", "Rising Force"). W konsekwencji, bije z tego albumu zapał ducha pełnego niezłomnej determinacji i szczerej wiary w przyszłość. (4,5) Sam O'Black
Voivod - Synchro Anarchy 2022 Century Media
To dobrze, gdy muzycy nie boją się eksperymentować. Gorzej, gdy eksperymentują na siłę i całkowicie odchodzą od wypracowywanego latami stylu, przy którym nowy brzmi zupełnie nieautentycznie. Są też jednak zespoły, które same dyktują warunki - i słychać, że ich
William J Tsamis - A Crack In The Sky 2022 Pitch Black
Tribute "A Crack In The Sky" upamiętnia pierwszą rocznicę śmierci profesora filozofii i nietuzinkowego multiinstrumentalisty Williama J Tsamisa "Destroyera". Przeszedł on do historii metalu jako gitarzysta i współzałożyciel (obok perkusisty Marka Zondera) jednego z pierwszych amerykańskich zespołów heavy metalowych, Warlord. Wraz ze zmarłą 6 lat wcześniej żoną Vidonne Sherri Tsamis tworzył również "christian apocalyptic mediaeval/ renaissance metal" pod szyldem Lordian Guard (on grał na instrumentach, ona śpiewała). Mimo, że sam był zadeklarowanym chrześcijaninem, wielokrotnie powtarzał w wywiadach, że nie należy zaliczać Warlord do kategorii christian metal, ale Lordian Guard już jak najbardziej tak. Dorobek muzyczny Tsamisa nie jest zbyt obszerny, składa się na niego zaledwie 6 albumów studyjnych obu zespołów, zawierających często alternatywne wersje tych samych utworów. Fani Tsamisa na całym świecie darzą kultem zwłaszcza jedyny - wyróżniający się wspaniałymi melodiami i niesamowitym klimatem - długograj Warlord wydany w latach osiemdziesiątych, pt. "And the Cannons of Destruction Have Begun..." (1984). Jedyny, a i on nie stydyjny, bo zarejestrowany na żywo w Los Angeles The Reymond Theater (bez udziału publiczności). Trzeba przyznać rację Tomaszowi Woźniakowi, który napisał w drugim tomie księgi "US Power Metal i jego obrzeża" (2021r, str. 537): "Nie powala brzmienie, typowe dla wczesnych produkcji lat 80. Ucierpodejście do tworzenia w każdej z przyjętych form jest nasiąknięte prawdziwością. Co więcej, zdarza się, że po latach eksperymentów powrócą do stylu z najlepszych płyt w karierze, przy okazji zachowując i czerpiąc z tego, czego się po drodze nauczyli. Taką grupą jest kanadyjski Voivod - ikona progresywnego thrashu, którego najnowsza płyta, "Synchro Anarchy", brzmi jak długo wyczekiwane dziecko "Nottingface" i ich prog-jazzowych fantazji. Michel Away to geniusz. Z nieśmiałym uśmiechem na twarzy pozuje w koszulce zespołu swojego idola - Van Der Graaf Generator i dobrze wie, że się do niego zbliżył. Jest artystą w każdym stalu - od lat również prę-
piała na tym zwłaszcza gitara Tsamisa". Toteż dobrze się stało, że Warlord nagrywał te kawałki ponownie w przyszłości (np. na LP "The Hunt For Damien", 2015). W ramach "A Crack In The Sky" również doczekaliśmy się nowych nagrań klasycznych utworów w jakości odpowiadającej dzisiejszym standardom: zespół Forsaken wykonał "Lucifer's Hammer", Sumerlands - "Lost And Lonely Days", Solitary Sabred - "Black Mass", Comet Rider - "Soliloquy", Mirror - "Aliens", a Steel Shock - "Child Of The Damned". Zabrakło utworu "Deliver Us From Evil", ale nie przeszkodziło to managementowi Warlord, aby zaaprobować całe "A Crack In The Sky". Oprócz wspomnianych sześciu numerów, w zestawie znalazło się również dziesięć innych, zarówno z repertuaru Warlord (Twisted Tower Dire "Mrs. Victoria", Claymorean "70 000 Sorrows", Arrayan Path "The Rainbow", Reflection "Winter Tears", Galaxy "Penny For A Poor Man") jak i Lordian Guard (Stray Gods "War In Heaven", Wotan "Winds Of Thor", Firewolfe "Battle Of The Living Dead", Eternal Champion "Stygian Passage"). Zamykający całość utwór tytułowy "A Crack In The Sky (Outro)" to natomiast kompozycja autorska cypryjskiego nauczyciela muzyki z European University Cyprus. Album został pięknie wydany - wzbogacono go atrakcyjnym bookletem z mnóstwem zdjęć i komentarzy. Moim zdaniem, potencjał Williama J Tsamis'a został dobrze wykorzystany, ponieważ spełniał się on w roli wykładowcy uniwersyteckiego. Na jego stronie internetowej Fidei Defensor http://fideidefensor.blogspot.com nadal można odnaleźć mnóstwo linków prowadzących do rozmaitych artykułów i książek, którym z pewnością poświęcił swój doczesy żywot. Muzyka najwidoczniej stanowiła dla niego tylko jedną z wielu form ekspresji własnych przekonań, poglądów i duchowych poszukiwań. (-) Sam O'Black żnie działającym grafikiem i śmiało można powiedzieć, że Voivod nie byłby całością bez jego wizualizacji z pogranicza industrialnych koszmarów sennych. Tym razem, na potrzeby teledysków, nawiązał współpracę z Pierrem Menetrierem, który w latach 90. wykorzystując ówczesne możliwości komputerów, stworzył na Amidze wideo do "Nothingface". Odnaleziony po latach materiał na tyle zaimponował perkusiście Voivod, że zlecił mu kolejny klip - tym razem do "Planet Eaters" i nie jest to jedynie wizualne nawiązanie do jednej z najlepszej płyt w karierze zespołu. Singiel przypominał miks pomiędzy "Nothingface" a "Dimension Hatröss" i tę stylistykę
RECENZJE
233
da się wyłapać właściwie w każdym kawałku. Nie znaczy to jednak, ze Voivod zatrzymał się w jednej stylistyce - bo poprzedni album, "The Wake" również był mocno zakorzeniony w charakterystycznym brzmieniu zespołu. Tym razem to powrót nie tylko do ich najlepszych dokonań, ale i wspomniana domieszka prog-rockowych fascynacji (trzeba mieć na względzie ich przełomowy występ na Monterey Jazz Festival, gdzie dało się usłyszeć ostatnie kompozycje Voivod w aranżach choćby z sekcją dętą), np. fantastyczna prog-rockowa solówka w "The World Today". Są tu liczne zmiany metrum i połamane riffy (w stylu niezapomnianego Piggy'ego którego godnie zastępuje Chewy - swoją drogą wieloletni fan Voivod z wykształceniem jazzowym - co przekłada się na jakość płyty i jego współbrzmienie z całym zespołem). Przykładem w obu przypadkach niech będzie "Mind Clock" - z klimatycznym, nieprzesterowanym intrem i outro i czystymi wokalami. Tekstowo to prośba o opamiętanie - ekologiczny protest-song, nie pierwszy i nie ostatni trudniejszy temat podejmowany przez Voivod - o kondycji świata opowie tez później wpadający w ucho tekst do "The World Today" - z industrialno-punkowymi wpływami. Away, komponując kawałki, łączył ze sobą najmocniejsze elementy utworów w formie roboczej - to dość niestandardowy sposób pracy, a jednak z takich frankensteinowych potworków wyszły kompozycje, które brzmią na dobrze przemyślane i mimo wszystko nieprzypadkowe. Tytułowy "Synchro Anarchy" ciekawie operuje dźwiękiem w stereo i jest bardzo dobrym przykładem reprezentatywnym całego albumu - to dobrze brzmiący i wybijający się w miksie bas, oryginalne współbrzmienia ścieżek wokali i bardzo dobre rozwiązania rytmiczne - perkusja od zawsze była sercem Voivod. Otwierający album "Paranormalium" jest równie rozbudowany od wokalnych partii szeptanych i mówionych (które spokojnie mogłyby być narracją kultowego filmu z lat 80.), po wykrzykiwane. Ilość progresywnych eksperymentów nie zabija jednak tech-thrashowej natury Synchro-Anarchy - wystarczy posłuchać mocnego "Quest for Nothing" z pędzącą perkusją i typowo thrashowymi wykrzykiwanymi wstawkami (choć nadal przełamywany wolnymi, czystszymi partiami w stylu progowych gigantów - szczególnie w okolicach czwartej minuty - linie wokali to coś pięknego). Nie chcę się specjalnie rozdrabniać, bo "Synchro Anarchy", jak każdy progresywny album, trzeba odbierać w sposób, w jaki chciałby tego autor - pochłaniać od początku do końca, w ustalonej kolejności, angażując się w niego całkowicie, choć taka forma słuchania muzyki dziś zanika. To nie jest
234
RECENZJE
płyta do słuchania w tle - jestem jednak pewna, że fani stylu Voivod należą do tego wymierającego gatunku, który będzie miał czas, by pochylić się nad ich nowym wydawnictwem - a jest nad czym. Nie każdy zespół jest w stanie utrzymać tak wysoki poziom na swoim 15 (!) albumie. To nie jest koniec Voivod - choć byłoby to idealne podsumowanie ich kariery. Przyjemne zaskoczenie. (5,5) Iga Gromska
Wicked Sensation - Outbreak 2021 ROAR!
W końcówce lat osiemdziesiątych Accept próbowało podbić Amerykę. Pomysł polegał na tym, że u szczytu popularności melodyjnego heavy metalu w USA, ten niemiecki zespół powierzy funkcję wokalisty Amerykaninowi, niejakiemu Davidowi Reece. Tym samym, to on przejął brawurowe zadanie zastąpienia teoretycznie legendarnego, ale w praktyce uważanego za swojskiego, Udo Dirkschneidera. Wielu fanów Accept albo wcale nie dało szans Davidowi, albo zniechęciło się do niego natychmiast po wysłuchaniu albumu "Eat The Heat" (1989). Mnóstwo ludzi jednak polubiło ów nowy kierunek, album sprzedawał się w fantastycznej liczbie egzemplarzy, na przestrzeni lat był wielokrotnie wznawiany i obecnie imię David Reece kojarzy się najczęściej właśnie z tym kontrowersyjnym wydawnictwem. Moim zdaniem, nie jest to do końca sprawiedliwe. David Reece nie jest ani wokalistą sprowadzającym fajne zespoły na manowce, ani tym, który nadaje surowej stylistyce krzty chłamu. Przeciwnie - wielokrotnie udowodnił, że dołączając do kapel, potrafi wnieść je na niespotykanie wysoki dotąd poziom. Nie potrzebuje on zresztą dodatkowych rekomendacji, ponieważ już od dawna otrzymuje zbyt wiele próśb i zapytań o współpracę. Działa na scenie wyjątkowo aktywnie, pomimo że surowo selekcjonuje propozycje napływające od znakomitych instrumentalistów z całego świata. Doskonałym przykładem może być inny niemiecki zespół: istniejące od ponad dwudziestu lat Wicked Sensation. Ich chwilę temu wydany, piąty longplay studyjny, pt. "Outbreak", nazwałbym opus magnum Davida Reece. To, co wzbudzało mieszane uczucia w poprzedniej epoce, teraz bez wątpienia powiodło się, ale nie dlatego, że zmieniły się rynkowe trendy,
lecz dlatego, że "Outbreak" to znakomity kawał soczystego, owszem bardzo melodyjnego, ale autentycznego hard'n'heavy. To taki tradycyjny majstersztyk, który nie jest na siłę lansowany w Lidlu i na pewno nie spowoduje wykupienia biletów lotniczych na inny kontynent przez stu tysięcy spragnionych sensacji nastolatków. Jestem jednak przeświadczony, że osoby, którym w żyłach płynie klasyczny heavy metal, dokładnie takiej muzyki uwielbiają słuchać. Bo brzmi wybornie. Bo jest mistrzowsko skomponowana, rewelacyjnie zagrana i wyśmienicie zaśpiewana. Ma drapieżny charakter. Satysfakcjonuje wysublimowane gusta. Atakuje potężną dawką energii. Powoduje, że odkładamy chipsy i zamieniamy się w słuch. Nawet jeśli nie orientujemy się w jej technicznych niuansach, to i tak czujemy, że bardzo wiele dobrego się w niej dzieje. Numer "Starbreaker" to niewiarygodnie mocarne otwarcie, wręcz stworzone do headbangingu i wymachiwania przy nim pięściami. W nie mniej dynamiczny "Breaking Away" umiejętnie wpleciono odjechane, ale spokojniejsze hard rockowe solówki, a nawet klawiszowe sample udające partie instrumentów dętych. Mój osobisty faworyt, "Satisfy Temptation" jest natomiast bardziej epicki i nastrojowy - w duchu Rainbow. Swoją drogą ciekawe, że pierwsze solowe krążki Dio obfitowały bardziej w utwory typu Wicked Sensation "Jaded Lady". Przebojowe "Face Reality" oraz "Hide Away" wydają się (w porównaniu do "Satisfy Temptation") bardziej stonowane, choć tego rodzaju przyjemne, rockowe melodie, również mogą się podobać. Numer "Step Into The Light" jest zarówno epicki, jak i nienachalnie melodyjny, zawiera także atrakcyjnie kroczące pochody sekcji rytmicznej oraz solówkowe zakrętasy. Wydaje mi się, że ładnie wieńczące płytę, folkowe "Tomorrow" bardziej pasowałoby do repertuaru Uriah Heep (okres "Look At Yourself" 1971 / "Demons And Wizard" 1972) niż do Wicked Sensation, ale można je odebrać jako kolejny dowód na wszechstronne podejście instrumentalistów Wicked Sensation, którzy w ciągu swych muzycznych karier udzielali się troszeczkę w innych składach, ale w sumie pozostawali całe życie w undergroundzie (wyjątek: Gus G. gra na gitarze w utworze "Light In The Dark"). Teraz dysponują materiałem, z którego powinni czuć się dumni. (5) Sam O'Black Wolftooth - Blood & Iron 2021 Napalm
Wolftooth przeszedł ostatnio pod skrzydła Napalm Records i wiosną 2022 roku wybiera się na dużą trasę koncertową po Europie, dla-
tego wiele osób pozna ich twórczość zaczynając od trzeciej płyty, "Blood & Iron". Tak samo jak na debiucie (2018) i "Valhalli" (2020), zawarta na niej muzyka brzmi ciężej niż typowe heavy, szybciej niż typowy doom i o wiele bardziej epicko niż typowy stoner. Jest solidna i grana z pasją. Komuś może wydać się nieco archaiczna, choć pobudza wyobraźnię i potrafi nadać ciekawych barw codzienności, szczególnie ze względu na teksty o legendarnych bitwach i mitycznych bohaterach. Nie jest tak patetyczna jak ostatnie gnioty Virgin Steele, nie tak groteskowa jak Manowar, ani tak odurzająca jak Electric Wizard. Brakuje jej też mistycyzmu Trouble oraz - całe szczęście - urągliwości Piotra Luczyka. Pomimo obfitego nawiązywania do różnorodnych wzorców, jest stylistycznie okiełznana. Sprawnie łączy wybrane, dające się lubić elementy, np. Black Sabbath (sekcja rytmiczna), Grand Magus (gitary oraz swoiście pojmowana epickość), Count Raven (wokal), a nawet Wishbone Ash (gitarowe harmonie i niektóre melodie, np. początek i bridge "Ahab", początek "Winter White"). Takich przykładów można by wymieniać bez końca, zwłaszcza gdybyśmy zwrócili uwagę na detale. Aby zachęcić Was do posłuchania dopowiem zamiast tego, że amerykański Wolftooth prężnie się rozwija, tworzy coraz to ciekawsze utwory i świetnie zapowiada się na przyszłość, bo ambitnie poszukuje własnej tożsamości bez błądzenia po kiepskich zaułkach metalowego labiryntu. (4) Sam O'Black
Wolverine - A Darkened Sun 2022 Sensory
Wolverine to szwedzka formacja, która powstała w roku 1995 i zaliczana jest do progresywnego metalu. Mnie po przesłuchaniu ich najnowszej EP-ki "A Darkened Sun" Wolverine najbardziej pasowałaby, jako grupa grająca progresywnego rocka umiejętnie wykorzystująca elementy metalowe na swoje potrzeby. Niemniej pewnie prawda jest gdzieś pośrodku i muzycznie Szwedzi są "rozkraczeni" gdzieś
między progresywnym rockiem a progresywnym metalem. Ogólnie muzyka i treść bardzo mocno się przenikają, ich integracja jest tak duża, że zespół do tych czterech kompozycji nawet nakręcił film. Może w ogóle koncepcja "A Darkened Sun" od razu zawierała fuzję tych trzech składowych. Teraz trudno mi to stwierdzić, po prostu mam za mało danych. Kompozycje są dość długie, rozbudowane, nie jakieś tam techniczne konstrukcje, a raczej opierające się na kontrastach brzmieniowo-klimatycznych. Niosą one przede wszystkim dość mroczną, ponurą, nastrojową i melancholijną aurę, pełną rozmyślania, zadumy oraz autorefleksji. Bywa jednak, że utwory nabierają rytmu i mocy tak jak choćby w "Phoenix Slain", ale w żaden sposób nie przytłaczają samej muzyki, pozostając w głównym nurcie przekazu całej płytki. Do tego dochodzą świetne melodie podkreślane dobrym wokalem Stefana Zella. Jego koledzy, instrumentaliści, też błyszczą bardzo jasno swoimi umiejętnościami. Całe szczęście nie są to wirtuozowskie popisy, a raczej wyważone i przemyślane granie, które umiejętnie i z wyobraźnią zostało przekute w dźwięki. Brzmienia typowe dla progresywnych odmian rocka i metalu fantastycznie podkreślają walory muzyki proponowanej przez Wolverine. Także fani progresywnych dźwięków mają kolejny, dobry zespól, który muszą poznać, ale od razu muszą zdecydować, czy dołączą go grona swoich ulubionych, czy też pozostaną przy ustalonej przez siebie najważniejszej ekipie. (5) \m/\m/
Wreck-Defy - The World Enslaved 2021 Doc Gator
Matt Hanchuck nie zwalnia tempa, wydając czwarty już album od roku 2017. I nie ma tu mowy o obniżeniu lotów czy słabszej formie, ten kanadyjski gitarzysta wciąż potwierdza, że dobre numery po prostu spływają mu spod palców, a twórcze blokady dotyczą innych muzyków, w żadnym razie nie jego. Dlatego po premierze kolejnej płyty można być pewnym, że kolejna jest już gotowa, a następna już powstaje - swoją drogą stachanowcy w byłym Związku Radzieckim chętnie przyjęliby Matta do swoich szeregów, bo wyrabia on nie 150, a nawet 300 % twórczej normy. W dodatku thrash w wydaniu Wreck-Defy jest nieoczywisty:
łoją oczywiście konkretnie, tak jak w "Bring It All Down", "Crushing The Coward" i "Moments Of Clarity", ale nie unikają przy tym melodii oraz odniesień do amerykańskiego power metalu lat 80., dzięki czemu szczególnie zyskuje dynamiczny "Towing The Line". Ciekawym urozmaiceniem są tu też dwa jeszcze dłuższe, trwające ponad siedem minut utwory utrzymane głównie w średnim tempie: "Form Of Release" oraz czerpiący od Black Sabbath "I'd Share Your Grave". Jest też bonus, udana przeróbka "Born To Be Wild" Steppenwolf z wokalnym udziałem Henninga Basse, pochodząca z ubiegłorocznej EP "Got You Covered". Inni goście na tej ciekawej płycie to oczywiście Glen Drover, wspierający Hanchucka od pierwszego wydawnictwa WreckDefy, oraz dwaj inni gitarzyści: doskonale znany starym wyjadaczom Doug Piercy z Anvil Chorus oraz bardzo utalentowany, zaledwie 21letni, Nikolay Atanasov z Bułgarii, którego słychać aż w dwóch utworach, co też o czymś świadczy. (5) Wojciech Chamryk
April Wine - The Nature Of The Beast / Power Play 2021 BGO
Jakiś czas temu opisywałem wydawnictwo BGO Records zawierające dwie płyty April Wine, "First Glance" z 1978 roku oraz "Harder... Faster" z 1979 roku. Kończąc recenzje tego boksu, napisałem, że Kanadyjczycy swoimi kolejnymi płytami "The Nature of the Beast" (1981) oraz "Power Play" (1982), podążyli w kierunku hard'n'heavy, aby później mocniej spróbować również z AORem i hair metalem na "Animal Grace" (1984). Tak to zapamiętałem, jednak odświeżając teraz "The Nature of the Beast" i "Power Play" (oba krążki ponownie wydane przez BGO Records) miałem trochę inne doznania. Być może zmiany, które śledziłem w miarę na bieżąco, odbierałem wtedy zupełnie inaczej. "The Nature of the Beast" rozpoczyna się utworem "All Over Town", który niesie ze sobą nowe brzmienie. Takie typowe dla lat 80., przez co można właśnie myśleć o przejściu zespołu na stronę hard'n'heavy. Niemniej dzięki temu brzmieniu można też rozważać, czy formacja nie próbuje obrać kierunku na AOR. Jednocześnie April Wine pozostaje przy swoim własnym hard rocku, którego elementy w ich muzyce ciągle są żywe i wręcz dźwiękowo namacalne. Jakby na to nie patrzeć jest to coś nowego w tej ekipie. Podobne w klimacie co opener są kawałki "Caught In The Crossfire", "Big City Girls" (z pewnym dotykiem rock'n'rolla) oraz "One More Time". Trochę bardziej "podkręcone" są "Future Tense", "Crash And Burn" oraz "Bad Boys". Do tego dokładając ostrego rock'n'rolla "Wanna Rock" można powiedzieć, że wraz z "The Nature of the Beast" Kanadyjczycy faktycznie poszli w hard'n'heavy. Jednak jak pisałem w muzyce na tym krążku, jest sporo hard rocka, co jest słyszalne w kilku pierwszych utworach. "Tellin' Me Lies" to taki pulsujący hard rock w stylu April Wine. "Sign Of The Gypsy Queen" to lekki, zwiewny i nośny song oparty na hard rockowych schematach. Hard rockiem podszyta jest także ballada "Just Between You And Me". Zbliżony w swym wyrazie jest kolejny album Kanadyjczyków, "Power Play". Rozpoczyna go dynamiczny ze świetnymi riffami "Anything You Want". Jego brzmienie jest jeszcze bardziej podrasowane, ale ciągle nie można powiedzieć, że to hard'n'heavy, bo jakieś
echa hard rocka i AOR-u również usłyszymy. Zbliżonymi kompozycjami są również "Waiting On A Miracle" i "Doin' It Right" (ten też z rock'n'rollowym drivem). Za lekki, zwiewny i nośny robi na tej płycie "Enough Is Enough". Mamy też balladowy "Tell Me Why" (sporo bluesowego klimatu), ale wolnych utworów jest więcej, są to "If You See Kay", "What If We Fall In Love" oraz "Runners In The Night". Ten ostatni oparty jest również na bluesie. Dodatkowo dochodzą hardrockery w średnich tempach, nośny "Ain't Got Your Love" oraz dość mroczny "Blood Money". Uwielbiam tę różnorodność i niejednoznaczność muzyki April Wine, dodaje to jej pikanterii, ale przy okazji nie rozbija spójności krążków. Może to też jakaś forma sentymentu. Nie ma co ukrywać, ciągnie mnie do takiego grania i klimatów. Wręcz niemożliwe, aby któraś ze współczesnych kapel potrafiła tak zagrać i odtworzyć klimat takiego grania. Ogólnie ten zestaw jest dla fanów starego hard rocka i hard'n'heavy. Polecam! \m/\m/
Billy Squier - Emotions In Motion / Signs Of Life 2021 BGO
Bardzo lubię sięgać po muzykę Bryana Adamsa, szczególnie po jego wcześniejsze wydawnictwa. Można ich posłuchać, można przy nich coś porobić. Po prostu fajne amerykańskie rockowe granie, z pazurem, ale zawsze wpadające w ucho. Podobnego kalibru artystą był Billy Squier, jednak nigdy nie był on moim pierwszym wyborem, więc praktycznie dopiero "Emotions In Motion" i "Signs Of Life" dały mi możliwość szerszego zapoznania się z jego twórczością. Po przesłuchaniu wydawnictwa BGO Records, w skład którego wchodzą dwa wspomniane krążki, nie popadłem w rozpacz, że tak późno poznałem bliżej muzykę Billy Squiera. Z drugiej strony byłoby fajniej, gdybym słuchał go już w latach 80. Tamtego czasu nie da się podrobić. Nie bez kozery wymieniłem na początku Bryana Adamsa, otóż muzyka preferowana przez Billy Squiera to właśnie takie pomieszanie Adamsa z Queen, ale tym bardziej mainstreamowym z początku lat 80. Do tego można dorzucić takich artystów jak Pat Benatar, Richarda Maxa czy nawet Def Leppard. W każdym razie jest to zaraźliwe rockowe granie, z przytupem, czy też z pazurem tak jak w wypadku Adamsa. W zasa-
RECENZJE
235
Cytrus - Trzecia łza od Słońca 2018 GAD
W mojej pamięci pod nazwą Cytrus mam zakodowany zespół grający znakomitą instrumentalną mieszankę dynamicznego hard rocka i progresywnego rocka z charakterystycznymi partiami skrzypiec i fletu. Jednak fachowcy zaliczają zespół do progresywnego rocka oraz twierdzą, że w ich muzyce słyszą echa Carlosa Santany, Chicka Corea'i, Jethro Tull, Flock oraz East of Eden. Ja natomiast lubię podpierać się cytatem, który wyłowił Marcin Jacobson, szukając informacji o Cytrusie: "Heavy rock grany z jazzowym zacięciem". Jest on zbliżony do moich przemyśleń, że Cytrus był wręcz protoplastą kierunku, który wiele lat później ochrzczono mianem: progresywny metal. Może przesadzi-łem, ale w sumie jest coś na rzeczy. Cytrus pochodził z Trójmiasta i działał w latach 19791985. Niestety nie pozostawił po sobie wydawnictw typu singiel czy longplay. Całe szczęście w archiwach radia pozostało mnóstwo nagrań zarejestrowanych przez ten zespół. Po raz pierwszy część ich zebrała wytwórnia Metal Mind i wydała je na dyskach CD. Kolejno wychodziły albumy "Kurza twarz" (2006) oraz "Tęsknica" (2007). Niestety wtedy nimi się nie zainteresowałem. Po prostu liczyłem, że znajdę na to odpowiedni czas, i myślałem, że jak wziął to w swoje ręce Metal Mind, to teraz nie będzie problemu z dostępem do tych nagrań. Niestety bardzo się pomyliłem, po jakimś czasie płyty rozpłynęły się na rynku i w zasadzie teraz są nie do zdobycia. Całe szczęście powstała wytwórnia GAD, która ponownie podjęła się wydania nagrań zespołu Cytrus. Ludzie za nie odpowiedzialni nie ograniczyli się do reedycji wydawnictw Metal Mind, ale poczynili starania o remaster wszystkich wydanych utworów oraz nadali charakter swoim publikacjom, dzieląc je na płyty stricte instrumentalną i instrumentalno-wokalną. Oprócz tego rozważyli też kolejność nagrań tak, aby mieć odczucie, że mamy do czynienia z przemyślanymi albumami, tak jakby zrobiłby to sam zespół. Jak dla mnie muzy-
236
RECENZJE
ka Cytrusa w ogóle się nie zestarzała, bardzo mocno nawiązuje do dynamicznego hard rocka, który najbardziej kojarzy mi się z Deep Purple czy Uriah Heep. Mimo, że stara się bezpośrednio trafić do słuchacza to, wypełniono ją wieloma ciekawymi i błyskotliwymi pomysłami muzycznymi oraz aranżacyjnymi, w dodatku wpleciono ją w ciekawie zbudowane kompozycje. Ogólnie dźwięków było nadmiar. Z tego powodu ich muzykę łączy się też z progresywnym rockiem kojarzonym z Jethro Tull, Focus, a nawet Kansas. Niektórzy starali się zestawiać Cytrusa z Krzakiem i choć Trójmiejskim muzykom nie był obcy blues czy jazz, to jednak takie porównanie mnie nie bardzo przekonuje. Samo używanie skrzypiec nie powinno być wytłumaczeniem. Zresztą Marian Narkowicz nie tylko wyśmienicie grał na skrzypcach, ale także potrafił zagrać świetnie na flecie oraz pianinie. Znakomite partie gitarowe potrafił wyczarować Andrzej Kazimierczak, w których potrafił przemycać lekkie jazzowe nuty. Zresztą Pan Narkowicz również. Obaj panowie tworzyli główne filary Cytrusa, to oni stworzyli większość nagrań formacji, stanowili o atrakcyjności muzyki, oczywiści głównie dzięki popisom na gitarze, flecie i skrzypcach. Jednak jak przysłuchacie się sekcji rytmicznej, to stwierdzicie, że liderom towarzyszyli nie lada instrumentaliści. Na płycie "Trzecia łza od Słońca" znalazło się czternaście kompozycji, jak dla mnie wszystkie są wyśmienite. Najbardziej znana jest klimatyczna "Tęsknica nocna" i ona zdaje się ciągnąć też ten album. Ciągle wzbudza mój uśmiech bardzo dynamiczny i zabawny utwór "Kurza twarz". Zresztą tak było praktycznie za każdym razem, bo te kompozycje swego czasu znałem, słuchałem i w sumie dużo dla mnie znaczyły. Ale miałem też moment, w którym odkryłem na nowo przecudny, pięknie zagmatwany utwór "Jeźdźcy smoków" i była to chyba największa chwila ekscytacji podczas słuchania tego krążka. W historii polskiego ciężkiego grania przeważnie mówi się, że wszystko zaczęło się od grupy Test (19711976), ich wskazuje się jako pierwszą hard rockową formację z Polski, która poprowadziła scenę w kierunku heavy metalu. Jednak nie jest to do końca prawdą, bowiem równie ważne były inne zespoły typu Cytrus. Warto o tym wiedzieć i znać dokonania takich zespołów. Także, jak nie macie płyt Cytrus z katalogu Metal Mind to polecam album "Trzecia łza od Słońca" sy-
gnowany przez GAD.
Cytrus - Raj utracony 2020 GAD
Niektórzy mają taką cechę, że sobie mocno komplikują życie. Tak było z Cytrusem. Muzycy doskonali znali swoją wartość i swojej muzyki, niestety za wszelką cenę chcieli to udowodnić w studio, a tam nigdy nie byli zadowoleni z rezultatów nagrań. Tak było też podczas sesji zafundowanej przez Polskie Nagrania, które chciałby wydać im longplay. Niestety muzycy Cytrusa stwierdzili, że nagrania, które zdążyli zarejestrować, są nie do przyjęcia, rezygnują z dalszej sesji, a wrócą, gdy się lepiej przygotują, czyli nigdy. Niemniej Cytrus jako formacja podejmowała też dobre decyzje, dla przykładu podaję rozpoczęcie współpracy z wokalistą Kazimierzem Barlaszem. Dzięki niemu kapela zdecydowanie poprawiła odbiór swojej muzyki, bowiem do fanów zaczęła przemawiać również głosem, a ich muzyka jeszcze bardziej zbliżyła się do bezpośredniego hard rocka. Muzycy oczywiście nie zrezygnowali ze swoich znaków szczególnych, ich muzyka i aranżacje nigdy nie były jakoś specjalnie proste, a partie gitary, fletu czy skrzypiec zawsze gwarantowały satysfakcję. Takie kompozycje właśnie znalazły się na płycie "Raj utracony", dziesięć dobrych i zróżnicowanych hard rockowych kawałków, z niezłymi melodiami i wyrazistym wokalem Barlasza. Utwór, który najbardziej wyróżnia się to tytułowy, dynamiczny, a zarazem motoryczny "Raj utracony" z "jethrotullowym" fletem oraz dyskretnym tematem folkowym. Całkiem niezłe są też "Dokąd" płynący niczym wspomniany kawałek tytułowy, "W cieniu życia" z "kansasowskimi" skrzypcami na początku, czy skoczny, podchodzący pod bałkańskie rytmy "Aby dale, hej". Zespół nie unika też wolniejszych i klimatycznych kompozycji tak jak "Skrzydła snu". Jednak na specjalne wyróżnienie zasługują szybkie "Kangur czy Casanova" oraz "Bycza krew". Pierwszy dlatego, że prawdopodobnie jest to zaadaptowany utwór Thin Lizzy "Are You Redy". Natomiast "Bycza krew" to bardzo
motoryczny i chyba najłatwiej wpadający w ucho kawałek na całym krążku, Obie kompozycje sprawiają również wrażenie, że lekko liznęły heavy metal. Generalnie jest to zapowiedź tego, co wydarzyło się później, czyli rozwiązanie działalności Cytrusa i powołanie nowego tworu muzycznego heavy rockowo-metalowej Korby. Niemniej to inna historia. Wracając do albumu "Raj utracony" warto go mieć, mimo tego, że macie w swojej kolekcji wydawnictwa Metal Mind sprzed kilkunastu lat. Jest on znakomicie skompilowany i rewelacyjnie słucha się go w całości. Jeżeli wspomnieliśmy Metal Mind to na ich płytach znalazło się więcej nagrań niż na obu wydawnictwach GAD (kilka nagrań studyjnych i garść nagrań "live" więcej), ale oznacza to, że historia nagrań Cytrusa na dyskach CD nie jest jeszcze zamknięta. Poza tym wyczytałem, że w archiwach radia jest jeszcze masa niewykorzystanych kompozycji Cytrusa. Podana tam liczba wydaje się kosmiczna, niemniej dobrze byłoby, że ktoś nachylił się nad nimi, bowiem Cytrus jest wart pamięci nie tylko fanom progresywnego rocka, ale również fanom hard rocka i heavy metalu. \m/\m/
dzie dobre na każdą okazję. Billy Squier swoją markę budował już w latach 70., współpracując m.in. z kapelami The Kicks, The Sidewinders czy Piper. Szczególnie ta ostatnia zdołała namieszać na rockowej scenie. Magazyn Circus określił wtedy ich pierwszą płytę najlepszym debiutanckim albumem w historii wyprodukowanym przez amerykański zespół. Jednak już od roku 1980 Squier działa na swój rachunek. Dzięki koligacjom zdobytych za czasów Piper (wspólny manager z Kiss) jego pierwszy solowy album wyprodukował Bruc Kulick. Pewnie dlatego też zwrócono uwagę na "The Tale of the Shape" (1980). Niemniej płyta wylansowała już pierwszy przebój Billy'ego, "You Should Be High Love". Poza tym ciekawostką z tego krążka jest kawałek "The Big Beat", który swego czasu stał się najchętniej samplowanym w historii hip hopu. Przymierzając się do drugiego albumu Squier zwrócił się do gitarzysty Queen, Briana Maya z prośbą o jego wyprodukowanie. Niestety Brian zawalony robotą musiał odmówić tej prośbie, ale w zamian polecił Reinholda Macka, który wyprodukował album Queen "The Game". W ten sposób powstał album "Don't Say No" (1981), który okazał się przełomowym dla kariery Billy Squiera i chyba najlepszym w ogóle. W ten sposób dochodzimy do trzeciego krążka "Emotions In Motion" (1982), który odniósł zbliżony sukces do swojego poprzednika. Przebojem został rozpoczynający "Evrybody Wants You", niezły kawałek, ale pozostałe zupełnie w niczym mu nie ustępują, a "Listen To The Heartbeat" cieszy moje uszy nawet zdecydowanie bardziej. Języczkiem uwagi był również utwór tytułowy "Emotions In Motion", w którego chórkach możemy usłyszeć głosy Frediego Mercurego oraz Rogera Taylora. Tak w ogóle współpraca (przyjaźń?) z muzykami z Queen przewijała się przez karierę Squiera przez cały czas. I tak na płycie "Enough is Enough" (1986) w utworach "Love is the Hero" i "Lady With a Tenor Sax" znowu możemy usłyszeć głos Mercurego. Dalej, w roku 1982 Squier otwierał koncerty Queen w amerykańskiej części tourne "Hot Space 1982". Generalnie Billy miał ucho do rzeczy dobrych, bo dla przykładu to on ściągną do Stanów Def Leppard, gdy wydali krążek "Pyromania". Brytyjczycy towarzyszyli mu jako support w czasie Emotions Tour. Dwa lata później ukazuje się czwarty album Squiera "Sings of Life" (1984) i jest to kolejny sukces tego wykonawcy. Nawet song "Rock Me Tonite" z tej płyty staje się największym przebojem w karierze Billy' ego. No, ale jak w przypadku poprzedniej płyty ja mam swoich faworytów, są to rockery "Take A Look Behind Ya" oraz z nutką blue-
sa "Hand-Me-Downs". Ogólnie w muzyce Billy Squiera jest wiele różnorodnego dobra. W zasadzie na obu przytaczanych płytach nie ma takiego samego kawałka, a przecież każdy na swój sposób jest dobry. Także Pan Squier ma talent do błyskotliwych rockowych kawałków. Miał i ma, choć dawno z czynnym muzykowaniem się rozstał (z niewielkimi wyjątkami). Niestety tak w tym businessie bywa, niektórzy są popularni - bardziej lub mniej - przez cały czas, innym jest dany tylko jakiś tam okres. Niemniej warto sięgać po dokonania tego Amerykanina, zawsze i wszędzie. Nawet gdy na początku nie jest waszym pierwszym wyborem. \m/\m/
Blaque Jaque Shallaque - Blood On My Hands 2021 High Roller
Właśnie wpadł mi w ręce split Blaque Jaque Shallaque z Bill The Murderer. Grupy dla mnie soczyste novum, ale po bliższym poznaniu domyślałem się, że źle nie będzie. Zresztą mówiąc pół żartem, pół serio to z takimi nazwami nie mogło być słabo… Materiał wydało niezwyciężone High Roller Records w formie kompaktu i winyla. Srebrny nośnik ma trochę więcej materiału, bo łącznie aż 17 kawałków, natomiast dwukolorowy placek "tylko" dwanaście. Cóż, całe życie każą nam wybierać! Jedno jednak jest pewne - cokolwiek z tego nie weźmiemy to otuli nas świetna, żywa muzyka spod znaku NWOBHM. No, z encyklopedycznego punktu widzenia, bo chłopaki z angielskiej drużyny czerpali w swoich numerach z blues rocka, hard rocka i nie przychyliłbym się do opinii, że Blaque Jaque Shallaque to muzyka jednowymiarowa. Założeni w 1981 roku w Londynie, według pewnego skryby, brali udział w konkursie tzw. Bitwy Kapel, która odbywała się na Southend. Smaczku wydarzeniu nadaje fakt, że w jury siedzieli znakomici muzycy i osobowości - Neil Murray oraz Fast Eddie Clarke. Blaque Jaque Shallaque wygrali i mieli możliwość grać długi jam z "surowymi" jurorami. To pokazuje jak wielki potencjał drzemał w grupie. Słychać to z "Blood On My Hands" kompozycje są bardzo energiczne, szybkie, osadzone mocno w grząskim hard rockowym błotku. Nie ma nudy, bo też każdy z utworów ma swój charakter i nie zlewają się w jedną, mdlącą papkę. Nieźle
szarpią gitary, budując klimat albo szorstki i prawie heavy metalowy (oczywiście w tamtym czasie), albo delikatne tło do bardziej lirycznych fragmentów. Bas punktuje sobie w dole, bez jakichś wygibasów, za to perkusista momentami daje od siebie więcej i to bardzo sprawnie. Szkoda, że panowie nagrali tylko dwie taśmy demo i ślad w sumie po nich zaginął… Zwraca uwagę kapitalne, ostre, wykonanie klasyka lat 60. "You Keep Me Hangin' On". Kto się za to nie zabierał, wcześniej czy później, ale Blaque zagrali bez zbędnego stresu przed pierwowzorem. Wypadło świeżo i mocno hard. W tamtym czasie tylko The Rods nagrali podobną wersję, choć i tak minimalnie później. Co do Bill The Murderer to niezależnie od wersji nośnika dostali na "Blood On My Hands" tylko dwa kończące kompilację numery. Dość zgrabnie łączą się z tym co proponowali Blaque Jaque, także nie grozi nagłe załamanie klimatu. Za dużo nie można powiedzieć, ale kompozycje nie przynoszą ujmy i to w sumie taka sama liga jak kolegów wyżej. Takie wczesne NWOBHM ale z wielkimi naleciałościami hard rocka i blues rocka, bo w tym gdzieś się nieśmiało buja. Kompilacja "Blood On My Hands" to kolejna próba pokazania twórczości totalnie zapomnianych zespołów. Wielkie brawa za to dla HRR, bo bez zająknięcia "promują" takie tematy. Warto sięgnąć po ten materiał, a jak ktoś przepada za melodyjnym graniem, wczesną eksplozją Nowej Fali Brytyjskiego Heavy, takim z genialnymi aranżami i charakternym wokalem to nie ma sensu liczyć do trzech. Do sklepu raz! Adam Widełka
Colosseum II - Electric Savage/ War Dance 2021/1977 BGO
Swego czasu chętnie słuchałem muzyki z półki określanej jazzrockiem. Były to przeważnie polskie formacje takie jak Laboratorium i String Connection. Po prostu wtedy najłatwiejszy dostęp miałem właśnie do tych płyt. Oczywiście pojawiały się też pojedyncze albumy zespołów takich jak Mahavishnu Orchestra czy Weather Report. Pojedyncze, bo tylko takie przedzierały się w moim środowisku. Były też inne kapele, ale te słuchane były wyrywkowo, przeważnie pojedynczymi, losowymi kompozycjami. Wśród nich była brytyjska grupa Colosse-
um. Niestety nie zrobiła na mnie wrażenia i do tej pory jakoś nie ciągnie mnie w tym kierunku. Zresztą tak samo, jak wypadku zespołów, które słuchałem, a nigdy dogłębnie ich nie poznałem (m.in. to te, o których wspomniałem na początku). W tamtym czasie bardziej ciągnęło mnie do Colosseum II, była to formacja założona przez perkusistę Colosseum, Jona Hisemana. Zaprosił on do współpracy gitarzystę Gary'ego Moore'a oraz klawiszowca Dona Airey'a, a na pierwszym albumie zagrał nawet basista Neil Murray. I właśnie te nazwiska ciągnęły mnie do tego zespołu. Niestety dopiero teraz miałem okazję zapoznać się z dokonaniami Brytyjczyków. W sumie Colosseum II nagrał tylko trzy albumy, "Strange New Flesh" (1976), "Electric Savage" (1977), "Wardance" (1977), poczym się rozpadł. Niestety nie był to najlepszy czas dla tak złożonej muzyki, choć fani starego Colosseum zżymali się ze złości, że tak ten zespół się skomercjalizował. Właśnie wspomniane dwa ostatnie albumy wydała jako jedno wydawnictwo (dwupłytowe) wytwórnia BGO Records. Muzyka zawarta na obu krążkach była kontynuacją tego, co Hiseman robił w Colosseum. Była to mieszanka progresywnego rocka, jazz-rocka oraz jazzu fusion. Z tym że, w Colosseum więcej było improwizacji, a w Colosseum II wszystko jest bardziej uporządkowane, przemyślane, rockowe, a tym samym było bardziej dostępne i łatwiejsze w odbiorze. Niemniej nie oznacza to, że muzycy Colosseum II zrezygnowali z rozbudowanych form muzycznych, ciekawych aranżacji oraz muzycznej mieszanki stylistycznej. W dużej mierze przypomina mi to nasze SBB z tamtego okresu, choć ciągle słychać echa takich Mahavishnu Orchestra, Weather Report czy samego Colosseum. Słowem kupę ciekawej muzyki. Bardzo dobrze sprawdza się Gary Moore, który przemyca swoje bluesowe, jak i rockowe sympatie. Jeszcze lepiej sprawuje się Don Airey. Ogólnie jestem bardzo zdziwiony jak ci na wskroś rockowi muzycy bardzo dobrze radzą sobie na polu jazz-rockowym. Niemniej zdaję sobie sprawę, że fani progresywnego rocka czy jazz-rocka z tego powodu mogą kręcić nosem z powodu braku w ich grze jazzowego feelingu. Za to tę cechę możemy usłyszeć w grze lidera formacji, perkusisty Jona Hisemana, jak i po części basisty Johna Mole. Muzyka Colosseum II w dużej mierze jest instrumentalna, niemniej zdarza się, że słyszymy śpiew, głównie w wykonaniu Mike'a Starrsa. Obu płyt słucha się dobrze, sporą zasługę ma samo brzmienie, bardzo dobrze oddające tę specyficzną muzykę, jak również ówczesny czas. Nie da się go podrobić. Nie mam pojęcia, jak bardzo pamiętliwi są fani progresy-
RECENZJE
237
wnego rocka i jazz-rocka, ale muzyka proponowana przez Colosseum II ma swoją wartość i klasę, przez co warto o niej pamiętać. \m/\m/
Dark Quarterer - The Etruscan Prophecy 2021/1988 Minotauro
Przez wielu Dark Quarterer traktowany był w latach 80., jako europejska odpowiedź na Manilla Road. Generalnie w muzyce tej formacji jest wiele z epickiego grania, ale włoscy muzycy wpletli w nie odniesienia, większe lub mniejsze, z doom metalu i progresywnego rocka. Jak jeszcze te doomowe odwołania pasują do całości muzycznej Dark Quarterer, to ich niektóre progresywne pomysły, nieraz mnie mocno zastanawiały. Niemniej takich rozterek nie przeżywałem na drugim albumie Włochów, "The Etruscan Prophecy". Być może dlatego, że na nim królował epicki metal, który mógł nie tylko kojarzyć się Manilla Road, ale także z Manowar czy Virgin Steele. Czuć na nim też odniesienia do progresywnego rocka, ale nie są to jakoś mocno narzucające się inspiracje, w dodatku bardziej były ukierunkowane na coś, co mogło przypominać Rush z jego początków. Niekiedy można też usłyszeć echa dokonań Marillion z Fishem na wokalu. Co by nie mówić są to dość dyskretne odwołania. Na "The Etruscan Prophecy" mamy dwie krótkie kompozycje, wyciszoną, ale pełną ekspresji "Piercing Hail", oraz świetną instrumentalną miniaturę z akustyczną gitarą w roli głównej, "The Last Hope". Pozostałe utwory to długie, zawiłe konstrukcje, charakteryzujące się wysokim poziomem muzykalności. Niekiedy szybsze i dynamiczne, innym razem podniosłe i patetyczne. Zespół najbardziej wciąga mnie w drugiej części płyty niesamowitymi kompozycjami "Angels of Mire" oraz "Queen of the Sewer", chociaż o "Retributioner" i "The Etruscan Prophecy" można powiedzieć, że są równie udane. Porywają w nich riffy, pomysły muzyczne, ich różnorodność oraz niezwykła muzyczna wyobraźnia. Za co opowiada w całości gitarzysta Fulberto Serena. Niestety po tym krążku opuszcza on szeregi Dark Quarterer. Wielka szkoda, bo z Fulberto zespół ten byłby w zupełnie innym miejscu, niż jest teraz. Tak przynajmniej przypuszczam. Oczywiście osoby Gianni Nep i jego głos oraz perkusista Paolo "Nipa" Ninci, to też
238
RECENZJE
bardzo ważne składowe tej formacji, jednak za sukces "The Etruscan Prophecy" odpowiada głównie Fulberto Serena. Płyty, którą uważam za najważniejszą w dyskografii tego zespołu. Ale, ale, fani Dark Quarterer od razu się zorientują, że w tym wypadku jest coś nie tak. A to dlatego, że "Queen of the Sewer" to generalnie bonus przypisany temu albumowi. Włodarze Minotauro Records tym razem postanowili, że kosztem wspomnianego dodatkowego kawałka poświęcą utwór "Devil Stroke". Czym mnie nie zasmucili, a kolekcjonerów winyli z pewnością zelektryzowali, bo tym bardziej go nabędą. Myślę, że fani epickiego metalu powinni mieć ten krążek w swej kolekcji, a ewentualni adepci epickiego metalu od niego zaczynać przygodę z Dark Quarterer. \m/\m/
Dethonator - Race Against The Sun - Part One 2019 Pavement Ent.
Hm, mamy wiosnę roku 2022, a tu proszę, do recenzji trafia płyta wydana ponad trzy lata temu. Żeby było ciekawiej po kilkunastu miesiącach Dethonator wydał część drugą, czyli ktoś w zespole/ wytwórni najwyraźniej zaspał. Najgorsze zostawiam jednak na koniec: Brytyjczycy łączą tradycyjny heavy metal z thrashem, ale efekt końcowy jest niestety słabiutki. Staż już 20-letni, licząc etap pod nazwą Kaleb, na koncie ileś płyt i coś takiego?! To już nawet nie wpadka, ale tragedia, pokaz twórczej bezsilności w okowach poprawości. Nie ma tu, może poza na początku balladowym "The Hangman" i szybszym, chociaż z doomowym zwolnieniem, "Burial Ground", praktycznie niczego, na czym można by zawiesić ucho, a płyta jest długa, trwa ponad 54 minuty. Tak więc OK, na tym kończy się moja przygoda z Dethonator, ich mistrzów z Iron Maiden i Megadeth mogę i wolę słuchać w oryginale, takie krzyżówki nie są mi do niczego potrzebne. Zabrakło w tym wszystkim wyobraźni, czegoś własnego, tej przysłowiowej iskry efekt to sprawne granie, ale nic więcej. Wojciech Chamryk Heir Apparent - Graceful Inheritance 2022 Hammerheart
Album "Graceful Inheritance" to debiut amerykańskiej grupy Heir Apparent. Właśnie ukazuje się re-
edycja tejże, przez Hammerheart Records, bez jakichkolwiek bonusów i bez zmian w szacie graficznej. Jak dla mnie takie podejście się chwali. Trzynaście numerów i coś około pięćdziesięciu minut zróżnicowanej muzyki. W głównej mierze kompozycje opierają się na szkielecie heavy/speed metalowym, ale panowie umiejętnie wklejają się również w bardziej połamane tematy. W sumie numery idą do przodu, nie dając czasu na jakieś przesadne analizy. Poszczególne wstawki robią niezły klimat, dają wytchnienie, ale i po prostu dodają kolorytu. Trzeba przyznać, że na "Graceful Inheritance" proporcje gatunków są dobrze wyważone. Trochę ambitniejsze motywy nie przysłaniają surowego heavy/ speed. Nad całością unosi się charyzmatyczny wokal. Sprawnie wypadają również energiczne partie gitary - zarówno solówki jak i riffy. Słychać, że były przemyślane. Podobnie jak bas czy perkusja. Heir Apparent pragnie dowieść, że obcujemy z tworem nietuzinkowym. Muszę napisać, że nie znałem wcześniej tej płyty. Z przyjemnością jednak spędziłem paręnaście godzin z tym materiałem. Pomimo tego, że z początku kompletnie mi nie wchodził, to cierpliwie dawałem mu szansę i dopiero za którymś razem specyfika "Graceful Inheritance" w większym stopniu dotarła do mojego umysłu. To musiał być jakiś impuls, bo rzadko poświęcam aż tyle czasu rzeczom, które nie do końca trafiają w mój gust. Warto się jednak zaznajomić z Heir Apparent, bo grupa miała w sobie duży potencjał, który umiejętnie wykorzystywali. W tych raptem pięćdziesięciu minutach zawierają sporo niezłych pomysłów, sprawnie posługując się instrumentami, ale i ładnie obudowując szorstki szkielet heavy/speed metalu w interesujące partie prog metalu. Jak pisałem wcześniej co jakiś czas w kompozycjach pojawiają się przyjemne wstawki budujące klimat. Za sprawą gościnnego wykorzystania klawiszy czy nawet dzwonów rurowych parę motywów nabiera innego wyrazu. Reasumując to dobry album, choć wymaga od słuchacza skupienia. Warto też nie zrażać się i dać mu szansę, bo odwdzięcza się naprawdę ciekawymi tematami. Zdaję sobie sprawę, że nie do wszystkich trafi, ale fanom Fates Warning czy czegoś podobnego być może zapadnie na dłużej w pamięć. Adam Widełka
Hellbreath - Slave Of God 2021 Golden Core
No i takie rzeczy lubię! Totalne rarytasy jak Hellbreath i ich jedyny album "Slave Of God". Pierwszy raz na CD dzięki Golden Core Records. Z dodanymi bonusami demo z lat 1981-1984, jesz-cze pod nazwą Frantic Front. Całość przygotował i poddał obróbce Neudi (były perkusista Manilla Road) i wykonał kawał dobrej roboty. Rzecz zapowiadana jako absolutny unikat brzmi jakby była nagrana tydzień temu! Niesamowite! Dużo w muzyce Hellbreath miejsca na progres. Kompozycje jakie znalazły się na "Slave Of God" wyróżniają się częstą zmianą tempa i różnymi aranżacjami. Słychać, że Niemców (pochodzą z Villingen-Schwenningen, Baden-Wurttemberg) nie interesowała młócka bez jakiejkolwiek refleksji. Album jest przemyślany i momentami nawet lżejszy w wyrazie, dzięki czemu gitarzyści mogą raczyć melodyjnymi solówkami. Zalicza się ten krążek do thrash metalu, chociaż jak na moje ucho wymyka się on jakiejkolwiek klasyfikacji. Tu mamy żonglerkę tematami i ciężko nadążyć za muzykami i ich pomysłami. Jest i szybkie granie, po chwili coś na kształt pokręconego jazz metalu (może to z nich czerpało inspirację Atheist?) a i nawet klasycznego heavy nie pominęli (numer 4 ma riff znany chociażby z "2 Minutes To Midnight" wiadomo kogo). Muszę przyznać, że zaintrygował mnie ten krążek bardzo. Nazwanie go perełką nie będzie żadnym nadużyciem. To absorbująca zmysły muzyka, niecodzienna, rozpędzona, szorstka i nieprzewidywalna. Myślę, że każdy kolejny odsłuch będzie poprawiać jej pozycję - aż nerwy biorą, że taki materiał na CD pojawia się dopiero po 33 latach od wydania! Ja jestem szczerze zdumiony i trafił on w mój gust idealnie. Jest tu taki kontrolowany bałagan, wiele ciekawych rozwiązań, zwolnień, przyspieszeń i nośnych, tnących riffów w towarzystwie punktującej sekcji. Serio to konkretne granie, choć okładka nie musi zachęcać. Chociażby dla samej końcówki dwóch dłuższych numerów - warto do tego przysiąść, bo się tam tyle dzieje, co u innych nie daje rady przez cały album… No i jeszcze te dodatki! Krótko mówiąc wydawnictwo to blisko 80 minut totalnego, rzucającego o glebę metalu o różnych odcieniach. Zasługuje na najwyższą notę, choć w sumie i tak jest poza skalą… Adam Widełka
Hexen - State Of Insurgency 2021/2008 M-Theory Audio
Pod okładką bardzo mocno kojarzącą się z pracami ozdabiającymi płyty Evildead skrywa się debiut Hexen, wydany w 2008 roku nakładem Oldschool Metal Records. Kapela pochodząca z Kalifornii jest w tym momencie w stanie zawieszenia, a szkoda, bo grali naprawdę niezły thrash metal. Oprócz "State Of Insurgency" jest w ich dorobku jeszcze "Being And Nothingness" (2013). Wydawnictwo M-Theory Audio w zeszłym roku przygotowało reedycję wzbogaconą o dodatkowy dysk z zapisem nagrań na żywo. I dobrze, bo warto przypominać takie grupy. Może i nie jest to najlepsza załoga thrashowa na świecie, ale na swoim debiucie Hexen grzeje jak wściekły. Co chwile świdrujące solówki, tempa zawrotne i szatkujące riffy. W niecałej godzince (brakły 4 minutki) dostajemy końską dawkę naprawdę zdecydowanego thrash metalu. Brzmiący trochę współcześnie - choć to nieuniknione, w końcu 2008 rok - ale osadzony na klasyce. Sporo w tym melodyjności ale równoważy się ona z zakusami w stronę progresywności, co uatrakcyjnia odbiór bardzo energetycznych kompozycji. Nie jest też ta muzyka wtórna i nie wieje od niej nudą. Raczej przeciwnie - dzieje się dużo. Momentami aż za wiele, ale na szczęście ktoś czuwał, żeby nie przesadzić. Jak dla mnie to może gdyby "State Of Insurgency" miało jakieś 40-45 minut byłoby strzałem totalnym, ale nie chcę tu narzekać, bo to cały czas niezła płyta. Intensywny album to zawsze plus w gatunku thrash metalu. To już taka specyfika, ale Hexen słychać, że lubił kombinować i ten ich debiut wymyka się szufladce "jak najszybciej i brutalniej". Umiejętnie przemycone melodie są wentylem dla prędkich partii sekcji rytmicznej i tnących gitar. Żeby nie było zbyt prosto to trzeba się jednak przy Hexen skupić. Nie jest to proste granie i wymaga od słuchacza trochę więcej niż standardowego zaangażowania. Rzec mogę, że Hexen celował w tę samą ligę co wczesny Vektor, Gama Bomb i weterani z Voivod, Heathen czy Coroner a to już dużo znaczy.
1991 roku. Krążek został poddany wznowieniu przez Hammerheart Records (z drugim dyskiem pełnym nagrań demo) i po długim czasie znów jest dostępny. Jeśli ktoś chce sięgnąć po intensywny, ale zarazem techniczny thrash to na "Excursion Demise" nie powinien się zawieść. Muzyka, jaką proponował ten zespół, to niekoniecznie coś bardzo odkrywczego, choć z solidnym zapasem energii i podana przez sprawnych instrumentalistów. W roku 1991 to ciężko było być pionierami w niszy technicznego thrashu, ale nikt nikomu nie odmawiał próbować być jedną z ciekawszych załóg na świecie. Duńczycy nie składali broni, drążyli skałę i wydali debiut, na którym połączyli połamane partie perkusji i basu z mocno zaznaczonymi riffami. Do tego uznali, że co jakiś czas wrażenie zrobi niezłe solo i niezapowiedziane przyspieszenie. Czwórka bohaterów - Jesper M. Jensen i Per M. Jensen tworzący sekcję oraz szarpiący struny Jakob Schultz i Jacob Hansen (ten też śpiewał) - przez blisko 45 minut zasypywali słuchacza zmasowanym atakiem dźwięków. Szorstkich, szybkich, niesamowicie plastycznych, choć będących tylko thrash metalem. Siła "Excursion Demise" być może polegała na tym, że udało się im znaleźć połączenie agresji (nawet w wokalach), prędkości z zmianami nastrojów. Nie bali się eksperymentować z pedałem gazu, regulując tempo na tylko sobie znanych zasadach. To bardzo ciekawa płyta. Co prawda, znaleźć można podobnie grające kapele, ale nie mógłbym odmawiać Duńczykom pasji. Słychać, że z głośników wystrzeliwane są karkołomne partie ale nie ma mowy o jakiejś bezcelowej "młócce". Album potrafi wciągnąć i podtrzymać zainteresowanie. Po paru kawałkach zwyczajnie nawet z czystej ciekawości będziemy śledzić kolejne motywy a zmiany tempa otworzą szerzej oczy i podniosą brwi. Mi akurat "Excursion Demise" przypadł do gustu. Czułem w tym ten sam fluid jaki towarzyszy mi w obcowaniu z którąkolwiek płytą Voivod z siłą podobną do tej, którą mury kruszył Dark Angel czy też Demolition Hammer.
Adam Widełka Invocator - Excursion Demise 2022/1991 Hammerheart
Zawsze przyjemnie posłuchać dobrego thrash metalu. Taki właśnie jest debiut duńskiego Invocator z
Adam Widełka Invocator - Weave The Apocalypse 2022/1993 Hammerheart
Drugi, po debiucie, krążek duń-
Jag Panzer - Ample Destruction 2021 High Roller
Dawno nie pisaliśmy o tej płycie, więc ją przypominamy, a okazja jest przednia, bowiem High Roller Records wydało ją ponownie. Tym razem w wersji książki i umieszczając w niej dwa dyski. Pierwszy jest z miksem oryginalnym, drugi z remiksem. Także fani ze słuchem absolutnym mogą teraz siedzieć i wyłapywać niuanse między tymi wydawnictwami. Przy okazji wytwórnia przypomniała o historii samego albumu, który miał kilka wydań i okładek, w formie wprowadzenia napisanego przez Andreasa "Neudiego" Neudertha. Udokumentowała też chyba wszystkie jej publikacje i nośniki, dołączając serię świetnie przygotowanych zdjęć. Jeśli chodzi o wydawnictwa winylowe to spora część z nich to tłoczenia High Roller. Na przestrzeni lat opublikowała ona tę płytę ze wszystkimi obwolutami oraz na różnokolorowych winylach. Zestawiając je wszystkie obok siebie macie gwarancję oczopląsu. Podejrzewam, że wśród naszych czytelników jest przynajmniej jeden wariat, który ma te wydawnictwa w większości. Wobec "Ample
skich thrash metalowców z Invocator wyszedł na rynek w reedycji Hammerheart Records. Dodany dysk pełen jest bonusowych nagrań ale właściwy materiał nie został poddany żadnym zmianom - i dobrze. Każdy kogo zainteresował pierwszy album może sięgnąć po "Weave The Apocalypse" bo to równie zachęcająca produkcja, choć spierałbym się o to, czy równie udana. Datowany na 1993 rok i zarejestrowany z drobną korektą składu (zmiana basisty) krążek jest umowną kontynuacją tego, co założyli sobie na początku. Na pewno jest krótszy o 10 minut, co przy takiej intensywnej muzyce jest dużą różnicą. Wokal jest bar-
Destruction" używa się wiele terminów, od płyty pomnika, poprzez wybitne dzieło, po wzorzec idealny dla prawdziwego metalowego albumu. Jednak trudno inaczej mówić o jednej z najważniejszych płyt z amerykańskiego metalu (jak kto woli power metalu). Niesamowite wrażenie robią gitary, szybkie, mocarne, gniewne, wzburzone. Jeszcze lepiej wypadają solowe popisy gitarowe, które otrzymują wsparcie ciętymi, ale chwytliwymi riffami. Zaś wszystko oparte jest na nader solidnych fundamentach, czyli pulsującej niczym żywy organizm sekcji rytmicznej, gdzie gęsty bas dudni i bulgocze, a dębny miażdżą sto procent tego, co napotkają na drodze. A wszystkiemu przewodzi przenikliwy głos Harry'ego "Tyranta" Conklina, który chyba potrafi nim poruszyć wszelkie uczucia i doznania słuchających go fanów. Kunszt i talent muzyków nie tylko znajdziemy w umiejętnościach i grze muzyków, ale także w warstwie muzycznej i aranżacyjnej. Dzięki czemu możemy delektować się wspaniałymi kompozycjami, które praktycznie wykreowały - jeden do jednego - same tęgie i chwytliwe hymny heavymetalowe. Nie znaczy, że są takie same, bo wszystkie utwory od początku mienią się swoją różnorodnością. Serwują nam całe katalogi przeróżnych riffów, melodii, aranżacji czy też wokali. Także album od szybkiego i agresywnego "Licensed To Kill" po klimatyczny, dostojny i przepojony epicką aurą "The Crucifix" słucha się z zapartym tchem, a dzięki współczesnej technologii można robić to w nieskończoność. Słowem "Ample Destruction" to mus dla wszystkich heavymetalowych maniaków. \m/\m/ dziej irytujący, krzyczany i osadzony na ścianie dźwięku. Numery wciąż grane są z dużą mocą, agresją ale szybkość często oddaje miejsce groove. Chłopaki chętnie sięgają po bardziej powolne tematy. Nie mogę odmówić kombinowania. Słychać, że w kompozycjach sporo się dzieje, choć nie zawsze na polu, które akceptuję. Nie chciałbym używać określenia, że z Invocator uszła para - bo wciąż jest w tym graniu determinacja - ale wydaje się, że skręcili w ślepą uliczkę. Kojarzy mi się to z Sepulturą, która pod koniec czasu z Maxem szła w cuda na kiju, zatracając swój pierwotny charakter. Dziwna to płyta. Po bardzo obiecującym debiucie grupa zaczyna niepotrzebnie, moim zdaniem, zmieniać to, co niedawno było dobre. Trochę to na siłę, ale widocznie była taka potrzeba u Duńczyków. Zapragnęli grać z dużą ilością groove, co zabiło pierwotne szaleństwo technicznego thrashu. Są momenty, nie jest finalnie rzecz słaba, ale diametralnie inna od "Excursion Demise". Zda-
RECENZJE
239
Jack Starr - A Minor Disturbance 2018/1990 Minotauro
Jacka Starra znamy przede wszystkim z jego zespołu Burning Starr oraz dwóch pierwszych płyt Virgin Steele. Jednak lata 80. wypracowały również modę na instrumentalne albumy wirtuozów gitar. Wtedy w zasadzie każdy lepiej grający na gitarze starał się taki krążki nagrać. Nie inaczej było z Jackiem Starrem. W 1984 roku wydal on płytę "Out of the Darkness", a sześć lat później omawianą "A Minor Disturbance". Na niej odnajdujemy twarz Starra jako instrumentalisty, który nie przekłada swoje ego i umiejętności nad zwykłe wartości muzyczne. Dlatego jego kawałki idealnie wpisują się w to, co wymyślili Joe Satriani, Van Halen, Gary Moore czy też... Santana. Jego muzyka na tej płycie oparta jest o hard'n'heavy, szorstki hard rock i blues, a także boogie, rock'n'roll, a nawet solu i funky. Mimo swej różnorodności odnajdziemy podobny klimat, co na płytach wspomnianego już Joego Satrianiego. Po prostu sporo dźwięków do zwykłego i miłego słuchania. Na "A Minor Disturbance" wspierają go przede wszystkim gitarzysta Joe Chinnici, który podgrywał Jackowi we wszystkich utworach. Perkusista John O'Reilly, który w punkt wystukiwał rytm. Basista Randy Coven, który oprócz zwykłego podkładu, cudnie potrafił wpleść w muzykę Starra swoje wygibasy. Są jeszcze dwa inne zestawy sekcji rytmicznej oraz kilku klawiszowców. Najważniejszy z nich to Felix Hanneman, którego możecie kojarzyć z hardrockowego zespołu Zebra. Niemniej uczestniczą tylko w pewnym ułamku zawartości "A Minor Disturbance". Brzmi to nieźle, choć wydaje mi się, że produkcja nie wytrzymała zbytnio próby czasu. Teraz wydaje się, jak była wytłumiona i pozbawiona soczystości.
Jack Starr - Soon Day Will Come 2018/2000 Minotauro
Dekadę później Jack decyduje się na swoją kolejną solową płytę. Na niej zanurza się w rytmy latyno-
240
RECENZJE
amerykańskie, zbliżając się do propozycji spod znaku Santany. Jaką zmianę przechodzi spostrzeżenie przez Jacka muzyki, możemy prześledzić na przykładzie kawałka "Love In The Rain", który znany z rockowej oprawy z "A Minor Disturbance". Od czasu do czasu Jack z zespołem właśnie wraca do rocka i rock'n'rolla tak, jak w utworach "Soon Day Will Come", "You Ain't Got Nothin' If You Ain't Got Love" oraz "I Need A Woman". Jednak ogólnie trzyma się latynoskich inspiracji. Drugą zmianą jest fakt, że wszystkie utwory nagrane są z wokalistą. Jest nim Dan Berrios, a jego głos raczej pasuje do ogólnie pojętego rocka niż hard rocka czy też heavy metalu. Wydaje mi się, że miał być to miły rockowy album z latynoskimi inspiracjami. I nie ma co się oszukiwać, udało się to Jackowi w stu procentach. Więc dlaczego ten krążek nie osiągnął, choć minimalnej popularności, jaką zdobywają produkcje Santany? To jest zagadka. Końcówka, od instrumentalnej wersji utworu "Love In The Rain" wydaje się jako część bonusowa dołączona specjalnie na potrzeby wydania Minotauro Records. Jest ona zdecydowanie szorstka, rockowo-bluesowa. Trochę nie pasuje do tej wcześniejszej części płyty. Mimo wszystko wolę właśnie takiego Jacka Starra.
wałki są bardzo surowe i szorstkie. Niemniej bardzo pasują do stylu, w jakim sprawdzał się wtedy Jack Starr. Był to przeważnie hard-rock i rock z mocnym bluesowym sznytem, który z chęcią kierował się w stronę heavy. Jack jako artysta nie zamykał się na inne gatunki, dlatego w jego muzycy odnajdziemy, również wpływy psychodelii, progresji, jazzu, funky, soulu, a nawet muzyki latynoskiej. Ale generalnie jego inspiracje to dokonania takimi artystami jak ZZ Top, Led Zeppelin, Black Sabbath, Rainbow, BTO, Kiss, a nawet i Santana. Ciekawostką tego wydawnictwa są niektóre utwory, chociażby taki "Seventeen", z którego skorzystali Francuzi z Trust, "Let's Get Tight", którego riff wykorzystano w późniejszej kompozycji "Wait For The Night" (Virgin Steele) czy "Virgin Snow", od którego wywodzi się sama nazwa Virgin Steele. Ogólnie "Before The Steele: Roots Of A Metal Master" nie jest jakimś przełomem, czymś, co powala na kolana, ale jest to zbiór bardzo ciekawej historii dla fana tradycyjnego heavy metalu. Moim zdaniem warto się z nią zapoznać, ale wybór należy do was.
tym te kawałki dostały świetną oprawę, niby mają oldschoolowe brzmienie, ale czuć, że te kawałki pochodzą z dzisiejszych czasów. Tak jest do dziesiątego utworu na płycie, witalnie, energicznie, z przytupem. Ale od "When The River Starts To Rise" zaczyna się wszystko psuć. Co prawda, sam kawałek zbytnio tego nie zapowiada, bo to taki blues-rock w stylu Gary Moore'a, ale później wszystko się rozkracza. Na pewno krążek traci na dynamice. Utwory już nie przykuwają tak uwagi, chociaż Jack ciągle próbuje zaskoczyć swoją pomysłowością. Tak jak w miniaturze "Prelude To Blues At Midnight", w którym gitara Starra kojarzyć się może z "gilmoure'owską" nostalgią. Nie pomaga też standardowy, ale wpisujący się w stylistykę tej płyty finałowy, wolno-balladowy "Stay Awhile". Może ta część płyty wymaga dłuższego przesłuchania, ale i tak wolałbym, aby ten album kończył się na "One Foot In Dallas, One Foot In The Blues", no, ewentualnie na wspominanym "When The River Starts To Rise". Jackowi w trakcie sesji towarzyszyli Billy Preston (bas, perkusja), Judith "Bee" Zander (klawisze), Kenny Rhino Earl (perkusja). Sam Starr grał na gitarach i śpiewał, jedynie w "Are You Happy Now" (chyba najgorszy kawałek na płycie) oraz "Stay Awhile" swojego głosu użyczył Kenny Rhino Earl. Sumując, "Escape From The Night" to całkiem niezły album. \m/\m/
Jack Starr - Escape From The Night 2021 Minotauro
Jack Starr - Before The Steele: Roots Of A Metal Master 2014/2001 Minotauro
Rok po "Soon Day Will Come" wychodzi coś zgoła innego jak stricte solowa płyta wirtuoza-gitarzysty. Tak jak tytuł sugeruje "Before The Steele: Roots Of A Metal Master", Jack Starr zebrał nagrania, które powstały przed jego pierwszym profesjonalnym zespołem, czyli Virgin Steele. Początkowo było to tylko jedenaście kompozycji, natomiast w wersji Minotauro Records mamy ich aż dwadzieścia dwa, co stanowi prawie osiemdziesiąt minut muzyki. Zebrane nagrania pochodzą z okresu 1975 - 1980. Zrealizowane zostały w różnych zestawach personalnych, tak więc mamy wielu muzyków w tym tych, którzy tworzyli jedną z pierwszych kapel Jacka, czyli California, a także Bobby Rondinelli'ego czy Davida De Feisa, dla których z kolei prawdopodobnie były to jedne z pierwszych nagrań w studio. Rejestrowano je też w różnych warunkach, pierwsze z nich Jack nagrywał na czterośladowym magnetofonie Teac. Dlatego przeważnie te ka-
Jack Starr kontynuował swoją karierę solową, co jakiś czas wypuszczając kolejny album. Po "Before The Steele: Roots Of A Metal Master" ukazały się jeszcze "Take It to the Bank" (2008), "Swimming in Dirty Water" (2011) oraz "Instrumental Anthology" (2018). Jednak z pewnym zdziwieniem przyjąłem do wiadomości, że w roku 2021 będziemy mogli posłuchać jego kolejnej płyty. Niemniej biorąc pod uwagę, że rejestracji nagrań dokonano w roku 2019 to, wydaje się, że był to najwyższy czas. Na "Escape From The Night" Starr wrócił do swoich korzeni, czyli do hard rocka i heavy metalu z przełomu lat 70. i 80. W tej muzyce pełno jest nawiązań do Led Zeppelin, Deep Purple, Uriah Heep, AC/DC, Boston, ZZ Top, Rainbow, Van Halen, Bad Company, Foreigner, Kiss itd. W dodatku Jack zrobił to na tyle fajnie, że umiejętnie rozlokował te wszystkie klisze, także w ogóle nie zwracamy na to uwagi. No dobra, bywają momenty, gdzie swoimi myślami kierujemy się w konkretne miejsca i muzykę, ale cały czas czerpiemy z tego radochę. Poza
ję sobie sprawę, że niektórzy, których ujął debiut mogą nie dotrwać do końca, choć ja bym nie dramatyzował aż tak. Te 35 minut jest optymalne i idzie wysłuchać całości bez dużych skrzywień. Natomiast czy się wróci do tej płyty szybko? Ja nie sądzę - chętniej moja ręka zdejmie z półki poprzedniczkę.
ską i słuchając ich, miałem wrażenie, że gdyby wcielono ten zamysł w życie, być może cel był w ich zasięgu. Tym bardziej że utwory robią nadal wrażenie również pod względem wykonawczym, jak i brzmieniowym. Po prostu nie zestarzały się. Także fani progresywnego rocka muszą mieć tę pozycję u siebie.
Adam Widełka
\m/\m/
Kroner Cirkus - Kometa Kronera
LSD - Niebezpieczna wyspa
2021 GAD
2021 GAD
Kroner Cirkus to zespół, który powstał w 1994 roku w Krakowie. Jego założycielem był gitarzysta, wokalista i klawiszowiec Michał "Matragon" Worgacz. Przez dwanaście lat istnienia grali w różnych zestawach personalnych, od tria do sekstetu. Występowali przeważnie lokalnie. Ich muzyka nawiązywała do rocka lat 60 i 70., ale nie unikała wpadających w ucho melodii, ani bardziej skomplikowanych progresywnych konstrukcji. Pod koniec 1997 roku nagrali materiał na debiutancki album, "Kometa Kronera", który ukazał się w 1999 roku na kasecie magnetofonowej. W planach była również płyta CD, ale mimo wydrukowanej okładki, nigdy do tego nie doszło. Za to po latach na wysokości zadania stanęło kierownictwo wytwórni GAD Records, które doprowadziło do wydania zremasterowanej wersji tego wydawnictwa, w dodatku uzupełnionego czterema niepublikowanymi nagraniami. Tym większe brawa dla wydawcy, bowiem swego czasu album namieszał wśród polskich fanów progresywnego rocka i był marzeniem dla wielu z nich, tych starych, jak i tych najmłodszych. Materiał, który znalazł się na albumie to głównie bardzo ciekawe instrumentalne kompozycje utrzymane w konwencji progresywnego rocka. Najczęściej wymieniane to "Schizofenix" ze względu czytelnych nawiązań do King Crimson oraz utwór tytułowy "Kometa Kronera", a w zasadzie świetna dwuczęściowa suita z istrzowska gitarą w roli głównej. A także wokalne songi, od tych bardziej rockowych ("Pragnienie", które jakoś przypomina mi polski Klan), po bardziej progresywne ("Sen o wyspie" ten z kolei może kojarzyć się z Collage). Ciekawostką są wspomniane cztery bonusy. Są to wersje anglojęzyczne utworów "Sen o wyspie", "Prosta piosenka o M.", "Pragnienie" oraz "Bagdad Cafe". Prawdopodobnie były one szykowane do podboju rynków poza Pol-
Chyba w Encyklopedii Rocka jest napisane, że progresywny rock to taka ambitniejsza odmiana hard rocka. Gdzieś to z pewnością było napisane, bo zawsze mi ten cytat towarzyszy, gdy sięgam po coś z rocka progresywnego, a szczególnie z polskiej sceny. Tak w ogóle progresywny rock ma szczególną atencję w Polsce. Nie tylko ze względu na popularność Riverside. I bynajmniej nie jest to kwestia ostatniego czasu. Moim zdaniem trwa to od lat siedemdziesiątych zeszłego wieku oraz w swoich zakamarkach ma pełno bardzo ciekawych i zapomnianych historii. Jedną z nich jest zespół LSD. Pewnie nazwa kojarzy się wam jednoznacznie, ale tak naprawdę znaczy ona Lepszy Spokojny Dzień. Jej historia zaczyna się w roku 1980 w Trójmieście. Do Stanu wojennego działała jako formacja instrumentalna, która dawała swój upust fascynacjom takimi kapelami, jak Pink Floyd, Genesis, Yes czy King Crimson. Reaktywowała się na początku roku 1982 i zwracała uwagę mariażem rocka progresywnego z new wave. Teraz może to brzmieć dziwnie, ale przypomnę wam, że tak też opisywano ówczesną nową falę progresywnych zespołów z Wielkiej Brytani, które z czasem stanowiły czołówkę neo-progresywnej sceny, a mam na myśli Marillion, IQ, Pendragon, Pallas itd. Także moim zdaniem muzycy LSD przeszli na tamte czasy typową drogę rozwoju progresywnego grania. Zresztą większość kompozycji tej formacji bardzo mocno bazuje na starej szkole progresywnego rocka, połączonego z nowszymi inspiracjami ze wspomnianej nowej fali progresywnego rocka. Do tego dorzuciłbym jeszcze wzorowanie się dokonaniami zespołów UK oraz Sky, a dopiero wspomniałbym o naleciałościach new wave. Zresztą na płycie "Niebezpieczna wyspa" nowa fala najwyraźniej wybrzmiewa jedynie w kawałku "Pomnika nie będzie", który bardzo mo-
cno kojarzy mi się z dokonaniami niejakiego Gary Numana. Reszta utworów to już bardziej złożone i intrygujące kompozycje, wśród których wyróżniają się wielowątkowe instrumentale, tytułowy "Niebezpieczna wyspa" oraz "Wzdłuż szyn". Dość ciekawe są także teksty, których autorem w większości jest Wojciech Fułek, także fan progresywnego rocka zdecydowanie ma co na tej płycie odkrywać. Tak w ogóle ta płyta miała się ukazać pod szyldem Poltonu (nagrania pochodzą z kilku sesji w studiach Radia Szczecin). Niestety nigdy nie doszło to do skutku, bo kapela się po prostu rozsypała. Zresztą do dziś nie wiadomo czy to był fakt, czy też plotki. Jednak gdyby doszło to do skutku, myślę, że dla fanów byłby to wtedy bardzo ważny album. Całe szczęście po wielu latach zrobiła to wytwórnia GAD i w końcu można docenić kunszt muzyków tworzących LSD. \m/\m/
Lynch Mob - The Elektra Years 1992-1990 2021 HNE/Cherry Red
George Lynch przez cztery pierwsze albumy Dokken był bardzo mocną podporą Dona. Dopiero po wydaniu "Back for the Attack" (1987) ich drogi się rozeszły. Firma Dokken wtedy wydała jeszcze koncertówkę "Beast from the East" (1988). Nie ma co zaprzeczać, Lynch był ważną postacią dla heavy metalu (jak kto woli hard' n'heavy) w latach 80. George wraz z innym uciekinierem z Dokken, perkusistą Mickiem Brownem w roku 1989 zakładają kapelę Lynch Mob. Wspierają ich basista Anthony Esposito oraz wokalista Oni Logan. W tym składzie debiutują albumem "Wicked Sensation" (1990). Robią to w nader klasyczny sposób, tak że fani amerykańsko brzmiących odmian ciężkiego grania od razu mieli swojego faworyta (przynajmniej jednego z nich). Wraz z krążkiem wylansowane zostały dwa single "River Of Love" i "No Bed Of Roses". Całkiem nieźle jak na debiutantów, chociaż po prawdzie to każdy kawałek tego krążka mógł zostać takim przebojem. Każdy z nich jest klasyczny, choć prosty i bezpośredni. Obdarzone są świetnymi riffami, znakomitą melodią, świetnymi solami, rasową sekcją i znakomicie brzmiącym melodyjnym wokalem. Co ciekawe, "Wicked Sensation" odbiera się w taki sam sposób nawet dzisiaj. Drugi krążek zatytułowany po prostu "Lynch Mob" (1992)
nagrany jest już z innym wokalistą, Robertem Masonem. Okazało się, że Oni Logan nie do końca sprawdził się na scenie, a co gorsza poza nią nie prowadził przykładnego życia. Nie wpłynęło to na zmianę czy odbiór muzyki tej kapeli. Po prostu George i spółka zrobili to, co umieją najlepiej, czyli nagrali klasyczne kawałki hard'n' heavy w amerykańskim stylu. Przebojem tego albumu był utwór "Tangled In The Web", co ciekawe wykorzystano w nim sekcję dętą. Był to zabieg, który co jakiś czas takie zespoły jak Lynch Mob wykorzystywały i przeważnie robiły to udanie. Kolejnym wyróżniającym się kawałkiem na "Lynch Mob" był cover Queen, "The Your Mother Down". Niestety muzycy odbili się od ściany, jaką była ówczesna eksplozja popularności grunge i innego rocka alternatywnego. Jedynym pocieszeniem było utrzymania popularności w Japonii, ten fakt jest zaznaczony dwoma bonusami, które swego czasu ukazały się tylko na tamtejszym rynku, a mowa o "Love Is Finds A Way" oraz "Love In Your Eyes". Ten okres przypomina nam właśnie HNE Recordings dwupłytową edycją zatytułowaną "The Elektra Years 1992-1990". Ja jedynie zwrócę uwagę, że słucham od czasu do czasu wydawnictw z epoki, zwanej hair metalem czy też glam metalem. Fakt te tapirowane włosy i zwiewne szatki mogą denerwować nawet dziś, ale przyklejona do takiego grania komercja dawno odpadła, pozostawiając muzyce jedynie swoją szlachetność i klasyczność. Przeważnie słuchaniu takiej muzyki towarzyszy zdziwienie, że to jednak kawał niezłej muzy. Dlatego tak chętnie sięgam po takie wydawnictwa, szczególnie zespołów i płyt, których wtedy nie słuchałem. Opis tego "The Elektra Years 1992-1990" zakończę informacją, że po wydaniu "Lynch Mob" George Lynch i Mick Brown postanowili na nowo podjąć współpracę z Donem Dokkenem, w ten sposób do życia powrócił klasyczny skład zespołu Dokken. Wydali jeszcze trzy studyjne albumy i jedną koncertówkę, po czym George ponownie się rozstał z formacją (tym razem sam) i kontynuował karierę pod sztandarem Lynch Mob. Zresztą robi to do dzisiaj. \m/\m/ Mass - Back To The Music 2021 Golden Core
Golden Core Records wznawia pierwszy album bawarskiego Mass. Co ciekawe, nie był on nigdy poddany reedycji. Ukazał się na winylu nakładem United Artists Records w 1977 roku. Najnowsze wznowienie zawiera też garść utworów z niewydanej nigdy płyty "Black Mass" z 1975 roku. Wcześniej grupa figurowała po
RECENZJE
241
In This Life
Mordred - The Noise Years 2021 Dissonance
Fool's Game Dissonance Productions zebrało do kupy trzy pierwsze płyty grupy Mordred w pudełeczko nazwane "The Noise Years". To idealna okazja żeby uzupełnić sobie lwią część twórczości ekipy z San Francisco. Pod warunkiem oczywiście, że lubimy nieoczywisty thrash metal pomieszany z różnymi stylami, z których najmocniej przebija się funk. Tak - to dość intrygująca kapela. Warto się przyjrzeć chociażby debiutowi, bo to nawet niezła płyta jest. Wydaje się, że "Fool's Game" to "najczystsza" gatunkowo płyta zespołu. Niecałe czterdzieści minut solidnego grania spod znaku thrash metalu. Riffy, szybkość, wokale - te elementy osadzone są na dobrze znanych fundamentach, jakie zalał betonem już wcześniej, chociażby, Anthrax. Kawałki mkną sprawnie i można się dać wciągnąć. Mordred korzysta z sprawdzonych patentów, jednak nie można odmówić tej kapeli szukania własnej drogi. Ten ich thrash jest zbiorem wszystkiego, co dobre w amerykańskiej odsłonie gatunku, lecz słychać, że chcieliby pójść o krok dalej - co i tak się stało, jeśli posłuchamy kolejnych albumów. Jak dla mnie to "Fool's Game" to niezłe granie bez powodów do czepiania się. Czytelne wokale podkreślają momentami intrygująco połamane rytmy. Panowie trochę metallikują, trochę dodają od siebie i wychodzi na "Fool's Game" przyjemna mieszanka. Nie jest to rzecz powodująca szybsze bicie serca, ale album ma w sobie sporo ciekawych momentów i absolutnie nie mógłbym napisać o nim źle. Bliżej Mordred do Anthraxu, Metalliki, Testamentu niż Slayera i adresują swoją muzykę, wydaje się, do ludzi ceniących melodie nad szlachtujące na oślep riffy. Mało w tym brutalności, więcej kombinowania i stawiania na klarowność. Szczerze to spodziewałem się większych "cudów" a tak miałem przyjemność obcować z całkiem energiczną, poukładaną, a co najważniejsze, płytą z jakimś pomysłem. Jedynym rozprężeniem zgrabnego albumu jest cover Ricka Jamesa "Super Freak" gdzie pojawia się DJ Pause. Jest on poniekąd zapowiedzią, sygnałem do tego, że w głowach muzyków Mordred tli się ochota do, tak zwanego, poszerzenia horyzontów.
242
RECENZJE
Drugim krążkiem z pudełeczka wydanego przez Dissonance Productions ("Noise Years") jest "In This Life". Album oryginalnie ukazał się w 1991 roku. Tutaj mamy poddany reedycji i z bonusem w postaci nagrań z EPek "Falling Away" oraz "Esse Quam Videri". To rzecz, która wyrządzi wielki miszmasz w głowie tym, którym debiut grupy się spodobał. Już prawie od początku słychać wielkie wpływy gatunku funk. Ten krążek, można powiedzieć, jest próbą fuzji thrashu z funku. Połączeniem dwóch dość charakterystycznych ale i przeciwnych sobie sposobów wyrażania muzyki. Do składu doszedł na stałe Aaron Vaugh znany szerzej jako DJ Pause. Dzięki niemu słyszymy co jakiś czas loopy, sample czy miks gramofonów. Dodatkowo opozycją dla ciężkich gitar bywają klangi basu, typowe dla funk i przywodzące na myśl nawet podkłady dla raperów. Zresztą wokale też zdarzają się chętnie deklamowane, co może drażnić mniej otwarte głowy. Rytmy są skoczne i panowie chętnie zanurzają się w świat odległy od thrash metalu. Co prawda nie do końca porzucają granie tego typu, bo na "In This Life" znajdziemy też motywy, które mogą podobać się wyznawcom ligi Metalliki czy Anthrax, ale muszą też wiedzieć, że nic tu nie jest oczywiste i trzeba być gotowym na zmiany co paręnaście nawet sekund. Dla Mordred oczywistym jest dobry, nośny riff połączony z loopami. No i ten wszędobylski funk - kto nie cierpi to lepiej niech sobie ten krążek podaruje. To płyta z dużym pokładem energii. Totalnie inna niż debiut, co może być plusem, ale i przekleństwem. Na moje ucho panowie chcieli ubarwić swoje kawałki, próbować nowych rozwiązań. Jednocześnie zamknęli sobie furtkę do thrash metalu, który przecież nie wychodził im źle. Widać woleli eksperymentować. Trzeba przyznać, że "In This Life" nie jest albumem słabym - jest po prostu diametralnie odmienny od poprzedniego, mającym niezłe pomysły, choć warto przystępować do niego na świeżo i bez określonych założeń bo można się sparzyć. No i, podkreślam, jeśli komuś bardzo nie pasują klimaty funk, odgłosy miasta, loopy, skrecze to może zakończyć przygodę z Mordred na debiucie. The Next Room Ostatnim krążkiem z wydawnictwa Dissonance Productions zbierającym trzy albumy Mordred z czasów wytwórni Noise jest "The Next Room". Oryginalnie datowany na 1994 rok i, co było nieuniknione, zawierający muzykę idącą o krok, albo dwa, dalej w stosunku do poprzednich. Jeśli już wcześniej
zdarzało ci się kląskać z niesmakiem słuchając "In This Life" to nie włączaj. Jeśli natomiast nie jesteś wrogiem grunge - odpalaj śmiało. O thrash metalu z debiutu można zapomnieć. Nie ma go. Wziuuu i poleciał niesiony wiatrem zmian. Chłopaki z Mordred znaleźli nowy cel. Album "The Next Room" to z kolei próba odniesienia sukcesu z graniem "pod" modne wtedy grunge. Już nawet mniej czuć tutaj funk, który na poprzednim krążku był w ogromnych ilościach, ale nadal jest obecny. Zdarzają się deklamowane wokale, trochę raperskie, jakieś loopy i sample oczywiście już obowiązkowo. Zespół nie rezygnuje z ciężkich i ostrych gitar i bez ogródek łączy je z podkładami brzmiącymi niczym podkłady dla gangsterów z Bronxu. Czuć też, że ktoś mocno obcował z całym tym wysypem grup z Seattle - pewne kawałki nasączone są manierą Cobaina, Veddera czy innych grajków "niesamowitego" nowego (wtedy) gatunku. Zdarzają się też mixy jakby Pearl Jam z nośnymi riffami, co może wydać się nawet zabawne albo intrygujące. Buja ładnie ta muzyka fragmentami i nóżka potupie, ale to oczywiście zależy od ucha i nastawienia. Są też naprawdę ładne fragmenty, lekko balladowe, natchnione takie… Szczerze to "The Next Room" z metalem nie ma nic wspólnego. To, że parę razy zagrali coś mocniej, ostrzej, postawili na jakiś riff czy dynamiczniejszą sekcję, to nic nie znaczy. Muzyka grupy wyewoluowała drastycznie przez parę lat działalności. Liznęli chyba wszystkiego co w krótkim odstępie czasu mogło przynieść jakąś popularność. Nie dostrzegam jakiejś wybitnej spójności w działaniu - raczej podejrzewam chęć szybkiej trampoliny do sławy na popularnych motywach. Nie udało się z funky, to nic, bierzemy na tapetę grunge, może się uda… A jeszcze na samym początku grajmy taki thrash metal, coś w stylu Metallica czy Anthrax, bo oni przecież zdobyli wielki poklask. Naturalnie Mordred umieli coś napisać i zarejestrować ciekawe motywy. Zresztą ich debiut, jak pisałem, był niezły. Na dwójce też są pojedyncze tematy mogące się podobać. Tak i "The Next Room" przyniesie pewnie tym bardziej "otwartym" słuchaczom odrobinę radości. Znaj-dzie się parę numerów, które są, obiektywnie, dość w porządku. Natomiast jako całość ten album nie jest pozycją dla fanów metalu. Ortodoksi nie mają tu czego szukać. Mnie jakoś ciężko nie było słuchać tego materiału, jednak bez ogródek napiszę, że prędko do niego nie wrócę. O ile w ogóle… Jako bonus mamy dodaną EP "Vision" z 1992 roku, jeśli komuś będzie mało Mordred.
taką nazwą, lecz skrócono ją i pod nową działali do 1987 roku. Od 2017 roku ponownie zespół funkcjonuje, a jedyny oryginalny członek, śpiewający basista Gunther V. Radny wziął nowych muzyków. Co do "Back To The Music" to mam mieszane uczucia. To nie jest zła muzyka, ale dla mnie kompletnie nijaka. W porównaniu z tym co grali konkurenci w tym samym czasie, a Mass jest traktowane jako kapela heavy metalowa, to wypada dość mało przekonująco. Niby słychać pulsujące rytmy, jakiś sprawnie wykombinowany riff… Jakoś nie chwyta. Kurczę, nawet takie granie bluesowo-rockowe, coś w stylu ZZ Top w tamtym okresie, nie rzuca człowiekiem. Wszystko jest bardzo poprawne i nic z tego nie wynika konkretnego. To dobrze zagrane kawałki, ale ja w tym emocji żadnych nie czułem i trochę się nudziłem. Są naturalnie przebłyski, żeby tutaj nie było, że "Back To The Music" okazuje się jakimś gniotem. Na przykład pod koniec się panowie Gunther V. Radny, Johannes Eder (perkusja) i gitarzysta Detlef "Dave" Schreiber (też śpiewa) rozkręcają i raczą niezłym feelingiem. Jest nawet, modna w sumie w tamtych czasach, sprawna solówka na perkusji… Album "Back To The Music" jak najbardziej warto posłuchać, żeby samemu wyrobić sobie jakąś opinię. Nagrania bonusowe są ciekawe i nadają trochę kolorytu temu wydawnictwu. Jest trochę motywów mogących się kojarzyć z Uriah Heep, z takim typem utworów. Tak jak zaznaczyłem wcześniej - Mass nie byli w ogóle grupą odkrywczą. Dobrze zrealizowali swój debiut, ale już w momencie, kiedy wydawali te nagrania, były one trochę mało wyraziste. Wtedy w hard rocku i heavy metalu czas szedł mocno do przodu i nie znosił próżni. Jak dla mnie takie Budgie, Black Sabbath czy jakiś wczesny Judas Priest albo wspomniany Uriah Heep to byli lata świetlne od tego zespołu. Wiadomo - nie ma co też przesadzać, to nie wyścigi i liczą się jakieś emocje. To szczerze więcej ich znajdziemy na bonusowych nagraniach z 1975 roku niżeli na pełnym, oficjalnym debiucie dwa lata później… Adam Widełka Meliah Rage - Death Valley Dream 2019 Divebomb
Adam Widełka
Kurczę, aż sam się do siebie dziwi-
łem, kiedy słuchałem najnowszej reedycji Meliah Rage "Death Valley Dream" (Divebomb Records). Po wcześniejszych kontaktach z tą kapelą nie zakładałem, że cokolwiek z tym logo może sprawić jakiś pozytyw. Nie, nie - do zachwytów daleko - ale ten krążek to chociaż kawałek w miarę dobrze zagranego thrash metalu. Być może przez to, że to rocznik 1996, a więc trzeci i ostatni z wczesnego okresu i sprzed długiej przerwy. Jeszcze słychać dobre wzorce, chociaż momentami przebija się już takie trochę "nowoczesne" podejście do gatunku. Naturalnie też, że słychać inspirację Metalliką i ogólnie amerykańskim thrashem, choć brzmi to wszystko w miarę po ludzku. Najważniejsze, że nie męczy aż tak, jak na wydanym w 2004 roku "Barely Human". Czas płyty też jest zachęcający bo to około czterdzieści minut. Taka dawka, nawet jeśli w tej muzyce są jakieś momenty mało przyswajalne, jest optymalna. Na cały album tylko kilka motywów było trochę w klimacie ówczesnego metalu końca lat 90., ale ogólnie "Death Valley Dream" się broni. W każdym razie idzie ten album przetrwać bez wielkiego uszczerbku na psychice. Wrażliwszym to może się okazać, że na dłuższą metę będzie przeszkadzać wokal, trochę taki rozkrzyczany, ale jeśli ktoś się przyzwyczai, to rzecz nie powinna aż tak irytować. Przeprawę z materiałem nagradza całkiem udany utwór instrumentalny pod koniec krążka. Paść na kolana nie padłem, ale brzmi przyjemnie i jest miłą odskocznią. Szkoda tylko, że zespół w już ostatnim kawałku trochę zbyt zuchwale czerpie garściami z słynnej Metalliki w takiej metalowej pół balladzie… Reedycja Divebomb Records zawiera dodatkowe utwory nazwane "Unfinished Business". Są one z lat 1992-1996 i z jakichś powodów nigdy nie znalazły się na żadnym wydawnictwie. To na pewno gratka dla fanów Meliah Rage, a dla mnie te paręnaście kawałków podnosi znacznie ocenę całości. W sumie osobno chętniej bym po to sięgnął niż po sam "Death Valley Dream". Adam Widełka Meliah Rage - The Deep And Dreamless Sleep
parę słów. W poprzednich numerach HMP można więc przeczytać bardzo osobisty werdykt na temat tamtych albumów. Teraz trafiły do mnie kolejne dwie pozycje, w tym rzecz, która ukazała się między "Barely Human" (2004) a "Masquerade" (2009). To krążek "The Deep And Dreamless Sleep" datowany na 2006 rok. Reedycja Divebomb Records, ze zmienioną odrobinę okładką - zdjęcie przedstawia inne ujęcie lasu - oraz zupełnie odmiennym logo, nie jest na szczęście zapaskudzona tysiącem dodatków. Jedynie jako bonus jest cover Alice Coopera, "Halo Of Flies" z fenomenalnej płyty "Killer", co jest raczej dość nietypowym wyborem, za co duży plusik. No ale "The Deep And Dreamless Sleep" nie słucha się od tyłu. Najpierw trzeba przebrnąć przez osiem numerów. Tragedii generalnie nie ma, ale to nie jest ten typ muzyki metalowej, który mnie "bierze". Co prawda, nie słychać aż tak inspiracji Metalliką jak na "Barely Human", który mnie strasznie zmęczył swego czasu, ale jednak mimo wysiłków Meliah Rage i tym razem nie dali rady mnie przekonać. Nie wiem jaki odbiór był tej płyty w momencie wydania, ale czuć, słuchając tego w 2021 roku, że mocno nasycone jest to takim współczesnym graniem próbującym jakoś wcisnąć się w ramy gatunku powiedzmy thrash czy power metalu. Na moje ucho jednak daleko do tego tej grupie, ale kto jak uważa - może ja się nie znam albo też nie jest to muzyka dla mnie. Na pewno. Całość jest dziwna. Ładne wokale przeplatają się z krzyczanymi partiami, a plemienne bębny i riffy zmieniają się na stonowane i subtelne motywy. Potem chłopaki tną w rytmach podobnych do dalekich lig thrash metalu i w klimatach muzyki, której nawet nie umiem sklasyfikować, bo po prostu niczego takiego na co dzień nie słucham. Gdybym nie musiał na temat tej płyty pisać ani jednego zdania to pewnie w połowie już bym wyłączył, ale z obowiązku dotrwałem do końca. Jak wspomniałem krążek zamyka cover Coopera i za to moje jedyne, szczere uznanie. Co prawda nie jest zagrany jakoś wybitnie, ale brawa za chęci i wybór. Chociaż tyle dobrego z reedycji "The Deep And Dreamless Sleep" dla siebie ukroiłem.
2019 Divebomb
Pamiętam, że jakiś czas temu miałem okazję, by poznać muzykę grupy Meliah Rage i napisać o niej
Adam Widełka
Miracle - The Fall Of Existence/ The Remnants Of Humanity 2022 Thrashing Madness
Poznański Miracle doczekał się kompaktowych edycji swych trzech materiałów demo z lat 1992-95. Były to czasy przejściowe, bo thrash odchodził już na dobre, death powoli zaczynał tracić popularność, a na plan pierwszy zaczynał wysuwać się black. Tymczasem Miracle na pierwszym demo "The Fall Of Existence" z roku 1992 postawili na surowy, mocarny death/thrash z odniesieniami do doom metalu. Posłuchajcie choćby "The Last Sovereign Of The World" czy kompozycji tytułowej nawet jeśli zwalniają, to po chwili bez litości uderzają ponownie, a ten wściekły materiał jest jednocześnie mroczny i tajemniczy, pełen posępnej aury. Pojawiają się też bardziej techniczne patenty czy nawet balladowe partie ("Death Wish") - aż dziwne, że wtedy ta kaseta doczekała się tylko własnego wydania zespołu, bo to materiał bez zbędnych dźwięków, sama esencja tej stylistyki. W kompaktowym wznowieniu "The Fall Of Existence" od Thrashing Madness poza wypasionym bookletem mamy też dodatki audio. Dwa utwory live potwierdzają, że Miracle brzmieli na żywo jeszcze mocniej, a do tego zespół miał koncertowy potencjał. Z kolei "Promo Tape '95", ostatnie przed kilkuletnią, wydawniczą przerwą w dorobku grupy, to to trzy jeszcze ciekawsze utwory, mroczny death/ doom metal najwyższej próby z perełką w postaci "Image Of Indifference". Na edycji CD "The Remnants Of Humanity", drugiego demo Miracle z roku 1993, również mamy dodatkowe utwory koncertowe, taki bardziej oficjalny bootleg, ale dla kolekcjonerów to rzecz bezcenna. Daniem głównym jest jednak rzeczone demo, które w epoce doczekało się nawet oficjalnej kasetowej edycji nakładem firmy Promus, ale nic za tym nie poszło, a zespół nadal znany był tylko wąskiej grupie fanów. Dobrze przynajmniej, że dzięki obecnemu wznowieniu więcej słuchaczy będzie mogło przekonać się, że w pierwszej połowie lat 90. w Polsce również nie brakowało zespołów, grających na poziomie death/doom, w którym coraz większą rolę zaczęły odgrywać instrumenty klawiszowe. Szkoda, że Miracle nie zdołali wtedy jakoś mocniej zaznaczyć swej obecności na scenie, a do tego milczą od wydania w roku 2001 powrotnego materiału "I
Will Become Your God" - może te reedycje zdopingują zespół do większej aktywności. Zarówno "The Fall Of Existence" jak i "The Remnants Of Humanity" zdobią nowe okładki, dzieło Leszka Wojnicza-Sianożęckiego, ale w książeczkach zamieszczono reprodukcje starych, kasetowych wydań. Nota, jak to zwykle u mnie w przypadku rodzimej klasyki, może być tylko jedna. Wojciech Chamryk
Ostrogoth - Before The Full Moon 2021 High Roller
Nakładem High Roller Records w końcówce 2021 roku ukazała się ciekawa kompilacja. Ciekawa na pewno dla fanów belgijskiego heavy/power metalowego Ostrogoth. Zawiera ona bowiem cztery dyski wypchane materiałem, który udało się (w części) zarejestrować jeszcze przed pierwszymi Demo grupy. Czasy więc zamierzchłe, ale muzyka całkiem niezła. Przed państwem "Before The Full Moon". Pierwszy dysk to dziewięć numerów. Nagrano to w latach 19781979 pod nazwą Stonehenge, a ostatni kawałek jako Trash w 1977. Bliżej tym kompozycjom do hard/blues rocka niż do metalu, jaki grali potem już we właściwym wcieleniu. Co nie znaczy, że wieje nudą! Numer goni numer, a całość jest w przyzwoitej jakości, pozwalającej na wsłuchanie się w prehistoryczne dźwięki. Potem wchodzimy już w okres, powiedzmy, właściwy. Raczkujący Ostrogoth, zmierzający jednak już w kierunku muzyki ostrzejszej. Mamy pełne krążki nagrań z prób, sesji i demo, z lat 1981 i 1982. Część z nich trafiała na oficjalne taśmy, jakie dały fundament do szerszej kariery zespołu. Jakość jest różna, ale nie ma co wybrzydzać - to rzeczy wyciągnięte z głębokich archiwów. Sporo dobrych, zadziornych kawałków. Trochę klimatycznych zwolnień z nutą liryzmu. Zespół po prostu szukający swojej ścieżki, starający się badać najlepsze brzmienie. Słucha się nieźle, choć część tego wszystkiego adresowana jest do tych najbardziej zagorzałych fanów Ostrogoth. Na deser mamy dysk numer trzy, na który
RECENZJE
243
Overdrive - Reflexions 2022/1981 Regain Records /Reborn Classics
Szwedzki zespół tym wydawnictwem zaczynał swoją karierę w 1981 roku. Z przerwami grają do dziś i to w prawie tym samym składzie. Obawiałem się trochę, że to będzie taka ABBA z ostrzejszą gitarą, ale mała płytka po kilkunastu minutach rozwiała moje wątpliwości. Co prawda pierwszy kawałek z pięciu, jakie zawarte są na "Reflexions", może zniechęcić swoim bardzo piosenkowym klimatem. Riff natomiast i fundament basowy idą już w kierunku zdecydowanie mocniejszym i udaje się ten fragment przełknąć. Później jest zdecydowanie lepiej i ten krótki zbiór kompozycji napawa optymizmem przed sięgnięciem po kolejne pozycje Overdrive. Muszę przyznać, że grupa brzmi brytyjsko. Czuje się jakby pochodzili z mglistych wysp a nie z mroźnej Skandynawii. Spokojnie można się nabrać i sklasyfikować ich jako jedną z tych zapomnianych załóg NWOBHM. Myślę, że to wystarczający powód, żeby sięgnąć po "Reflexions". A jeśli ktoś potrzebuje jeszcze jakiejś zachęty to napiszę, że szwedzka grupa ciekawie połączyła melodyjność z zacięciem. Słychać niezłe galopady i szarpane riffy, jakich nie powstydziłby się duet Smith/Murray lub KK/Tipton. Może Overdrive nie miał AŻ takiej mocy przebicia jak jego brytyjscy koledzy, ale w żadnym wypadku nie można mówić o jakiejś miałkiej muzyce. Jest konkretnie i zdecydowanie. Dużo tutaj bym musiał zdradzać. To tak krótki podsumuję - jeśli lubisz wczesny Tygers Of Pan Tang, Diamond Head, Raven albo Jaguar i masz alergię na bezsensowne kalki to śmiało posłuchaj.
Overdrive - Metal Attack 2022/1983 Regain Records /Reborn Classics
Nie ukrywam, że po EP "Reflexions" Szwedzi zaostrzyli apetyt na kontakt z pierwszą pełną płytą. Krótki materiał dobrze wprowadził i liczyłem na coś, co podtrzyma ogień. Album "Metal Attack" przyniósł atak nie tylko przez swój tytuł. Reedycja Reborn Classics
244
RECENZJE
przynosi właściwy krążek z pięcioma dodatkowymi nagraniami. Jeśli chodzi o resztę - okładkę i temu podobne - zachowano pierwowzór, jednak jest jeden zgrzyt. Usunięto ostatni kawałek z pierwszego wydania "Time Will Tell" i reedycja ma 9 a nie 10 kawałków. Dziwne to i przez to wzrasta moja niechęć do wszelkich wznowień, bo od razu obiór jest zniekształcony. Wielka szkoda. Muzycznie to około czterdziestu minut bardzo sprawnego heavy metalu o brytyjskich wzorcach. W sumie w stosunku do EP poprawiło się brzmienie. Tym razem jest pełniejsze, bardziej zadziorne i same kompozycje również brzmią ostrzej. Sprawiają też wrażenie gęstszych i o wiele dynamiczniejszych. Overdrive popełniło pełny debiut w tym samym składzie co poprzedni krótki materiał. Można wysnuć wniosek, że grupa się dotarła i umiała wejść o poziom wyżej. Słucha się tego świetnie. W niczym w sumie "Metal Attack" nie ustępuje krążkom wydawanym w tym okresie na świecie. Szkoda, że o Overdrive mało się mówi. Sam sypię głowę popiołem, bo też wcześniej grupa nie wpadła w ucho. To naprawdę solidna, szybka, energetyczna muzyka spod znaku konkretnego heavy metalu. Nie ma mowy o jakichś wypełniaczach czy łzawych balladach są za to melodie, ale utrzymane w konwencji przenikające się z zadziornymi gitarami i dudniącą sekcją.
brzmi to solidnie i na czasie. Połowa lat 80. to przecież same niesamowite, ponadczasowe nagrania na świecie - Overdrive nie byli gorsi. Każdy numer przynosi dawkę heavy metalu okraszonego melodią ale w żaden sposób nie psującą odbioru. Kawałki napędzane są przez rozpędzone gitary i mocną sekcję. Riffy może nie jakoś wybitnie odkrywcze ale pasujące do całości. Krążek "Swords And Axes" to przede wszystkim energetyczne i równe granie. Ciężko usiedzieć w miejscu słuchając tego albumu. To naprawdę udana pozycja. Jeśli ceni się klasyczny heavy metal z Europy to nie widzę powodu, żeby nie wrzucić do tego worka również Overdrive. Fakt, że nie jest to zespół za mocno kojarzony, a szkoda. Wspomniałem o tym wcześniej - napiszę też teraz żałuję, że wcześniej nie poznałem. Nie ma argumentów, by stwierdzić, że "Swords And Axes" to heavy gorszego sortu. Adam Widełka
trafił koncert z 1981 roku, rejestrowany w Belgii. Dodatkowo kilka kawałków z sesji. Jakość typowo bootlegowa, ale spora wartość historyczna. Dużo energii i dobrego heavy metalu. Daje to pogląd na formę grupy w tamtym czasie i ich możliwości. Można sobie porównać z tym, co proponowali potem i znaleźć (bądź nie) różnice. Ciekawie wypada cover "Green Manalishi" grany m.in. przez Judas Priest a w oryginale naturalnie przez Fleetwood Mac. Jakoś nigdy nie byłem fanem Ostrogoth. Znam tyle o ile, ale dla sceny belgijskiego heavy był to na pewno twór znaczący. Mimo, że działał od 1983 do 1987 roku, to i współcześnie perkusista Mario Pauwels ciągnie ten wózek. Nagrywali nawet w 2015 roku EP. To niezła muzyka a "Before The Full Moon" daje poczucie tego, co działo się w tym okresie poprzedzającym. Jak już wspomniałem czterodyskowa kompilacja adresowana jest (głównie) dla ultrasów Ostrogoth. Co nie znaczy, że ktoś lubiący stary heavy metal nie znajdzie tutaj czegoś dla siebie - to jednak spory zbiór interesujących nagrań danego gatunku. Adam Widełka
Pagan Altar - The Time Lord 2019/2004 Temple of Mystery
Overdrive - Swords And Axes 2022/1984 Regain Records /Reborn Classics
Swoją trzecią płytą Szwedzi z Overdrive trzymają poziom znany z poprzednich wydawnictw. Nie ma mowy o nudzie ani o wymęczonych kompozycjach. To też ich ostatnia pozycja przed długą przerwą wydawniczą, która trwała aż do 2006 roku, kiedy to ukazała się EP "Ressurected", na której zszedł się stary skład z nowym wokalistą Perem Karlssonem (też w Portrait). Reedycja tym razem nie przynosi niemiłych zaskoczeń w postaci usuniętych kawałków, za to dostajemy dodatkowe nagrania m.in. z niepublikowanego albumu "Motorized Maniaxe". Oryginalnie było dziewięć numerów i około 45 minut muzyki. Album "Swords And Axes" pojawił się rok po pełnym debiucie i w sumie mocno do niego nawiązuje. Można rzec, że na drugiej płycie grupa poprawiła swoją pozycję. Nie proponują jakichś totalnych nowinek. Raczej
Tego zespołu nie trzeba za bardzo przedstawiać maniakom NWOB HM i doom metalu. No ale jakby ktoś zetknął się z nim pierwszy raz to słowem wstępu - Pagan Altar to grupa założona w Brockley, Anglia, w 1978 roku. Oficjalnie żadnych płyt nie wydała do 1998 roku, ale nagrania były rejestrowane, więc albumy były bogate w dźwięki z lat o wiele wcześniejszych. Tak jest i z małym albumem, "The Time Lord" z 2004 roku. Sześć utworów (ostatni to bonus w nowszych wydaniach) z lat 1978-1979 daje nam smakowitą ucztę heavy/doom metalową. Pięknie się ta muzyka snuje. Momentami grzęźnie cudownie, niczym zastygająca, gorąca smoła. Posępne riffy gitary, jakby Les Moody (utwory 1-2) i Alan Jones byli bezpośrednimi uczniami Tony Iommiego, ale jednocześnie dodając całe swoje serce i tworząc z nich własne dzieła. Dudniąca perkusja Ivora Harpera (kawałki 1-3) i Marka Elliota (4-5), jakby kotły zagrzewające do walki. Jedynie basista Glenn Robinson jest obecny we wszystkich nagraniach, podlewając całość mocnymi, niskimi tonami. Ze swoim rażącym szczeroś-
cią wokalem, nieżyjący już Terry Jones, jest magiem wyśpiewującym zaklęcia - totalnie subtelnym, choć też i złowieszczym. Nie da się go z nikim pomylić tak jak zresztą muzyki Pagan Altar. To jedna z tych kapitalnych drużyn starego, oldschoolowego grania muzyki metalowej, głęboko jednak zakorzenionej w klasycznej odmianie hard rocka i nawet sięgająca do różnych jego odmian. Raz powolnie, raz szybciej, szorstko i na chłodno. Niezłe solówki, chropowate i charakterne, a w tle gęsta sekcja. Aura, jaka roztacza się nad tą EPką, jest niecodzienna. Przez czas trwania krążka przenosimy się w koniec lat 70., gdzie jeszcze ważny był romantyzm w muzyce. Gdzie kompozycje się wyróżniały i miały siłę tysiąca armii. To, czego doświadczamy słuchając "The Time Lord" jest uczuciem, jakie może niedługo zaniknąć. Ważne więc, żeby pamięć o takich nagraniach kultywować i nieść dalej. To muzyka, która ma cały wachlarz emocji - od energii, poważnych, mocnych riffów po delikatne, jakby niesione podmuchem wiatru, swobodne partie wokalne i dyskretne, ujmujące melodią tło. Niby mini album, a "The Time Lord" chwyta za gardło zdecydowanie bardziej niż nie jeden pełny materiał. Czapki z głów! Adam Widełka
jego głos ma paletę barw. Potrafi być przejmujący, ale zarazem stanowczy, liryczny i mocarny. Ładnie współgra też z damskimi chórkami, dodającymi niewątpliwego uroku poszczególnym utworom. Bardzo to folkowo-rockowa płyta jak na Pagan Altar. Nie znaczy to wcale, że jest gorsza. To kapitalny materiał, łączący jakby kilka muzycznych konceptów w jeden, absolutnie wyjątkowy. Nie da się tego podrobić. Wszystko tutaj idealnie współgra. Kompozycje roztaczają tak silną aurę, że ciężko się od nich uwolnić, a łza czasem, niesforna, po policzku spłynie dając dowód na to, że tytuł krążka nie kłamie. Bez cienia wątpliwości mogę napisać, że to jedna z tych płyt, jakie nie dają się sklasyfikować - a zmuszają do poświęcenia im całkowitej uwagi. Niesamowity klimat tego krążka nie daje wytchnienia. Kawałki budują taki nastrój, że pozostaje tylko zastygnąć w bezruchu i ze ściśniętym gardłem dopłynąć do końca… "Mythical & Magical" nie sposób wyrzucić z głowy. Wydaje mi się, że pisanie o tym jest bezcelowe, bo słowa nie oddadzą tego, co czeka na słuchacza po wciśnięciu przycisku Play… W jaki przepiękny świat dźwięków wchodzi i jakie piętno odciśnie na nim muzyka, której nastrój jest niesamowity a sama końcówka to istna poezja doom metalu…
sza firma nie spojrzała na ten krążek. Dziesięć nośnych numerów plus bonusy w postaci demo z roku 1983 składa się na wydanie Golden Core Records. Czym dalej zagłębiałem się w "Red Neck Roller" tym chętniej noga tupała. Kompozycje grupy są zaraźliwe swoją przestrzenią, dobrym smakiem i szaloną przebojowością. To, kurczę, dobrze przemyślany album. Nic tutaj nie jest na siłę. Nie odczułem wrażenia, że muzycy maskują czymś swoje niedostatki. Po prostu zarejestrowali pomysły i już. Nie ma na "Red Neck Roller" wiochy mimo, że są fragmenty bardzo mocno osadzone w takim lekkim i swobodnym graniu, które przypominać może taki amerykański rock lat 70. Nawet dwie ballady, troszkę łzawe, są do przyjęcia i słucha się ich dość przyjemnie. Chyba głównie przez to, że Poker tworzyli sprawni muzycy. Nie spodziewałem się tak intrygującej płyty. A jeszcze jest kilka utworów dodatkowych, które dopiero pokazują pazur grupy. W przynajmniej dwóch Poker zahaczał nawet o heavy metal. Szkoda, że to wszystko się jakoś rozmyło. Cóż, rzec można - życie. Tak czy siak zachęcam. Warto sięgnąć po ten materiał! Adam Widełka
Adam Widełka
tańczony, ulotny i zwiewny "Bajkowy". Płynącą z lekkim szmerem "Głęboką rzekę". Bardziej pikantny i energiczny "Nocne widziadła". Urzekający niczym uniwersum "Niespełnienie". Marzycielskie i finezyjne "Warkocze". Zadumane intro "Bijące serca" i na koniec wręcz epicką mini-suitę, "Płonę". Oczywiście wszystko zagrane z lekkością, swobodą i zapałem godnym debiutantów. Przepełnione inwencją, talentem, wyobraźnią i zaczarowane w magiczne nutki. Niby wszystko wynika z fascynacji mistrzami Camel, Marillion, Genesis, Pink Floyd, King Crimson, ale zagrane po swojemu, według własnych zasad i własnego smaku. Słowem gratka dla polskich maniaków progresywnego grania, ale nie tylko. Reedycja GAD Records wyróżnia oprócz remasteru, jedno nagranie, a jest nim "Sanktuarium", ponownie nagrane na potrzeby właśnie tego wydania. Zagrał go praktycznie ten sam skład co z debiutu, jedynie basistę Radka Scholla zastąpił Jarosław Szajerski (muzyk Rivendell). No i Panie aktualnie mają inne nazwiska. Dodatkowo zaproszono jeszcze wiolonczelistkę Weronikę Kujawę oraz Kamila Szewczyka, który zagrał na oboju. No i co? Nadal jest magia, jest moc! Chciałoby się więcej! Debiut Quidam trzeba traktować jak skarb, który trzeba przekazywać z pokolenia na pokolenie, aby nigdy o nim nie zapomnieć. \m/\m/
Quidam - Quidam
Pagan Altar - Mythical & Magical 2019/2006 Temple of Mystery
Każdy album tego zespołu to osobna historia. Pasjonująca i zmuszająca do całkowitego poddania się dźwiękom, które malują obrazy zarówno podniosłe jak i delikatne, muskają po twarzy lekko, by z czasem przyłożyć solidnie - cudowne to granie w swojej klasie, ale i bez szufladkowania myślę, że Pagan Altar zainteresuje każdego, kto ma choć trochę otwarty umysł. Nagrania z tej czwartej płyty, wydanej w roku 2006, pochodzą oryginalnie pomiędzy 1977 a 1983 rokiem. Jak na taki odległy czas to brzmią kapitalnie i nie straciły nic a nic ze swojej mocy. Strasznie piękna to rzecz, natchniona i nasączona tytułową magią i mitem. Wiele inspiracji Jethro Tull na przykład słychać w kompozycjach, co niezmiennie chwyta za gardło. Świetnie brzmi cały zespół - skromny skład - cztery osoby: Alan Jones na gitarach, Mark Elliot na perkusji, Trevor Portch na basie i wielki nieobecny już, śpiewający Terry Jones. Co tam śpiewający! On maluje głosem! W każdym numerze
2021 GAD
Poker - Red Neck Roller 2021 Golden Core
Być może gdyby jakaś większa firma fonograficzna wydała w epoce album "Red Neck Roller" teraz mówilibyśmy o jednej z przebojowych płyt lat 80. No ale w tym momencie po raz pierwszy reedycja materiału wychodzi poprzez Golden Core Records, adresowana pewnie do maniaków, którzy na nazwę Poker reagują z wypiekami na twarzy. Wszyscy inni popukają się w czoło i wrócą do swoich spraw. Całkiem niezłe to granie. Miałem do czynienia z Poker pierwszy raz w życiu i muszę przyznać, że wrażenie odniosłem poprawne. Naturalnie - to nie jest muzyka, dla której zmienię życie, jednak słychać, że był w tym duży potencjał. To taki bardzo melodyjny hard rock, grany zadziornie i zdecydowanie. Naprawdę udane kompozycje, dobrze wykonane mogły rzeczywiście dać przepustkę do większej popularności - no ale jak wyczytałem z odmętów sieci i wspominałem na początku, żadna więk-
W roku 1996 wytwórnia Ars Mundi wydaje debiut inowrocławskiego zespołu Quidam. Po paru latach, i płyta, i zespół uzyskują kultowy status. Do tej pory krążek "Quidam" budzi podziw, uwielbienie i zainteresowanie. Ciągle na nowo odkrywają go nowe pokolenia. W roku bodajże 2006 wytwórnia Rock-Serwis postanowiła ponownie przypomnieć płytę, ale w rozszerzonej formie z całą masą bonusowych nagrań. Przyszedł rok 2021 i to samo uczynił label GAD Records, to znaczy prawie to samo, bo wydali zremasterowaną wersje zawartości oryginalnego albumu z jednym bonusem (o tym później). Nie bardzo wiem jak wziąć się za opisywanie samego albumu, bo jedynie przychodzą na myśl słowa bliskoznaczne do: bajkowe, magiczne, cudowne, niezwykłe itd. Niewątpliwie kultowym jest sam utwór "Sanktuarium", chyba na zawsze będzie on synonimem zespołu Quidam. Za nim mamy przepiękny "Choćbym..." z kosmiczną wokalizą Emilii Derkowskiej. Roz-
Schloss - Ready For The Show 2021 Golden Core
Żeby znaleźć jakiekolwiek informacje o tym zespole trzeba powołać komisje śledcze i przekopać koparką Internet, a i tak nikt nie zagwarantuje, że będziemy usatysfakcjonowani. Schloss to niemiecki zespół działający trochę w latach 70. a potem w 80. Kto tam grał też do końca pewne nie jest, dlatego wybaczcie, ale daruję sobie to wszystko. Wystarczy, że muzyka na albumie "Ready For The Show" jest tak przyjemna, że o mało nie położyłbym się spać. To granie niby spod znaku Kiss, Motley Crue czy nawet coś w podobie NWOBHM, tyle, że z Niemiec. Tak przeczytałem w jakimś opisie reedycji, którą można już teraz nabyć. Golden Core Records wyciąga z czarnej piwnicy taki smaczek w postaci "Ready For The Show". Ta bardzo lekka i swobodna muzyka rockowa nawiązuje w swoim wyrazie do Ameryki lat 70., no ale
RECENZJE
245
Phantom Lord - Phantom Lord 2018 Minotaurto
Swego czasu opisywałem płytę zespołu Devil Childe. Wykorzystywałem tam informację, plotkę, że ich album powstał na zamówienie Dutch East Records. W jego ramach miały powstać trzy różne wydawnictwa, gdzie na każde nie można było przekroczyć dwunastu godziny w studio wraz z realizacją i miksami. Wszystkie projekty zostały zrealizowane przez tych samych muzyków tj. Jacka Starra (gitara), Joego Hasselvandera (perkusja, śpiew) i Neda Meloni (bas). Niestety krążek nie miał najlepszej produkcji, brzmienia i charakteryzował się jazgotem, tak jakby Starr grał jedną i tę samą solówkę. W ten sam sposób można wypowiedzieć się o debiucie Phantom Lord. Słowo, które określa "Phantom Lord" to chaos, speed metalowy chaos. Niemniej ma ona pewną myśl przewodnią, która wygląda jakby ten projekt miał być odpowiedzią na speed metalowe wcielenie Metalliki z debiutu "Kill'em All". Zresztą nazwa tej formacji wywodzi się od jednego z kawałków tego krążka. Tak jak wspomniałem pierwsze, co się rzuca w uszy to jazgot i chaos oraz słabe brzmienie, jednak niektóre kawałki są przejrzystsze. Zaliczyłbym do nich "Live Fast, Rock Hard", "Mad Bash", "Mach Ten" i najbardziej masywny "Fight The Thunder". No cóż, gdyby nie warunki, w jakich powstał ten album, prawdopodobnie mielibyśmy do czynienia z czymś bardziej przemyślanym i dopracowanym, a tak mamy rzucone ad hoc pomysły i zagrane naprędce. Prawdopodobnie można to prześledzić, bowiem sporo pomysłów z debiutu Phantom Lord, Jack Starr wykorzystał w swojej późniejszej kapeli Burrning Starr. Mimo że krążek "Phantom Lord" ma sporo wad to, stanowi ciekawą pozycję dla fanów heavy metalu lat 80., speed metalu czy US metalu. Myślę, że każdy z nich powinien się zapoznać z jego zawartością. Dodam jeszcze, że płytę tę nagrywał jeszcze jeden muzyk, gitarzysta rytmiczny Steve Price (współpracował również z Thor). Dodatkowo każdy z muzyków na potrzeby tego wydawnictwa ukrył się pod pseudonimami brzmiącymi po niemiecku. Phantom Lord - Evil Never Sleeps 2018 Minotaurto
Devil Childe nie maiło swojej kontynuacji, za to Phantom Lord
246
RECENZJE
jak najbardziej. Formacja zdecydowanie trafiła w zainteresowanie ówczesnych fanów. No i od początku czuć, że na "Evil Never Sleeps" poświecono stanowczo więcej czasu. Kompozycje są zdecydowanie lepiej dopracowane, nie ma w nich ani odrobiny chaosu, brzmienia, choć surowe to już są konkretne, instrumentaliści grają z pewnością i precyzją, a wokalista John Leone śpiewa, jak na amerykańskich wokalistów tamtego czasu przystało. W rozpoczynającym "Speed Demons" słyszymy rasowy US power metal, z wpływami najlepszych odsłon NWOBHM, "Highway of Death" jest jeszcze bardziej intensywna, a z "Call of the Wild" kapela wpada już na najwyższe obroty. Co prawda wraz z "Battle Zone" zespół wypada z rytmu, bo to taka gitarowa miniatura, ale z następnym utworem, tytułowym "Evil Never Sleeps" szybko wracają do rezonu, tym bardziej że pojawiają się mocniejsze akcenty speed metalowe w stylu Exciter. I tak jest do samego końca płyty. Album jest krótki, ale konkretny, w żaden sposób nie da się znudzić. Jak debiut "Phantom Lord" powinniście poznać, to "Evil Never Sleeps" musicie koniecznie znać. Swego czasu pierwszą z tych płyt wydała Pentagram Records (1985), drugą zaś Napalm Records (1986), obie to amerykańskie nieistniejące wytwornie. Natomiast w roku 2018 o zespole i jego płytach m.in. na winylach przypomniała wytwórnia Minotauro Records. \m/\m/
żeby grać muzykę taką jak Kiss, trzeba żyć za wielką wodą. Rynek amerykański rządzi się swoimi prawami i już nie raz byli tacy, co chcieli być jak oni i polegli. Tutaj dużo brakuje, choć utwory są niezłe. Inaczej mówiąc album "Ready For The Show" totalnego wstydu nie przynosi, ale jest adresowany do tych, którzy żyją sentymentem tamtego czasu. Współcześnie nie robi to żadnego wrażenia. Zaraz kojarzy mi się z tym Smokie czy inne wynalazki ery glam rocka. Jest wesoło, są riffy i rock and roll. Brakuje tylko trochę jaja w tej muzyce i wulgarności, jaką miał chociażby wczesny Kiss, a możliwe, że "Ready For The Show" byłoby krążkiem bardziej przyciągającym uwagę. W ciągu zaledwie 33 minut są fragmenty, jakie mogą się oczywiście podobać, jednak całość szybko z głowy ulatuje. Mimo wszystko nie zrażam do tego krążka. Zawsze można czas spędzony z Schloss potraktować jako absolutną ciekawostkę i… dobrze się przy tym pobawić. Adam Widełka
Sentinel Beast - Depths Of Death 2021 MDD
Założony w 1984 Sentinel Beast pochodzi z Sacramento (Kalifornia) i w tym momencie grupa jest w stanie zawieszenia. W sumie to kolejna z takich, co nagrały jedną płytę w epoce i współcześnie miotają się w niebycie, niby coś tam rejestrując (Risen Demo EP w 2009) ale tak naprawdę niewiadomo co z tego będzie. Dziś Sentinel Beast to tylko charyzmatyczna wokalistka Debbie Gunn i nowi muzycy. Można więc powiedzieć, że po przeszłości w postaci "Depths Of Death" (1986) nie ma już śladu. No, ale mamy nośnik i możemy posłuchać dość ciekawego power/thrash. Reedycja MDD Records przynosi wydanie zgodne w stu procentach z pierwowzorem i nie zawiera żadnych bonusów. I dobrze, choć zespół miał wcześniej jakieś dema, można było coś dodać, żeby poszerzyć spektrum poznawcze tej kapeli. Okładka też nie jest wybitna, ale z klimatem lat 80. Kiczowata, ale ma być wiadomo o co chodzi - zresztą tak jak większość kopert albumów w tamtych czasach. Nieważne w sumie te dywagacje bo kompozycje są niezłe i warto się na nich skupić. Całość liczy sobie 34 minuty więc idealnie trafia w mój gust. Szybko i na temat! Jak się gra thrash to na cholerę nudzić przez godzinę albo
więcej? No chyba, że masz kompozycje jak Voivod albo moc Overkill czy Slayer. Sentinel Beast nie rzuca o ścianę, ale słychać, że gitarzyści Mark Koyasako i Barry Fischel starali się ciąć riffy mało banalne, albo przynajmniej nadrabiać solówkami. Wtóruje im sekcja Michael Spencer na basie i Scott Awes na bębnach, którzy ładnie ozdabiają doły. Cementują fajnie numery, nabierające zdecydowania. Wspomniana już Debbie szarpie się wokalnie między tym wszystkim, brzmiąc trochę jak facet. Może przez ten zachrypnięty głos? W każdym razie przy pierwszym razie pomyliłem się. Przepraszam. Mknie sobie ładnie "Depths Of Death" nie zważając na nic. To szybka, agresywna płyta, nie pozbawiona jednak bardziej stonowanych fragmentów. Co jakiś czas hamują, by zbudować jakiś nastrój, czasem też wokale są ciekawie sklejone, dając melodie. W sumie grają dobrze - do niczego specjalnie nie idzie się tutaj przyczepić. Tylko w 1986 roku, jak wychodziła ta płyta, to konkurencja w thrashu była ogromna i trzeba było mieć wiele szczęścia, żeby się wybić. Dziś (chyba?) mało kto pamięta o Sentinel Beast i w sumie fajnie, że takie albumy są co jakiś czas edytowane na nowo. Warto posłuchać bo jest w tym wszystko, za co można kochać thrash. Mamy szybkość, energię, kontrolowaną agresję i sprawnych instrumentalistów. Charakterny wokal i niezłe pomysły. Krótki czas albumu, który zdecydowanie pomaga chłonąć dźwięki. A na koniec rozpędzona interpretacja "Phantom Of The Opera" Iron Maiden… Brawa za podjęcie tego trudnego tematu. Sentinel Beast wybrnęli, choć trzymali się kurczowo oryginału. W pełni jednak rozumiem zachowawczość - sięganie po takie kawałki jest jak spacer po ostrzu noża… Adam Widełka
Speedy - Much Too Young To Rock 'n' Roll 2021 Golden Core
Kariera niemieckiego zespołu Speedy nie trwała długo. Na przeszkodzie wielkiej sławy stanęli… rodzice. Tak, tak, ponieważ grupę założyli młodzi chłopacy a kiedy jakiś czas potem dostali propozycję jechania w trasę jako support Def Leppard, musieli zmierzyć się z prozą życia przed pełnoletniością. Wielu informacji na ich temat nie ma, ale jak udało mi się ustalić, wydali jedyny album w 1981 "Much
Too Young To Rock 'n' Roll", i parę singli w ciągu trzech lat, a teraz ich twórczość wspomina reedycją Golden Core Records. Naturalnie z dodatkowymi piosenkami. W 1980 roku, kiedy powstawał zespół, na świecie jak i w ich rodzimych Niemczech grano już muzykę ostrzejszą i bardziej zdecydowaną. Propozycja Speedy to mimo wszystko zachowawczy, szeroko pojęty rock. Wiadomo, to byli młodzi chłopacy, także nie będę tutaj aż taki surowy. Kawałki, jakie trafiły na album, były ciekawe choć momentami, jak na moje ucho, zbyt piosenkowe. Gdyby jeszcze nad nimi popracować… Niestety, to absolutnie nie jest muzyka dla wielbicieli hard rocka czy heavy metalu. Speedy to rzecz dla tych, którzy pasjonują się niemiecką muzyką lat 80. i patrzą na to też przez pryzmat historii. Trochę brzmią jak jakieś kawałki Roda Stewarta pomieszane z lepszymi fragmentami Rolling Stones. W sumie bardzo upraszczając, bo trzeba się wsłuchać. Generalnie rzecz to pełna piosenek o miłości, o takich kwestiach wieku młodszego, także kto spodziewa się po Speedy górnolotnych tematów może się rozczarować. Na szczęście śpiewają po angielsku, co daje poczucie jakiejś przebojowości tych numerów. Są one często bardzo lekkie, bez specjalnego "kopa", także to taka przyjemna muzyka. Nie wnosi nic specjalnie. Można jej sobie posłuchać po pracy w piątek, ale myślę, że większość dorosłych ma ciekawsze płyty pod ręka, a młodzi swoje zainteresowania. To w sumie znak pewnego okresu u młodych ludzi, którzy Speedy tworzyli. Chyba tak trzeba na "Much Too Young To Rock 'n' Roll" patrzeć. Adam Widełka
Stos - Jeźdźcy Nocy 2012 RDS Music
"Czy wiesz co budzi w żyłach krew / Co sprawia, że Twe życie tak wspaniałe jest / Czy wiesz co to jest / To, co ogarnia nas w natłoku spraw / Jest jedno, co połączy nas na wieki / Ten szał: heavy metal / To heavy metalu czar / To gitar śpiew, fanów ryk / Ta muzyka brzmi, zaufaj mi" (Stos "Heavy Metal"). Drugi longplay Stosu to biały kruk (niestety można tego posłuchać tylko na YouTube) i kawał historii polskiego heavy metalu. Zawiera zbiór na nowo nagranych i dzięki temu porządnie brzmiących czternastu utworów pochodzących z różnych okresów działalności tej powstałej w 1981 roku śląskiej
kapeli. Nie jest to jednak typowa składanka typu "best of", ponieważ cały materiał ukazywał się wcześniej co najwyżej na kiepskiej jakości demówkach z salek prób. Wyjątek stanowi jedynie utwór "Ognisty Ptak", który tutaj został pięknie opracowany z gościnnym udziałem samego Grzegorza Kupczyka. Szczerze mówiąc, debiut Stosu ceniłem za niepowtarzalny klimat, choć brzmi w moim odczuciu zbyt archaicznie. Moim zdaniem, dopiero "Jeźdźcy Nocy" utrwaliły twórczość Stos w znakomitym świetle, na miarę współczesnych standardów. Stylistycznie jest to tradycyjny heavy metal oparty na ciężkiej sekcji rytmicznej, solidnych riffach i zapadających w pamięci melodiach. Bez klawiszy, bez wydziwiania, grane wzorowo tak jak powinno grać się prawdziwy, old schoolowy heavy metal. Słychać, że muzycy Stos mieli zawsze smykałkę do komponowania. Prawdopodobnie pisanie kawałków zajmowało im sporo czasu i było dla nich trudnym, żmudnym i bardzo wymagającym zadaniem, ale jak się przykładali to osiągali wyśmienite efekty. Wszystkie poszczególne utwory są nad wyraz pomysłowe. Kawałek tytułowy został uznany za najbardziej reprezentatywny, natomiast mnie totalnie rozwalają melodie "Krajobraz Po Bitwie" oraz "Promień Nadziei". Z drugiej strony, uwielbiam również te prostsze numery typu "WSK". Zaś "Ognisty Ptak" to perła, chociaż wydaje mi się, że o ile Grzegorz Kupczyk dobrze tam wypadł, to na pewno nie jest to najwspanialsze wykonanie w całej jego karierze. Irena "Rosa" Bol nigdy nie była mistrzynią wokalnej techniki, ale ogromnie ją szanuję za to, że jako pierwsza kobieta w Polsce odważyła się śpiewać ciężkiego rocka. Jej głos jest natychmiast rozpoznawalny i pasuje jak ulał do takiego podkładu instrumentalnego, a w duecie z Grzegorzem Kupczykiem poradziła sobie bez zarzutu. Poetyckie teksty w języku polskim śpiewane damskim głosem znacznie uatrakcyjniają całość. TSA miało swoje "51", Turbo "Dorosłe Dzieci" a KAT "Łzę Dla Cieni Minionych" (przykłady), no a Stosi też piękne rzeczy śpiewali - wsłuchajcie się w "Wyrocznię", "Krajobraz Po Bitwie", "Jeźdźcy Nocy", "Ascon" lub w "Ognisty Ptak". Jak zauważyłem w wywiadzie, takie "Przebudzenie" to pełna kobiecej wrażliwości odpowiedź na męskie TSA "Ciągle Walcz". Jak najbardziej, jest się z czym tutaj utożsamiać. Sam O'Black Toad The Wet Sprocket - Rock 'n' Roll Runners 2021 High Roller
Toad The Wet Sprocket to brytyjska grupa działająca w latach 1975-1982. Ewoluowała z blues rocka do NWOBHM/hard rocka
później, ale wielkiej kariery nie zrobiła. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad tym, dlaczego tak się stało. Sądzę, że lepiej poświęcić czas na napisanie paru słów o kompilacji ich numerów, którą przygotowało i wydało (tak, tak, zgadliście) High Roller Records. Oficjalnie zespół dorobił się dwóch singli - "Pete's Punk Song" (1979) oraz "Reaching For The Sky" (1980). Cztery kawałki z nich są naturalnie w tym zestawie, otoczone jednak garścią niemniej ciekawych kompozycji, jakie udało się odrestaurować. Zaczynamy serią kawałków zarejestrowanych w ramach BBC Friday Rock Show. Parę tematów porażających energią i blues rockowym sznytem. Słychać, że zespół był zgrany i radził sobie bardzo swobodnie z autorskim materiałem. Zresztą reszta nie zaniża poziomu - każdy rozpoczynający się utwór pcha tę kompilację do przodu i w żadnym wypadku nie odczuwa się, że coś tutaj nie pasuje. Panowie Mehmet Mustafa (wokal), Mark Ridout (gitara), Peter Austin (bas), Martin Wightwick (perkusja) i okazyjnie Pip Domino (pianino) proponowali sprawny blues rock niepostrzeżenie przechodzący w klasycznie brzmiący hard rock. Fajna maniera wokalu, pulsujący bas i wystukiwanie rytmu połączone z wyraźną gitarą nawet po wielu latach może wywrzeć wrażenie. Gdy dochodzimy do wspomnianych singli, możemy zauważyć znaczącą zmianę brzmienia. Jest gęściej, prędzej i słychać, że muzyka Toad nasączona została myśleniem nadchodzącej NWOB HM. No, może tylko trochę, bo zespół nie zrezygnował z bluesa i rocka. Brzmią trochę jak Budgie z połowy lat 70. Chłopaki poznali się też z DJ Neal Kay. Bywali w jego Bandwagon, poznawali się z m.in. ówczesnym składem Iron Maiden no i finalnie znaleźli się na kompilacji "Metal For Muthas" w 1980 roku. Tam trafił numer "Blues In A", który drastycznie odbiegał od pozostałych, ale Neal, oprócz sympatii do Toad The Wet Sprocket, być może widział w nich jakiś potencjał. Sam kawałek zagrany jest świetnie - blues, mający swój schemat, ale z dodatkiem intrygujących motywów i zadziornej, trochę nawet rockowej gitary. Całość kończą jeszcze dwie, bardzo lekkie formy. Pierwsza to dwuczęściowy, taki w sumie kawałek utrzymany w ulubionych rejonach grupy. Natomiast "Charlie"… No, "Charlie" zaskakuje w stu procentach. Trochę jazzowy, trochę bluesowy, taki może nawet knajpiany,
zwiewny numer. Sporo fortepianu, pojawia się też saksofon. Przywołuje skojarzenia z pewnymi dokonaniami Alice Coopera z lat 70. Mimo wszystko jeden z ciekawszych punktów krążka "Rock 'n' Roll Runners". Po raz kolejny HRR stają na wysokości zadania. Wydawnictwo przykuwa uwagę nie tylko muzyką, ale i tradycyjnie dodatkami. Piękna książeczka, kolorowe 2 x 12" winyle… Kompakt pojedynczy ale też może ucieszyć oko. Naprawdę świetna sprawa. Kapitalne wspomnienie bardzo interesującej grupy, która miała swoje pięć minut ponad 30 lat temu. Jednak dzięki tej kompilacji ich twórczość nie umiera, a nawet zdobędzie nowych fanów - bo czas obszedł się z tym łaskawie a i same kompozycje mają w sobie coś, co czyni je wyjątkowymi. Warto poznać! Adam Widełka
Uncle Sam - Heaven Or Hollywood 2014 Minotauro
Ciekawa okładka skrywa nam album "Heaven Or Hollywood". Może ona jednoznacznie sugerować, że do czynienia będziemy mieli z muzyką głośną, wulgarną i szorstką. Intuicja podpowiada dobrze, choć nie jest to żaden brutalny krążek. Raczej Unlce Sam w 1987 roku proponowali klasyczny rock zmieszany z ulicą, punkiem i shock rockiem. W sumie taki trochę groch z kapustą ale dobrze przyprawiony. Muzykę z "Heaven Or Hollywood" przyjąłem jednak nad wyraz ciepło. Co prawda tak soczystej wulgarności co początkowy okres W.A.S.P. tu nie uświadczyłem, ale bije od tych numerów energia i lekka bezczelność. Jak się tak wsłuchać to przypominają Uncle Sam trochę granie spod znaku Rolling Stones pomieszanych z The Ramones i posypanych Stooges i wczesnym Alice Cooperem. Tego ostatniego zespołu wpływy słyszalne są najmocniej. Gdzieś od środka chłopaki Larry Miller (gitara), Bill Purol (bas), Jeff Mann (perkusja) i wokalista Dave Gentner już na dobre się rozkręcają i słuchało mi się "Heaven Or Hollywood" całkiem nieźle. To album z grupy tych, które się albo lubi, albo nienawidzi. Ciężko podchodzić z rezerwą do takiego grania bo nie ma w tym półśrodków. Mam wrażenie, że Uncle Sam wcisnęli gaz do dechy i nie zwracali na nic uwagi. Przez to ich album jest naprawdę absorbujący i "jakiś". Rusza lub zmusza do
RECENZJE
247
krzywienia gęby - a to już duży sukces zmusić słuchacza do żywej i szczerej reakcji. Moja noga nie wytrzymała i miarowo tupała sobie w rytm tych zwariowanych rockowych piosenek. Piszę to jednak bez cienia ironii - Uncle Sam na "Heaven Or Hollywood" to całkiem przyjemne granie zanurzone w ciekawych inspiracjach. Wystarczy dać temu materiałowi dłuższą chwilę a być może niektórych zdziwi. Ja otrząsać się tydzień nie będę ale złego słowa nie mogę powiedzieć. W swojej niszy to bardzo żwawa i wyrazista płyta. A kończący cover "Train Kept A'Rollin" nie przynosi wstydu - zagrany szybko i buńczucznie. Adam Widełka
Urząd Celny - Szczyty Marzeń Archiwum 1981 - 1985 2020/2019 Legnickie Centrum Kultury/Atrament
Takich historii jak ta zespołu Urząd Celny w dziejach polskiej muzyki rockowej zdaje się być pełno. Kapelę zakładają przyjaciele z podwórka w roku 1978, są zafascynowani takimi formacjami z Zachodu jak Deep Purple, Uriah Heep, Budgie itd. Na początku działają bezimiennie, w momencie pierwszych występów na żywo przyjmują nazwę Kontrast, aby w roku 1979 ostatecznie nazwać się Urząd Celny. W początkowej fazie kariery oprócz doskonalenia gry na swoich instrumentach, coverowaniu ulubionych zespołów, powstają pierwsze próby pisania własnej muzyki. Z czasem idzie im coraz lepiej, choć jak sami przyznają, byli wtedy znacznie daleko za swoimi idolami, ze względu na swoje umiejętności, jak i słabe brzmienie, spowodowane brakiem dobrego sprzętu. To słabe brzmienie przekładało się również na nie najlepszą jakość nagrań. Dodatkowo było ono podkreślane słabym wyposażeniem radiowych studiów nagraniowy oraz marną wiedzą nagrywających, w jaki sposób dobrze nagrać zespoły rockowe. Słyszymy to już na pierwszym nagraniu, które znalazło się na pierwszym dysku wydawnictwa, "Szczyty Marzeń Archiwum 1981 - 1985". Jest to sztandarowy instrumental "Urząd Celny", zagrany podczas koncertu we wrocławskim radiu. Słychać wyraźnie, i brak dobrego sprzętu, na którym grają muzycy zespołu, i nieporadność radiowych speców od dźwięku. W kolejnych nagraniach jest już lepiej, choć bez rewelacji. Zestawiając je z dokonaniami idoli legniczan to, dzieli je przepaść. Nie do końca pasują mi
248
RECENZJE
uzyskane brzmienia instrumentów. Najwięcej zastrzeżeń mam do klawiszy, nie jest to potężny sound Hammondów, ale jakieś klawisze elektronowe (jeszcze nie keyboardy, syntezatory i inne instrumenty elektroniczne), które brzmią czasami przyzwoicie innym razem żenująco. Ciut lepiej brzmi gitara, ale daleko jej do ówczesnych standardów obowiązujących na świecie. Za to całkiem nieźle brzmi perkusja, a bas gada wręcz rewelacyjnie (ten klang w "Przeklęty dom"). Ogólnie basista tego zespołu Andrzej Melcer zawsze stawał na wysokości zadania i był jasnym punktem Urzędu Celnego. Wokal... do Gillana, Planta, Byrona, a nawet do Cugowskiego nie miał startu, ale był taki nasz, rockowy, swojski i polski. No właśnie, w muzyce legniczan było sporo tego polskiego akcentu. Co z tego, że muzycy Urzędu Celnego całkiem nieźle podjęli próbę zaadaptowania brytyjskiego hard rocka na polską ziemię, to jednak co chwilę wychodziły harmonie i aranżacje, które można byłoby przypisać jedynie polskiej nacji. Zresztą w muzyce zespołu oprócz inspiracji hard rockiem grup typu Deep Purple czy Uriah Heep odnajdziemy też elementy, które mogą kojarzyć się nam, chociażby z debiutanckim albumem Budki Suflera. Poza tym w muzyce tego zespołu można odnaleźć też pewne niewielkie elementy progresywne, heavy rockowe, AOR-owe i innych ówczesnych muzycznych naleciałości. Ogólnie taką muzykę odnajdziemy na siedmiu kompozycjach, które znalazły się na pierwszym dysku omawianego wydawnictwa. Bardzo przyzwoicie wypadają: "Przeklęty dom", "Szczyty marzeń" i "Śnieżna kula". Mnie jednak najbardziej przypadł do gustu kawałek "Kapela rockowa". Generalnie w tej części odnajdziemy hard rocka w starym dobrym stylu, zagranego optymalnie oraz na ile pozwalał talent i umiejętności muzyków tworzących Urzad Celny. Niemniej klasyczny hard rock nie był jedyną miłością muzyków tego zespołu, choć zawsze była ona muzycznie do niego zbliżona. Coraz częściej kierowali oni swoje uszy na takie dźwięki jak AOR w wykonaniu amerykańskich zespołów Journey, Toto, Survivor itd., na bardziej melodyjny progresywny rock kojarzony z takimi formacjami jak Saga, Styx (te zespoły też nieraz kolaborowały z AOR-em), a także na hard'n'heavy w wykonaniu Van Halen (w czasie ich działania spokojnie użyłbym terminu heavy metal). Te zmiany słyszalne są już na początku drugiego dysku. Znalazły się tam nagrania z Jarocina 1983. Muzycznie utwory siedziały jeszcze w hard rocku, ale już z dużą swobodą sięgały po amerykański heavy rock z końca lat 70. oraz takiż bardziej melodyjny AOR. Jednak to, co najbardziej przykuwa uwagę to, że od
tych pięciu nagrań bije niesamowita energia. Po prostu zespół na żywo musiał być wtedy petardą. Szkoda jedynie, że mają one jakość bootlegową, niezłą, ale zawsze to gorsze brzmienie. Kolejne utwory ("W bezpiecznej ciszy", "Równy gość", "Jeszcze zdążysz") to muzycznie już odnalezienie własnego oblicza, czyli mieszanka melodyjnego progresywnego rocka z ambitnym podejściem oraz AOR-u w stylu wspominanych formacji, Saga i Toto. Jest w nich także pewien jazzowy sznyt. Naprawdę bardzo fajnie to brzmi. Jednak czwarty kawałek "Jak dzieci" jest mocno "vanhalenowy". Wspomniane kompozycje pochodzą z sesji w poznańskim radio z lat 1983 i 1984. Cały drugi dysk zamykają utwory zarejestrowane już w roku 1985, a najważniejsze z nich to czwórka nagrana w szczecińskim radio. Były to kompozycje "Biznesmen", "Nocny klub", "Ostrogi życia", "Naprzód" i muzycznie utrzymywały obraną drogę ambitnego melodyjnego rocka. Jak dla muzyków zgrało się tu wszystko, kompozycje, wykonanie i brzmienie. Niestety nikogo to za bardzo nie interesowało. Zbytnio się nie dziwię. Muzycy, choć wkroczyli na tereny melodyjnego rocka to, jednak chcieli go grać w sposób ambitny i niezależny. Niestety takie granie w Polsce nie było nigdy popularne, wtedy na pewno, a teraz tym bardziej. Także nie mieli szans sięgnąć pułapu Lady Pank czy Bajmu. Moim zdaniem, gdyby z takimi utworami pojawili się na początku lat 80. w Stanach i mieli trochę szczęścia, mogliby zaistnieć na tamtejszym rynku. Jest to jednak gdybanie, które zamknęło rozwiązanie zespołu w roku 1986. Wróćmy jeszcze na chwilę do ostatniej sesji nagraniowej. Każdy z tych czterech kawałków to potencjalny przebój, jednak moją uwagę przykuł utwór "Ostrogi życia", niby balladowy, ale z rockową motoryką. Pojawił się on na tym dysku już wcześniej. Tamta wersja została zarejestrowana w roku 1984 w Studio Tonpressu. Brzmiała ona całkiem nieźle, choć tak jakoś "płasko". Niemniej ta "tonpressowska" wersja "Ostróg życia" bardzo mi przypominała, i muzycznie, i brzmieniowo, warszawską Syndie, z tym że Syndia zaczęła działać rok czy dwa po tym, jak Urząd Celny zakończył działalność, a muzykę na swój duży debiut nagrali jeszcze później. Co by nie pisać "Szczyty Marzeń Archiwum 1981 - 1985" to kolejny fragment polskiego hard rocka i okolic zaklęty na dwóch srebrzystych dyskach. Wierzę, że takich pozycji będzie pojawiać się coraz więcej. Mam nadzieję, że będą to robić znani muzyczni pasjonaci, fachowcy oraz lokalni animatorzy kultury, dla których będzie to uratowanie minionych dziejów ważnych dla ich miejsca, jak i ogólnie dla muzyki. Tak, jak właśnie
Legnickie Centrum Kultury, które stoi za wydaniem opisanej płyty, a także książki o Urzędzie Celnym. W samym wolumenie znajdziecie wiele ciekawych informacji o tym, co działo się w samym zespole i to z ust samych muzyków. A także wiele archiwalnych zdjęć. Niesamowita sprawa. Także takie inicjatywy trzeba propagować i chwalić, co niniejszym czynię. Fani polskiego ostrego rocka zainteresujcie się tym wydawnictwem! \m/\m/
White Heat - Krakatoa 2021 Karthago
Próżno szukać jakichś szerokich informacji na temat tej grupy. Wiadomo, że pochodzą z Belgii, że nagrali trzy albumy na początku lat 80. Debiut w 1982, "Krakatoa" rok później, a "Runnin' For Life" w 1985 roku. Podobno niedawno się zeszli, ale czy cokolwiek nagrają - niewiadomo. Nakładem Karthago Records wszystkie albumy poddane zostały reedycji z dodatkowymi nagraniami, a raczej ponownym zarejestrowaniem w 2021 roku piosenek z repertuaru. Generalnie to mało odkrywcza muzyka. Nawet jak na czasy, w których White Heat działał. Trzeba oddać, że panowie grają na swoim drugim albumie bardzo energicznie, ale proch wynalazł w tej materii już ktoś inny. Gdy słucham ich kompozycji to odnoszę wrażenie, że garściami - a, przepraszam - wiaderkami czerpią z dorobku Davida Coverdale'a i jego Whitesnake. Momentami troszkę jak AC/DC (głównie motoryczna sekcja), chociaż w większości kawałków czuć ducha Węża. Jest w tych numerach taki specyficzny feeling przypominający to, co w twórczości Davida było najlepsze. No ale jak wiadomo - nie każdy może. Tutaj jakiejś turbo-tragedii nie ma, ale wszystko jest kompletnie bez szału. Nie wiem, może ktoś inny nie będzie tego słyszał. Ja natomiast nie poczułem żadnej emocji kiedy obcowałem z tą płytą. To wtórna, chociaż dobrze zagrana muzyka. Nazwa zespołu - Biała Gorączka i okładka wybuchającego wulkanu powinny zwiastować, że będzie ogień w szopie. Niestety, dla mnie są zaledwie malutkie iskierki. Absolutnie się nie znęcam - stwierdzam fakt. Wolę poświęcać więcej czasu na coś bardziej oryginalnego, albo włączyć sobie pierwowzór. Zdecydowanie zbyt często nie będę wracać do "Krakatoa", o ile w ogóle o tej kapeli nie zapomnę. Adam Widełka
Winterhawk - Revival 2021 High Roller
Zespół powstał jeszcze w latach 70., rozpadł się w 1980 ale powrócił chwilę później wchodząc do studia raptem po roku. Finalnie "Revival" ukazał się w 1982 roku i został zrealizowany przez trio Jordan David Macarus grający na gitarze i śpiew, Warren Douglas Brown na basie i Scott Joseph Benes będący perkusistą. Przez lata osiągnęła status kultowej przez entuzjastów hard rocka i kolekcjonerów, a teraz można posłuchać jej dzięki reedycji High Roller Records. Jak zwykle wyciągają perełkę, jak gdyby nigdy nic! To energetyczne granie. Kompozycje zwracają uwagę na swoją złożoność oraz dynamikę. Gdybym się uparł nazwałbym Winterhawk czymś w rodzaju progresywnego, gitarowego hard rocka. Sporo w tym ciekawych pomysłów, szybkich partii gitary i pulsującej sekcji. Przywodzi na myśl ten zespół na przykład Wishbone Ash ze swojego najlepszego okresu. Trochę też pachnie ta muzyka wczesnym Rush, kiedy to jeszcze przyświecał Kanadyjczykom hard rock - też wokalnie Jordan do złudzenia wybrzmiewa jak Geddy Lee! Winterhawk jest surowy, jednocześnie umiejętnie operuje nastrojami, przez co zachęca by zostać na dłużej. Trio pozwala sobie też na świetne motywy, rytmiczne zakrętasy, połamane, giętkie melodie nadające klimatu i dynamizmu. Mimo długich utworów nie odczuwamy ani sekundy nudy - całość jest zrównoważona, spójna i naprawdę bardzo dobrze przemyślana. To album idealny dla kogoś kto jest zakochany w hard rocku z lat 70. Dla fanów harmonii, zapadających w głowę riffów i plastycznej komitywy basu i perkusji. Krążek "Revival" wije się jak szalony, przynosząc co chwilę powiewy świeżych tematów, tworząc mięciutką poduszkę dźwiękową. Doprowadza nas Winterhawk do końca płyty bez żadnych potknięć a bonus - dwa ostatnie utwory - z sesji w 1986 roku (ach, co za wyrazisty, instrumentalny "Fallen Dinosaur"!!!) niesamowicie zespalają się z pierwotnym materiałem. Adam Widełka
dzięki takim płytom zainteresowałem się melodyjnym power metalem. Swego czasu naprawdę sporo słuchałem tego albumu. Zawiera on dobrej jakości melodyjny power metal zagrany z ambicją i werwą. Czyli to, co w późniejszym czasie formacja tak udanie rozwijała, słowem muzykę z pogranicza melodyjnego power metalu oraz progresywnego power metalu. Co prawda muzyka na "Within" rozlokowała się w typowym europejskim power metalu z początku tego wieku, umieszczając melodię na piedestale, ale już wtedy zespół starał się włączać różne inne wątki, w tym neoklasyczne, folkowe, etniczne, symfoniczne, filmowe itd. Po prostu od początku podszedł do tematu bardzo ambitnie. Także na tym krążku nie tylko można zasłuchiwać się melodyjkami czy też rozbrykanymi rytmami. Już wtedy muzycy bardzo chętnie stawiali czoła stopniowaniu klimatów, emocji czy kontrastów. Sprzyjały im w tym dość rozbudowane kompozycje. Taki "Dreamwalker" to wręcz ponad trzynastominutowa mini suita. Nie obce im też bezpośrednie utwory, krótkie i zwarte tak jak "The Bird". Uzupełnieniem tego wydania jest drugi dysk z demo "Within" z roku 1997. W ten sposób można zapoznać się z pierwotnymi wersjami kompozycji, które ostatecznie wylądowały na debiutanckim albumie. Oprócz brzmieniowej surowizny w uszy rzuca się również różnica w wokalach. Na demo śpiewał Morten Nodgaard, którego na dużym krążku udanie zastąpił Kristian "Krille" Andrén. Niemniej Nodgaard na debiucie pozostał, ale wygryzł zza garów Kennetha Saandviga, który na demo nagrał partie perkusji. Poza tym demo oprócz tego, że stanowi ciekawostkę, jeszcze bardziej podkreśla zaangażowanie i ambicje muzyków. Od początku starali się tworzyć ciekawą muzykę, nie pozostawiając niczego przypadkowi. Na koniec jeszcze jedna uwaga dotycząca debiutu. "Within" słucha mi się ciągle naprawdę bardzo dobrze, ale im dłużej go słuchałem, tym częściej pojawiało mi się pytanie: czy jednak nagrania z tej płyty lekko nie pokryły się patyną? Być może jest coś na rzeczy. \m/\m/
Wuthering Heights - Within 2022 Nagelfest Music
"Within" to duży debiut Wuthering Heights z roku 1999. Nie będę ukrywał, jestem z tym krążkiem związany emocjonalnie. To
Wuthering Heights - The Shadow Cabinet 2021 Nagelfest Music
Pierwotnie "The Shadow Cabi-
net" ukazał się w roku 2006 nakładem kilku wytwórni. Wśród nich były Locomotive, Soundholic oraz Sensory. Z pewnością na rynku te wydania już dawno się rozeszły i można je kupić jedynie z drugiej ręki. Natomiast Pan Erik Ravn uparcie przypomina dokonania swojego zespołu, więc zakupienie tych wydawnictw staje się coraz łatwiejsze. Tym razem odświeżony został właśnie przedostatni album Wuthering Heights. Wyszedł on w wersji, w której już się ukazał, czyli z dodatkowym dyskiem zawierającym kilka nagrań "live" z festiwalu ProgPower 2004. Natomiast sama zawartość "The Shadow Cabinet" to typowe dźwięki, wymyślone przez ten zespół, czyli muzyka z pogranicza melodyjnego power metalu oraz progresywnego power metalu. Niemniej jeszcze bardziej uwypuklany jest tu progresywny power metal, w zasadzie osiągając na "The Shadow Cabinet" swoje apogeum. To z kolei zdecydowanie bardziej podkreśliło partie power metalowe oraz inne ważne składowe muzyki Duńczyków, a mam na myśli elementy neoklasyczne, folkowe (w tym te ocierające się o szanty), symfoniczne, filmowe oraz te epickie. Coraz częściej wyróżniają się też momenty, gdzie na pełnej szybkości i z wielką swadą, instrumentaliści odgrywają swoje wręcz ekwilibrystyczne partie. Być może to gitarzyści Wuthering Heights zainspirowali muzyków Dragonforce do takich wygibasów. Nieważne. Kompozycje Duńczyków na "The Shadow Cabinet" są bardzo intensywne, wręcz zawiłe, pełne wpadających w ucho melodii, intrygujących i różnorodnych pomysłów muzycznych, emocjonalnych i brzmieniowych kontrastów, itd. Dzięki czemu można podziwiać poszczególne kompozycje, ale też z niezwykłą uwagą, a zarazem radością, słuchać całego krążka. A moim zdaniem jest to cecha dobrych albumów. Od samego początku formacja ta miała smykałkę do znakomitych melodii. Kolejny raz w tym świecie za przewodnika służy świetny głos Nilsa Patrika Johanssona. Zdecydowanie to dobrze dobrany duet. Bonusami są dwie kompozycje, "Midnight Song" i "Shadow Of A Gipsy", obie są wolniejsze i posiadają quasi balladowe elementy, w dodatku pełne są bezpretensjonalnych pomysłów, ale nie są w stanie zaszkodzić całej płycie. Świadczy to o tym, jak mocny jest "The Shadow Cabinet". Co do brzmień i produkcji, w zasadzie nie ma co pisać, są po prostu
bardzo dobre. Trochę inaczej jest z dodatkowym dyskiem, na którym znalazły się utwory zagrane na ProgPower 2004. Są to najprawdopodobniej ścieżki bez żadnych poprawek, takie, jakie dały się zarejestrować w czasie tego festiwalu. Dlatego szorstkość i surowość mimo melodyjności muzyki Wuthering Heights to dobre określenie dla tych nagrań. W każdym bądź razie bardzo fajna ciekawostka. Jeżeli jesteś już fanem Duńczyków, nie trzeba cię przekonywać, aby mieć tę płytę u siebie na półce. Natomiast jeżeli innych ten krążek nie przekona do muzyki tego zespołu, zapomnijcie w ogóle o Wuthering Heights. Jak dla mnie "The Shadow Cabinet" to najlepsza pozycja Erika Ravna i spółki. \m/\m/
RECENZJE
249
Handlowcy i promotorzy pracujący w wytwórniach płytowych już dawno rozpracowali fanów muzyki. Robią z nimi co chcą, wydając ten sam towar, a to w jawel case'ie, digipacku, ekopacku, boxie, earbooku, w formie deluxe, bez bonusów, z bonusami, z dodatkowymi dyskami CD lub DVD itd. Nie inaczej jest z płytami winylowymi. Od kolorów poszczególnych wydań aż człowiekowi mieni się w oczach. Kiedyś było prosto, winyl był czarnym plackiem i już. Zdarzały się rarytasy, ale to takie wyjątki od reguły. Były też tzw. picture disc, ówczesny mokry sen wielu audiofilów, a to dla-
tego, że wiele ich nie było. Teraz wszystkiego w bród, tylko żebyś zechciał kupić. Uriah Heep w roku 2020 obchodziło pięćdziesięciolecie swojej działalności, ten jubileusz zespół uczcił boxem "50 Years in Rock". Myślę, że tym samym nakręcił spiralę zainteresowanie formacją. Do tego śmierć byłych członków Lee Kerslake, Kena Hensley'a (obaj z marli w 2020r.) oraz Johna Lawtona (zmarł w 2021r.) dołożyły swoje. Management kapeli zdaje się, nie próżnował i dla przykładu, na oficjalnej stronie w dziale sklepu online można było zakupić box zatytułowany "Every Day Rocks Exclusive", w podtytule "7 Picture Disc Ltd Edition Boxset" (ciągle w sprzedaży). W skład tego wydawnictwa wchodziło siedem pierwszych albumów studyjnych wydanych w wersji picture disc plus koszulka (rozmiar do wyboru). Ale tego było mało i aktualnie firma
BMG zaczęła wypuszczać te dyski pojedynczo. Na początek w sprzedaży znalazły się pozycje; "Very 'Eavy Very 'Umble", "Salisbury", "Demons and Wizards" i "The Magician's Birthday". Także jak ktoś jest fanem, takim prawdziwym, może sobie uzupełnić swoje zbiory o kolorowe wydawnictwa tego zespołu. Gdybym był kolekcjonerem płyt winylowych, prawdopodobnie przygotowywałbym się do ich zakupu. Przyznam szczerze, świetnie to wygląda. Niestety nie jestem i nie wiem, czy będę winylo-maniakiem. Poza tym stare przyzwyczajenia raczej kierowałyby mnie do zakupu, płyty z okładką i wytłoczoną na czarnym wosku. Niemniej na razie bronie się przed tym szaleństwem, jak tylko mogę. Nie wiem, czy jest sens pisać o samych płytach. Myślę, że fani hard rocka i Uriah Heep znają te płyty doskonale. Mnie też są bardzo dobrze znane i jak niedawno deklarowałem, pięć pierwszych studyjnych albumów plus koncertówka "Live", to dla mnie ich najlepsze wydawnictwa, które od czasu do czasu z lubością słucham. "...Very'Eavy ...Very' Umble" to jeszcze nie oszlifowany diament, muzycznie bardzo mocno czuć wpływy bluesa, brzmień psychodelicznych oraz progresywnych. Podobnie jest na "Salisbu-
ry", z tym że album jest zdecydowanie bardziej dopracowany. Z pierwszego krążka mamy hit "Gypsy" (z potężnymi Hammondami), a z drugiego "Lady In Black". Jak dobrze pamiętam to za moich szkolnych czasów, żadna potańcówka nie obyła się bez tego kawałka. Ogólnie na tych dwóch krążkach muzycy dopracowali się swoich charakterystycznych cech, organy Hammonda, gitara slide, wielogłosowe chórki, patetyczny śpiew Davida Byrona, i jego zaśpiewy falsetem. Natomiast "Demons And Wizards" oraz "The Magician's Birthday" to zdecydowany krok w kierunku progresywnym. Niemiej typowe cechy charakterystyczne, zostały zachowane, to wciąż Uriah Heep. Obie płyty do dzisiaj w ogóle się nie zestarzały i słucha się ich z olbrzymią przyjemnością. Na "Demons And Wizards" niewątpliwie przebojem jest "Easy Livin'", ale ja zawsze byłem również pod urokiem mrocznego "Rainbow Demon". Niemniej tę płytę jak i "The Magician's Birthday" powinno słuchać się w całości, wtedy muzyka przemawia do nas swoja pełną mocą. To są jednak prawdy znane i oczywiste. Liczy się tylko kwestia mieć takie wydanie czy też nie. \m/\m/